14055
Szczegóły |
Tytuł |
14055 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14055 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14055 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14055 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Krzysztof Petek Mroczny labirynt
Duchy w zamku • Napadną Jajca • Niebieskie młoty • Narada bojowa • Czy Marta da linę?
— Masz coś, Młodzik? — spytał barczysty mężczyzna, ustawiony bliżej wyjścia. Jajco,
czając się w wieży bramnej, widział tylko zarys jego postaci.
— Tak, mam. Krzywe nogi...! — złościł się niewidoczny człowiek. Jego głos dudnił, jakby
ktoś założył mu na głowę żelazną beczkę. — Huśta mi się ta twoja latarka jak diabli! Jeszcze
opuść...
— Wiesz, że to była wieża straceń? Wrzucali tu niegrzecznych.
— Ja jestem grzeczny.
Jajco podkradł się cicho i zajrzał do środka przez wąskie wejście. Barczysty facet owinięty był w
pasie linątaterniczą i powoli opuszczał swojego kumpla w dół szerokiej studni, zajmującej całą
wewnętrzną powierzchnię budowli. Sam stał na drewnianym progu, odchylony mocno w tył.
Jajco czaił się metr od niego, przytulony plecami do zewnętrznej ściany zamku. Z prawej
dobiegały go odgłosy rozmowy, przed sobą widział ciemną, trzymetrową przepaść — tylko po
drewnianych schodkach z poręczą po jednej stronie można było zejść w nią bezpiecznie, aby
dotrzeć na zamkowy dziedziniec. Gdy odwrócił głowę w lewo, o osiem metrów dalej ujrzał
ciemniejący na tle zachmurzonego nieba kanciasty kształt wieży bramnej.
— Ty, Szafa! Mam! — wrzasnął Młodzik z dołu. — Jest ten czer-
5
wony kamień między cegłami! Słyszysz, Szafa? Włazi! — I wtedy gdzieś z dna studni dał się
słyszeć szum wypływającej wody. Jakby ktoś wyjął korek z pełnej wanny.
— I co? — sapnął Szafa stojący metr od Jajca, który zdążył się w tym czasie ukryć w pustym
oknie.
— No, jest jakaś dziura, tak, jak mówił.
— A pułapki?
— Nic nie widzę. Ale na planie będą. Rozpakujemy i spoko.
— Musimy poczekać na Pasiaka. On ma tę mapę. To ty, Pasiak? — facet o pseudonimie
Szafa lekko odwrócił głowę, kiedy spod stopy Jajca posypały się drobne kamyki. Chłopak
wstrzymał oddech i zamienił się w słup soli. Ale nikt nie nadchodził. Mimo wszystko postanowił
się wycofać. Jutro tu przyjdzie sprawdzić, co jest grane. Jeśli tylko uda mu się znaleźć tak
wysoką drabinę, jakiej użyli ci tutaj.
Było ciemno, cisza wieczoru ogarnęła zamek i jezioro. Wiatr poruszał koronami drzew i w cegły
zamku uderzały coraz większe krople deszczu, ale to właśnie ich szemranie przypomniało, że jest
noc, wszyscy śpią...
Zostawił w wieży dwóch ludzi z liną. Na palcach przemierzył połowę krużganku i odwrócił się,
by łatwiej zejść na dziedziniec po maleńkich .schodkach. Był już na ostatnim szczeblu, kiedy
nagle coś, jakby wielka anakonda, owinęło mu się wokół szyi. Przez chwilę nie wiedział, co się
dzieje. Potem zrozumiał, że trzeci z nocnych gości — Pasiak—dusi go od tyłu za pomocą
sękatego kija. Przed oczami przeleciał mu cały spis chwytów i ciosów uwalniających, jakie
trenował od dwóch lat. Spróbował się przesunąć w bok i uderzyć łokciem w żebra napastnika, ale
ten widać znał sztuczkę, bo zrobił krok razem z Jajcem. Silne ręce mężczyzny wyciskały resztki
powietrza z płuc ofiary, przed oczami zaczynały już tańczyć kolorowe plamki. Chłopak chciał
złapać Pasiaka za pasek, ale w ręce został mu tylko niewielki, zawieszony na łańcuszku
grawerowany zegarek, jakie nosili sto lat temu panowie w melonikach. Wypuścił go z ręki.
Wreszcie wyczuł
nogą stopę przeciwnika i z całej siły uderzył w nią obcasem. Pionierki to jednak doskonałe buty!
Facet zawył jak wilkołak na rożnie i zwolnił uścisk. Wtedy Jajco odwrócił się, błyskawicznie
chwycił w obie dłonie duszący go kij i jego końcem uderzył przeciwnika w głowę. Zaraz potem
wziął zamach i położył gościa ciosem w kolano. Wycie powtórzyło się nieco głośniej, do tego w
tonacji a-moll.
— Co jest, do cholery? — wrzasnął facet z liną, wybiegając z przejścia prowadzącego na
krużganek. — Pasiak, co jest?
Jajco nie czekał na odpowiedź. Doskonale wiedział, co jest: wpakował się w sam środek jakiejś
śmierdzącej sprawy, szyja puchnie jak diabli i należy się zmyć, żeby nie zaczęły go boleć
szczęka, nos i żebra. Puścił się więc pędem, schylając głowę, by nie zawadzić o niski gzyms
przejścia w murze. Przeskoczył stos desek i skręcił za kwadratową basztą w miejsce, gdzie była
drabina — jedyna droga do wolności. Ścigały go promienie dwóch latarek i przekleństwa trzech
facetów.
—Łapcie go! Jak będzie fikał, to ubić drania! — wrzasnął ten, który przed chwilą zajmował się
szyją Jajca.
Stado czerwonych mrówek wylazło chłopakowi na plecy. Ubić?! Gdzie ta drabina...?
Ale jej nie znalazł. Faceci z latarkami byli już pięć metrów od niego, już przesadzali stos desek.
Kolejno wyłonili się zza załomu kwadratowej wieży — starego spichlerza.
Jajco w świetle latarek ujrzał wreszcie drogę ucieczki —jakieś dwa metry dalej sterczał koniec
drabiny. Palce uciekiniera wciąż zaciskały się na drewnianej lasce. Rozejrzał się bezradnie, po
czym włożył ją sobie z tyłu za pasek. Musiał mieć wolne ręce, a nie chciał się pozbywać jedynej
broni. Odwrócił się w stronę ścigających, stawiając nogę na pierwszym szczeblu.
I wtedy coś świsnęło mu koło ucha. Zanim się zorientował, co to takiego, znów usłyszał ten
odgłos, w świetle latarek błysnęło ostrze i nagle poczuł ból, jakby ktoś przykładał mu do nogi
kawał rozpalonego
6
7
żelaza. Zszedł metr niżej i resztką sił wsunął się w jakąś dziurę. Kiedyś pewnie było tu okno...
Pogoń dotarła już do krawędzi muru. Nie zastanawiając się długo, ścigający szarpnęli drabinę w
obie strony. Raz, potem drugi. Gdyby Jajco nie ukrył się w starym oknie, spadłby w
dwunastometrową przepaść. Kolejne stado mrówek oblazło chłopaka, po czole spłynęły krople
potu. Dotknął lewego uda — na dłoni została mu lepka ciecz. Wolał się nie domyślać, jak
głęboka jest rana. Wiedział, że obcisłe dżinsy tamują nieco krwotok. Na razie to musiało
wystarczyć.
