Pullman Philip - Księga Prochu (2) - Tajemna wspólnota

Szczegóły
Tytuł Pullman Philip - Księga Prochu (2) - Tajemna wspólnota
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Pullman Philip - Księga Prochu (2) - Tajemna wspólnota PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Pullman Philip - Księga Prochu (2) - Tajemna wspólnota PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Pullman Philip - Księga Prochu (2) - Tajemna wspólnota - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Spis treści Od autora 1. Księżyc świeci, krew się leje 2. Ich ubrania pachniały różami 3. Bagaż z przechowalni 4. Kolegialne srebra 5. Dziennik doktora Straussa 6. Pani Lonsdale 7. Hannah Relf 8. Little Clarendon Street 9. Alchemik 10. Sala Linneusza 11. Węzeł 12. Śmierć pani Księżyc 13. Zeppelin 14. Café Cosmopolitain 15. Listy 16. Lignum vitae 17. Górnicy 18. Malcolm w Genewie 19. Profesor od pewników 20. Człowiek-piec 21. Pojmanie i ucieczka 22. Zamach na patriarchę 23. Prom do Smyrny 24. Bazar 25. Księżna Cantacuzino 26. Bractwo świętego zamierzenia 27. Café Antalya 28. Myriorama 29. Wieści z Taszbułaku 30. Norman i Barry 31. Pałka 32. Gościnność 33. Umarłe miasto Podziękowania Strona 4 Tytuł oryginału: The Book of Dust Volume II. The Secret Commonwealth Copyright © 2019 by Philip Pullman Copyright for the Polish translation © 2020 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Anna Włodarkiewicz Korekta: Elwira Wyszyńska Ilustracja na okładce: Dark Crayon Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 13 25 19 www.mag.com.pl Wydanie II ISBN 978-83-7480-675-6 Warszawa 2020 Wyłączny dystrybutor: Dressler Dublin sp. z o. o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 335 010 www.dressler.com.pl Wersję elektroniczną przygotowano w systemie Zecer Strona 5 Nickowi Messengerowi, znakomitemu poecie i niezłomnemu przyjacielowi Strona 6 OD AUTORA Tajemna wspólnota jest drugim tomem Księgi Prochu. Jego główna bohaterka, Lyra Złotousta, znana dawniej jako Lyra Belacqua, była również bohaterką poprzedniego cyklu powieściowego, zatytułowanego Mroczne materie; jej imię było zarazem pierwszym i ostatnim słowem w tamtej trylogii. Miała w niej około jedenastu, dwunastu lat. W pierwszym tomie Księgi Prochu, zatytułowanym La Belle Sauvage, Lyra była niemowlęciem i choć odegrała w całej historii ważną rolę, na pierwszy plan wysunął się chłopiec nazwiskiem Malcolm Polstead, podówczas mniej więcej jedenastoletni. W książce, którą trzymacie w rękach, przeskakujemy w przód o jakieś dwadzieścia lat. Od zdarzeń opisanych w Mrocznych materiach upłynęło dziesięć lat, Malcolm i Lyra są już dorośli. Wypadki przedstawione w La Belle Sauvage są jeszcze bardziej odległe w czasie. Wydarzenia mają jednak swoje konsekwencje i bywa, że skutki dawno podjętych działań nieprędko objawiają się w całej okazałości. Tymczasem świat pędzi naprzód, równowaga sił i wpływów nieustannie się zmienia, a problemy i zainteresowania ludzi dorosłych niekoniecznie pokrywają się z tymi, które zaprzątały ich, gdy byli młodzi. Jak już powiedziałem – Lyra i Malcolm nie są już dziećmi. Philip Pullman Strona 7 Każda rzecz, w którą można uwierzyć, jest jakimś obrazem prawdy. William Blake (przeł. W. Juszczak) Strona 8 1 Księżyc świeci, krew się leje Pantalaimon – dajmon Lyry Belacquy, obecnie znanej jako Lyra Złotousta – leżał na parapecie okna w jej pokoiku w Kolegium Świętej Zofii w stanie jak najdalej posuniętego niemyślenia. Był świadomy zimna ciągnącego od nieszczelnego podnoszonego okna, ciepła lampy naftowej stojącej na biurku, zgrzytu pióra Lyry i ciemności panującej na dworze. W tej chwili najbardziej pragnął właśnie zimna i ciemności. Leżąc na parapecie, obracał się w taki sposób, by przeciąg ziębił mu na przemian to brzuch, to grzbiet, aż w końcu pragnienie wyjścia na zewnątrz stało się silniejsze niż niechęć do rozmowy z Lyrą. – Otwórz okno – powiedział w końcu. – Chcę wyjść. Pióro Lyry znieruchomiało. Odsunęła krzesło i wstała. Pantalaimon spojrzał na jej odbicie w szybie, zawieszone ponad oksfordzką nocą. Widział malujący się na jej twarzy wyraz buntowniczego niezadowolenia. – Wiem, co chcesz powiedzieć – dodał. – Oczywiście, że będę ostrożny. Nie jestem głupi. – Pod pewnymi względami jesteś – odparła. Sięgnęła ręką ponad jego grzbietem, podniosła połówkę okna do góry i podparła ją pierwszą z brzegu książką. – Nie… – zaczął Pantalaimon. – Wiem, wiem, mam nie zamykać okna, tylko siedzieć tu i marznąć, aż zechcesz wrócić do domu. Ja naprawdę nie jestem głupia. No już, wynocha. Wymknął się płynnym ruchem na dwór i przepadł w bluszczu porastającym mury kolegium. Do uszu Lyry dobiegł ledwie uchwytny szelest, a i to tylko przelotnie. Pantalaimonowi nie