4094

Szczegóły
Tytuł 4094
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4094 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4094 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4094 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PATRICK REDMOND Gra w �yczenia Przek�ad Grzegorz Ko�odziejczyk AMBER Tytu� orygina�u THE WISHING GAME Redaktorzy serii MA�GORZATA CEBO-FONJOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna MAGDALENA STAGHOWICZ Ilustracja na ok�adce THEJTOC^feKET/AGENCJA PI�KNA Projekt graficzny ok�adki MA�GORZATA CEBO-FONIOK Opracowanie graficzne ok�adki GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Sk�ad WYDAWNICTWO AMBER KSI�GARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowo�ciach i wszystkich naszych ksi��kach! Tu kupisz wszystkie nasze ksi��ki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright � 1998 by Patrick Redmond All rights reserved For the Polish edition � Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1998 ISBN 83-7245-029-3 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 4Q13; 620 8162 Warszawa 1999. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w �odzi Ponowna oprawa: MARCO YERDE w Warszawie Ci, kt�rym od najm�odszych lat wpajano strach przed niezadowole- niem grupy jako najwi�kszym z nieszcz��, raczej umr� na polu bitwy w wojnie, kt�rej nie rozumiej�, ni� nara�� si� na pogard� g�upc�w. Angielskie szko�y publiczne doprowadzi�y ten system do perfekcji, w znacznym stopniu parali�uj�c inteligencj� uczni�w obaw� przed wol� stada. I to w�a�nie nazywa si� robieniem z ch�opca m�czyzny. Bertrand Russell, Education and Social Order List opublikowany w tygodniku �The Times" 17 pa�dziernika 1957 roku Szanowni Pa�stwo! Przez trzydzie�ci lat by�em wiernym czytelnikiem Waszego pisma i zawsze podziwia�em prezentowan� w nim uporz�dkowan� wizje �wiata. Zacz��em my�le� o nim jak o starym znajomym, bez kt�rego obecno�ci m�j dzie� jest niepe�ny. Dlatego te� z ogromnym niedowierzaniem i wzburze- niem przeczyta�em artyku� Colina Hammonda Wi�niowie przywileju, kt�ry ukaza� si� we wtorkowym wydaniu. Nawet teraz, po up�ywie dziesi�ciu dni, nie potra- fi� zrozumie�, jak mogli�cie Pa�stwo wydrukowa� taki artyku�. Bez w�tpienia pan Hammond jest jednym z owych �m�odych gniewnych", kt�rzy ostatnio zape�niaj� stro- ny gazet swoimi niedowarzonymi dywagacjami, aroganc- kim g�upcem, kt�ry jedyn� szans� wybicia si� upatruje w rzucaniu kalumni na wszystkie instytucje drogie temu krajowi. Jak Pa�stwo mogli pozwoli� mu wyra�a� takie obrzydliwe pogl�dy na �amach swojego pisma? Jego artyku� to pr�bka najbardziej napastliwego dzien- nikarstwa, jak� kiedykolwiek zdarzy�o mi si� przeczy- ta�. Po tej lekturze nasun�� mi si� tylko jeden wnio- sek^ a mianowicie taki, �e pan Hammond postrada� rozum. Bo je�li nie, to znaczy, �e ��dza s�awy wzi�a w nim g�r� nad poczuciem przyzwoito�ci. Bo czy� mo�na wini� system szk� publicznych za to, co zdarzy�o si� w Kirkston Abbey? Jako by�y ucze� ta- kiej^szko�y (Ferrers College 1919-24) musz� zaprote- stowa� przeciwko szkalowaniu instytucji, kt�r� darzy- Angielskie szko�y publiczne (public schools) to elitarne szko�y prywatne z internatem (przyp. t�um.). �em zawsze najwy�szym szacunkiem. W mojej szkole, po- dobnie jak w innych tego rodzaju plac�wkach, panowa�a zdrowa, przyjemna atmosfera. W niczym nie przypomina�a ona brutalnego, koszmarnego wi�zienia, jakie opisuje pan Hammond-. - Ch�opcy, kt�rzy byli sprawcami straszliwych wydarze� w Kirkston Abbey, nie zostali �zepsuci przez system" ani te� nie padli �ofiarami nieszcz�liwych okoliczno�ci". Przedstawienie tego w taki spos�b to niewybaczalny b��d. Nic bowiem nie t�umaczy przera�aj�cych wyst�pk�w, kt�rych si� dopu�cili. Nie^ma dla nich �adnego usprawie- dliwienia. Ani m�ody wiek, ani samotno��, ani t�sknota za rodzin�, ani �adne inne z licznych wym�wek przytacza- nych przez pana Hammonda nie mo�e z�agodzi� oceny ich czyn�w. To nie by�y lekkomy�lne wybryki m�odo�ci - to by�a potworno��. Pan Hammond nie poprzestaje jednak na ich obronie. Posuwa si� dalej - zrzuca odpowiedzialno�� na jedn� z najbardziej szacownych instytucji naszego kraju. Jest to czyn ze wszech miar niegodny, kt�rego ka�dy przy- zwoity cz�owiek powinien si� g��boko wstydzi�. Nie b�d� ju� czyta� Pa�stwa gazety. Nie mog� prenu- merowa� pisma, kt�re publikuje artyku�y zawieraj�ce tak odra�aj�ce wypaczenia prawdy. Z powa�aniem Charles Malverton Prolog Za oknem hula� przenikliwie zimny wiatr, lecz blask ognia w kominku nadawa� poko- jowi przytulny wygl�d. M�ody cz�owiek siedz�cy na krze�le wpatrywa� si� w zegar na gzymsie kominka; jego policzki zarumieni�y si� od ciep�a p�omieni. Dziesi�� po dwunastej, a go�cia nadal nie by�o. Nie! On przyjdzie. Musi przyj��. Od tego zale�y ca�e moje �ycie!, my�la�. Wsta� i przeszed� si� po pokoju, po raz nie wiadomo kt�ry sprawdzaj�c, czy wszystko jest jak trzeba. By� to pi�kny pok�j: wysoki, z puszystym czerwonym dywanem, bladoniebieskimi �cianami i oknami wychodz�cymi na chodnik pe�en spiesz�cych dok�d� ludzi, opatulo- nych w p�aszcze, zmagaj�cych si� z wiatrem. Umeblowanie by�o kosztowne, a �ciany zdo- bi�o kilka akwarel przedstawiaj�cych statki na morzu. Z ka�dej strony kominka sta�o jedno krzes�o. Na ma�ym stoliku obok le�a�y dwie ksi��ki w twardych ok�adkach oraz stos fotokopii artyku��w z gazety. Woda w czajniku ju� si� zagotowa�a, fili�anki i spodki bieli�y si� na tacy ko�o talerzy- ka z ciasteczkami. Wszystko by�o na swoim miejscu. Wszystko opr�cz go�cia. Kwadrans po dwunastej. M�czyzna do�o�y� kolejne polano do ognia; �ar otoczy� jego twarz niczym rozpalone d�onie. Zapatrzy� si� w ta�cz�ce p�omienie; w rozgrzanym gardle czu� sucho��. Zegar na kominku tyka� miarowo. Sekundy zamienia�y si� w minuty, a minuty w go- dziny. Czas p�yn�� nieub�aganie, oboj�tny na to, �e nadzieje i sny m�odego m�czyzny rozwiewaj� si� z ka�d� sekund�, - Uderzenie zegara oznajmi�o, �e min�o wp� do pierwszej. M�czyzna us�ysza� stuka- nie do drzwi. Poczu� ulg� rozlewaj�c� si� w ca�ym ciele, a jednocze�nie przyp�yw adrena- liny, od kt�rego lekko