14095

Szczegóły
Tytuł 14095
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14095 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14095 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14095 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KRYSTYNA BOGLAR GDZIE JEST ZEGAR MISTRZA KUKUŁKI? ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI Ш NASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1973 ЇШШКА BIBLIOTEKA PUBLICZNA] Y! Zabrzu ZN. KLAS. iPJUUf Ł____ і мін Ml------*~~""^^^^^^[^ J I NR INW. j * K A |NR|NW .о£.%і. 4» -/* •" S ^ ffl v V. ' 1-feaM.KŁ. *« i v -тіл УушДЙУ :ь--«« . 4\v; ІяИ ДйАІі\ 'V ! R.V ?~ніШі «•«I «*_ib U {І В Д Jtei Г—г—=—"' — - -" • ТР-1 ROZDZIAŁ I Było senne sierpniowe popołudnie. Upał. Wydawało się, że żar bucha z jakiegoś gigantycznego paleniska lub że rozżarzona do białości kula słoneczna spłynęła i oparła się krawędzią o staromiejskie dachy. Zmęczone gołębie niemrawo tu- 5 pały po kocich łbach jezdni. Duży rudy kot leżący w cieniu studzienki leniwie oblizał łapę. Cisza. Grześ przycupnął na murku i tępym wzrokiem spoglądał w kierunku śmietnika. Nie chciało mu się ruszyć. Zjedzony obiad mile ciążył w żołądku. Wspomnienie kruchego placka z malinami wywołało uśmiech zadowolenia, który po chwili znikł. Powróciła nuda. Rozejrzał się po podwórku. Okna mieszkań szczelnie pozasłaniane, z balkonów pierwszego piętra smętnie zwisają pęki uschniętego powoju. Kamienny łuk oddzielający dwa podwórza odcina się ostrą linią od błękitnego nieba. Mroczna sień wabi obietnicą chłodu. Grześ wstał i powlókł się w kierunku cienia. Uważnie przyjrzał się wielkim kamieniom i łuszczącej się gdzieniegdzie czerwonej cegle. „To chyba bardzo stary mur" — pomyślał przesuwając dłonią po chropowatej powierzchni. W głębi ciemniała żelazna krata przemyślnie wykuta w kształt liści. — Ładne! — mruknął chłopiec i usiadł na wystającym z niszy gładkim, wypolerowanym kamieniu. Nudził się. Miał wyraźnie dosyć tego miasta, choć przebywał w nim zaledwie od dwu dni. I to po raz pierwszy w życiu. Przyjechał do Warszawy z Kurkowa, pięknej wsi całej żółtej od kwitnących łubinów, pełnej życia, gwaru, terkotania żniwiarek i porannego piania kogutów. Grześ, jak wszystkie dzieci wychowane na wsi, lubił otwartą przestrzeń, pokratkowane pola zielonych wąsatych kłosów, przydrożne wierzby i staw, po którym pływały 6 biało-żółte gwiazdy nenufarów. Tutaj, na tym kamiennym, rozpalonym podwórku, czuł się jak źrebak, którego zamknięto w komórce na drzewo. Grześ obojętnie przyjął wiadomość o tym, że ciotka Marcjanna zaprasza go na dwa tygodnie do Warszawy. Napisała krótko: „Przyślijcie tu Grzesia, niech chłopiec pozna stolicę, przecie on już do piątej klasy chodzi, więc trzeba". To krótkie słowo „trzeba", które ciotka Marcjanna podkreśliła grubą linią, zadecydowało o wszystkim. Matka spojrzała z troską na liche Grzesiowe por teczki, zaś ojciec zamyślił się głęboko i nic nie powiedział. I Grześ pojechał. Z osełkami masła i sera zawiniętymi w wilgotne ściereczki, z wytartą walizeczką pod pachą siedział w pustym przedziale pociągu. Na wszelki wypadek oddano go pod opiekę pana konduktora. Potem był dworzec, jasne światło kłujące zmęczone Grzesiowe źrenice, warkot aut, brzęczenie tramwajów i smugi spalin z pędzących autobusów. Chaos i ciepłe ramiona ciotki Marcjanny. Grześ spał długo i jeszcze dłużej dziwił się w milczeniu, gdy następnego ranka wyszedł na pierwszy spacer po mieście. To było wczoraj. Dziś obowiązki sumiennej dozorczyni, a raczej „gospodyni" staromiejskiej kamienicy u zbiegu ulic Celnej i Brzozowej nie pozwoliły pani Marcjannie Grządkowej na zajęcie się siostrzeńcem. Grześ siedział więc nieruchomo na wystającym kamieniu 7 w zabytkowej bramie i czuł pod przymkniętymi powiekami piekącą wilgoć. Stuk-stuk. Stuk-stuk. Grześ otworzył oczy. Miarowy odgłos dochodził z głębi podwórza i zbliżał się do bramy. W chwilę potem w jasnej, słonecznej plamie ukazała się dziewczynka ze skakanką. Przeskakiwała przez sznurek, a jej koński ogonek zabawnie podrygiwał na czubku głowy. Zobaczywszy siedzącego bez ruchu nieznajomego chłopca zatrzymała się gwałtownie. W zmrużonych oczach zamigotało zdziwienie. Podeszła bliżej i bacznie przyjrzała się Grzesiowi. Miała drobną, trójkątną twarzyczkę, ruchliwe oczy podobne do okrągłych, czarnych guziczków i bez przerwy ruszała ustami, coś pracowicie żując. — To jest miejsce Radka — powiedziała wreszcie, wskazując kamień, na którym siedział Grześ. — No to co? — zdziwił się chłopiec. — To, że nie wolno ci tutaj siedzieć! To jest miejsce Radka! — powtórzyła z uporem i wyjęła z ust kulkę gumy do żucia. Chłopiec ociągając się wstał z kamienia. Odwrócił się i bez słowa odszedł w głąb przepastnej sieni. Oparł się o żelazną kratę i stał, bezmyślnie dłubiąc palcem między cegłami. Nie odwrócił się nawet wtedy, gdy w sieni zadźwięczały kroki i ktoś stanął za jego plecami. — To ty jesteś siostrzeńcem pani Grządkowej. Grześ powoli odwrócił głowę. Przed nim stał 8 szczupły chłopiec o bardzo jasnych, rozwichrzonych włosach. Miał na sobie białą koszulę i granatowe krótkie spodenki, z których wystawały nogi cienkie jak zapałki. — On siedział na twoim kamieniu! — poskarżyła dziewczynka i znów wyjęła z buzi gumę. — Siedział? — zdziwił się przybyły. — Nie pozwoliłam mu! Chcesz gumę? — zapytała z nadzieją w głosie, podając kulkę w wyciągniętej ręce. — Coś ty! — wykrzyknął chłopiec z obrzydzeniem, odwracając wzrok. — Przecież ją żułaś! Widziałem, jak wyjęłaś z ust! — No to co? — zdziwiła się szczerze. — Przecież jeszcze jest dobra. — To jest Kaśka — powiedział chłopiec do Grzesia. — Ja się nazywam Radek. Mieszkam tu na pierwszym piętrze. Grześ przestępował z nogi na nogę. Nie wiedział zupełnie, co ma powiedzieć. Patrzył w bok z ogromnie niewyraźną miną. — Nie chcesz rozmawiać, to nie! — Radek wzruszył ramionami i wtedy Grześ spostrzegł aparat fotograficzny przewieszony przez ramię chłopca. