Krzysztof Petek Mroczny labirynt Duchy w zamku • Napadną Jajca • Niebieskie młoty • Narada bojowa • Czy Marta da linę? — Masz coś, Młodzik? — spytał barczysty mężczyzna, ustawiony bliżej wyjścia. Jajco, czając się w wieży bramnej, widział tylko zarys jego postaci. — Tak, mam. Krzywe nogi...! — złościł się niewidoczny człowiek. Jego głos dudnił, jakby ktoś założył mu na głowę żelazną beczkę. — Huśta mi się ta twoja latarka jak diabli! Jeszcze opuść... — Wiesz, że to była wieża straceń? Wrzucali tu niegrzecznych. — Ja jestem grzeczny. Jajco podkradł się cicho i zajrzał do środka przez wąskie wejście. Barczysty facet owinięty był w pasie linątaterniczą i powoli opuszczał swojego kumpla w dół szerokiej studni, zajmującej całą wewnętrzną powierzchnię budowli. Sam stał na drewnianym progu, odchylony mocno w tył. Jajco czaił się metr od niego, przytulony plecami do zewnętrznej ściany zamku. Z prawej dobiegały go odgłosy rozmowy, przed sobą widział ciemną, trzymetrową przepaść — tylko po drewnianych schodkach z poręczą po jednej stronie można było zejść w nią bezpiecznie, aby dotrzeć na zamkowy dziedziniec. Gdy odwrócił głowę w lewo, o osiem metrów dalej ujrzał ciemniejący na tle zachmurzonego nieba kanciasty kształt wieży bramnej. — Ty, Szafa! Mam! — wrzasnął Młodzik z dołu. — Jest ten czer- 5 wony kamień między cegłami! Słyszysz, Szafa? Włazi! — I wtedy gdzieś z dna studni dał się słyszeć szum wypływającej wody. Jakby ktoś wyjął korek z pełnej wanny. — I co? — sapnął Szafa stojący metr od Jajca, który zdążył się w tym czasie ukryć w pustym oknie. — No, jest jakaś dziura, tak, jak mówił. — A pułapki? — Nic nie widzę. Ale na planie będą. Rozpakujemy i spoko. — Musimy poczekać na Pasiaka. On ma tę mapę. To ty, Pasiak? — facet o pseudonimie Szafa lekko odwrócił głowę, kiedy spod stopy Jajca posypały się drobne kamyki. Chłopak wstrzymał oddech i zamienił się w słup soli. Ale nikt nie nadchodził. Mimo wszystko postanowił się wycofać. Jutro tu przyjdzie sprawdzić, co jest grane. Jeśli tylko uda mu się znaleźć tak wysoką drabinę, jakiej użyli ci tutaj. Było ciemno, cisza wieczoru ogarnęła zamek i jezioro. Wiatr poruszał koronami drzew i w cegły zamku uderzały coraz większe krople deszczu, ale to właśnie ich szemranie przypomniało, że jest noc, wszyscy śpią... Zostawił w wieży dwóch ludzi z liną. Na palcach przemierzył połowę krużganku i odwrócił się, by łatwiej zejść na dziedziniec po maleńkich .schodkach. Był już na ostatnim szczeblu, kiedy nagle coś, jakby wielka anakonda, owinęło mu się wokół szyi. Przez chwilę nie wiedział, co się dzieje. Potem zrozumiał, że trzeci z nocnych gości — Pasiak—dusi go od tyłu za pomocą sękatego kija. Przed oczami przeleciał mu cały spis chwytów i ciosów uwalniających, jakie trenował od dwóch lat. Spróbował się przesunąć w bok i uderzyć łokciem w żebra napastnika, ale ten widać znał sztuczkę, bo zrobił krok razem z Jajcem. Silne ręce mężczyzny wyciskały resztki powietrza z płuc ofiary, przed oczami zaczynały już tańczyć kolorowe plamki. Chłopak chciał złapać Pasiaka za pasek, ale w ręce został mu tylko niewielki, zawieszony na łańcuszku grawerowany zegarek, jakie nosili sto lat temu panowie w melonikach. Wypuścił go z ręki. Wreszcie wyczuł nogą stopę przeciwnika i z całej siły uderzył w nią obcasem. Pionierki to jednak doskonałe buty! Facet zawył jak wilkołak na rożnie i zwolnił uścisk. Wtedy Jajco odwrócił się, błyskawicznie chwycił w obie dłonie duszący go kij i jego końcem uderzył przeciwnika w głowę. Zaraz potem wziął zamach i położył gościa ciosem w kolano. Wycie powtórzyło się nieco głośniej, do tego w tonacji a-moll. — Co jest, do cholery? — wrzasnął facet z liną, wybiegając z przejścia prowadzącego na krużganek. — Pasiak, co jest? Jajco nie czekał na odpowiedź. Doskonale wiedział, co jest: wpakował się w sam środek jakiejś śmierdzącej sprawy, szyja puchnie jak diabli i należy się zmyć, żeby nie zaczęły go boleć szczęka, nos i żebra. Puścił się więc pędem, schylając głowę, by nie zawadzić o niski gzyms przejścia w murze. Przeskoczył stos desek i skręcił za kwadratową basztą w miejsce, gdzie była drabina — jedyna droga do wolności. Ścigały go promienie dwóch latarek i przekleństwa trzech facetów. —Łapcie go! Jak będzie fikał, to ubić drania! — wrzasnął ten, który przed chwilą zajmował się szyją Jajca. Stado czerwonych mrówek wylazło chłopakowi na plecy. Ubić?! Gdzie ta drabina...? Ale jej nie znalazł. Faceci z latarkami byli już pięć metrów od niego, już przesadzali stos desek. Kolejno wyłonili się zza załomu kwadratowej wieży — starego spichlerza. Jajco w świetle latarek ujrzał wreszcie drogę ucieczki —jakieś dwa metry dalej sterczał koniec drabiny. Palce uciekiniera wciąż zaciskały się na drewnianej lasce. Rozejrzał się bezradnie, po czym włożył ją sobie z tyłu za pasek. Musiał mieć wolne ręce, a nie chciał się pozbywać jedynej broni. Odwrócił się w stronę ścigających, stawiając nogę na pierwszym szczeblu. I wtedy coś świsnęło mu koło ucha. Zanim się zorientował, co to takiego, znów usłyszał ten odgłos, w świetle latarek błysnęło ostrze i nagle poczuł ból, jakby ktoś przykładał mu do nogi kawał rozpalonego 6 7 żelaza. Zszedł metr niżej i resztką sił wsunął się w jakąś dziurę. Kiedyś pewnie było tu okno... Pogoń dotarła już do krawędzi muru. Nie zastanawiając się długo, ścigający szarpnęli drabinę w obie strony. Raz, potem drugi. Gdyby Jajco nie ukrył się w starym oknie, spadłby w dwunastometrową przepaść. Kolejne stado mrówek oblazło chłopaka, po czole spłynęły krople potu. Dotknął lewego uda — na dłoni została mu lepka ciecz. Wolał się nie domyślać, jak głęboka jest rana. Wiedział, że obcisłe dżinsy tamują nieco krwotok. Na razie to musiało wystarczyć. Deszcz zaczynał siec regularnie. Zrobiło się jeszcze ciemniej, wiatr od jeziora przyniósł chłodne powietrze. Tymczasem napastnicy przeszukiwali za pomocą latarek teren pod murami. — Musiał zlecieć... — Może gdzieś się odczołgał? — Dobra, złazimy — zadecydował Pasiak. — Znajdźcie go i wykończcie. Potem zrobimy swoje. Facet o przezwisku Szafa, który przedtem opuszczał Młodzika na linie, zatrzymał się na pierwszym szczeblu. — Ty, Pasiak, mieliśmy kraść i szmuglować, ale nie było mowy o mokrej robocie! Ja do tego ręki nie przyłożę! — Złaź! Znajdź mi go, już ja sobie z nim poradzę. Zeszli i rozbiegli się po łące. Jajco, walcząc z ogarniającą go falą słabości, chwycił drabinę i, najszybciej jak potrafił, zsunął się w dół. Potem, zaciskając zęby, pokuśtykał na wschód. Sięgnął po zdobytą na przestępcy laskę i z jej pomocą zamierzał dotrzeć do drewnianego sklepiku, gdzie pod zadaszeniem czekali dwaj przyjaciele. Czarne plamy stanęły mu jednak przed oczami, zanim doszedł do krawędzi muru. Skręcił więc w prawo i po chwili wsunął się między filary podtrzymujące most wiodący do bramy. Błysk zbliżającej się burzy oświetlił zamek bladym, upiornym światłem. Potem znów zrobiło się zupełnie ciemno. Tylko wiatr coraz silniej porywał krople deszczu i rozrzucał je po okolicy. Jajco upadł na ziemię. Kim, do diabła, są ci wariaci?! Czemu włóczą się o północy po zrujnowanym zamku, do tego zamkniętym na klucz przez ekipę remontową? I czemu chcą go zabić?! Dokładnie przypomniał sobie całe zajście: Najpierw pokłócił się z przyjaciółmi i powędrował samotnie w stronę ruin. Potem wydało mu się, że w okrągłej, narożnej wieży widzi światło. Podszedł do drewnianej bramy i wspierając dłonie na metalowej barierce, wychylił się w prawo. Było ciemno. Wiatr wył w pustym pomieszczeniu nad wieżąbramną. Robiło się coraz zimniej. Zaczynało kropić. I wtedy zobaczył to światło. Promień silnej latarki przebiegł po dwóch widocznych stąd oknach Wieży Bocianiej i na moment wyłowił z mroku zarys postaci ze zwojem liny w ręce. Wtedy Jajco jeszcze raz przyjrzał się bramie. Zamknięta. A przecież nie ma innego wejścia do zamku. Zbiegł więc z kamiennego mostu w dół i zatrzymał się pod samą wieżą. Teraz wyraźnie widział padającą z góry poświatę. Rozejrzał się niepewnie. Jego przyjaciele siedzieli w tym czasie przy drewnianym sklepiku spożywczym. Powinien ich zawołać, ale... Dwadzieścia metrów dalej zobaczył drabinę. Była oparta o północną ścianę zamku i sięgała do prześwitu między dwoma mniejszymi basztami. Przez chwilę rozglądał się bezradnie. Oczywiście wiedział, że nie wolno mu iść samemu do zamku w nocy, zwłaszcza, gdy się tam dzieje coś dziwnego. To zbyt niebezpieczne! Gdzie ten pierwszy szczebel...? Reszta wspomnień była zbyt straszna, żeby pamięć mogła je ułożyć w pojedyncze sceny. Wiedział tylko, że o mało nie zginął, że rzucano do niego nożami i jeden trafił go w lewe udo. Strach znów zajrzał mu w oczy. Nie jest bezpieczny pod tym mostem. Trzeba poszukać Pchełki i Pucka. Wstał i od strony jeziora minął filary mostu. Aż ugiął się pod naporem wiatru. Gdy kuśtykał obok maleńkiego przedszkola, mieszczącego się w za- 8 9 bytkowym budynku sto metrów dalej, kolejny błysk oświetlił zamek. Tym razem towarzyszył mu potężny grzmot. 2 — No i co? — No i jajco — odpowiedział Jajco, wzruszając swoimi szerokimi barami. — Niebiescy to młoty. Takie podsumowanie półtoragodzinnych rozmów z policją było do niego podobne. Szedł już prawie normalnie. Rana okazała się niezbyt groźna, sami więc odkazili i zabandażowali zranione udo, zanim wysłali Jajca na policję. Nie było sensu budzić Klempy albo matki chłopaka. W tym czasie jeszcze raz dokładnie opowiedział przyjaciołom, co go spotkało w zamku i dlaczego wypadł na nich z tak przerażoną miną. A potem godzinę konferował z „władzami". Wreszcie niebiescy wsadzili Jajca do poloneza i pojechali obejrzeć zamek. W środku nic nie wskazywało na działalność przestępczą. Zamek w Szymbarku od kilku lat był w remoncie, po całym dziedzińcu walały się więc deski, jakieś kable, część odkrytych piwnic zagrodzona była siatką, a przy południowej ścianie strzelały w górę rusztowania. Prostokątny zamek tworzyły prawie wyłącznie mury z basztami, trzej policjanci przeszukali więc szybko duży dziedziniec. Sprawdzili też kłódkę wiszącą na drzwiach baraku, w którym znajdowały się plany i dokumentacja remontowa. Nic. Nawet studnia w okrągłej wieży była przepisowo zakryta deskami. Cały czas Jajcem zajmował się brodaty policjant bez munduru. Warczał, jakby chłopak nie był ofiarą napaści, tylko sprawcą. Szarpał go za kurtkę i poganiał szturchnięciami w bok. — I co, widzisz coś, co do nich należało? — spytał oschle. —' Nie, proszę pana. — I dlaczego mamy w ogóle wierzyć w ten napad? Żadnych świe- żych śladów nie ma, a nie wiem, czy deszcz zdążyłby wszystko rozmyć. Zrobili ci coś? —Nie, ale chcieli... — Jajco nie zamierzał się przyznawać, dlaczego kuleje. Na pewno musiałby jeździć do szpitala na oficjalne badania, bo policja życzyłaby sobie opinii lekarza o tym ciachnięciu nożem. Szkoda czasu, a i matka natychmiast dowiedziałaby się o wszystkim. Skończyłoby się aresztem domowym. Wiedział, że wcześniej czy później i tak policja skontaktuje się z matką, ale chciał zapewnić sobie jeszcze trochę wolności. Kiedy wrócili na posterunek, Brodacz najpierw spisał zeznania Jajca, potem sklął go za nocne łażenie po odludziu i wreszcie wysłał do domu. — Więcej mi się nie plącz, łebku zatracony, nocami po terenie! Do łóżka! I — Co jest grane? — wychyliła się z okna zaspana Marta i przetarła oczy. Nie było jej jednak dane dowiedzieć się od razu. Wyciągnęli ją z domu i całą czwórką wleźli do namiotu. Mimo że mieli swoje pokoje, chłopcy uprosili Klempę, u której mieszkali, i matkę Jajca, opiekującą się nimi podczas wakacji, aby mogli rozbić namiot w ogrodzie i tam nocować. — Otwieram naradę wojenną Stowarzyszenia Sprawiedliwych — powiedział uroczyście Pchełka. — Czego? — zamrugała Marta. — Stowarzyszenia Sprawiedliwych. Czyli nas trzech. Kiedy na przykład trzeba walczyć w szkole z takimi, co wymuszają pieniądze, to, proszę pani, do akcji wkracza Stowarzyszenie Sprawiedliwych. — Tym się powinna zajmować policja, nie wy. — No, jasne, od razu policję mieszać albo oddziały antyterrorystyczne, kurza twarz — mruknął Jajco. — Drobne sprawy załatwiamy sami. Mamy niezłe efekty... 10 11 — Rozumiem — przerwała mu. — I słucham: co się właściwie sta ło? Marta była rozespana, ziewała i potrząsała zmierzwionymi, długimi blond włosami. Ale nawet w dresie i trampkach wyglądała bardzo ładnie. Jeszcze raz ziewnęła: — Wyciągacie mnie o pierwszej w nocy z domu, więc lepiej, żeby to było coś ważnego. — Ktoś zabił Jajca — oświadczył chudy Pucek i przechylił głowę. Czekając na reakcję zajął się rozpakowywaniem czekolady. — Co? — przymrużyła oczy dziewczyna. — Chyba użyłeś jakiegoś skrótu myślowego. Albo się po prostu mylisz. Przecież Jajco tu siedzi! — Bo nie dokończyli tego zabijania. — Jeszcze zdążą... — szepnął Pchełka i pokiwał głową. Marta wzięła do ręki latarkę i obejrzała twarz chłopaka. Zza okularów spoglądały na nią zmęczone oczy. Zmęczony może być każdy... Zatrzymała światło na szyi. — Ktoś cię dusił?! — zbliżyła się do niego. — Mój braciszek też miał takie, jak go kiedyś w Tatrach lina poddusiła. Ładna afera. Doczekałeś się, ważniaku. Czyja to sprawka? — zwróciła się do Pchełki. — Duchów. No, nie patrz tak! Jajco śledził duchy w zamku i go poddusiły. Do tego rozwaliły mu nożem kończynkę... Nie tę, dolną. No, pokaż jej. — Chyba ci odbiło — Jajco spojrzał wrogo na dziewczynę. — Będę się przy tej plotkarze rozbierał? To policji nie powiedziałem o ranie, a jej mam dać oglądać? Przecież jutro cała okolica wiedziałaby o wszystkim... Marta aż uderzyła pięścią w kolano. — Nie obchodzi mnie, co o mnie myśli jakiś zwalisty dzieciak. Ale jeszcze raz ci powtórzę, że nic nie powiedziałam o tym twoim zaryciu gębą w dno jeziora! Ktoś to musiał widzieć i opowiedział. — Tak, tak. Jasne — machnął ręką Jajco. — Lepiej poczęstuj się czekoladą Pucka. I zamilknij na zawsze. Po co w ogóle przywlekliście tu tę kozę? — Mogę sobie pójść... — zerwała się dziewczyna. — Znam cie kawsze zabawy niż alarmy nocne i straszenie duchami. Pchełka zasłonił jej ręką wyjście z namiotu. — Zatkajcie się wszyscy i słuchajcie. Policja nas wyśmiała — podsumował zerkając na Jajca czyszczącego okulary. — Ale w zamku coś się dzieje. Jajco znów się w coś wpakował po końce okularów. Chyba że sam przeciąłeś nogę? — Dokładnie tak — odparł zmęczony Jajco. — Wymyśliłem sobie drabinę, wlazłem po niej do zamku i sam do siebie rzucałem nożami. Przyznaję się, kurza