14026
Szczegóły |
Tytuł |
14026 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14026 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14026 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14026 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Harry Harrison
The Pliable Animal
ZGODNE BYDLĘ
Człowiek to zgodne bydlę,
istota zdolna przyzwyczaić
się do wszystkiego.
Fiodor Dostojewski
Komendant Rissby był krępym i masywnym mężczyzną. Solidne biurko, za którym
siedział, jeszcze podkreślało owo wrażenie. Kojarzył się z siłą i determinacją (co było
prawdą) oraz powolnością i tępotą (co było jedynie wrażeniem). Chwilowo wyglądał
wyjątkowo mało inteligentnie, drapiąc się ze strapioną miną po krótko ściętych,
szpakowatych włosach i powoli cedząc słowa:
— Gdybym wiedział, co pana tu sprowadza, czcigodny sir Petion, mógłbym służyć
większą pomocą…
Siedzący naprzeciwko szczupły albinos przerwał mu zdecydowanie:
— To, co mnie tu sprowadza, to moja sprawa, nie pańska, komendancie. Udzieli mi pan
pomocy bez zadawania zbędnych pytań, a we właściwym czasie dowie się pan wszystkiego.
Teraz do rzeczy. Czy może mi pan pomóc dostać się do pałacu bez wzbudzania podejrzeń co
do mojej tu obecności?
Czcigodny sir Jorge Suwarow Petion nie lubił zachowywać się obcesowo, ale wiedział,
kiedy należy tak postępować. Teraz właśnie nastąpiła taka chwila i musiał spełnić obowiązek.
Komendant Rissby, podobnie jak większość garnizonu, pochodził z planety Tacora, która
dawała Imperium doskonałych i wiernych żołnierzy. A także całkowicie pozbawionych
wyobraźni. By wzajemne stosunki z kimś takim układały się właściwie, należało na samym
początku jasno ustalić, kto kogo słucha i kto komu podlega. Brak tej świadomości wpływał na
Tacorańczyków nie tylko deprymująco — wpływał destabilizująco, nie wiedzieli bowiem, jak
mają traktować rozmówcę. Sposób wypowiedzi i ton Petiona dawał do zrozumienia, że to on
tu rządzi. Zresztą po oficerze widać było, że jest zadowolony — miał do czynienia z kimś,
kogo należy słuchać, i wszystko wróciło na swoje miejsce. Sir Jorge nie był jednym z tych
różnorakich pasożytów dziedziczących wpływy i żyjących kosztem innych; był jednym z
tych, dzięki którym istniało Imperium. A co się tyczy powodów, dla których się tu znalazł, to
powie we właściwym czasie. Służba wojskowa doskonale uczyła cierpliwości, a
Tacorańczycy z natury byli cierpliwi.
Zresztą Rissby domyślał się tych powodów, choć nie zamierzał się tym głośno chwalić.
Pałac stanowił klucz do rozwiązania zagadki. Odruchowo odwrócił się i spojrzał przez okno
na widoczną na wzgórzu budowlę. Jak wszystkie na tej planecie wyłożona była ceramicznymi
płytkami o pastelowych barwach, niczym kruche ciastko — zupełnie jakby jeden silny
kopniak wystarczył, żeby rozpadła się na kawałki.
— Z wejściem do pałacu nie będzie pan miał najmniejszych problemów, gdy tylko rodzina
królewska dowie się, kim pan jest i jakie zajmuje stanowisko, sir Petion. Niewielu członków
cesarskiej rodziny odwiedza tę leżącą na uboczu planetę, więc wszyscy mają oficjalne
zaproszenie do pałacu. Chciałby pan, abym ich poinformował i zorganizował wizytę?
— Później — odparł Petion normalnym już tonem. — Najpierw chcę się trochę rozejrzeć.
Będę potrzebował pańskiej pomocy, ale nie należy się z tym afiszować. Dopóki nie nadejdzie
właściwy moment, jest pan jedynym, który wie, że występuję tu jako oficjalny śledczy.
— Będę postępował zgodnie z pańskimi rozkazami — wyrecytował oficer, wstając i
strzelając obcasami.
Sir Petion skinął z zadowoleniem głową i pożegnał się.
Po drugiej stronie koszarowego dziedzińca na albinosa czekał Kai. Nawet krępi żołnierze z
Tacory, wychowani w świecie, w którym siła ciążenia była półtora raza większa niż na Ziemi,
górowali nad nim, wyglądając na smukłych przystojniaków. Kai przypominał pokręcony
pniak, ponieważ pochodził ze świata, w którym przyciąganie czterech g uważano za
normalne. Jego mieszkańców dobrano w drodze starannej selekcji genetycznej, dzięki czemu
następne pokolenia przypominały solidną (i niską) bryłę kości, mięśni i ścięgien, dysponującą
siłą, o którą nikt by ich nie podejrzewał.
Petion nie spieszył się, wędrując na pozór bez określonego celu — znudzenie i
dyletantyzm arystokracji były powszechnie znane, by nie rzec przysłowiowe, i stanowiły
doskonałe zamaskowanie faktycznych poczynań prowadzącego dochodzenie. Zbliżając się do
Kaia, pstryknął palcami. Mały człowiek przybiegł niespodziewanie.
— Czego się dowiedziałeś? — spytał sir Petion, nie trudząc się spoglądaniem wokół.
— Wszystkiego, Georgie. Skopiowałem akta całej sprawy, kiedy urzędnik wyszedł. — Kai
zwracał się doń w ten sposób od początku ich znajomości, kiedy Petionowi nawet nie śniło się
szlachectwo, a zmiana statusu społecznego nie spowodowała pogorszenia prywatnych
stosunków.
— Chcesz powiedzieć, że wiesz, kto to zrobił? — Petion ziewnął. Co prawda nikogo nie
było w pobliżu, nie groziło im więc podsłuchanie. Od dawna za to przy ludziach zachowywali
układ pan — sługa. Kai skłonił się, co wyglądało, jakby złamał się wpół, i oznajmił:
— Jestem dobry, ale cuda nieco mnie przerastają: na An — driad jesteśmy ze dwie
godziny. Mam kompletne akta razem z notatkami operacyjnymi i całą resztę. Uważam, że jak
na dwie godziny, to i tak dobry wynik.
— Jak na dwie godziny dobry — zgodził się Petion — ale czasu nie należy marnować.
Brama pałacu to niezłe miejsce, żeby zacząć!
Krótki spacer doprowadził ich do celu. Ulice nie były zatłoczone, a tubylcy odruchowo
ustępowali im z drogi, wykazując niewielkie zainteresowanie.
— Łągale — Kaibył prywatnie urażony długością odnóży tubylców: każdy mógł przejść
równie dobrze nad nim zamiast obok niego.
Notatki ukrył w przewodniku, toteż gdy stanęli pod murem wyłożonym różowymi kaflami,
oznajmił, udając, że czyta:
— To główna brama. Zgodnie z wpisem wartownika samochód wyjechał o 21.35 i skręcił
w ulicę za nami.
— Książę Mello był w nim sam?