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale Radek odchodził już w stronę wyjścia na ulicę. Za nim skakała Kasia wymachując sznurem skakanki. Grześ oderwał się od ściany i ruszył nieśmiało w stronę nasłonecznionego podwórka. Pod murkiem schły w upale drobne, nie rozwinięte jeszcze 9 nagietki. Z głośnym trzaskiem otworzyły się drzwi jednej z licznych klatek schodowych i na podwórko wypadło dwóch chłopców z czerwoną piłką. Grześ skulił się cały, gdy niecelnie podana piłka wylądowała na trawniku przygniatając żółte kwiatki. — Darek! Podaj piłkę! No, rusz się! — Sam się rusz! — odkrzyknął drugi z chłopców. Grześ podniósł piłkę i chciał ją odrzucić, gdy nagle obaj chłopcy stanęli tuż przy nim. Grześ wytrzeszczył oczy i zamrugał powiekami. Nic. Zjawa nie znikała. Spojrzał jeszcze raz. „Co to jest? Jeden chłopiec czy dwóch? Oni są tacy sami!" — przemknęło mu przez myśl. Bliźniacy wybuchnęli śmiechem na widok ogłupiałej Grzesiowej miny. — Ty! Oddaj piłkę! — krzyknął ten zwany Darkiem. — Arek! Odbierz mu, bo widać coś go zatkało i będzie stał do jutra! Chłopcy porwali piłkę i dwie zupełnie jednakowe piegowate twarze wykrzywiły się w okropnym grymasie. Grześ odruchowo pochylił się nad grządką usiłując wyprostować mocno nadwerężone kwiatki. Czyjaś ręka pospieszyła mu z pomocą. — Na szczęście się nie połamały — powiedziała cicho jakaś nieznajoma dziewczynka w jasnozielonej sukience i uśmiechnęła się tak ładnie, że Grzesiowi zrobiło się jeszcze goręcej. Cofnął dłoń i zamrugał powiekami. — Darek i Arek to w grun- 10 cie rzeczy bardzo mili chłopcy, tylko nikt nigdy nie wie, który jest który. Chodzę z nimi do jednej, klasy — mówiła dziewczynka, a Grześ patrzył olśniony na jej jasne włosy, delikatne jak pajęczyna. Ktoś zatupał w pobliżu i oczom Grzesia ukazał się jeszcze jeden, ogromnie śmieszny chłopiec, który wyglądał jak beczułka po kapuście ustawiona na krótkich, klockowatych nóżkach. Chłopiec trzymał w ręku kromkę chleba z masłem, grubo posypaną miałkim cukrem. Ten cukier trzeszczał mu w zębach i spadał z kromki na podstawioną dłoń, którą łakomczuch co chwilę oblizywał ze smakiem. — Cześć, Emilka! To jest mój podwieczorek — wysapał grubas i czule uśmiechnął się do chleba. — Boguś, nie powinieneś tyle jeść! — westchnęła dziewczynka i uniosła się z klęczek. Boguś sapał i łykał cukier, a Grześ spoglądał na jasnozieloną sukienkę, która znikała w czeluściach kamiennej sieni. — Dokąd ona poszła? — zapytał i zaraz się przestraszył własnej śmiałości. — Emilka? — wysapał Boguś. — Pewnie na Rynek. Już czas na spotkanie z Jackiem. — Z jakim Jackiem? — Grześ uświadomił sobie nagle, że nigdy nie zaakceptuje owego Jacka, na spotkanie którego poszła Emilka. — Nie znasz Jacka? — zdumiał się grubas i aż U zapomniał ugryźć kromkę. — To jest wódz „siódemki"! — Czego? Jakiej „siódemki"? Boguś nie zdążył odpowiedzieć, bo nagle popołudniową ciszę zmącił przeraźliwy gwizd. Zerwał się z miejsca, rozsypując cukier, i zadziwiająco szybko jak na takiego grubasa potoczył się w cień bramy. Za nim pomknęli jak dwa piegowate du-ч±у obaj bliźniacy. Grześ przeskoczył przez wygrzewającego się na słońcu rudego kota i zbliżył się do bramy. W jasnej smudze słońca stał wysoki, smukły chłopiec w wiśniowej koszulce polo. Wokół niego gromadziła się grupka dzieci. Mignęła zielona jak groszek sukienka Emilki. Chłopiec w wiśniowej koszulce mówił coś przyciszonym głosem. Brzmiało to jednak ostro i stanowczo. „Pewnie to jest ten ich wódz" — pomyślał Grześ i już wiedział, że go bardzo, ale to bardzo nie lubi. — Znów będziemy czytać o kapitanie Cooku*? -— zawołał głośno Darek. — Oczywiście — odparła stanowczo Emilka. — Ciii — mruknął Jacek i niespokojnie zerknął na nieruchomą figurkę Grzesia. — Kto to jest? — spytał ostro. — Taki jeden... — zaczęła Kasia, ale guma do * Cook — James Cook (1728—1779), żeglarz angielski, jeden z największych odkrywców; w czasie trzech podróży dookoła .świata zbadał Nową Zelandię oraz odkrył wiele wysp i cieśnin w Antarktyce i Oceanii. 12 żucia skleiła jej wargi i przez chwilę nie mogła otworzyć ust. — On jest siostrzeńcem pani Grządkowej — powiedział Radek. — Naszej dozorczyni! — dodał widząc wahanie Jacka. — Przyjechał.ze wsi... — Aha. To jedno krótkie „aha" zabrzmiało w ustach Jacka dosyć groźnie. Dzieci patrzyły na swego wodza, który niedbałym krokiem zbliżył się do Grzesia na odległość wyciągniętej ręki. Obaj chłopcy mierzyli się spojrzeniami. — Ty — wycedził przez zęby Jacek — jeśli cię jeszcze raz złapię na podsłuchiwaniu, to... —■ zamachał groźnie zaciśniętą pięścią. — To co? — odezwał się jakiś piskliwy głos za plecami Grzesia. Obaj chłopcy odwrócili się jak na komendę. — To co? — zapytał nieznajomy jeszcze bardziej piskliwie. — Ty się, Gruszka, nie wtrącaj do nie swoich spraw! — wypalił Jacek. — Widzicie go! Obrońca się znalazł! — Wracaj do swoich książek! — krzyknął jeden z bliźniaków. — Kujon przebrzydły! — warknął drugi. — Gruszka, Gruszka, marsz do łóżka! — zaśpiewała Kasia wywijając skakanką. Chłopcy wybuchnęli śmiechem. Gruby Boguś też rechotał głośno, aż mu się trzęsły policzki. Tylko Emilka milczała. 