Deszcz zaczynał siec regularnie. Zrobiło się jeszcze ciemniej, wiatr od jeziora przyniósł chłodne
powietrze. Tymczasem napastnicy przeszukiwali za pomocą latarek teren pod murami.
— Musiał zlecieć...
— Może gdzieś się odczołgał?
— Dobra, złazimy — zadecydował Pasiak. — Znajdźcie go i wykończcie. Potem zrobimy
swoje.
Facet o przezwisku Szafa, który przedtem opuszczał Młodzika na linie, zatrzymał się na
pierwszym szczeblu.
— Ty, Pasiak, mieliśmy kraść i szmuglować, ale nie było mowy o mokrej robocie! Ja do
tego ręki nie przyłożę!
— Złaź! Znajdź mi go, już ja sobie z nim poradzę.
Zeszli i rozbiegli się po łące. Jajco, walcząc z ogarniającą go falą słabości, chwycił drabinę i,
najszybciej jak potrafił, zsunął się w dół. Potem, zaciskając zęby, pokuśtykał na wschód. Sięgnął
po zdobytą na przestępcy laskę i z jej pomocą zamierzał dotrzeć do drewnianego sklepiku, gdzie
pod zadaszeniem czekali dwaj przyjaciele. Czarne plamy stanęły mu jednak przed oczami, zanim
doszedł do krawędzi muru. Skręcił więc w prawo i po chwili wsunął się między filary
podtrzymujące most wiodący do bramy.
Błysk zbliżającej się burzy oświetlił zamek bladym, upiornym światłem. Potem znów zrobiło się
zupełnie ciemno. Tylko wiatr coraz silniej porywał krople deszczu i rozrzucał je po okolicy.
Jajco upadł na ziemię. Kim, do diabła, są ci wariaci?! Czemu włóczą się o północy po
zrujnowanym zamku, do tego zamkniętym na klucz przez ekipę remontową? I czemu chcą go
zabić?!
Dokładnie przypomniał sobie całe zajście:
Najpierw pokłócił się z przyjaciółmi i powędrował samotnie w stronę ruin. Potem wydało mu się,
że w okrągłej, narożnej wieży widzi światło. Podszedł do drewnianej bramy i wspierając dłonie
na metalowej barierce, wychylił się w prawo. Było ciemno. Wiatr wył w pustym pomieszczeniu
nad wieżąbramną. Robiło się coraz zimniej. Zaczynało kropić. I wtedy zobaczył to światło.
Promień silnej latarki przebiegł po dwóch widocznych stąd oknach Wieży Bocianiej i na moment
wyłowił z mroku zarys postaci ze zwojem liny w ręce.
Wtedy Jajco jeszcze raz przyjrzał się bramie. Zamknięta. A przecież nie ma innego wejścia do
zamku.
Zbiegł więc z kamiennego mostu w dół i zatrzymał się pod samą wieżą. Teraz wyraźnie widział
padającą z góry poświatę. Rozejrzał się niepewnie. Jego przyjaciele siedzieli w tym czasie przy
drewnianym sklepiku spożywczym. Powinien ich zawołać, ale...
Dwadzieścia metrów dalej zobaczył drabinę. Była oparta o północną ścianę zamku i sięgała do
prześwitu między dwoma mniejszymi basztami.
Przez chwilę rozglądał się bezradnie. Oczywiście wiedział, że nie wolno mu iść samemu do
zamku w nocy, zwłaszcza, gdy się tam dzieje coś dziwnego. To zbyt niebezpieczne! Gdzie ten
pierwszy szczebel...?
Reszta wspomnień była zbyt straszna, żeby pamięć mogła je ułożyć w pojedyncze sceny.
Wiedział tylko, że o mało nie zginął, że rzucano do niego nożami i jeden trafił go w lewe udo.
Strach znów zajrzał mu w oczy. Nie jest bezpieczny pod tym mostem. Trzeba poszukać Pchełki i
Pucka.
Wstał i od strony jeziora minął filary mostu. Aż ugiął się pod naporem wiatru.
Gdy kuśtykał obok maleńkiego przedszkola, mieszczącego się w za-
8
9
bytkowym budynku sto metrów dalej, kolejny błysk oświetlił zamek. Tym razem towarzyszył mu
potężny grzmot.
2
— No i co?
— No i jajco — odpowiedział Jajco, wzruszając swoimi szerokimi barami. — Niebiescy to
młoty.
Takie podsumowanie półtoragodzinnych rozmów z policją było do niego podobne.
Szedł już prawie normalnie. Rana okazała się niezbyt groźna, sami więc odkazili i zabandażowali
zranione udo, zanim wysłali Jajca na policję. Nie było sensu budzić Klempy albo matki chłopaka.
W tym czasie jeszcze raz dokładnie opowiedział przyjaciołom, co go spotkało w zamku i
dlaczego wypadł na nich z tak przerażoną miną.
A potem godzinę konferował z „władzami". Wreszcie niebiescy wsadzili Jajca do poloneza i
pojechali obejrzeć zamek.
W środku nic nie wskazywało na działalność przestępczą. Zamek w Szymbarku od kilku lat był
w remoncie, po całym dziedzińcu walały się więc deski, jakieś kable, część odkrytych piwnic
zagrodzona była siatką, a przy południowej ścianie strzelały w górę rusztowania. Prostokątny
zamek tworzyły prawie wyłącznie mury z basztami, trzej policjanci przeszukali więc szybko
duży dziedziniec. Sprawdzili też kłódkę wiszącą na drzwiach baraku, w którym znajdowały się
plany i dokumentacja remontowa. Nic. Nawet studnia w okrągłej wieży była przepisowo zakryta
deskami.
Cały czas Jajcem zajmował się brodaty policjant bez munduru. Warczał, jakby chłopak nie był
ofiarą napaści, tylko sprawcą. Szarpał go za kurtkę i poganiał szturchnięciami w bok.
— I co, widzisz coś, co do nich należało? — spytał oschle. —' Nie, proszę pana.
— I dlaczego mamy w ogóle wierzyć w ten napad? Żadnych świe-
żych śladów nie ma, a nie wiem, czy deszcz zdążyłby wszystko rozmyć. Zrobili ci coś?
—Nie, ale chcieli... — Jajco nie zamierzał się przyznawać, dlaczego kuleje. Na pewno musiałby
jeździć do szpitala na oficjalne badania, bo policja życzyłaby sobie opinii lekarza o tym
ciachnięciu nożem. Szkoda czasu, a i matka natychmiast dowiedziałaby się o wszystkim.
Skończyłoby się aresztem domowym. Wiedział, że wcześniej czy później i tak policja
skontaktuje się z matką, ale chciał zapewnić sobie jeszcze trochę wolności.
Kiedy wrócili na posterunek, Brodacz najpierw spisał zeznania Jajca, potem sklął go za nocne
łażenie po odludziu i wreszcie wysłał do domu.
— Więcej mi się nie plącz, łebku zatracony, nocami po terenie! Do
łóżka!
I
— Co jest grane? — wychyliła się z okna zaspana Marta i przetarła
oczy. Nie było jej jednak dane dowiedzieć się od razu.