podobało się to, jak ze sobą rozmawiają, a właściwie jak nie rozmawiają. Poza tą krótką wymianą zdań przez cały dzień w ogóle się do siebie nie odzywali, ale żadne z nich nie wiedziało, co na to poradzić. Schodząc po murze, złowił mysz w ostre jak igiełki zęby; zastanawiał się przez chwilę, czy by jej nie zjeść, ale ostatecznie postanowił zrobić jej niespodziankę i ją wypuścił. Przycupnął na grubej gałęzi bluszczu, rozkoszując się napływającymi zapachami, kapryśnymi podmuchami powietrza, otaczającą go zewsząd nocą. Musiał być ostrożny – z dwóch powodów. Pierwszym z nich była plama kremowo-białego futra na szyi, nadzwyczaj niefortunnie kontrastująca z resztą jego rudobrązowej sierści. To jednak nie był wielki problem, wystarczyło spuścić łebek albo po prostu szybko biec, żeby plama nie rzucała się w oczy. Za to drugi powód do ostrożności był znacznie poważniejszy: ktokolwiek zobaczyłby Pantalaimona, nawet przez moment nie wziąłby go za zwykłą kunę leśną. Owszem, z wyglądu absolutnie Strona 9 niczym się od niej nie różnił, był jednak dajmonem i choć trudno byłoby stwierdzić, na czym dokładnie polega różnica, każda istota ludzka w świecie Lyry natychmiast rozpoznałaby w nim dajmona z taką samą łatwością, z jaką rozpoznawała zapach kawy albo kolor czerwony. A człowiek bez dajmona albo dajmon, którego człowieka nigdzie w pobliżu nie było widać, byli czymś niepokojącym, upiornym, niemieszczącym się w głowie. Przeciętny człowiek nie był w stanie oddalić się zbytnio od swojego dajmona (chociaż mówiło się, że wiedźmy to potrafią). Wyróżniająca Lyrę i Pantalaimona umiejętność – za którą osiem lat wcześniej, w krainie umarłych, przyszło im zapłacić wysoką cenę – była zatem czymś absolutnie niezwykłym i wyjątkowym. Od powrotu z tamtej niezwykłej wprawy do Oksfordu nikomu o tym nie mówili i nadzwyczaj pieczołowicie strzegli swojego sekretu. Zdarzało się jednak – ostatnio coraz częściej – że po prostu czasem musieli od siebie odpocząć. Dlatego teraz Pan trzymał się w cieniu, przemykając wśród krzewów i wysokiej trawy na obrzeżach schludnie wykoszonego Parku Uniwersyteckiego. Poruszał się bezszelestnie, ze spuszczonym łebkiem, i chłonął noc wszystkimi zmysłami. Po wcześniejszym deszczu ziemia była miękka i wilgotna. Natrafiwszy na placek błota, przykucnął i wytarzał pierś i szyję w brudnej brei, żeby zamaskować zdradziecką kremowo-białą plamę. Wyszedł z parku i przebiegł na drugą stronę Banbury Road – wybrał moment, w którym na chodniku nie było przechodniów, a w oddali majaczył jeden samotny pojazd – po czym wśliznął się do ogrodu przed jednym ze stojących tam dużych domów. Przeciskał się przez żywopłoty, przeskakiwał murki, czołgał się pod parkanami i przemykał po trawnikach, kierując się w stronę odległego o kilka przecznic Jericho i kanału. Na błotnistej ścieżce holowniczej poczuł się bezpieczniej: miał tu pod dostatkiem krzaków i wysokich traw, żeby się ukryć, a także drzew, po których potrafił się wspinać równie szybko jak płomyk po loncie. Tę właśnie na wpół dziką część miasta lubił najbardziej. Znał na wylot wszystkie szlaki wodne przecinające Oksford wzdłuż i w poprzek; zdarzało mu się pływać nie tylko w kanale, ale także w samej Tamizie, jej dopływie Cherwell i rozlicznych mniejszych strumieniach oddzielonych od głównego nurtu rzeki, by napędzać młyny czy zasilać ozdobne stawki. Niektóre z nich zapadały się pod ziemię i znikały na pozór bez śladu, by ponownie objawić się za murem jakiegoś kolegium, cmentarza albo browaru. W miejscu, gdzie jeden z tych strumyków płynął równolegle do kanału, oddzielony od niego tylko ścieżką holowniczą, Pan przeszedł po żelaznym mostku na jego drugą stronę i dalej, wzdłuż jego biegu, aż dotarł na rozległy otwarty teren ogródków działkowych. Na północ od niego znajdował się teraz teren targu bydlęcego zwany Oxpens, na zachód zaś ulokowana przy dworcu kolejowym sortownia pocztowa. Księżyc był w pełni, pośród pędzących po niebie pasm chmur migotały gwiazdy. Światło mogło nieść ze sobą zagrożenie, ale Pan uwielbiał tę jego chłodną, srebrzystą jasność. Błądził po działkach, prześlizgiwał się pomiędzy łodygami brukselki, pękami szczypioru cebuli, liśćmi szpinaku i główkami kalafiorów, aż dotarł do szopy na narzędzia. Wskoczył na górę i wyciągnął się na płask na twardym, wyłożonym papą dachu, skąd ponad rozległą połacią łąk wzrok sięgał aż do sortowni. Strona 10 Sortownia była jedynym miejscem w mieście, które o tej porze tętniło życiem. Nieraz przychodzili tu z Lyrą, by patrzeć, jak pociągi przybywają z północy i południa i zatrzymują się przy peronie w kłębach pary, a pracownicy poczty wyładowują z nich worki listów i paczek, przekładają je do wielgachnych koszy na kółkach i przewożą do ogromnej hali o