13 — Idziemy! - - zakomenderował Jacek i czternaście nóg zamigotało w słonecznej plamie u wylotu sieni. Grześ patrzył przez chwilę na uliczny bruk, po którym przemknął zbudzony z drzemki gołąb, potem cofnął się w głąb mrocznej bramy. Chłopiec zwany ,,Gruszką" stał tam również. Spojrzeli na siebie nieśmiało. Grześ wyraźnie widział jego twarz w kształcie dorodnej klapsy i okulary w drucianej oprawie ledwie trzymające się na kartofelkowa-tym nosie. „Taki jakiś jarzynowo-owocowy!" — pomyślał i aż się uśmiechnął, tak mu się to określenie spodobało. — Na imię mam Jaś — powiedział nieznajomy głosem tak zwyczajnym, jakby to nie on przed chwilą tak piskliwie przeciwstawiał się „wodzowi". — Oni nazywają mnie „Gruszką"! — Dlaczego nie poszedłeś z nimi? — zainteresował się Grześ. — Nie należę do „siódemki" — odpowiedział szurając sandałem. — Ty się go nie boisz — stwierdził Grześ. — Nie. Ale inni się go boją! To mi się nie podoba! — Emilka... też się go boi? — Ona jest zupełnie inna! — Dlaczego? — Pisze wiersze. Grześ spojrzał zdumiony. 14 — Jak... jak... Konopnicka? —■ wykrztusił wreszcie. — Może jeszcze lepiej — odparł z przekonaniem Gruszka. — Nigdy nie należałeś do tej „siódemki"? Gruszka znów się uśmiechnął. Wziął Grzesia za rękę i pociągnął go w stronę murku koło śmietnika. — Gdybym do nich należał, to musiałaby być „ósemka", poza tym ja prawie cały rok chorowałem i miałem trudności ze szkołą. Potknąłem się na... historii! Pod koniec roku szkolnego pani powiedziała, że mnie przepyta po wakacjach i przejdę, wiesz, tak... poślizgiem! Teraz nadrabiam zaległości... — Całe lato? — Nie. Miesiąc byłem u babci w Cieplicach. — I nic cię nie interesuje, co robią bliźniacy, Emilka i cała reszta? — Eeee tam! Oni wymyślili wyprawę nad Ocean Atlantycki! Też mi zabawa! Poza tym strzelają z procy i plują pestkami, a pan Albin się złości. — Kto to jest pan Albin? — Albin Gumka. Nasz listonosz. Znany jest na całym Starym Mieście. Wczoraj Jacek razem z bliźniakami wybili szybę w sklepie na rogu! — I co? — zainteresował się Grześ. — Nic. Nie mieli nawet odwagi się przyznać! Powiedzieli, że to... Kaśka! — Ta mała ruda? 15 — Właśnie. Kaśka oczywiście nie pisnęła ani słowa, mimo że dostała tęgie lanie. — Coś takiego! — westchnął Grześ ze szczerym podziwem. — Nie chciała powiedzieć prawdy? — Ona myślała, że to Radek wybił! Wiesz, ten z aparatem fotograficznym! Dostał ten aparat za 16 •<F dobre świadectwo — dodał Gruszka z cieniem zazdrości w głosie. — Czy Jacek też tu mieszka? — Nie. On mieszka na Zapiecku. — Gdzie? — zdumiał się Grześ. — Za piecem? — Nie! — roześmiał się Gruszka. — Zapiecek to nazwa ulicy na Starówce. Nie byłeś tam? — Prawie nic jeszcze nie widziałem — posmutniał Grześ. — Ciotka nie ma czasu... — Nic się nie martw! — Gruszka klepnął go po ramieniu. — Razem pójdziemy! Wszystko ci pokażę. Przecież znam tu każdy kamień! Grzesiowi zrobiło się raźniej. Siedzieli razem do późnego wieczora. I gadali, gadali... — Jaaaasiuuu! Do dooomuu! — rozległo się nagle przeciągłe wołanie. — To mnie wołają! — poderwał się Gruszka. — Muszę już iść. Cześć! — Cześć! — powiedział Grześ i szybko dodał: — Wrócisz tu jeszcze? — Chyba nie — odparł Jaś. — Nie wolno mi tak długo siedzieć na podwórku. To przez tę moją chorobę... co jakiś czas wraca gorączka. No, lecę! Grześ został sam. Cienie kamieniczek wydłużyły się. Niebo zszarzało. Rudy kot wstał wyprężając wszystkie łapy. Z otwartego okna popłynęła głośna muzyka. W czarnej i dziwnie nieprzyjaznej paszczy ceglanej sieni mignęła na moment zielona 18 sukienka. Grześ wytężył wzrok. „Zdawało mi się!" — pomyślał i podreptał do mieszkania. Ciotka rozkładała nakrochmalone prześcieradło na miękkiej kanapie. — Śpiący jesteś? — Uhum. Zasypiał mocno tuląc głowę do kraciastej poduszki. Śniło mu się, że wpuścił krowy w łubin wujka Józka. i' ROZDZIAŁ II Wtorkowy ranek wstał ciepły i słoneczny. Na błękitnym niebie nie widać było ani śladu chmurki. Od Wisły wiał lekki, prawie niewyczuwalny powiew, tak słaby, że nie miał nawet siły poruszyć zakurzonymi listkami akacji. Ze wszystkich podwórek dochodził jednostajny szum wody, którą polewano suche kwietniki i zżółkła, łamliwą trawę. Gumowe węże zwijały swe połyskliwe czarne cielska i obficie tryskały życiodajną wodą. Z szeroko otwartych okien wylewały się strugi dźwięków, poranna gimnastyka przez radio, ówdzie skoczne melodie ludowej kapeli. Ludzie szli niespiesznie. Wychodząc z ciemnych sieni unosili głowy w górę, mrużąc oczy przed silnym blaskiem. Potem niechętnie udawali się do codziennych zajęć. O tej porze roku Warszawa wyludniała się. Tramwaje były prawie puste i niczym nie przypominały jesienno-zimowych „puszek z sardynkami". Zgrzytały wesoło po szynach błyskając odbitym w szybach słońcem. Czerwone autobusy mknęły pospiesznie, pozostawiając za sobą błękitną smu- 20 gę spalin. Nad miastem unosiła się szara mgiełka. Stare Miasto budziło się z ciężkiego snu. Od tygodnia nie spadła ani kropla deszczu. Termometry wskazywały trzydzieści dwa stopnie w cieniu. Upał. Jedynie mroczne staromiejskie bramy i podcienia dawały nieco ochłody zmęczonym turystom, których nieprzebrane rzesze przewijały się codziennie wzdłuż zabytkowych, wąskich uliczek. Pani Marcjanna Grządkowa w szerokiej spódnicy i chustce ciasno opinającej siwiejący koczek, z brzozową miotłą w ręku stała w bramie przy ulicy Celnej i z niechęcią przyglądała się zaśmieconym chodnikom. — Znów te papierzyska się walają! — mruknęła i zgarnęła strzępy szerokim zamachem miotły. — Wszystko przez te wycieczki! Szur. Szur. Szur. Miotła pani Marcjanny tańczy swój brzozowy taniec. Niedopałki, zapałki, zużyte bilety, wszystko to znika i już czysty bruk prześwieca jedynie kępkami zielonych trawek, które na przekór kamiennym płytom wyzierają ze wszystkich szczelin. — Dzień dobry! — woła od progu pan Albin Gumka i szczelniej dopina wypchaną listami i przesyłkami torbę. — Znów będzie upał! — i z rezygnacją