Wyciągnęli ją z domu i całą czwórką wleźli do namiotu. Mimo że mieli swoje pokoje, chłopcy
uprosili Klempę, u której mieszkali, i matkę Jajca, opiekującą się nimi podczas wakacji, aby
mogli rozbić namiot w ogrodzie i tam nocować.
— Otwieram naradę wojenną Stowarzyszenia Sprawiedliwych — powiedział uroczyście
Pchełka.
— Czego? — zamrugała Marta.
— Stowarzyszenia Sprawiedliwych. Czyli nas trzech. Kiedy na przykład trzeba walczyć w
szkole z takimi, co wymuszają pieniądze, to, proszę pani, do akcji wkracza Stowarzyszenie
Sprawiedliwych.
— Tym się powinna zajmować policja, nie wy.
— No, jasne, od razu policję mieszać albo oddziały antyterrorystyczne, kurza twarz —
mruknął Jajco. — Drobne sprawy załatwiamy sami. Mamy niezłe efekty...
10
11
— Rozumiem — przerwała mu. — I słucham: co się właściwie sta
ło?
Marta była rozespana, ziewała i potrząsała zmierzwionymi, długimi blond włosami. Ale nawet w
dresie i trampkach wyglądała bardzo ładnie. Jeszcze raz ziewnęła:
— Wyciągacie mnie o pierwszej w nocy z domu, więc lepiej, żeby to było coś ważnego.
— Ktoś zabił Jajca — oświadczył chudy Pucek i przechylił głowę. Czekając na reakcję zajął
się rozpakowywaniem czekolady.
— Co? — przymrużyła oczy dziewczyna. — Chyba użyłeś jakiegoś skrótu myślowego. Albo
się po prostu mylisz. Przecież Jajco tu siedzi!
— Bo nie dokończyli tego zabijania.
— Jeszcze zdążą... — szepnął Pchełka i pokiwał głową.
Marta wzięła do ręki latarkę i obejrzała twarz chłopaka. Zza okularów spoglądały na nią
zmęczone oczy. Zmęczony może być każdy... Zatrzymała światło na szyi.
— Ktoś cię dusił?! — zbliżyła się do niego. — Mój braciszek też miał takie, jak go kiedyś w
Tatrach lina poddusiła. Ładna afera. Doczekałeś się, ważniaku. Czyja to sprawka? — zwróciła się
do Pchełki.
— Duchów. No, nie patrz tak! Jajco śledził duchy w zamku i go poddusiły. Do tego
rozwaliły mu nożem kończynkę... Nie tę, dolną. No, pokaż jej.
— Chyba ci odbiło — Jajco spojrzał wrogo na dziewczynę. — Będę się przy tej plotkarze
rozbierał? To policji nie powiedziałem o ranie, a jej mam dać oglądać? Przecież jutro cała
okolica wiedziałaby o wszystkim...
Marta aż uderzyła pięścią w kolano.
— Nie obchodzi mnie, co o mnie myśli jakiś zwalisty dzieciak. Ale jeszcze raz ci powtórzę,
że nic nie powiedziałam o tym twoim zaryciu gębą w dno jeziora! Ktoś to musiał widzieć i
opowiedział.
— Tak, tak. Jasne — machnął ręką Jajco. — Lepiej poczęstuj się
czekoladą Pucka. I zamilknij na zawsze. Po co w ogóle przywlekliście tu tę kozę?
— Mogę sobie pójść... — zerwała się dziewczyna. — Znam cie
kawsze zabawy niż alarmy nocne i straszenie duchami.
Pchełka zasłonił jej ręką wyjście z namiotu.
— Zatkajcie się wszyscy i słuchajcie. Policja nas wyśmiała — podsumował zerkając na Jajca
czyszczącego okulary. — Ale w zamku coś się dzieje. Jajco znów się w coś wpakował po końce
okularów. Chyba że sam przeciąłeś nogę?
— Dokładnie tak — odparł zmęczony Jajco. — Wymyśliłem sobie drabinę, wlazłem po niej
do zamku i sam do siebie rzucałem nożami. Przyznaję się, kurza melodia. Ty, Pchełka, jesteś
gumowy młotek i tyle.
—Nic z tego. Już raz się dziś pokłóciliśmy i obrażony sam polazłeś do zamku. Wiemy, co z tego
wynikło. Tylko się dziwić, że w ogóle jeszcze żyjesz.
— Dobra, kurze twarze — podniósł ręce Jajco. — Poddaję się. A te
raz pomóżcie mi wykombinować, co się tam właściwie działo. Bo mnie
się już chrust w głowie przepala i nie mogę dojść do niczego.
Razem jednak doszli.
Ił
— Co wiemy? — zapytał sam siebie Jajco, poprawiając okulary na nosie. — Myślę, że jest
tak: te kurze pyski, co ostatnio włamują się do domów, robią sobie skrytkę w zamku. Znaleźli w
studni jakieś odpowiednie miejsce, a ja ich nakryłem. Więc chcieli mnie zabić. Ostro grają, kurza
twarz. Trzeba się im dobrać do piórek.
— Lepiej wyjedźmy... — sapnął Pucek po raz nie wiadomo który. Ale i tak wiedział, że na
nic jego prośby. Pchełka i Jajco, zwąchawszy przygodę, pójdą za nią nawet w ogień.
Trójka przyjaciół podążała wolno w stronę zamku. Minęli cmentarz Finckensteinów, ostatnich
właścicieli budowli, którzy uciekli stąd
12
13
w 1944 roku. Wzdłuż płotu, ogradzającego puste dziś magazyny i stajnie, podchodzili do murów
od tyłu. Błoto chlupało pod ich butami, deszcz ciął równo, a pojedyncze pioruny uderzały w
Jezioro Szym-barskie, przy którego północnym krańcu od czternastego wieku stał zamek. Powoli
jednak cała burza odchodziła na zachód, w stronę jeziora Stęgwica i dalej, nad Jeziorak.
— Tak jest, ostro grają — powtórzył za Jajcem Pchełka. — Warto by się o nich czegoś
dowiedzieć. Tylko że to chyba beznadziejne. Na pewno wszyscy trzej wplączemy się w kłopoty...
No, nie kiwaj głową, Jajco, tylko zastanów się. Masz pomysł, jak zdobyć dowody przeciwko
bandziorom? Proszę. Tylko trzeba to zrobić szybko i przedstawić niebieskim. Wtedy policja ich
zgarnie.
— Zrobimy to w minutę osiem. Musimy, inaczej będą na mnie
polować do dziobanej śmierci — zmartwił się Jajco.
Pucek z dezaprobatą pokiwał głową. Jak zwykle — kiedy nie musiał, nic nie mówił. Jego duże
oczy i gesty wskazywały jednak, że najchętniej do niczego by się nie mieszał, położył się w
śpiworze i zasnął.
— Ale tej nocy na pewno nie wrócą — powątpiewał Pchełka.
— Właśnie oni tak myślą! To znaczy: te kurze mordy myślą, że my tak myślimy. Dlatego
wrócą — namieszał Jajco.
Ale drabiny przy murze nie było. Spędzili piętnaście długich minut na obchodzeniu zamku w
bezpiecznej odległości. Jedyne, co zauważyli, to moknącą teraz, ceglastą bryłę pustej od lat
budowli i wzburzone północne brzegi jeziora. W końcu przycupnęli pod kamiennym sklepieniem
mostu prowadzącego do bramy i zdjęli peleryny.