metalowych ścianach, skąd przesyłki adresowane do Londynu i dalej, na kontynent, trafiały na pokład pierwszego porannego zeppelina. Unieruchomiony statek powietrzny czekał nieopodal, kołysząc się i szarpiąc w porywach wiatru, przeprowadzone z dziobu i rufy cumy trzeszczały z wysiłku i dźwięcznie tłukły się o maszt. Wszędzie świeciły się lampy: na peronie, na maszcie cumowniczym, nad wrotami sortowni. Przetaczane wagony turkotały na bocznicy. Gdzieś niedaleko trzasnęły zamykane stalowe drzwi. Coś poruszyło się na działkach z prawej strony i Pantalaimon bardzo wolno obrócił łebek w tym kierunku. Przez grządkę kapusty lub brokułów skradał się kot, mając na oku mysz. Zanim jednak zdążył się na nią rzucić, cichy biały kształt, większy od Pantalaimona, spadł z nieba, porwał mysz i natychmiast wzbił się poza zasięg kocich pazurów. Skrzydła zatrzepotały bezgłośnie i sowa wróciła na jedno z drzew przy Paradise Square. Kot przysiadł na chwilę, jakby musiał przemyśleć tę sytuację, po czym wrócił do łowów w warzywniku. Księżyc wspiął się tymczasem wysoko na niebo i świecił bardzo jasno, prawie w ogóle niezasłonięty przez chmury. Ze swojego punktu obserwacyjnego Pan doskonale widział każdy szczegół ogródków działkowych i targu bydlęcego: szklarnie, strachy na wróble, zrobione z ocynkowanych prętów zagrody dla bydła, beczki z wodą, płoty (spróchniałe i grożące runięciem, ale także te stojące prosto i świeżo pomalowane), pęki powiązanych tyczek do grochu przypominające nagie szkielety indiańskich tipi – a wszystko to nieme jak scena przygotowana na występ widmowej trupy teatralnej. – Co się z nami stało, Lyro? – mruknął szeptem. Nikt mu nie odpowiedział. Rozładunek pociągu pocztowego dobiegł końca. Lokomotywa gwizdnęła krótko, szarpnęła i pociąg ruszył. Zamiast jednak kierować się na tor biegnący na południe, na drugi brzeg rzeki, tuż przy granicy działek, podjechał kawałek do przodu, po czym wolniutko, z donośnym szczękiem i klekotem wagonów, wycofał się na bocznicę. Zimny wiatr rwał na strzępy otulające lokomotywę obfite kłęby pary. Zza rzeki, widoczny pomiędzy drzewami, nadjeżdżał już kolejny pociąg – zapewne podmiejski z Reading, domyślił się Pan. Nie przewoził poczty i zamiast zatrzymać się przy sortowni, pokonał kolejne trzysta jardów, wjechał na peron dworca i dopiero tam stanął wśród odległego syczenia pary i przytłumionego pisku hamulców. Poruszało się coś jeszcze. Na lewo od Pantalaimona, gdzie przez rzekę przerzucony był żelazny most, jakiś człowiek szedł jej brzegiem wśród gęsto rosnącego sitowia. Poruszał się dziarskim krokiem, w wyraźnym pośpiechu. Pan w mgnieniu oka ześliznął się z dachu i bezszelestnie pomknął w stronę intruza, przecinając grządki cebuli i równe szeregi kapusty. Przecisnął się przez ogrodzenie, przeczołgał pod rdzewiejącym zbiornikiem na wodę i znalazł się na skraju ogródków działkowych, skąd – przez dziurę w płocie po wyłamanej sztachecie – miał Strona 11 widok na rozpościerającą się dalej łąkę. Mężczyzna kierował się w stronę sortowni. W miarę przybliżania się do celu zwalniał kroku i szedł coraz ostrożniej, aż w końcu przystanął obok wierzby w odległości około stu jardów od furtki, niemal dokładnie naprzeciw przycupniętego pod płotem Pantalaimona. Nawet bystre ślepia kuny ledwie były go w stanie wyśledzić w półmroku; gdyby Pan na chwilę odwrócił wzrok, straciłby nieznajomego z oczu. Nagle – nicość. Jakby tamten po prostu zniknął. Upłynęła minuta, druga… Za plecami Pana, w mieście, dzwony zaczęły wybijać godzinę, po dwa uderzenia: pół do pierwszej. Przeniósł wzrok dalej, na drzewa nad rzeką. Odrobinę na lewo od wierzby rósł stary dąb, nagi i surowy w swojej zimowej bezlistności. Na prawo zaś… Na prawo od wierzby samotna sylwetka wspinała się właśnie na furtkę sortowni od jej wewnętrznej strony. Zeskoczyła na ziemię i pośpieszyła wzdłuż rzeki w stronę wierzby, gdzie czekał pierwszy z intruzów. Chmura przesłoniła księżyc. Korzystając z gęstszego mroku, Pan prześliznął się pod ogrodzeniem i sadząc w mokrej trawie wielkie susy, popędził w stronę dębu. Starał się przy tym zbytnio nie wychylać, bo miał w pamięci nie tylko czającego się w ukryciu nieznajomego, ale też wielką białą sowę. Dopadł do drzewa, dał susa w górę, wczepił się pazurami w korę i wspiął na gałąź, z której dobrze widział wierzbę – zwłaszcza że w tej akurat chwili księżyc znów wyjrzał zza chmur. Człowiek z sortowni szybko zbliżał się do wierzby, był już prawie przy niej. Zwolnił kroku i przepatrywał cienie, gdy z półmroku znienacka wynurzył się pierwszy nieznajomy i powiedział coś półgłosem. Ten z sortowni odpowiedział mu w podobny sposób i obaj przepadli w ciemności. Byli za daleko, żeby Pan mógł podsłuchać, co mówią, ale po tonie głosów dało