wyciera spocone pod czapką czoło. — Dobry — mruczy pani Marcjanna obserwując uważnie stadko szarych gołębi, które drobiąc nóżkami zabawnie kręcą się w kółko. — Chleba im pokruszę — mówi i odstawia miotłę do kąta. 21 Pan Albin przystaję i dużą chustką wyciera nos. — Siostrzeniec do mnie przyjechał! — chwali się pani Grządkowa i rzuca gołębiom okruchy. — Ze wsi przyjechał. — No, no! — dziwi się pan Albin. — Teraz? Na lato? Do miasta? — Ano — zamyśla się pani Marcjanna — teraz ma wakacje! Niech chłopiec Warszawę obejrzy. — To i racja — potakuje pan Albin i macha przyjaźnie dłonią na pożegnanie. Stuk. Stuk. Stuk. To skakanka Kasi. Mała trójkątna twarzyczka marszczy się w uśmiechu. Oczka-guziczki penetrują dokładnie pustą ulicę. — Nie widziała pani Radka? — Żadnych dzieci jeszcze nie było — odpowiada pani Marcjanna odchodząc w głąb sieni. — Daaaareeek! — rozlega się głośne wołanie. Z galeryjki ciągnącej się wzdłuż pierwszego piętra zwisa pani Rusiecka — matka bliźniaków. Na jej głowie tkwi olbrzymi turban z różowego ręcznika. — Daaareek! Areek! Brzmi to zupełnie tak, jakby w górach odpowiadało echo. Kasia odwraca się błyskawicznie. Jednym rzutem oka ocenia sytuację. „Jeden jest tam — myśli spoglądając na chwiejące się gałęzie bzu. — Gdzie jest drugi?" Coś cicho brzęknęło. Kasia drgnęła i spojrzała w lewo. „Oczywiście!" Kubeł na śmieci przesunął się nieznacznie, potrą- 22 eony czyjąś niecierpliwą ręką. „Drugi jest tam!" — uśmiechnęła się dziewczynka. — Ich tu nie ma, proszę pani! — zaszczebiotała unosząc główkę w górę. — Co ja mam z tymi nieznośnymi chłopaczy-skami! — westchnęła głośno matka bliźniaków przechylając się przez poręcz. — Gdzieś się łobuzy schowały, a dziś mamy jechać do dziadków. — Chłopcy też jadą? — zainteresowała się Kasia. — Powinni. Wszystko przez tego waszego Jacka! — wy buchnęła ze złością i jeszcze raz zawołała głośno: — Daaaareeek! Areeeek! Nic. Cisza. — Jeśli ten Jacek się jeszcze raz tu pokaże, to go kijem przepędzę! — powiedziała i z rozmachem strzepnęła serwetę pełną okruchów pozostałych po śniadaniu. Kasia postała jeszcze chwilę, a widząc, że rozsierdzona pani Rusiecka weszła do mieszkania, szybko pobiegła w stronę śmietnika. — Już można! — szepnęła stukając głośno pokrywą. Jeden z bliźniaków paroma skokami przemknął przez podwórze i wpadł do ciemnej sieni. Teraz Kasia przeniosła się pod krzak bzu, z którego wystawała płowa czupryna i podrapane kolano. — No, jazda! — syknęła, bacznie obserwując drzwi balkonowe na pierwszym piętrze. 23 Ucieczka drugiego bliźniaka przestała ją interesować, albowiem z głębi podwórka nadchodził Radek. Kasia rzuciła się pędem w jego stronę. Z kieszeni fartuszka wygrzebała starą, połamaną landrynkę i podała ją chłopcu. Radek skrzywił się okropnie i włożył obie ręce do kieszeni spodenek. — Sama zjedz! — Nie chcesz? — zdumiała się Kasia pakując do ust lepkie szczęście. — Gdzie jest reszta? — zapytał rozglądając się po podwórku. — Bliźniacy ukrywają się w sieni. Oni mają dziś jechać do dziadków. — A Emilka i Boguś? — Boguś już idzie. Zobacz, on znowu coś je! Boguś toczył się dostojnie, miarowo poruszając szczękami. Z kromki chleba z masłem sypały się na ziemię gęsto kryształki cukru. Wróble z ćwierkaniem biły się o smakołyki stukając dziobkami po asfalcie. — Ooobry — wysapał Boguś pośpiesznie łykając Grześ stojąc w bramie bacznie wypatrywał, czy na podwórzu nie ukaże się Gruszka. Chciał z kimś porozmawiać. Nudził się. — Gdzie bliźniaki? — zapytał Boguś. Kasia tylko śmiesznie skrzywiła nosek. — Chodźmy! — powiedział Radek zawieszając na ramieniu aparat fotograficzny. — Już czas! 24 Emilka zbiegła po schodach. Grześ zagapił się na nią z otwartą buzią i stał tak jeszcze dobrą chwilę ze wspomnieniem zielonych falbanek w oczach. Potem zrezygnowany usiadł na murku. Ulica kipiała brzękiem baniek po mleku i człapaniem starej dorożki. Wróble wrzeszczały i biły się na jezdni, tarzając się w kurzu i piasku. Staromiejski Rynek otrząsnąwszy się z resztek nocnego mroku ukazywał całe bogactwo świateł i cieni. Wąskie frontony zabytkowych kamieniczek wystawiały do słońca płaskorzeźby i girlandy gipsowych kwiatów, jakby pusząc się swym szlachectwem. Ukośnie padające promienie rozświetlały tańczące na murach postacie, barwiły przygasłe malowidła, lśniły odbite od metalowych krat, okuć i ciężkich kołatek. Płynął na falach kamienny okręt, trzepotało skrzydłami wyrzeźbione stadko gołębi, wolno obracały się wskazówki na okrągłej tarczy zabytkowego zegara. Przy studzience, na samym środku Rynku, przekupka układała kolorowe bukiety z kwiatów i liści. Pachniało majerankiem i kiszonymi ogórkami. Na wózku jechały ułożone w piramidę ogromne cielska serów. Żółte i czerwone koła zsuwały się po desce wprost na sklepowe lady. Pojemniki z bochenkami chleba o brunatnej, spieczonej skórce znikały w ciemnych wnętrzach magazynów- Stare Miasto jadło śniadanie. Zza rogu wytoczył się wózek z zieleniną. Strzępiaste głowy włoskiej kapusty sąsiadowały zgodnie z zielonymi ogórkami i żółtą 25 górą fasoli. Rumieniły się policzki pomidorów i strąki papryki. Kawiarnia „Pod Krokodylem" otwierała gościnnie podwoje zapraszając w cień kolorowych parasoli. Po słonecznej stronie ulicy nie widać było żywego ducha. Upał narastał. Jacek siedział na schodkach przed winiarnią Fu-kiera i niespokojnie spoglądał na zegarek. „Spóźniają się!" Wreszcie dojrzał znajome sylwetki. Cała szóstka wyłoniła się u wylotu ulicy Celnej. — Cześć! — zakrzyknęli chórem bliźniacy i też przycupnęli na schodkach. Boguś wycierał ręce zatłuszczone masłem wysuwając przy tym koniuszek języka. Kasia wyciągnęła z ust długą nitkę gumy do żucia. Emilka wpatrywała się w kosz z kwiatami, który przekupka ustawiała obok wejścia do kawiarni. Różnokolorowe cynie rozcapierzały sztywne płatki jak wycięte z metalu. — Mama chce nas dzisiaj zawieźć do dziadków... — zaczął nagle Arek manipulując coś nerwowo przy sandale. — Ty się nie wygłupiaj! — warknął Jacek. — Przyniosłem książkę i mapę. Mieliśmy przecież omówić ostatnią wyprawę kapitana Cooka... — Ja też będę sławnym kapitanem! — zatrąj-kotała Kasia. — Ty jesteś za mała! — fuknął Jacek. — Co ty, co ty! — rozmazała się dziewczynka. — Radek, słyszysz, co on mówi? Radek nie odpowiedział. Był bardzo zajęty. 