KRYSTYNA BOGLAR GDZIE JEST ZEGAR MISTRZA KUKUŁKI? ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI Ш NASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1973 ЇШШКА BIBLIOTEKA PUBLICZNA] Y! Zabrzu ZN. KLAS. iPJUUf Ł____ і мін Ml------*~~""^^^^^^[^ J I NR INW. j * K A |NR|NW .о£.%і. 4» -/* •" S ^ ffl v V. ' 1-feaM.KŁ. *« i v -тіл УушДЙУ :ь--«« . 4\v; ІяИ ДйАІі\ 'V ! R.V ?~ніШі «•«I «*_ib U {І В Д Jtei Г—г—=—"' — - -" • ТР-1 ROZDZIAŁ I Było senne sierpniowe popołudnie. Upał. Wydawało się, że żar bucha z jakiegoś gigantycznego paleniska lub że rozżarzona do białości kula słoneczna spłynęła i oparła się krawędzią o staromiejskie dachy. Zmęczone gołębie niemrawo tu- 5 pały po kocich łbach jezdni. Duży rudy kot leżący w cieniu studzienki leniwie oblizał łapę. Cisza. Grześ przycupnął na murku i tępym wzrokiem spoglądał w kierunku śmietnika. Nie chciało mu się ruszyć. Zjedzony obiad mile ciążył w żołądku. Wspomnienie kruchego placka z malinami wywołało uśmiech zadowolenia, który po chwili znikł. Powróciła nuda. Rozejrzał się po podwórku. Okna mieszkań szczelnie pozasłaniane, z balkonów pierwszego piętra smętnie zwisają pęki uschniętego powoju. Kamienny łuk oddzielający dwa podwórza odcina się ostrą linią od błękitnego nieba. Mroczna sień wabi obietnicą chłodu. Grześ wstał i powlókł się w kierunku cienia. Uważnie przyjrzał się wielkim kamieniom i łuszczącej się gdzieniegdzie czerwonej cegle. „To chyba bardzo stary mur" — pomyślał przesuwając dłonią po chropowatej powierzchni. W głębi ciemniała żelazna krata przemyślnie wykuta w kształt liści. — Ładne! — mruknął chłopiec i usiadł na wystającym z niszy gładkim, wypolerowanym kamieniu. Nudził się. Miał wyraźnie dosyć tego miasta, choć przebywał w nim zaledwie od dwu dni. I to po raz pierwszy w życiu. Przyjechał do Warszawy z Kurkowa, pięknej wsi całej żółtej od kwitnących łubinów, pełnej życia, gwaru, terkotania żniwiarek i porannego piania kogutów. Grześ, jak wszystkie dzieci wychowane na wsi, lubił otwartą przestrzeń, pokratkowane pola zielonych wąsatych kłosów, przydrożne wierzby i staw, po którym pływały 6 biało-żółte gwiazdy nenufarów. Tutaj, na tym kamiennym, rozpalonym podwórku, czuł się jak źrebak, którego zamknięto w komórce na drzewo. Grześ obojętnie przyjął wiadomość o tym, że ciotka Marcjanna zaprasza go na dwa tygodnie do Warszawy. Napisała krótko: „Przyślijcie tu Grzesia, niech chłopiec pozna stolicę, przecie on już do piątej klasy chodzi, więc trzeba". To krótkie słowo „trzeba", które ciotka Marcjanna podkreśliła grubą linią, zadecydowało o wszystkim. Matka spojrzała z troską na liche Grzesiowe por teczki, zaś ojciec zamyślił się głęboko i nic nie powiedział. I Grześ pojechał. Z osełkami masła i sera zawiniętymi w wilgotne ściereczki, z wytartą walizeczką pod pachą siedział w pustym przedziale pociągu. Na wszelki wypadek oddano go pod opiekę pana konduktora. Potem był dworzec, jasne światło kłujące zmęczone Grzesiowe źrenice, warkot aut, brzęczenie tramwajów i smugi spalin z pędzących autobusów. Chaos i ciepłe ramiona ciotki Marcjanny. Grześ spał długo i jeszcze dłużej dziwił się w milczeniu, gdy następnego ranka wyszedł na pierwszy spacer po mieście. To było wczoraj. Dziś obowiązki sumiennej dozorczyni, a raczej „gospodyni" staromiejskiej kamienicy u zbiegu ulic Celnej i Brzozowej nie pozwoliły pani Marcjannie Grządkowej na zajęcie się siostrzeńcem. Grześ siedział więc nieruchomo na wystającym kamieniu 7 w zabytkowej bramie i czuł pod przymkniętymi powiekami piekącą wilgoć. Stuk-stuk. Stuk-stuk. Grześ otworzył oczy. Miarowy odgłos dochodził z głębi podwórza i zbliżał się do bramy. W chwilę potem w jasnej, słonecznej plamie ukazała się dziewczynka ze skakanką. Przeskakiwała przez sznurek, a jej koński ogonek zabawnie podrygiwał na czubku głowy. Zobaczywszy siedzącego bez ruchu nieznajomego chłopca zatrzymała się gwałtownie. W zmrużonych oczach zamigotało zdziwienie. Podeszła bliżej i bacznie przyjrzała się Grzesiowi. Miała drobną, trójkątną twarzyczkę, ruchliwe oczy podobne do okrągłych, czarnych guziczków i bez przerwy ruszała ustami, coś pracowicie żując. — To jest miejsce Radka — powiedziała wreszcie, wskazując kamień, na którym siedział