— No i gdzie ich masz? — potrząsnął krótką czupryną Pchełka.
— Przyjdą, spokojna twoja pałka... Przyszli. Przynajmniej jeden. Kiedy chłopcy zakładali
peleryny, żeby
znów obejść zamek, na tle jaśniejszego jeziora zobaczyli jakiegoś człowieka. Stał nieruchomo
pięć metrów od nich z wyciągniętą przed siebie ręką. „Co, znów jakiś brodacz?! Ilu ich jest, do
stu tysięcy kurzych
14
móżdżków — zastanawiał się gorączkowo Jajco. — Ci trzej w zamku chyba nie mieli
zarośniętych gęb...!"
— Kim jesteście? Co tu robicie? Odpowiadać! — wycharczał wzburzonym głosem, zbliżając
się o krok. Jego czarna peleryna zaszeleściła głośno.
— My jesteśmy... Sprawiedliwi... — wybąkał Pchełka.
To wyznanie zdziwiło zapewne faceta, ale nie dał tego po sobie poznać.
— A dokładniej?
— No to, to jest Pucek, a to Kura... Kurza Melodia, znaczy... yyy... Twarz. Kurza Twarz
zwany Jajcem. Aja...
— Co za bzdury mi tu opowiadasz? Czy ty wiesz, chłopcze, z kim w ogóle rozmawiasz? —
zdenerwował się mężczyzna.
— Oczywiście...
Nie chcieli się przekonać, jak jest groźny. Wiedzieli, że musi być niebezpieczny, przynajmniej
tak, jak reszta bandy. Jeśli oczywiście jest z bandy, brodacz jeden...
Pchełka i Jajco stali bez ruchu, Pucek przykucnął, skulił się pod murem i zacisnął powieki.
Gdyby ziemia nie była tak ubita, pewnie schowałby w nią głowę, jak struś.
Tymczasem mężczyzna wyjął coś z kieszeni. Chłopcy zadrżeli. Czyżby nie miało im się udać
tym razem? Pchełka i Pucek mają zginąć razem z Jajcem?
Przedmiot w dłoni faceta pstryknął nagle. Chłopcy spięli mięśnie i przymrużyli oczy. Ale nie
usłyszeli strzału. Za to padł na nich promień latarki.
— Spokojnie, czego się boicie? — zarechotał człowiek w pelery
nie.
Nagle Jajco zrobił trzy kroki do przodu i bezczelnie zaświecił własną latarką w twarz mężczyzny.
Pchełka wstrzymał oddech i zacisnął pięści. Tylko Pucek nie zareagował—wciąż siedział pod
murem z zamkniętymi oczami.
15
— Niech nas pan nie straszy — burknął Jajco poprawiając okulary.
— Pan jest przecież z policji. To pan chodził ze mną po zamku.
— Brawo, smyku. Mało ci było emocji tej nocy? Znów tu jesteś?
Spadajcie stąd, małolaty, no już!
Cóż było robić? Spojrzeli na siebie, złapali Pucka za ramię, zapięli peleryny i spadli.
S
— Co to ma być, wojna? Alarm lotniczy?! Chcecie doniczką po tych kwadratowych łbach?
Dobra, już idę...
Po raz drugi tej nocy budzili Martę, rzucając drobnymi kamykami w jej okno, mogli się więc
spodziewać, że nie zobaczą już uśmiechu. Mieli jednak pewien plan...
Zaspana przeskoczyła parapet, jakby całe życie nic innego nie robiła, i bez słowa poszła za nimi
do namiotu.
— Jest czwarta nad ranem — stwierdziła, kiedy już usiadła na materacu. — Ptaszki
zaczynają się budzić, krówki myślą o dojeniu. Aleja chcę spać. Co macie takiego ważnego?
— Nie spotkaliśmy nikogo... ważnego. Ale nad Jajcem dalej wisi groźba.
— A co ja tu pomogę? Jestem tylko wstrętną plotkarą, no nie, Jajco? — spytała, nie
zaszczycając go nawet spojrzeniem.
Chłopak poruszył głową ni to potakując, ni to rozmasowując sobie kark. Potem wydął wargi. Ale
nie odezwał się. Pchełka zamachał rękami.
— Umówcie się na jakąś antyrandkę, czy coś w tym guście, i kłóćcie się do rana. A teraz
spokój, panie i panowie. Marta, sama chciałaś, żeby cię zawiadomić, jak się coś stanie. Trzeba
pomyśleć, szkoda mi trochę Jajca. Wisi nad nim kosa. Co robimy?
— Skąd wiesz, że mnie też go szkoda...? No, dobra. Mów, co wykombinowaliście.
16
Pomysłów było kilka. Pucek zaproponował natychmiastowy wyjazd do domu. Pchełka
przypomniał, że ostatnio włamywacze działali w okolicy, widocznie więc Jajco nakrył ich, kiedy
przygotowywali sobie kolejną skrytkę na łupy. Jajco się z nim zgodził i zaproponował
obserwowanie zamku co noc.
— Kiedyś w końcu przyjdą kurze ryje. My im wtedy drabinę — myk! — i pójdziemy
naskarżyć policji. Wtedy im już pokażę tę moją nogę — dotknął zranionego uda.
— Myślisz, że policjanci polecana twoje koślawe nogi? — powątpiewał Pchełka.
— Na obie nie. Ale na lewą, to masz pewne.
Marta spojrzała na Jajca.
—Może byś się jednak zaraz zgłosił na policję z tą nogą? To idiotyzm ukrywać coś takiego. Idź
rano.
— Sama idź! — zaoponował poszkodowany. — Gliniarze traktowali mnie jak złodzieja!
Chłopaki przed chwilą słyszeli, jak się ten Brodacz do nas odnosił. Damy radę bez nich. Policjant
pewnie by powiedział, że sam się przeciąłem. Że chciałem sobie gardło poderżnąć, tylko mi się
kosa omskła na nogę...
— Co zrobiła?
— No, omskła... Obsunęła się.
Od jakiejś chwili Jajco niepostrzeżenie mrugał do Pchełki. Przecież zanim obudzili Martę, mieli
już ustalony plan działania.
— Marta... — zaczął Pchełka nieśmiało. — Mam pewien pomysł. Sprawdzimy, co się dzieje
w zamku, jeśli pożyczysz nam linę twojego brata.
— Ale on jest teraz w Tatrach!
— Chyba nie wziął wszystkiego...?
— No, nie, coś zostało. Komplet zapasowy.
— Pożyczysz...? — zrobił słodką minę Pchełka.
— Zobaczymy...
Jajco obruszył się i pokiwał głową.
2 — Mroczny labirynt
— Widzisz, Pchełka? Ona jest nieużyta jak złamany ołówek!
Marta wyszła z namiotu i odwróciła się.
— Sami widzicie, że z tym waszym Jajcem nie da się rozmawiać.
Niepotrzebnie mnie budziliście. Zanim zrobicie to po raz trzeci tej nocy,
głęboko się zastanówcie. Bo ubiję. Pa!
Wstawał świt. Ptaki zaczynały już wydziwiać wśród gałęzi. W zimnym, porannym powietrzu
pierwsze promienie słońca ukrytego jeszcze za horyzontem głaskały chmurki wędrujące po
niebie. W ogrodzie, w którym stał namiot chłopców, można już było rozpoznać pojedyncze
drzewa, krzewy agrestowe i rozlatującą się, drewnianą altankę. Jajco zdjął okulary i wskoczył do
śpiwora.
