14136
Szczegóły |
Tytuł |
14136 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14136 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14136 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14136 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ŚLUB KSIĘŻNICZKI LEII
DAVE WOLVERTON
Przekład
ANDRZEJ SYRZYCKI
Tytuł oryginału
THE COURTSHIP OF PRINCESS LEIA
Ilustracja na okładce
DREW STRUZAN
Redakcja merytoryczna
DOROTA LESZCZYŃSKA
Redakcja techniczna
WIESŁAWA ZIELIŃSKA
Korekta
ELŻBIETA GEPNER
Copyright © 1994 by Lucasfilm Ltd
Published originally under the title
The Courtship of Princess Leia by Bantam Books
For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-956-2
ROZDZIAŁ
1
Generał Han Solo stał przy iluminatorze obok konsolety dowodzenia na mostku
kalamariańskiego krążownika gwiezdnego „Mon Remonda". Statek krążący w pobliżu
stolicy Nowej Republiki na Coruscant przygotowywał się właśnie do wyjścia z nad-
przestrzeni; sygnały ostrzegawcze rozbrzmiały w uszach generała niczym kuranty. Od
chwili, kiedy po raz ostatni się widział z Leią, upłynęło pięć miesięcy. Pięć długich
miesięcy, w trakcie których polował na „Żelazną Pięść", gwiezdny superniszczyciel
lorda Zsinja. A przecież Nowa Republika wydawała się taka bezpieczna. Może teraz,
kiedy udało mu się zniszczyć „Żelazną Pięść", lord Zsinj przestanie ich nękać i życie
stanie się prostsze. Han już od dawna marzył o tym, by opuścić zatęchłe i wilgotne
wnętrze kalamariańskiego statku. Brakowało -mu pocałunków Leii, pieszczoty delikat-
nych dłoni na czole. Ostatnio widywał zbyt wiele ciemności i mroku.
Napęd nadprzestrzenny statku przestał działać, a widoczne na ekranie świetlne
smugi zamieniły się znów w pojedyncze gwiazdy. Stojący obok generała Chewbacca
ryknął ostrzegawczo. Na tle ciemnego błękitu przestworzy, gdzie błyskały pojedyncze
światła pogrążonej w mroku Coruscant, pojawiły się dziesiątki ogromnych, podobnych
do spodków statków gwiezdnych. Han natychmiast rozpoznał w nich hapańskie Bitew-
ne Smoki. Pomiędzy nimi krążyło kilkadziesiąt stalowo-szarych imperialnych gwiezd-
nych niszczycieli.
- Wynosimy się stąd! - zawołał Han. Tylko raz miał okazję spotkać się z hapań-
skim Bitewnym Smokiem, ale to mu aż nadto wystarczyło. - Pełne osłony! Manewr
wymijający!
Generał obserwował trzy najwyżej umieszczone działa jonowe na pokładzie naj-
bliższego Smoka, oczekując, że za chwilę zamienią jego statek w ognistą kulę. Po
chwili zauważył, jak wszystkie wieżyczki blasterów na krawędzi spodka kierują się w
jego stronę.
Nagle „Mon Remonda" gwałtownie skręcił i zanurkował ku powierzchni planety,
w stronę widocznych świateł Coruscant. Han poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gar-
dła, jego kalamariański pilot miał jednak duże doświadczenie. Wiedział, że nie mogą
uciec, nie wytyczywszy następnego kursu, skierował więc swoją jednostkę prosto w
gąszcz statków wojennych Hapan tak, aby Bitewne Smoki nie mogły otworzyć ognia,
nie ryzykując, iż się nawzajem ostrzelają.
Iluminator, przy którym stał Han, wykonany był prawdziwie po mistrzowsku,
podobnie jak wszystkie urządzenia na pokładzie kalamariańskiego statku. Kiedy
przelatywali koło mostka najbliższego Bitewnego Smoka, Han dojrzał nie tylko
zdziwione twarze hapańskich oficerów, ale nawet srebrne naszywki na kołnierzach ich
mundurów z wyhaftowanymi nazwiskami. Solo nigdy przedtem nie widział żadnego
obywatela Hapes. Należący do nich sektor galaktyki zaliczał się do najbogatszych, a
Hapanie zawsze strzegli troskliwie swoich granic. Han wiedział tylko tyle, że podobnie
jak on byli ludźmi - ludzie przecież rozplenili się po całej galaktyce jak chwasty - ale
zdumiał się, kiedy stwierdził, że wszyscy trzej oficerowie na mostku to wyjątkowo
urodziwe kobiety, przypominające kruche figurki z porcelany.
- Przerwać manewr wymijający! - zawołał kapitan Ono-ma, kalamariański oficer o
łososiowej skórze, siedzący przy konsolecie sterowniczej i obserwujący wskazania
czujników statku.
- Co takiego? - krzyknął Han, zdumiony, że niższy od niego stopniem
Kalamarianin odważył się odwołać jego rozkaz.
- Hapanie nie otworzyli ognia, a wręcz przeciwnie, nadali komunikat, że przybyli
tu jako przyjaciele - odparł Onoma, obracając na Hana swoje wielkie złote oko.
Kalamariański krążownik wyrównał lot, wychodząc z szaleńczego nurkowania ku
planecie.
- Przyjaciele? - zapytał Han. - To Hapanie! Hapanie nigdy nie byli naszymi
przyjaciółmi!
- Niemniej wygląda na to, że przybyli w pokojowej misji; może chcą zawrzeć z
władzami Nowej Republiki jakiś układ. Towarzyszące im niszczyciele gwiezdne należą
też do nich i zostały odebrane siłom gwiezdnym Imperatora. Jak pan widzi, statkom
ochrony planety także nic się nie stało.
Kapitan Onoma wskazał na jeden z niszczycieli zawieszony w innym kwadrancie
przestrzeni, a Han natychmiast rozpoznał widoczne na jego burdę znaki. Był to „Sen
Rebeliantów", flagowy statek Leii. Kiedy odebrali go Imperatorowi, wydawał się taki
potężny, taki wielki, a teraz, w porównaniu ze statkami floty Hapan, sprawiał wrażenie
mało znaczącego patrolowca. Obok „Snu Rebeliantów" Solo dostrzegł kilkanaście
mniejszych republikańskich pancerników. Na ich kadłubach wciąż widniały nie
zamalowane barwy Sojuszu Rebeliantów.
Han ujrzał po raz pierwszy hapańskiego Bitewnego Smoka, kiedy przemycał
działa na statku wchodzącym w skład niewielkiego konwoju pod dowództwem kapitana
Ruli. Hapanie nie ulegli jeszcze wówczas siłom Imperium. Przemytnicy, wiedząc o
tym, korzystali z usług jednego z wysuniętych portów znajdujących się w neutralnej
przestrzeni w pobliżu granicy należącej do Hapan gromady gwiazd. Liczyli na to, że w
tym miejscu mogą nie obawiać się floty Imperatora. Pewnego dnia jednak, kiedy
konwój wyłonił się z nadprzestrzeni, ujrzeli tuż przed sobą jeden z hapańskich
Bitewnych Smoków. Mimo iż znajdowali się na terytorium neutralnym i nie uczynili
żadnego wrogiego ruchu, tylko trzem spośród dwudziestu statków udało się uniknąć
zagłady po ataku Hapan.