Grześ. — No to co? — zdziwił się chłopiec. — To, że nie wolno ci tutaj siedzieć! To jest miejsce Radka! — powtórzyła z uporem i wyjęła z ust kulkę gumy do żucia. Chłopiec ociągając się wstał z kamienia. Odwrócił się i bez słowa odszedł w głąb przepastnej sieni. Oparł się o żelazną kratę i stał, bezmyślnie dłubiąc palcem między cegłami. Nie odwrócił się nawet wtedy, gdy w sieni zadźwięczały kroki i ktoś stanął za jego plecami. — To ty jesteś siostrzeńcem pani Grządkowej. Grześ powoli odwrócił głowę. Przed nim stał 8 szczupły chłopiec o bardzo jasnych, rozwichrzonych włosach. Miał na sobie białą koszulę i granatowe krótkie spodenki, z których wystawały nogi cienkie jak zapałki. — On siedział na twoim kamieniu! — poskarżyła dziewczynka i znów wyjęła z buzi gumę. — Siedział? — zdziwił się przybyły. — Nie pozwoliłam mu! Chcesz gumę? — zapytała z nadzieją w głosie, podając kulkę w wyciągniętej ręce. — Coś ty! — wykrzyknął chłopiec z obrzydzeniem, odwracając wzrok. — Przecież ją żułaś! Widziałem, jak wyjęłaś z ust! — No to co? — zdziwiła się szczerze. — Przecież jeszcze jest dobra. — To jest Kaśka — powiedział chłopiec do Grzesia. — Ja się nazywam Radek. Mieszkam tu na pierwszym piętrze. Grześ przestępował z nogi na nogę. Nie wiedział zupełnie, co ma powiedzieć. Patrzył w bok z ogromnie niewyraźną miną. — Nie chcesz rozmawiać, to nie! — Radek wzruszył ramionami i wtedy Grześ spostrzegł aparat fotograficzny przewieszony przez ramię chłopca. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale Radek odchodził już w stronę wyjścia na ulicę. Za nim skakała Kasia wymachując sznurem skakanki. Grześ oderwał się od ściany i ruszył nieśmiało w stronę nasłonecznionego podwórka. Pod murkiem schły w upale drobne, nie rozwinięte jeszcze 9 nagietki. Z głośnym trzaskiem otworzyły się drzwi jednej z licznych klatek schodowych i na podwórko wypadło dwóch chłopców z czerwoną piłką. Grześ skulił się cały, gdy niecelnie podana piłka wylądowała na trawniku przygniatając żółte kwiatki. — Darek! Podaj piłkę! No, rusz się! — Sam się rusz! — odkrzyknął drugi z chłopców. Grześ podniósł piłkę i chciał ją odrzucić, gdy nagle obaj chłopcy stanęli tuż przy nim. Grześ wytrzeszczył oczy i zamrugał powiekami. Nic. Zjawa nie znikała. Spojrzał jeszcze raz. „Co to jest? Jeden chłopiec czy dwóch? Oni są tacy sami!" — przemknęło mu przez myśl. Bliźniacy wybuchnęli śmiechem na widok ogłupiałej Grzesiowej miny. — Ty! Oddaj piłkę! — krzyknął ten zwany Darkiem. — Arek! Odbierz mu, bo widać coś go zatkało i będzie stał do jutra! Chłopcy porwali piłkę i dwie zupełnie jednakowe piegowate twarze wykrzywiły się w okropnym grymasie. Grześ odruchowo pochylił się nad grządką usiłując wyprostować mocno nadwerężone kwiatki. Czyjaś ręka pospieszyła mu z pomocą. — Na szczęście się nie połamały — powiedziała cicho jakaś nieznajoma dziewczynka w jasnozielonej sukience i uśmiechnęła się tak ładnie, że Grzesiowi zrobiło się jeszcze goręcej. Cofnął dłoń i zamrugał powiekami. — Darek i Arek to w grun- 10 cie rzeczy bardzo mili chłopcy, tylko nikt nigdy nie wie, który jest który. Chodzę z nimi do jednej, klasy — mówiła dziewczynka, a Grześ patrzył olśniony na jej jasne włosy, delikatne jak pajęczyna. Ktoś zatupał w pobliżu i oczom Grzesia ukazał się jeszcze jeden, ogromnie śmieszny chłopiec, który wyglądał jak beczułka po kapuście ustawiona na krótkich, klockowatych nóżkach. Chłopiec trzymał w ręku kromkę chleba z masłem, grubo posypaną miałkim cukrem. Ten cukier trzeszczał mu w zębach i spadał z kromki na podstawioną dłoń, którą łakomczuch co chwilę oblizywał ze smakiem. — Cześć, Emilka! To jest mój podwieczorek — wysapał grubas i czule uśmiechnął się do chleba. — Boguś, nie powinieneś tyle jeść! — westchnęła dziewczynka i uniosła się z klęczek. Boguś sapał i łykał cukier, a Grześ spoglądał na jasnozieloną sukienkę, która znikała w czeluściach kamiennej sieni. — Dokąd ona poszła? — zapytał i zaraz się przestraszył własnej śmiałości. — Emilka? — wysapał Boguś. — Pewnie na Rynek. Już czas na spotkanie z Jackiem. — Z jakim Jackiem? — Grześ uświadomił sobie nagle, że nigdy nie zaakceptuje owego Jacka, na spotkanie którego poszła Emilka. — Nie znasz Jacka? — zdumiał się