— No i co myślicie?
— Zobaczycie, ta Marta napyta nam biedy — odparł Pchełka. — Zresztąja od początku
byłem przeciwny. To włażenie nocą do zamku to nie jest najlepszy pomysł. To włamanie.
Jajco uśmiechnął się pod nosem.
— Włamanie...? Fajnie. A co do Martusi, nie lubię współpracować z babami. Zawsze wytną
jakiś kurzy numer. Ale to jest głupia koza, poradzimy sobie z nią.
— Niczego nam nie pożyczy. Zobaczycie — wróżył Pchełka.
— Zobaczymy.
• Klątwa • Włamywacze ujęci • I co z tego? • Plany
1
— Jest bardzo przystojny, pani Matyldo — mówiła do Klempy
matka Jajca. — Poznałam go tydzień temu. Jest taki miły i wie pani...
ujmujący.
Kobiety były przekonane, że chłopcy jeszcze śpią, rozmawiały więc swobodnie. Klempa
przygotowywała śniadanie, krążąc po całej kuchni z wielkim nożem.
— A tu go pani poznała? — zdziwiła się, krojąc chleb.
— Właśnie tu, w Szymbarku! Załatwiał jakieś interesy. Zaprosił mnie na dzisiejszy wieczór
do kawiarni w Iławie i obiecał tańce...
Jajco trzasnął drzwiami od łazienki. Był wściekły. Kiedy mył zęby, oczy dziwnie mu się
zaszkliły. Znów matka znalazła jakiegoś faceta. Dobra, jej sprawa, tata zginął kilka lat temu. Ale
to już trzeci w tym roku, a jest dopiero lipiec! Jeżeli będzie taki, jak ten poprzedni, któremu
najbardziej podobała się teoria wychowywania dzieci pasem i „silną ręką", to dziękuję!
Kiedy wychodził, rozmawiały już o czymś innym...
— ...i to czwarte włamanie! Do tego zaczęły się te jakieś duchy, czy
co tam na zamku. Ludzie widzieli światła. Tu zawsze był spokój, a teraz
tyle rzeczy na raz. Stary Gaweł ma rację, sprawdza się klątwa, idzie
w ruch legenda!
19
— Co też pani mówi, jaka klątwa? Przecież to bajki! — uspokajała Klempę matka Jajca.
— Bajki? Kto nie wie, niech nie mówi. Jest w klątwie powiedziane, że do skarbu w zamku
tylko mądry i roztropny dojdzie, co księgi czyta. A kto się głupi poważy, wpadnie w przepaść... I
dużo innych rzeczy jest powiedziane. I coś się zaczyna na zamku dziać, policja nawet nocąjeź-
dziła.
— Przecież skarb znaleźli! Sama pani mówiła, że w pięćdziesiątym trzecim przyjechali z
Urzędu Bezpieczeństwa i coś wykopywali po Niemcach. To co, nie zabraliby wszystkiego?
— E, pani kochana. Ta legenda jest starsza od wojny. Może i pół tysiąca lat mieć... Zresztą o
tym wie wszystko Stary Gaweł...
Chłopak zmarszczył czoło i postanowił zaraz zapytać Klempę, gdzie mieszka ten Gaweł.
2
Jajco podsunął zeszyt Pchełce.
— Czytaj, ty jesteś historyczny.
Siedzieli w maleńkiej, drewnianej chacie, jakich niewiele już można było spotkać w Szymbarku.
Stary Gaweł — nikt chyba nie znał jego nazwiska — palił fajkę, pił piwo i opowiadał całej
czwórce historię znalezienia łacińskich rękopisów z oryginalną legendą. Mówił powoli, językiem
jakby wyjętym ze starych druków, dziwnie akcentując wyrazy:
— Pracowałem, drodzy moi, po wojnie, przy tym zamku. Znaczy:
robiłem wszystko, żeby w ruinę nie poszedł. Ale czasy owe inne niż
dziś były, więc i niewiele zdziałałem: sporo stąd cegieł mieszkańcy, na
turalnie, zabrali, dużo do Warszawy pojechało, na odbudowę, natural
nie. — Stary Gaweł pyknął kilka razy z fajki, zamyślił się i zmierzwił
długą brodę. — Na ponad dziesięć lat zamek popadł w ruinę. Zresztą, ja
też podówczas nie mieszkałem w Szymbarku, studia kolejne podjąłem.
Pan studiował? — zdziwił się Pucek.
— Jeszcze przed wojną, naturalnie — odparł mężczyzna. Architekturę. Ale pod koniec
lat pięćdziesiątych znów mnie do nauki pociągnęło. I wróciłem tu dopiero po pięciu latach, kiedy
zamek objęły już prace zabezpieczające. Na ile mogłem, pomoc swąniosłem przy
odgruzowywaniu skrzydeł, zabezpieczaniu wschodnich murów... naturalnie Wtedy pokryto
trwałym dachem wieżę główną, budynek przedbramia i basztę północno-wschodnią.
— A klątwa?
— Jej samej nie znaleziono w zamku. Ale ponieważ interesowało mnie wszystko, co z nim
związane, razem z profesorem... Hm, jak on się zwał? — zastanawiał się Stary Gaweł. — Nie
wiem, nie pamiętam. Otóż z nim razem dotarliśmy do prywatnych zbiorów pewnego Niemca
który, naturalnie, zgodził się na wykonanie fotokopii posiadanych przez niego dokumentów. Miał
dokumentację, plany, no i tę klątwę.
— Pewnie napisane były gotykiem? Po niemiecku? — chciał wiedzieć Pchełka.
—Nie. Sporządzono je w czternastym wieku, po łacinie. Ten zamek nigdy nie należał do
Krzyżaków, jeśli taka myśl zagościła w twojej głowie — zwrócił się do Pchełki. — Zresztą
Krzyżacy, naturalnie też po łacinie pisali...
— Nie było tu Krzyżaków?
Mężczyzna pokręcił siwą głową i pociągnął łyk piwa.
— Zamek zbudował prawdopodobnie biskup pomezański Rudolf
z Elbląga w latach 1322—1333. Ten sam, który założył wiele okolicz
nych miast i wsi: Prabuty, Biskupiec, Kwidzyn... Co ciekawe, moi mili
jest to jedyna w Polsce twierdza zbudowana na wzór antycznego castrurn
Romanum — zamku rzymskiego: ścięto wierzchołek naturalnego
wzgórza, otoczono je murami, a dziedziniec zamku założono na wyso
kości dziewięciu metrów powyżej otaczającego budowlę terenu. Mury
wzmocniono dwunastoma basztami, z których, naturalnie, niektóre, jak
widzieliście, przetrwały do dziś.
20
21
— A klątwa? — przerwała Marta.
— Właśnie. Jeżeli treść, którą przed sobą macie, prawdziwą się okaże, to oznacza, że w
czasach, o których mówimy, powstał system podziemnych komór. I w jednej z nich, jak
powiadają, schowano skarb.
— Jaki?
— Tego wiedzieć już nikt nie może.