zakr�ci�o mu si� w g�owie. Rzuci� si� korytarzem do wyj�cia. Prze- kr�ci� zamek i pchn�� drzwi. Za progiem sta� m�czyzna w �rednim wieku, wysoki, o pos�pnym wyrazie twarzy, ubrany w lich� jesionk�; mia� przerzedzone w�osy, a jego oczy b�yszcza�y podejrzliwie jak oczy zwierz�cia, kt�re wyczuwa czyhaj�ce niebezpiecze�stwo. 9 - Pan Webber? - spyta� g��bokim g�osem, tak cichym, �e ledwo s�yszalnym. - Tak, jestem Tim Webber. Prosz� wej��. Gospodarz wprowadzi� m�czyzn� do pokoju i gestem wskaza� krzes�o obok stolika. - Zechce pan spocz��? M�czyzna usiad�, lecz nie zdj�� p�aszcza; odm�wi�^gdy Tim zaproponowa� herbat� albo kaw�. ~ Tim r�wnie� usiad� i przygl�da� si� go�ciowi; euforia powoli ust�powa�a miejsca po- czuciu zawodu. Spodziewa� si� cz�owieka o imponuj�cej aparycji, a to, co ujrza�, wyra�nie go rozcza- rowa�o. T�umaczy� sobie, �e tego w�a�nie nale�a�o oczekiwa�, �e to nieunikniona konse- kwencja czterdziestu lat sp�dzonych na ukrywaniu w�asnej to�samo�ci. - Na kt�r� ksi��k� pan patrzy^-spyta�. - Na Szko�� pe�n� tajemnic martina Hopkinsa. - Czyta� pan to? - Naturalnie. - To musi by� dziwne. - Co takiego? - Czyta� o sobie. M�czyzna milcza�. Cisza zawis�a w powietrzu jak mg�a. By�a nieprzyjemna, wi�c Tim czym pr�dzej j� przerwa�. - Ciesz� si�, �e pan przyszed� - rzuci� weso�o i zaraz po�a�owa� swoich s��w. - W�a�ciwie nie zostawi� mi pan wyboru - odpar� przybysz ch�odnym tonem. - Nie chcia�em pana do niczego zmusza�. Nie o to mi chodzi�o. Naprawd�... - Ti- mowi zabrak�o s��w. Wiedzia�, �e nie przekona� ani siebie, ani swojego go�cia. M�czyzna zmierzy� go uwa�nym spojrzeniem zm�czonych oczu. - Nie wierz�. My�l�, �e pan k�amie. Wypowiedzia� te s�owa g�osem zdecydowanym, lecz z wyczuwaln� nutk� niepewno- �ci. Tim poczu�, �e wraca mu pewno�� siebie. - Doprawdy? Je�li pan tak my�li, to dlaczego pan przyszed�? - Policja przeprowadzi�a gruntowne �ledztwo, wyniki trafi�y do prasy. Napisano o tym ksi��ki. Wie pan, co zrobi�em. Co zrobili�my. Tim potrz�sn�� g�ow�. - Wiem, co napisano o panu w gazetach i wiem, co stwierdzi�a policja. Ale policja nie poda�a prasie pe�nej wersji, prawda? - Oczywi�cie, �e poda�a. �ledztwo by�o bardzo dok�adne. - Nie w�tpi�. Ale nie ujawnili wszystkiego, co odkryli, mam racj�? Nie powiedzieli tego, czego nie chcieli ujawni� przed opini� publiczn�. - Bzdura! Czego mianowicie nie ujawnili?! W g�osie m�czyzny zabrzmia�a z�o��, ale nutka niepewno�ci pozosta�a. Tim u�miechn�� si� nieznacznie. - No w�a�nie. Czego? - To absurd! Nie ma pan poj�cia, o czym m�wi! M�czyzna uczyni� ruch, jak gdyby chcia� wsta�. Tim uzna�, �e nadszed� w�a�ciwy moment. - S�ysza� pan o pensjonacie �Elmtrees"? 10 Tamten zmierzy� Tima pustym wzrokiem. - O czym? - �Elmtrees". To dom starc�w ko�o Colchester. - Nie s�ysza�em. A powinienem? - By�em tam trzy miesi�ce temu. Wys�ano mnie, �ebym napisa� artyku� dla czasopi- sma; niezbyt wa�ny tekst o domach opieki dla ludzi starszych. Poda�em si� za krewnego jednego z pensjonariuszy; chcia�em wej�� do �rodka, porozmawia�, znale�� jaki� chwyta- j�cy za serce motyw. - Co to ma wsp�lnego ze mn�? - Spotka�em tam starszego m�czyzn� nazwiskiem Thomas Cooper. Wygl�da� mi- zernie, ale jego umys� zachowa� dawn� bystro��. Przebywa� w pensjonacie od lat. �ona pana Coopera dawno-zmar�a, jego jedyne dziecko mieszka w Kanadzie. Nikt go nie od- wiedza�, nikt si� o niego nie troszczy�. Wygl�da� na starego cz�owieka, kt�ry marzy o tym, �eby kto� usiad� przy nim i wys�ucha� tego, co ma do powiedzenia. Przedstawi� mi histori� swojego �ycia. Gada� d�ugo i troch� nudzi�. Ju� mia�em si� czym� wym�wi� i odej��, ale w�a�nie wtedy on powiedzia� co�, co przyku�o moj� uwag�. Ot� okaza�o si�, �e pan Co- oper nie pochodzi z Colchester. Wychowa� si� w Norfolk, w biednej rodzinie. Gdy mia� czterna�cie lat, poszed� na s�u�b� do jakiego� wielkiego domu w pobli�u Yarmouth, gdzie uczy� si� na lokaja, tam pozna� swoj� przysz�� �on� Ellen, kt�ra przygotowywa�a si� do zawodu kucharki. M�czyzna westchn�� niecierpliwie. - Do czego pan w�a�ciwie zmierza? Tim zignorowa� pytanie. - Po kilku latach Thomas i Ellen zdobyli potrzebne kwalifikacje i odeszli ze s�u�by w do- mu ko�o Yarmouth. Mo�na by rzec, �e poszli swoj� drog�. Jako ma��e�stwo pracowali w do- mach zamo�nych rodzin. Ona gotowa�a i zajmowa�a si� domem, a on podawa� do sto�u i wyko- nywa� r�ne inne prace. Powodzi�o im si� �wietnie. Sp�dzili d�ugie lata u bogatej rodziny w Nor- wich. By�o im tam bardzo dobrze, w ko�cu jednak rodzina postanowi�a przeprowadzi� si� do Francji. Chcieli zabra� ze sob�Thomasa i jego �on�, ci jednak nie mieli ochoty wyje�d�a� za granic�. Wi�c rodzina znalaz�a im inn� posad�, nawet lepsz� ni� poprzednia U Jeremy'ego Blat�stona - zawiesi� g�os, by doda� wagi tym s�owom - biskupa Norwich. Oczy m�czyzny, zw�one podejrzliwie, teraz otworzy�y si� szeroko. Tim poczu� ulg�. Obawia� si�, �e ca�a ta historia to po prostu wytw�r fantazji starego cz�owieka. Teraz wie- dzia�, �e tak nie jest - Thomas i Ellen zacz�li pracowa� u biskupa w roku tysi�c dziewi��set czterdzie- stym dziewi�tym. Sp�dzili tam pi�� �at Pi�� szcz�liwych lat. Biskup okaza� si� dobrym pracodawc�, mi�ym i wielkodusznym. �Dobrze by�o u niego na s�u�bie", stwierdzi� pan Cooper. Mo�na powiedzie�, �e biskup zalicza� si� do duchownych-�wiatowc�w. Uwiel- bia� rozrywk�, mia� mn�stwo przyjaci�. Rozkoszowa� si� �yciem w ca�ej pe�ni. A� do tamtej nocy, gdy wszystko nagle si� sko�czy�o. Pewnego popo�udnia w grudniu tysi�c dziewi��set pi��dziesi�tego czwartego roku pan Cooper odebra� telefon z komendy policji w Norwich. Policja prowadzi�a �ledztwo w jednej ze szk� w p�nocnej cz�ci hrabstwa. By�atoszko�az internatem, nazywa�a si� KirkstonAbbey. Sprawa przedstawia�a si� okrop- nie. Wr�cz skandalicznie. Pan Cooper wspomina�, �e w tamtym czasie mieszka�cy Nor- wich nie m�wili o niczym innym. 