— Nie licząc kierowcy.
— I jak daleko dojechali? — spytał Petion, wędrując w dół ulicy.
— Do tego tam narożnika. — Kai wskazał obwieszony ceramicznymi dzwonkami róg
budynku przed nimi. — Tu książę wrzasnął: „Stop” i zanim wóz całkowicie się zatrzymał,
otworzył prawe drzwi i pognał tym zaułkiem.
Przez chwilę wędrowali w milczeniu trasą, którą pechowa ofiara pokonała rok wcześniej.
— Książę nie zostawił kierowcy żadnych rozkazów — podjął Kai — toteż po kilku
minutach ten zaczął się denerwować. W końcu wysiadł i poszedł za nim do tego tu
skrzyżowania, gdzie znalazł księcia leżącego na ulicy.
— Padł od jednego ciosu w serce, któremu towarzyszyło minimalne krwawienie — dodał
Petion. — Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał i nikt nie ma najmniejszego pojęcia, co się
wydarzyło.
Powoli okręcił się na pięcie, uważnie przyglądając się uliczkom, które się tu zbiegały, i
domom stojącym przy niewielkim placyku. Drzwi było niewiele, ruchu jeszcze mniej, toteż
skrzyp nie naoliwionych zawiasów słyszalny był doskonale. Pobliskie drzwi otworzyły się i
stanął w nich wysoki tubylec, przyglądając się im mrugającymi oczyma. Przez chwilę jego
wzrok i różowe źrenice Ziemianina spotkały się, po czym tubylec cofnął się do wnętrza i
zamknął drzwi.
— Ciekawe, czy są zamknięte? — mruknął Petion.
Kai uważnie, choć nie nachalnie obserwujący całe zdarzenie w kilku krokach dotarł do
drzwi, pokonując przy okazji kilka dzielących ich od ulicy stopni, i naparł lekko ramieniem.
Drzwi jęknęły, ale nie puściły.
— Dobry zamek — ocenił fachowo. — Chcesz wejść?
— Jeszcze nie teraz. Istnieje pewna szansa, że się mylę…
Do koszar wrócili inną drogą. Nie spieszyli się — popołudnie było ciepłe i słoneczne.
Słońce zalewało krajobraz żółtym blaskiem, nadając budynkom cukierkowaty wygląd, co w
połączeniu z cichymi odgłosami miejskiego życia nastrajano sielankowo i uspokajająco. Po
hałasach bardziej rozwiniętych technicznie planet, na których ostatnio przebywali, stanowiło
to miłą odmianę.
— Tu jest tak spokojnie, że aż się wierzyć nie chce w morderstwo — odezwał się Kai.
— Tylko ciekawe, na ile ten spokój jest naturalny, a na ile udawany. W teorii to
pacyfistyczni rolnicy, przestrzegający prawa i porządku. Ciekawe, czy naprawdę tak jest, czy
też dobrze maskują skłonności do przemocy.
— Jak ta sympatyczna właścicielka pensjonatu na Westerix IV? Załatwiła
siedemdziesięciu czterech lokatorów, zanim ją capnęliśmy. A ta kolekcja bagażu na strychu
naprawdę była imponująca…
— Podobieństwo nastroju czy wyglądu nie dowodzi, że sprawy faktycznie są podobne.
Wiele planet, ta zresztą też, przez wieki nie miało kontaktów z innymi. W każdym wypadku
doprowadziło to do powstania lokalnych zwyczajów, norm czy praw, o których nie wiemy nic
albo w najlepszym razie niewiele. Człowiek to elastyczne stworzenie: dostosuje się do
każdych warunków, w jakich może żyć, i znajdzie uzasadnienie dla najgłupszego zachowania.
Jeśli mamy rozwiązać tę zagadkę, musimy poznać tutejsze zwyczaje.
— A może by tak tutaj zacząć badania? — Kai wskazał kciukiem restaurację z ocienionym
patio, na którym pluskała fontanna. — Coś czuję, że jestem odwodniony.
Lokalne piwo okazało się chłodne i wyborne, a podano je w schłodzonych, ceramicznych
kuflach. Kai siadł naprzeciw Petiona przy tym samym stoliku — nikt ich tu nie znał, uznali
więc, że mogą przestać udawać — i wychylił swój kufel duszkiem. Starym zwyczajem
załomotał pustym naczyniem o blat, dając znać kelnerowi, że chce powtórzyć kolejkę.
Doczekał się w końcu drugiego kufla i rozejrzał się po lokalu.
— Praktycznie mamy knajpę dla siebie — ocenił. — Pachnie sympatycznie, więc
proponuję wypróbować lokalną kuchnię. To co dali na śniadanie w koszarach, dalej okupuje
mi żołądek i chyba się tam zaczyna zadomawiać.
— Zamów, co uważasz. — Petion obserwował ruch uliczny przez ażurową, delikatnie
rzeźbioną okiennicę. — Tylko żeby nie było, że cię nie uprzedzałem: oni są wegetarianami, i
to w najdosłowniejszym znaczeniu tego słowa.
— Umrę z głodu! — jęknął Kai. — Sam sobie zamów, co to, koza jestem, czy co?
Petion zostawił wybór kelnerowi, który się ożywił i całkiem szybko zastawił stół
imponującą kolekcją naczyń. Ich zawartość miała rozmaite barwy i smaki, ale w całości była
pochodzenia roślinnego — nie było nawet jajek czy ryb.
Kai nałożył sobie uczciwą porcję , osypał ją mocno jakimś zielskiem, które kelner polecał
jako wybitnie ostre, i spałaszował błyskawicznie, mając nadzieję, że ilość zastąpi jakość.
Petion jadł znacznie wolniej, smakując rozmaitość dań.
— Breja! — ocenił rzeczowo Kai, odsuwając pusty talerz.
— Nie do końca, choć przyznaję, że różnice są delikatne i poza tym twoim zielskiem nie
ma tu żadnych przypraw w stylu czosnku czy cebuli. Ogólnie jednak nie jest złe.
— Jest. Jako bukiet surówek w tłoku by uszło, tylko ktoś nam gwizdnął główne danie! —
Kai był nieprzejednany, a z braku zajęcia zainteresował się paterą z owocami.
Na zewnątrz coś nagle ryknęło. Nie był to ryk ani specjalnie głośny, ani straszny,
natomiast zupełnie niespodziewany i całkowicie nie na miejscu. Kai omal nie udławił się
czymś, co wyglądało jak gruszka z bananem przy pośrednictwie truskawek, a na zewnątrz
zapadła cisza przerywana jedynie delikatnym dzwonieniem ceramicznych dzwonków
poruszanych wiatrem. Nim kelnerzy i kilkoro gości zdążyli dobiec do okien, Kai miał już w
garści niewielki miotacz, z którym się nigdy nie rozstawał. Jego towarzysz siedział wciąż
spokojnie, ale uważnie obserwował rozwój wydarzeń.
Na zewnątrz tymczasem zebrał się tłum wypełniający chodniki po obu stronach jezdni.