melodia. Ty, Pchełka, jesteś gumowy młotek i tyle. —Nic z tego. Już raz się dziś pokłóciliśmy i obrażony sam polazłeś do zamku. Wiemy, co z tego wynikło. Tylko się dziwić, że w ogóle jeszcze żyjesz. — Dobra, kurze twarze — podniósł ręce Jajco. — Poddaję się. A te raz pomóżcie mi wykombinować, co się tam właściwie działo. Bo mnie się już chrust w głowie przepala i nie mogę dojść do niczego. Razem jednak doszli. Ił — Co wiemy? — zapytał sam siebie Jajco, poprawiając okulary na nosie. — Myślę, że jest tak: te kurze pyski, co ostatnio włamują się do domów, robią sobie skrytkę w zamku. Znaleźli w studni jakieś odpowiednie miejsce, a ja ich nakryłem. Więc chcieli mnie zabić. Ostro grają, kurza twarz. Trzeba się im dobrać do piórek. — Lepiej wyjedźmy... — sapnął Pucek po raz nie wiadomo który. Ale i tak wiedział, że na nic jego prośby. Pchełka i Jajco, zwąchawszy przygodę, pójdą za nią nawet w ogień. Trójka przyjaciół podążała wolno w stronę zamku. Minęli cmentarz Finckensteinów, ostatnich właścicieli budowli, którzy uciekli stąd 12 13 w 1944 roku. Wzdłuż płotu, ogradzającego puste dziś magazyny i stajnie, podchodzili do murów od tyłu. Błoto chlupało pod ich butami, deszcz ciął równo, a pojedyncze pioruny uderzały w Jezioro Szym-barskie, przy którego północnym krańcu od czternastego wieku stał zamek. Powoli jednak cała burza odchodziła na zachód, w stronę jeziora Stęgwica i dalej, nad Jeziorak. — Tak jest, ostro grają — powtórzył za Jajcem Pchełka. — Warto by się o nich czegoś dowiedzieć. Tylko że to chyba beznadziejne. Na pewno wszyscy trzej wplączemy się w kłopoty... No, nie kiwaj głową, Jajco, tylko zastanów się. Masz pomysł, jak zdobyć dowody przeciwko bandziorom? Proszę. Tylko trzeba to zrobić szybko i przedstawić niebieskim. Wtedy policja ich zgarnie. — Zrobimy to w minutę osiem. Musimy, inaczej będą na mnie polować do dziobanej śmierci — zmartwił się Jajco. Pucek z dezaprobatą pokiwał głową. Jak zwykle — kiedy nie musiał, nic nie mówił. Jego duże oczy i gesty wskazywały jednak, że najchętniej do niczego by się nie mieszał, położył się w śpiworze i zasnął. — Ale tej nocy na pewno nie wrócą — powątpiewał Pchełka. — Właśnie oni tak myślą! To znaczy: te kurze mordy myślą, że my tak myślimy. Dlatego wrócą — namieszał Jajco. Ale drabiny przy murze nie było. Spędzili piętnaście długich minut na obchodzeniu zamku w bezpiecznej odległości. Jedyne, co zauważyli, to moknącą teraz, ceglastą bryłę pustej od lat budowli i wzburzone północne brzegi jeziora. W końcu przycupnęli pod kamiennym sklepieniem mostu prowadzącego do bramy i zdjęli peleryny. — No i gdzie ich masz? — potrząsnął krótką czupryną Pchełka. — Przyjdą, spokojna twoja pałka... Przyszli. Przynajmniej jeden. Kiedy chłopcy zakładali peleryny, żeby znów obejść zamek, na tle jaśniejszego jeziora zobaczyli jakiegoś człowieka. Stał nieruchomo pięć metrów od nich z wyciągniętą przed siebie ręką. „Co, znów jakiś brodacz?! Ilu ich jest, do stu tysięcy kurzych 14 móżdżków — zastanawiał się gorączkowo Jajco. — Ci trzej w zamku chyba nie mieli zarośniętych gęb...!" — Kim jesteście? Co tu robicie? Odpowiadać! — wycharczał wzburzonym głosem, zbliżając się o krok. Jego czarna peleryna zaszeleściła głośno. — My jesteśmy... Sprawiedliwi... — wybąkał Pchełka. To wyznanie zdziwiło zapewne faceta, ale nie dał tego po sobie poznać. — A dokładniej? — No to, to jest Pucek, a to Kura... Kurza Melodia, znaczy... yyy... Twarz. Kurza Twarz zwany Jajcem. Aja... — Co za bzdury mi tu opowiadasz? Czy ty wiesz, chłopcze, z kim w ogóle rozmawiasz? — zdenerwował się mężczyzna. — Oczywiście... Nie chcieli się przekonać, jak jest groźny. Wiedzieli, że musi być niebezpieczny, przynajmniej tak, jak reszta bandy. Jeśli oczywiście jest z bandy, brodacz jeden... Pchełka i Jajco stali bez ruchu, Pucek przykucnął, skulił się pod murem i zacisnął powieki. Gdyby ziemia nie była tak ubita, pewnie schowałby w nią głowę, jak struś. Tymczasem mężczyzna wyjął coś z kieszeni. Chłopcy zadrżeli. Czyżby nie miało im się udać tym razem? Pchełka i Pucek mają zginąć razem z Jajcem? Przedmiot w dłoni faceta pstryknął nagle. Chłopcy spięli mięśnie i przymrużyli oczy. Ale nie usłyszeli strzału. Za to padł na nich promień latarki. — Spokojnie, czego się boicie? — zarechotał człowiek w pelery nie. Nagle Jajco zrobił trzy kroki do przodu i bezczelnie zaświecił własną latarką w twarz mężczyzny. Pchełka wstrzymał oddech i zacisnął pięści. Tylko Pucek nie zareagował—wciąż siedział pod murem z zamkniętymi oczami. 15 — Niech nas pan nie straszy — burknął Jajco poprawiając okulary. — Pan jest przecież z policji. To pan chodził ze mną po zamku. — Brawo, smyku. Mało ci było emocji tej nocy? Znów tu jesteś? Spadajcie stąd, małolaty, no już! Cóż było robić? Spojrzeli na siebie, złapali Pucka za ramię, zapięli peleryny i spadli. S — Co to ma być, wojna? Alarm lotniczy?! Chcecie doniczką po tych kwadratowych łbach? Dobra, już idę... Po raz drugi tej nocy budzili Martę, rzucając drobnymi kamykami w jej okno, mogli się więc spodziewać, że nie zobaczą już uśmiechu. Mieli jednak pewien plan... Zaspana przeskoczyła parapet, jakby całe życie nic innego nie robiła, i bez słowa poszła za nimi do namiotu. — Jest czwarta nad ranem — stwierdziła, kiedy już usiadła na materacu. — Ptaszki zaczynają się budzić, krówki myślą o dojeniu. Aleja chcę spać. Co macie takiego ważnego? — Nie spotkaliśmy nikogo... ważnego. Ale nad Jajcem dalej wisi groźba. — A co ja tu pomogę? Jestem tylko wstrętną plotkarą, no nie, Jajco? — spytała, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Chłopak poruszył głową ni to potakując, ni to rozmasowując sobie kark. Potem wydął wargi. Ale nie odezwał się. Pchełka zamachał rękami. — Umówcie się na jakąś antyrandkę, czy coś w tym guście, i kłóćcie się do rana. A teraz spokój, panie i panowie. Marta, sama chciałaś, żeby cię zawiadomić, jak się coś stanie. Trzeba pomyśleć, szkoda mi trochę Jajca. Wisi nad nim kosa. Co robimy? — Skąd wiesz, że mnie też go szkoda...? No, dobra. Mów, co wykombinowaliście. 16 Pomysłów było kilka. Pucek zaproponował natychmiastowy wyjazd do domu. Pchełka przypomniał, że ostatnio włamywacze działali w okolicy, widocznie więc Jajco nakrył ich, kiedy przygotowywali sobie kolejną skrytkę na łupy. Jajco się z nim zgodził i zaproponował obserwowanie zamku co noc. — Kiedyś w końcu przyjdą kurze ryje. My im wtedy drabinę — myk! — i pójdziemy naskarżyć policji. Wtedy im już pokażę tę moją nogę — dotknął zranionego uda. — Myślisz, że policjanci polecana twoje koślawe nogi? — powątpiewał Pchełka. — Na obie nie. Ale na lewą, to masz pewne. Marta spojrzała na Jajca. —Może byś się jednak zaraz zgłosił na policję z tą nogą? To idiotyzm ukrywać coś takiego. Idź rano. — Sama idź! — zaoponował poszkodowany. — Gliniarze traktowali mnie jak złodzieja! Chłopaki przed chwilą słyszeli, jak się ten Brodacz do nas odnosił. Damy radę bez nich. Policjant pewnie by powiedział, że sam się przeciąłem. Że chciałem sobie gardło poderżnąć, tylko mi się kosa omskła na nogę... — Co zrobiła? — No, omskła... Obsunęła się. Od jakiejś chwili Jajco niepostrzeżenie mrugał do Pchełki. Przecież zanim obudzili Martę, mieli już ustalony plan działania. — Marta... — zaczął Pchełka nieśmiało. — Mam pewien pomysł. Sprawdzimy, co się dzieje w zamku, jeśli pożyczysz nam linę twojego brata. — Ale on jest teraz w Tatrach! — Chyba nie wziął wszystkiego...? — No, nie, coś zostało. Komplet zapasowy. — Pożyczysz...? — zrobił słodką minę Pchełka. — Zobaczymy... Jajco obruszył się i pokiwał głową. 2 — Mroczny labirynt — Widzisz, Pchełka? Ona jest nieużyta jak złamany ołówek! Marta wyszła z namiotu i odwróciła się. — Sami widzicie, że z tym waszym Jajcem nie da się rozmawiać. Niepotrzebnie mnie budziliście. Zanim zrobicie to po raz trzeci tej nocy, głęboko się zastanówcie. Bo ubiję. Pa! Wstawał świt. Ptaki zaczynały już wydziwiać wśród gałęzi. W zimnym, porannym powietrzu pierwsze promienie słońca ukrytego jeszcze za horyzontem głaskały chmurki wędrujące po niebie. W ogrodzie, w którym stał namiot chłopców, można już było rozpoznać pojedyncze drzewa, krzewy agrestowe i rozlatującą się, drewnianą altankę. Jajco zdjął okulary i wskoczył do śpiwora. — No i co myślicie? — Zobaczycie, ta Marta napyta nam biedy — odparł Pchełka. — Zresztąja od początku byłem przeciwny. To włażenie nocą do zamku to nie jest najlepszy pomysł. To włamanie. Jajco uśmiechnął się pod nosem. — Włamanie...? Fajnie. A co do Martusi, nie lubię współpracować z babami. Zawsze wytną jakiś kurzy numer. Ale to jest głupia koza, poradzimy sobie z nią. — Niczego nam nie pożyczy. Zobaczycie — wróżył Pchełka. — Zobaczymy. • Klątwa • Włamywacze ujęci • I co z tego? • Plany 1 — Jest bardzo przystojny, pani Matyldo — mówiła do Klempy matka Jajca. — Poznałam go tydzień temu. Jest taki miły i wie pani... ujmujący. Kobiety były przekonane, że chłopcy jeszcze śpią, rozmawiały więc swobodnie. Klempa przygotowywała śniadanie, krążąc po całej kuchni z wielkim nożem. — A tu go pani poznała? — zdziwiła się, krojąc chleb. — Właśnie tu, w Szymbarku! Załatwiał jakieś interesy. Zaprosił mnie na dzisiejszy wieczór do kawiarni w Iławie i obiecał tańce... Jajco trzasnął drzwiami od łazienki. Był wściekły. Kiedy mył zęby, oczy dziwnie mu się zaszkliły. Znów matka znalazła jakiegoś faceta. Dobra, jej sprawa, tata zginął kilka lat temu. Ale to już trzeci w tym roku, a jest dopiero lipiec! Jeżeli będzie taki, jak ten poprzedni, któremu najbardziej podobała się teoria wychowywania dzieci pasem i „silną ręką", to dziękuję! Kiedy wychodził, rozmawiały już o czymś innym... — ...i to czwarte włamanie! Do tego zaczęły się te jakieś duchy, czy co tam na zamku. Ludzie widzieli światła. Tu zawsze był spokój, a teraz tyle rzeczy na raz. Stary Gaweł ma rację, sprawdza się klątwa, idzie w ruch legenda! 19 — Co też pani mówi, jaka klątwa? Przecież to bajki! — uspokajała Klempę matka Jajca. — Bajki? Kto nie wie, niech nie mówi. Jest w klątwie powiedziane, że do skarbu w zamku tylko mądry i roztropny dojdzie, co księgi czyta. A kto się głupi poważy, wpadnie w przepaść... I dużo innych rzeczy jest powiedziane. I coś się zaczyna na zamku dziać, policja nawet nocąjeź- dziła. — Przecież skarb znaleźli! Sama pani mówiła, że w pięćdziesiątym trzecim przyjechali z Urzędu Bezpieczeństwa i coś wykopywali po Niemcach. To co, nie zabraliby wszystkiego? — E, pani kochana. Ta legenda jest starsza od wojny. Może i pół tysiąca lat mieć... Zresztą o tym wie wszystko Stary Gaweł... Chłopak zmarszczył czoło i postanowił zaraz zapytać Klempę, gdzie mieszka ten Gaweł. 2 Jajco podsunął zeszyt Pchełce. — Czytaj, ty jesteś historyczny. Siedzieli w maleńkiej, drewnianej chacie, jakich niewiele już można było spotkać w Szymbarku. Stary Gaweł — nikt chyba nie znał jego nazwiska — palił fajkę, pił piwo i opowiadał całej czwórce historię znalezienia łacińskich rękopisów z oryginalną legendą. Mówił powoli, językiem jakby wyjętym ze starych druków, dziwnie akcentując wyrazy: — Pracowałem, drodzy moi, po wojnie, przy tym zamku. Znaczy: robiłem wszystko, żeby w ruinę nie poszedł. Ale czasy owe inne niż dziś były, więc i niewiele zdziałałem: sporo stąd cegieł mieszkańcy, na turalnie, zabrali, dużo do Warszawy pojechało, na odbudowę, natural nie. — Stary Gaweł pyknął kilka razy z fajki, zamyślił się i zmierzwił długą brodę. — Na ponad dziesięć lat zamek popadł w ruinę. Zresztą, ja też podówczas nie mieszkałem w Szymbarku, studia kolejne podjąłem. Pan studiował? — zdziwił się Pucek. — Jeszcze przed wojną, naturalnie — odparł mężczyzna. Architekturę. Ale pod koniec lat pięćdziesiątych znów mnie do nauki pociągnęło. I wróciłem tu dopiero po pięciu latach, kiedy zamek objęły już prace zabezpieczające. Na ile mogłem, pomoc swąniosłem przy odgruzowywaniu skrzydeł, zabezpieczaniu wschodnich murów... naturalnie Wtedy pokryto trwałym dachem wieżę główną, budynek przedbramia i basztę północno-wschodnią. — A klątwa? — Jej samej nie znaleziono w zamku. Ale ponieważ interesowało mnie wszystko, co z nim związane, razem z profesorem... Hm, jak on się zwał? — zastanawiał się Stary Gaweł. — Nie wiem, nie pamiętam. Otóż z nim razem dotarliśmy do prywatnych zbiorów pewnego Niemca który, naturalnie, zgodził się na wykonanie fotokopii posiadanych przez niego dokumentów. Miał dokumentację, plany, no i tę klątwę. — Pewnie napisane były gotykiem? Po niemiecku? — chciał wiedzieć Pchełka. —Nie. Sporządzono je w czternastym wieku, po łacinie. Ten zamek nigdy nie należał do Krzyżaków, jeśli taka myśl zagościła w twojej głowie — zwrócił się do Pchełki. — Zresztą Krzyżacy, naturalnie też po łacinie pisali... — Nie było tu Krzyżaków? Mężczyzna pokręcił siwą głową i pociągnął łyk piwa. — Zamek zbudował prawdopodobnie biskup pomezański Rudolf z Elbląga w latach 1322—1333. Ten sam, który założył wiele okolicz nych miast i wsi: Prabuty, Biskupiec, Kwidzyn... Co ciekawe, moi mili jest to jedyna w Polsce twierdza zbudowana na wzór antycznego castrurn Romanum — zamku rzymskiego: ścięto wierzchołek naturalnego wzgórza, otoczono je murami, a dziedziniec zamku założono na wyso kości dziewięciu metrów powyżej otaczającego budowlę terenu. Mury wzmocniono dwunastoma basztami, z których, naturalnie, niektóre, jak widzieliście, przetrwały do dziś. 20 21 — A klątwa? — przerwała Marta. — Właśnie. Jeżeli treść, którą przed sobą macie, prawdziwą się okaże, to oznacza, że w czasach, o których mówimy, powstał system podziemnych komór. I w jednej z nich, jak powiadają, schowano skarb. — Jaki? — Tego wiedzieć już nikt nie może. Zamilkł znów i rozejrzał się po chacie. Chłopcy siedzieli przy prostym, drewnianym stole i słuchali opowieści. Marta stała w przejściu do małego przedsionka i w zamyśleniu wskazującym palcem dotykała czubka nosa. Jajco nagle jakby o czymś sobie przypomniał. — Skoro były takie dokumenty, dlaczego nie zorganizowano wyprawy po skarby? — Byli tu ludzie z ministerstwa. Rozglądali się po zamku, ale odjechali. Przecież nawet restaurujący budowlę architekci nie natrafili na żaden tunel czy ukrytą komnatę. Może rzeczywiście wszystko jest tylko legendą... A to, co teraz przepisujesz — zwrócił się do Pchełki — to jedynie przekład kopii wykonanej w latach sześćdziesiątych. Szukaliśmy, oczywiście, bardzo długo, ale niczego więcej nie udało się znaleźć. Ani w bibliotekach, ani, naturalnie, u kolekcjonerów prywatnych. Zachowały się tylko te resztki tekstów. Pchełka oderwał się na chwilę od notesu. — A kto to tłumaczył? — Kolega mi pomógł, naturalnie, ale większość ja sam... — Pan zna łacinę?! — Słabo. Specjalizowałem się w grece. Chłopcy spojrzeli po sobie. Facet zna łacinę i grekę, studiował architekturę, pracował przy renowacji zamków, zbiera legendy i podania... Mówi dziwacznie, a wygląda, jakby go granatem od pługa oderwali. —I mówi pan, że w tym tutaj jest jakiś sens?