11 �ledztwo dotyczy�o dw�ch ch�opc�w. To w�a�nie ich przes�uchiwa�a policja; trwa�o to kilka dni. Telefonuj�cy policjant poleci�, aby biskup stawi� si� na komendzie i wys�u- cha� tego, co ma do powiedzenia jeden z ch�opc�w. Zaproponowa�, by przyjecha� noc�, tak aby dziennikarze nie dowiedzieli si� o konfrontacji z przes�uchiwanym uczniem. Nic wi�- cej nie powiedzia�. Cooper zadawa� pytania, ale w odpowiedzi us�ysza� tylko, �e biskup ma stawi� si�" tej nocy. Biskup pojecha� na przes�uchanie. Przed wyj�ciem oznajmi�, �e to jaki� nonsens i �e wr�ci najdalej za godzin�. Thomas i Ellen czekali na niego z kolacj�. Ale biskupa nie by�o przez ca�� noc, a kiedy wr�ci� o �wicie, wygl�da� na wycie�czonego, jak gdyby postarza� si� o dziesi�� lat. Nie odpowiada� na �adne pytania Thomasa i Ellen. Powiedzia� tylko, �e nikt nigdy nie mo�e si� dowiedzie� o jego nocnej wizycie na policji; wym�g� na nich przyrzeczenie, �e zatrzymaj� wszystko w tajemnicy. Potem zamkn�� si� w gabinecie i pozosta� tam przez ca�y dzie�. Od tego dnia biskup zmieni� si� nie do poznania; zupe�nie jakby w jego ciele zamiesz- ka�a inna osoba. Dawniej tak radosny i otwarty na ludzi, teraz sta� si� zamkni�tym w sobie samotnikiem. Z nikim si� nie widywa�, miewa� depresje, w czasie kt�rych przez ca�e dnie . siedzia� samotnie w gabinecie gapi�c si� na �ciany. Nawiedza�y go koszmarne sny. Tho- mas i Ellen nieraz s�yszeli, jak krzyczy przez sen. Po trzech miesi�cach za�ama� si� nerwo- wo i musia� zrezygnowa� ze stanowiska. Zamieszka� u brata w Kornwalii, gdzie zmar� kilka lat p�niej. Thomas i Ellen dotrzymali s�owa. Nigdy nikomu nie wyjawili, co sta�o si� tamtej nocy. Ellen zabra�a tajemnic� do grobuAle Thomas chcia� komu� o tym opowiedzie�, zanim umrze. Kiedy go pozna�em, by� bliski �mierci. Umar� dwa tygodnie p�niej; my�l�, �e pragn�� zrzuci� z piersi ten ci�ar. Sprawdzi�em jego informacje w magistracie miasta Norwich. Uzyska�em potwierdze- nie, �e biskup Jeremy Blakiston zrzek� si� stanowiska w kwietniu tysi�c dziewi��set pi��- dziesi�tego pi�tego roku po za�amaniu nerwowym. Dowiedzia�em si� te�, �e przed rezygna- cj� biskupa pracowa�o u niego ma��e�stwo, Thomas i Ellen Cooperowie. Przejrza�em wszyst- kie wzmianki prasowe o Kirkston Abbey; nie ma w nich ani s�owa o pa�skim spotkaniu z biskupem. Wed�ug prasy i opinii publicznej nigdy do niego nie dosz�o. Ale przecie� o to w�a�nie chodzi�o policji, prawda? Przeczyta�em informacje prasowe i ksi��ki. Wiem, co pan zrobi�, a w�a�ciwie, co pan zrobi� zdaniem policji. Uczyni� pan co� strasznego, ale czy a� tak strasznego, by wp�dzi� cz�owieka w za�amanie nerwowe? Chyba �e historia, kt�r� pan opo- wiedzia� biskupowi, brzmia�a o wiele gorzej ni� ta, kt�r� policja przekaza�a dziennikarzom. Tim przerwa�, by dmuchn�� powietrzem przez z�by; grzywka unios�a si� i opad�a. S�ysza�, jak bije mu serce. Czu�, �e w tej chwili �yje bardzo intensywnie. - Chc� us�ysze� to, co powiedzia� pan biskupowi. Chc� wiedzie�, co si� naprawd� sta�o w Kirkston Abbey. M�czyzna obserwowa� Tima; p�omienie w kominku o�wietla�y jego twarz migotli- wym blaskiem. Gniew znikn��, a na jego miejsce pojawi� si� �al i g��bokie zm�czenie. - To wszystko zdarzy�o si� ponad czterdzie�ci lat temu. M�wimy o zamierzch�ej prze- sz�o�ci. - Nonsens! Ile spraw przyku�o uwag� opinii publicznej tak jak ta? Brady i Hindley, mo�e jeszcze Mary Bell. Wszystko za spraw� tych fotografii. Nawet teraz mog� przerazi�. Z�o ukryte za mask� dzieci�cej niewinno�ci. Ka�dy je zna, nawet ludzie tacy jak ja, kt�rzy przyszli na �wiat wiele lat po wydarzeniach w Kirkston Abbey. 12 M�czyzna potrz�sn�� g�ow�. - To przesz�o��. Zostawmy j� w spokoju. - Nie mog� jej zostawi� w spokoju! Taka sensacja trafia si� raz w �yciu. Je�li j� ujaw- ni�, wszystkie gazety b�d� si� o mnie bi�. M�g�bym sta� si� najs�awniejszym dziennika- rzem w kraju! - Tego pan chce? Sukcesu? Uznania? - Tak, na mi�y B�g! Do�� si� naczeka�em! Jestem dziennikarzem od dziesi�ciu lat, a zmarnowa�em je na pisaniu artyku��w o domach starc�w, weselach, spotkaniach rad miej- skich i podobnych dyrdyma�ach, o kt�rych nikomu nie chce si� pisa�. M�czyzna szerokim ruchem r�ki wskaza� pok�j, w kt�rym si� znajdowali. - Wydaje si� to do�� op�acalne. - My�li pan, �e mog� sobie pozwoli� na takie mieszkanie?! To mieszkanie rodzic�w mojej dziewczyny. Gardz� mn�. Uwa�aj�, �e nie jestem jej godny. Ci�gle gdzie� wyje�d�a- j�; w przeciwnym razie nigdy nie przekroczy�bym prog�w tego domu. Mieszkam w n�dz- nej klitce w Lewisham i zostan� tam na zawsze, je�li moja kariera potoczy si� dalej tak jak do tej pory. Chc� przeprowadzi� si� stamt�d tutaj. A ta historia to przepustka dla mnie. - A ja jestem tym, kt�ry mo�e j� panu wr�czy�? - spyta� cicho m�czyzna. - Zap�ac� panu. Po�ow� tego, co zarobi�, a to b�dzie fortuna! Gazety, czasopisma, na- turalnie ksi��ka, programy telewizyjne. Mo�e prawa do scenariusza filmowego. M�wimy o setkach tysi�cy. Po�owa tych pieni�dzy trafi do pana kieszeni. M�czyzna nie spuszcza� oczu z Tima. - A na co mi pieni�dze? - M�g�by pan zacz�� wszystko od nowa. Nowe �ycie. Chroni�bym pa�sk� anonimo- wo��, na ile to mo�liwe. Nie musia�by pan bra� w tym wszystkim udzia�u... je�li taka by�aby pa�ska wola. Tim wiedzia�, �e m�wi nieprawd�, ale to nie mia�o znaczenia. Czy prawda ma tu co� do rzeczy? Obieca�by wszystko, �eby dosta� to, czego chcia�. - Nowe �ycie? Moje �ycie sko�czy�o si� tego dnia, gdy policja przyjecha�a do Kirk- ston Abbey. Nie ma dla mnie nowego �ycia. I nie zmieni� tego wszystkie pieni�dze �wiata. Hm my�la� szybko. Czy ci�gn�� w�tek finansowy, czy przej�� do gr�b: albo powiesz mi wszystko, albo nie dam ci spokoju? Zdaje ci si�, �e twoje �ycie jest okropne, ale ja mog� uczyni� je sto razy gorszym. I nie spoczn�, dop�ki nie dostan� tego, czego pragn�. Uzna� jednak, �e lepiej trzyma� si� tematu pieni�dzy, pr�bowa� za�atwi� spraw� w spos�b cywilizowany. Otworzy� usta, by co� powiedzie�... I w tej samej chwili us�ysza�: - A wi�c dobrze. Tima ogarn�a euforia, pot�na jak wielkie emocjonalne spe�nienie. - M�wi pan serio? M�czyzna skin�� g�ow�. - Zgadza si� pan powt�rzy� mi to, co powiedzia� biskupowi? - Tak. Nie rozmawia�em o tym z nikim od tamtej nocy. Trzyma�em wszystko w ta- jemnicy^Dobrze b�dzie komu� opowiedzie�. Nawet komu� takiemu jak pan. Tim pu�ci� zniewag� mimo uszu. - Obiecuj�, �e nie b�dzie pan tego �a�owa�. Zarobimy fortun�. Wi�cej ni� mo�e pan sobie wyobrazi�. 