Wszyscy patrzyli w jednym kierunku z fascynującą mieszaniną oczekiwania i strachu.
— Co to za święto? — Kai schował broń, ale był czujny. Ryk rozległ się ponownie —
głośniej i bliżej. Nie ulegało wątpliwości, że wydał go jakiś kotowaty drapieżnik.
— Zaraz się dowiemy… O, właśnie są!
Na jezdni pojawiła się grupa mężczyzn ciągnących liny przytwierdzone do dużej, solidnej
klatki. Inni pchali ją za pomocą poprzecznych drągów przełożonych przez kraty. Całość
poruszała się na drewnianych płozach, mimo iż zwykle używano tu kół. Tłum jak
zahipnotyzowany wpatrywał się w klatkę, w której znajdował się płowy drapieżnik o długich
kłach, rozmiarów dorodnego ziemskiego lwa. Wędrował po klatce tam i z powrotem,
wpatrując się przekrwionymi ślepiami w tłumy i rycząc od czasu do czasu.
— Co to za zwierzę? — spytał Petion najbliższego tubylca.
— Sinnd… — odparł tamten, otrząsając się odruchowo.
— Co z nim zrobią?
Mężczyzna wytrzeszczył oczy zszokowany, a widząc niewinne spojrzenie Petiona,
zarumienił się, wymamrotał coś pod nosem i pospiesznie wycofał się na ulicę.
— Zapłać — polecił Petion, wstając. — Idziemy za tą klatką. O tym na pewno nie
wspominano w przewodnikach.
Zanim dogonili klatkę i towarzyszący jej tłum, procesja dotarła prawie do celu — było to
puste pole przylegające do pałacowych murów. Klatkę wciągnięto na podwyższenie, a wokół
niej zgromadzili się mężczyźni z linami. Reszta tubylców otoczyła podwyższenie targana na
przemian odrazą i pełną przerażenia fascynacją. Petion i Kai bez większych kłopotów
przepchnęli się do pierwszego rzędu.
W tym czasie otwarto drzwiczki klatki i sprawnie skrępowano ogłupiałego drapieżnika.
Jedną z pętli zarzucono na pysk, dzięki czemu można było mu unieść łeb, kark zaś owinięto
bandażem, tak że całość sprawiała na poły niesamowite, na poły nonsensowne wrażenie.
— Poznajesz tego w nocnej koszuli? — spytał nagle cicho Kai.
— Król. Fotogeniczny, prawda? — Petion się uśmiechnął. — To się zaczyna robić
ciekawe.
Na podwyższeniu nie padło ani jedno słowo, acz wydarzenia toczyły się błyskawicznie.
Król spojrzał na tłum, przez który przebiegł szmer, i wszyscy umilkli. Następnie wziął od
pomocnika miecz i jednym wprawnym ruchem przebił serce sinnda, uderzając przez bandaże.
Zebrani westchnęli prawie jednogłośnie, sinnd zaś charknął i osunął się na deski podestu.
Król wyciągnął miecz z nieruchomego cielska, a przez białe bandaże zaczęła przesiąkać krew.
Stojący obok Petiona mężczyzna zwymiotował.
Nie był ani pierwszy, ani jedyny — jak okiem sięgnąć ludzie albo mdleli, albo rzygali jak
koty. Bliżej stojący pomagali mniej odpornym i wynosili bezwładne ciała. Pole opustoszało
szybciej, niż się zapełniło, podobnie jak i podwyższenie. Pozostał na nim jedynie zabity
drapieżnik. W niespełna minutę oprócz niego, Petiona i Kaia nie było w okolicy nikogo.
— Nic nie rozumiem! — stwierdził Kai. — Czysta śmierć, podręcznikowe pchnięcie, a ci
tu reagowali, jakby kogoś końmi rozrywano…
— Daruj sobie detale, ale masz rację: to nie było krwawe widowisko, zwłaszcza że
bandaże wchłonęły większość krwi.
— Więc o co tu chodzi?
— Tego właśnie musimy się dowiedzieć. Z pozoru cała ta ceremonia nie ma sensu, ale za
to jak widać jest niezwykle istotna dla tubylców. Wracamy do koszar i porozmawiamy z
komendantem. Jest tu od dziewięciu lat i powinien wiedzieć, o co chodzi.
— A więc odkryliście tutejszą tajemnicę. — Rissby prawie się uśmiechnął. — Do tej pory
nie wiem, czy są z niej dumni, czy się jej wstydzą… W każdym razie nie próbowali niczego
ukryć i nigdy nikogo nie próbowali zniechęcić do jej oglądania. Z drugiej strony stanowczo
sprzeciwili się nagłośnieniu czy też uoficjalnieniu zwyczaju, toteż przez całe dziewięćdziesiąt
sześć lat naszej okupacji po prostu ignorujemy cały ten proceder.
— To ceremonia oficjalna? — spytał Petion.
— Można ją za taką uznać, sir. Kiedyś sprowadzono tu nawet grupę antropologów, których
rzecz wielce zainteresowała, ale musieli przesadzić z naukowym zapałem, gdyż w krótkim
czasie otrzymaliśmy oficjalne żądanie zabrania ich z planety. Jeden z nich powiedział mi, że
ceremonia wywodzi się z historycznej konieczności, która przekształciła się w rytualny,
publiczny egzorcyzm.
— Jak?
— Nie wiem, na ile jesteście panowie zaznajomieni z historią kolonizacji tego świata… —
Rissby zamilkł, nie wiedząc, czy dalszym ciągiem nie urazi arystokratycznego gościa.
— Nie wygłupiaj się! — parsknął Kai. — Nie sądzisz chyba, że sir Petion ma czas na
zapoznawanie się z historią każdej odnalezionej planety. Wie tyle, ile mu powiem, bo archiwa
i „mechaniczna” strona dochodzenia to moja sprawa. On ma rozwiązać problem. Tutaj
przybyliśmy prosto z innego dochodzenia i nawet nie mieliśmy czasu zahaczyć o archiwum.
— W takim razie wybaczycie krótki wykład — podjął Rissby. — Nie wiadomo, kim byli
koloniści, natomiast nie, ulega wątpliwości, że odcięcie od innych planet sprowadziło ich do
poziomu epoki kamiennej. Ponieważ Andriad nie posiada złóż metali ciężkich, ich wyjście z
regresu było znacznie trudniejsze niż rozwój rasy ludzkiej na Ziemi. Pewna teoria
antropologiczna głosi, że jednym z czynników rozwoju człowieka było wykształcenie pozycji
pionowej, dzięki której mógł lepiej wykorzystać nogi do ucieczki przed drapieżnikami. Na
Ziemi być może nie był to główny powód przetrwania gatunku, tutaj tak. Andriad nie ma
bowiem ani wysokich łańcuchów górskich, ani dużych obszarów zalesionych, dlatego też
idealnie nadaje się do rozwoju rolnictwa i pasterstwa: jest doskonałym środowiskiem dla
roślinożerców. Nadal można podziwiać olbrzymie dzikie stada pasące się na równinach.