—spytał Jajco stukając w notes. Stary Gaweł podrapał się w siwą czuprynę. — Wielu się z tego śmiało, mówili, że to tylko nawiedzone teksty... Ale na niektóre fragmenty zwróćcie uwagę... — pochylił się nad stołem i wskazał kilka wierszy. — Czy pisałby mnich albo zakonnik, że początek nowej drogi z opadłej wody się wywodzi? Co to ma wspólnego z mod litwami? Już raczej przypomina teorię biologów, według której życie wyszło na ląd z wody... Albo to: Drogi różne w wierzeje te same cię zawiodą a jeśli przekroczysz granicę — dwie świece życia lub śmierć. Jak to rozumieć? Jajco pokiwał głową. — Co by nie powiedzieć, nie wygląda mi to, kurza twarz, na księgi święte. Już raczej podróżnicze... — A, właśnie! — wyprostował się Stary Gaweł. — Zrozumieć jeszcze można pierwszy fragment, że którędy byś nie poszedł, i tak będziesz musiał przekroczyć ten sam próg — czyli bramy Raju albo Piekła. Ale dwie świece życia? To już sprawa ziemska... naturalnie. — Jak to ziemska? — W czternastym — piętnastym wieku nikt nie nosił zegarka na ręce. Do precyzyjnego oznaczania czasu używano zegarów słonecznych albo innych — także świecowych. Po prostu na specjalnej świecy rysowano kreski i kiedy płomień doszedł do nich, oznaczało to, że określony czasu odcinek minął. — A te dwie świece...? — Każda „znormalizowana" świeca, z tego, co mi wiadomo, prawie idealnie dwie godziny się paliła. Nietrudno policzyć. Jajco spojrzał w oczy mężczyzny. — Jak pan tak dużo wie, pracował pan przy zamku, to dlaczego nie odnalazł pan podziemi i tego, do czego one prowadzą? — Nie udało mi się — powiedział po prostu i rozłożył ręce. — Ale możliwym jest i to, czego źródła historyczne potwierdzić nie mogą. Otóż mówi się od lat, że zamek podziemnie łączył się z Iławą, która przecież była miastem obronnym. Ponpć na odcinku tych ponad dzie- 22 23 sięciu kilometrów odkryto ślady tuneli i zapadlisk... Więc pewnie to połączenie istnieje i do niego schodziło się drogą, której „nowej początek z wody się wywodzi". — A ten ogień? Strofa zaczynała się od stwierdzenia: Po wielkim ogniu drogi prostej nie znajdziesz... — Na ten temat pewną hipotezę posiadam — kiwnął głową Stary Gaweł. — Wielki ogień to być może pożar. Otóż spłonęła niegdyś wieża w najbliższym sąsiedztwie zamkowego spichlerza. Może tędy prowa dziła prosta droga do skarbu? Zarośnięty, w starej marynarce, z fajką w lewej dłoni i butelką piwa w prawej wyglądał dziwacznie. Widać było, że nieczęsto znajduje słuchaczy, z tym większą radością opowiadał więc młodym ludziom o sprawach, którymi się pasjonował przed laty. — Jeżeli istnieje taki tunel — wrócił do sprawy podziemia prowa dzącego do Iławy—to może mieć połączenie z kościołem farnym w Iła wie, który w tym samym, czternastym wieku, powstał. Jeśli interesuje was dokładnie historia zamku — sięgnął na półkę między słoiki z ogór kami — weźcie sobie to. No, proszę, to jest kopia. — I podał Pchełce kilka kartek zapisanych równym maszynowym pismem. Podziękowali Staremu Gawłowi i pobiegli nad jezioro. Tam wykąpali się, a Pchełka z nosem w legendzie i historii zamku co chwilę mruczał pod nosem: — No, niech ja wiosny nie doczekam, ale numer! Wreszcie Jajco nie wytrzymał: — Siadaj, kurza trajkotko, i czytaj tę legendę. Od początku do końca. Może coś z niej wykapujemy. Pchełka sięgnął więc po kartkę i ułożył się wygodnie. — Bardzo wątpię. Czytam... Mądrość twa klejnotem niech się stanie, a klejnot mądrości pomoże, jeśliś go godzien posiąść, panie, jeśli wierzysz lustru w wodzie. (...) Po wielkim ogniu drogi prostej nie znajdziesz, a nowej początek z wody opadłej się wywodzi. (...) Gdy mrok cię ogarnie i zwątpienie, za samotną skałą pokłoń się Panu w pokorze — Sił nabierz i dalej idź tą drogą, jeśliś bogobojny. (...) Drogi różne w wierzeje te same cię zawiodą, a jeśli przekroczysz granicę — dwie świece życia lub śmierć. (...) Daleka jest droga grzesznika, jam tysiąc go czeka i woda, a żmije jadowite... (...) I rzeki czarne tam idą, poniosą twe winy i ciebie, nie szukaj na ziemi swej drogi, lecz unieś łuczywo do nieba. (...) Bijąca woda, mściwy czas gonić cię będą jak czarty... (...) A kiedy drogi wszelakie zawiodą a mosty zawalą się w wodę, krzyż twą jedyną drogą do życia i na swobodę! (...) I wody labirynt oczyszczą, zło kruche w niepamięć pójdzie... (...) Pchełka przerwał na chwilę i podrapał się w głowę. — Dziwne, że czasem się rymuje, a czasem nie... — Wcale — machnął ręką Jajco. — To może wynikać z tłumaczenia... No, leć dalej! 24 25 — Dalej jest całkiem prozą: A kto zły skarb płytkiego życia posiądzie, niech bieży, bo żmije tylko i skorpiony go czekają. Ty w Duchu Pana sięgnij dalej, poza mur śmierci, a czeka cię bogactwo ducha i ciała w chwale. A kiedy po nie dłoń wyciągniesz, w czysty kwadrat niebios spójrz i wróć do życia... I — Wiecie, panowie — westchnął Pchełka i podał Puckowi ostatnią kostkę czekolady. — Oczywiście można się zająć tą klątwą. Ale nic nam to nie przyniesie. — Dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa... — liczył Pucek cały czerwony z wysiłku. Ostatnio nagadali mu, że jest słaby i chuchrak, więc postanowił regularnie trenować. Zaczął od postawienia sobie celu: zrobienia pięćdziesięciu pompek. Już dochodził do połowy tego wyniku. — Po co klątwa? To niebezpieczne. Lepiej do domu. Albo nad morze... —Nie marudź, kurzy pysku! Zajmiemy się nią. Ale najpierw skończmy z tymi włamywaczami — upierał się Jajco i nikt nie mógł mu się dziwić. Przed chwilą zmieniał opatrunek i znów stracił trochę krwi. Do tego musiał chodzić w długich spodniach, a na szyi wciąż widniał podłużny, fioletowy siniak. Aby go ukryć, chłopak podnosił kołnierz koszuli. — Wy nie wiecie, jak to miło, kurze pyski, kiedy czujesz na karku oddech mordercy. Pucek spojrzał za plecy przyjaciela, na falującą lekko taflę jeziora. — To wiatr, nie oddech. — Jasne, teraz tak. Ale kto wie, co będzie wieczorem? Musimy ich podejrzeć i dać znać policji. Chcę to skończyć: boli mnie noga, łeb, grzeje słońce, ryby pływają, ludzie żyją, wszystko mnie wkurza. Nie gapcie się tak, wy też mnie wkurzacie! A do tego polują na mnie jacyś cholerni włamywacze! c», trzęsąc się z zimna, przykucnął tym zbytnio chłopak w samych ślij"' obok Pchełki. 4 >_ J • i jfized spływem podziemną rzeką Wyjął z worka kurtkę, w któ^ wilgQtna chłopak założył ją chodziła Marta. Okazało się, że je5sl . „ , , , L/swetrem. Ten był suchy. na siebie i sięgnął po worek z gnfii ,, • , . „, . , , r& ^ ^ 6 ijlii się nad nią. Wyciągnął przed — Marta, zachorujesz... — p»°' ,, . , ., , , . , . ,, J V, idtonią dotknął sukienki przykle- siebie rękę ze swetrem, po czym cP',? U1 . , • • Y Y TJ Jule szybko, jak rozwiesimy przy ogniu. >ę... - Nie... Usiądę blisko, też W^ Jajco _ odwrócę ^ jak - Bez wygłupów - zdener* ,pi jak dziecko zdejmuj tQ chcesz, Pucek też. Pchełka... p °F i wciągaj sweter. No, już! Pociągnął Pucka za rękę i sze — Za chwilę się ubiorę i pójd jścia. Pilnuj, żeby się ciuchy nie tW biały — wskazał za siebie kciuki^,,, n , , T • • - i J .•,;[{lekko Pucek, ale Jajco me mógł — W porządku... — skrzywi1' . tego zobaczyć w ciemności. — Ff"\ . . . . ,, , . b J j,to się tym zajmie ktoś inny. — Już niedługo stąd wyjdzie?" ,, , ,, . c. , ,, & ^ JJ jsobą głos Marty. Stała poł metra — Wierzysz w to? — usłysz'21 za nimi już ubrana w sweter sięga-le, chciałam ci podziękować za 10 ,}1 to niego: jzukać jakiegoś dogodnego prze- i żeby te kurze pyski nie rozra- -Ajak twoja ręka? j do połowy ud. — A tak w ogó-jwanie. To było straszne... 92 jonej do nóg dziewczyny. — To \*T — Jasne, wierzę... — spróbował się uśmiechnąć Jajco. — Wydostaniemy się stąd niedługo. Czy mówiłem ci już, że masz ładne nogi? — spytał i uciekł w drugi kąt pomieszczenia. Wcale nie było mu tak wesoło, jak próbował to pokazać. Nawet jeśli pozbyli się pogoni, czekało ich poszukiwanie wyjścia, wyścig z czasem, głodem. Do tego Pucek ma przestrzelone przedramię, kolano Pchełki spuchło jak po użądleniu przez szerszenia. Sam Jajco też czuł coraz większe rwanie w lewym udzie, a podrapany brzuch piekł go nieprzyjemnie. Nie zwracał wcale uwagi na poranione i pełne drzazg dłonie. Marta nie była ranna, ale za to mocno wyczerpana. „Poczekam jeszcze dziesięć minut, niech szmaty trochę obeschną, i lecę. Druga świeca się dopala..." Powiesił sukienkę Marty, obudził Pchełkę i pomógł mu zdjąć koszulkę. Powyjmował kurtki i swetry z worków, ubrali się i zbliżyli do ognia. Zrobiło się ciepło — ich mokre, przemarznięte ciała chłonęły energię i poddawały się rozgrzewającemu działaniu płomieni. Jajco odwiązał opatrunek Pchełki i rozwiesił bandaż między suszącymi się ciuchami. Postanowili jednak nie ściągać spodni biednemu historykowi. Jajco wyjął więc nóż i bezwzględnie rozciął, a potem oderwał mu nogawkę. —No, no! — szepnął Pchełka. — Uważaj sobie z tym nożem! Stop! — Nic się nie bój... Ładnie zbaloniałeś, kurzy pysku... Tak to jest, jak się amator weźmie do węzłów. Trzeba być sprytnym, żeby pozwolić się rozwiązać nylonowej lince. Od jutra zaczynasz się uczyć. Albo wezmę was na obóz harcerski. — Weź nas. Ciekawe, jak to wygląda z bliska. — Ja nie żartuję, kurza twoja buźka. Pojedziesz. — Trzymam cię za słowo. Ale najpierw musielibyśmy się stąd wydostać, proszę pana. Jajco podrapał się w czubek głowy. — Wyjdziemy. O to się nie martw. 93 Jajco odrzucił na bok drewnianą laskę i zajął się bandażowaniem kolana przyjaciela. — Kij przywiążę z powrotem resztkami spodni. — Ty, a co to?! — krzyknął Pucek. Zerknęli. Rozmoczona laska napęczniała i w jej górnej części otworzyła się mała klapka. Ze środka wyleciała jakaś rozmyta kartka. — Plan — spokojnie powiedział Jajco. — To jest ten dziobany plan! Kiedy gość mnie dusił w zamku, odebrałem mu tę laskę i walnąłem w kolano! A to w niej jest plan! Pokażcie go tutaj... Woda nie poczyniła wielkich szkód. Kiedy opatrunek Pchełki był gotowy, Jajco pochylił się nad kartką. Pucek wskazał jedno z pomieszczeń na poplątanej pajęczynie korytarzy i komnat: — My tu. A tu? — i przejechał palcem kilka ścian dalej. W jednej z sal za kreskami symbolizującymi chyba schody zobaczyli czerwonym długopisem wymalowany krzyżyk. A więc na planie było zaznaczone coś, czego szukali bandyci. Skarb? Wszystko stało się jasne. — Bandyci dostali plan dojścia do skarbu — opowiadał Jajco, przy pominając sobie podsłuchaną rozmowę. — Dlatego wiedzieli o tajnym przejściu i o pułapkach. Ktoś albo tu już był, albo skądś dostał dokładny plan. I my się w to wplątaliśmy... A wszystko przeze mnie i moją ciekawość! — Nie zależy mi na skarbie — szepnęła Marta. — Chcę wyjść... Jajco ukląkł koło niej i spojrzał w duże, zielone oczy. — Słowo honoru, że ja też. Pchełka znów zasnął, a Pucek wziął silniejszą latarkę i zniknął w wyjściu z sali. Postanowił mimo wszystko pilnować. Marta siedziała z kolanami pod brodą i zamyślona śledziła spokojne ruchy Jajca, który dokładał do ogniska. W świetle płomieni wyglądała bardzo smutno. Chłopak sięgnął wreszcie po swoje spodnie i zaczął je wciągać na nogi, uważając, by nie urazić rany. Potem włożył koszulkę i kurtkę. Kiedy wiązał buty założone na wilgotne skarpety, dziewczyna odezwała się w końcu. — Czy mamy się wszyscy ubierać? — Nie. Idę na zwiad. Zobaczę, którędy da się dostać na górę. — Jesteś zmęczony. — Fakt, zasnąłbym w tej chwili nawet na sękatej żerdzi w kurniku. Ale nie mogę. Marta podeszła i dotknęła jego spodni. — Sąjeszcze bardzo mokre. — Nie ma czasu. Wrócę za chwilę. Dziewczyna wzruszyła ramionami i usiadła z powrotem na foliowym worku. I nagle jęknęła. — Co jest? — zaniepokoił się Jajco. — Skurcz! — wysyczała przez zaciśnięte zęby, ciągnąc z całej siły w górę palce lewej nogi. Jajco podbiegł do niej i przykucnął tak, by nie zasłaniać światła bijącego od ogniska. W łydce dziewczyny zobaczył wgłębienie, w którym zmieściłaby się pięść dziecka. Pomógł jej naciągnąć mięsień, po czym uderzył w niego otwartą dłonią. — Teraz rozluźnij. Całkowicie. Jeszcze... — komenderował, bardzo mocno masując obydwiema dłońmi mięknące z każdą chwilą miejsce. — Byłaś zmarznięta, przy ogniu nierówno się rozgrzałaś i masz... Ale już chyba przechodzi, co? — Tak, już lepiej. Milczeli przez chwilę. Jajco zauważył, że Marta z niepokojem dotyka drugiej nogi, powtórzył więc masaż prawej łydki. Dziewczyna nagle sięgnęła do jego dłoni i ścisnęła je mocno. 