Zamilkł znów i rozejrzał się po chacie. Chłopcy siedzieli przy prostym, drewnianym stole i
słuchali opowieści. Marta stała w przejściu do małego przedsionka i w zamyśleniu wskazującym
palcem dotykała czubka nosa.
Jajco nagle jakby o czymś sobie przypomniał.
— Skoro były takie dokumenty, dlaczego nie zorganizowano wyprawy po skarby?
— Byli tu ludzie z ministerstwa. Rozglądali się po zamku, ale odjechali. Przecież nawet
restaurujący budowlę architekci nie natrafili na żaden tunel czy ukrytą komnatę. Może
rzeczywiście wszystko jest tylko legendą... A to, co teraz przepisujesz — zwrócił się do Pchełki
— to jedynie przekład kopii wykonanej w latach sześćdziesiątych. Szukaliśmy, oczywiście,
bardzo długo, ale niczego więcej nie udało się znaleźć. Ani w bibliotekach, ani, naturalnie, u
kolekcjonerów prywatnych. Zachowały się tylko te resztki tekstów.
Pchełka oderwał się na chwilę od notesu.
— A kto to tłumaczył?
— Kolega mi pomógł, naturalnie, ale większość ja sam...
— Pan zna łacinę?!
— Słabo. Specjalizowałem się w grece.
Chłopcy spojrzeli po sobie. Facet zna łacinę i grekę, studiował architekturę, pracował przy
renowacji zamków, zbiera legendy i podania... Mówi dziwacznie, a wygląda, jakby go granatem
od pługa oderwali.
—I mówi pan, że w tym tutaj jest jakiś sens?—spytał Jajco stukając w notes.
Stary Gaweł podrapał się w siwą czuprynę.
— Wielu się z tego śmiało, mówili, że to tylko nawiedzone teksty...
Ale na niektóre fragmenty zwróćcie uwagę... — pochylił się nad stołem
i wskazał kilka wierszy. — Czy pisałby mnich albo zakonnik, że początek
nowej drogi z opadłej wody się wywodzi? Co to ma wspólnego z mod
litwami? Już raczej przypomina teorię biologów, według której życie
wyszło na ląd z wody... Albo to: Drogi różne w wierzeje te same cię
zawiodą a jeśli przekroczysz granicę — dwie świece życia lub śmierć.
Jak to rozumieć?
Jajco pokiwał głową.
— Co by nie powiedzieć, nie wygląda mi to, kurza twarz, na księgi święte. Już raczej
podróżnicze...
— A, właśnie! — wyprostował się Stary Gaweł. — Zrozumieć jeszcze można pierwszy
fragment, że którędy byś nie poszedł, i tak będziesz musiał przekroczyć ten sam próg — czyli
bramy Raju albo Piekła. Ale dwie świece życia? To już sprawa ziemska... naturalnie.
— Jak to ziemska?
— W czternastym — piętnastym wieku nikt nie nosił zegarka na ręce. Do precyzyjnego
oznaczania czasu używano zegarów słonecznych albo innych — także świecowych. Po prostu na
specjalnej świecy rysowano kreski i kiedy płomień doszedł do nich, oznaczało to, że określony
czasu odcinek minął.
— A te dwie świece...?
— Każda „znormalizowana" świeca, z tego, co mi wiadomo, prawie idealnie dwie godziny
się paliła. Nietrudno policzyć.
Jajco spojrzał w oczy mężczyzny.
— Jak pan tak dużo wie, pracował pan przy zamku, to dlaczego nie odnalazł pan podziemi i
tego, do czego one prowadzą?
— Nie udało mi się — powiedział po prostu i rozłożył ręce. — Ale możliwym jest i to, czego
źródła historyczne potwierdzić nie mogą. Otóż mówi się od lat, że zamek podziemnie łączył się z
Iławą, która przecież była miastem obronnym. Ponpć na odcinku tych ponad dzie-
22
23
sięciu kilometrów odkryto ślady tuneli i zapadlisk... Więc pewnie to połączenie istnieje i do niego
schodziło się drogą, której „nowej początek z wody się wywodzi".
— A ten ogień?
Strofa zaczynała się od stwierdzenia: Po wielkim ogniu drogi prostej nie znajdziesz...
— Na ten temat pewną hipotezę posiadam — kiwnął głową Stary
Gaweł. — Wielki ogień to być może pożar. Otóż spłonęła niegdyś wieża
w najbliższym sąsiedztwie zamkowego spichlerza. Może tędy prowa
dziła prosta droga do skarbu?
Zarośnięty, w starej marynarce, z fajką w lewej dłoni i butelką piwa w prawej wyglądał
dziwacznie. Widać było, że nieczęsto znajduje słuchaczy, z tym większą radością opowiadał więc
młodym ludziom o sprawach, którymi się pasjonował przed laty.
— Jeżeli istnieje taki tunel — wrócił do sprawy podziemia prowa
dzącego do Iławy—to może mieć połączenie z kościołem farnym w Iła
wie, który w tym samym, czternastym wieku, powstał. Jeśli interesuje
was dokładnie historia zamku — sięgnął na półkę między słoiki z ogór
kami — weźcie sobie to. No, proszę, to jest kopia. — I podał Pchełce
kilka kartek zapisanych równym maszynowym pismem.
Podziękowali Staremu Gawłowi i pobiegli nad jezioro. Tam wykąpali się, a Pchełka z nosem w
legendzie i historii zamku co chwilę mruczał pod nosem:
— No, niech ja wiosny nie doczekam, ale numer!
Wreszcie Jajco nie wytrzymał:
— Siadaj, kurza trajkotko, i czytaj tę legendę. Od początku do końca.
Może coś z niej wykapujemy.
Pchełka sięgnął więc po kartkę i ułożył się wygodnie.
— Bardzo wątpię. Czytam...
Mądrość twa klejnotem niech się stanie, a klejnot mądrości pomoże,
jeśliś go godzien posiąść, panie,
jeśli wierzysz lustru w wodzie. (...)
Po wielkim ogniu drogi prostej nie znajdziesz,
a nowej początek z wody opadłej się wywodzi. (...)
Gdy mrok cię ogarnie i zwątpienie,
za samotną skałą pokłoń się Panu w pokorze —
Sił nabierz i dalej idź tą drogą, jeśliś bogobojny.
(...)
Drogi różne w wierzeje te same cię zawiodą,
a jeśli przekroczysz granicę — dwie świece życia lub
śmierć.
(...)
Daleka jest droga grzesznika,
jam tysiąc go czeka i woda,
a żmije jadowite... (...)
I rzeki czarne tam idą,
poniosą twe winy i ciebie,
nie szukaj na ziemi swej drogi,
lecz unieś łuczywo do nieba. (...)
Bijąca woda, mściwy czas
gonić cię będą jak czarty... (...)
A kiedy drogi wszelakie zawiodą
a mosty zawalą się w wodę,
krzyż twą jedyną drogą
do życia i na swobodę! (...)
I wody labirynt oczyszczą,
zło kruche w niepamięć pójdzie... (...)
Pchełka przerwał na chwilę i podrapał się w głowę.
— Dziwne, że czasem się rymuje, a czasem nie...
— Wcale — machnął ręką Jajco. — To może wynikać z tłumaczenia... No, leć dalej!