Naturalnie, jako nieodzowny element ekologicznej równowagi są tu i drapieżniki, z których
najgroźniejszy jest sinnd. Jest ich niewiele, ale faktycznie są groźne.
— Najgroźniejszymi drapieżnikami zawsze byli ludzie — uśmiechnął się Kai. —
Zwłaszcza odkąd zaczęli używać narzędzi. Tu, podejrzewam, było tak samo.
— Nie. Nauczyli się uciekać razem z innymi zwierzętami — Ton Rissby’ego nie
pozostawiał cienia wątpliwości, co oficer prywatnie o tym sądzi.
Kai parsknął pogardliwie, ale się nie odezwał.
— Zamiast walczyć, nauczyli się uciekać — powtórzył oficer. — I stali się w trakcie tego
procesu całkowitymi jaroszami. Okres zbieractwa i ucieczki trwał długo. Znacznie dłużej, niż
można by przypuszczać.
— Musiał się chyba dość dawno temu skończyć, inaczej nie byłoby ani tego miasta, ani
nas tutaj — zauważył Petion.
— Zgadza się. Odkryli, że sinnda można złapać w odpowiednio wykopane doły–pułapki,
ale nastąpiło to po tak długim okresie wegetarianizmu, że zabicie go okazało się
nadspodziewanym problemem. Okazało się, że większość z nich po prostu jest do tego
niezdolna. Jednocześnie jeszcze gorsze było zagłodzenie drapieżnika. Sytuacja stała się
kryzysowa. Rozwiązał ją dopiero niejaki Grom — założyciel panującej dynastii, przodek
obecnego króla. Dokonał rzeczy według współziomków niemożliwej, czyli zabił uwięzionego
sinnda. Resztę to przeraziło, ale i zafascynowało, toteż nic dziwnego, że podporządkowali się
jego rozkazom. A zabijanie złapanych sinndów stało się królewskim monopolem.
— Często się to obecnie zdarza? — spytał Petion.
— Ledwie kilka razy do roku. Sinndy coraz rzadziej napadają na wioski, więc coraz
rzadziej wpadają w pułapki. Gdy jednak tak się stanie, dostarcza się go do stolicy, a ciąg
dalszy mieliście okazję obejrzeć. Naukowiec, który mi to wszystko opowiedział, twierdził, że
ceremonia jest równocześnie rytualnym zabijaniem zła. Król — obrońca równolegle zabija
fizyczne zagrożenie i symbolicznego diabła.
— Prawdopodobnie ten naukowiec miał rację — stwierdził Petion. — Faktycznie to
wyjaśnia wszystko, co wczoraj widzieliśmy. Proszę nie uważać tych pytań za naiwne,
komendancie Rissby: wszystko, co wiąże się ze zwyczajami mieszkańców tej planety, może
się okazać istotne dla rozwiązania zagadki, która nas tu sprowadziła. Sądzę, że wie pan,
dlaczego tu jesteśmy?
— Mogę się jedynie domyślać…
— Morderstwo księcia Mello.
— Tak właśnie myślałem. — Rissby nie był zaskoczony.
— W takim razie proszę nam opowiedzieć o jego pobycie. Zacznijmy od tego, jak go tu
przyjęto.
Widać było wyraźnie, że komendant Rissby przestał się czuć swobodnie. Wymamrotał coś
pod nosem, odchrząknął i w końcu wykrztusił:
— Książę Mello… no cóż, jako arystokrata i dżentelmen, naturalnie, był podziwiany i…
chwalony i…
— Brednie, Rissby! — Petion pierwszy raz stracił cierpliwość i dobre maniery, a tonu
mógłby mu pozazdrościć instruktor musztry. — To jest dochodzenie w poważnej sprawie, a
nie próba wybielenia zeszmaconego imienia kretyna i chama! Jak ci się wydaje, dlaczego
książę krwi, osiemdziesiąty drugi kuzyn cesarzowej, znalazł się w takim zapomnianym
miejscu jak to. Po pierwsze: inteligencją o parę ledwie punktów przekraczał granicę
debilizmu, tak że nawet z podpisaniem się miał kłopoty. Po drugie: był skończonym chamem
i zadufanym w sobie arogantem. Mieszanka ta spowodowała więcej szkód dla Imperium niż
ze trzy bandy liberałów i dwie próby rewolucji razem wzięte!
Rissby wyglądał, jakby miała go za moment nagła krew zalać, Petion więc po chwilowej
przerwie na nabranie oddechu zmienił ton.
— Komendancie Rissby, albo wiedział pan, albo podejrzewał to wszystko. Obaj
rozumiemy, że aby Imperium mogło istnieć i się rozwijać tak, jak byśmy chcieli, trzeba
wyeliminować zło spowodowane zawieraniem od pokoleń małżeństw wewnątrz rodów. Jego
śmierć była bardziej błogosławieństwem niż tragedią, ale towarzyszące jej okoliczności
wymagają wyjaśnienia. Zbyt długo jest pan na służbie Imperium, by nie zdawać sobie z tego
sprawy. A teraz proszę mi powie dzieć prawdę o poczynaniach księcia na tej planecie.
Rissby otworzył usta, sapnął, ale nic nie powiedział. Lojalność walczyła z uczciwością.
— Nie jest przestępstwem rozważanie wad rodu panującego, skoro nie ma cienia
wątpliwości co do lojalności dyskutantów. A w tym wypadku nie ma — powiedział miękko
Petion i sięgnął do prawego oka. Gdy opuścił dłoń, trzymał w niej różowe szkło kontaktowe.
Jego własne oko miało barwę brązową, ostro kontrastującą z drugim, które pozostało różowe.
— Nie jest tajemnicą, że za wybitne zasługi można zostać adoptowanym przez rodzinę
panującą — wyjaśnił, widząc minę Rissbye’go. — Cesarzowa uznała, że zasłużyłem na ten
zaszczyt. Zostałem zaliczony do grona szlachty, a z tym wiąże się zostanie albinosem. Kolor
włosów i skóry zmieniono mi operacyjnie, poprawiając przy okazji geny, tak by cechy te stały
się dziedziczne. Natomiast na operację oczu zabrakło czasu, bowiem wymaga ona kilku
miesięcy unieruchomienia w łóżku. Tak więc chwilowo noszę zabarwione szkła kontaktowe,
dzięki czemu mogę w razie potrzeby udowodnić, że szczerość w stosunku do mnie nie jest
dokładnie tym samym, co wobec większości członków rodziny panującej. Może mi pan
zupełnie spokojnie powiedzieć prawdę, Rissby.
— Dziękuję za zaufanie, sir Petion. — Rissby najwyraźniej w końcu się zdecydował. —
Rozumie pan, że to, co powiem, to nie plotki czy kalumnie. Mówiąc oględnie, książę Mello
był tu osobą wielce niepopularną…
— A mówiąc wprost?
— Gardzono nim. Nawet moi ludzie nim pogardzali i jedynie silnej dyscyplinie należy
zawdzięczać, że żaden tego nie okazał. Książę wyśmiewał lokalne zwyczaje, nie zwracał
uwagi na uczucia czy opinie innych, wtykał nos tam, gdzie nie miał nic do szukania, i co
chwilę się ośmieszał…
— Krótko mówiąc, robił z siebie osła — podsumował Petion.