- Generale Solo, właśnie odbieramy wiadomość od Jej Wysokości ambasador
Alderaanu Leii Organy - powiedział nagle oficer łącznościowiec.
- Odbiorę u siebie - oświadczył Han i pospieszył na górę, by włączyć komunikator.
Na niewielkim ekranie pojawiła się twarz Leii. Księżniczka uśmiechała się, pełna
euforii patrzyła na Hana ciemnymi rozmarzonymi oczyma.
- Och, Han - odezwała się słodko. - Tak się desze, że wróciłeś.
Ubrana była w śnieżnobiałą szatę alderaańskiego ambasadora, a jej piękne,
opadające na plecy włosy wydawały się Hanowi dłuższe, niż kiedykolwiek przedtem.
Wpięła w nie kilka małych grzebyków, które jej kiedyś podarował. Wykonano je z
opali i srebra wydobytego na Alderaanie, jeszcze zanim Wielki Moff Tarkin zamienił tę
planetę w żużel za pomocą pierwszej Gwiazdy Śmierci.
- Ja także tęskniłem za tobą - odparł Han nieco ochrypłym ze wzruszenia głosem.
- Czekam na ciebie w Coruscant, w Wielkiej Sali Przyjęć - rzekła Leia. -
Ambasadorzy z Hapes za chwilę tu będą.
- Czego chcą?
- Nie chodzi o to, czego chcą, ale co nam ofiarują - oznajmiła Leia. - Przed trzema
miesiącami poleciałam na Hapes i rozmawiałam z królową-matką. Prosiłam ją o pomoc
w walce z siłami lorda Zsinja. Wyglądała wówczas na nieobecną duchem, chyba nie
bardzo wiedziała, czy powinna finansować naszą walkę, ale przynajmniej obiecała, że
się zastanowi. Mogę się domyślać, że jej wysłannicy przybywają tu z oświadczeniem,
iż pragnie nam pomóc.
Ostatnio Han coraz częściej myślał o tym, że wygranie wojny przeciwko resztkom
Imperium może zająć im lata, o ile nie dziesięciolecia. Zsinj z pomocą kilku
pomniejszych lordów umocnił swoją władzę w ponad jednej trzeciej części galaktyki, a
od kilku miesięcy czynił starania, aby zasięg tej władzy rozciągnąć na inne planety.
Plądrował w tym celu całe systemy gwiezdne, coraz bardziej zbliżając się do wolnych
światów. Nowa Republika nie była w stanie patrolować tak ogromnego obszaru i
podobnie jak kiedyś stare Imperium starało się odeprzeć siły Sojuszu Rebeliantów, tak
teraz Nowa Republika walczyła z siłami lordów i ich niezliczonymi flotami. Mimo
wszystko Han wolałby, żeby Leia nie przywiązywała zbyt dużej wagi do sojuszu z
Hapanami.
- Nie spodziewaj się zbyt wiele po Hapanach - powiedział. - Nie słyszałem, żeby
ofiarowali komuś cokolwiek poza zmartwieniami.
- Nawet ich nie znasz. Chcę tylko, byś przybył do Wielkiej Sali Przyjęć - odparła
Leia, zwracając się do niego nagle w sposób bardzo oficjalny. - Aha, i witaj w domu.
Odwróciła się. Transmisja dobiegła końca.
- Ta-a - szepnął Han. - Ja także tęskniłem za tobą.
Han i Chewbacca spieszyli ulicami Coruscant w stronę Wielkiej Sali Przyjęć.
Znajdowali się w pradawnej części stolicy, gdzie miasto nie wyrastało ponad ruinami,
toteż otaczające ich plastalowe gmachy piętrzyły się po obu stronach niczym zbocza
głębokiego jaru. Cienie rzucane przez te domostwa były tak mroczne, że przelatujące
nad głowami przechodniów promy miały nawet w ciągu dnia zapalone światła,
rozświetlające okolicę migoczącym blaskiem. Kiedy Han i Chewie dotarli do Wielkiej
Sali, orkiestra powitalna grała dziwny, patetyczny marsz, używając zestawu dzwonków
i basowo pomrukujących rogów.
Sala Przyjęć była ogromnym gmachem, mającym ponad tysiąc metrów długości i
wysokim na czternaście pięter, z których można było obserwować, co się dzieje na
parterze. Han znalazłszy się w środku stwierdził, że miejsca na wszystkich balkonach
są zajęte przez tłoczących się gapiów, którzy pragną za wszelką cenę zobaczyć
delegację Hapan. Han przeszedł przez pierwszych pięcioro drzwi i wówczas
niespodziewanie ujrzał złocistego androida, nerwowo przestępującego z nogi na nogę i
co chwila wspinającego się na palce, żeby spojrzeć ponad zgromadzonym tłumem.
Wielu ludzi uważało, że wszystkie androidy tego samego typu są podobne do siebie jak
krople wody, ale Han natychmiast rozpoznał See-Threepia. Żaden inny, specjalizujący
się w zawiłościach dyplomatycznego protokołu android, nie mógł być tak bardzo
zdenerwowany i podniecony.
- Threepio, ty stara blaszana puszko! - krzyknął Han, starając się przekrzyczeć
panujący hałas. Chewbacca także ryknął na widok androida.
- Generale Solo! - odezwał się Threepio z wyraźną ulgą. - Księżniczka Leia
poprosiła mnie, bym pana odszukał i zaprowadził na balkon ambasadora Alderaanu.
Obawiałem się, że nie znajdę pana w takim tłumie. Ma pan szczęście, że okazałem się
na tyle przezorny, żeby czekać właśnie w tym miejscu. Proszę za mną, tędy.
Threepio wyprowadził ich z budynku, przeszedł przez szeroką ulicę i wskazał
drogę w górę rampy obok kilku stojących tam strażników. Kiedy wspinali się długim i
krętym korytarzem, mijając po drodze jedne drzwi po drugich, Chewbacca pociągnął
nosem i coś warknął. Po chwili skręcili za kolejny róg, wówczas Threepio zatrzymał się
i otworzył drzwi prowadzące na balkon. W środku znajdowało się tylko kilkoro ludzi.
Wszyscy obserwowali przez szybę to, co się działo w dole. Han stwierdził, że
niektórych już zna. Był wśród nich Carlist Rieekan, alderaański generał - dowódca bazy
Hoth, i Threkin Horm, przewodniczący potężnej Rady Alderaanu, mężczyzna o
niebywałej tuszy, który wolał spoczywać na unoszącym się na repulsorach krześle, niż
powierzać cały ciężar ciała własnym nogom. Rozpoznał także Mon Mothmę,
przywódczynię Nowej Republiki, która stała obok brodatego Gotala o szarej skórze.
Ten patrzył obojętnie na dół z pochyloną głową i spoglądał rogatymi czułkami w stronę
Leii.