94 95 — Naprawdę uratowałeś mi życie. Wiesz o tym, ale nie chcesz mówić. Czemu? Jajco przelotnie spojrzał jej w twarz, potem obejrzał się za siebie. — Muszę dołożyć do ognia... Chciał wstać, ale nie puściła jego dłoni. —Nie! Tak nie będzie! Albo ze mną pogadasz, albo powiedz, żebym się odczepiła. Że jestem głupią gęsią. No...? Chcę ci podziękować, a ty jesteś jakiś dziki. No, co jest...?! Ukląkł naprzeciw niej i pochylił się tak blisko, że klatkę piersiową oparł ojej kolana. — Kiedyś... kilka lat temu... Mogłem kogoś uratować. Stchórzyłem. I nie mów, że byłem mały. Mogłem. — Ale dla mnie ryzykowałeś przecież... Nie wiem, co było kiedyś, ale teraz dziękuję ci. I przepraszam za to, co mówiłam wczoraj i wcześniej... Ja naprawdę nikomu nie powiedziałam o tej twojej przygodzie w jeziorze. Ktoś musiał to widzieć. Ale miałeś prawo myśleć, że to ja. A ja cię przezywałam i w ogóle... Jesteś inny, niż myślałam. Przepraszam. Jajco walczący z przestępcami, płynący podziemnymi rzekami, wybierający się na zwiad — to był pewny siebie młody człowiek. Ale Jajco patrzący w oczy przepraszającej go dziewczyny wykazał się odwagą zaszczutego zająca. Nie wiedział, co zrobić z rękami, wzrok co chwilę uciekał mu w bok, na blade dotąd policzki wystąpił rumieniec. Co robić...?! — Ja też... cię... przepraszam — wybąkał w końcu. — Za tę księż niczkę i za poganianie... Ja po prostu nie umiem z dziewczynami. Na obozach harcerskich to jest jakoś inaczej, tam wszyscy są równi, chło pak, dziewczyna... A tu... Nie dokończył, bo Marta wzięła go za ręce i powoli zaczęła się do niego pochylać. Serce podskoczyło mu do gardła, poczuł, że krew uderza do głowy zupełnie jak wtedy, gdy z drągiem czaił się na bandytów. Chociaż teraz było to o wiele przyjemniejsze... I wtedy do komnaty wpadł Pucek. — Idą tu! Są przy pajęczynie!!! Zwąchali dym... Jajco wyrwał się dziewczynie, zanim Pucek skończył krzyczeć. Podbiegł do ogniska i kopnął w największą płonącą szczapę. Zrobiło się ciemniej — nie na tyle jednak, aby móc się ukryć. Obudzony Pchełka sięgnął po wiszącą obok bluzkę i w pośpiechu zaczął się ubierać. Pucek też chciał to zrobić, ale nie zdążył: przez otwór w ścianie ktoś wpadł do środka i zdzielił go mocno w głowę. Chłopak padł jak podcięty. Marta zaczęła piszczeć, Pchełka usiłował wstać. Jajco nie czekał na atak — skoczył w stronę Młodzika i z rozpędu wybił się w górę. Poszybował półtora metra i mokrym, skórzanym butem uderzył bandytę w twarz. Sam jednak upadł, a kiedy wstał, usłyszał nad sobą odgłos przeładowywanego pistoletu. W oczy zaświeciła mu latarka. Zmrużył powieki. Prosto w twarz patrzył mu wylot lufy popularnej tetetki. Palec na spuście powoli zaczął się poruszać... Chłopak kopnął w powietrzu, ale nie dosięgną! pistoletu. Palec dokończył ruch i... w sali rozległo się ciche kliknięcie. — O, kurna! — warknął Pasiak i chciał dosięgnąć chłopaka butem. Ale ten wstał i, unikając ciosu, sam łokciem uderzył starszego faceta w szczękę. Wzbierała w nim taka wściekłość, że poradziłby sobie teraz z sześcioma Schwarzeneggerami. Zaskoczył go jednak Szafa. Podbiegł od tyłu i uderzył mocno w kark. Prąd przeszył ciało chłopaka, powalając go na podłogę. — Jest plan! — wrzasnął Młodzik, który tymczasem pozbierał się po spotkaniu z Jajcem. — Zostaw go, Pasiak — powiedział Szafa stojąc między Jajcem a zmieniającym magazynek szefem bandy. — I tak stąd nie wyjdą... Pasiak pomyślał chwilę i uśmiechnął się szeroko. — Jasne, że zostawię. Jeszcze będziemy mieć zabawę. Za to — wyciągnął spuchniętą rękę — za to — pokazał drugą, sparzoną petardą — i za to — wskazał na plan w ręce Młodzika. — Zostawię cię tu, 96 7 — Mroczny labirynt 97 mały, i zobaczysz niespodziankę. A pani pozwoli z nami — schylił się do skulonej pod ścianą Marty. — Nie!!! — wrzasnął Jajco i wstał natychmiast. — Zostaw ją, co ci zrobiła?! To ja cię pokaleczyłem, ona nic nie wie! Pasiak szarpnął dziewczynę i odwrócił się do wyjścia. — Na każdego przyjdzie pora, mały gnój... Nie dokończył, bo Jajco kopnął go w mostek. — Zabiję cię, zobaczysz, zabiję! Nagle Jajco znów poczuł ból w karku, tysiąckroć silniejszy od poprzedniego. Chciał jeszcze coś powiedzieć, chciał biec, walczyć, ale kolana ugięły się pod nim i powoli osunął się w czerń... % 0 2$ 21 f ^ i 5 t Ó $ H V Przebudzenie • Wodospad • Perfidny plan Pasiaka Szafa rzuca laską • Klątwa spełnia się • Pocałunek • Pierwszy most • Krzyż twą drogą • Drugi most • Pasiak w studni • Lina 1 Maleńkie iskierki zatańczyły mu przed nosem: raz-dwa-trzy! Poza nim w nieskończoność ciągnęła się ciemność czarna jak smoła i ogromna jak ocean. A w oddali słyszał jednostajny szum. Zimno. Straszliwie zimno. Wilgoć. I ból. „Czyżbym już był w piekle? — przebiegło mu przez głowę. — Mówią, że człowiek odczuwa tylko najsilniejszy ból. Bzdura. Piekąca bulwa na karku, pulsująca rana nogi, dłonie posiekane drzazgami i otarty brzuch, do tego jeszcze spuchnięta szyja po pierwszym spotkaniu z Pasiakiem. To ma być jeden ból?!" Jajco szerzej otworzył oczy. Dziesięć centymetrów od niego dopalała się głownia ogniska. Jej widok otrzeźwił umysł chłopaka. Szybko usiadł i sięgnął za siebie w poszukiwaniu okularów. Coś jakby średniej wielkości kowadło spadło mu na szyję i powaliło go natychmiast. Tak to przynajmniej odczuł. W tym stanie, po ciosie w kark, należy się poruszać powoli. Wstał jeszcze raz. Okulary wymacał pod lewą ręką. Założył je na nos, przeciągnął za głowę podtrzymującą je gumkę i wtedy dopiero zorientował się, że lewe szkło jest popękane. 99 Cóż, lepiej być cyklopem, niż niewidomym. Dwie zaświecone latarki leżały w pobliżu Pchełki. Jajco podniósł jedną z nich, przyskoczył do przyjaciela i sprawdził mu tętno. Żyje. Podobnie uczynił z leżącym przy wejściu do komnaty Puckiem. Poza guzem wielkości dojrzałej śliwki nic mu nie dolegało. — Hej, kurze pyski, obudźcie się! — zawołał i szarpnął Puckiem. Kiedy ten usiadł chwytając się za głowę, równie delikatnie ocucił drugiego przyjaciela. — Czy to już życie...? — spytał nieprzytomnie Pchełka i natychmiast wrócił do rzeczywistości. — Nie zabili nas?! Dziwne... Jajco sięgnął po drugą latarkę i zaświecił na zegarek. — Póki co, nie. Nie wiem, czym się martwisz. Ale wzięli Martę, a za dwadzieścia minut mają być zalane te chodniki. — I co...? — spytał płaczliwie Pucek. Wyraźnie miał dość przygód i chciał wrócić do domu. Nie on jeden zresztą. — I co?! — zdenerwował się Jajco. — Ruszcie tyłki, musimy ją znaleźć! Wiem, wiem, Pchełka, boli cię noga. Żebym ja ci nie zaczął opowiadać, co mnie boli. Skacz na jednej. Pucek, podtrzymaj go, ja wyjrzę. Pajęczyna była zerwana, pułapka z kolcami otwarta. Ostrożnie przecisnęli się pod ścianą obok dziury w podłodze i wyszli do głównego korytarza. Zrozumieli, jak zostali odkryci: na oślizłej posadzce wyraźnie rysowały się ich wilgotne, rozmazane ślady, a w powietrzu wciąż unosił się zapach dymu. Następnym razem nie popełnią takiego błędu. Jeśli będzie jakiś następny raz. Wielka hala wyglądała dokładnie tak, jak przedtem — to znaczy w ogóle nie wyglądała, bo w świetle słabych latarek mogli tylko stwierdzić, że jest ogromna i że na jej końcu coś szumi. — Gdzie mogli pójść? — zastanawiał się Jajco. Pucek wskazał pobliskie schody w górę. — Tędy...? Jajco zaświecił mu w oczy. — Chcesz, to idź! Idźcie razem! Wy zobaczcie na górze, a ja poszukam na dole. — Powiedział to bez pretensji, tak, że Pucek nawet odwrócił się w stronę schodów. — Bez jaj — zatrzymał go słaby głos Pchełki. — Dużo zobaczysz bez tych swoich szkieł! Jednym okiem normalnie, a drugim daleko. Fajnie! Powinieneś mieć zapasowe okulary... — Mam. U mamy w torebce... — Nie możemy się rozdzielać. Chodźmy razem w dół, a jak tam Marty nie będzie, zawsze zdążymy obejrzeć górę. Nawet jak zaleje chodniki, nie stanie się to w jednej chwili. Może zdążymy uciec. Jajca zdziwił nagły przypływ optymizmu Pchełki, ale nie odezwał się, żeby nie zapeszyć. Już miał wyciągnąć rękę do opierającego się o ścianę przyjaciela, gdy nagle usłyszeli krzyk. Dochodził jakby zza ściany i zanikał w ogólnym szumie. Był na tyle rozpaczliwy, że Jajco porzucił przyjaciół i z latarką w dłoni pobiegł w tamtą stronę! 2 Wodospad był ogromny. Szeroka na siedem metrów i na cztery wysoka ściana wody równomiernie wlewała się w ogromną prostokątną dziurę w podłodze. Odpływ nie był niczym odgrodzony od podłoża i wystarczyło za blisko podejść, a ogromna masa wody zmiotłaby człowieka natychmiast gdzieś w dół. Dopiero tam, wiele metrów niżej, zderzała się z dnem czeluści i stamtąd dochodził straszliwy, kipiący szum. Dlatego wydawało się, że jego źródło jest daleko, poza zasięgiem latarek. Pod wodospadem można było przejść. Wylewająca się czarna ściana tworzyła jakby dach nad chodnikiem prowadzącym wzdłuż całego odpływu. Ale nad niskim przejściem Jajco zauważył coś, co niezmiernie go zaniepokoiło. Oto pół metra od jego głowy zaczynała się szeroka, wysunięta w stronę wodospadu niecka. Jakby ktoś wyciosał z kamie- 100 101 nia łyżkę dla olbrzyma i jej miseczkę wystawił z półki. Do niecki powoli wpadał ze ściany strumyk wody... Pchełka na ten widok przeraził się nie na żarty. — To musi być ta pułapka. Ta od świec, rozumiesz?! — wskazał latarką strumyk. — Weszliśmy do podziemia i odetkaliśmy tę dziurę, którą teraz płynie woda. Możliwe, że ta rzeźba z kostuchą jest gdzieś nad nami. Woda z jeziora tu wpada i zgadnij, co będzie jak ta niecka się przepełni? — Spadnie. — Właśnie. I zatka odpływ wodospadu. Zalewanie podziemi zacznie się właśnie tu. Zwiększmy tempo, jak pragnę zasnąć! Pobiegli w różne strony. Ale wielka, ciemna hala pełna nadburzo-nych ścianek, zakamarków, oświetlana dwoma słabnącymi latarkami, nie chciała odkryć swojej tajemnicy. Zwłaszcza że od dobrych trzech minut nie słyszeli wołania. Jajco szalał. Biegał z miejsca na miejsce, przeskakiwał murki. Wiedział, że musi zachować ostrożność, ale gonił go czas i wściekłość. Niech tylko znajdzie tych drani... I Martę! Ale znalazł ją Pchełka. I Dziewczyna siedziała w trzymetrowej, wąskiej, kamiennej studni wyłożonej wielkimi ciosanymi kamieniami. Miała związane z tyłu ręce i błagalnie spoglądała w górę wzrokiem przestraszonego zwierzęcia. Kiedy zobaczyła latarkę, zaczęła krzyczeć przez łzy. — Już dobrze, Marta, to my! — wrzasnął Pchełka, żeby i Jajco go usłyszał. Ten znalazł się obok w dziesięć sekund. — Co ci zrobili? — krzyknął w dół. — Spuścili mnie na linie ze związanymi rękami... Oni tu gdzieś są... Wydostańcie mnie! W tej chwili zza ściany wody doszedł ich uszu odgłos pocierania dwóch ogromnych kamieni, jakby ktoś otwierał stary grobowiec. Ale ten dźwięk był tysiąckroć silniejszy, zagłuszył i krzyk Marty, i szum wodospadu. To kamienna niecka osuwała się w dół, by zamknąć odpływ wody. Blady strach padł na młodych ludzi. Zamarli i czekali przez chwilę na następny odgłos. Ale nie powtórzył się. Jak zwykle, pierwszy zareagował Jajco. — Ruszcie kurze tyłki, czego sterczycie! Wyciągamy ją! Ale zanim zdążył opracować jakiś plan, z góry oświetlił ich reflektor i poraził strzał z pistoletu. Nad wodospadem kryła się skalna półka — wylot jakiegoś korytarza. Nie widzieli jej, ale musiała tam być, skoro właśnie w tym miejscu stał Pasiak i śmiał się przeraźliwie. Światło reflektora zataczało łuki, omiatając przerażone twarze wystawione na strzał. Minęło kilka sekund, zanim przebrzmiał ohydny rechot. — Wiedziałem, że przyjdziecie po waszą smarkulę! — krzyczał bandzior ,uradowany jak dziecko oglądające cyrkową sztuczkę. — Inaczej załatwiłbym was, szczeniaki, od razu — machnął reflektorem w stronę korytarza, z którego wyszli. — Mój zacny kolega prosił, żebym wam darował życie... No więc wam daruję! Nie podaruję wam tylko planu, według którego można się stąd wydostać, he, he! Więc złóżcie rączki do paciorka, dzieci, pożegnajcie się i ubierzcie stroje do kąpieli, he, he! — Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej zawieszony na łańcuszku grawerowany zegarek. Zaświecił na niego i znów zwrócił się do młodych ludzi: —Za kilka minut będziecie mieć basen za darmo od wuja Pasiaka... Gdzie ta radocha? — spytał ubawiony, jakby usłyszał doskonały dowcip. Milczeli. —To może ucieszy was, że kilka metrów za mnąjest komnata, z której moi koledzy wyjmująteraz starą skrzynię pełną złota albo innych skarbów. Nie wiem, 102 103 jeszcze nie otwierałem — zwierzył się i znów zagrzmiał śmiechem. — Zaraz spakujemy kuferek i ciao, bambino! Co to, rozbierasz się do kąpieli, mały? Nic ci to nie da... Rzeczywiście, w czasie, gdy bandyta mówił, Jajco zaczął rozpinać pasek i zdejmować spodnie. Nie przejmował się już gadaniem faceta. Jeśli mają przeżyć, natychmiast musi działać. Zwłaszcza że oto po raz drugi usłyszeli dźwięk osuwającej się niecki... — No to żegnajcie, dzieci — mówił Pasiak słodkim głosem. — Nie spotkamy się pewnie. Chyba że w piekle. Odszedł nie gasząc reflektora. Zobaczyli, że zniknął za jakimś zakrętem prowadzącym w górę korytarza. — Wyskakiwać ze szmat, ale już! — wrzasnął Jajco i zdjął spodnie. — Po co? — powątpiewał Pucek. — Będziesz pływał... — Wyskakuj! — przerwał mu Jajco. — O pływanie będziemy się martwić, jak przyjdzie woda. Teraz Marta! Zanim skończył mówić, na skalnej półce znów pojawiło się światło. Ale tym razem słabe i świecące w tył. — Ej, młodzi! Ej! — krzyknął ktoś z góry. Po zarysie szerokich barów poznali, że to Szafa. Kiedy spojrzeli nad siebie, mężczyzna machnął ręką i pod ich stopami wylądowała laska, którą przedtem podpierał się Jajco. Klapka kryjąca skrytkę odpadła i zobaczyli białą kartkę. Plan. Droga wyjścia. Kiedy znów zaświecili w górę, dostrzegli tylko czarną skalną półkę. S — To butem, butem! — wrzasnął Jajco. — Ta niecka jest wielka... — płaczliwie odezwał się Pucek. — Zawsze trochę opóźnisz zalanie... — krzyknął jeszcze głośniej wysoki chłopak i podbiegł do studni. — Nic się nie martw, zaraz cię wyjmę. Siedź tylko spokojnie... — przemawiał głośno do Marty, która kiwała głową, dodając sobie tym gestem pewności. —Nic się nie martw — powtórzył. — Pucek opóźni trochę zalanie tego wszystkiego, wybiera butem wodę z tej niecki. Ona działa na zasadzie równoważni, wiesz, i jak on wyleje wodę, to ona się nie przechyli i zdążymy stąd wyjść, zobaczysz, tylko czekaj spokojnie, już robię linę... Trajkotałjak stara katarynka, chciał jednak za wszelką cenę zająć czymś Martę. Widział, że dziewczyna opada z sił i niewiele jej brakuje do zapadnięcia w śpiączkę. Pamiętał taki przypadek z któregoś obozu: przestraszona wartowniczka uciekła w las, a kiedy chcieli ją odnaleźć, myślała, że to duchy czy złoczyńcy i ze strachu zapadła w dziwny sen z otwartymi oczami. Nie chciał, żeby to samo spotkało Martę, bo będzie potrzebował jej pomocy przy wychodzeniu ze studni. Sznur z ubrań ciągle był za krótki. Zdjął z siebie wszystko prócz slipek. Zdjąłby i to, ale na niewiele mogłoby się przydać. Obok niego leżał rozebrany do pasa Pchełka i na wpół przytomnym wzrokiem wpatrywał się w swoje opuchłe kolano. Nie zwracając uwagi na otoczenie, trwał w zamyśleniu, dotykając delikatnie bandaża. Ten widok podsunął Jajcowi pewien pomysł. Wziął do ręki nóż, który przed chwilą wyjął ze skórzanej pochwy przyczepionej do paska spodni, i rozciął węzeł swojego opatrunku. Szybko odwinął go i oderwał końcówkę od zaschniętej rany. Wolał nie spoglądać na nogę — zajął się sztukowaniem liny. Tym razem wystarczyło. Zszedł w dół z nożem w zębach i rozciął sznurek krępujący ręce Marty. Obwiązał dziewczynę w pasie i wrzasnął do Pchełki, żeby pomógł. Dopiero za drugim razem przyjaciel zareagował i chwycił koniec „sznura". Pucek był już spocony jak koń po Wielkiej Pardubickiej w upalne południe. Nie dawał jednak za wygraną: stojąc na stopniu z wykruszonego muru, ciągle czerpał wodę z niecki. Całym ciałem opierał się o ścianę, zraniona ręka zwisała mu bezwładnie w dół. Wiedział, że długo tak nie da rady. Zresztą mimo jego wysiłków wody wciąż przybywało. 