26 Zdjął właśnie z ramienia aparat fotograficzny i wycelował w grupę turystów afrykańskich, którzy stali na środku Rynku o czymś głośno rozprawiając. — Zrobię im zdjęcie! — Przestań już wymachiwać tym aparatem! — wrzasnął Jacek, aż zdziwiona Emilka dotknęła lekko jego ramienia. — Nie złość się. Nie ma o co! — Więc co z tym wyjazdem bliźniaków? Darek i Arek spojrzeli po sobie. — Jakoś się urwiemy... — Mam nadzieję — mruknął Jacek rozwijając mapę. — Będziemy więc omawiać trasę z Zatoki Meksykańskiej nad Ocean... — Przecież mówiłeś, że nad Atlantyk? — zdziwił się Boguś. — A teraz znów chcesz nad Ocean! — To jest jedno i to samo! — roześmiał się Radek przesuwając film w aparacie. — Ocean Atlantycki, głupi grubasie! — sapnął Jacek. — On nie wie, bo ma dwóję! Ma dwóję! — zaśpiewała Kasia kręcąc się w kółko. — Ty... — warknął Boguś i chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Emilka stanęła przed nim i wyrecytowała: — Najdzielniejszy z marynarzy, Boguś, stanie dziś na straży, ja zaś siądę tam na skale i popatrzę w sine fale... — To ładne! — szepnęli bliźniacy z uznaniem. Jacek z trudem hamował narastającą złość. „Dla- 27 czego nie potrafię przekonać ich, że najważniejsza jest sława zdobyta na morzach i oceanach?" Właśnie. Wszyscy uważali Jacka za niepoprawnego marzyciela, któremu śnią się po nocach i na jawie oceany spokojne i burzliwe, okręty szybkie jak strzała i smukłe linie jachtów... Wszystkie zeszyty szkolne są porysowane modelami starych szkunerów i galer... W marzeniach tylko krok dzieli warszawską Starówkę od Morza Bałtyckiego i szerokich, oceanicznych horyzontów, tylko krok, jedna ucieczka palcem po mapie z zakurzonego i rozpalonego do białości miasta. — Więc nikt nie chce zostać sławnym żeglarzem? — pyta Jacek ze złością. — Wszyscy! — wykrzykuje Kasia. — A... a co się je na statku? — interesuje się Boguś wywracając kieszenie podszewką do góry w poszukiwaniu jakiegoś ukrytego i zapomnianego smakołyka. — Czy to ważne? — wzrusza ramionami Emilka. — Będziemy jedli, co się da... borówki... mrówki... — Co? Mrówki? — wrzeszczy Boguś. — Nigdy! Za nic na świecie! — Oszalałeś? — śmieje się Radek i celuje obiektywem w zabytkową bramę, z której dwaj mężczyźni wynoszą jakiś duży, starannie opakowany przedmiot. — Ona tylko tak... — mruczy Arek. — To był rym do „borówki". 28 Radek przykuca. Fragment bramy obok sklepu zegarmistrza będzie pięknym, artystycznym zdjęciem! Tatuś wyjaśniał mu, jak należy fotografować architekturę. Trzeba bardzo uważać, skąd pada 29 światło... Bliżej! Brama nie chce się w obiektywie powiększyć! Jeszcze bliżej. Parę kroków. Teraz znów mu przeszkadzają ci dwaj z paczką. Radek podchodzi... ustawia się... Pstryk! Lecz co to? Dwaj mężczyźni oglądają się trwożnie! Jeden z nich ma duży ogórkowy nos i cienkie wąsiki. Drugi coś głośno woła i Radek widzi, że brakuje mu trzech przednich zębów. Obaj wygrażają chłopcu pięściami. Radek cofa się przerażony. — Zmiataj stąd, szczeniaku! —»■ woła ten z dużym nosem i już chce się rzucić na chłopca, gdy zatrzymuje go szczerbaty wskazując na pakę stojącą przy krawężniku. Ten z nosem szybko zawraca, z niemałym wysiłkiem wstawiają paczkę na taczki i obaj szybko znikają za rogiem. „Co to było?" — dziwi się w duchu chłopiec i pospiesznie wraca do czekających kolegów. — Idziemy! — woła niecierpliwie Jacek i rusza przodem. Za nim idzie reszta dzieci. Radek zamyślony zamyka pochód. „Co oni wieźli?" — zastanawia się przyciskając aparat do piersi. Przypomina sobie wściekłość, jaka malowała się na twarzach obu widzianych przed chwilą mężczyzn. „Może coś ukradli? Może to byli złodzieje?" Dzieci przechodzą na ukos Rynek kierując się na Kamienne Schodki. — Nad Wisłę? — pyta Darek. — Pewnie! Usiądziemy na ławce i obejrzymy mapę — woła Arek i puszcza się galopem w dół. Za nim mknie drugi bliźniak. 30 Jacek zatrzymuje się u wylotu schodków. — Zejdziemy teraz w dół, potem Wodną na Wybrzeże Gdańskie — mówi poważnie. Dzieci skaczą ze stopnia na stopień. Jacek unosi głowę i wciąga tak dobrze znany mu zapach, który . lekki wietrzyk niesie znad rzeki. Oczy mu błyszczą. Lecz co to? W połowie wąskich schodków jacyś dwaj mężczyźni zagradzają im drogę. Radek poznaje! Tak, to są ci sami, którzy nie tak dawno wywozili coś taczkami z bramy na Rynku! — Uważaj, Jacek! — krzyczy, ale w tej samej chwili mężczyzna z ogórkowym nosem chwyta go silnie za ramię. — Co? Czego pan chce ode mnie? — Zaraz się dowiesz! Nie szarp się! — syczy napastnik. — Radek, co on od ciebie chce? — denerwuje się Jacek uwięziony w twardym uścisku szczerbatego. Przerażone dziewczynki tulą się do siebie. Boguś stoi z otwartą buzią i boi się zrobić choć jeden krok. — Oddaj ten film! — warczy mężczyzna z ogórkowym nosem zrywając z Radkowego ramienia aparat fotograficzny. — Wykręć film i oddaj mu aparat! — syczy szczerbaty do swego towarzysza, mocno trzymając wyrywającego się Jacka. — Co panowie? — denerwuje się Radek. — Ja tylko... 