— Właśnie. Tubylcy tolerowali go wyłącznie ze względu na urodzenie i w miarę bliskie
kontakty z tutejszym domem panującym. A w pałacu bywał często, lubił bowiem córkę króla
Groma, księżniczkę Melinę. Z tego, co wiem, uczucie było odwzajemnione. Jego śmierć tak
ją wzburzyła, że przez miesiąc chorowała. W imieniu cesarzowej osobiście złożyłem jej
wizytę i przyznaję, że nie udawała. Łzy i szok były jak najbardziej autentyczne.
— W pałacu zatem wszystko było po staremu? Żadnych intryg, nowych zagrożeń czy
zmian?
— Nic mi o tym nie wiadomo. Król zachowywał się powściągliwie, ale nawet jeśli nie
zachęcał młodych do romansu, to z pewnością ich nie zniechęcał.
— A co z miastem? — wtrącił Kai. — Mello tam też narobił sobie wrogów? Jakiś hazard
czy panienki? A może chłopcy?
— Skądże! — Rissby niemal stracił dech. — Mógł być durniem, ale wciąż był arystokratą!
Do miasta prawie nie wychodził i naprawdę wątpię, by miał tam jakichkolwiek bliższych
znajomych.
— A przecież kogoś tam musiał znać, bo zauważył go wieczorem i to z jadącego
samochodu. — Petion prawie się uśmiechnął. — Znał go więc dobrze, a miał doń na tyle
ważną sprawę, że kazał kierowcy stanąć i pobiegł za nim. Ten ktoś mógł go zabić lub mógł
być świadkiem zabójstwa. Potrzebuję więcej informacji o poczynaniach księcia w mieście.
Mógł kogoś odwiedzać bez pańskiej wiedzy. Macie, jak sądzę, szpiegów w mieście, bo każdy
garnizon ich ma. Potrzebuję kontaktu z którymś z najbardziej wiarygodnych.
— Sekcja Wywiadu może panu udzielić dokładniejszych informacji, sir Petion, choć
wątpię, by ich pan potrzebował. Tak naprawdę to dysponujemy jednym wiarygodnym
informatorem, który jest lojalny wyłącznie w stosunku do pieniędzy, a płacimy mu dobrze.
Od niego dowie się pan wszystkiego, jeśli naturalnie jest się czego dowiedzieć. Jest tylko
jeden problem: musicie udać się do niego, ponieważ on nigdy nie przychodzi do koszar.
— Niegłupia przezorność. Jak go zwą?
— Jednopalcy. Ma niezwykłą deformację jednej dłoni i prowadzi średniej klasy gospodę
na starówce. Zorganizuję przewodnika i stosowne ubrania na dzisiejszy wieczór.
Ponieważ jednak Kai i tak zawsze wyglądał jak Kai, nie mógł wziąć udziału w spotkaniu,
jeśli nie chcieli zostać rozpoznani. Przewodnikiem był kapitan Langrup, dowódca Sekcji
Wywiadu. On też dostarczył przebrania, czyli stroje kupców, których — jak wyjaśnił —
zawsze było w mieście sporo. Kilku przeważnie nocowało w gospodzie informatora,
kolejnych dwóch nie powinno więc zwrócić niczyjej uwagi.
— Masz nadajnik? — upewnił się Kai, wkładając do kieszeni niewielki odbiornik radiowy.
Petion bez słowa pokazał ozdobny pierścień. Przekręcenie i naciśnięcie kamienia
powodowało sygnał, którego natężenie zmieniało się w zależności od wzajemnego ustawienia
odbiornika i nadajnika.
— Wątpię, żeby był potrzebny — dodał albinos. — Nic nie wskazuje, by tym razem trochę
informacji i niebezpieczeństwo szły w parze.
— Na Cervi też tak mówiłeś, a potem cztery miesiące nie chcieli cię wypuścić ze szpitala.
Jakby co, to będę w pobliżu.
Petion i Langrup, choć wiedzieli, że Kai idzie za nimi, mieli duże trudności, by go
zauważyć: Kai był dobry w swoim fachu, a robienie za „ogon” było jedną z jego ulubionych
czynności. Starówka stanowiła prawdziwą plątaninę wąskich uliczek, schodków i zaułków,
więc miał okazję się wykazać — Petion kompletnie się zagubił, nim Langrup skręcił w
mroczne wejście. W półmroku kryła się sala gospody, pełna dymu zielska, które namiętnie
palili, i słodkawego zapachu piwa. Oficer zamówił dwa kufle tego napitku, a Petion przyjrzał
się oberżyście. Mężczyzna przypominał szkielet niechlujnie obciągnięty bladą, obwisłą skórą,
jego lewa dłoń zaś miała jedynie wskazujący palec, którego właściciel używał z wprawą
wskazującą na długoletnie doświadczenie.
— Mamy próbki, które chcielibyśmy ci pokazać — zagaił Langrup. — Gdzie
najwygodniej byłoby to zrobić?
Gospodarz przyjrzał im się kolejno spod na wpół przymkniętych powiek.
— A cena aby właściwa? — spytał w końcu, stukając palcem lewej dłoni w blat.
— O to nie musisz się martwić — odparł kapitan.
— To wejdźcie na górę — mruknął oberżysta i się odwrócił.
— Obrzydliwy, ale pewny. — Langrup opróżnił kufel i skierował się ku wyjściu.
Petion udał się za nim.
Wyszli na ulicę, skręcili za najbliższy narożnik i wąską dróżką dotarli do niewysokich,
stromych schodów prowadzących do niewielkiego pokoiku na piętrze. Prawie równocześnie z
ich przybyciem w drugich drzwiach pojawił się oberżysta. Najwyraźniej przybył tu z głównej
izby wewnętrznym przejściem.
— Informacje kosztują — oznajmił bez wstępów, siadając przy stoliku, który wraz z
dwoma krzesłami stanowił jedyne umeblowanie.
Langrup odliczył dziesięć szklanych monet i położył na brzegu stołu.
— Powiedz nam o księciu Mello — zażądał. — Przychodził tu, do miasta?
— Przejeżdżał wiele razy, zawsze kiedy jechał do pałacu albo…
— Nie bądź za cwany! — warknął Langrup. — Płacimy za fakty. Pytałem, czy tu
przychodził, nie, czy przejeżdżał przez miasto. Miał tu jakichś znajomych, grał gdzieś w coś,
odwiedzał dziwki, niezależnie od płci?
Jednopalcy roześmiał się, a był to śmiech z gatunku paskudnych.
— Dziwki? Żadna nie była w stanie być przy nim dłużej niż minutę! Raz się tu zjawił, to
musiałem wykadzic lokal! I pomyśleć, że twierdził, że mój lokal cuchnie! Był w kilku, ale w
każdym tylko raz, nigdzie nie mogli wytrzymać ze smrodem zjadacza sinndów! — Oberżysta
uspokoił się i dodał: — Tu nie było jego przyjaciół… ani wrogów.