104 105 Czuł delikatne ruchy niecki. Centymetr po centymetrze wielki kamień osuwał się wzdłuż muru. Kiedy w końcu przeważy, tony wody chlusną do komnaty i zmyją jego przyjaciół. I zatopią studnię z Martą. Aon sam zostanie zmiażdżony przez wielotonowy kamień. Na samą myśl o tym jeszcze szybciej zaczął machać butem... Jajco wsparł się prawą nogą o wystający głaz cembrowania studni. Lewej już nie wierzył— cierpła i drętwiała, mogła go zawieść w każdej chwili. Siedząca mu na ramieniu Marta bardzo starała się pomóc, ale jej dłonie zsuwały się bezwładnie po krawędziach kamieni. Na szczęście Pchełka rozbudził się i ciągnął mocno w górę. Ręce miał zdrowe. Trzy metry—to nie brzmi dumnie. Ale ta wędrówka w górę wydała się Jajcowi ostatnią próbą. Więcej po prostu nie wytrzyma. Fale zimnego potu zalewały mu oczy, snuły się po szyi i plecach. Dłonie drżały bezustannie, a płuca czerpały powietrze, jakby wszystko działo się nie pod ziemią, ale na szczycie Mount Everestu, gdzie rozrzedzonego powietrza jest wciąż mało i mało. Wreszcie dotarli do krawędzi. Pchełka pociągnął dziewczynę w górę. Jajco musiał sobie poradzić sam. Leżał chwilę na brzegu studni, po czym zaświecił latarką na swoje udo. Czegoś tak szkaradnego nie widział od dawna—rozstępująca się, brązowa rana zalana ciemną krwią. Szybko się odwrócił. Już od chwili docierał do niego krzyk Pucka, ale teraz dopiero zrozumiał, co się dzieje: chłopak z butem w dłoni wypadł z chodnika za wodospadem, a do ich uszu dotarł zgrzyt kamieni. Tym razem trwał dłużej... A więc niecka osuwa się! Jajco złapał kłąb ubrań i szarpnął za ramię Pchełkę. — Biegnijcie na tamten poziom! No już! Latarka, idioto! I plan, kretynie! Szybko! Wcisnął Puckowi ubrania do ręki i prawie nagi pobiegł w stronę niecki. „Nie zdążą, nie zdążą!" — kołatało mu się pod czaszką. Chrzęst ogromnych kamieni nie ustawał — kształt ściany wodospadu zaczął się powoli zmieniać. Twarz chłopaka smagnęło kilka kropel świeżej wody. Nie czekał na więcej. Podbiegł do krawędzi niecki i rozejrzał się uważnie. To nic, że jest wielka — działa na zasadzie równoważni, więc żeby opóźnić przechył, można ją podeprzeć byle kamykiem. Wystarczy wetknąć coś w szparę między niecką a murem, w którym jest osadzona... Ale kamienia nie znalazł. Zobaczył za to płomyk latarki posuwający się w stronę schodów. Tych samych, którymi tu zeszli. Jeśli przyjaciele dobiegną do krawędzi, jeśli dostaną się na schody i dalej na wyższy poziom, mają szansę... Niecka znów się obsunęła. Tylko kilka centymetrów brakowało, aby jej krawędzi dosięgła ściana wodospadu. Jego siła naciśnie kamień i sama dokończy dzieła. Trzeba to opóźnić...! Jest jakieś drewno! Może uda się je wetknąć między kamienie?! Jajco stanął dokładnie tam, gdzie kilka minut temu stał Pucek. Jedną ręką trzymał latarkę, drugą starał się znaleźć dogodne miejsce dla grubego kołka. W myślach obliczał, jaką drogę mogli już przebyć przyjaciele. Kamień z chrzęstem obsunął się i pojedyncze krople wodospadu zaczęły już wpadać do niecki. Gdzie to wcisnąć, do diabła?! Zobaczył odpowiednie miejsce w momencie, gdy kamień poruszył się znowu. W jednej chwili obliczył szanse przyjaciół, jeśli w tym momencie popędzi na nich ogromna fala. Równały się zeru. Bez zastanowienia wetknął więc lewą rękę w upatrzoną szparę. Zaraz za nią chciał wcisnąć kołek, ale pośliznął się... Przez kilka sekund wisiał zaledwie dziesięć centymetrów nad ziemią i syczał z bólu. Czuł, że kamień mimo świetnego klina z jego łokcia i tak zaczyna się osuwać. Resztą sił wbił kołek tuż nad swoją ręką i szarpnął się z całej siły. Spadł, otarł ramię do krwi, ale był zadowolony 106 107 z siebie: gdyby się spóźnił dwie sekundy, nie miałby już czego otrzeć. Wielki blok oparł się na drewnianym kołku z dużą siłą. Ale na chwilę znieruchomiał. Jajco pozostawił wszystko i nie oglądając się pokuśtykał w głąb sali. Od schodów dzieliło go jakieś dwadzieścia metrów. Widział światło latarki na krużganku powyżej poziomu sali. Westchnął zadowolony. Spieszył się, bo wiedział, że kołek i tak przegra. Nie sądził jednak, że tak szybko. Nagle za jego plecami rozległ się trzask, potężny zgrzyt, huk i po trzech sekundach stopy podmyła mu silna fala spienionej wody. Przewrócił się, prawą rękę z latarką trzymał jednak nad głową. Lepiej nie zamoczyć jednej z dwóch ostatnich latarek, nawet jeśli na metkach mają napisane: WATER RESIST! Ryk wodospadu zagłuszał wszystkie inne odgłosy. Musiał być słyszalny w całym podziemiu... Brnąc przez podnoszącą się wodę zobaczył, że na schodach ktoś stoi. To Pucek wyciągał do niego zdrową rękę. Przewrócił się jeszcze dwa razy, kiedy kolejne fale docierały do jego kolan i pasa, ale w końcu uchwycił pomocną dłoń. — Dzięki. Uważaj, kurza twarz, na latarkę! — ostrzegł Jajco. — Co z ręką? — zdziwił się Pucek i wskazał na podkurczone ramię przyjaciela. — Chwilowo jesteśmy obaj jednoręczni bandyci. Znaleźliście drogę? — Chodź. ? Pchełka i Marta weszli już na wyższy krużganek i z góry spoglądali na szalejący żywioł. A w dole fale kłębiły się straszliwie, wodospad zamknął się już całkowicie i jego ściana rozbijała się o krawędzie niecki, coraz to nowe fale wysyłając w głąb wielkiej komnaty. Jajco zauważył, że wody przestało przybywać. Musiała znaleźć ujście — pewnie rozpoczął się proces zalewania chodników, którymi przechodzili tak niedawno. Zastanawiało go, czy woda w jeziorze nie obniży z tego powodu swojego poziomu. Ale uznał, że nawet jeśli tak się stanie, za kilka godzin będzie po wszystkim i nowe wody wypełnią braki. Ubierał się szybko, spoglądając przez ramię na karteczkę. Pucek jechał palcem po planie, a Pchełka mówił cicho: — Trzeba by się przedostać na wyższy poziom. Panie i panowie, to jest prawie niewykonalne! Którędy? Jajco chrząknął. — Tu, kawałek stąd, mamy taki mały przedsionek, a dalej popękane mury. Za nimi widać jakieś schody. Zobaczymy. Faktycznie: najważniejsze, żeby dojść do tego mostu. Tu, nad nami, na samej górze — wskazał na czarny sufit, pochylając się nad planem. — Stąd idziemy na ostatni poziom. A co tu mamy narysowane? — Brama — ożywiła się Marta. — To są drzwi, brama, wyjście... — Właśnie. Rozsiedli się wygodnie w szerokim przedsionku. Mieli tu spędzić kilka minut. Pucek — jako najchudszy — został wydelegowany do przeciśnięcia się przez szpary w murze i rozejrzenia po tamtej stronie. — Jak te schody prowadzą do mostu, to nie krzycz, tylko przybiegnij po nas—tłumaczył mu Jajco. — Te wredne typy mogą się kręcić gdzieś w okolicy. Mamy trochę czasu, zanim się nie wypełnią inne korytarze. Potem woda zacznie podchodzić. Pucek był już w szparze, gdy Jajco chwycił go za ramię. — Sorry, Pucek — szepnął mu do ucha. — Poszedłbym z tobą, ale muszę chwilę odpocząć. A widzę, że ty jeszcze działasz... Chłopak kiwnął głową i bez słowa zniknął w ciemności. Jajco zerknął na Pchełkę: w kilka sekund zapadł w drzemkę, oparty o mur. Usiadł więc obok Marty i zaczął rozmasowywać lewą rękę. Zgasił latarkę. Musi oszczędzać baterie. 108 109 2 — Nie mów: kiedyś. — Co? — prawie krzyknął wyrwany z zamyślenia Jajco. — Powiedziałeś: kiedyś byłem wobec ciebie niegrzeczny. Mówisz, jak dziadek o drugiej wojnie. Zauważyłeś, że jesteśmy tu dopiero od kilku godzin? Marta miała rację: szepnął do niej o swoim złym zachowaniu jak o sprawach z przeszłości. Odległej. A przecież równo cztery i pół godziny temu chciał ją jako nieproszonego gościa wyrzucić z zamku. Nazwał ją księżniczką i głupią kozą. — No więc... — Nie o to mi chodzi — Marta położyła mu dłoń na ustach. Siedzieli obok siebie w zupełnej ciemności. W dole szalała podziemna kaskada, wciąż pompując tony wody do ciemnych chodników. Wielka komnata stała się ogromnym jeziorem. Ale przed dwoma minutami skontrolowali poziom — stale jeszcze był ten sam. — Nie chodzi o to — ciągnęła Marta — żebyś mnie przepraszał. Zrobiłeś to, ratując mi życie. I w ogóle tamte sprawy wydają się takie głupie, dziecinne... Bo o co my się kłóciliśmy? — O plotkę. — Właśnie. O to, że mogłam komuś powiedzieć, jak to skacząc do wody, zaryłeś nosem w dno i potem plułeś piaskiem i wodorostami. Nawet gdyby, to co w tym wielkiego? — Kiedy stąd wyjdziemy, sam powiem o tym każdemu, kto będzie chciał słuchać — szepnął Jajco i delikatnie ujął dłoń Marty. Jego palce dotknęły dziewczyny, jakby łapały motyla, któremu za nic nie chcą zrobić krzywdy. Był gotów natychmiast cofnąć dłoń. Ale Marta milczała. Oddychała tylko równo, oparta twarzą o ramię chłopaka. Drżała lekko, głodna i wyczerpana. A on nie wiedział, jak jej pomóc — sam był mokry, ranny i u kresu sił. Mógł jedynie zadbać, by stąd wyszli. I żeby ona się nie załamała. Marta lekko uniosła głowę. — Kiedy stąd wyjdziemy...? Mówisz: kiedy. Nigdy byś nie powie dział: jeśli, co? Jesteś taki pewny siebie, czy po prostu nigdy nie przy znasz się do porażki? Nie mówiła tego z pretensją. Raczej z nadzieją. Jajco musiał się zastanowić, zanim odpowiedział. — To nie jest tak. Ja wierzę w to, że wyjdziemy. Wiem. Poza tym ta pewność siebie pozwala mi nigdy nie rezygnować. I nieważne, czy się to komuś podoba, czy nie, taki będę... — Mnie się podoba — przerwała mu. — Możliwe, że dzięki temu jeszcze możemy rozmawiać. Żyjemy wszyscy. Nie poddawaj się chociaż ty, bo ja jestem już bliska rozpaczy... — Nie wiesz... — chciał powiedzieć: Nie wiesz, jak ja jestem blisko, ale powstrzymał się. — Nie wiesz, gdzie jest granica wytrzymałości. Nie poddasz się — powiedział w końcu i odruchowo przytulił ją do siebie. Był kimś zupełnie innym, niż wczoraj. Nigdy w życiu nie zdobyłby się na objęcie dziewczyny ot tak, po przyjacielsku. Żeby ją pocieszyć. Co się dzieje? Marta podniosła twarz — ich zimne nosy prawie się stykały. — Wiesz, muszę... Nie wiem, co się stanie, więc muszę ci to powie dzieć. Po pierwsze: przepraszam, po drugie: dziękuję, ty wiesz za co. A po trzecie: no... lubię cię. Bardzo.—Przez chwilę wahała się i wreszcie wyrzuciła z siebie: — Jeśli stąd wyjdziemy, chciałabym mieć takiego chłopaka jak ty. — Kiedy stąd wyjdziemy... — poprawił ją automatycznie. Potem dopiero dotarły do niego jej słowa. — Ja też cię przepraszam. Naprawdę. Byłem jak gówniarz... I dziękuję. — Za co? — Za to, że jesteś... W ciemności ścisnął jej dłoń i pociągnął do siebie. Wszystko było jak na zwolnionym filmie: Marta położyła mu rękę na ramieniu, powoli 110 111 zginając łokieć, aż poczuł muśnięcie włosów na skroni. Objął dziewczynę delikatnie i przyciągnął do siebie. Ich czoła zetknęły się, a na twarzach poczuli gorące oddechy. Przez długie sekundy trwali bez ruchu, aż wreszcie Marta opadła lekko w dół i ich usta zetknęły się powoli. Szum wodospadu był niczym w porównaniu z tym, co działo się w głowie Jajca. Te kilka sekund, kiedy lekko drżące wargi Marty dotykały jego ust, warte było dla niego wszystkiego, co dotąd przeszedł. Zapomniał zresztą o przeszłości i niebezpieczeństwach. Ich miejsce wypełniła Marta. — Jacku... — szepnęła mu wprost do ucha. — Jesteś wspaniały... — Kocham cię... — odrzekł i zalała go fala gorąca. „Co ja powiedziałem?!" — I ja ciebie też kocham... — powiedziała Marta i znów pochyliła się do jego ust. W trzy minuty później woda osiągnęła poziom, na którym siedzieli, i wysoką falą wdarła się do przedsionka. Zerwali się prawie równocześnie. — Pchełka, rusz się! Musimy zwiewać! No, kurza mordo pod włos czesana, wio! Jajco zaświecił latarkę i pomógł przyjacielowi wstać. Pchełka otrzepał się i zbliżył twarz do przyjaciela. — Ty, czego ty się uśmiechasz? Radośnie ci? — No, przecież wychodzimy! W szczelinie ukazała się twarz Pucka. — Idziemy. — Jest mostek? — Drewniany... Mina Jajca natychmiast zmarkotniała. Miał już dziś do czynienia z drewnianymi konstrukcjami, wisząc na spróchniałej kłodzie. Trzymetrowy mostek wyglądał normalnie i solidnie. Różnił się od starych wiejskich kładek tym, że woda szumiała pod nim dopiero od chwili, w dodatku na głębokości trzech metrów. Do tego był podniszczony, choć mało używany. Wiejskie mostki nie są poza tym budowane pod ziemią. No i zwykle nie płoną. Po drugiej stronie przepaści stał Pasiak z zapaloną pochodnią. Smołowana część mostku trzaskała równym płomieniem, a j ego główne belki też zdążyły się już zająć. Mężczyzna bawił się zawieszonym na łańcuszku grawerowanym zegarkiem. — Sprytni jesteście—krzyknął do nich i rzucił pochodnię na środek mostu. — Znaleźliście jedyne wyjście. Szkoda, że na nic wam się nie przyda... — Zobaczymy! — powiedział do siebie Jajco i zanim ktokolwiek zdążył go chwycić, rzucił się przed siebie. Dla przeciętnego nastolatka przeskoczenie trzymetrowej przepaści nie stanowi większego problemu. Ale w tej chwili Jajco miałby problemy z przesadzeniem strumyka na leśnej polanie. Dlatego nie zamierzał skakać: wbiegł po prostu na most i siłą rozpędu kopnął płonącą żagiew. Spadła nieco niżej, zatrzymując się na innych fragmentach drewnianej konstrukcji. Jajco biegł dalej, aż dopadł zaskoczonego mężczyznę. Pchnął go silnie i razem wylądowali na krawędzi mostka. — Ty draniu...! — syczał Jajco i starał się dorwać do twarzy przeciw nika. — Ty wstrętny morderco! Pasiak nie był jednak ułomkiem. Kiedy Jajco rozluźnił uścisk wokół tułowia mężczyzny, ten kopnął chłopaka kolanem w żołądek i zaczął okładać pięściami po twarzy. Jajco znów go dopadł. Sczepieni wtoczyli się na płonący most. Woda musiała wypełnić chodniki, bo teraz coraz szybciej podnosił się jej poziom. Wodospad miał już tylko metr wysokości, a z wyższych partii ścian wciąż wylewały się kolejne strumienie wody. 112 8 — Mroczny labirynt 113 Gryzący dym palonej smoły i starego drewna szybko wypełnił korytarz. Pchełka i Pucek, którzy podbiegli do mostka, widzieli już tylko dwóch tarzających się ludzi. Marta zacisnęła pięści: — Co się gapicie! — krzyknęła do Pucka i Pchełki. — Pomóżcie mu! — Poszli won! — ryknął Jajco zniekształconym z wysiłku głosem. — Lećcie na most, póki możnaaa! I wtedy odpadła poręcz. Pasiak właśnie leżał pod Jajcem i kaszlał, ale kiedy cały bok mostka upadł do wody, chłopak na moment zwrócił wzrok w tę stronę. Mężczyzna wykorzystał tę chwilę jego nieuwagi i zrzucił z siebie przeciwnika. Trójka przyjaciół z przerażeniem spostrzegła, że głowa i pół pleców chłopaka wystaje poza krawędź oberwanej kładki, a Pasiak unosi właśnie obie pięści. Pchełka sięgnął po leżący najbliżej odłamek starego muru i bez zastanowienia rzucił przed siebie. Nie trafił, ale Pasiak zrobił dokładnie to, co Jajco przed chwilą: zerknął, by zbadać, co się dzieje. Jajco tylko na to czekał. Zrzucił przeciwnika z siebie i pchnął go do tyłu. Mostek załamał się w połowie. Trwał jeszcze, ale już sekundy dzieliły go od upadku na położoną niżej, tonącą konstrukcję. Tymczasem od mostku zajęły się resztki wielkiej, drewnianej platformy, też niegdyś pokrytej smołą. Zaczynał się palić cały korytarz. Pasiak wstał i sięgnął za pasek. Przez moment Jajco widział pistolet w jego ręce, potem widok zasłoniły mu kłęby dymu. Kiedy mostek znów drgnął, chłopak rzucił się w tył, w stronę przyjaciół. W dziesięć sekund później nie było już drogi nad przepaścią. 