grubas i aż U zapomniał ugryźć kromkę. — To jest wódz „siódemki"! — Czego? Jakiej „siódemki"? Boguś nie zdążył odpowiedzieć, bo nagle popołudniową ciszę zmącił przeraźliwy gwizd. Zerwał się z miejsca, rozsypując cukier, i zadziwiająco szybko jak na takiego grubasa potoczył się w cień bramy. Za nim pomknęli jak dwa piegowate du-ч±у obaj bliźniacy. Grześ przeskoczył przez wygrzewającego się na słońcu rudego kota i zbliżył się do bramy. W jasnej smudze słońca stał wysoki, smukły chłopiec w wiśniowej koszulce polo. Wokół niego gromadziła się grupka dzieci. Mignęła zielona jak groszek sukienka Emilki. Chłopiec w wiśniowej koszulce mówił coś przyciszonym głosem. Brzmiało to jednak ostro i stanowczo. „Pewnie to jest ten ich wódz" — pomyślał Grześ i już wiedział, że go bardzo, ale to bardzo nie lubi. — Znów będziemy czytać o kapitanie Cooku*? -— zawołał głośno Darek. — Oczywiście — odparła stanowczo Emilka. — Ciii — mruknął Jacek i niespokojnie zerknął na nieruchomą figurkę Grzesia. — Kto to jest? — spytał ostro. — Taki jeden... — zaczęła Kasia, ale guma do * Cook — James Cook (1728—1779), żeglarz angielski, jeden z największych odkrywców; w czasie trzech podróży dookoła .świata zbadał Nową Zelandię oraz odkrył wiele wysp i cieśnin w Antarktyce i Oceanii. 12 żucia skleiła jej wargi i przez chwilę nie mogła otworzyć ust. — On jest siostrzeńcem pani Grządkowej — powiedział Radek. — Naszej dozorczyni! — dodał widząc wahanie Jacka. — Przyjechał.ze wsi... — Aha. To jedno krótkie „aha" zabrzmiało w ustach Jacka dosyć groźnie. Dzieci patrzyły na swego wodza, który niedbałym krokiem zbliżył się do Grzesia na odległość wyciągniętej ręki. Obaj chłopcy mierzyli się spojrzeniami. — Ty — wycedził przez zęby Jacek — jeśli cię jeszcze raz złapię na podsłuchiwaniu, to... —■ zamachał groźnie zaciśniętą pięścią. — To co? — odezwał się jakiś piskliwy głos za plecami Grzesia. Obaj chłopcy odwrócili się jak na komendę. — To co? — zapytał nieznajomy jeszcze bardziej piskliwie. — Ty się, Gruszka, nie wtrącaj do nie swoich spraw! — wypalił Jacek. — Widzicie go! Obrońca się znalazł! — Wracaj do swoich książek! — krzyknął jeden z bliźniaków. — Kujon przebrzydły! — warknął drugi. — Gruszka, Gruszka, marsz do łóżka! — zaśpiewała Kasia wywijając skakanką. Chłopcy wybuchnęli śmiechem. Gruby Boguś też rechotał głośno, aż mu się trzęsły policzki. Tylko Emilka milczała. 13 — Idziemy! - - zakomenderował Jacek i czternaście nóg zamigotało w słonecznej plamie u wylotu sieni. Grześ patrzył przez chwilę na uliczny bruk, po którym przemknął zbudzony z drzemki gołąb, potem cofnął się w głąb mrocznej bramy. Chłopiec zwany ,,Gruszką" stał tam również. Spojrzeli na siebie nieśmiało. Grześ wyraźnie widział jego twarz w kształcie dorodnej klapsy i okulary w drucianej oprawie ledwie trzymające się na kartofelkowa-tym nosie. „Taki jakiś jarzynowo-owocowy!" — pomyślał i aż się uśmiechnął, tak mu się to określenie spodobało. — Na imię mam Jaś — powiedział nieznajomy głosem tak zwyczajnym, jakby to nie on przed chwilą tak piskliwie przeciwstawiał się „wodzowi". — Oni nazywają mnie „Gruszką"! — Dlaczego nie poszedłeś z nimi? — zainteresował się Grześ. — Nie należę do „siódemki" — odpowiedział szurając sandałem. — Ty się go nie boisz — stwierdził Grześ. — Nie. Ale inni się go boją! To mi się nie podoba! — Emilka... też się go boi? — Ona jest zupełnie inna! — Dlaczego? — Pisze wiersze. Grześ spojrzał zdumiony. 14 — Jak... jak... Konopnicka? —■ wykrztusił wreszcie. — Może jeszcze lepiej — odparł z przekonaniem Gruszka. — Nigdy nie należałeś do tej „siódemki"? Gruszka znów się uśmiechnął. Wziął Grzesia za rękę i pociągnął go w stronę murku koło śmietnika. — Gdybym do nich należał, to musiałaby być „ósemka", poza tym ja prawie cały rok chorowałem i miałem trudności ze szkołą. Potknąłem się na... historii! Pod koniec roku szkolnego pani powiedziała, że mnie przepyta po wakacjach i przejdę, wiesz, tak... poślizgiem! Teraz nadrabiam zaległości... — Całe lato? — Nie. Miesiąc byłem u babci w Cieplicach. — I nic cię nie interesuje, co robią bliźniacy, Emilka i cała reszta? — Eeee tam! Oni wymyślili wyprawę nad Ocean Atlantycki! Też mi zabawa! Poza tym strzelają z procy