Dyplomaci rozmawiali przyciszonymi głosami, wsłuchani w komunikatory i
wpatrzeni w Leię. Księżniczka siedziała na ustawionym na podium tronie i spoglądała z
królewską godnością na prom z hapańskimi dyplomatami, który właśnie osiadał na
lądowisku, znajdującym się pośrodku wielkiej, pozbawionej dachu przestrzeni. Na
parterze zgromadziło się chyba z pięćset tysięcy istot, pragnących chociaż rzucić okiem
na delegację Hapan. Złotego dywanu wiodącego od lądowiska do podium, na którym
umieszczono tron Leii, pilnowały dziesiątki tysięcy strażników. Han podniósł głowę i
spojrzał na piętra. Niemal każdy system gwiezdny starego Imperium miał tutaj własny
balkon, oznaczony właściwą flagą. Ponad sześćset tysięcy takich flag zwisało z
wiekowych marmurowych ścian, świadcząc niezbicie o przynależności
reprezentowanych przez nie planet do Nowej Republiki. Kiedy hapański prom
wylądował, na parterze zaległa cisza.
Han podszedł do Mon Mothmy.
- Co się stało? - zapytał. - Dlaczego nie jest pani na parterze, na podium obok
Leii?
- Nie zostałam zaproszona na powitanie Hapan - odparła Mon Mothma. - Poprosili
jedynie o spotkanie z Leią. A ponieważ w okresie ostatnich trzech tysiącleci nawet
Stara Republika utrzymywała z władcami Hapan tylko sporadyczne kontakty, uznałam,
że lepiej będzie się nie narzucać i czekać, aż sami mnie zaproszą.
- To bardzo rozsądne - oświadczył Han - tylko że jest pani wybraną
przywódczynią Nowej Republiki...
- Ale królowa-matka Ta'a Chume czuje się zagrożona naszymi demokratycznymi
zwyczajami - wpadła mu w słowo Mon Mothma. - Nie, myślę, że znacznie lepiej będzie
pozwolić ambasadorom Ta'a Chume zwrócić się do nas za pośrednictwem Leii, jeżeli
jej zdaniem będą się czuli dzięki temu bardziej pewnie. Czy liczyłeś, ile Bitewnych
Smoków przyleciało tu razem z resztą floty Hapan? Dokładnie sześćdziesiąt trzy - po
jednym na każdą zamieszkałą planetę w całej ich gromadzie gwiezdnej. Nigdy jeszcze
się nie zdarzyło, by Hapanie nawiązywali z kimkolwiek stosunki od razu na tak dużą
skalę. Podejrzewam, że będzie to najważniejszy kontakt, jaki nawiązały ze sobą nasze
ludy w ciągu ostatnich trzech tysiącleci.
Han miał na ten temat co prawda inne zdanie, ale i tak czuł lekką urazę, że nie
siedzi teraz u boku Leii. Sam fakt, że i Mon Mothmę potraktowano w ten sam sposób,
sprawiał, że uznał to niemal za zniewagę. Nie miał czasu jednak rozmyślać o tym
dłużej, bo po chwili Hapanie zaczęli schodzić po opuszczonej rampie wahadłowca.
Jako pierwsza ukazała się kobieta o długich, czarnych włosach i oczach onyksowej
barwy, które błyszczały w skierowanych na statek Hapan światłach. Miała na sobie
lekką suknię z połyskującego, brzoskwiniowego materiału, odsłaniającą jej długie nogi.
Kiedy piękna kobieta skierowała się w stronę podium, dzięki umieszczonym na
parterze mikrofonom, przekazującym dźwięki na balkony, dało się słyszeć szmer
podziwu, który przeszedł przez zgromadzone tłumy.
Zbliżyła się do Leii i przyklęknęła zgrabnie na kolano, nie przestając wpatrywać
się w jej oczy. Głośno i wyraźnie odezwała się po hapańsku:
- Ellene sellibeth e Ta'a Chume: „Shakal Leia, ereneseth a'apelle seranel Hapes.
Rennithelle saroon".
Odwróciła się i sześć razy klasnęła w dłonie. Na ten sygnał z pokładu wahadłowca
zaczęły wysypywać się dziesiątki kobiet odzianych w złote, także błyszczące suknie.
Biegły w kierunku podium. Niektóre grały na srebrnych fletach lub wybijały rytm na
bębenkach, inne śpiewały głośno bardzo wysokimi głosami, powtarzając w kółko:
Hapes, Hapes, Hapes.
Mon Mothma zaczęła wsłuchiwać się uważnie w tłumaczenie słów Hapan na język
basie, jakie dobiegało z jej komunikatora, ale Han nie usłyszał z tego tłumaczenia ani
słowa.
- Czy rozumiesz ten bełkot? - zapytał w końcu Threepia.
- Opanowałem ponad sześć milionów języków, generale - odezwał się z
ubolewaniem android - ale myślę, że musiało mi się coś zepsuć. Hapańska pani
ambasador nie mogła powiedzieć tego, co usłyszałem. - Odwrócił się i ruszył w
kierunku wyjścia. - Niech licho porwie te moje zardzewiałe obwody logiczne! Proszę
mi wybaczyć, ale muszę się teraz oddalić w celu dokonania naprawy.
- Zaczekaj! - zawołał za nim Han. - Daj spokój z naprawami. Chcę wiedzieć, co
powiedziała.
- Proszę pana, nadal sądzę, że musiałem ją źle zrozumieć - upierał się Threepio.
- Powiedz mi! - powtórzył bardziej stanowczo Han, a Chewbacca poparł go
ostrzegawczym warknięciem.
- No, jeżeli pan aż tak nalega... - odezwał się Threepio tonem, w którym nawet nie
starał się ukryć urazy. - O ile moje czujniki działają poprawnie, przedstawicielka Hapan
przytoczyła księżniczce Leii słowa swojej wielkiej królowej--matki: „Godna szacunku
Leio, ofiarowuję ci podarunki ze wszystkich sześćdziesięciu trzech światów Hapan.
Zechciej przyjąć je i nacieszyć nimi swoje oczy".
- Podarunki? - odezwał się Han. - To stwierdzenie wydaje mi się dosyć
jednoznaczne.
- I takie w istocie rzeczy jest, proszę pana. Hapanie nigdy nie proszą o przysługę,
zanim nie ofiarują komuś daru o takiej samej wartości - odrzekł nieco protekcjonalnie
Threepio. - Nie, martwi mnie tylko użycie słowa shakal, co oznacza „godna szacunku".
Królowa-matka nigdy nie użyłaby tego słowa wobec Leii, jako że Hapanie posługują
się nim tylko wówczas, kiedy zwracają się do równych sobie.
- No cóż - zaryzykował Han. - Obydwie pochodzą przecież z królewskiego rodu.
- To prawda - przyznał android - ale musi pan wiedzieć, że Hapanie ubóstwiają
swoją królową-matkę. Prawdę mówiąc, jeden z jej tytułów brzmi Ereneda, co znaczy:
„Ta, która nie ma równej sobie". Widzi więc pan, że to nie byłoby logiczne, gdyby
królowa-matka Hapan zwracała się do Leii jak do kogoś równego sobie.