10 Woda sięgała pasa, gdy dotarli do rozwidlenia chodników. Grupę prowadził Pucek, za nim kroczył Jajco trzymając mocno za rękę Martę. Wszyscy kaszleli straszliwie, oddychając ze świstem powietrzem przesyconym dymem z płonącej smoły. Za nimi huczała od ognia wielka drewniana konstrukcja z mostami i resztkami drabin, z przodu czekała zabójcza woda. Tej części korytarzy nie było na planie, musieli więc zdać się na intuicję. Pucek skręcił w prawo. Nie dyskutując, podążyli za nim. Woda sięgnęła już łokci. „Na jak długo zostało powietrza? — zastanawiał się Jajco, oddychając dymem. — A może wcześniej się utopimy? I ja obiecywałem Marcie, że stąd wyjdziemy...." Po kilku schodkach weszli do niskiego pomieszczenia zalanego wodą. Światło jednej latarki nie sięgało jego brzegów. Drugą Pucek na rozkaz Jajca schował do szczelnego woreczka. Wody było tu po kostki. — Poczekajcie na mnie, muszę się przekonać, co jest przed nami. Czekajcie cierpliwie... Jajco puścił dłoń dziewczyny i zrobił trzy kroki przed siebie. Nagle jego nogi nie napotkały na żaden grunt i na chwilę zniknął pod powierzchnią wody. Ale zaraz wynurzył się i dopłynął do grupki, której woda już sięgała do pasa. — Doczekaliście się? — wymamrotał, przecierając twarz i włosy splecionymi dłońmi. — Wiecie, co to jest? Znów jesteśmy w tej wielkiej sali z wodospadem. Tylko na najwyższym krużganku, pod sufitem. — Pod krzyżem... 11 — Co?! — ożywił się Pchełka, cierpiący dotąd w samotności pod ścianą. — Powtórz to, Pucek, proszę cię! Będziesz wielkim człowie kiem, ale powtórz! 114 115 — Ze pod krzyżem...? — Właśnie! — wrzasnął Pchełka i zacisnął pięści, jakby jego ukochana drużyna strzeliła właśnie bramkę. —No, co patrzycie? Gdzie jest krzyż? — Na cmentarzu... — rzuciła Marta. —Nie! Przypomnijcie sobie, co było napisane w legendzie: A kiedy drogi wszelakie zawiodą, a mosty zawalą się w wodę, krzyż twą jedyną drogą do życia i na swobodę! Gdzie jest krzyż, Jajco, gdzie? Gdzie życie i swoboda?! Woda sięgała im już pod brody. Marta kurczowo obejmowała szyję Jajca, a Pucek rozglądał się bezradnie. — Masz łeb, Pchełka — spokojnie rzekł Jajco. — Już się bałem, że umiesz tylko narzekać... Przypomnij mi, jak wyjdziemy, żeby ci przyznać order. No, kurczaczki, płyniemy! 12 Otwór wykuto w suficie dokładnie w miejscu przecięcia się wielkich ramion krzyża. Był szeroki na ponad metr. Zmieścili się w niego całą czwórką i spokojnie poruszając nogami czekali, aż woda zaleje wielką komnatę. Ale tuż pod sufitem poziom czarnej toni nagle zwolnił, potem zatrzymał się. Jajco sięgnął więc po latarkę w woreczku i oświetlił nią zaczynający się w ścianie studni korytarz ostro idący w górę. Musi się tam dostać! Wiele razy próbował wskoczyć na górę, aż wreszcie wczepił się palcami w szparę w murze i już był nad przyjaciółmi. Po kolei podawał im dłoń, a ci zapierali się nogami w pochyłym chodniku, żeby znów nie znaleźć się w zimnej wodzie. — Jestem głodna... — wyrwało się Marcie. — Jeszcze chwilkę, maleńka — szepnął do niej Jajco i znów zdziwił się słysząc samego siebie. Podeszli mały kawałek w górę, potem korytarz schodził w dół tak, że znów brodzili po kolana w wodzie. Po drodze znaleźli niewielki tłumok z narzędziami i zwój nylonowej liny. Przypomnieli sobie, że widzieli to wszystko przy Młodziku. — Musiało im już nie być potrzebne — stwierdził Pchełka. — Tak. Ale to oznacza, że te kurze smrody tędy szły... Miejcie się na baczności — przestrzegał Jajco. Cóż jednak znaczy wzmożona uwaga, kiedy przed nimi ciągnie się pojedynczy, wąski korytarz, marnie oświetlany latarką, do kolan zalany wodą? Trzeba iść przed siebie, starać się nie przewrócić i chronić źródło światła. Korytarz to zwężał się, to rozszerzał w niewielkie komnaty. Odkąd weszli na wyższe poziomy, ściany i sklepienia znów zbudowane były z ciemnych cegieł. Kilka wysokich stopni wyprowadziło ich z wody. Zatrzymali się na chwilę za załomem korytarza, by uspokoić oddechy. Wtedy dopiero usłyszeli wyraźnie wypowiadane słowa. Kilka metrów od nich dwóch mężczyzn prowadziło głośną rozmowę. — To spadajcie, ja do was dojdę, tylko sfajczę ten mostek — mówił Pasiak. — Po co to będziesz kopcił? Mało dymu wkoło? A jak nie znajdziemy wyjścia za pierwszym podejściem, to co, mamy się zaczadzić? — sprzeciwił mu się Szafa. — Trzeba było nie gubić laski z planem — odszczeknął mu szef bandy. — Teraz ryzykuj. No, jazda. Bierzcie skrzynkę i do domu! Po chwili do czwórki przemokniętych młodych ludzi doszedł swąd palącej się smoły. Pasiak widać nie lubił ryzykować i postanowił spalić za sobą wszystkie mosty. Jajco wyjrzał za róg. Okrągłą salę o średnicy przekraczającej pięć metrów w połowie przecinała przepaść wypełniona teraz rwącą wodą. Na środku płonął już niewielki drewniany mostek. Pasiak przykląkł na jego krawędzi i dmuchał w ognisko. W lewej ręce trzymał wciąż pistolet, który wydobył z kieszeni podczas bójki z Jajcem. 116 117 „Zabezpiecza się potrójnie. Niechbym teraz wyszedł zza zakrętu..." Jajco w tym momencie o mało nie podskoczył. Przecież reflektor skierowany jest na mostek, a facet pochyla się nad ogniem. Nie może go zobaczyć! — Zostańcie tu! — szepnął i zdjął mokrą kurtkę. Zwinął ją w kłąb i wymknął się zza rogu, potem przebiegł salę, a kurtkę rzucił bliżej Pasiaka. Mężczyzna zareagował błyskawicznie — uniósł pistolet i wystrzelił dwa razy. To, do czego mierzył Pasiak, upadło. Jajco wydał z siebie głośny jęk. Tyle że stał za niewielką studzienką, a poszkodowana była jedynie jego kurtka. Mężczyzna przeskoczył płonący mostek i podbiegł do studzienki by upewnić się, czy trafił. Lecz kiedy pochylił głowę nad przestrzeloną kurtką, wyciągnęły się ku niemu dwie silne dłonie i szarpnęły jego głowę. Jajco nie myślał — inaczej zwariowałby na miejscu. Działał jak automat: postanowił wrzucić gościa do studni. Najpierw jednak skoncentrował się na pistolecie. Nie odezwał się do zaskoczonego Pasiaka. Silnym kopnięciem posłał mordercze urządzenie w wypełnioną wodą szczelinę. Reszta planu nie poszła najlepiej — pochylony nad studnią człowiek złapał go za włosy i role odwróciły się. — Witaj w piekle! — szepnął mężczyzna i zamierzył się pięścią na chłopaka. Ale widać on też był już zmęczony przedzieraniem się przez podmokłe, stęchłe podziemia. Jajco skorzystał ze wskazówek swojego instruktora karate: szybki blok i kontra! Zasłonił się, potem uderzył kantem dłoni w mostek Pasiaka. Marta, Pchełka i Pucek wyskoczyli z kryjówki. Najszybciej jak mogli gnali w stronę szamoczących się ludzi. Jeszcze trzy metry... Nagle Pasiak odchylił się mocno w tył, łapiąc Jajca za włosy. Chłopak nie zdążył się wyrwać i w otwór studni wsunęli się razem... Pucek dopadł kamiennego kręgu pierwszy, za nim stanęła Marta. Jednonogi Pchełka dokuśtykał na końcu. — Pomożecie mi wyjść? — grzecznie zapytał Jajco, rękami i no gami oparty o krawędzie studni na głębokości metra. Trzy metry ni żej bezskutecznie próbował wydostać się z wody bandyta. Kiedy znaleziona lina została opuszczona i Jajco wylazł na powierzchnię, wskazał przyjaciołom płonący mostek. — Biegnijcie tam! — rozkazał i zamrugał powiekami. Szkoda, że przepadły jego okulary. Teraz doskonale widzi na duże odległości. Bardzo przydatna umiejętność, kiedy ze słabą latarką wędruje się po podziemiach. — Nic ci nie jest? — zbliżyła się Marta. — Nic. Puścił mnie zaraz, jak wpadliśmy. Dziwne, że jeszcze żyje... Pchełka i Pucek przedostali się już na drugą stronę szczeliny. Marta jednak nie odstępowała Jajca. Przyglądała się, jak obwiązał studnię liną, której koniec spuścił do środka. — Pasiak! Wujku Pasiaku! — wrzasnął pochylając się do studni. — Czego, gówniarzu? — warknęło echo ze środka. — Jak ci się podoba basen za darmo od siostrzeńca? Słyszałeś kiedyś o kłębku Ariadny? Rzucam ci koniec nici. Ale możesz po niej wyjść najwyżej dotąd — klepnął otwartą dłonią w krawędź studni. — Potem radź sobie sam. I nie czekając na odpowiedź sięgnął pod nogi po świecący wciąż reflektor Pasiaka, na krawędzi studni pozostawił swoją słabą latarkę. Pociągnął Martę w stronę mostka. Przeszli w ostatniej chwili: minutę później nie można już było dokonać tej sztuki. — Jacku... — zatrzymała go Marta, kiedy znaleźli się po drugiej stronie. — No...? Dziewczyna spojrzała na krawędź studni, przywiązaną linę i pozostawioną latarkę. Potem przelotnie zerknęła w twarz chłopa- 118 119 ka. Na jej twarzy odmalował się wyraz uznania. Ale nic nie powiedziała. Jajco chciał coś powiedzieć, poruszył delikatnie ustami, ale poczuł w nich smak spalenizny, a oczy wypełnił mu gryzący dym. Nie był to czas na wyznania. 1 • Krypta • Skrytka • Bez wyjścia • Pułapka • Napad • Bezużyteczny skarb • Rezygnacja • Czysty kwadrat niebios 1 — Prosty tunel — stwierdził Pucek i zgasił reflektor. Decydować mogli równie dobrze w ciemności. Stali po pas w wodzie, która z szumem przelewała się chodnikami. Rozwidlenie lochów zatrzymało na chwilę całą czwórkę: Jajco sprawdził korytarz oddalający się w lewo. Napotkał obniżenie terenu, ale w oddali widział kolejne rozgałęzienia. Pucek z prawej spotkał lekkie podejście w górę, za to z tego korytarza nie mogli nigdzie skręcić. Jeśli okaże się ślepy, przepadli. — Robimy głosowanie — zarządził Jajco, nie chcąc brać na siebie takiej odpowiedzialności. Okazało się, że tylko Pucek chce iść w dół, do rozwidleń — widocznie nie spodobał mu się odcinek przez niego penetrowany. Jajco stanął na czele kolumny i, brodząc w lodowatej wodzie, trzęsąc się z zimna, poszli w prawo. Reflektor zabrany Pasiakowi, o wiele silniejszy od tlącej się latarki, wydobywał z mroku szczegóły podziemia. Korytarz był inny niż te, które mijali dotychczas. Nieco szerszy, wyższy, co jakiś czas w jego ścianach spotykali nisze z resztkami starych rzeźb. Na poziomie, którym się poruszali, mury zbudowano głównie z ciemnych cegieł — tych samych, które służyły za budulec dla całego zamku. 121 W pewnym momencie Pchełka zachwiał się i głową uderzył w mur. — Ty głupi gurcie! — zdenerwował się i otwartą dłonią dał klapsa cegle. — Mnie się zawsze coś przytrafi, kurde... — Gurcie? Do kogo mówisz? — zapytała Marta. — Do niego — wskazał specjalny łuk wzmacniający sufit. — To jest gurt, który zwykle podpiera sklepienie kolebkowe. — A czasem daje po głowie nieproszonym gościom — rzucił Jajco i zerknął na głowę przyjaciela. Nic mu nie będzie... — Jemu nie — oburzony Pchełka wskazał łuk z cegieł. — Ale ja mam guza, jak kokos! Nie trafili na żadne schody, ale korytarz musiał podchodzić ku górze, bo po chwili dostrzegli, że woda sięga im jedynie do kolan. Jajco zatrzymał się nagle. — Kolumna! Rzeczywiście — kilka metrów przed nimi na środku rozszerzającego się korytarza stała pierwsza napotkana przez nich w podziemiach kolumna. Podeszli szybko i trzy pary oczu skierowały się na specjalistę — Pchełkę. — Nic nadzwyczajnego — wyrzucił z siebie historyk-amator. — Takie same czworokątne kolumny podpierają sklepienia krzyżowe w wielu miejscach. Najwcześniejsze u nas jest w Mogilnie, w krypcie kościoła Świętego Jana z drugiej połowy jedenastego wieku. Ale to chyba jest o wiele młodsze, skoro zamek zbudowano w czternastym... Podłoga pod ostrym kątem biegła w górę. Minęli jeszcze dwie kolumny, wyszli z wody i znaleźli się w kwadratowej sali o boku około ośmiu metrów. W jej rogach między sporymi filarami stały cztery kamienne sarkofagi. Odgłos przelewającej się wody dobiegł do nich wprost zza ściany. — Pchełka, rozejrzyjcie się tutaj — rzekł Jajco podając reflektor przyjacielowi. — Daj mi latarkę, zerknę w ten tunel, a wy poszukajcie innego wyjścia... Teraz dopiero puścił dłoń Marty. Nie oglądając się za siebie wbiegł w nowy korytarz, który prawie od razu zakręcił i zaczął opadać. Po chwili chłopak znów brodził w wodzie, aż wreszcie poziom brudnej cieczy zetknął się z sufitem. „Może znów jakiś syfon?" — pomyślał i starał się ręką dotknąć zalanej części stropu. Kiedy przekonał się, że chodnik nadal opada, znalazł zagłębienie w murze i zostawił tam zapaloną latarkę. Rozejrzał się szybko, wciągnął powietrze w płuca i zanurkował. Nie zamierzał płynąć daleko — chciał jedynie sprawdzić, czy chodnik za chwilę nie zacznie się unosić. Ale jedyne, co spotkał, to twarde gurty, o które dwa razy uderzył głową. W dwadzieścia sekund później zawrócił i dotykając prawą ręką ścian popłynął z powrotem. Latarka świeciła tuż nad wodą. Zostawił j ą j akby wyżej... „To znaczy, że poziom jednak stale się podnosi!" Przyjaciół zastał pochylnych nad dużą dziurą w murze. — Co jest, do kurzej kichy?! Mieliście szukać wyjścia... — Skrytka — oznajmił krótko Pucek i odsunął się, by Jajco mógł zobaczyć całość. Pchełka siedział na ziemi oparty o jeden z sarkofagów. — Skarb, Jajco. To właśnie ta sala była zaznaczona krzyżykiem. Gdzieś stąd Pasiak krzyczał do nas, kiedy byliśmy pod wodospadem... — Wiem, właśnie tam byłem. Zalane... — ... a wyjścia z tej sali nie ma — dokończył bezbarwnym tonem Pchełka, jakby w ogóle nie słysząc przyjaciela. — To koniec! Jajco w ogóle nie przyjął tego do wiadomości. Zabrał reflektor i krok po kroku obszedł całą salę. Zajrzał w każdą dziurę, świecąc na kamienne płyty pod stopami, stukając i kopiąc w ściany, przyglądając się sufitowi podzielonemu na kwadratowe kasetony. Z góry spoglądały na niego rzeźbione twarze, kamienne nisze kryły tylko figury świętych — żadnych dźwigni, dziur, zapadni. Chociaż... — A to co, pies?! — wskazał dużą prostokątną płytę wystającą nieco z posadzki. Nacisnął ją lekko butem. Potem mocniej... 