31 - Żadne „tylko"! — mężczyzna z wielkim nosem chowa film do kieszeni. Jacek szamoce się ze szczerbatym. Podstawił mu nogę, ale sam stracił równowagę i ląduje parę schodków niżej. Obaj mężczyźni znikają za rogiem. — Jacek! Potłukłeś się? — pyta Emilka przy-kucając obok chłopca. — Trzeba ich gonić! — zrywa się Jacek, ale zaraz z sykiem siada na schodku. Z rozbitego kolana sączy się krew. Emilka wyjmuje czystą chusteczkę i zawiązuje ranę. — Możesz chodzić? — pyta z troską, pomagając mu wstać. — Mmmogę — mruczy Jacek zaciskając wargi z bólu. — Co oni... co oni chcieli? — wyjąkał Boguś drżącym głosem, oglądając się z niepokojem za siebie. Kasia jest już przy Radku. Patrzy na niego i widzi dwie duże łzy spływające po opalonych policzkach chłopca. — Radek, nie martw się! No, nie płacz... Ale Kasia nie wie, że tego właśnie nie wolno było powiedzieć. — Ja wcale nie płaczę! — wybucha Radek i łzy jak groch sypią się mu z oczu. Odwraca się gwałtownie i biegnie pędem w dół. Tymczasem bliźniacy, którzy już od dawna cze- 32 kali na dole i dzięki temu nie wpadli w pułapkę, pojawili się nagle na schodach zniecierpliwieni. — Radek, gdzie pędzisz? Co się tu stało? — zawołali zdziwieni panującą ciszą i rozpaczliwymi minami dziewczynek. Kasia zaczyna chaotyczną opowieść o tym, co się wydarzyło. Jacek wstaje z trudem i sycząc z bólu usiłuje zejść po schodach. „Co to było? — zastanawia się. — Dlaczego ci dwaj faceci zabrali film? Dlaczego tylko film? No tak, na pewno Radek fotografując Rynek uwiecznił ich na jednej z klisz! Ale co to szkodzi? Trzeba jednak koniecznie znaleźć Radka, może on się domyśla, o co tu mogło chodzić!" — Jacek, co robimy? — pyta Boguś. — Siedzimy na schodach — odpowiada wódz ze złością. — Dajcie mu spokój! — wtrąca się Emilka. — Kolano go boli. — Co tam kolano — syczy Kasia i zrywa się z miejsca. — Trzeba natychmiast odszukać Radka! On płakał! — Ona ma rację — mówi nieśmiało Darek. — W każdym razie coś trzeba robić! — zgadza się Arek. Jacek podnosi głowę. Zielone drzewa i dachy domów rozlewają się u ich stóp barwnymi plamami. Małe ogródki łagodnie opadają skarpą w kierunku nadbrzeża. W dole snuje się leniwie szara rzeka. ><>5ts>> 3 Gdzie jest zegar... j,*jj jjMgft} %$*4 — Radek sam wróci... Jak zechce — mówi wreszcie. — Nie wiemy przecież, gdzie popędził... — Hen nad oceany, wiatrem, burzą gnany... — mruczy Emilka, a zielone iskierki migocą jej w źrenicach. — To ładne! — odpowiadają bliźniacy. — Głupie chłopaczyska! — syczy Kasia marszcząc ze złością nos. — Więc nie idziecie po Radka? To nie! — wykrzykuje i ostro bierze zakręt w ulicę Brzozową. Pędzi co tchu, a ruda kitka włosów podskakuje jej na czubku głowy. Już ukazuje się znajomy narożnik i wypucowany kamień, na którym często wysiaduje Radek. Nikogo. ROZDZIAŁ III Radek długo nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, jakie wywarła na nim niespodziewana napaść i strata filmu. A co w tym wszystkim było najgorsze, to łzy, których nie umiał powstrzymać. Te łzy, które widzieli wszyscy: Jacek, Emilka i Kaśka. Dlaczego się rozpłakał? Z żalu za filmem? Nie, choć i ten szczegół miał tu znaczenie. Film można kupić nowy, ale nie można za żadne pieniądze odkupić szacunku własnej bandy! Teraz nie może im się pokazać na oczy! Będą go przezywać beksą i nikt nie będzie się liczył z jego zdaniem! Radek przycupnął na brzeżku kamienia w najciemniejszym zagłębieniu sionki. Może należałoby ich odszukać, tych obrzydliwych napastników? Całkiem możliwe, że to byli złodzieje. Ale sam? Przecież nikt mi nie pomoże! — denerwował się ogryzając paznokcie. — Jacek? Eee, on się zna tylko na morzach i oceanach! Dziewczynki? Do niczego! Bliźniacy też! Oni zresztą nie wiedzą nawet, jak wyglądali ci napastnicy! Zadudniły jakieś kroki. Radek spojrzał ku wylotowi bramy. Na podwórzu, w pełnym słońcu, 3» 35 z głową zadartą do góry, stał ten nowy chłopiec, który przyjechał na wakacje do pani Grządkowej. „Jak on się nazywa? — nie mógł sobie przypomnieć Radek. — Aha! Grześ". Grześ spoglądał na balkon pierwszego piętra z takim natężeniem, jakby miały spaść stamtąd za chwilę gorące, lukrowane pączki lub co najmniej owocowe dropsy. Nic jednak nie spadło, lecz jakby w odpowiedzi na to ciche Grzesiowe czekanie na galeryjce ukazała się okrągła głowa i błysnęły szkła okularów. To Gruszka nie spiesząc się schodził na podwórko. — Cześć, Grzesiu! — Cześć! — Nudzisz się tutaj? — Trochę. — Grześ uśmiechnął się nieśmiało. — Ciotka nie ma czasu. Sam nie wiem, dokąd iść... — Boisz się, że się zgubisz? — Aha. — Zobacz! Ktoś tam tkwi w kącie bramy! — Gruszka ruszył przodem. — Radek? Co tu robisz? — Nic. Odczep się. — Płakałeś? — zdziwił się Gruszka. — Nie! Dajcie mi spokój! Idźcie sobie! —■ Czy coś się zdarzyło w bandzie? Może mógłbym ci w czymś pomóc? — zapytał poważnie Gruszka postępując parę kroków naprzód. — Mówię ci: odczep się! — warknął ze złością Radek. 36 — Dobrze. Mogę się odczepić — odparł chłopiec wzruszając ramionami. — Chodź, Grzesiu! W tej samej chwili do bramy wpadła jak bomba Kasia. Sapała głośno z wysiłku. Na jej śmiesznej, trójkątnej twarzyczce malowała się złość. Rozwiany rudy „ogonek" sterczał jak miotełka. — Radek! Szukam cię wszędzie! Musimy wyśledzić tych, co... Radek zerwał się z kamienia. Ostrzegawczo położył palec na ustach, chcąc dać do zrozumienia tej małej papli, że tajemnica musi być zachowana, ale było już za późno. — Oni mu ukradli film z aparatu! — wysapała zwracając się do Gruszki i Grzesia. — Jacy: oni? — zainteresował się Gruszka. — Tacy jedni! Bandyci! Czatowali na Kamiennych Schodkach! Jeden z nich miał ogórkowy nos, a drugi był szczerbaty! — Mów do rzeczy! Nic nie rozumiem. Ogórkowy? Szczerbaty? Pomimo gwałtownych protestów Radka Kasia dokładnie, choć nieco chaotycznie, opowiedziała całe zdarzenie. — I potem zerwali mu z ramienia aparat, wykręcili film i zrzucili Jacka ze schodów, i uciekli, i Radek płakał... — Nie gadaj głupstw! — fuknął wściekły Radek i odwrócił głowę. — Jest w tym coś zagadkowego — powiedział w zadumie Gruszka. 