Han popatrzył w stronę opuszczonej rampy i zadrżał, jak gdyby przeczuwając, że
za chwilę może wydarzyć się coś złego. Dudnienie bębenków niepokojąco przybrało na
sile. Zobaczył, jak z promu wybiegły trzy kobiety odziane w jaskrawe, niemal
krzykliwe jedwabne szaty, niosąc wielki, opalizujący na perłowo pojemnik. Threepio
wciąż jeszcze powtarzał, kręcąc głową: „Naprawdę będę musiał oddać te obwody
logiczne do naprawy", kiedy trzy kobiety zbliżyły się do podium i przechyliły
pojemnik, wysypując jego zawartość na podłogę. Zebranym z wrażenia zaparło dech w
piersi.
- Tęczowe klejnoty z Gallinore!
Klejnoty błyszczały dziesiątkami barw od purpury do płonącego szmaragdu, jak
gdyby żyły swoim życiem. Prawdę mówiąc, te drogocenne cacka nie były wcale
kamieniami, a opartymi na krzemie formami życia emitującymi własne, specyficzne
światło. Stwory te, noszone najczęściej jako medaliony, potrzebowały aż tysiąca lat na
to, by dojrzeć. Za jeden taki klejnot można było kupić kalamariański krążownik, a
Hapanie wysypali na podłogę dosłownie setki takich kosztownych błyskotek. Leia nie
okazała jednak zaskoczenia na ich widok.
Z promu wyłoniła się kolejna trójka kobiet odzianych w skórzane stroje barwy
brązowej ochry i cynamonu, tym razem o wiele wyższych niż poprzednie. Idąc tańczyły
w takt dźwięków wydobywających się z bębenków i fletów, a pomiędzy nimi unosiła
się platforma z widocznym na niej niewielkim, poskręcanym drzewem, na którym rosły
czerwonobrunatne owoce. Nad drzewem zawieszono dwa źródła światła, które
rozjaśniały je swoimi nieruchomymi promieniami niczym dwa słońca jakiegoś
pustynnego świata. Tłum cicho zaszemrał na ten widok, czekając, co oznajmi pani
ambasador.
- Selabah, terrefel n lasarla. (Drzewo mądrości z Selab, rodzące owoce).
Tłumy zaczęły nagle krzyczeć i wiwatować w euforii, a Han stał jak porażony
gromem. Sądził zawsze, że drzewo mądrości z Selab jest tylko legendą. Powiadano, że
owoce tego drzewa mogą wspomóc inteligencję osób, które osiągnęły wiek dojrzały.
Han czuł pulsowanie krwi w skroniach, a w głowie dziwną lekkość. Zobaczył, jak
na rampie promu pojawił się jakiś mężczyzna, także tańczący w rytm muzyki. Był to
cyborg dorównujący wzrostem Chewbacce, odziany w srebrzystoczarną zbroję
hapańskiego wojownika. Zbliżywszy się do podium, wyciągnął ze schowka w ręce
jakiś dziwny przyrząd i położył go na podłodze u stóp Leii.
- Charubah endara, mella n sesseltar. (Z zaawansowanego technicznie świata
Charubah ofiarujemy ci Karabin Posłuchu).
Han się zachwiał z wrażenia i musiał oprzeć się o szybę, aby nie upaść. Karabin
Posłuchu czynił z Hapan w walce na bliskie odległości niezwyciężonych wojowników.
Wytwarzał silną falę promieniowania elektromagnetycznego, która zakłócała proces
myślowy przeciwnika. Znajdujący się w zasięgu Karabinu Posłuchu ludzie byli
bezradni jak dzieci, nieświadomi niczego, co ich otaczało, i posłusznie wykonywali
wszelkie polecenia, nie mogąc odróżnić rozkazów wroga od własnych myśli. Han
poczuł, że zaczyna się pocić. Każdy świat, każda planeta w systemie Hapan ofiaruje to,
co ma najcenniejszego - pomyślał. - Co zamierzają przez to osiągnąć? Co chcieliby
otrzymać w zamian za te skarby?
Patrzył tak jeszcze przez godzinę. Rytm bębenków i muzyka fletów oraz wysokie,
donośne głosy kobiet śpiewających bez przerwy: Hapes, Hapes, Hapes tętniły mu w
uszach niczym młoty. Każdy z dwunastu uboższych światów ofiarował Leii
niszczyciele gwiezdne odebrane siłom Imperatora, a pozostałe planety złożyły w darze
inne przedmioty, równie cenne, chociaż ich wartość była mniej wymierna. Pewna stara
kobieta z Arabanthy, która powiedziała tylko kilka słów na temat korzystania z życia i
godzenia się z nieuchronnością śmierci, przyniosła „myślową łamigłówkę", podobno
bardzo cenioną przez ludzi z jej planety. Inna, rodem z Ut, odśpiewała pieśń tak rzewną
i piękną, że Han poczuł, jak traci kontakt z rzeczywistością i odlatuje duchem niczym
piórko unoszone podmuchami ciepłego wiatru.
W pewnej chwili usłyszał, jak Mon Mothma szepnęła:
- Wiem, że Leia prosiła o pieniądze, by móc dalej walczyć z lordami, ale nigdy nie
sądziłam...
Nadeszła wreszcie chwila, kiedy kobiety przestały śpiewać i grać na instrumen-
tach, a nieprzebrane skarby, pochodzące z tajemniczych hapańskich światów, piętrzyły
się na podłodze w Wielkiej Sali Przyjęć u stóp Leii. Han stwierdził, że powietrze z jego
płuc wydobywa się z dziwnym świstem, zapewne dlatego, iż za każdym razem, kiedy
jego oczom ukazywał się kolejny dar, nieświadomie wstrzymywał oddech.
Cisza, jaka zapadła na parterze, wydawała się przytłaczająca, niemal złowieszcza.
Na złocistym dywanie stało ponad dwieście kobiet z różnych należących do Hapan
światów, a Han nie mógł się nadziwić ich pięknu, wdziękowi, sile. Nigdy przedtem nie
widział Hapanki. Teraz wiedział, że tak uroczych istot już nigdy nie zapomni.
Kiedy Hapanie zamilkli, nikt nie śmiał się odezwać. Han podobnie jak wszyscy
czekał, ciekaw, czego zażądają w zamian za skarby. Czuł pulsowanie krwi; przypusz-
czał, że mogą chcieć tylko jednego: zawarcia porozumienia z Republiką. Był pewien,
że Hapanie poproszą Leię o zgodę na udział Republiki w ostatecznej walce przeciwko
połączonym flotom lordów dowodzących niedobitkami sił Imperium.
Zobaczył, jak Leia wychyla się z tronu i patrzy z aprobatą na złożone skarby.
- Wspominałaś, że chcesz złożyć mi dary z sześćdziesięciu trzech swoich światów
- przemówiła, zwracając się do Hapanki. - Widzę jednak dary tylko z sześćdziesięciu
dwóch. Nie daliście mi nic z samej Hapes.
Han przeżył prawdziwy wstrząs. Olśniony ofiarowanymi przez Hapan skarbami,
już dawno stracił rachubę składanych darów. Uwaga Leii wydała mu się grubiaństwem,
dowodem zachłanności. Spodziewał się, że Hapanie, zbulwersowani jej fatalnymi ma-
nierami, zabiorą wszystko na swój statek i odlecą.