13 - Nie robi� tego dla pieni�dzy. Bo nie b�dzie �adnych pieni�dzy. Ani dla mnie, ani dla pana. - Co chce pan przez to powiedzie�? Oczywi�cie, �e b�d� pieni�dze. I to ca�a fura. M�czyzna potrz�sn�� g�ow� i po raz pierwszy jego twarz rozja�ni� u�miech. - �adnych pieni�dzy. Tylko s�awa. I tylko prawda. W jego oczach pojawi� si� dziwny blask, jakie� mroczne �wiat�o, kt�rego Tim nie potrafi� rozpozna�, a kt�re go zaniepokoi�o. Nagle poczu�, �e r�wnowaga si� mi�dzy nimi odwr�ci�a si�. W swojej g�owie s�ysza� g�os, kt�ry szepta�: �To nie powinno by� takie �atwe". Zdo�a� jednak zepchn�� wahanie na dno �wiadomo�ci i skoncentrowa� si� na tym, co by�o do zrobienia. - B�d� musia� nagra� pana wypowied� na ta�m�. Zgadza si� pan? M�czyzna skin�� g�ow�. Tim wyj�� zza fotela dyktafon; postawi� go na stole przed m�czyzn�, w�o�y� kaset� i w��czy� urz�dzenie. Da� si� s�ysze� delikatny szum. Naprzeciwko siebie przed kominkiem siedzieli dwaj ludzie: m�ody dziennikarz tra- wiony �arem ambicji i starszy, mizerny m�czyzna o tajemniczym spojrzeniu, kt�ry zosta� niegdy� najbardziej pot�pianym uczniem w Anglii. Tim zwil�y� j�zykiem wargi. - Martin Hopkins napisa� w swojej ksi��ce, �e wydarzenia z dziewi�tego grudnia pi��dziesi�tego czwartego roku by�y kulminacj� sekwencji zdarze�, kt�ra rozpocz�a si� o wiele wcze�niej. M�czyzna skin�� g�ow�. - Stwierdzi�, �e wszystko zacz�o si� na pocz�tku listopada, tu� po feriach. Czy to prawda? - Mo�na tak powiedzie�. - To znaczy? - �eby naprawd� zrozumie�, co si� sta�o, trzeba cofn�� si� dalej w przesz�o��. - Jak daleko? - O miesi�c. Do pewnego ranka na pocz�tku pa�dziernika i do wydarzenia, od kt�re- go wszystko si� zacz�o. - Co si� wtedy zdarzy�o? - Co� nader banalnego. Tak si� przynajmniej wtedy zdawa�o. - M�czyzna ponow- nie si� u�miechn��. - Na filmach takie pocz�tki bywaj� zawsze nies�ychanie dramatyczne. Jaka� eksplozja, morderstwo. Niemal�e s�ycha� d�wi�k werbla towarzysz�cy podnoszeniu kurtyny. Nic takiego nie wydarzy�o si� w Kirkston Abbey. Mo�na jednak m�wi� o pocz�t- ku tej historii. Incydent, kt�ry zdarzy� si� tego ranka, by� jej prawdziwym pocz�tkiem i wszystko, co nast�pi�o p�niej, z niego wynik�o. - Prosz� mi o tym opowiedzie�. - Zacz�o si� w poniedzia�kowy ranek, taki sam jak wszystkie poniedzia�kowe po- ranki w Kirkston Abbey... Cz�� 1 Wi� Norfolk, pa�dziernik 1954 1 Wszystko ma sw�j pocz�tek. Najd�u�sza ksi��ka zaczyna si� od jednego s�owa. Najd�u�sza podr� zaczyna si� od jednego kroku. W Kirkston Abbey tym pierwszym krokiem by� akt dobroci, plama b��kitu, kt�ra rozja�ni�a szaro�� jesiennego dnia. Z czasem jednak owa jasna plama mia�a �ciemnie�, znikczemnie� i jak zaraza si�gn�� nieba. Poranny apel dobiega� ko�ca. Szkolna kaplica rozbrzmia�a �piewem trzy- stu m�odych g�os�w, w�t�ych, lecz nie kalecz�cych urody jednego z najpi�k- niejszych angielskich hymn�w: Dajcie mi �uk jak p�omie� z�oty, Ko�czan, �arliwych pe�en Strza�! Dajcie mi W��czni�! Precz, ob�oki! Rydwan ze s�o�ca b�d� mia�! P�ty nie spocznie miecz w mej d�oni, P�ty trwa� b�dzie Bitwa Dusz, P�ki Jeruzalem nie stanie Po�r�d zielonych Anglii wzg�rz. G�osy ucich�y; echo odbi�o si� o �ebrowane sklepienie. - M�dlmy si�- zaintonowa� ze swojego krzes�a pan Howard, dyrektor szko�y. Wszyscy opadli na kolana. Kaplic� wype�ni� szmer cia� zsuwaj�cych si� z �awek. - Panie, sp�jrz na nas, s�ugi Twoje zebrane tu dzisiaj. Obdarz nas si�� do wykonywania naszej pracy i wype�niania Twoich przykaza�, dzi� i o ka�dej go- dzinie. W imi� Pana Naszego Jezusa Chrystusa, amen. - Amen - odpowiedzieli uczniowie. 17 Na trzydzie�ci sekund zapad�a cisza. Chwila na modlitw�, na wspominanie weekendu, kt�ry w�a�nie dobieg� ko�ca, a dla innych na prze�ywanie l�ku przed sprawdzianem, do kt�rego jeszcze si� nie przygotowali. Zn�w zabrzmia�y organy; kaplic� wype�ni�y d�wi�ki �Fugi z toccat�" Bacha. Wszyscy podnie�li si� z kl�czek i zacz�li przesuwa� do wyj�cia, rz�d po rz�dzie, �awka po �awce! ka�dy ch�opiec k�ania� si� nabo�nie w stron� o�tarza i dopiero wte- dy kierowa� si� do drzwi, za kt�rymi panowa� rze�ki ch��d jesiennego poranka. Maszerowali �cie�k� ku g��wnemu budynkowi szko�y; wszyscy ch�opcy byli ubrani w eleganckie granatowe bluzy z emblematem szko�y, szare, mocno pogniecione od kl�czenia- spodnie i czarne lakierki. Tworzyli jednolit� mas�, kt�r� o�ywia�y tylko ja�niejsze plamy ubra� starszych uczni�w-senior�w, gdy� ci mieli prawo nosi� dowolne marynarki. Wicher �wiszcza� w ga��ziach buk�w rosn�cych wzd�u� �cie�ki; ten ostry wiatr ni�s� ze sob� s�on� wo� od znajduj�- cego si� o pi�� kilometr�w na p�noc morza. Ch�opcy dotarli do rozwidlenia �cie�ki; cz�� skr�ci�a w stron� lasu, gdzie w�r�d drzew kry�y si� dwa internaty: Heatherfield i Monmouth. Pozostali szli dalej wzd�u� boisk do rugby w stron� g��wnego budynku szko�y, olbrzymiego gmachu w stylu wiktoria�skim, kt�ry jednak wydawa� si� nikn�� na tle ogromu nieba nad Norfolk. W istocie by�y to dwa budynki po��czone kru�gankiem. W prawym skrzy- dle mie�ci�a si� wi�kszo�� klas oraz aula, za� w lewym dwa internaty: pierwszy nazywa� si� Abbey House, a drugi Old School. Ch�opcy udali si� do swoich pokoi, gdzie trzymali podr�czniki. Za chwil� rozpoczn� si� pierwsze lekcje. Jonathan Palmer, ucze� czwartej klasy, przepycha� si� w t�umie uczni�w z Old School sun�cych do klas. By� to szczup�y, urodziwy ch�opiec o jasnokasztanowych w�osach i subtel- nych rysach twarzy. Trzy miesi�ce wcze�niej sko�czy� czterna�cie lat. Jonathan min�� drzwi auli i szed� dalej korytarzem o kamiennej posadzce. Ch�opcy szturchali si� i popychali, wymieniaj�c nowiny lub obrzucaj�c si� wy- zwiskami; pozbywali si� resztek energii, kt�ra zosta�a im z weekendu. Czeka� ich ca�y tydzie� ci�kiej pracy. Powietrze wype�nia� g�sty zapach pasty do but�w, gwar setek g�os�w i szuranie st�p. Po obu stronach korytarza znajdowa�y si� kla- sy. Na drzwiach ka�dej z nich b�yszcza�y wypisane z�otymi literami nazwiska: Drak� i Walpole, Pitt i Melbourne; to w�a�nie ci ludzie uczynili Brytani� Wielk�. Jonathan wszed� do klasy imienia Melbourne'a, sali o zimnych bia�ych �cia- nach z rz�dami wys�u�onych �awek przypominaj�cych klatki, kt�re szybko za- pe�nia�y si� uczniami. Jedni rozmawiali, inni zagl�dali do ksi��ek, jeszcze inni bezmy�lnie gapili si� w przestrze�, czekaj�c na rozpocz�cie lekcji �aciny. �cia- ny odbija�y s�owa takie same jak przed stu laty, a kt�re b�d� si� powtarza� przez nast�pnych sto: - ...to niesprawiedliwe! Wszyscy wiedz�, �e jestem lepszy, ale jego brat jest kapitanem, wi�c go wybieraj�... - ...nie mog�em zrobi� tej matmy. Po�ycz mi sw�j zeszyt... 