122 123 Głaz drgnął, a jednocześnie cały kawałek ściany pochylił się ku niemu. Kiedy odskoczył, wszystko wróciło do poprzedniej pozycji. — Sprytne. Pucek, chodź tu. Naciśnij ten kloc i trzymaj go, jak się wychyli. Ja sprawdzę, co jest w dziurze... Ale pułapka prowadziła wprost do szerokiej na półtora metra studni, w której woda szalała przelewając się jakimiś zatopionymi chodnikami. Gładkie ściany nie pozwoliły przypuszczać, że kryją jakiekolwiek wyjście. Promień reflektora potwierdził to po chwili. Zamknęli pułapkę i przez pół godziny bezskutecznie opukiwali ściany. — Tutaj też nic... — skwitował poszukiwania Pucek, który opukiwał okolice wejścia. — Ale woda idzie! Faktycznie: spora kałuża zebrała się już przy progu. Bardzo powoli, drobnymi strużkami, zaczęła się wślizgiwać do komnaty. W chwilę później od strony zejścia, które badał Jajco, również popłynęły strugi wody. Cała czwórka zebrała się w kącie przy resztkach drewnianej szafy czy półki, za największym sarkofagiem. Przemoczeni, ranni i głodni wpatrywali się w wielką kałużę zbierającą się w zagłębieniu wokół kolumny podpierającej sufit najbliżej wejścia. Po kilku minutach Jajco zgasił reflektor. Nikt nie zaprotestował. Pchełka zwiesił głowę na piersi i szybko zapadł w niespokojną drzemkę, Pucek tępo wpatrywał się we własne myśli, a Marta z kolanami pod brodą tuliła twarz do boku Jajca. Ogarnęła ich lepka ciemność. 2 Na nos kapnęła mu kropelka wody. Rzadko miewał przeczucia, ale gdy przychodziły, poddawał im się bez wahania. I nigdy na tym nie stracił. Dlatego teraz Jajco drgnął nag- le z całej siły, odpychając od siebie Martę. Przebudzona dziewczyna krzyknęła, ale chłopak nie miał czasu na wyjaśnienia. Oto metr nad nim świeciła mu w twarz słaba, pomarańczowo jarząca się latarka. W drugiej ręce trzymającego ją człowieka Jajco zobaczył jakiś przedmiot — chyba sporej wielkości kamień. Człowiek stał za blisko, żeby bez okularów można było dokładnie poznać, czym się zamierza. Mężczyzna wycharczał z siebie jakieś przekleństwo i uderzył kamieniem silnie w dół. Jajco odsunął się w bok, ale nie zdążył uskoczyć. Potężny cios zdarł mu skórę z ramienia. —Ty mały parszywcu! — wrzasnął w końcu Pasiak. — Zgubiłem ich przez ciebie! Mało się nie utopiłem! — Ociekający wodą przestępca zamachnął się po raz drugi. Przed oczami Jajca zatańczyły kolorowe kręgi. Wiedział, że nie może się poddać, ale organizm odmawiał mu posłuszeństwa. Przeciwnik był za blisko, bez okularów widział tylko poruszającą się przed sobą plamę. Raczej na wyczucie, niż reagując na ruch, jeszcze raz odsunął się przed ciosem. Zeskoczył z podwyższenia za kryptą wprost do wody. Sięgała mu do kolan. Któryś z przyjaciół zaświecił w twarz napastnika. Na jej prawej części zobaczyli świeżą krew, całe ubranie Pasiaka było poszarpane. Walka trwała kilkanaście sekund. Mężczyzna uniósł kamień dokładnie w chwili, kiedy Jajco, cofając się pod ścianą, natrafił piętą na skalny występ i upadł. Zobaczył z przerażeniem, że pięść napastnika, zaopatrzona w wielki kamień, zbliża się do jego twarzy, a obraz zamazuje się. Nie zdąży zasłonić głowy! Nagle usłyszał tępy huk, a bandyta zachwiał się jak pijany. Zerknął za siebie, a kamień wypadł mu z ręki. To Marta uderzyła go w głowę jakąś starą deską... — Świeć mu w twarz! — wrzasnął Jajco do tego, kto trzymał reflektor, i podniósł się z posadzki. Pasiak stanął znów twarzą w twarz z Jajcem. Obaj przemoczeni, 124 125 ranni, wściekle mierzyli się wzrokiem. I wtedy mężczyzna z wrzaskiem rzucił się do przodu. Jajco przewidywał coś podobnego — odsunął się i uderzył prawą pięścią w bok napastnika. Zawsze miał silniejsze nogi, ale teraz nie mógł ich użyć — zanim wyjąłby stopę z wody, straciłby mnóstwo czasu i energii. Pasiak upadł, ale w jego dłoni pojawił się nóż. Wstał, machając nim przed sobą. Jajco odskoczył. Potem szybko dopadł przeciwnika i zaczął uderzać raz za razem w jego twarz. Kiedy mężczyzna znów machnął nożem, Marta rzuciła w niego deską trzymaną wciąż w rękach. Jajco uderzył jeszcze raz, bandyta cofnął się i wtedy... Grobowy zgrzyt kamieni zadudnił dziwnym echem w wypełniającej się wodą komnacie. Posadzka pod nogami przestępcy drgnęła, a skalny monolit skoczył szybko do przodu. Mężczyzna oparł dłonie na ścianie, ale skurczone palce zaczęły się nieubłaganie zsuwać w dół. — Pomóż mi, mały, już! — wrzasnął. — Szybko! Pomóż, bo będę cię ścigał do końca życia! Wyjdę stąd sam, ale będę cię ści... Krzyknął coś jeszcze, ale nikt już nie mógł mu podać ręki — zapadł się w podłogę, a po sekundzie kamienna pułapka wróciła na swoje miejsce. Kilka minut stali bez ruchu, wpatrując się w gładką powierzchnię wody. Zakłócały ciszę tylko przyspieszone oddechy i daleki szum podziemnych rzek, w które zmieniały się stare chodniki. Jajco powoli zaczął rozumieć, co się stało. Przed oczy powróciła mu każda sekunda ostatniego spotkania z Pasiakiem, poruszając ustami bezgłośnie powtarzał wypowiedziane przez niego słowa. Ostatnie słowa... Wreszcie odwrócił się i pociągnął za ramię otępiałą Martę. Poszła za nim aż na podwyższenie, na którym siedzieli Pucek i Pchełka. Dopiero tu spojrzała w twarz Jajca. — Jeszcze nigdy nie uderzyłam człowieka... — powiedziała i wy- buchnęła nerwowym płaczem. l — Czwarta... — szepnął Jajco. Jako jedyny miał wodoodporny zegarek. Pozostali mogli już swoje czasomierze wyrzucić do kosza. Od pół godziny nikt z czwórki młodych ludzi nie odezwał się. Woda podeszła już do poziomu ich kryjówki. Zapalony przed chwilą reflektor wydobył z mroku zalaną komnatę, kolumny i sarkofagi. Nic nowego. Rozbudzony Pchełka wstał i uważając, by nie urazić chorego kolana, usiadł na płycie grobowej. — Tu leży jakiś Rudolphus — powiedział po chwili. — Zaświeć jeszcze... Nie wiem, wszystko po łacinie. — To czytaj — wtrącił Pucek. — Jesteś przecież historycznie zainteresowany. — No więc znam tylko historyczne powiedzenia. Mogę ci poradzić: Carpe diem, bo panta rei. —Fajnie. Co to? — głos Pucka świadczył wyraźnie, że nie obchodzą go w ogóle łacińskie sentencje. Ale Pchełka wyjaśnił: — „ Carpe diem " to po prostu: korzystaj z dnia. — Hm... —A „panta rei"—wszystko płynie. To powiedział Heraklit z Efezu. Mówił, że niepodobna dwa razy wstąpić do tej samej rzeki... — Głupi. Ja co roku wstępuję! — bąknął Pucek i wlazł na sarkofag za Pchełką. — Festina lente, Pucek. Spiesz się powoli. Nie wejdź mi na nogę. — Ja też znam jedno — szepnął po chwili chudy chłopak. — Veni, vidi, vici. Ale co to? — Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem. To powiedział Gajusz Juliusz Cezar po wygranej bitwie. Coś, jak my. Wleźliśmy, pogoniliśmy, zwyciężyliśmy... — ruchem brody wskazał miejsce, w którym zniknął Pasiak. — Tylko jak tu nie „mortnąć'"? — Nie co? 126 127 — Nie umrzeć... To słowo pierwszy raz zostało wypowiedziane w starej krypcie, pośród sarkofagów. Mimo że o niczym innym nie myśleli od jakiegoś czasu, nie mieli odwagi rozmawiać o śmierci. — A legenda?—nieśmiało zapytała Marta.—Nie pomoże nam już? — Pomoże — kpiąco szepnął Pchełka i z kieszeni na lewej nogawce spodni wyjął rozmoczony notes. — Jajco, zaświeć, jeszcze się da przeczytać. O, proszę: I wody labirynt oczyszczą izlo kruche w niepamięć pójdzie... To zło to my, wiecie? O, znowu: A kto zły skarb płytkiego życia posiądzie, niech bieży, bo żmije tylko i skorpiony go czekają. Ty w duchu Pana sięgnij dalej, poza mur śmierci, a czeka cię bogactwo Ducha i ciała w chwale. A kiedy po nie dłoń wyciągniesz, w czysty kwadrat niebios spójrz i wróć do życia... Pchełka jeszcze raz przebiegł wzrokiem rozmyte litery i bez słowa zsunął się do wody. Jajco poszedł w jego ślady i razem pochylili się nad zalaną do połowy dziurą w ścianie, z której bandyci wyjęli skarb. — Jeśli to prawda — szepnął Pchełka — to tam dalej coś jest. A kumple Pasiaka wzięli pierwszą skrzynkę... — i wlazł w dziurę. — O czym on mówi? — spytała słabo Marta. Jajco zmarszczył czoło i powoli odwrócił się w jej stronę. — Skarby płytkie wzięli tamci... Pchełka właśnie „w Duchu Pana" sięga dalej, poza mur... Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Tylko cienka warstwa zaprawy dzieliła tę ścienną komorę od następnej. Owinięta resztkami worków, nadgniła, leżała tam sporej wielkości skrzynia. Za nią mur był już gruby i solidny. Wyjmowali ją dobre piętnaście minut: drewno sypało się w dłoniach, jedynie srebrne okucia wytrzymały próbę czasu w nienaruszonym stanie. Kiedy wreszcie skrzynia wylądowała na płycie sarkofagu, pochylili się nad jej wiekiem. Po setkach lat nie było problemu z jego otwarciem — po prostu lekko nacisnęli... Marta sięgnęła po ogromny naszyjnik wysadzany kamieniami szlachetnymi, które nawet w świetle latarki płonęły dziwnym blaskiem. Kilka sznurów pereł i złotych figurek leżało niżej. Jajco wziął do ręki krótki, zdobiony szmaragdami miecz, a Pchełka zainteresował się resztkami ksiąg, z których w zasadzie zostały tylko twarde, skórzano-złote oprawy. — Chciałbym zobaczyć ich kurze miny, jak otworzą to, co stąd zabrali! —westchnął Jajco.—Żmije i skorpiony pewnie już wyciągnęły kopyta, ale i tak proch jeno i zgrzytanie zębami ich czeka... Nagle Marta wrzuciła klejnoty do skrzyni. — Idioci! — krzyknęła i zacisnęła powieki. Uniosła twarz i wsunę ła palce we włosy. — Chyba zapomnieliście, gdzie jesteśmy! Cieszycie się ze skarbu? To sobie go weźcie! Wiecie, ile to jest warte? Nic. Nic! Wolałabym kawałek chleba albo żeby mi ktoś pokazał, jak stąd wyjść. Ale nie pokaże! Umrzemy tu z głodu albo zaleje nas woda i utoniemy... Ja nie chcę... Ostatnie zdanie wyszeptała prawie bezgłośnie i upadła na kolana chowając twarz w dłoniach. Jajco wyciągnął rękę, żeby ją objąć, jakoś pocieszyć. Ale nie bardzo wiedział, jak to zrobić. Bo Marta miała rację. ł Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że to, co powtarzał w myśli, zaczął mówić na głos, szepcząc w rytm kapiącej ze ścian wody. —... i przepraszam was wszystkich. Że się kłóciłem i że obiecałem wam, że stąd wyjdziemy. Szliście za mną, a ja mogłem was poprowadzić za tymi facetami, co uciekli. Atak... — pomyślał przez chwilę gasząc i zapalając reflektor — jedyne wyjście zalane wodą... suchary i czekoladę zostawiłem w komnacie z syfonem... na koniec zabiłem człowieka... Pewnie miał rację. Spotkam się z nim w piekle, cholera! 128 9 — Mroczny labirynt 129 Cholera! Co mam zrobić? No co?! — wrzeszczał coraz głośniej, świecąc w oczy przyjaciołom, którzy po kolei spuszczali wzrok. Zeskoczył z płyty sarkofagu i brodząc po pas w wodzie, zaczął się miotać po całej krypcie. — Mam rozbić głową mur? Mam? Proszę, już się rozpędza Jajco- Superman! Co tak patrzycie? Czekacie, żebym pstryknął palcami albo przekręcił czarodziejski pierścień? Nic z tego. To już koniec filmu. Aut. Wysiadka. Baterie siadły. Szlag trafił! Koniec...!!! Zatrzymał się i unosząc ręce nad głowę, upadł na kolana w wodę na wprost sarkofagu. Z zaciśniętych oczu spłynęły dwie łzy, a na twarzy pojawił się wyraz ogromnego bólu. Nastrój Jajca udzielił się innym. Pucek siedział dokładnie na rogu grobowca i kołysał się w przód i w tył, w rytm jednostajnej melodii wydobywającej się z jego zamkniętych ust. Przypominało to medytacje tybetańskiego mnicha, ale było po prostu ucieczką od faktów, z którymi chłopak nie chciał się pogodzić. Pchełka pokręcił głową, jakby zaprzeczał wszystkiemu, co widzi, wie i czuje. — To się nie może tak skończyć — szeptał, jakby przekonywał reżysera do zmian w scenariuszu. — Przecież ludzie są w różnych sytuacjach i udaje im się. A potem opowiadają wszystkim i inni kręcą o tym filmy... Boże, nie pozwól mi tu umrzeć! Co ja zrobiłem złego? Uczyłem się dobrze i nie paliłem. Zgoda, byłem strasznie ważny, lubiłem imponować innym tym, co wiem. Tak, tak, przepraszam was, przyjaciele. Jajco, przepraszam, że cię obrażałem, że się z tobą kłóciłem. Miałeś rację, często miałeś... I ty, Marta, też. Popatrz na mnie, Boże, po co mam tu zostać, co to da? Po co mammm... — jego szept przeszedł w dziwny pomruk i zamilkł. Wtedy Marta podczołgała się bliżej krawędzi grobowca i dotknęła nieruchomej twarzy Jajca. Jej sięgający prawie do kolan mokry sweter był przedarty w kilku miejscach, a ręka, która sięgnęła w przód, wystawała z resztek rękawa. — Jacek... Jacusiu, odezwij się do mnie! Boję się... Ale ty nas uratujesz, prawda? Albo spróbuj sam. Sam dasz sobie radę! Na pewno wiesz, jak stąd wyjść, tylko nie chcesz nas zostawić! Kochany, wstań, bo się zaziębisz... Głaskała go po twarzy i przemawiała jak do maleńkiego dziecka. Jajco wciąż nie poruszał się. Ale Marta szeptała dalej: — Idź, mój maleńki! Tak dużo zrobiłeś dla swoich przyjaciół... i dla mnie. Uratowałeś mnie. Uratowałeś mi życie. I to nie raz... Wstań! Zrobiłeś wszystko, co mogłeś! Jajco nagle szarpnął się, jakby zrywał niewidzialne więzy. — Wszystko?! — krzyknął przed siebie. — Nic nie zrobiłem! On siedział za kierownicą, cały przód się palił, a ja otworzyłem drzwi i uciekłem! Nic nie zrobiłem! Uratowałem, co?! Wystarczyło odpiąć mu pasy i rozłożyć siedzenie! Wyjęliby go od razu. A tak nie zdążyli. Boja uciekłem... Wstał i rzucił się na oślep przed siebie. Reflektor wpadł do wody tuż obok spuszczonych w dół nóg Pucka. Ten odruchowo sięgnął po niego i, nie przestając się kołysać, położył go sobie na kolanach. Pchełka odebrał mu migoczący reflektor i zaświecił na swój zeszyt. — Carpe diem! Panta rei! Veni, vidi, mortuus sum! Quidquid discis, tibi discis... — powtarzał monotonnym głosem. — Ty w Duchu Pana sięgnij dalej, poza mur śmierci, a czeku cię bogactwo ducha i ciała w chwale. A kiedy i ty po nie sięgniesz, w czysty kwadrat niebios spójrz i wróć do życia i chwal Pana pod niebiosa, bo On z tobą gdy ty z Nim... Carpe diem... Jajco nagle przestał się miotać po komnacie i wyciągnął ręce przed siebie. — Światło! Dajcie mi światło! Dajcie mi czysty kwadrat niebios...! 