Zamiast tego zobaczył, jak przedstawicielka Hapan obdarza Leię ciepłym uśmie-
chem, jak gdyby zachwycona uwagą księżniczki, a później spogląda jej w oczy i coś
mówi. Threepio pospiesznie przetłumaczył słowa gościa:
- To dlatego, że zachowałam nasz najcenniejszy dar na sam koniec.
Uczyniła gest w stronę promu, a wszystkie stojące na dywanie kobiety cofnęły się,
robiąc przejście. Okazało się, że pragną złożyć ostatni dar bez żadnych fanfar, bez
śpiewów i bez muzyki, w zupełnej ciszy.
Z wnętrza promu wyłoniły się dwie kobiety ubrane bardzo skromnie na czarno.
Jedynymi ozdobami, jakie nosiły, były srebrne kółeczka wpięte w ciemne włosy. Mię-
dzy Hapankami szedł mężczyzna. Na głowie miał srebrny diadem, z którego zwisała
czarna, osłaniająca twarz woalka. Wystające spod niej złociste włosy opadały mło-
dzieńcowi aż na ramiona. Prawie nagi tors osłaniała skąpa, jedwabna szata spięta na
ramionach srebrnymi spinkami, w muskularnych rękach trzymał duże, bogato zdobione
pudełko, wykonane z inkrustowanego srebrem hebanu.
Podszedł do tronu Leii i postawił je u jej stóp na podłodze. Później kucnął, oparł-
szy lekko ręce na kolanach, a kobiety zdjęły mu woalkę. Oczom Hana ukazała się twarz
najprzystojniejszego mężczyzny, jakiego kiedykolwiek widział. Jego głęboko osadzo-
ne, błękitnoszare oczy przywodziły na myśl kolor wzburzonego morza. Emanowała z
nich mądrość, ale także duże poczucie humoru. Muskularne ramiona i mocno zaryso-
wana szczęka świadczyły o zdecydowaniu i sile. Han pomyślał, że musi to być jakiś
wysoki rangą dygnitarz z dworu samej królowej-matki. Po chwili usłyszał głos pani
ambasador.
- Hapesah, rurahsen Ta'a Chume, elesa holder Chume'da (Królowa-matka z pla-
nety Hapes ofiarowuje swój najcenniejszy skarb, syna Isoldera, Chume'dę, którego żo-
na będzie rządziła jako przyszła królowa).
Chewbacca warknął, a zgromadzone na dole istoty zaczęły mówić wszystkie jed-
nocześnie. Harmider był tak wielki, że Han miał wrażenie, iż słyszy huk fal morskich
rozbijających się o brzeg podczas sztormu.
Mon Mothma ściągnęła z głowy słuchawki i popatrzyła z namysłem na Leię. Jeden
z generałów cicho zaklął i uśmiechnął się szeroko, a Han odsunął się od okna.
- Co takiego? - zapytał. - Co to wszystko ma znaczyć?
- Ta'a Chume pragnie, by Leia poślubiła jej syna - odparła łagodnie Mon Mothma.
- Ale ona tego nie zrobi, prawda? - zapytał Han, lecz po chwili zrozumiał, że sam
zaczyna w to coraz bardziej wątpić. Dysponując sześćdziesięcioma trzema najbogat-
szymi planetami w całej galaktyce i władając nimi jako królowa rządząca miliardami
ludzi, a w dodatku mając takiego mężczyznę u boku...
Mon Mothma spojrzała Hanowi prosto w oczy, jak gdyby starała się rozszyfrować
jego myśli.
- Mając całe bogactwo hapańskich światów i mogąc z łatwością opłacić koszty
wojny, Leia rozgromi resztki Imperium bardzo szybko, oszczędzając przy okazji milio-
ny istnień. Wiem, jak wielkim uczuciem darzył ją pan kiedyś, generale Solo. Mimo to
sądzę, że wyrażę myśli większości obywateli Nowej Republiki, kiedy powiem, iż dla
dobra nas wszystkich powinna przyjąć tę propozycję.
ROZDZIAŁ
2
Luke wyczuwał istnienie ruin pradawnego domu Mistrza Jedi znacznie wcześniej,
niż pokazał mu je jego whiphidzki przewodnik. Podobnie jak cała Toola, na której spod
płatów pozostałego po zimie lodu zalegającego na nieurodzajnej równinie wystawały
jedynie krótkie purpurowe porosty, ruiny sprawiały wrażenie krzepiących i czystych,
ale i opustoszałych, jak gdyby nigdy nikt ich nie odwiedzał. Uczucie dziwnej lekkości
upewniło Luke'a, że musiał tutaj mieszkać kiedyś jakiś dobry Jedi.
Ogromny Whiphid, którego jasnożółte futro falowało w podmuchach wiosennego
wiatru, przedzierał się przez gąszcz purpurowych mchów, nie wypuszczając z łapy
wibrosiekiery. W pewnej chwili zatrzymał się, wciągnął ze świstem powietrze w
nozdrza, kierując ogromne wystające kły ku odległemu purpurowemu słońcu, i wydał z
siebie ni to ryk, ni to gwizd, patrząc w dal małymi czarnymi oczkami.
Luke zsunął na plecy kaptur kombinezonu śnieżnego i spoglądając w tę samą
stronę, czuł nadciągające niebezpieczeństwo. Dostrzegł stado śnieżnych demonów,
które opuściły dotychczasową kryjówkę w burzowych chmurach. Opadały teraz ku
ziemi z łopotem włochatych szarych skrzydeł, połyskujących w promieniach wiszącego
nisko nad horyzontem słońca. Whiphid wydał z siebie bitewny gwizd, obawiając się, że
go zaatakują, ale Luke dosięgnął je swoją myślą i poczuł ich głód. Polowały na stado
kudłatych motmotów poruszających się na horyzoncie niczym lodowe góry, wypatrując
cielaka na tyle małego, by mogły bez kłopotu rozerwać go na strzępy.
- Spokojnie - odezwał się Luke, wyciągnął rękę i dotknął nią barku Whiphida. -
Proszę cię, zaprowadź mnie teraz do tych ruin.
Luke starał się użyć Mocy, żeby uspokoić whiphidzkiego wojownika, ale ten tylko
zadrżał i ożywiony żądzą walki, mocniej ścisnął rękojeść wibrosiekiery.
Po chwili zagwizdał przeciągle, wskazując na pomoc, a Luke, korzystając z Mocy,
zrozumiał jego intencje.
- Przeszukaj grób Mistrza Jedi, mój mały, jeśli musisz, ale ja udaję się na
polowanie. Kiedy dostrzegłem wroga, honor nakazuje mi walczyć. Mój klan będzie
dzisiaj ucztował, racząc się upolowanymi przeze mnie śnieżnymi demonami.
Jedyne ubranie Whiphida stanowił szeroki pas z prawdziwym arsenałem broni.
Odchodząc wyciągnął spomiędzy zwisających z niego przedziwnych przedmiotów
poczerniały, żelazny, wysadzany szpikulcami korbacz. Trzymając wibrosiekierę w
jednej, a korbacz w drugiej łapie, zaczął przedzierać się przez tundrę szybciej, niż Luke
mógł się spodziewać.