się poznać, że jest to umówione spotkanie dwójki wspólników. Obaj mieli psie dajmony: jeden przypominał mastyfa, drugi był mniejszy i miał krótkie łapy. Psy nie mogły wspiąć się na drzewo, ale mogły zwęszyć Pantalaimona. Przywarł do swojego konara i zupełnie się na nim rozpłaszczył. Słyszał szepty mężczyzn, nadal jednak nie rozumiał ani słowa. Pomiędzy okalającym sortownię wysokim ogrodzeniem z siatki i rzeką biegła ścieżka, prowadząca z łąki obok działek ku dworcowi kolejowemu – naturalna droga na dworzec od strony St Ebbes i domów stłoczonych przy wąskich uliczkach w pobliżu gazowni. Siedzący na dębie Pantalaimon miał lepszy widok niż spiskujący na dole mężczyźni i wcześniej od nich zauważył, że od strony dworca ktoś się zbliża: kolejny samotny mężczyzna w kurtce z postawionym kołnierzem. – Ćśś – dobiegło z cienia wierzby. Spiskowcy również zauważyli intruza. *** Wcześniej tego samego dnia w eleganckim siedemnastowiecznym domu nieopodal katedry Świętego Piotra w Genewie spotkali się dwaj mężczyźni. Rozmawiali w pełnym książek pokoju na piętrze, którego okna wychodziły na cichą uliczkę skąpaną w surowym świetle zimowego popołudnia. Na długim mahoniowym Strona 12 stole leżały notatniki, podkładki z suszkami, pióra i ołówki, stały też szklanki i karafki z wodą, ale rozmówcy rozsiedli się na wygodnych fotelach po bokach kominka, w którym płonął ogień. Gospodarzem był Marcel Delamare, sekretarz generalny organizacji zawdzięczającej swoją nieoficjalną nazwę budynkowi, w którym spotkanie się odbywało: La Maison Juste. Delamare miał nieco ponad czterdzieści lat, był zadbany, elegancki, nosił okulary i znakomicie skrojony ciemnoszary garnitur pod kolor włosów. Jego dajmon – siedząca na oparciu fotela sowa śnieżna – utkwił spojrzenie żółtych ślepi w drugim dajmonie, szkarłatnym wężu oplatającym palce i dłonie jego rozmówcy. Pierre Binaud – sześćdziesięcioparoletni surowy mężczyzna w księżej koloratce – był Najwyższym Sędzią Sądu Konsystorskiego, głównego urzędu Magisterium odpowiedzialnego za bezpieczeństwo i egzekwowanie dyscypliny. – Słucham – powiedział Binaud. – Zaginął kolejny członek personelu naukowego z ośrodka nad Łob-nor – odparł Delamare. – Co się stało? Co wasz agent ma na ten temat do powiedzenia? – Oficjalna wersja jest taka, że zaginiony wraz ze swoim towarzyszem zabłądzili wśród okresowych łożysk rzecznych; tamtejsze rzeki zmieniają swój bieg raptownie i bez uprzedzenia. To nadzwyczaj niewdzięczna okolica. Każdy, kto wyrusza na wyprawę poza ośrodek, musi wziąć ze sobą przewodnika. Ponoć zapuścili się na pustynię po drugiej stronie jeziora, tak przynajmniej twierdzi nasz agent. Tamtejsze legendy o złotym… – Do diabła z tamtejszymi legendami! To byli teologowie doświadczalni, botanicy, ludzie wykształceni; mieli szukać róż, nie złota. Ale, ale… Powiedziałeś, że zaginął tylko jeden z nich. Co z drugim? – Wrócił do ośrodka, po czym natychmiast wyruszył w drogę do Europy. Nazywa się Hassall. Wspomniałem ci o nim przed tygodniem, ale może byłeś zbyt zajęty, żeby to zarejestrować. Mój agent uważa, że Hassall przywiezie próbki róż oraz obszerną dokumentację. – Przechwyciliśmy go już? Prawie było widać, jak Delamare najwyższym wysiłkiem woli narzuca sobie spokój. – Nie wiem, czy pamiętasz, Pierre, ale zamierzałem zlecić zatrzymanie go w Wenecji. Wasi ludzie się temu sprzeciwili; kazano nam zaczekać, aż znajdzie się na terytorium Brytonii, a następnie śledzić go, by odkryć, dokąd zmierza. Otóż jest już w kraju i dziś wieczorem zostanie zatrzymany. – Poinformuj mnie, gdy tylko przechwycicie te materiały. A teraz przejdźmy do drugiej sprawy. Co wiecie na temat tej młodej kobiety? – Alethiometr… – Nie, nie, nie. Staroświecki, niegodny zaufania, podatny na spekulacje i domysły. A mnie interesują fakty, Marcelu. – Mamy nowego specjalistę, który… – Wiem, słyszałem o nim, stosuje ponoć jakąś nową metodę. I co, jest lepszy od poprzednika? – Czasy się zmieniają. Wraz z nimi muszą się zmieniać nasze horyzonty. – Co masz na myśli? Strona 13 – Odkryliśmy pewne związane z dziewczyną fakty, z których wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy. Jest chroniona, zarówno z prawnego punktu widzenia, jak i w inny sposób. Chciałbym na początek usunąć otaczającą ją obronną sieć, dyskretnie, po cichu, rzec by można: niepostrzeżenie. Gdy zostanie pozbawiona tej ochrony, wtedy przyjdzie czas, by działać. A do tego momentu… – Ostrożność. – Binaud wstał. – Przesadzasz z ostrożnością, Marcelu, a to poważna wada. Brakuje ci zdecydowania. Działaj! Znajdź ją, zatrzymaj i sprowadź tutaj. Załatw to, jak chcesz. Tym razem nie będę ci niczego narzucał. Delamare również wstał, uścisnął dłoń gościa i odprowadził go do wyjścia. Kiedy został sam ze