i plują pestkami, a pan Albin się złości. — Kto to jest pan Albin? — Albin Gumka. Nasz listonosz. Znany jest na całym Starym Mieście. Wczoraj Jacek razem z bliźniakami wybili szybę w sklepie na rogu! — I co? — zainteresował się Grześ. — Nic. Nie mieli nawet odwagi się przyznać! Powiedzieli, że to... Kaśka! — Ta mała ruda? 15 — Właśnie. Kaśka oczywiście nie pisnęła ani słowa, mimo że dostała tęgie lanie. — Coś takiego! — westchnął Grześ ze szczerym podziwem. — Nie chciała powiedzieć prawdy? — Ona myślała, że to Radek wybił! Wiesz, ten z aparatem fotograficznym! Dostał ten aparat za 16 •<>5ts>> 3 Gdzie jest zegar... j,*jj jjMgft} %$*4 — Radek sam wróci... Jak zechce — mówi wreszcie. — Nie wiemy przecież, gdzie popędził... — Hen nad oceany, wiatrem, burzą gnany... — mruczy Emilka, a zielone iskierki migocą jej w źrenicach. — To ładne! — odpowiadają bliźniacy. — Głupie chłopaczyska! — syczy Kasia marszcząc ze złością nos. — Więc nie idziecie po Radka? To nie! — wykrzykuje i ostro bierze zakręt w ulicę Brzozową. Pędzi co tchu, a ruda kitka włosów podskakuje jej na czubku głowy. Już ukazuje się znajomy narożnik i wypucowany kamień, na którym często wysiaduje Radek. Nikogo. ROZDZIAŁ III Radek długo nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, jakie wywarła na nim niespodziewana napaść i strata filmu. A co w tym wszystkim było najgorsze, to łzy, których nie umiał powstrzymać. Te łzy, które widzieli wszyscy: Jacek, Emilka i Kaśka. Dlaczego się rozpłakał? Z żalu za filmem? Nie, choć i ten szczegół miał tu znaczenie. Film można kupić nowy, ale nie można za żadne pieniądze odkupić szacunku własnej bandy! Teraz nie może im się pokazać na oczy! Będą go przezywać beksą i nikt nie będzie się liczył z jego zdaniem! Radek przycupnął na brzeżku kamienia w najciemniejszym zagłębieniu sionki. Może należałoby ich odszukać, tych obrzydliwych napastników? Całkiem możliwe, że to byli złodzieje. Ale sam? Przecież nikt mi nie pomoże! — denerwował się ogryzając paznokcie. — Jacek? Eee, on się zna tylko na morzach i oceanach! Dziewczynki? Do niczego! Bliźniacy też! Oni zresztą nie wiedzą nawet, jak wyglądali ci napastnicy! Zadudniły jakieś kroki. Radek spojrzał ku wylotowi bramy. Na podwórzu, w pełnym słońcu, 3» 35 z głową zadartą do góry, stał ten nowy chłopiec, który przyjechał na wakacje do pani Grządkowej. „Jak on się nazywa? — nie mógł sobie przypomnieć Radek. — Aha! Grześ". Grześ spoglądał na balkon pierwszego piętra z takim natężeniem, jakby miały spaść stamtąd za chwilę gorące, lukrowane pączki lub co najmniej owocowe dropsy. Nic jednak nie spadło, lecz jakby w odpowiedzi na to ciche Grzesiowe czekanie na galeryjce ukazała się okrągła głowa i błysnęły szkła okularów. To Gruszka nie spiesząc się schodził na podwórko. — Cześć, Grzesiu! — Cześć! — Nudzisz się tutaj? — Trochę. — Grześ uśmiechnął się nieśmiało. — Ciotka nie ma czasu. Sam nie wiem, dokąd iść... — Boisz się, że się zgubisz? — Aha. — Zobacz! Ktoś tam tkwi w kącie bramy! — Gruszka ruszył przodem. — Radek? Co tu robisz? — Nic. Odczep się. — Płakałeś? — zdziwił się Gruszka. — Nie! Dajcie mi spokój! Idźcie sobie! —■ Czy coś się zdarzyło w bandzie? Może mógłbym ci w czymś pomóc? — zapytał poważnie Gruszka postępując parę kroków naprzód. — Mówię ci: odczep się! — warknął ze złością Radek. 36 — Dobrze. Mogę się odczepić — odparł chłopiec wzruszając ramionami. — Chodź, Grzesiu! W tej samej chwili do bramy wpadła jak bomba Kasia. Sapała głośno z wysiłku. Na jej śmiesznej, trójkątnej twarzyczce malowała się złość. Rozwiany rudy „ogonek" sterczał jak miotełka. — Radek! Szukam cię wszędzie! Musimy wyśledzić tych, co... Radek zerwał się z kamienia. Ostrzegawczo położył palec na ustach, chcąc dać do zrozumienia tej małej papli, że tajemnica musi być zachowana, ale było już za późno. — Oni mu ukradli film z aparatu! — wysapała zwracając się do Gruszki i Grzesia. — Jacy: oni? — zainteresował się Gruszka. — Tacy jedni! Bandyci! Czatowali na Kamiennych Schodkach! Jeden z nich miał ogórkowy nos, a drugi był szczerbaty! — Mów do rzeczy! Nic nie rozumiem. Ogórkowy? Szczerbaty? Pomimo gwałtownych protestów Radka Kasia dokładnie, choć nieco chaotycznie, opowiedziała całe zdarzenie. — I potem zerwali mu z ramienia aparat, wykręcili film i zrzucili Jacka ze schodów, i uciekli, i Radek płakał... — Nie gadaj głupstw! — fuknął wściekły Radek i odwrócił głowę. — Jest w tym coś zagadkowego — powiedział w zadumie Gruszka. 