18 - ...powiniene� si� uczy� razem z nim!... - ...i ojciec powiedzia�, �e pojedziemy do Londynu na to przedstawienie... Jonathan usiad� w swojej �awce, wyj�tkowo zniszczonej, kt�ra wygl�da�a, jakby mia�a si� lada chwila zawali�. Na �cianie przed nim wisia� portret kr�lowej, symbol patriotycznych uczu� rozbudzonych zesz�oroczn� koronacj�. Jonathan sp�dzi� tamt� niedziel� z matk� i s�siadami; wszyscy zgromadzili si� w jedynym domu na ca�ej ulicy, gdzie by� telewizor. Nigdy wcze�niej nie ogl�da� telewizji. �awki obok i przed Jonathanem nadal pozostawa�y puste; Nicholas Scott i bli�niacy Perrimanowie jeszcze nie dotarli z odleg�ego Monmouth House. Jo- nathan poczu� si� nieco osamotniony i bezbronny. Wpatrywa� si� w pogniecio- n� kartk� z t�umaczeniami zda�, kt�rymi b�d� si� zajmowa� przez nast�pne czterdzie�ci minut Wi�kszo�� zda� by�a niepoprawna, ale nie szkodzi. Nicho- las przyniesie odpowiedzi, jak zawsze. Na powierzchni drewnianej �awki kto� wydrapa� imiona i daty. Jonathan pog�adzi� linie smuk�ymi palcami. John Forrest 1937; Peter Ashley 1912; Char- les Huntley 1896. Ci ch�opcy ju� dawno wyro�li na m�czyzn i zostawili szkol- ne lata daleko za sob�. Kolejni uczniowie pojawiali siew klasie; robi�o si� coraz gwarniej. Richard Rokeby wkroczy� do klasy z ksi��kami pod pach� i skierowa� si� do swojej �awki ko�o okna. James Wheatley i George Tumer obrzucali papierowymi poci- skami Colina Vale'a, kt�ry pr�bowa� bagatelizowa� ostrza� �miechem, ale robi� to niezbyt przekonuj�co. W drzwiach stan�� Stephen Perriman, a za nim jego brat Michael. Usiedli w �awce przed Jonathanem i jak na komend� skierowali na niego swoje blado- niebieskie oczy. - Gdzie Nick? - spyta� Jonathan. Michael uda�, �e dostaje ataku md�o�ci. - Zacz�� rzyga� wczoraj wieczorem - wyja�ni� Stephen. - Zaprowadzili- �my go do piel�gniarki. Chyba si� czym� zatru�. Jonathan zblad� jak �ciana. Rzecz jasna, przej�� si� chorob� Nicholasa, ale jeszcze bardziej niepokoi�o go �le przet�umaczone �wiczenie. - Pr�bowali�my robi� te zdania - powiedzia� Michael. - Ale nic nam nie wychodzi�o. - My?! - zawo�a� Stephen. Jonathan zauwa�y� niewielki siniak nad jego prawym okiem. i - Sk�d to masz? - Napadli nas ch�opcy z pi�tej klasy. Chcieli dopa�� trzecioklasist�w, ale wpakowali si� do nas. - Zerwali nam prze�cierad�a z ��ek- doda� Michael. - Potem wsadzili Juliana Archera do kosza na brudn� po�ciel, a mnie chcieli wepchn�� do dru- giego, ale Stephen powiedzia�, �e wejdzie za mnie. Narobili tyle ha�asu, �e pan Soper us�ysza�. Pi�toklasi�ci uciekli przez pralni�, ale Stephen i Julian ci�gle siedzieli w koszach. Pan Soper ich wypu�ci� i zapyta� Stephena, co si� sta�o. - Powiedzia�e�? - spyta� Jonathan. Stephen spojrza� na niego jak na pomyle�ca. 19 - Akurat! Tak samo jak ty powiedzia�by�, gdyby Wheatley napad� ci� w no- cy ze swoj� band�. Jonathan odwr�ci� si� i popatrzy� na Jamesa Wheatleya, kt�ry z niedobrym b�yskiem w oczach bombardowa� kulkami papieru Colina Vale'a. Colin nadal pr�bowa� broni� si� �miechem, ale jeden z pocisk�w trafi� go w oko i ch�opiec by� bliski p�aczu. Jonathana ogarn�a z�o��. Ale jednocze�nie uk�u�o go poczucie winy: �Przynajmniej nie jestem na jego miejscu". - Por�wnajmy odpowiedzi - zaproponowa� Stephen. Nie zd��yli jednak, bo w tym momencie szybkim krokiem wszed� do klasy pan Ackerley. Po�y togi trzepota�y za jego "wysok� postaci�. W klasie zapanowa�a cisza. Przenikliwe spojrzenie szarych oczu pana Ackerleya, osadzonych g��boko w twarzy o arystokratycznych rysach, omiot�o klas� i zatrzyma�o si� na pustym miejscu ko�o Jonathana. - Gdzie Scott? - Jest chory, prosz� pana - wyja�ni� Stephen. - Rozumiem. Mam nadziej�, �e wszyscy s� przygotowani do lekcji. - Tak, prosz� pana - odpowiedzieli ch�rem uczniowie, cho� nie wszyscy z r�wnym przekonaniem. - Dobrze - rzek� nauczyciel siadaj�c za biurkiem. - Prosz� otworzy� ksi��ki na stronie pi��dziesi�tej sz�stej. Jonathan wykona� polecenie i ze zdumieniem ujrza� rysunek przedstawia- j�cy kilka przecinaj�cych si� tr�jk�t�w. Dopiero po chwili u�wiadomi� sobie, �e przyni�s� niew�a�ciw� ksi��k�. Serce skoczy�o mu do gard�a. Jak mo�na by�o si� tak pomyli�! Przeklinaj�c swoj� g�upot�, podni�s� r�k�. Pan Ackerley, kt�ry w�a�nie mia� zaczyna� lekcj�, spostrzeg� gest Jonatha- na. Sapn�� ze z�o�ci�. - O co chodzi, Palmer?! - Bardzo przepraszam, prosz� pana, ale zapomnia�em ksi��ki. Czy mog� po ni� p�j��? Nauczyciel wzni�s� oczy do nieba. - Ale mam nadziej�, �e wiesz, jaka to lekcja, Palmer? - Tak, prosz� pana. - Wi�c dlaczego przynios�e� inn� ksi��k�? Na �acin� nale�y przynosi� ksi��- k� do �aciny. To chyba zrozumia�e, nawet dla ciebie. Jonathan us�ysza� �miechy koleg�w, kt�rzy chcieli si� przypodoba� nauczycie- lowi. Poczu�, �e si� rumieni. Bezpieczniej by�o milcze�, ale poniewa� wiedzia�, �e pan Ackerley nie robi�by takich wyrzut�w komu innemu, postanowi� si� broni�. - Przynios�em ksi��k� do matematyki, prosz� pana. Jest tej samej wielko- �ci i koloru co ksi��ka do �aciny, wi�c �atwo je pomyli�. Wypowiadaj�c te s�owa, coraz wyra�niej s�ysza� sw�j akcent z Yorkshire; natychmiast po�a�owa�, �e si� odezwa�. , - Rany boskie, Palmer, oszcz�d� nam swojego idiotycznego zaci�gania! Nikogo nie obchodzi, co masz do powiedzenia! - Pan Ackerley rozejrza� si� po klasie. - Usi�d� z Rokebym. 