24
25
— Dalej jest całkiem prozą: A kto zły skarb płytkiego życia posiądzie,
niech bieży, bo żmije tylko i skorpiony go czekają. Ty w Duchu Pana
sięgnij dalej, poza mur śmierci, a czeka cię bogactwo ducha i ciała
w chwale. A kiedy po nie dłoń wyciągniesz, w czysty kwadrat niebios
spójrz i wróć do życia...
I
— Wiecie, panowie — westchnął Pchełka i podał Puckowi ostatnią kostkę czekolady. —
Oczywiście można się zająć tą klątwą. Ale nic nam to nie przyniesie.
— Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa... — liczył Pucek cały czerwony z wysiłku. Ostatnio
nagadali mu, że jest słaby i chuchrak, więc postanowił regularnie trenować. Zaczął od
postawienia sobie celu: zrobienia pięćdziesięciu pompek. Już dochodził do połowy tego wyniku.
— Po co klątwa? To niebezpieczne. Lepiej do domu. Albo nad morze...
—Nie marudź, kurzy pysku! Zajmiemy się nią. Ale najpierw skończmy z tymi włamywaczami —
upierał się Jajco i nikt nie mógł mu się dziwić. Przed chwilą zmieniał opatrunek i znów stracił
trochę krwi. Do tego musiał chodzić w długich spodniach, a na szyi wciąż widniał podłużny,
fioletowy siniak. Aby go ukryć, chłopak podnosił kołnierz koszuli. — Wy nie wiecie, jak to miło,
kurze pyski, kiedy czujesz na karku oddech mordercy.
Pucek spojrzał za plecy przyjaciela, na falującą lekko taflę jeziora.
— To wiatr, nie oddech.
— Jasne, teraz tak. Ale kto wie, co będzie wieczorem? Musimy ich podejrzeć i dać znać
policji. Chcę to skończyć: boli mnie noga, łeb, grzeje słońce, ryby pływają, ludzie żyją, wszystko
mnie wkurza. Nie gapcie się tak, wy też mnie wkurzacie! A do tego polują na mnie jacyś cholerni
włamywacze!
<f
— No, chodź tu! — podniosła głos Marta, władczym gestem nakazując Jajcowi zajęcie
miejsca obok Pchełki i Pucka.
— Co to ma być, kurze pyski? — odkrzyknął chłopak, spoglądając na przyjaciół. —
Martusia tresuje pieski? A jak nie przyjdę, to co? Nie podrapiesz mnie za uchem?
Jajco stał po kolana w wodzie i mrużąc oczy przechylał głowę to w lewo, to w prawo.
— No, co jest...?
— Siadaj — Marta jeszcze raz wskazała miejsce na piasku. — Stało się coś ważnego.
— No dobra już, dobra. Mów waćpanna. Dziewczyna spojrzała mu w oczy i szepnęła:
— To nie włamywacze polują na pana, panie ważniak. Jajco wzruszył ramionami.
— Jasne, że nie. To tajne Koło Gospodyń Wiejskich imienia Wuja Frankensteina.
— Zamknij się. I słuchaj. Do Klempy przyjechał dziś policjant i wypytywał o włamania.
Powiedział, żeby wszystko zgłaszać, bo w nocy złapali tych bandziorów. To jakiś chłopaczek,
który uciekł z poprawczaka, razem ze swoimi kumplami... Ty mnie słuchasz?
Jajco zmarszczył czoło, ale nie odezwał się, tylko lekko zbladł, a kąciki ust drgały mu, jakby
bezskutecznie chciał się uśmiechnąć.
— Lepiej posłuchaj tego, co ona ma do powiedzenia — poradził Pchełka. — Coś mi się
zdaje, że wdepnąłeś w czarną dziurę...
— No właśnie! — wpadła mu w słowo Marta. — Gang włamywaczy policja aresztowała tej
nocy. Oni chowali łupy w Iławie, niedaleko przystani nad Jeziorakiem. I nie mieli nic wspólnego
z zamkiem w Szymbarku.
Nastała długa chwila ciszy.
Jajco wciąż się marszczył. Pchełka kiwał głową, a Pucek tylko oparł brodę na pięściach i czekał,
co będzie dalej.
26
27
Kiedy wreszcie Jajco zmusił swoje szare komórki do przeanalizowania tego, co usłyszał,
całkowicie opadł z sił. Dwaj przyjaciele zaczęli chodzić wokół niego na palcach, nawet Marta
przestała mu dogryzać.
— Czy wy wiecie, kurza chryja, co to oznacza?! — powtarzał już
tysięczny raz przecierając zaparowane okulary. Siedzieli na plaży i grzali
się po kąpieli. — Że ci z zamku to w ogóle nieuchwytni bandyci, że
robią coś zupełnie innego i że możecie się już składać na wieniec dla
mnie. Jakby co, pogrzeb chcę z muzyką.
S
Ciepłe promienie słońca rozleniwiały nie tylko młodych ludzi, ale całą przyrodę. Gładkiej tafli
jeziora ciągnącego się hen, na południe, nie marszczył najmniejszy podmuch wiatru. Wśród
nieruchomych szuwarów brzęczały ogromne ważki. Rozgrzane powietrze drgało nad ziemią,
zamieniając las w obrazek z bajki. Powieki trzech przyjaciół wciąż złośliwie opadały, a wszelkie
ruchy stawały się powolne i ociężałe.
Z wody wyszła Marta, która była doskonałą pływaczką i mogła sobie pozwolić na o wiele
dłuższe wycieczki wpław niż trzej przyjaciele. Jej długie, jasne włosy jednym grubym
kosmykiem opadały na plecy, a woda z nich płynęła wzdłuż całego opalonego ciała dziewczyny.
Pchełka podał Marcie ręcznik i szczotkę do włosów.
— Dziękuję, jesteś miły...
Widać, płynąc cicho, usłyszała narzekania Jajca, bo usiadła teraz obok niego i z politowaniem
pokręciła głową.
— Przestań się rozczulać nad sobą jak stara baba. Może w końcu zaczniesz myśleć, co
zrobić, żeby się od tych bandziorów uwolnić?
— Czego się przyssałaś? — odburknął. Wiedział, że nie powinien być takim gburem, ale do
białej gorączki doprowadzała go myśl, że Marta nie zachowała dla siebie tego, co widziała pięć
dni temu. Zgoda, skakał z łódki! Zarył w dno, i owszem. Prawdą jest też, że wypłynął
z podwodnym zielskiem w ustach jak jakiś wodnik Szuwarek. Ale dlaczego następnego dnia
wszyscy wypytywali go z głupimi uśmieszkami na twarzach, czy będzie dziś też pływał i czy dno
nie jest dla niego zbyt twarde?
— Tobie nic nie grozi — machnął na nią ręką. — Idź lepiej poczytać Harlekiny...
— Nie lubię Harlekinów. Ale tobie by się przydały. Może choć trochę nauczyłbyś się
dobrych manier. Już niedługo będziesz dużym chłopcem i miałbyś, jak znalazł.
— Mówiłaś coś, czy drzwi skrzypiały? Marta wzruszyła ramionami, zebrała swoje rzeczy i
odeszła. Jajco nagle odzyskał wigor. Zerwał się z trawy i uśmiechnął chytrze.
— Muszę się dowiedzieć, co robili w tej wieży!
— Jak?
Spojrzał w oczy przyjaciołom.
— Po prostu zajrzę tam. Pomożecie mi? Ale serio.