37 — Oni się chyba czegoś bali — wtrącił cicho Grześ. — Tak. Ale czego? — Radek ich sfotografował, jak wywozili na taczkach jakąś wielką pakę owiązaną sznurem! Widziałam! — poderwała się Kasia. — Patrzyłam w tę samą stronę! Zawsze patrzę na to, co robi Radek! — dodała prędko i nieśmiało spojrzała w stronę chłopców. — Po co im to wypaplałaś?! — wybuchnął Radek. — Teraz oni wszystkim wygadają! Zaraz się ojciec dowie i... — Niczego się nie dowie — powiedział cicho Gruszka. — Ja nie powiem nikomu. Grześ też nie. Prawda? — Nie powiem — przytaknął Grześ patrząc pod nogi. — Nie wierzę wam! — wrzasnął Radek i skoczył do Gruszki. Załzawione oczy ciskały błyskawice. — Ty jesteś kujon i lizus, a ten tam... nie wiadomo kto! Grześ stał w miejscu z przekrzywioną na bok głową. Było mu przykro i ogromnie smutno. „Po co tu przyjechałem? — myślał. — Tam chłopaki nad wodą ryby łowią! Swoi, koledzy! Ci z miasta są tacy dziwni". Gruszka spojrzał na Grzesia i uśmiechnął się. Podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. Potem pociągnął go w głąb podwórka, aż pod mu- 38 rek, gdzie gromadka szarych gołębi dziobała z zapałem okruchy chleba. — Wiesz co? — powiedział nachylając się do Grzesiowego ucha- — My odnajdziemy tych bandytów! — My? — zdumiał się Grześ. — Jak to: my? — My dwaj! Ty i ja! — Ale po co? Co nas obchodzi ten film? — To nie chodzi o film! Ci ludzie muszą mieć coś poważniejszego na sumieniu! Czy nie chciałbyś pobawić się w detektywa? — W dęte... w co? — Detektyw to jest taki... milicjant w cywilu. Wszystko śledzi. — Aha. Ale przecież nic o nich nie wiemy — Grześ nie był całkiem przekonany. — Ale się dowiemy. Trzeba tylko pilnie obserwować Radka, Jacka i całą resztę. — Ty myślisz, że banda też będzie ich szukać? — Na pewno! Tylko... — Tylko co? — Ty nie znasz tej dzielnicy... możesz się zgubić. — A właśnie, że nie! — zawołał rozzłoszczony Grześ. — Myślisz, że jak ktoś mieszka na wsi, to już nic nie potrafi zrobić? Sam byś się zgubił w naszych lasach! A ja nie! Wiem, gdzie jest północ i gdzie południe. Powiem ci bez patrzenia na zegarek, która jest godzina. Wiem... — Dobrze, dobrze! — uciszał go Gruszka roz- 39 glądając się bacznie dookoła. — Nie wrzeszcz tak, bo tamci się zorientują. Ja już postaram się wyciągnąć resztę wiadomości od tej małej złośnicy. Tylko nic nikomu nie mów. Nawet pani Grządko-wej. — Dobrze. Nie powiem cioci — wysapał Grześ i poczuł, że mu złość mija. Spojrzał na okrągłe okulary w drucianej oprawie i zrobiło mu się ciepło koło serca. — Chcesz być moim przyjacielem? — zapytał Gruszka grubym, jakby zawstydzonym głosem i nawet spuścił oczy. Grześ spojrzał na niego rozjaśnionym wzrokiem i powiedział poważnie jedno tylko słowo: — Tak. Chwilę stali nieruchomo. Nie wiedzieli, co począć z rękoma i w ogóle z sobą. Wreszcie Gruszka uśmiechnął się niepewnie i wymamrotał: — Więc spotkamy się tu o czwartej. — Dlaczego właśnie o czwartej? — Widzisz — tłumaczył szeptem — „siódemka" ma zawsze spotkania o piątej po południu na Rynku Starego Miasta. Musimy podsłuchać, o czym będą mówić. — Przecież nas zobaczą! — Nie. Zresztą wszystko ci wyjaśnię na miejscu. Przyjdziesz tu? — Przyjdę. Gruszka pobiegł do domu. Grześ popatrzył na grządkę z nagietkami i po raz pierwszy od przy- 40 jazdu do Warszawy roześmiał się głośno i szczęśliwie. Nie był sam! Miał przyjaciela! Może nawet zostać tym... jakże on się nazywa? Aha! Detektywem! Teraz nic już nie będzie ani trudne, ani niemożliwe! Ciotka Marcjanna stanęła w drzwiach, a widząc nadchodzącego Grzesia potrząsnęła trzymanym w ręku durszlakiem. Przez kuchenne okno dolatywał słodki zapach smażonych powideł. Grześ pociągnął z lubością nosem i przyspieszył kroku. * Jacek siedział na Fukierowskich schodkach i niecierpliwił się. Właściwie zawsze się niecierpliwił, gdy musiał na coś lub na kogoś czekać. Nawet na Mikołajowe podarunki. Wszystko chciał zaraz, natychmiast. Odkąd rodzice mieszkali osobno, wychowywał się u babci, która