130 131 s Woda sięgała już krawędzi sarkofagu, a Jajco wciąż krążył z reflektorem w dłoni. Nie odezwał się ani słowem, zaciskał zęby i nawet starał się nie spoglądać na trójkę przyjaciół. Opętała go myśl o „czystym kwadracie niebios", na który ma spojrzeć i wrócić do życia. Skoro wszystkie poprzednie fragmenty legendy odnosiły się po kolei do czyhających na nich niebezpieczeństw, dlaczego i ten nie miałby ich przywrócić do życia? A więc szukaj, człowieku, skup się i myśl. Poczuł bolesne rwanie w nodze. Był prawie pewien, że zakażenie wdało się już w ranę po nożu. Ale co tam! To się wyleczy! Jeśli wyjdą... Zobaczył to, czego szukał. Kiedy wyjdą! Reflektor zaczął niebezpiecznie przygasać. Woda widać mu zaszkodziła. Był jedynym źródłem światła i Jajco aż się spocił na myśl, że w tej chwili mogłaby go ogarnąć ciemność. Ze zdwojoną energią przystąpił do pracy. Widział, że Pchełka przestał czytać, uniósł głowę i przygląda się jego poczynaniom. To samo zrobiła Marta. Co myśleli? Że zwariował? Nie przejmując się tym, zaczął z najodleglejszych zakątków komnaty ściągać na wpół pływające resztki jakichś stołów; nurkując, podnosił z dna płaskie kamienie. Najbardziej ucieszył go fakt, że wszystkie dziesięć rzeźb przedstawiających świętych da się przenieść w jedno miejsce. Ze swoich zdobyczy ustawiał coraz wyższy kopiec. Czas mijał, chłopak pracował i nie zauważył nawet, że Pchełka i Marta wrócili do rzeczywistości. Nie mieli pojęcia, co się dzieje, ale uparte, celowe działanie Jajca dało im promyk nadziei, że może on znalazł jakieś wyjście. Tylko jakie? Przyglądali mu się, rozmawiając coraz głośniej. Nagle Jajco przerwał pracę, bo dotarło do niego nieśmiałe pytanie Marty. — Pchełka, a on dlatego nie chciał ze mną wcześniej rozmawiać o uratowaniu mi życia...? Przez ten samochód? — A jak myślisz? — padła niechętna odpowiedź. — Kogo on nie uratował? Mówił mi, że to coś się stało kilka lat temu. On był mały! Kto to był, ten w samochodzie...? Jajco dźwignął ostatnią rzeźbę i położył ją na stercie. Uznał, że wystarczy i odwrócił się do rozmawiającej dwójki. —To był mój ojciec. A teraz niech ktoś mi potrzyma tę latarkę... Musiał powtórzyć prośbę, zanim Marta podeszła do niego i machinalnie chwyciła reflektor. Nie spuszczała wzroku z jego twarzy. — Świeć w górę! Na sufit! Na czysty kwadrat niebios... Powoli zaczął się wspinać na ustawioną piramidę. W prawej dłoni niósł potężny, ciężki kamień. Stanął na szczycie i zamachnął się prymitywnym narzędziem. — Wiem! — najpierw nieśmiało, potem głośniej powiedział Pcheł ka. — Cały sufit jest tu pokryty kasetonami z głowami jakichś posta ci. Tylko ten jeden kwadrat jest pusty. Czysty! A wokół niego zamiast głów są gwiazdy! Jajco, to jest czysty kwadrat niebios! Jesteś genial ny! Wal! Pchełka zaczął się zsuwać z sarkofagu. — Poczekaj, pomogę ci! Uderzając w sufit, przemęczony Jajco zastanawiał się, skąd u Pchełki takie rezerwy energii. Sam wprawdzie poczuł, że serce w nim podskoczyło, kiedy usłyszał głuchy odgłos, ale żeby wykrzykiwać pochwały pod adresem kolegi, trzeba mieć sporo sił. O wiele więcej, niż miał on sam. Kamienna płyta pękła przy szóstym uderzeniu. Jej ćwiartka przeleciała obok ramienia Jajca i wpadła do wody, wywołując ogromną fontannę. Za nią w dół posypały się kilogramy drobnej ziemi, piasku i pyłu. — Zgaś — rozkazał spokojnie Jajco. Marta wykonała polecenie. Najpierw ogarnęła ich znienawidzona ciemność. Aż nagle zauważyli w suficie niewielki otwór i padające przezeń światełko. Jajco znów uderzył kamieniem i jeszcze raz obsypał 132 133 go deszcz piachu. Teraz już wyraźnie zakłuło ich w oczy światło. Ukochany, ciepły, wspaniały blask porannego słońca. — Macie szczęście — szepnął Jajco. — Będzie dziś ładna pogoda. Można się kąpać w jeziorze... — I z całych sił rąbnął kamieniem w sufit. Reszta wielkiej kwadratowej płyty oderwała się od sklepienia i wraz z kilogramami ziemi runęła w dół. Jajco chciał zeskoczyć z piramidy, ale nie zdążył: ostatnie, co zapamiętał, to krzyk Marty i straszliwy niebiesko-czerwony błysk dobywający się gdzieś z wnętrza głowy. . ? ? 0 2 P '7m^^i^^fMJf0k. 1*1 • Poranek • Wszyscy w bandażach „ Pasiak nie wyszedł" • Nowy facet matki 1 Szpak gwizdał jak najęty od kilku minut. Siedział gdzieś między jednym a drugim uchem Jajca i wydzierał się, jakby mu ktoś wyrywał piórka bez znieczulenia. „Co za licho...?" Bardzo powoli uchylił jedno oko. Poszło mu tylko ciut łatwiej, niż otwieranie zardzewiałych wrót hangaru. Tak samo z drugim. Ostre promienie słońca tańczyły na jego twarzy. Odwrócił głowę w drugą stronę. Kark zabolał straszliwie. Przy stoliku pod oknem siedział Pucek i pił herbatę. Lewe przedramię miał fachowo zabandażowane i wstawione w szynę. Poza tym wyglądał całkiem zdrowo. Drzwi otworzyły się cicho i do pokoju wturlał się Pchełka. — Ciągle śpi? — Uhm... — skinął głową Pucek i spojrzał na przyjaciela. Jajco zdążył zamknąć oczy. — Ładnie przywalił — stwierdził Pchełka i odstawił kule pod ścianę. Usiadł naprzeciw jednorękiego kumpla i przyssał się do jego herbaty. — Jak spadł z tej piramidy, myślałem, że po nim. Ale lekarz mówił, że tylko się potłukł i już dziś będzie mógł siedzieć w łóżku. Aha, zaraz przyjdzie Marta. Przespała się i teraz biega, jakby nic się nie stało. 135 — Wypuścili ją od razu? — Tak, nie musiała zostawać na noc w szpitalu. — Fajnie ma bez bandaży... — westchnął Pucek. — ...i bez gipsu — Pchełka postukał po swojej nodze. Jajco rozbudził się już na dobre. W każdym razie wystarczająco, żeby poczuć, jak bandaże ściskają mu głowę, brzuch, czoło, nogę i lewą rękę. Zrozumiał, jak to jest być inwalidą wojennym. Całą uwagę skupił na przypomnieniu sobie, gdzie doznał których ran. Chyba najniebezpieczniejsza jest mimo wszystko ta po nożu, na nodze. Pchełka głośno odstawił szklankę na stolik. — A wiesz, czego się przed chwilą dowiedziałem? — Nie... —No bo niby skąd masz wiedzieć... Jajca diabli wezmą, jak pragnę wyzdrowieć! Już wiadomo, kto widział ten jego skok do wody. No ten, o który pogniewał się z Martą. — No, kto? — Ten mały, co przychodzi nad jezioro z taką wędką domowej roboty. Powiedziała mi jego siostra, że to on rozgadał w całym Szymbarku. — Biedna Marta... — szepnął Pucek i szybko dopił resztkę herbaty, zanim Pchełka zdążył się nią zająć do końca. Tymczasem pod drzwiami stanęła matka Jajca. Nie weszła jednak, tylko cicho przekomarzała się z jakimś mężczyzną. — Co ty opowiadasz? — spytała zadziornie. — Jacek na pewno się ucieszy! Już od jakiegoś czasu mówił, żebym sobie kogoś na stałe znalazła! — Ale widzisz, moja droga — odpowiedział jej niski głos. — Nie jestem pewien, czy powinienem mu się w tej chwili pokazywać. — On... No... Był w szoku... — plątał się mężczyzna — i może się zachować dziwnie. Właśnie, moja droga. Dziwnie. — Ależ, co ty wygadujesz, kotku... Wtem trzasnęły drzwi wejściowe. Jajco uznał, że czas się obudzić i otworzył oczy. Delikatnie poruszył rękami, potem nogami. Ostry ból przeszył mu udo. Ale mięśnie zadziałały. Znaczy: będzie chodził. 2 — Cześć, mały...—powiedziała głośno długowłosa, ślicznie opalona blondynka. Otworzyła drzwi pokoju i wcale się nie przejmując obec nością dwóch pozostałych przyjaciół, podbiegła do Jajca i pocałowała go szybko. — Jak ja się o ciebie bałam! Powiało zza okna letnim powietrzem, nawet szpak nagle śliczniej zaśpiewał. Jajco poczuł, że jeszcze jedno takie powitanie, a całkiem wyzdrowieje. — Czy możesz... — przełknął ślinę — możesz zrobić powtórkę tej sceny? W ramach tej, no... — zastanawiał się przez chwilę — psy choterapii! Marta podała mu nowe okulary i odwróciła się do pozostałych chłopców. — Będzie zdrowy — machnęła ręką. — Już zaczyna drażnić spo kojnych ludzi. Psychoterapia! Wtem w progu stanął Brodacz. Tylko jego tu brakowało! — Witam młodego bohatera—zwrócił się do Jajca.—Jak zdrówko? Jajco skrzywił się jak na widok Pasiaka. Ledwie się obudził, już mu nasyłają policję na kark. — Ostatnio nazywał mnie pan jakoś inaczej... Czy ten „młody bohater" nie brzmiał wtedy przypadkiem jak „łebek zatracony"? — Ach, wybacz mi ten drobny nietakt. — Nietakt?! Czy teraz mam złożyć zeznania? — Chyba jeszcze trochę poczekamy... Zwłaszcza że twoi przyjaciele już nam opowiedzieli, co zaszło. Złapaliśmy zresztą dwóch bandytów, których znacie jako Szafę i Młodzika. Wyśpiewali dokładnie wszystko. Niedługo zorganizujemy grupę płetwonurków... Jajco sięgnął po dłoń Marty i przyciągnął dziewczynę bliżej siebie. 136 137 — A Pasiak...? Zapadła chwila ciszy. W końcu Brodacz chrząknął i nerwowo potarł dłonią czoło. — W świetle tego, co opowiadali twoi przyjaciele... I biorąc pod uwagę, że nie znaleźliśmy po nim żadnego śladu... — słowa grzęzły gdzieś w gardle mężczyzny, ale musiał w końcu to powiedzieć — trzeba przyjąć, że nie wyszedł z podziemia. I że nigdy tego nic zrobi. Został tam. — Czemu pan nie powie: zginął? Umarł? — No, cóż... Chyba właśnie tak się stało. Pchełka wstał i podpierając się kulami całkiem sprawnie podszedł do łóżka. — Trudno, Jajco — rzekł, poklepując go lekko po ramieniu. — Wszyscy pamiętamy, jak to się stało. Poza tym: on jeden zasłużył sobie na to. Pamiętasz, co ci obiecał? Że będzie cię ścigał do końca życia? Jak mówi pan policjant: W świetle tego odpada ci przynajmniej jeden problem. Nie będziesz się musiał bez przerwy oglądać przez ramię, czy cię Pasiak nie goni. No, chyba że duch... Jajco lekko kiwnął głową. Co prawda, to prawda... — Ale pan niech się nie podlizuje — wycelował palcem w poli cjanta. — Zeznania i tak będę składał przy kim innym! Matka podeszła do leżącego chłopaka i podała mu szklankę soku. — Zaraz dam ci coś do jedzenia. W szpitalu karmili cię kroplówką, ale teraz dostaniesz coś smaczniejszego... I Prawie pół godziny trwało karmienie Jajca, rozmowy i pierwsze opowieści bohatera jednej nocy. Cała czwórka wykrzykiwała co ciekawsze fragmenty straszliwej przygody. Nikt z nich nie zająknął się tylko na temat tego, co działo się z nimi, kiedy byli uwięzieni w kryp- cie. I tak już pozostało: nikt nie dowiedział się, jak załamał się Jajco, jak modlił się Pchełka i co wtedy robili Marta i Pucek. Nie pamiętali? A może każde z nich uznało, że tę kartkę wspólnego życiorysu muszą zachować dla siebie? Wreszcie matka Jajca przyniosła z kuchni ciasteczka, do szklanek nalała soku z winogron i stanęła blisko łóżka, obok Brodacza. — Jacku, posłuchaj uważnie. — Zamieniam się w słup... tego, w słuch, mamusiu — odparł i wkładając w to spory wysiłek usiadł samodzielnie. Z zadowoleniem upewnił się, że nogi ma całkiem sprawne. — Wszyscy już wiedzą... — zaczęła matka i rozejrzała się, zatrzymując wzrok na Brodaczu, jakby policja mogłajej pomóc w oznajmieniu jakiejś ważnej rzeczy. — Otóż tydzień temu poznałam pewnego mężczyznę... Ty, Jacuś, sam mnie namawiałeś, żebym kogoś poznała! No więc poznałam i chciałabym ci go przedstawić, bo zdaje się, że możecie się częściej spotykać... Co ty na to? Jajco otępiałym wzrokiem spojrzał na matkę. —No? No, zgoda, mówiłem. Fajnie, kurza melodia... To może wpuść tego człowieka, co będzie stał za drzwiami jak kurza łapka? Tym razem matka zrobiła zdziwioną minę. — Ależ, Jacuś! Ja nie muszę nikogo wpuszczać! On stoi właśnie przed tobą! — Brodacz...?! Na nic więcej nie było go stać. Jakiś wielki, sękaty kołek zatrzymał się w gardle Jajca i ani w jedną, ani w drugą. Chłopak mało się nie udusił z wrażenia. Ten gliniarz? To o nim rozmawiała matka z Klempą w kuchni? Ten gbur?! Nigdy. Chciał coś powiedzieć, krzyknąć, przypomnieć facetowi, jak szarpał go, przestraszonego, za kurtkę, ale zrzucił tylko z siebie kołdrę i w piżamie stanął na podłodze. Kolorowe koła pojawiły mu się przed oczyma, poczuł, że nie ma czym oddychać. Ale utrzymał równowagę. Jeszcze raz spojrzał na matkę, 138 139 zastygłego w bezruchu Brodacza i przyjaciół. Wreszcie odwrócił • i wyskoczył przez okno. Slę Dobrze, że do trawnika było tylko półtora metra. Pobiegł w piżarri ? na przełaj, aż do jeziora. — Łapcie go! Jest chory! — wrzasnęła matka, ale Marta była i • przy drzwiach. JUz — Ja go przyprowadzę — obiecała i pobiegła za chłopakiem. A mówiłem, że może się dziwnie zachować... — szepnął Broda i wzruszył ramionami. CZ — I co tam masz, mały? — spytała z uśmiechem Marta, stojąc bliżej wyjścia. Jajco, wychylony z okna wieży bramnej, kątem oka widział tylko zarys jej postaci. — Co mam? Krzywe nogi... — odburknął chłopak. Jego głos jednoznacznie świadczył, że nie ochłonął jeszcze po prezentacji dokonanej przez jego matkę. — Wiesz, że to za tobą, to była wieża straceń? Wrzucali tu niegrzeczne księżniczki... — Ja jestem grzeczna! Dziewczyna podkradła się do niego od tyłu i delikatnie objęła go ramieniem. Jajco powoli chwycił jej dłoń i musnął wargami. — Nie denerwuj się, proszę — szepnęła mu do ucha. — Wszystko się ułoży. Przecież to może być zupełnie przyjemny facet. Pewnie tego wieczoru był zdenerwowany. Z okna widzieli cały zamkowy dziedziniec: mury, wieże i drewniane baraki ludzi remontujących zamek. Kilku policjantów i cywilów spacerowało tam i z powrotem, mierzyli teren, coś zapisywali. Jajco nie zwracał na nich uwagi. Nie odrywając wzroku od jednego punktu gdzieś u stóp wieży, odchylił głowę mocno w tył. — Jaki facet? — spytał z roztargnieniem, poprawiając okulary. — No, Brodacz! — zdumiała się Marta. — A o kim ty myślisz? 141 Z tego, co mówiłeś, wynikało, że jest to jedyny człowiek, który może ci przysporzyć kłopotów. — Czyżby...? — sapnął Jajco i ruchem brody wskazał miejsce, w które patrzył. Marta wychyliła się za okno i przysłoniła dłonią oczy. Na płocie odgradzającym rozkopane lochy od ścieżki zauważyła delikatny błysk. Przez moment nie poznała tego przedmiotu. Wisiał na siatce i delikatnie chwiał się poruszany podmuchami letniego wiatru. Ktoś powiesił go specjalnie albo zgubił, przechodząc przez płot... Dopiero po chwili jej oczy rozszerzyły się, a twarz przybrała kolor papieru. Zrozumiała niepokój Jajca. Przy wyjściu z podziemi błyszczał zawieszony na łańcuszku grawerowany zegarek. K02P21AŁ PteW$2V • Duchy w zamku • Napad na Jajca * Niebieskie młoty • Narada bojowa • Czy Marta da linę? 5 Z02D2M DMCI • Klątwa * Włamywacze ujęci * I co z tego? • Plany 19 zo2i>2tfU meci • Tajemnica studni • Niebezpieczni goście • Ścigani • Strzały w podziemiu • Ucieczka w nieznane • Bez odwrotu 31 Z02D2M Q2Mm • Dwie świece życia lub śmierć • Fałszywa studnia • Zagadać bandziorów • Pierwsza pułapka • Łaska czy kurtka? • Podziemny kościół • Sieć • Postrzał 48 Z02D2m PIĄ7Y • Zalana komnata • Szczelina • Zawalony chodnik • Jak działają petardy? • Podziemny kanał • Skręcona noga • Syfon 66 143 K02bZ\M S20STY • Na Łokietka • Marta na krawędzi • Skok Jajca • Ognisko i suszarnia • Skurcz • Przeprosiny • Dlaczego Jajco nie chce mówić? • Porwanie 84 WIDIWŁ SIÓDMY • Przebudzenie • Wodospad • Perfidny plan Pasiaka • Szafa rzuca laskę • Klątwa spełnia się • Pocałunek • Pierwszy most • .Krzyż ćwą drogq • Drugi mość • Pasiak w stadni . Lina 99 Z02V2\M ÓSMY • Krypta • Skrytka • Bez wyjścia • Pułapka • Napad • Bezużyteczny skarb * Rezygnacja • Czysfy kwadrat niebios 121 R02D2f^ł ÓSMY 'Poranek • Wszyscy w bandażach • „Pasiak nie wyszedł" • Nowy facet matki 135 epilog MI Porachunki z przygodą: 1. Mroczny Labirynt 2. tajemnica deszczowej nocy 3. Czarna walizka 4. Kamienna Pułapka 5. Ostatnia zagadka 6. Trzy dni od teraz 7. Bezlitosna fala 8. Koszmarna przesyłka