37 — Oni się chyba czegoś bali — wtrącił cicho Grześ. — Tak. Ale czego? — Radek ich sfotografował, jak wywozili na taczkach jakąś wielką pakę owiązaną sznurem! Widziałam! — poderwała się Kasia. — Patrzyłam w tę samą stronę! Zawsze patrzę na to, co robi Radek! — dodała prędko i nieśmiało spojrzała w stronę chłopców. — Po co im to wypaplałaś?! — wybuchnął Radek. — Teraz oni wszystkim wygadają! Zaraz się ojciec dowie i... — Niczego się nie dowie — powiedział cicho Gruszka. — Ja nie powiem nikomu. Grześ też nie. Prawda? — Nie powiem — przytaknął Grześ patrząc pod nogi. — Nie wierzę wam! — wrzasnął Radek i skoczył do Gruszki. Załzawione oczy ciskały błyskawice. — Ty jesteś kujon i lizus, a ten tam... nie wiadomo kto! Grześ stał w miejscu z przekrzywioną na bok głową. Było mu przykro i ogromnie smutno. „Po co tu przyjechałem? — myślał. — Tam chłopaki nad wodą ryby łowią! Swoi, koledzy! Ci z miasta są tacy dziwni". Gruszka spojrzał na Grzesia i uśmiechnął się. Podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. Potem pociągnął go w głąb podwórka, aż pod mu- 38 rek, gdzie gromadka szarych gołębi dziobała z zapałem okruchy chleba. — Wiesz co? — powiedział nachylając się do Grzesiowego ucha- — My odnajdziemy tych bandytów! — My? — zdumiał się Grześ. — Jak to: my? — My dwaj! Ty i ja! — Ale po co? Co nas obchodzi ten film? — To nie chodzi o film! Ci ludzie muszą mieć coś poważniejszego na sumieniu! Czy nie chciałbyś pobawić się w detektywa? — W dęte... w co? — Detektyw to jest taki... milicjant w cywilu. Wszystko śledzi. — Aha. Ale przecież nic o nich nie wiemy — Grześ nie był całkiem przekonany. — Ale się dowiemy. Trzeba tylko pilnie obserwować Radka, Jacka i całą resztę. — Ty myślisz, że banda też będzie ich szukać? — Na pewno! Tylko... — Tylko co? — Ty nie znasz tej dzielnicy... możesz się zgubić. — A właśnie, że nie! — zawołał rozzłoszczony Grześ. — Myślisz, że jak ktoś mieszka na wsi, to już nic nie potrafi zrobić? Sam byś się zgubił w naszych lasach! A ja nie! Wiem, gdzie jest północ i gdzie południe. Powiem ci bez patrzenia na zegarek, która jest godzina. Wiem... — Dobrze, dobrze! — uciszał go Gruszka roz- 39 glądając się bacznie dookoła. — Nie wrzeszcz tak, bo tamci się zorientują. Ja już postaram się wyciągnąć resztę wiadomości od tej małej złośnicy. Tylko nic nikomu nie mów. Nawet pani Grządko-wej. — Dobrze. Nie powiem cioci — wysapał Grześ i poczuł, że mu złość mija. Spojrzał na okrągłe okulary w drucianej oprawie i zrobiło mu się ciepło koło serca. — Chcesz być moim przyjacielem? — zapytał Gruszka grubym, jakby zawstydzonym głosem i nawet spuścił oczy. Grześ spojrzał na niego rozjaśnionym wzrokiem i powiedział poważnie jedno tylko słowo: — Tak. Chwilę stali nieruchomo. Nie wiedzieli, co począć z rękoma i w ogóle z sobą. Wreszcie Gruszka uśmiechnął się niepewnie i wymamrotał: — Więc spotkamy się tu o czwartej. — Dlaczego właśnie o czwartej? — Widzisz — tłumaczył szeptem — „siódemka" ma zawsze spotkania o piątej po południu na Rynku Starego Miasta. Musimy podsłuchać, o czym będą mówić. — Przecież nas zobaczą! — Nie. Zresztą wszystko ci wyjaśnię na miejscu. Przyjdziesz tu? — Przyjdę. Gruszka pobiegł do domu. Grześ popatrzył na grządkę z nagietkami i po raz pierwszy od przy- 40 jazdu do Warszawy roześmiał się głośno i szczęśliwie. Nie był sam! Miał przyjaciela! Może nawet zostać tym... jakże on się nazywa? Aha! Detektywem! Teraz nic już nie będzie ani trudne, ani niemożliwe! Ciotka Marcjanna stanęła w drzwiach, a widząc nadchodzącego Grzesia potrząsnęła trzymanym w ręku durszlakiem. Przez kuchenne okno dolatywał słodki zapach smażonych powideł. Grześ pociągnął z lubością nosem i przyspieszył kroku. * Jacek siedział na Fukierowskich schodkach i niecierpliwił się. Właściwie zawsze się niecierpliwił, gdy musiał na coś lub na kogoś czekać. Nawet na Mikołajowe podarunki. Wszystko chciał zaraz, natychmiast. Odkąd rodzice mieszkali osobno, wychowywał się u babci, która uwielbiała wnuka i na nieszczęście pozwalała mu na wszystko. Jacek bezkarnie oglądał niedozwolone filmy, szwendał się całymi dniami po mieście, nic nie robiąc, i w niczym babci nie pomagał. Miał wielkie marzenie, które od dzieciństwa owładnęło nim niepodzielnie i rosło w miarę upływu czasu. Jacek marzył o sławie. A to wiązało się z wyprawą na Ocean Atlantycki! Wszystko jedno jak! Byle prędko. Tego upalnego lata każde wspomnienie morza było szczególnie silne i bolesne. Chłopiec chodził nad Wisłę i długo wpatrywał się w jej wartki bieg. Czasem przepływały stateczki i ginęły w dali 41 pod mostem. Jacek odprowadzał je wzrokiem i marzył. Tam poznał bliźniaków, Emilkę, Bogusia i resztę dzieci z ulicy Celnej. Po miesiącu spędzonym na obozach w górach i nad morzem dzieci chętnie biegły nad Wisłę, by wyrwać się z rozpalonych miejskich bruków. Jacek szybko zdobył posłuch i szacunek gromadki. Podporządkował je sobie i swoim marzeniom. Wtedy postanowili wspólną wyprawę. Na dobrą sprawę nikt nie orientował się, w jaki sposób to ma nastąpić, ale też nikt się o to nie martwił. Opowieści Jacka o grzmiących falach i przybrzeżnych skałach zrobiły swoje. Dopomogły zdjęcia i ilustracje wycinane z książek i albumów. Ziarno przygody padło na podatny grunt. Jacek mianował się admirałem. A teraz ta dziwna historia, która zdarzyła się na Kamiennych Schodkach! Siedział przed wejściem do winiarni, na zwykłym miejscu spotkań, i krzywił się z