uwielbiała wnuka i na nieszczęście pozwalała mu na wszystko. Jacek bezkarnie oglądał niedozwolone filmy, szwendał się całymi dniami po mieście, nic nie robiąc, i w niczym babci nie pomagał. Miał wielkie marzenie, które od dzieciństwa owładnęło nim niepodzielnie i rosło w miarę upływu czasu. Jacek marzył o sławie. A to wiązało się z wyprawą na Ocean Atlantycki! Wszystko jedno jak! Byle prędko. Tego upalnego lata każde wspomnienie morza było szczególnie silne i bolesne. Chłopiec chodził nad Wisłę i długo wpatrywał się w jej wartki bieg. Czasem przepływały stateczki i ginęły w dali 41 pod mostem. Jacek odprowadzał je wzrokiem i marzył. Tam poznał bliźniaków, Emilkę, Bogusia i resztę dzieci z ulicy Celnej. Po miesiącu spędzonym na obozach w górach i nad morzem dzieci chętnie biegły nad Wisłę, by wyrwać się z rozpalonych miejskich bruków. Jacek szybko zdobył posłuch i szacunek gromadki. Podporządkował je sobie i swoim marzeniom. Wtedy postanowili wspólną wyprawę. Na dobrą sprawę nikt nie orientował się, w jaki sposób to ma nastąpić, ale też nikt się o to nie martwił. Opowieści Jacka o grzmiących falach i przybrzeżnych skałach zrobiły swoje. Dopomogły zdjęcia i ilustracje wycinane z książek i albumów. Ziarno przygody padło na podatny grunt. Jacek mianował się admirałem. A teraz ta dziwna historia, która zdarzyła się na Kamiennych Schodkach! Siedział przed wejściem do winiarni, na zwykłym miejscu spotkań, i krzywił się z bólu. Stłuczone kolano rwało, jakby je ktoś przypiekał rozpalonym żelazem. W duchu buntował się przeciwko przemocy, jaką wobec niego zastosowano. Jego duma ogromnie cierpiała. Tego nie wolno tak zostawić, trzeba im dać nauczkę! Dobrze! On im pokaże, złodziejom przebrzydłym, co to znaczy wchodzić w drogę jemu, Jackowi! „Już ja ich spod ziemi wykopię!" — mruczał, z trudem zginając opuchnięte kolano. Wreszcie zobaczył dzieci. Wlokły się w poprzek Rynku lawirując między grupkami turystów zu- 42 pełnie tak, jakby celowo chciały opóźnić chwilę spotkania. Tylko Emilka uśmiechała się jak zwykle do swoich myśli. Już z daleka Jacek zauważył brak Radka i nieodłącznej Kasi. „Obraził się czy co?" — pomyślał ze złością. Nie znosił, jak mu się ktoś przeciwstawiał. Bliźniacy szli na przedzie. Patrząc na nich Jacek zamyślił się głęboko. „A może? Może to właśnie będzie najlepszy sposób?" Zmarszczył brwi. — Gdzie Radek i Kasia? — Nie wiem — mruknął Boguś, spokojnie pożerając swoją kolejną dziś kromkę chleba z cukrem. — Boli cię kolano? — spytała Emilka. — Nie! — warknął Jacek i aż mu się samemu zrobiło przykro na dźwięk własnego głosu. — To co robimy? — zapytali chórem piegowaci. — Zaraz. Bez pytań. Wszyscy siadają! — komenderował przesuwając się na wyższy schodek. — A teraz słuchajcie, co postanowiłem. Musimy odnaleźć tych chuliganów, którzy na nas napadli. — Ale jak? — zaniepokoił się Boguś przełykając kęs chleba. — Powiedziałem: bez pytań! Słuchajcie, do omawiania wyprawy kapitana Cooka wrócimy dopiero wtedy, kiedy spierzemy ich na kwaśne jabłko! — Kwaśne jabłko na jabłoni, któż złodziei tych dogoni? — wyrecytowała Emilka zapatrzona w kolorowy stragan. 43 - To ładne - - uśmiechnęli się z aprobatą bliźniacy ukazując jednakowo wystające siekacze. Boguś poczuł, jak mu ciarki przebiegają po plecach. Więc nie dość, że będą prać złodziei, to jeszcze przedtem muszą śledzić ich dniem i nocą! Boguś nie bardzo sobie umiał wyobrazić, jak też takie „pranie" ma wyglądać! I czy aby na pewno to on będzie prał, a nie odwrotnie? — Nie wiemy przecież, kim oni są ani gdzie mieszkają — odważył się wtrącić Darek. — Ale można poszukać — odparł Arek, chociaż na ogół zgadzał się ze zdaniem brata. — Przecież wy ich w ogóle nie widzieliście! — zawołał płaczliwie Boguś. — Ja ich widziałem i Radek, i Emilka, i Jacek! Nnnoo i oni widzieli mnie... to znaczy... nas! Może nas zapamiętali... — przeraził się łakomczuch nie na żarty. — Właśnie! — ucieszył się Jacek. — Oni widzieli nas, ale nie znają bliźniaków. Więc nasze zadanie jest takie: pokazać bliźniakom złodziei. — Musicie ich wyśledzić — kiwnął domyślnie głową Darek. — To fajowo! — ucieszył się Arek. — Pamiętajcie tylko, że najlepiej nie pokazywać się tu na Rynku w towarzystwie Radka. Oni