Młody Jedi pokręcił głową, nie zazdroszcząc śnieżnym demonom. Zza pleców
dobiegł go świst Artoo, proszącego, żeby choć trochę zwolnił i dał czas małemu
robotowi na ominięcie jakiejś szczególnie zdradzieckiej tafli lodu. Po chwili Luke i
Artoo skierowali się na północ. Po pewnym czasie dotarli do trzech ogromnych
płaskich bloków skalnych, które stanowiły ściany boczne i strop jakiegoś szybu.
Powietrze w szybie było suche. Luke odpiął od pasa latarkę, zapalił ją i zaczął schodzić.
Nie zdążył jednak dojść zbyt głęboko, kiedy stwierdził, że szyb został zawalony. Dalszą
drogę blokował ogromny skalny głaz. Ciemne ślady na jego boku wskazywały miejsce,
gdzie kiedyś, przed wiekami, umieszczono termiczny granat, którego wybuch oderwał
głaz z poprzedniego miejsca, uniemożliwiając dostęp do wszystkiego, co kryło się za
nim.
Luke zamknął oczy i starał się wybiec myślą przed siebie. Poczuł w całym ciele
przepływ Mocy. Przesunął głaz trochę na bok, potem uniósł go i przytrzymał w
powietrzu.
- Ruszaj pierwszy, Artoo - szepnął, a robot potoczył się naprzód, pogwizdując
niespokojnie, kiedy przejeżdżał pod unoszącym się głazem. Kiedy R2 znalazł się po
drugiej stronie, Luke przeczołgał się za nim i pozwolił, by głaz opadł łagodnie na
ziemię.
Na klepisku tuż poza skałą Luke spostrzegł ślady butów imperialnych
szturmowców, widoczne wyraźnie mimo upływu tak długiego czasu. Przyjrzał się im
uważnie, rozmyślając, czy któreś z nich nie należały do jego ojca. Darth Vader z
pewnością tu dotarł. Któż inny mógł być sprawcą śmierci mieszkającego kiedyś w tej
grocie Mistrza Jedi? Ślady jednak nie dały odpowiedzi.
Korytarz w środku szybu przez cały czas się obniżał, wijąc się obok magazynów
wykopanych głęboko pod powierzchnią. W powietrzu czuło się zatęchłą woń
odchodów i sierści rozmaitych gryzoni. W jednym z bocznych korytarzy spoczywał
nieruchomo niewielki kanciasty android, od dawna pozbawiony źródeł zasilania. W
kolejnej jaskini Luke ujrzał zajmujący całe wnętrze ogromny ogrzewacz, ale izolację
przewodów energetycznych zjadły jakieś małe zwierzęta. Idąc dalej głównym
korytarzem szybu, kierowali się w stronę, z której emanowała najsilniej obecność
dobrego Jedi, i w końcu dotarli do komnaty, gdzie mieszkał kiedyś zmarły Mistrz. Jego
dało zniknęło, podobnie jak dała Yody i Bena, ale Luke wyczuwał wyraźnie resztkę
mocy Mistrza. Spostrzegł pocięty i osmalony kombinezon śnieżny oraz leżący obok
niego miecz świetlny. Schylił się, podniósł go i włączył, a gdy miecz obudził się do
żyda, z cichym sykiem wystrzeliła z niego smuga opalizującej energii.
Zanim Luke wyłączył broń, przez krótką chwilę rozmyślał o człowieku, który był
kiedyś jej właścicielem. Nie wiedział o nim właściwie nic więcej poza tym, że Mistrz
Jedi ostatnie chwile żyda poświęcił, by służyć Starej Republice. Luke przez wiele
miesięcy podążał jego śladem. Jako kustosz zbiorów danych o innych Jedi na
Coruscant, Mistrz był zapewne tylko niezbyt ważnym urzędnikiem i najeźdźcy
Imperium prawdopodobnie nie zawracaliby sobie nim głowy, ale mimo to uciekł z
Coruscant, zabierając ze sobą rejestry tysięcy pokoleń rycerzy Jedi.
Luke miał cichą nadzieję odnaleźć w tych rejestrach coś więcej niż tylko katalogi
ważniejszych czynów Jedi. Liczył na to, że uda mu się odkryć w nich także mądrość
starożytnych Mistrzów, spisane ich myśli i cele, do których dążyli. Jako młody Jedi, nie
znający wszystkich sposobów władania Mocą,
Luke spodziewał się dowiedzieć czegoś więcej o tajemnych metodach, z pomocą
których Mistrzowie szkolili swoich wojowników, uzdrowicieli i jasnowidzów.
Rozejrzał się po komnacie, usiłując w migoczącym świetle latarni ujrzeć coś, co
mogłoby posłużyć mu za wskazówkę. Artoo tymczasem skręcił do innego korytarza,
oświetlając sobie drogę małymi reflektorami. Po chwili Luke usłyszał żałosne
gwizdnięcie robota i pospieszył, by zobaczyć, co się stało.
Korytarz prowadził do kilku wykutych w litej skale mniejszych komnat, których
ściany były osmalone jak po wybuchu. Luke zrozumiał, że w setkach nisz znajdujących
się w tych komnatach przechowywano tysiące, a może dziesiątki tysięcy
holograficznych wideogramów. Teraz jednak, po wybuchach i szalejącym tu pożarze,
nagrania zamieniły się w popiół. Cylindry z zapisaną na nich komputerową informacją
leżały w stosach zwęglonej szlaki, a ich rdzenie pamięciowe zostały bezpowrotnie
zniszczone. Zniszczeń tych dokonano za pomocą termicznych ładunków
wybuchowych, ale Luke znalazł w komnatach także odłamki elektromagnetycznych
granatów. Kimkolwiek był ten, kto zniszczył holograficzne wideogramy, zrobił
wszystko, by dokładnie skasować zapisaną w nich informację.
Luke zaczął obchodzić komnaty, mijając kolejne nisze, i zaglądając do każdej z
nich czuł, jak serce zamienia mu się powoli w kamień. Nie zostało nic. Przepadło
wszystko, cała zgromadzona tu wiedza o czynach tysięcy pokoleń rycerzy Jedi.
- To na nic, Artoo - powiedział, a jego słowa rozpłynęły się w mroku i panującej w
opustoszałych korytarzach ciszy.
Artoo gwizdnął coś w odpowiedzi bardzo smutnie i potoczył się dalej korytarzem,
od czasu do czasu przystając i unosząc się na bocznych kółkach, żeby zajrzeć do środka
którejś z nisz.
Wszystko stracone. Luke po raz kolejny uświadomił sobie tę straszną prawdę.
Imperator nie zadowolił się wytropieniem i zabiciem Mistrza Jedi. W swoim dążeniu do
przejęcia absolutnej władzy nad galaktyką uznał za konieczne stłumić raz na zawsze
płonący we wszechświecie ogień rycerzy Jedi, zagasić najmniejsze nawet tlące się jego
ogniki i zamierać wszystko w popiół tak, aby władza tajemnych Mistrzów nigdy nie
mogła się odrodzić. Po wielu miesiącach poszukiwań Luke odnalazł tylko prochy.