20 Jonathan wsta�; na rozgrzanej twarzy czu� natr�tne spojrzenia pozosta�ych uczni�w. Tylko Michael Perriman u�miechn�� si�, jakby chcia� doda� mu otuchy. Zbli�y� si� do podw�jnej �awki w pierwszym rz�dzie, gdzie siedzia� Ri- chard Rokeby i wygl�da� przez okno na pola za szko��. Richard Rokeby by� samotnikiem traktuj�cym wszystkich innych z ledwo ukrywan� pogard�. Nie mia� przyjaci�, prawie z nikim nie rozmawia�. Wyda- wa�o si�, �e nie potrzebuje �adnego towarzystwa opr�cz w�asnego. Jego zachowanie zawsze dziwi�o Jonathana. Matka powiedzia�a mu kie- dy�, �e samotnicy trzymaj� innych na dystans, gdy� dr�czy ich kompleks ni�- szo�ci. By�a tego pewna, bo przeczyta�a artyku� w jakim� magazynie. Jonathan wierzy�, �e to prawda, cho� nie potrafi� zrozumie�, z jakiego powodu Richard Rokeby mia�by si� czu� gorszy od innych. By� wyj�tkowo inteligentny, pewny siebie i - co kilka razy bez trudu udowodni� - nies�ychanie elokwentny. Najbardziej jednak zwraca�a uwag� jego uroda. By� wysokim, dobrze zbu- dowanym ch�opcem o atramentowoczarnych w�osach i wyrazistych, regularnych rysach; w jego g��boko osadzonych, przenikliwych oczach bezustannie p�on�o wyzwanie dla ca�ego �wiata. Jonathan usiad� ko�o Richarda z niepewnym u�miechem. Richard skin�� lek- ko g�ow�, przesun�� ksi��k� na �rodek i ponownie skierowa� spojrzenie na okno. Pan Ackerley rozejrza� si� po klasie. - Upton, przet�umacz pierwsze zdanie. Rozpocz�a si� lekcja. Adam Upton, bystry i pe�en entuzjazmu ucze�, po- st�powa� wed�ug ustalonej procedury: czyta� �aci�skie s�owo, podawa� angiel- ski odpowiednik, i tak a� do ko�ca zdania. Pozostali uczniowie czekali z niepo- kojem; wiercili si� w �awkach licz�c na to, �e nie zostan� dzisiaj zapytani. Jo- nathan wpatrywa� si� w swoje niezdarne t�umaczenie, pewien, �e pr�dzej czy p�niej pan Ackerley go wywo�a; mia� tylko nadziej�; �e nie przypadnie mu zdanie pi�te lub �sme. Zdanie drugie. Colin Yale. Dobrze. Zdanie trzecie. Michael Perriman, Tro- ch� gorzej. Michael mia� trudno�ci, wi�c Stephen podpowiada� mu szeptem. Zdenerwowa�o to pana Ackerleya. - Rany boskie, Perriman, to jest wasza praca domowa! A je�li tw�j brat nadal b�dzie ci pomaga�, znajdzie si� w kozie. Nast�pnym razem masz si� do- brze przygotowa�! Zdanie czwarte. Stuart Young. Lepiej odPerrimana, cho� nie ol�niewaj�co. Zdanie pi�te. Pan Ackerley podni�s� wzrok. Jonathan, wpatrzony w blat �aw- ki, czu�, jak spojrzenie nauczyciela w�druje w jego stron�. Zamar� w bezruchu. - Rokeby! . Richard Rokeby odwr�ci� si� od okna i spojrza� na pana Ackerleya. - S�ucham, prosz� pana. - Wybacz, �e ci przerywam, Rokeby. Czy by�by� tak dobry i �askawie prze- t�umaczy� nam pi�te zdanie, czy raczej wolisz obserwowa� pracownik�w krz�- taj�cych si� po boisku? Uczniowie parskn�li �miechem, w kt�rym wyra�nie brzmia�a lizusowska nuta. Pan Ackerley skin�� nieznacznie g�ow�, jak gdyby na znak, �e zauwa�y� aplauz. 21 - Wola�bym popatrze� na robotnik�w, prosz� pana - odpar� Rokeby. Kolejny wybuch �miechu, tym razem pozbawiony fa�szywej nuty, zamar� niemal natychmiast. - S�ucham? - spyta� pan Ackerley, kt�ry najwyra�niej uzna�, �e si� prze- s�ysza�. - Powiedzia�em, �e wola�bym popatrze� na robotnik�w na boisku, prosz� pana. Oczy pana Ackerleya rozszerzy�y si�. U�miech spe�z� z jego twarzy. - Czy to ma by� �art?! Uczniowie poruszyli si� nerwowo, przeczuwaj�c burz�. Richard Rokeby wydawa� si� tym nie przejmowa�. - Odpowiedzia�em na pa�skie pytanie - odpar� beznami�tnie. - Zdawa�o mi si�, �e o to panu chodzi�o. Bo je�li nie, to dlaczego je pan zadawa�? - Nie pr�bujesz chyba zrobi� ze mnie g�upca, co, Rokeby? - spyta� pan Ackerley dziwnie spokojnym g�osem. Richard Rokeby zastanowi� si� przez chwil�. - Nie robi� tego z premedytacj�, prosz� pana. Ch�opcy wstrzymali oddech i zastygli w bezruchu, pewni, �e za chwil� na- st�pi wybuch. Ale nic takiego si� nie zdarzy�o. Wydawa�o si�, �e pan Ackerley jakim� nadludzkim wysi�kiem zdo�a� prze�kn�� gniew. Jonathan, zdumiony zacho- waniem s�siada, odwr�ci� si� do niego i spostrzeg�, �e Richard spogl�da na pana Ackerleya ze spokojem, kt�rego �aden podniesiony g�os nie jest w sta- nie zak��ci�. - Zdanie numer pi��, Rokeby - poleci� pan Ackerley. - Co mam z nim zrobi�, prosz� pana?�spyta� grzecznie Rokeby. - Przet�umacz je! Richard westchn�� cicho, lecz wyra�nie, po czym przeni�s� szybko wzrok na ksi��k�. Przeczyta� na g�os ca�e zdanie, a potem bezb��dnie przet�umaczy�. - Bardzo dobrze, Rokeby - pochwali� pan Ackerley wymuszonym tonem. Richard skin�� g�ow�, a potem zn�w odwr�ci� si� do okna. Gniew prze- mkn�� po twarzy pana Ackerleya. Zamierza� co� powiedzie�, ale zrezygnowa�. Lekcja trwa�a nadal. Zdanie sz�ste. Sean Spencer. Dobrze. Zdanie si�dme. Henry Osborne. Doskonale. Nic dziwnego. Henry zdoby� w zesz�ym roku nagrod� z �aciny. Zdanie �sme. - Bardzo trudne - stwierdzi� pan Ackerley. - Kto b�dzie tak odwa�ny i spr�- buje przet�umaczy� to zdanie? Ci, kt�rzy byli pytani wcze�niej, spokojnie patrzyli przed siebie. Wszyscy inni wbijali wzrok w �awki, staraj�c si� nie zwraca� na siebie uwagi. Jonathan spu�ci� wzrok na ksi��k�; czu�, jak spojrzenie pana Ackerleya omiata klas� ni- czym cieniutki, gor�cy promie�. �Tylko nie mnie, prosz�, nie mnie, nie mnie". 22 - Palmer. - Tak, prosz� pana - odpowiedzia� Jonathan, ze wszystkich si� powstrzy- muj�c dr�enie g�osu. Zbiera�o mu si� na md�o�ci. W takich sytuacjach zawsze liczy� na pomoc Nicholasa, ale dzisiaj go nie by�o. - Przet�umacz zdanie numer osiem. - Tak, prosz� pana. Jonathan spojrza� na le��c� przed nim kartk� papieru. R�wnie pust� jak jego umys� w tej chwili. - No, Palmer. Nie b�dziemy tu siedzie� ca�y dzie�. Do�� ju� zmarnowa�e� naszego czasu. Jonathan wpatrywa� si� w s�owa wydrukowane na stronie ksi��ki. Niezro- zumia�e. R�wnie dobrze mog�yby by� napisane po chi�sku. - Palmer, mo�e w szk�ce parafialnej reaguje si� na pytanie otwarciem ust i robieniem t�pych min, ale tutaj tego nie praktykujemy. Do roboty. Znowu �miech. Jonathan poczu�, �e si� rumieni. Potar� d�oni� sk�r�, kt�ra �cierp�a dziwnie na ko�ci policzkowej. Pomy�la�, �e nie powinien tak �atwo si� czerwieni�. - T�umaczenie zda� rozpoczynamy od ustalenia podmiotu zdania i jego orzeczenia. W tej kolejno�ci. Co jest podmiotem tego zdania? Jonathan wbija� wzrok w kartk�. Nie widzia� tam �adnego podmiotu. - No, Palmer. Czemu tak siedzisz i przewracasz