pewnie mają na niego oko. Poznali go bezbłędnie wtedy na Kamiennych Schodkach. — Jasne! — odkrzyknęły dzieci. — Uwaga! — szeptał Jacek, bacznie rozglądając się na boki. — Od tej chwili bliźniaki trzyma- 44 ją się z dala od reszty. Łączniczką między obiema grupami będzie Emilka. Kto z nas pierwszy spotka któregoś z tych typów — daje znak! — Jaki? — zajęczał Boguś. W tym jednym krótkim słowie brzmiał Gały lęk, jakim tłuśeioch wypełniony był po brzegi. Wyglądał tak, jakby zamiast chleba z cukrem pożerał wielkie kawały strachu. — Zaraz wam pokażę miejsce, gdzie będziemy chować meldunki. Chodźcie za mną. Dzieci podreptały przez Rynek. — Tutaj! — Jacek wskazał na pięknie kutą, żelazną kratę osłaniającą jedno z zakurzonych okien szarej kamienicy. — Phi! Tu pełno takich krat! Mogą się nam pomylić! — wzruszył ramionami Darek. — Ech, ty zakuta pało! — syknął pogardliwie Jacek. — Zobacz no dobrze, cymbale, gdzie stoisz! — Jak to: gdzie? — Pod domem... — usiłował dopomóc bratu Arek. — Nie pod domem, tylko „Pod Murzynkiem"! — O czym wy mówicie? — zdenerwował się Boguś. — Ja nie rozumiem! — Spójrz! — powiedziała Emilka i chwyciwszy Bogusia za podbródek uniosła mu głowę do góry. — Aha! — wykrzyknęli chórem bliźniacy. — Dom „Pod Murzynkiem"! Oczywiście! Każde dziecko ze Starówki dosko- 45 nale wie, gdzie jest ów Murzynek. Kamienica wąska jak inne, równie bogato, dekorowana przez budowniczych, którzy cały swój kunszt zawarli w rzeźbach i malowidłach, a jednak inna. Wyróżnia ją właśnie głowa Murzynka — symbol dawnego handlu zamorskiego w odległych czasach siedemnastego stulecia. — Więc tu? Za tą kratą? — Arek aż drżał z przejęcia. — Tak. Zwinięta kartka z hasłem... — Czarny Murzynek w sznurku korali znajdzie złodziei, choć się schowali! — Emilka roześmiała się radośnie. — Dobra! — zgodził się łaskawie Jacek. — Hasło brzmi: „Czarny Murzynek"! Czy wszyscy zapamiętali? Ty też? — zapytał Bogusia. — No chyba! — odsapnął oburzony tłuścioch. — Od czego zaczynamy? — Właśnie, od czego? — Jak już mówiłem, wy się wyłączacie — zwrócił się Jacek do piegowatych. — Możecie sobie siedzieć tam, na tej kamiennej ławce. My we trójkę pójdziemy teraz obejrzeć dom, z którego wyszli ci dwaj z paczką. — Myślisz, że oni tam mieszkają? — Nie — odparł stanowczo Jacek. — No więc po co tam idziecie? — Trzeba zobaczyć, kto tam mieszka. Jeśli oni coś ukradli, to raczej już tam nie wrócą — dumał 46 Jacek. — Ale na wszelki wypadek Emilka pójdzie sprawdzić listę lokatorów! — Dobrze — powiedziała dziewczynka. — Idę! * Radek szedł szybko, zupełnie nie zważając na to, że idąca za nim Kasia pozostaje w tyle. Z buzią wykrzywioną w podkówkę dreptała, starając się dorównać wielkim krokom chłopca. Wzdychała tylko przypominając sobie straszną burę, jaką dostała dziś od Radka. Jeszcze nikt nigdy tak na nią nie krzyczał jak on dzisiaj. Kasia ani rusz nie mogła zrozumieć dlaczego! Cóż strasznego, że opowiedziała o napaści i zabranej rolce filmu? I cóż to w końcu takiego strata jednego filmu? Czy już nic powiedzieć nie wolno? Biedna Kasia nie umiała milczeć. Wszystko, co tylko usłyszała lub zobaczyła guziczkowymi oczkami, musiała natychmiast przekazać dalej. „Może Radek złości się dlatego, że usłyszał to wszystko siostrzeniec pani Grządko-wej?" — myślała podbiegając w ślad za szybko migającymi piętami Radka. — Radek! Zaczekaj! — Nie leź za mną, jak nie nadążasz! — warknął chłopiec. — Ale dokąd my idziemy? — zapytała Kasia. — Zobaczysz. Doszli do rogu Rynku. Na lewo kładł się głęboki cień. W górze podzwaniała metalicznie wycięta 47 z blachy postać bazyliszka. Radek przystanął. Kasia sunęła za nim. — Zobacz, czy nie ma tam któregoś z tych łotrów! — szepnął jej do ucha. Kasia odważnie wysunęła rozczochrany łepek. Tuż za rogiem kolorowy tłum ludzi przesuwał się tam i z powrotem po wąskich chodnikach. Gdzieś ostro i krótko zajazgotał odbiornik tranzystorowy. Pod parasolami, wśród kawiarnianych stolików, kręciło się sporo gapiów. Zmęczeni turyści czekali na wolne miejsca, inni z zadartymi do góry głowami pilnie oglądali staromiejskie cuda. Kasia rozejrzała się raz i drugi. Ze zmarszczonymi groźnie brwiami i miotełką włosów sterczącą na czubku głowy wyglądała jak