swoim dajmonem, sowa przysiadła mu na ramieniu i razem stanęli przy oknie, odprowadzając wzrokiem śpieszącego się Najwyższego Sędziego. Jeden z asystentów niósł mu aktówkę, drugi trzymał nad nim parasol. Właśnie sypnęło śniegiem. – Bardzo nie lubię, kiedy ktoś mi przerywa, gdy mówię – powiedział Delamare. – Chyba nie zauważył – odparł dajmon. – Pewnego dnia się nauczy, ręczę za to. *** Nieznajomy zbliżający się od strony dworca szedł szybkim krokiem i dotarcie w okolice wierzby zajęło mu niespełna minutę. Ledwie się tam znalazł, dwaj czyhający w zasadzce mężczyźni zaatakowali. Pierwszy wyskoczył z cienia i grubym kijem uderzył go po nogach. Zaskoczony przybysz stęknął i upadł, a wtedy drugi z napastników dopadł go i zaczął okładać krótką pałką po głowie, ramionach i rękach. Wszystko odbywało się bez słów. Dajmon ofiary, drobny jastrząb, wzbił się w powietrze, pokrzykując przejmująco i bezradnie trzepocząc skrzydłami, ale opadał coraz niżej i niżej, w miarę jak jego człowiek słabł pod kolejnymi ciosami. Nagle światło księżyca zalśniło na ostrzu noża, przybysz z sortowni krzyknął rozdzierająco i upadł. Drugi napastnik nie zniechęcił się jednak: uderzał raz za razem, aż w końcu ofiara znieruchomiała. Pantalaimon wyraźnie słyszał każdy cios. Przybysz zginął. Drugi z napastników wstał i spojrzał z góry na swojego towarzysza. – Co ci zrobił? – zapytał półgłosem. – Przeciął mi ścięgno pod kolanem, skurczybyk. Widzisz? Krwawię jak zarzynane prosię. Dajmon rannego, ten mastyfopodobny, skamlał i wił się na ziemi obok niego. – Dasz radę wstać? – Zabójca mówił chrapliwie, niewyraźnie, jakby miał zatkany nos. Miał liverpoolski akcent. – A jak myślisz? Oba głosy były niewiele głośniejsze od szeptu. – Możesz się w ogóle ruszać? Ranny spróbował dźwignąć się z ziemi i aż jęknął z bólu. Dopiero kiedy zabójca podał mu rękę, zdołał wstać, ale było oczywiste, że jedną nogę ma całkowicie niewładną. Strona 14 – Co zrobimy? – zapytał. W blasku księżyca wszyscy byli doskonale widoczni: zabójca, jego niemogący chodzić kompan i zabity mężczyzna. Serce Pantalaimona waliło jak młotem, nie rozumiał, jak tamci mogą go nie słyszeć. – Nie widziałeś, że ma nóż, palancie?! – złościł się zabójca. – Był dla mnie za szybki… Ranny przekuśtykał jeden krok, drugi. Zabójca złapał tymczasem trupa za kostki nóg i, zwrócony tyłem do rzeki, wciągnął go w sitowie. Po chwili wynurzył się z gąszczu i skinął niecierpliwie na swojego towarzysza. – Chodź – powiedział – wesprzyj się na mnie. Chociaż prawdę mówiąc, chętnie bym cię tu zostawił. Będziesz mnie tylko spowalniał. Muszę tu potem wrócić sam i posprzątać, a ten cholerny księżyc świeci coraz jaśniej. Gdzie jego torba? Nie miał torby? – Nie miał. W ogóle nic nie miał. – Musiał mieć. Psiakrew! – Weźmiesz sobie Barry’ego do pomocy. – Nerwus z niego. W dodatku niepotrzebnie hałasuje. No, daj rękę, pośpieszmy się. – Na Boga, ostrożnie… Uff, boli… – Guzik mnie to obchodzi. Morda w kubeł i przebieraj żwawo kulasami. Ranny objął zabójcę ramieniem i pokuśtykał obok niego. Przeszli pod dębem i zaczęli się oddalać nadrzeczną ścieżką. Z góry Pan widział plamę krwi na trawie. Lśniła czerwono w blasku księżyca. Odczekał, aż mężczyźni znikną mu z oczu, po czym zaczął się szykować do zejścia na dół. Zanim jednak zdążył choćby drgnąć, coś poruszyło się w sitowiu, gdzie spoczęły zwłoki, i wynurzyło się stamtąd coś małego, bladego, wielkości ptaka: podfruwało, opadało na ziemię i znów podfruwało. Ostatkiem sił zmierzało prosto w stronę Pantalaimona. On zaś, sparaliżowany grozą, bał się poruszyć. Przecież tamten człowiek nie żył! Ten dajmon też wyglądał jak martwy, co wobec tego należało zrobić? Pan był gotowy czmychnąć, walczyć albo zemdleć, ale tymczasem jastrzębica już wylądowała na gałęzi obok niego. Z trudem się na niej utrzymywała i byłaby spadła, gdyby nie przytrzymał jej łapą. W dotyku była lodowata i żywa, ale ledwie, ledwie. Czyli jej człowiek jeszcze żył. – Pomocy – wyszeptała chrypliwie. – Pomóż nam… – Dobrze – odparł Pan. – Pomogę… – Pośpiesz się! Jastrzębica spadła z drzewa i, podfruwając, wpadła w sitowie. Pan ześliznął się po pniu dębu i w podskokach podążył za nią. Kiedy ją znalazł, tuliła się do policzka półżywego człowieka leżącego w gęstwinie. – Dajmon… – usłyszał jej słowa Pan – …bez człowieka… Mężczyzna odwrócił lekko głowę i jęknął. Zachrobotały połamane kości. – Bez człowieka? – powtórzył. – Tak – potwierdził Pantalaimon. – Nauczyliśmy się to robić… – Mój szczęśliwy dzień. Kieszeń… od wewnątrz… – Mężczyzna z najwyższym wysiłkiem uniósł dłoń i dotknął kurtki na piersi. – Wyjmij – wyszeptał. Strona 15 Próbując nie zrobić mu krzywdy i zmagając się z wielkim tabu zabraniającym dotykania ciała innego człowieka, Pan nosem