oczami jak ryba? Kolejne parskni�cie �miechem. - Nie przewracam oczami, prosz� pana - odpowiedzia� Jonathan. Serce bi�o mu coraz szybciej. - Wi�c co jest podmiotem zdania? - Mm... - Wpatrywa� si� w s�owa, pr�buj�c zgadn��. - Nie, Palmer, to nie jest mm. Takie s�owo nie wyst�puje w tym zdaniu. �miech przybiera� na sile. Jonathan s�ysza� Jamesa Wheatleya chichocz�- cego w ostatnim rz�dzie niczym z�o�liwy karze�. Policzki pali�y jak ogie�. Na sk�rze czu� igie�ki gor�ca. Strzeli� na chybi� trafi�. - Niemo�liwe, Palmer, nawet ty nie jeste� tak g�upi. Jeszcze raz. Jonathan zn�w wbi� wzrok w ksi��k�. Mia� wra�enie, �e rumieniec rozle- wa si� na ca�e cia�o. - Palmer, ja czekam! - Tak, prosz� pana. - A wi�c co jest podmiotem zdania?! Je�li nie potrafisz odpowiedzie� na takie proste pytanie, nie masz czego szuka� w tej szkole! Jonathan nie odrywa� wzroku od s��w tworz�cych zdanie. Ka�de z nich mog�o by� podmiotem. Serce wali�o mu jak m�ot. Poczu� zawroty g�owy. - Palmer! Gdzie jest podmiot?! I ostrzegam ci�, je�li si� pomylisz, otrzy- masz kar� na ca�y semestr! Jonathan skoncentrowa� wzrok na jednym s�owie. Otworzy� usta. Bo�e spraw, �eby to by�o to, Bo�e dopom�... Kto� zapuka� do drzwi. - Prosz�! - krzykn�� pan Ackerley. 23 Do klasy wszed� trzecioklasista z kartk� papieru w d�oni. - Pan dyrektor pyta, czy zgadza si� pan na zmiany w planie lekcji na przy- sz�y tydzie�. Pan Ackerley wzi�� kartk�. Ch�opiec sta� ko�o jego biurka ze spokojnym, ciel�cym wyrazem twarzy, nie�wiadom napi�cia wisz�cego w powietrzu. Jonathan nadal wpatrywa� si� w �aci�skie zdanie. Ko�nierzyk uciska� mu szyj�, a krew zdawa�a si� p�yn�� przed jego oczyma, m�c�c wzrok. S�ysza� szepty gdzie� z ty�u, czu� spojrzenia na plecach. Richard Rokeby, ci�gle jakby nie- obecny duchem, wodzi� pi�rem po kartce papieru. Jonathan odwr�ci� si� do Perriman�w. Stephen porusza� bezg�o�nie usta- mi; Jonathan stara� si� odczyta� jego s�owa, lecz nadaremnie. Poczu� szturch- ni�cie w �okie�. Zignorowa� je nie spuszczaj�c wzroku z ust Stephena. Po ko- lejnym szturchni�ciu Jonathan odwr�ci� si�. Richard Rokeby przesun�� po �awce skrawek papieru z zapisanym t�uma- czeniem zdania. Spojrzeli na siebie. Richard skin�� g�ow�, jakby dla zach�ty. Trzecioklasista zamkn�� za sob� drzwi. Pan Ackerley odwr�ci� si�. - Ja nadal czekam, Palmer. Jonathan spojrza� na kartk� papieru; przera�enie ust�pi�o miejsca niepew- no�ci: czy to jaki� podst�p? Pewnie tak, ale jako ton�cy musia� chwyci� si� czegokolwiek. Odczyta� pierwsze s�owo i zamar� w oczekiwaniu na grom. Nic si� jednak nie sta�o. Jonathan czyta� zdanie dalej, zerkaj�c na pana Ac- kerleya. - Dobrze, Palmer- powiedzia� nauczyciel z ledwie skrywanym rozczarowa- niem. Jonathan dotar� do ko�ca. Ulga sp�yn�a na niego falami tak pot�nymi, �e zacz�� dr�e�. Lekcja trwa�a dalej. Jonathan siedzia� i gapi� si� w ksi��k�; oddycha� po- woli, g��boko, czekaj�c, a� serce si� uspokoi, a sk�ra twarzy ostygnie. Zdanie dziewi�te. Malcolm Usher. S�abo. Zdanie dziesi�te. Timothy Wa- tham. Bardzo dobre, p�ynne t�umaczenie; Watham sko�czy� r�wno z dzwon- kiem. Pan Ackerley wymaszerowa� z klasy. Uczniowie niespiesznie zbierali ksi��- ki; nast�pn� lekcj� by�a geografia. Jonathan odwr�ci� si� do Richarda Rokeby'ego; chcia� wyrazi� mu wdzi�cz- no��, kt�ra go rozpiera�a. - Nigdy bym tego nie przet�umaczy�! Gdyby nie ty, dosta�bym kar�. Je- stem ci naprawd� wdzi�czny... Chcia�bym... Richard Rokeby zupe�nie nie zwraca� na niego uwagi. Wsta� z �awki, prze- sun�� si� obok Jonathana i skierowa� do drzwi. James Wheatley zamacha� do niego r�k�; na jego lisiej twarzy malowa� si� niek�amany podziw. - Rokeby, to by�o genialne! Nigdy nie zapomn� spojrzenia starego Fucker- leya! Mo�e chcesz... Richard zignorowa� i jego, nawet si� nie zatrzymuj�c. James Wheatley prze- rwa� w p� s�owa z g�upkowatym wyrazem twarzy, w�ciek�y i zak�opotany. 24 Perrimanowie czekali w drzwiach. Jonathan pobieg� do nich czym pr�dzej. - Fuckerley specjalnie trzyma� dla ciebie najgorsze zdanie - zauwa�y� Ste- phen na korytarzu. - On naprawd� si� na ciebie uwzi��. Jonathan skin�� g�ow�, zerkaj�c na t�ocz�cych si� wok� uczni�w w grana- towych bluzach. Wygl�dali jak r�j mr�wek przesuwaj�cych si� z komory do komory wielkiego mrowiska. Powietrze wibrowa�o setkami g�os�w, kt�re falo- wa�y i przenika�y si� nawzajem, zlewaj�c si� w bezkszta�tn�, t�tni�c� chmur� ha�asu. Taki jest g�os szko�y, tej wszechpot�nej machiny zbudowanej z tysi�cy trybik�w obracaj�cych si� p�ynnie, bez chwili przerwy, od zawsze. Do takiej w�a�nie szko�y ucz�szcza� Jonathan. I powinien cieszy� si� z tego przywileju. A on go nienawidzi�. Nast�pna lekcja to geografia. W czasie p�godzinnej przerwy mi�dzy lunchem i wychowaniem fizycz- nym Jonathan poszed� odwiedzi� Nicholasa Scotta. W szkolnej infirmerii nie by�o nikogo opr�cz Nicholasa. Pomieszczenie przesi�k�o woni� zupy i �rodk�w dezynfekcyjnych. Pacjent siedzia� na ��ku i czyta� ksi��k�. Jego ma�e ciemne oczy, kt�re wydawa�y si� jeszcze mniejsze z powodu okular�w, rozb�ys�y na widok Jonathana. - Wiedzia�em, �e przyjdziesz. Jonathan usiad� na ��ku. - Co czytasz? - Mi�o�� na oddziale dziesi�tym - odpar� Nicholas krzywi�c twarz. - Ro- mans szpitalny. Siostra Clark mi to po�yczy�a. To by�a jedyna ksi��ka, jak� znalaz�a. - Powinienem by� ci co� przynie��. Zapomnia�em. Przepraszam. - Nie szkodzi. Jak by�o na �acinie? Jonathan opowiedzia�, co si� wydarzy�o na porannej lekcji. - Nienawidz� Ackerleya. Czemu zawsze si� mnie czepia? Co w tym z�e- go, �e chodzi�em do szko�y parafialnej? - Nic. Inni nauczyciele nie maj� o to pretensji. - I nie jestem jedyny. John Fisher z trzeciej klasy te� chodzi� do takiej szko�y, tylko �e w Yarmouth. M�wi z takim akcentem, jakby trzyma� kartofel w ustach, z �aciny jest jeszcze s�abszy ode mnie, a Ackerley nie czepia si� go tak jak mnie. - Szurn�� butami o nog� ��ka. Poczucie upokorzenia, kt�rego dozna� w klasie, wr�ci�o. - Nienawidz� go. I nienawidz� tej przekl�tej szko�y! - Nie jest a� tak �le-pocieszy� go Nicholas. - Naprawd� tak my�lisz? - Nie przejmuj si� nim za bardzo, Jon. On nie jest tego