— Z byka spadłeś? — chciał wiedzieć Pchełka. — Ciągle masz
zamiar się włamywać? Poprzednio działałeś w stanie wyższej koniecz
ności, to znaczy legalnie. Chciałeś sprawdzić, czy nie dzieje się coś,
co wymaga interwencji. Ktoś był w środku. Ale jeśli pójdziesz tam
sam, to już będzie przestępstwo. Naprawdę, odbiło ci ostro, jak pragnę
uświerknąć...
— No i co z tego, że włamanie? — wzruszył ramionami Jajco.
— Jak to co? Będzie nielegalnie! Jajco postukał się po czole.
— Żebym ci nie powiedział, gdzie mam tę twoją legalność! Chcesz,
żebym legalnie czekał, aż stado bandytów zrobi ze mnie potrawkę
drobiową? Biorę całą winę na siebie, kurzy pysku. Teraz dobrze? Poza
tym nikt się nie dowie. Wejdziemy, zobaczymy, wyjdziemy, kropka.
Jak będziemy mieć dowody, to znów będzie ta wyższa konieczność,
i jesteśmy kryci. Jak nie: nie mówimy nikomu. Finito.
Pucek uniósł dłoń, jakby się zgłaszał do odpowiedzi.
28
29
— A jak nas złapią?
— To nas zastrzelą, powieszą, utopią, zedrą z nas skórę, posypią solą, pokroją na kawałki i
puszczą do domu. Boisz się?
— Eee... Prawie nie — odparł Pucek z miną męczennika prowadzonego na stos. — Znaczy...
trochę.
— Ja też trochę — uciął Jajco. — Chyba mogę, skoro chcieli mnie zabić. To co, pomożecie
mi?
Oczywiście, że chcieli pomóc. Jajco więc znów poruszył sprawę pożyczenia od Marty sprzętu
tatemiczego jej brata. Jeśli znajdą to, co ukryli albo znaleźli bandyci, natychmiast pobiegną na
policję i zameldują o sprawie. Tylko do Marty musi iść się pouśmiechać ktoś inny, bo jemu,
Jajcowi, to ona nie pożyczy.
— Dobra, a kiedy chcesz to zrobić? — z rezygnacją spytał mały
Pchełka.
— Dziś w nocy.
• Tajemnica studni • Niebezpieczni goście • Ścigani • Strzały w podziemiu • Ucieczka w
nieznane • Bez odwrotu
1
Kotwiczka po raz dziewiąty poszybowała w górę. Tym razem łagodnym łukiem minęła krawędź
murów i stuknęła głośno o coś metalowego. Jajco szarpnął kilkakrotnie, potem naprężył linę, po
czym przebiegł kilka kroków w lewo i w prawo. Trzyma.
— No, to życzcie mi szczęścia. Siedźcie tu cichutko, kurczaczki
— szepnął i włożył sobie zdobytą wczoraj laskę za pasek. Podsko
czył, by jak najwyżej uchwycić linę. Pchełka złapał jej koniec i moc
no naciągnął.
Była dopiero jedenasta, jeszcze godzinę temu ostatni spacerowicze plątali się pod murami zamku,
teraz jednak w Szymbarku zapadła cisza. Wiatr tylko coraz mocniej szarpał wiązami, stojącymi
wytrwale wzdłuż alei, prowadzącej od osady do ruin. Targał zawzięcie iglaste płaszcze kilku
starych świerków i gwizdał groźnie wśród krzewów, porastających teren za północnymi
murami...
Właśnie w tych zaroślach Pucek i Marta rozmawiali przyciszonymi głosami.
— Chyba znów zbiera się na burzę, co? — zagadnęła dziewczyna, odgarniając z czoła
włosy.
— Burza? — Pucek wyciągnął łabędzią szyję i uniósł nos. To Marta
31
pochodzi z tych stron i ona powinna wiedzieć, kiedy zbiera się na burzę. Ale coś usłyszał. —
Mruczy...
Rzeczywiście, z zachodu dochodziły pomruki ścierających się wielkich chmur. Dookoła
panowała ciemność, pozwalająca dojrzeć zaledwie rys zamku, prowadzący do jego bram
kamienny most i kilka najbliższych drzew.
Marta skrzyżowała ręce na piersi i potarła dłońmi zziębnięte ramiona. Postanowiła tylko
odprowadzić trzech przyjaciół i zaraz wrócić, nie ubierała się więc ciepło. Teraz jednak żałowała,
że nie wzięła swetra
i spodni.
— Powiedz chłopakom, żeby nie zniszczyli tej torby ze sprzętem ani nie ubłocili lin.
Braciach urwałby mi łeb i zrobił z niego kulę bilardową, jakby się dowiedział, że ruszyłam jego
skarby. Wraca pojutrze z wyprawy w Tatry...
— My wracamy zaraz.
— Wieni, wiem. Godzina i jesteście w domu. W każdym razie czekam na was. I nie
zniszczcie tych foliowych worków, w które są popakowane rzeczy. Ciężko takie dostać, one mają
wodoszczelne zamknięcia. Trochę się o to boję...
Było o co się martwić. Specjalna torba zawierała drogi sprzęt: akcesoria do górskich wspinaczek,
wodoodporne latarki, dymne świece sygnalizacyjne, miniapteczkę, busole, wysokokaloryczną
czekoladę, suchary i kilka innych drobiazgów, z których chłopcy nie zamierzali korzystać. Ale
Marta kazała im wziąć to wszystko z sobą. „Maciej powtarza, że trzeba być przygotowanym na
najgorsze. Na szczytach nikt ci
nie pomoże".
Jajco krzyknął z góry i Pchełka odsunął się od muru. Na trawę spadła kotwiczka z liną. Potem,
jak zaklinana kobra, zaczęła się piąć po murze drabinka linowa zaczepiona do cienkiej linki,
której koniec Jajco miał przywiązany do paska. W pięć minut później Pchełka wspinał
się po drabince.
— O, ja cię kręcę — bąknął, gdy zrobił pierwsze kroki. — Ja tam
nie wejdę! Przecież to się gnie jak plastelina! A w cyrku tak fajnie wygląda...
— To takie trudne? — zdziwiła się Marta.
— Spróbuj... — Pucek zrobił zapraszający gest dłonią. Cały czas rozglądał się trwożliwie
gotów do zaalarmowania przyjaciół.
Marta bez słowa chwyciła okrągłe, aluminiowe szczeble drabinki. Z niebywałą zręcznością
wspięła się dwanaście metrów i poczekała, aż Pucek dokona tego samego.
— Pobędę z wami chwilę, potem zejdę i zwiniecie sobie drabinkę w górę. Pucek, co z tobą?
— zdziwiła się, gdy w świetle latarki pokazała się upiorna i spocona twarz.
— Windę! — zażądał chudy chłopak i resztką sił wdrapał się na drewnianą platformę, z
której poprzedniej nocy uciekał Jajco.
— On się kiedyś zabije, jak pragnę zakwitnąć! Ma lęk wysokości — wyjaśnił Pchełka i
poprowadził ich do narożnej wieży, w której urzędował już Jajco. Przeszli pod łukiem niskiej,
drewnianej bramy, wąskimi schodkami dostali się na niewielki krużganek i skręcili w lewo.
Przez puste oczodoły okien mogli teraz zobaczyć most prowadzący do bramy, dalej