— Co to za „zjadacz sinndów”? — spytał Petion.
— Tutejszy pomysł, choć nie wiem, czy to fakt, czy subtelny sposób obrażania nas —
odpowiedział oficer, ignorując oberżystę. — Tubylcy twierdzą, że przybysze z innych planet
śmierdzą niczym sinnd, lokalny drapieżnik. Twierdzą też, że nie sposób dłużej przebywać w
naszej obecności. Jednopalcy ma doświadczenie, więc zanim tu wszedł, włożył sobie filtry w
nos.
— To prawda? — spytał Petion.
Zamiast odpowiedzi, oberżysta uniósł głowę, ukazując ledwie widoczne białe owale w
każdej z dziurek nosa.
— Interesujące… — przyznał albinos.
— Obraźliwe! — warknął Langrup i powrócił do oberżysty. — jeśli chcesz dostać
pieniądze, musisz na nie zarobić. Dotąd nie powiedziałeś nam nic. Rok temu nie miałeś
pojęcia, kto to zrobił. Co powiesz dzisiaj? Rok wystarcza, by się dowiedzieć różnych
ciekawych rzeczy.
Jednopalcy spocił się, sięgnął po pieniądze i cofnął dłoń.
— Za wstrzymywanie informacji możesz trafić do więzienia — zachęcił go kapitan — a
nawet zostać deportowany na inną planetę.
Gospodarz chyba nie zwrócił nań uwagi — strach i chciwość walczyły w nim o lepsze,
zanim jeszcze oficer zaczął mówić.
— Sądzę, że lepiej go kupić, niż przerazić — odezwał się Petion. — Służę funduszami w
razie potrzeby…
Langrup bez słowa dołożył nowy stosik monet o wysokim nominale. Jednopalcego
przeszedł dreszcz, ale nie spuścił wzroku z majątku.
— Przypatrz no się — oficer przesunął brzęczącą fortunę na środek stołu. — Leży tu
więcej, niż zarobisz w rok. To może być twoje. Wystarczy, żebyś nam powiedział…
— Nie wiem, kto to zrobił! — W głosie Jednopalcego dźwięczała rozpacz. — Wiem
tylko… że to nikt z miasta!
— To za mało! — Langrup wstał i potrząsnął sięgającym po pieniądze agentem.
Monety posypały się na podłogę, ale oberżysta nie wykrztusił z siebie słowa.
— Zostaw go! — polecił Petion. — Więcej z niego i tak nie wyciśniemy. A on i tak
powiedział więcej, niż się spodziewałem.
Oficer z ociąganiem puścił oberżystę, który bezwładnie osunął się na stół, obejmując
rozsypane na nim monety. Langrup i Petion bez słowa wyszli na ulicę.
— Ładna cena za takie nic — mruknął oficer, nie kryjąc dezaprobaty.
— Wcale nie nic — sprzeciwił się Petion. — Proszę wrócić do komendanta i
poinformować go, że chciałbym się spotkać z wami obydwoma w jego biurze za dwie
godziny.
— Przecież nie mogę pana tu zostawić samego!
— Przecież nie jestem sam. — Petion uśmiechnął się i uruchomił pierścień.
Z ciemności zalegającej przy ścianie wyłoniła się krępa postać.
— I po co ten alarm? — sarknął Kai. — Od dawna tu sterczę.
— Wracamy na placyk, na którym popełniono morderstwo. Trafisz tam?
— Po pijanemu i na oślep. A co, dowiedziałeś się czegoś? — Owszem, tylko jeszcze nie
wiem, czy to dużo, czy mało.
Najpierw chciałbym coś sprawdzić, potem zobaczymy, czy dobrze myślę. Teraz w drogę.
Placyk i prowadzące doń ulice były ciemne i puste. Petion rozejrzał się uważnie i wskazał
na zamknięte drzwi.
— Te wczoraj otwarto, gdy tu byliśmy. Co prawda przypadki zdarzają się niezwykle
rzadko i nie lubię się na nich opierać, ale przyznaję, że czasami są pomocne. Zobaczymy, czy
i tym razem. Teraz masz okazję je otworzyć, tylko delikatnie.
Kai błysnął zębami w szerokim uśmiechu, widocznym mimo mroku. Cicho wspiął się na
stopnie i naparł ramieniem na drzwi. Przez sekundę pozostał w bezruchu, po czym jednym
pchnięciem przemieścił siebie i odrzwia o parę centymetrów. Coś wewnątrz zgrzytnęło,
trzasnęło i drzwi otworzyły się gościnnie. Petion czym prędzej dołączył do niego i obaj
weszli, zamykając je za sobą. Na zewnątrz i w budynku panowała cisza.
— Szukamy ukrytych drzwi, w ścianie albo w podłodze — wyjaśnił albinos. — Zaczynaj
po lewej stronie, a ja się zajmę prawą.
Latarki rzucały migotliwe cienie na kamienne ściany i takąż posadzkę, ale nie za długo —
ledwie po minucie Kai znalazł to, czego szukali.
— Amatorska robota — ocenił, oświetlając jeden z kamieni w podłodze.
Szczeliny z czterech stron były głębokie i pozbawione spoiwa czy bruzd widocznych we
wszystkich innych łączeniach. Bez trudu go odsunęli i zajrzeli do wnętrza mrocznego otworu
— pod nimi widać było tunel, w którym bez trudu mógł się zmieścić nawet wysoki człowiek.
— Jak myślisz, dokąd prowadzi to przejście? — spytał Petion.
Kai przyjrzał się ścianom, jak daleko sięgało światło latarek, i odparł:
— Jeśli zakręca, to może prowadzić wszędzie. Jeśli biegnie prosto, to kończy się albo
zaczyna w pałacu.
— Też tak sądzę. — Petion się uśmiechnął.
— Powinienem powiedzieć to wcześniej, mój błąd — przyznał Petion. — Z tego spotkania
nie będzie żadnych zapisów dźwiękowych ani notatek. Oficjalnie ono w ogóle się nie odbyło.
Cesarzowa dostanie mój raport ustny. Nikt inny nie ma prawa w ogóle wiedzieć, że toczyło
się jakiekolwiek dochodzenie w sprawie śmierci księcia Mello.
— Przepraszam — kapitan Langrup wyłączył i schował dyktafon.
Komendant Rissby w milczeniu przyglądał się wędrującemu tam i z powrotem Petionowi.
— Wyszły na jaw ważne okoliczności — odezwał się albinos po chwili przerwy. — O
jednej z nich powiedział dziś w nocy agent: jeśli nie kłamie, to mordercę prawie już mamy.