wart. Jonathan nie odpowiedzia�. Patrzy� na swoje podniszczone buty i my�la� o dniu, kiedy si� poznali. To by�o nieco ponad rok temu; pierwszy dzie� sp�dzony w Kirkston Ab- bey, istny koszmar: zbi�rki, pouczenia, wyczytywanie list, przechodzenie z klasy 25 do klasy, dzwonki. Przygn�bienie Jonathana ros�o z ka�d� chwil�, na pr�no stara� si� zrozumie� to dziwne, podobne do koszar miejsce, kt�re odt�d mia�o by� jego domem. Pami�ta� olbrzymi�, pe�n� przeci�g�w sal� gimnastyczn�, gdzie musia� sta� w samej tylko koszulce i szortach, oczekuj�c na zmierzenie i zwa�enie. Trz�s� si� z zimna, podczas =gdy ubrani w dresy m�czy�ni o gro�nych spojrzeniach wykrzykiwali kolejne polecenia. Jonathan znajdowa� si� w grupie sze��dzie- si�ciu nowych uczni�w. Jednak szko�y, do kt�rych chodzili wcze�niej pozostali ch�opcy, przygotowa�y ich do wej�cia w ten �wiat pe�en nakaz�w i zakaz�w; poprzednia szko�a Jonathana tego nie uczyni�a. Wok� niego k��bi�o si� mrowie r�wie�nik�w, lecz Jonathan czu� si� samotny jak nigdy przedtem. Jego wzrok przyci�gn�a grupka trzech uczni�w stoj�cych nieopodal: drob- ny, ko�cisty ch�opiec o bladej twarzy i w grubych okularach oraz dwaj jasno- w�osi bli�niacy. Chudzielec zauwa�y� spojrzenie Jonathana i uni�s� pytaj�co brwi; speszony Jonathan odwr�ci� si� natychmiast, lecz po chwili spostrzeg�, �e tamten si� u�miecha i ruchem g�owy zaprasza, �eby przy��czy� si� do ich grupki. Jonathan zbli�y� si� wi�c nie�mia�o i w tej samej chwili zauwa�y�, �e czuje si� w obecno�ci tych ch�opc�w swobodnie, jakby od dawna by� jednym z nich. Nim min�� ten d�ugi jak wieczno�� dzie�, stali si� grup� przyjaci�, gotowych pomaga� sobie w ka�dej sytuacji. Wiedzieli, �e razem �atwiej b�dzie przetrwa� w tym dziwnym nowym �wiecie. To wspomnienie, kt�re wr�ci�o do Jonathana tak niespodziewanie, wyzwo- li�o w nim przyp�yw ciep�ych uczu� do ch�opca w okularach siedz�cego z po- wa�n� min� na ��ku. - M�g�by� si� pospieszy� z tym zdrowieniem. Nudno bez ciebie. - Jutro powinienem wyj�� - odpar� Nicholas. - Byleby� zd��y� do soboty. - Dlaczego do soboty? - W kaplicy jest og�oszenie. W sobot� po po�udniu przyjedzie genera� Col- linson, �eby wyg�osi� pogadank� o wojnie. Na pewno b�dzie ciekawie. - O, tak. Po co nam nudny wolny dzie�, skoro mo�emy sp�dzi� cztery godziny prze�ywaj�c l�dowanie w Normandii z genera�em Collinsonem. Pr�bowali zachowa� powag�, ale nie wytrzymali d�ugo. Zaraz parskn�li �miechem i zacz�li sobie salutowa�, nuc�c melodi� wojskowego marsza. - Kiedy chodzi�em do podstaw�wki - powiedzia� Nicholas - przyjecha� do nas pewien parlamentarzysta, �eby porozmawia� o polityce. Gl�dzi� bez ko�- ca! M�wi� przez ca�e popo�udnie i gada�by jeszcze ca�y wiecz�r, gdyby pewien pierwszoklasista nazwiskiem Peter Bowen nie zasn�� nagle jakby nigdy nic. - No i co? Zacz�� chrapa�? - Jeszcze gorzej. Przy�ni�o mu si�, �e jest w d�ungli i ucieka przed olbrzy- mimi paj�kami. Parlamentarzysta spyta�, czy s� jakie� pytania, i wtedy Peter Bowen wrzasn��: �Ratuj mnie, Tarzanie! Zaraz mnie z�api�!" Zn�w parskn�li �miechem; �miali si� tak g�o�no, �e siostra Clark wsun�a g�ow� przez drzwi i kaza�a im si� uspokoi�. 26 - Czy nie powiniene� ju� i��? - spyta� po chwili Niholas. - Nie musisz si� przygotowa� do zaj�� sportowych? Jonathan zerkn�� na zegarek. - Nie, jeszcze nie. Czemu pytasz? Chcesz spa�? - Nie. Chcia�bym, �eby� zosta�. Ciesz� si�, �e przyszed�e�. - Ja te�. Kilka minut siedzieli w milczeniu. By�o to lekkie, przyjemne milczenie, wygodne jak stary, dobrze rozchodzony but. Nicholas otworzy� ksi��k�, kt�r� czyta�. - Ten fragment jest zabawny. Pos�uchaj... - Wp� do dziesi�tej wieczorem. Jonathan zakr�ci� kurek i wyszed� spod prysz- nica, ociekaj�c gor�c� wod�. Si�gn�� po r�cznik, owin�� go wok� bioder i przeszed� do szatni. W powie- trzu wisia� duszny zapach brudnych ubra�. Ch�opcy przygotowywali si� do snu, rozmawiaj�c p�g�osem. Jonathan w�o�y� pi�am� i szlafrok, a potem ruszy� korytarzem w stron� g��wnego holu. Min�� tablic� og�osze�, gablotk� z nagrodami sportowymi i sto- lik, gdzie zostawiano poczt�. Znalaz� si� na schodach. Jego pantofle, kupione w tym miesi�cu, ci�gle za du�e, szura�y o zimn� betonow� posadzk�. Dotar� do szczytu schod�w, min�� pokoje do nauki senior�w i otworzy� drzwi sypialni czwartej klasy. By�o to d�ugie, w�skie pomieszczenie z drewnian� pod�og�. Znajdowa�o si� w nim szesna�cie ��ek w dw�ch rz�dach, przykrytych regulaminowymi zie- lonymi kocami; obok ��ek sta�y ma�e drewniane szafki. W sali nie by�o nikogo opr�cz Colina Yale'a i Williama Abbotta, kt�rzy le�eli skuleni i czytali ksi��ki. Jonathan przeszed� wzd�u� szeregu ��ek i otworzy� drzwi po lewej stronie, prowadz�ce do �azienki z sze�cioma umywalkami i jedn� ubikacj�. Na �cianie przybito drewnian� desk� z kubkami, szczoteczkami do z�b�w i haczykami na saszetki do przybor�w toaletowych. Umy� z�by powoli, dok�adnie. S�ysza� otwieranie i zamykanie drzwi oraz g�osy ch�opc�w wchodz�cych w szlafrokach do �azienki. Wieczorny rytua� Kirk- ston Abbey: si�ganie po szczoteczki do z�b�w, wyjmowanie flanelowych r�cz- nik�w z saszetek, mycie. Podszed� do ��ka, zdj�� szlafrok i w�lizn�� si� pod ko�dr�. �wie�a po�ciel za�o�ona dzi� rano, mocno wykrochmalona, mia�a twardo�� deski. Jonathan si�gn�� do szafki po ksi��k�; by�a to lektura obowi�zkowa z j�zy- ka angielskiego, powie�� Silos Marner. Pr�bowa� zag��bi� si� w tek�cie, ale jako� nie m�g�, wi�c le�a� i obserwowa�, co si� dzieje wok�. Po przeciwnej stronie sali Stuart Barry rozsiad� si� na ��ku i rozmawia� z Ja- mesem Whe�tleyem. Przy��czy� si� do nich George Turner. Stuart i George. Gang Jamesa. Stuart, wysoki blondyn o przystojnej twarzy bez wyrazu, raczej ograniczo- ny. Typ na�ladowcy. George - olbrzymi, topornie zbudowany, o grubych rysach; na niekszta�tnej g�owie k�pa ciemnych w�os�w. Zbyt g�upi, aby by� przyw�dc�. 27 I wreszcie sam James: niski, umi�niony, o twarzy podst�pnego gnoma. Jego przebieg�e, z�o�liwe oczka powoli i metodycznie omiata�y sal�. �Nie patrze� w tamt� stron�". Jonathan uda�, �e czyta ksi��k�; mimo woli napr�y� mi�nie. Zastanawia� si�, jakie to harce plan