bólu. Stłuczone kolano rwało, jakby je ktoś przypiekał rozpalonym żelazem. W duchu buntował się przeciwko przemocy, jaką wobec niego zastosowano. Jego duma ogromnie cierpiała. Tego nie wolno tak zostawić, trzeba im dać nauczkę! Dobrze! On im pokaże, złodziejom przebrzydłym, co to znaczy wchodzić w drogę jemu, Jackowi! „Już ja ich spod ziemi wykopię!" — mruczał, z trudem zginając opuchnięte kolano. Wreszcie zobaczył dzieci. Wlokły się w poprzek Rynku lawirując między grupkami turystów zu- 42 pełnie tak, jakby celowo chciały opóźnić chwilę spotkania. Tylko Emilka uśmiechała się jak zwykle do swoich myśli. Już z daleka Jacek zauważył brak Radka i nieodłącznej Kasi. „Obraził się czy co?" — pomyślał ze złością. Nie znosił, jak mu się ktoś przeciwstawiał. Bliźniacy szli na przedzie. Patrząc na nich Jacek zamyślił się głęboko. „A może? Może to właśnie będzie najlepszy sposób?" Zmarszczył brwi. — Gdzie Radek i Kasia? — Nie wiem — mruknął Boguś, spokojnie pożerając swoją kolejną dziś kromkę chleba z cukrem. — Boli cię kolano? — spytała Emilka. — Nie! — warknął Jacek i aż mu się samemu zrobiło przykro na dźwięk własnego głosu. — To co robimy? — zapytali chórem piegowaci. — Zaraz. Bez pytań. Wszyscy siadają! — komenderował przesuwając się na wyższy schodek. — A teraz słuchajcie, co postanowiłem. Musimy odnaleźć tych chuliganów, którzy na nas napadli. — Ale jak? — zaniepokoił się Boguś przełykając kęs chleba. — Powiedziałem: bez pytań! Słuchajcie, do omawiania wyprawy kapitana Cooka wrócimy dopiero wtedy, kiedy spierzemy ich na kwaśne jabłko! — Kwaśne jabłko na jabłoni, któż złodziei tych dogoni? — wyrecytowała Emilka zapatrzona w kolorowy stragan. 43 - To ładne - - uśmiechnęli się z aprobatą bliźniacy ukazując jednakowo wystające siekacze. Boguś poczuł, jak mu ciarki przebiegają po plecach. Więc nie dość, że będą prać złodziei, to jeszcze przedtem muszą śledzić ich dniem i nocą! Boguś nie bardzo sobie umiał wyobrazić, jak też takie „pranie" ma wyglądać! I czy aby na pewno to on będzie prał, a nie odwrotnie? — Nie wiemy przecież, kim oni są ani gdzie mieszkają — odważył się wtrącić Darek. — Ale można poszukać — odparł Arek, chociaż na ogół zgadzał się ze zdaniem brata. — Przecież wy ich w ogóle nie widzieliście! — zawołał płaczliwie Boguś. — Ja ich widziałem i Radek, i Emilka, i Jacek! Nnnoo i oni widzieli mnie... to znaczy... nas! Może nas zapamiętali... — przeraził się łakomczuch nie na żarty. — Właśnie! — ucieszył się Jacek. — Oni widzieli nas, ale nie znają bliźniaków. Więc nasze zadanie jest takie: pokazać bliźniakom złodziei. — Musicie ich wyśledzić — kiwnął domyślnie głową Darek. — To fajowo! — ucieszył się Arek. — Pamiętajcie tylko, że najlepiej nie pokazywać się tu na Rynku w towarzystwie Radka. Oni pewnie mają na niego oko. Poznali go bezbłędnie wtedy na Kamiennych Schodkach. — Jasne! — odkrzyknęły dzieci. — Uwaga! — szeptał Jacek, bacznie rozglądając się na boki. — Od tej chwili bliźniaki trzyma- 44 ją się z dala od reszty. Łączniczką między obiema grupami będzie Emilka. Kto z nas pierwszy spotka któregoś z tych typów — daje znak! — Jaki? — zajęczał Boguś. W tym jednym krótkim słowie brzmiał Gały lęk, jakim tłuśeioch wypełniony był po brzegi. Wyglądał tak, jakby zamiast chleba z cukrem pożerał wielkie kawały strachu. — Zaraz wam pokażę miejsce, gdzie będziemy chować meldunki. Chodźcie za mną. Dzieci podreptały przez Rynek. — Tutaj! — Jacek wskazał na pięknie kutą, żelazną kratę osłaniającą jedno z zakurzonych okien szarej kamienicy. — Phi! Tu pełno takich krat! Mogą się nam pomylić! — wzruszył ramionami Darek. — Ech, ty zakuta pało! — syknął pogardliwie Jacek. — Zobacz no dobrze, cymbale, gdzie stoisz! — Jak to: gdzie? — Pod domem... — usiłował dopomóc bratu Arek. — Nie pod domem, tylko „Pod Murzynkiem"! — O czym wy mówicie? — zdenerwował się Boguś. — Ja nie rozumiem! — Spójrz! — powiedziała Emilka i chwyciwszy Bogusia za podbródek uniosła mu głowę do góry. — Aha! — wykrzyknęli chórem bliźniacy. — Dom „Pod Murzynkiem"! Oczywiście! Każde dziecko ze Starówki dosko- 45 nale wie, gdzie jest ów Murzynek. Kamienica wąska jak inne, równie bogato, dekorowana przez budowniczych, którzy cały swój kunszt zawarli w rzeźbach i malowidłach, a jednak inna. Wyróżnia ją właśnie głowa Murzynka — symbol dawnego handlu zamorskiego w odległych czasach siedemnastego stulecia. — Więc tu? Za tą kratą? — Arek aż drżał z przejęcia. — Tak. Zwinięta kartka z hasłem... — Czarny Murzynek w sznurku korali znajdzie złodziei, choć się schowali! — Emilka roześmiała się radośnie. — Dobra! — zgodził się łaskawie Jacek. — Hasło brzmi: „Czarny Murzynek"! Czy wszyscy zapamiętali? Ty też? — zapytał Bogusia. — No chyba! — odsapnął oburzony tłuścioch. — Od czego zaczynamy? — Właśnie, od czego? — Jak już mówiłem, wy się wyłączacie — zwrócił się Jacek do piegowatych. — Możecie sobie siedzieć tam, na tej kamiennej ławce. My we trójkę pójdziemy teraz obejrzeć dom, z którego wyszli ci dwaj z paczką. — Myślisz, że oni tam mieszkają? — Nie — odparł stanowczo Jacek. — No więc po co tam idziecie? — Trzeba zobaczyć, kto tam mieszka. Jeśli oni coś ukradli, to raczej już tam nie wrócą — dumał 46 Jacek. — Ale na wszelki wypadek Emilka pójdzie sprawdzić listę lokatorów! — Dobrze — powiedziała dziewczynka. — Idę! * Radek szedł szybko, zupełnie nie zważając na to, że idąca za nim Kasia pozostaje w tyle. Z buzią wykrzywioną w podkówkę dreptała, starając się dorównać wielkim krokom chłopca. Wzdychała tylko przypominając sobie straszną burę, jaką dostała dziś od Radka. Jeszcze nikt nigdy tak na nią nie krzyczał jak on dzisiaj. Kasia ani rusz nie mogła zrozumieć dlaczego! Cóż strasznego,