odgarnął połę kurtki. W wewnętrznej kieszeni tkwił portfel. – Tak, dobrze – szepnął mężczyzna. – Weź go, nie może wpaść w ich ręce… Teraz wszystko zależy od ciebie i… od twojego… Pan pociągnął, ale portfel nie chciał wyjść: leżący mężczyzna przygniótł kurtkę swoim ciężarem, a nie był w stanie się poruszyć. Dopiero po krótkiej szarpaninie Panowi udało się wydobyć portfel i położyć go na ziemi. – Zabierz go… zabierz, szybko… zanim wrócą… Bledziutka jastrzębica była ledwie widoczna, ot, strzęp białego cienia, z trzepotem skrzydeł tulący się do ciała człowieka. Pan nie znosił widoku umierających ludzi właśnie przez to, co działo się wtedy z ich dajmonami: rozwiewały się jak zdmuchnięty płomyk świecy. Chciał pocieszyć i ukoić nieszczęsne stworzenie, które wiedziało, co je czeka, wiedziało, że musi zniknąć i w tej chwili chciało już tylko po raz ostatni poczuć ten ciepły dotyk, który przez całe życie znajdowało w ciele swojego człowieka. Mężczyzna jeszcze raz zaczerpnął tchu, zarzęził, a potem jego śliczny dajmon zniknął bez śladu. Panowi nie pozostało nic innego, jak zanieść portfel mężczyzny do pokoju Lyry w Kolegium Świętej Zofii. Złapał go w zęby i wygramolił się na twardszy grunt przy brzegu. Portfel nie był ciężki, był natomiast nieporęczny i – co znacznie gorsze – przesiąknięty zapachami innego człowieka: wonią potu, ziela fajkowego i wody kolońskiej. Bliskość kogoś, kto nie był Lyrą, była nieznośna. Pan doniósł go do ogrodzenia działek, zanim musiał odpocząć. Nie zamierzał się śpieszyć. Noc była jeszcze młoda. *** Z kamiennego snu obudził Lyrę gwałtowny wstrząs, jakby fizycznego uderzenia albo upadku. Co to mogło być? Wyciągnęła po omacku rękę w poszukiwania Pantalaimona, zanim przypomniała sobie, że go przy niej nie ma. Czy zatem to jemu coś się stało? Nie pierwszy raz zdarzyło się, że kładła się do łóżka bez niego, ale wciąż tak samo nie cierpiała tego robić. Te jego samotne włóczęgi… Jakież to było niemądre z jego strony! Ale nie chciał jej słuchać i nie zamierzał rezygnować ze swoich eskapad. Pewnego dnia oboje za to zapłacą. Przez minutę leżała tak, nie śpiąc, ale gdy sen znów zaczął gęstnieć wokół niej, w końcu poddała mu się i zamknęła oczy. *** Oksfordzkie zegary biły godzinę drugą, gdy Pan wśliznął się do pokoju. Położył portfel na stole, trochę rozruszał obolałe szczęki, a potem wyciągnął książkę, którą Lyra podparła otwarte okno. Znał tę książkę – była to powieść zatytułowana Hiperchorezmijczycy – i uważał, że Lyra poświęca jej stanowczo zbyt wiele uwagi. Strona 16 Zrzucił ją na ziemię, starannie wyczyścił swoje futerko, a na koniec schował portfel na regale, tak że ten zniknął pomiędzy książkami. W końcu dał susa na poduszkę. Przykucnął w promieniu księżycowego blasku sączącego się przez szczelinę w zasłonach i zapatrzył się na twarz Lyry. Miała zarumienione policzki, jej ciemnozłote włosy były wilgotne od potu. Usta, które tak często do niego szeptały, całowały go, całowały także i Willa, w tej chwili zaciskały się kurczowo. Czoło na przemian to marszczyło się lekko, to się rozpogadzało, jak niebo przesłaniane pędzonymi przez wiatr chmurami. Wszystkie te sygnały dowodziły, że coś jest nie w porządku; że Lyra coraz bardziej oddala się od Pantalaimona – tak jak i on od niej. Nie miał pojęcia, co na to poradzić. Mógł tylko położyć się obok niej i przycisnąć do jej ciała, które pozostało – jak zawsze – ciepłe i życzliwe. Przynajmniej oboje jeszcze żyli. Strona 17 2 Ich ubrania pachniały różami Lyrę obudziło bicie uczelnianego zegara: była ósma. Przez pierwszych parę minut wynurzania się na powierzchnię snu, zanim wtrąciła się jakaś świadoma myśl, odbierała same przecudne wrażenia – wśród nich ciepło ciała dajmona owiniętego wokół jej szyi. Ta zmysłowa wzajemna czułość stanowiła część jej życia, odkąd sięgała pamięcią. Leżąc tak, usilnie starała się nie myśleć, ale myśli były jak nieuchronnie napierający przypływ. Napływające ze wszystkich stron strużki świadomości – trzeba dokończyć esej, zrobić pranie, jak najszybciej zejść na śniadanie, bo po dziewiątej nie będzie czego szukać w jadalni – nieubłaganie podmywały piaskowy zamek rozespania. I największa, najgłębsza fala: Pantalaimon i ich narastające wyobcowanie. Coś ich rozdzieliło i żadne z nich nie wiedziało, co to takiego. Problem polegał na tym, że mieli tylko siebie nawzajem, żeby zwierzać się ze swoich trosk – i dokładnie tego nie mogli w tej chwili zrobić. Odrzuciła przykrycie i wstała. Zadrżała z zimna – w Świętej Zofii oszczędzano na ogrzewaniu. Szybko ochlapała się w małej misce w odrobinie ciepłej wody, która długo tłukła się i zapierała w rurach, zanim łaskawie raczyła chlupnąć z kranu, po czym włożyła tartanową spódniczkę i jasnoszarą bluzę – praktycznie jedyne czyste rzeczy, jakie jej zostały. Przez cały ten czas Pan leżał na poduszce i udawał, że śpi. Kiedy byli młodsi, nigdy się tak nie zachowywał. Nigdy. – Pan – odezwała się znużonym głosem Lyra. Musiał z nią iść – i wiedziała, że w końcu to zrobi. Wstał, przeciągnął się i pozwolił się posadzić na jej ramieniu. Lyra wyszła z pokoju i zaczęła schodzić na parter. – Udawajmy, że ze sobą rozmawiamy – zasugerował szeptem Pan. – Nie jestem przekonana, czy udawanie to dobry pomysł na życie. – Lepszy taki niż żaden. Chcę ci opowiedzieć, co widziałem w nocy. To ważne. – Dlaczego nie powiedziałeś mi od razu po powrocie? – Bo spałaś. – Wcale nie spałam. Nie bardziej niż ty w tej chwili. – W takim razie jak to możliwe, że nie wiedziałaś, że mam ci coś ważnego do powiedzenia? – Wiedziałam. Poczułam, że coś się wydarzyło, ale spodziewałam się, że będę się musiała wykłócać z tobą, żebyś mi powiedział, więc sam rozumiesz… Pantalaimon milczał. Lyra dotarła na dół i wyszła z budynku. Owionął ją wilgotny Strona 18 chłód poranka. Ze dwie inne dziewczyny szły w stronę jadalni, znacznie więcej stamtąd wracało – po śniadaniu, dziarskie i gotowe do pracy, rozchodziły się do biblioteki i na zajęcia. – Ech, sama nie wiem… – mruknęła Lyra. – Męczy mnie ta cała sytuacja. Powiesz mi po śniadaniu. Weszła po schodach do jadalni. Nałożyła sobie płatków owsianych, przeszła z miseczką do wolnego miejsca przy jednym z długich stołów i zasiadła do posiłku. Otaczały ją rówieśniczki, które właśnie kończyły swoją jajecznicę, owsiankę albo grzanki. Niektóre były radośnie rozgadane, inne znudzone, zmęczone lub zamyślone, kilka czytało listy lub po prostu statecznie spożywało śniadanie. Wiele z nich znała z imienia, część tylko z widzenia; niektóre traktowała jak przyjaciółki, ceniąc ich życzliwość lub inteligencję; inne mogłaby nazwać zaledwie znajomymi; były też i takie – snobistyczne, aroganckie lub oschłe – których nie uważała może za nieprzyjaciółki, lecz była absolutnie pewna, że nigdy ich nie polubi. W tej akademickiej społeczności, wśród inteligentnych, pracowitych i rozplotkowanych studentek, czuła się bardziej w domu niż gdziekolwiek indziej. Powinna być szczęśliwa. Dolewając mleka i mieszając owsiankę, zwróciła uwagę na dziewczynę siedzącą naprzeciwko. Miriam Jacobs była ładną brunetką, wystarczająco inteligentną i bystrą, żeby przy minimalnym nakładzie sił całkiem nieźle radzić sobie z odbębnianiem obowiązków akademickich. Była nieco próżna, ale zarazem dostatecznie pogodna i dobroduszna, by cierpliwie znosić kpiny z tej cechy charakteru. Jej dajmon – wiewiórka imieniem Syriax, wczepiona w jej włosy – wyglądał na wstrząśniętego. Miriam, pochłonięta czytaniem listu, pobladła i zakryła dłonią usta. Nikt inny tego nie zauważył. Dziewczyna odłożyła list na stół. – Miriam? – zagadnęła ją Lyra, pochyliwszy się nad stołem. – Co się stało? Miriam zamrugała, westchnęła ciężko, jakby budziła się z głębokiego snu, i zepchnęła sobie list na podołek. – To list z domu – wyjaśniła. – Nic takiego. Dajmon przegramolił się na jej kolana, a ona podjęła misterną próbę udawania przed koleżankami, że zupełnie nic się nie stało. Jej wysiłek poszedł na marne, bo i tak nikt nie patrzył w jej stronę. – Na pewno nie mogę ci jakoś pomóc? – zapytała Lyra. Pan dołączył do Syriaksa pod stołem. Dziewczęta wyczuwały, że ich dajmony rozmawiają, i wiedziały, że cokolwiek Syriax powie Pantalaimonowi, Lyra wkrótce się o tym dowie. Miriam posłała jej bezradne spojrzenie. Była o krok od wybuchnięcia płaczem. Lyra wstała od stołu. – Chodź ze mną – powiedziała. Miriam była w stanie, w którym każdy okruch determinacji, obojętne skąd pochodzący, był jak kamizelka ratunkowa na wzburzonym morzu. Wyszła za Lyrą z jadalni pokornie jak jagnię za matką, tuląc dajmona do piersi i nie zadając żadnych pytań. – Robi mi się niedobrze od owsianki, zimnych grzanek i przesmażonej jajecznicy – powiedziała Lyra. – W takiej sytuacji możemy zrobić tylko jedną rzecz. Strona 19 – Jaką? – zainteresowała się Miriam. – Idziemy do George’a. – Ale ja mam wykład… – Nie. To wykładowca ma wykład, nie ty. I nie ja. Mam ochotę na jajka na bekonie. Chodź, idziemy. No, ruszaj się. Byłaś w harcerstwie? – Nie. – Ja też nie. Nie wiem, dlaczego o to zapytałam. – Muszę napisać esej… – Znasz kogoś, kto nie musi? Tysiące młodych dam i dżentelmenów mają zaległe eseje do napisania, wręcz nie wypada takowego nie mieć. A George czeka. Poszłybyśmy do Cadeny, ale jest jeszcze zamknięta. Pośpieszmy się, zimno jest. Chcesz wziąć płaszcz? – Tak, chętnie… Tylko szybko. Wbiegły na górę, żeby zabrać wierzchnie ubrania. Płaszczyk Lyry – zielony, przymały i wymemłany – prezentował się zupełnie inaczej niż idealnie skrojony, granatowy, kaszmirowy