Panowie pozwolą, że przedstawię swój tok rozumowania: jeśli zauważycie gdzieś
nielogiczności czy luki, proszę mi na to zwrócić uwagę. Otóż zabójca musi pochodzić z
jednej z czterech grup: pierwsza to tubylcy z miasta lub okolic. Książę nie utrzymywał z nimi
kontaktów, nie mógł żadnego rozpoznać i chcieć się z nim spotkać. Możemy zatem ją
wykluczyć. Druga to przybysze spoza planety…
— Proszę wybaczyć, sir, ale ich także może pan wykluczyć — odezwał się Langrup. —
Podczas oficjalnego śledztwa sprawdziliśmy to dokładnie, a nie było ich znowu tak wielu.
Żaden nie był w stanie dokonać zabójstwa, chyba żeby założyć, że mamy do czynienia ze
spiskiem, a na to absolutnie nic nie wskazuje.
— Też tak sądzę. Trzecią grupę stanowi garnizon.
— Wypraszam sobie!… Sir! — obruszył się Rissby, na moment zapominając o protokole.
— Proszę się uspokoić, komendancie. To tylko rozważania teoretyczne. Pańskich
podwładnych można oskarżyć o wiele sprawek, ale eliminowanie członków rodziny panującej
nie należy do tej kategorii. Nie mówiąc o tym, że gdyby wojska tacorańskie naprawdę chciały
zabić kogoś z cesarskiego rodu, to wcześniej miały wiele okazji i to w stosunku do naprawdę
wartościowych osób. Poza tym, jak sądzę, sprawdził pan wszystkich dokładnie wraz z
przedstawionym przez nich alibi.
— Niezwłocznie — przytaknął uspokojony nieco Rissby. — Wszyscy okazali się czyści, a
w spisek nie wierzę. Wiedziałbym, gdyby planowali skok na spiżarnię, a co dopiero
morderstwo.
— Pozostaje zatem ostatnia grupa i logika wskazuje, że morderca musi się wywodzić
spośród niej — ciągnął wyjaśnienia Petion. — Jest to więc ktoś z pałacu. Panie komendancie,
zanim mi pan powie, że to niemożliwe, proszę posłuchać, co też dziś w nocy odkryliśmy.
— Tunel — wyjaśnił Kai. — 1 to najprawdopodobniej biegnący od pałacu do miejsca, w
którym zabito Mello.
— To całkiem możliwe. — Langrup wyraźnie się ożywił. — Różnica zdań czy bójka w
pałacu. Książę wyjechał dość wcześnie, a zabójca poszedł na skróty, zawołał, gdy zobaczył
samochód, zwabił w ciemną alejkę i zabił.
— Niezłe rozumowanie, choć ma parę dziur — pochwalił Petion. — Mogło tak być,
kapitanie, choć uważam, że wydarzenia miały nieco inny przebieg. Zanim będę miał
pewność, potrzebuję jeszcze kilku dowodów. Mogę porozmawiać z kierowcą, który wiózł
wtedy księcia?
— Obawiam się, że nie będzie to możliwe, sir Petion. — Komendant wyglądał na szczerze
zmartwionego. — Sześć miesięcy temu przeniesiono go do innego garnizonu.
— Nie szkodzi, i tak spodziewałem się jedynie negatywnych danych. Natomiast następna
sprawa jest kluczowym, że się tak wyrażę, elementem. Opowiedzcie mi panowie o
kulinarnych przyzwyczajeniach księcia Mello.
Obaj oficerowie wytrzeszczyli oczy w niemym osłupieniu, a Kai uśmiechnął się szeroko.
Co prawda miał równie mgliste jak i oni pojęcie, do czego zmierza rozmowa, ale znacznie
lepiej od nich znał nawyki myślowe Petiona.
— No, co jest? — zdziwił się albinos. — Przecież to proste pytanie, prawda? Co jadł,
kiedy, w jakich ilościach i w jaki sposób. Wystarczy popatrzeć na zdjęcie czy porównać wagę
i wzrost, by zauważyć, że miał nadwagę. Mówiąc szczerze, był tłusty. Interesuje mnie, czy
było to spowodowane nie wyleczoną wadą, czy po prostu przeżarciem.
— Przeżarciem — oznajmił Langrup, siląc się na spokój i powagę. — Była to jedyna jego
cecha, jaką podziwiali moi ludzie. Tacoranie lubią dobrze i dużo zjeść, a ilości, jakie
spożywał Mello, musiały wzbudzać podziw.
— W czasie posiłków czy między posiłkami? — Petion był wybitnie dociekliwy.
— Zawsze. Niewiele mówił, ale zawsze, gdy go widziałem, ruszał gębą. Od jego komnat
do kuchni nie było daleko, za to droga była jedną z najczęściej używanych w całym
kompleksie koszarowym. Szef kuchni został chyba jedynym jego przyjacielem na tej
planecie.
— W takim razie proszę go tu sprowadzić! — polecił Petion i spytał komendanta: — Może
pan na jutro zorganizować mi zaproszenie do pałacu? Najlepiej na kolację, i to w tej samej
sali, w której odbyła się ostatnia wieczerza księcia.
Rissby skinął głową i bez słowa sięgnął po telefon.
— Czuję się w tym ubranku jak ostatni idiota! — szepnął Kai na tyle cicho, by usłyszał go
tylko Petion.
W pstrokatej liberii służącego wyglądał niczym dzieło malarza daltonisty o
surrealistycznym zacięciu.
— Nie wiem, czy ci ulży, ale wyglądasz tak samo — odparł z kamienną miną Petion. — A
teraz bądź cicho i miej baczenie na kłopoty. Obojętnie kto byłby ich sprawcą. Jak tylko
skończę jeść, zamierzam wsadzić kij w to mrowisko i solidnie nim pogrzebać!
Stół, przy którym odbywało się przyjęcie, miał kształt litery U. Centralne miejsce
zajmowała rodzina królewska, a Petion jako gość honorowy zasiadał między królem a
księżniczką.
Królowa zmarła przy porodzie następcy tronu. Książę był jeszcze zbyt mały, aby brać
udział w takich uroczystych okazjach jak ta. Zgodnie z tradycją obecne mogły być jedynie
kobiety królewskiej krwi, Melina więc była jedyną niewiastą. Petion uważał, że jest
niebrzydka i niegłupia, i nie bardzo mógł pojąć, co ją pociągało w kimś takim jak Mello. Jeśli
nie była to pozycja czy zauroczenie obcym, to nie wiedział co. Zresztą nigdy nie twierdził, że
zna się na kobietach.
Król i księżniczka zachowywali się sztywno, związani protokołem, i rozmawiali jedynie na
nieistotne tematy, do tego abstrakcyjnie. Król się wyraźnie pilnował, co było zrozumiałe:
ostatni gość honorowy skończył w kostnicy wkrótce po odejściu od jego stołu.
Petion spróbował kilkunastu rozmaitych dań i musiał przyznać, że posiłek jako całość był
smaczny i sycący. Naturalnie, jeśli nie zwracało się uwagi na brak mięsa. Przypraw było
mnóstwo, i to nie tylko łagodnych — znalazły się nawet papryczki chili, choć tu znano je pod
inną nazwą. Wyglądało na to, że stanowią przysmak księżniczki, podobnie zresztą jak sól.