Usiadł bezradnie na ziemi i zasłonił dłonią oczy. Rozmyślał, co powinien uczynić. Z
pewnością musiały istnieć inne rejestry i inne kopie. Powróci na Coruscant i zacznie
wszystko od nowa.
Nagle z końca korytarza, z ostatniej komnaty, dobiegł go podniecony świergot
Artoo.
- Znalazłeś coś? - zapytał Luke z nadzieją.
Wstał, strzepnął popiół z ubrania i podążył za Artoo, starając się zachować spokój.
Okazało się, że robot odkrył niszę z nie zniszczonymi wideogramami. Na
wierzchu wciąż jeszcze leżał termiczny ładunek wybuchowy, który z nieznanych
przyczyn nie eksplodował. Elektromagnetyczny granat co prawda rozerwał się na
kawałki, ale nie było wiadomo, na ile okazał się skuteczny. Luke sięgnął po pierwszy,
leżący najbliżej cylinder i umieścił go w czytniku Artoo. Robot wydał z siebie
pojedynczy gwizd i nachylił się, przygotowany do wyświetlenia holograficznego
obrazu, po chwili jednak ze zgrzytliwym piskiem wysunął cylinder z czytnika.
- Może inny - szepnął Luke.
Sięgnął po kolejny walec leżący w głębi niszy, wyciągnął go i wsunął do czytnika
robota. Po chwili Artoo wyświetlił hologram mężczyzny odzianego w powiewną
zieloną szatę. Wkrótce jednak obraz zaczął migotać, a kiedy zakłócenia się nasiliły,
hologram zniknął. Artoo wypluł cylinder, a potem zapalił reflektor i skierował jego
światło w głąb niszy, zachęcając w ten sposób Luke'a, by spróbował raz jeszcze.
- No dobrze - westchnął Luke.
Zaczął przeszukiwać stos, starając się znaleźć wideogram znajdujący się jak
najdalej od miejsca wybuchu granatu. Natrafił w końcu dłonią na jeden leżący na
podłodze w samym kącie niszy i już miał go wyciągnąć, kiedy poczuł, jak Moc kieruje
jego rękę w inną stronę. Wodził dłonią tak długo, aż w końcu jego palce dotknęły
właściwego wideogramu. Poczuł, że ogarnia go jakiś dziwny spokój. To ten, właśnie
ten - zdał się szeptać mu do ucha jakiś głos. - To właśnie tego szukasz.
Luke uchwycił cylinder, wyciągnął go ze stosu i odszedł o krok na bok. Był
dziwnie pewien, że dalsze przeszukiwanie komnat byłoby bezcelowe. Czuł, że jeżeli
miał w ogóle znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania, trzyma ją w dłoni.
Wsunął walec do otworu czytnika Artoo, który niemal natychmiast uzyskał sygnał.
Przed robotem pojawił się świetlisty obszar ukazujący pradawną salę tronową, w której
rycerze Jedi po kolei stawali przed swoimi mistrzami i składali im sprawozdania z tego,
co zrobili. A jednak i ten hologram był uszkodzony, miejscami nawet zatarty tak bar-
dzo, że Luke widział tylko fragmenty: mężczyznę o błękitnej skórze, który opisywał
szczegółowo wyczerpującą kosmiczną bitwę, jaką stoczył z galaktycznymi korsarzami,
żółtookiego Twi'leka z ogonami wyrastającymi z głowy, opowiadającego o wykryciu
spisku mającego na celu zabicie jakiegoś ambasadora. Każdy raport na holograficznym
wideogramie poprzedzała wyświetlana data i godzina nagrania. Zapisu dokonano przed
prawie czterystu standardowymi laty.
Nagle na wideogramie pojawił się Yoda spoglądający w stronę stojącego w sali
tronu. Wygląd Mistrza odbiegał nieco od tego, jaki Luke zachował w swojej pamięci.
Jego skóra miała odcień bardziej szafirowozielony, poza tym przy chodzeniu nie
posługiwał się laską. Będąc w średnim wieku, wyglądał beztrosko i dziarsko. W
niczym nie przypominał zgarbionego i wiecznie stroskanego starca, którego poznał
Luke. Większość ścieżki dźwiękowej została zatarta, ale w pewnej chwili przez
towarzyszący nagraniu szum przedarły się słowa Yody:
- Próbowaliśmy uwolnić Chu'unthora z Dathomiry, ale zostaliśmy odparci przez
czarownice... potyczka, z mistrzami Gra'aton i Vulatan... zginęło czternastu akolitów...
musimy wrócić tam, by odzyskać...
Słowa zanikły, zakłócone przez szum, a wkrótce i holograficzny obraz przemienił
się w błękitną poświatę, w której tylko błyskały od czasu do czasu różnobarwne iskry.
Inni ludzie także zdawali sprawozdania, ale nic z tego, co mówili, nie brzmiało za-
chęcająco. Luke rozważał w myślach słowa Yody: „Chu'unthora z Dathomiry". Czy
Chu'unthor był kimś w rodzaju przywódcy politycznego, czy może było to określenie
jakiejś nieznanej rasy? I gdzie mogła znajdować się Dathomira?
- Artoo - zwrócił się Luke do robota - przeszukaj swoje atlasy gwiezdne i powiedz
mi, czy jest w nich jakaś wzmianka o miejscu zwanym Dathomira?
To może być system gwiezdny, a może pojedyncza planeta... A może nawet osoba
- pomyślał pełen obaw. Artoo zabrał się do pracy, ale po chwili gwizdnął przecząco.
- Tak myślałem - stwierdził Luke. - Ja też nigdy o niej nie słyszałem.
Pamiętał, że podczas wojen klonowych wiele planet zostało zniszczonych, a wiele
innych zamieniono w pustynie nie nadające się do zamieszkania. Może więc Dathomira
była jednym ze światów zdewastowanych w takim stopniu, że całkiem o nim zapo-
mniano. A może nie była nawet światem, tylko księżycem jakiejś planety znajdującej
się na skraju galaktyki, oddalona od cywilizacji tak bardzo, że nawet nie umieszczono
jej w atlasach? Kto wie, może nawet nie była księżycem, a jedynie kontynentem, wy-
spą, czy miastem? Czymkolwiek jednak była, Luke czuł, że kiedyś w jakiś sposób ją
odnajdzie.
Kiedy wydostali się na powierzchnię, stwierdzili, że zapadła noc. Czekali dosyć
długo, zanim z ciemności wyłonił się Whiphid, dźwigający szczątki wypatroszonego
śnieżnego demona. Białe szpony stwora były teraz skurczone, a po ziemi ciągnął się
wystający spomiędzy potężnych kłów długi purpurowy jęzor. Luke był trochę zdziwio-
ny, że Whiphid się nie zmęczył, wlokąc za sobą takiego olbrzyma, ale przewodnik tyl-
ko ścisnął mocniej trzymany w łapie długi włochaty ogon stwora i zaciągnął zdobycz
do obozowiska.