płaszcz Miriam. – Gdyby ktoś pytał, dlaczego nie byłaś na wykładzie, seminarium czy gdzieś tam jeszcze, możesz powiedzieć, że byłaś przygnębiona i twoja przemiła przyjaciółka Lyra zabrała cię na spacer – powiedziała Lyra. Wyszły przez portiernię. – Nigdy nie byłam u George’a – przyznała Miriam. – Nie gadaj… To niemożliwe. – Wiem, gdzie to jest, ale… Sama nie wiem, chyba po prostu myślałam, że to nie miejsce dla nas. Znajdująca się na Krytym Bazarze restauracja George’a cieszyła się ogromną popularnością wśród handlarzy i robotników z całej okolicy. – Bywam tam od dziecka – odparła Lyra. – Naprawdę od dziecka. Kręciłam się przy drzwiach tak długo, aż ktoś mi dał bułkę, żeby mnie spławić. – Poważnie? Nie żartujesz? – Bułkę albo fangę w nos, zależy. Trochę tam nawet pracowałam: zmywałam naczynia, parzyłam kawę i herbatę. Miałam wtedy jakieś… dziewięć lat? – I twoi rodzice ci na to… O Boże, przepraszam. Bardzo cię przepraszam. Znajomi Lyry wiedzieli o jej rodzicach tylko tyle, że oboje wywodzili się ze znamienitych rodów i zmarli, gdy była dzieckiem. Domyślano się, że ich śmierć była dla niej wstrząsem, było więc całkowicie zrozumiałe, że Lyra nie chce o tym rozmawiać – co tylko sprzyjało snuciu domysłów. Miriam była skrajnie zakłopotana. – To było później, już kiedy byłam w Kolegium Jordana – odparła pogodnie Lyra. – Gdyby tamci się dowiedzieli, ludzie z Jordana, znaczy, byliby pewnie zaskoczeni, ale szybko by o tym zapomnieli i mogłabym dalej tam pracować. Właściwie i tak robiłam, co chciałam. – To znaczy, że nikt nie wiedział, co robisz? – Tylko pani Lonsdale, gospodyni. No, ona była groźna. Stale mnie rugała, chociaż wiedziała, że nie na wiele się to zda. A ja, kiedy musiałam, umiałam być bardzo grzeczna. – Jak długo byłaś… To znaczy, ile miałaś lat… Nie, przepraszam. Nie chciałam Strona 20 być wścibska. – Pierwsze wspomnienie, jakie mam, to kiedy trafiłam do Kolegium Jordana. Nie wiem, ile mogłam mieć wtedy lat, chyba byłam jeszcze niemowlęciem. Przyniósł mnie wysoki mężczyzna. Był środek burzowej nocy, waliły pioruny, grzmiało i lało jak z cebra. Mężczyzna jechał konno, a mnie zawinął w połę swojego płaszcza. Załomotał pistoletem w drzwi. Drzwi się otworzyły, za nimi było ciepło i jasno i mężczyzna komuś mnie oddał. Wydaje mi się, że jeszcze mnie pocałował na pożegnanie, a potem dosiadł konia i odjechał. To był pewnie mój ojciec. Miriam była pod wrażeniem. Prawdę mówiąc, Lyra nie miała pewności co do udziału konia w całej historii, ale spodobał jej się ten wątek. – Jakie to romantyczne… – zachwyciła się Miriam. – To naprawdę twoje pierwsze wspomnienie? – Tak. Najdawniejsze. Od tamtej pory po prostu… mieszkałam w Jordanie. A ty? Co pamiętasz z dzieciństwa? – Zapach róż – odparła bez zastanowienia Miriam. – W jakimś ogrodzie? – Nie, w fabryce mojego ojca, takiej, w której robi się mydło i inne rzeczy. Siedziałam tacie na barana, byliśmy w rozlewni. Ten zapach był tak słodki, tak intensywny… Kiedy ubrania robotników nim nasiąkły, ich żony musiały je potem prać, żeby się go pozbyć. Lyra wiedziała o tym, że Miriam wywodzi się z bogatej rodziny, która swoją zamożność zawdzięcza mydłu, perfumom i innym tego rodzaju dobrom. Miriam zawsze miała pokaźną kolekcję perfum, wonnych olejków i szamponów, a jej przyjaciółki chętnie wypróbowywały wszystkie nowe specyfiki. Nagle dotarło do niej, że Miriam płacze. Przystanęła i ujęła ją pod rękę. – Miriam, co się dzieje? Chodzi o ten list? – Tata zbankrutował! – wyszlochała roztrzęsiona Miriam. – To koniec. O tym właśnie napisali mi w liście. Teraz już wiesz. – To okropne! – Nie mamy… nie mogą… muszą sprzedać dom, a ja będę musiała przerwać studia… Nie stać ich na… Miriam nie była w stanie dłużej mówić. Lyra objęła ją ramionami i zapłakana przyjaciółka wtuliła się w nią z wdzięcznością. Czując w nozdrzach zapach szamponu, Lyra zastanawiała się, czy on również zawiera róże. – Ćśś… Wiesz przecież, że są różne stypendia, zapomogi dla studentów… Wcale nie będziesz musiała rezygnować ze studiów, zobaczysz! – Ale wszystko się zmieni! Rodzice będą musieli wszystko sprzedać i przeprowadzić się do… nie wiem dokąd… Danny będzie musiał rzucić studia w Cambridge i… To będzie straszne! – Na pewno brzmi to gorzej, niż faktycznie wygląda – zapewniła przyjaciółkę Lyra. Kątem oka widziała, że Pan szepcze coś do ucha Syriaksowi, i wiedziała, że próbuje go pocieszyć w podobny sposób. – Oczywiście masz pełne prawo być wstrząśnięta, dowiedziałaś się o tym niespodziewanie, przy śniadaniu, z listu… Ale uwierz mi, ludzie wychodzą z gorszych opresji, naprawdę. I czasem sprawy ostatecznie przybierają znacznie lepszy obrót, niżby się można spodziewać. Założę się, że nie będziesz musiała przerywać studiów.