Petiona to nie zaskoczyło, potwierdziło jedynie podejrzenie, jakiego nabrał, słysząc jej
nosowy głos. Nie był to jeszcze ostateczny dowód, ale wszystkie elementy układanki znalazły
się już na właściwych miejscach: wiedział, jak i dlaczego zginął książę Mello.
Po deserze Melina wyszła, co było najszczęśliwszym rozwiązaniem — to, co miało
nastąpić, nie było miłe.
— Wasza Wysokość — Petion odsunął talerz — chciałbym uważać, że jesteśmy
przyjaciółmi.
Król poważnie skinął głową.
— W takim razie wybaczy mi Wasza Wysokość, że zabrzmi to trochę obcesowo, ale moim
jedynym celem jest odkrycie prawdy. A prawda zbyt długo pozostawała w ukryciu. — Petion
nie mówił zbyt głośno, a przy stole nagle zapadła cisza.
Tuzin bliżej siedzących wpatrzyło się w niego z wyraźnym ostrzeżeniem. Z tyłu, zza
oparcia krzesła dało się słyszeć cichy szelest — Kai dobył broni.
— Mówi pan o śmierci księcia Mello — stwierdził, nie spytał, król.
— Nie chcę przesadzać z granicami gościnności, ale ta plama na wzajemnych stosunkach
pomiędzy rodziną Waszej Wysokości a rodem cesarskim musi zostać usunięta. Jeśli można,
opowiem, co się wydarzyło tego wieczoru ponad rok temu. Gdy skończę, zdecydujemy
wspólnie, co z tym fantem zrobić. — Petion przerwał i pociągnął solidny łyk królewskiego
piwa.
Nikt poza nim się nie ruszył, wszyscy natomiast wpatrywali się weń jak w nieświeże łajno.
Jak wielokrotnie przedtem, Petion był wdzięczny za milczącą obecność Kaia za plecami.
— Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość, ale chciałbym zadać pytanie prywatnej natury —
podjął nie zrażony ciszą. — Czy to prawda, że księżniczka Melina ma drobną fizyczną
niedoskonałość?
— Sir!
— Proszę mi wierzyć, że pytanie jest naprawdę ważne, inaczej bym go nie zadawał. Proszę
mi powiedzieć, Wasza Wysokość, czy się mylę, twierdząc, że księżniczka Melina ma niezbyt
wrażliwe powonienie i dlatego bez problemów mogła znosić obecność księcia Mello, a nawet
nieźle się z nim bawić…
— Dość! — przerwał kategorycznie król. — Obraża pan pamięć zmarłego i moją córkę
przy okazji!
— Nie zamierzałem i nie zamierzam nikogo obrazić — głos Petiona stwardniał nagle. —
Natomiast, jeśli już mowa o zniewagach, to jakoś nie rozpaczam, że Wasza Wysokość,
podobnie jak reszta obecnych, ma w nosie filtry. Zdaje się, że to znacznie bardziej pasuje do
definicji obelgi…
Król Grom niespodziewanie zarumienił się i zamilkł.
— To, o czym mówię, nie jest ani niczyją winą, ani niczym wstydliwym. Wszystkie istoty
spożywające mięso wydzielają specyficzny, silny zapach. Jest on nieprzyjemny dla jaroszów.
W ten sposób natura ostrzega ofiary o zbliżaniu się drapieżnika. W wypadku ludzi to jedynie
nieprzyjemność, ale zrozumiała. Dla was przybysze spoza planety śmierdzą, co po prostu
należy przyjąć do wiadomości. Księżniczka wskutek braku powonienia nie zdawała sobie
sprawy z tej różnicy, dlatego obecność czy bliskość księcia Mello nie sprawiała jej
przykrości. To ona zaprosiła go na kolację i dla niej wszyscy go znosiliście. Aż do tego
wieczoru, gdy zrobił to… co zrobił. I za to został zabity.
Słowa Petiona rozbrzmiały wyraźnie w absolutnej ciszy panującej w sali. Przerwał ją
stukot przewracanego krzesła, gdy siedzący u krańca stołu młodzian zerwał się na równe
nogi, blady jak trup. Równocześnie obok Petiona wyrósł Kai z bronią w ręku.
— Siadaj! — warknął Petion. — I słuchaj! Sytuacja jest delikatna i jakiekolwiek błędy z
czyjejkolwiek strony mogą ją jedynie pogorszyć. Nie chcę tego, więc posłuchajcie spokojnie.
Młodzian siadł, mrucząc coś pod nosem, Petion zaś kontynuował:
— Książę Mello popełnił przestępstwo i spotkała go za to kara. Wszyscy byliście tego
świadkami i według prawa wszyscy jesteście współwinni zabójstwa, dlatego wybrałem tę
właśnie okazję, by za jednym razem mieć was wszystkich w tym samym miejscu. Wszyscy
wzięliście udział w usunięciu ciała i zatarciu śladów zbrodni.
Część obecnych nie wpatrywała się już w niego, lecz w przestrzeń, ponownie przeżywając
wieczór, o którym najchętniej by zapomnieli.
— Zatamowaliście upływ krwi i po namyśle doszliście do wniosku, że zabójstwo trzeba
ukryć, ponieważ alternatywą był koniec świata, jaki znacie i w jakim potraficie żyć.
Sądziliście, być może słusznie, że wasza monarchia nie przetrwa ciosu, jakim byłoby
publiczne ogłoszenie prawdy. Tak więc rozebraliście trupa, jeden z was przebrał się w jego
ubranie, maskując płaszczem krwawą plamę, i wsiadł do samochodu. Na dziedzińcu nie było
zbyt jasno, a książę nie zwykł był gawędzić z kierowcą, nic więc dziwnego, że rzecz się
udała. Bez polecenia kierowca pojechał tam, gdzie zawsze, czyli do koszar. W ustalonym
miejscu udający księcia kazał mu stanąć, wyskoczył i pobiegł do domu, w którym znajduje
się wyjście tunelu. Tam czekało kilku innych z trupem. Mieliście wystarczająco dużo czasu,
by nieboszczyka starannie ubrać i ułożyć na ulicy, nim kierowca wszczął alarm. W ten sposób
wszyscy byli przekonani, że Mello cały i zdrowy opuścił pałac i zginął z ręki nieznanego
sprawcy w nie wyjaśnionych okolicznościach. Tragedia, naturalnie, ale nie katastrofa.
Gratuluję pomysłu i realizacji.
— To prawda. — Król Grom powoli wstał. — I prawdą jest także, że zbyt długo
pozostawała w ukryciu…
— Wasza Wysokość dłużej nie może mnie chronić! — Ten sam młodzieniec zerwał się na
nogi. — Ja go zabiłem i muszę ponieść karę! Wszyscy chroniliście mnie za długo…
— Kai, powstrzymaj go!
Krzyk Petiona i skok Kaia nastąpiły prawie równocześnie, ale mimo szybkości, której nikt
się po nim nie spodziewał, Kai nie zdążył — gdy dopadł młodzieńca, ten odsuwał dłoń od ust.
Przełknął coś i bez oporu pozwolił się obezwładnić.