Luke spędził resztę nocy w obozie Whiphidów, w klatce z żeber olbrzymiego
motmota wyściełanej skórami, by ochronić jej mieszkańców przed przenikliwym wia-
trem. Whiphidzi rozpalili pod gołym niebem wielkie ognisko i piekli śnieżnego demo-
na, młodzież tańczyła wokół ogniska, a starsi przygrywali na harfach, szarpiąc struny
pazurami. Luke siedział w klatce; spoglądając na płomienie, wsłuchiwał się w dźwięki
wydawane przez struny harf i rozmyślał. „Ujrzysz przyszłość, ale także przeszłość. Zo-
baczysz starych przyjaciół, o których już zapomniałeś" - te słowa powiedział mu dawno
temu Yoda, kiedy uczył go przenikać myślami poprzez mgłę zasłony czasu.
Luke przyglądał się przez chwilę konstrukcji z żeber motmota. Wysoko ponad
głową zauważył wyryty na kościach jakiś napis. Litery ciągnęły się na przestrzeni
dziesięciu czy dwunastu metrów i przedstawiały rodowód przodków klanu Whiphidów.
Luke wprawdzie nie znał tego pisma, ale czuł, że litery tańczą w migoczącym świetle
ogniska, jak gdyby były kawałkami drewna czy kamieniami spadającymi ku niemu
prosto z nieba. Kości żeber zaginały się wysoko nad nim, tworząc sklepienie klatki;
Luke powiódł wzrokiem za ich krzywizną. Widział, jak lecące w powietrzu kawałki
drewna i głazy obracają się w locie. Miał wrażenie, że zaraz go zmiażdżą. Czuł, że
głazy z każdą upływającą chwilą zbliżają się coraz bardziej. Oddychał głęboko i mimo
przenikliwego chłodu Tooli na czoło zaczęły występować mu mikroskopijne krople
potu. Zrozumiał, że nawiedza go jakaś wizja.
Stał na szczycie skalistej górskiej fortecy i spoglądał na rozciągającą się w dole
równinę i widniejące w oddali wzgórza
0 zboczach porośniętych gęstymi, mrocznymi lasami. Z tamtej strony nadciągała
gwałtowna burza. Silny wiatr gnał przed sobą zwały ciemnych chmur i pyłu, wyrywał z
korzeniami napotkane na drodze drzewa i targał je po równinie. Skłębione chmury
przykryły wkrótce całe niebo, przecinając je coraz częściej jaskrawymi, purpurowymi
strzałami błyskawic. Luke odczuwał bardzo wyraźnie emanującą z nich wrogość. Zda-
wał sobie sprawę, że cała ta nawałnica została stworzona przy udziale ciemnej strony
Mocy.
Ujrzał szybujące w powietrzu niczym zwiędłe liście kamienie
1 wielkie grudy ziemi. Musiał trzymać się kamiennej balustrady, aby nie oderwać
się od ścian fortecy. Wiatr huczał mu w uszach jak rozszalałe fale wzburzonego oceanu.
Kiedy wzniecona przez ciemną stronę Mocy nawałnica szalała nad okolicą, a pię-
trzące się czarne chmury zbliżały się coraz bardziej, Luke usłyszał niespodziewanie pe-
łen słodyczy, beztroski kobiecy śmiech. Wpatrując się w skłębione zwały na niebie, uj-
rzał kobiety unoszące się niczym ogromne ćmy pośród odłamków skał i głazów. Jakiś
głos wydawał się szeptać: „Czarownice z Dathomiry".
ROZDZIAŁ
3
Leia wyciągnęła z ucha słuchawkę komunikatora i wstrząśnięta, popatrzyła na ha-
pańską oficjalną wysłanniczkę. Wiedziała, że nawiązanie kontaktu z Hapanami nastrę-
czało zwykle sporo trudności. Byli całkowicie odmienni kulturowo i skłonni do chowa-
nia uraz. Wsłuchując się w narastający wokół ryk setek tysięcy osób, spoglądała na al-
deraański balkon, zastanawiając się, co odpowiedzieć. Zobaczyła, że Han odsunął się
od szyby i rozmawia z ożywieniem z Mon Mothmą.
Zaczekawszy, aż gwar nieco ucichnie, zwróciła się do przedstawicielki Hapes:
- Proszę powiedzieć Ta'a Chume, że uważam jej dary za wspaniałe, a jej hojność
za nie mającą granic. Muszę mieć jednak trochę czasu na to, żeby szczegółowo rozwa-
żyć jej propozycję.
Przerwała, bo nie była pewna, o jak długi czas do namysłu należy poprosić. Sły-
szała, że Hapanie mają opinię ludzi stanowczych i zdecydowanych. Kiedyś nawet po-
wiedziano jej, że Ta'a Chume podejmuje decyzje najwyższej wagi po namyśle trwają-
cym nie dłużej niż kilka godzin. Czy zatem wypada jej rozważać propozycję królowej-
matki przez cały dzień? Poczuła nagłe oszołomienie, przyprawiające niemal o zawrót
głowy.
- Przepraszam, czy wolno mi coś powiedzieć? - zapytał książę Isolder, mówiąc ję-
zykiem basie, choć z wyraźnym akcentem.
Leia popatrzyła na niego, zdumiona, że potrafi posługiwać się jej mową. Spojrzała
w szare oczy, przypominając sobie burzowe chmury, które widziała nad szczytami gór
w tropikalnych rejonach planety Hapes.
Isolder uśmiechnął się przepraszająco. Z jego postawy i rysów emanowała dziwna
siła.
- Wiem, że twoje zwyczaje różnią się od naszych. Nasi władcy jednak od pradaw-
nych czasów właśnie w taki sposób zawierają związki małżeńskie. Pragnę, byś podjęła
decyzję bez pośpiechu. Proszę, zechciej poświęcić trochę czasu na poznanie Hapes, na-
szych światów i naszych obyczajów. Chciałbym także, abyś mogła poznać mnie.
Coś w sposobie, w jaki to powiedział, sprawiło, że Leia uświadomiła sobie, iż nie
była to zwyczajna propozycja.
- Trzydzieści dni? - zapytała. - Zajęłoby mi to mniej czasu, ale za kilka dni muszę
polecieć w misji dyplomatycznej do światów systemu Ropes.
Książę Isolder spuścił ze zrozumieniem oczy, zgadzając się na ten okres.
- Oczywiście - powiedział. - Królowa zawsze musi mieć czas dla swoich
podwładnych. - Przerwał na chwilę, po czym zapytał z nadzieją: - Czy przed udaniem
się w drogę nie zechciałabyś się spotkać ze mną w mniej oficjalnych okolicznościach?
Leia gorączkowo rozważała propozycję. Przed odlotem musiała jeszcze zapoznać
się z całym mnóstwem dokumentów: traktatów i umów handlowych, rejestrów
zgłoszonych zażaleń, rozpraw egzobiologicznych i tak dalej. Z raportów, jakie
otrzymała, wynikało, że Verpinowie, rasa inteligentnych insektoidów, nie wywiązali się
należycie z umów o budowę statków wojennych dla mięsożernych Barabelów. Dobrze
wiedzieli, że złamanie chociaż jedne