mała, złośliwa cebulka. — Nic nie widzę! Tam jest dużo ludzi! — To obleć Rynek dookoła! Ja tu czekam za tym kamieniem — powiedział Radek. Kasia zniknęła w tłumie. Jeszcze przez chwilę migała jej sukienka w groszki, potem zasłoniła ją wieloosobowa wycieczka, która właśnie wpełzła na Rynek. „Wyglądają jak jedna wielka gąsienica! Jak stonoga, która na każdą z nóg włożyła inne obuwie!" — uśmiechnął się w myślach Radek. Nagle znieruchomiał. Kilka zaledwie kroków od niego, po przeciwnej stronie chodnika, stał... on! Radek rozpoznał natychmiast ogromnych rozmiarów nochal i cienkie wąsiki. Ogórkowy! Chłopiec skulił się w sobie. Znajdował się na samym narożniku, w miejscu gdzie nie było żadnej bramy, żad- 48 nego wykuszu! Pomalutku, prawie przykucając, przesunął się kilkanaście kroków w prawo. Uff! Jest zbawienna nisza! Radek przylepił się prawie do ściany. Za plecami czuł wyraźnie guzowate wypukłości kutych w żelazie drzwi. „Żeby tylko nikt 4 Gdzie jest zegar 49 tędy nie wychodził! Żeby nie otworzył tej bramy!" — myślał gorączkowo. Lecz Ogórkowy niczego nie zauważył. Stał z butelką piwa w ręku i spokojnie pociągał łyk za łykiem. „Pójdę za nim, jak tylko zrobi choć jeden krok!" — postanowił w myślach Radek czując, że serce podchodzi mu do gardła. Ogórkowy łyknął jeszcze raz z butelki i ruszył przed siebie. ROZDZIAŁ IV (jrrześ wraz z Gruszką wspinali się po Kamiennych Schodkach. Gdy znaleźli się o kilka zaledwie stopni od Krzywego Koła, Grześ obejrzał się nagle za siebie i aż westchnął głośno. Widok, jaki roztaczał się przed zdumionym i zachwyconym chłopcem, był zaiste niezwykły. Ciemna, wąska, kamienna przecinka schodów otwierała się w dole jasną plamą zieleni, czerwonych, spadzistych dachów oświetlonych pomarańczowym blaskiem słońca. — Ładnie? — zapytał Gruszka przecierając szkła okularów. — Nooo — Grześ wydobył z siebie jedynie coś w rodzaju przeciągłego bulgotania. — Chodźmy! — przynaglał Gruszka. — Teraz ostrożnie. Zaczekaj, ja się wpierw rozejrzę... Grześ patrzył szeroko otwartymi oczyma. Widział już przecież niejedno miasto, gdzie nowoczesne gmachy błyszczały szkłem i niklem. Ale czegoś takiego nigdy jeszcze nie oglądał! Ciasne uliczki, wąskie kamienice, które zdają się rozpierać łokciami, aby uchronić swe kamienne spódnice od 51 zderzenia z sąsiadką. Małe okienka, przepaściste wnęki i kraty zakwitające co krok żelaznymi czarodziejskimi kwiatami, splątaną siatką świętojańskich roślin. Dotykał palcami chropowatych ścian, wodził dłonią po fantazyjnie wygiętym metalu. I patrzył, patrzył. — Chodź tutaj! — sapnął Gruszka. — No, nie gap się już! Przystanęli we wnęce na wpół otwartej bramy. — Widzisz? Tam stoją: Jacek, Emilka i Boguś! — Gdzie? Gdzie? — dopytywał się Grześ, któremu migały w oczach kolorowe parasole i pęki kwiatów w koszykach przekupek. — Tam! Spójrz na skos! — Gruszka ze zdenerwowania wyciągnął rękę i machał nią w powietrzu na wysokości Grzesiowego nosa. — Aha! Widzę! Pod tym domem z balkonem! — Co oni tam robią? Emilka wchodzi do bramy! Oczy Gruszki lśniły za okularami jak dwie krople błękitnej emalii. — Chyba... wiem! — Co wiesz? — Myślę, że to z tej właśnie bramy wyszli ci dwaj napastnicy... — Skąd wiesz? — zdziwił się Grześ. Nie potrafił tak szybko wszystkiego kojarzyć. — Pamiętasz, co opowiadała ta papla? — Kasia? — Mówiła, że Radek fotografował jakiś dom, 52 z którego wychodziło właśnie dwóch facetów z pakunkiem. — Rzeczywiście mówiła. Ale skąd wiesz, że chodzi o ten właśnie dom? — Zastanów się, Grzesiu. To proste! Oni zbierają się zawsze na schodkach przed winiarnią Fu-kiera. O, tam! Radek fotografował jakiś dom naprzeciwko. Tak mówiła Kasia. Jasne więc, że chodzi o dom z balkonem! — Ale po co Emilka weszła do środka? — Sądzę, że chcą zobaczyć, co się w tej bramie czy sieni mieści. Jeśli się zastanowimy nad tym, dlaczego złodzieje zabrali Radkowi film nie ruszając samego aparatu, to wniosek jest prosty. Musieli mieć sumienie czarne jak noc! — roześmiał się Gruszka. — Pewnie bali się, że po wywołaniu filmu łatwo będzie ich zdemaskować! Coś udowodnić! — Skąd ty to wszystko wiesz? — zapytał Grześ z niedowierzaniem w głosie. — Przecież nie możesz wiedzieć, co oni myśleli! — Czasem można przewidzieć. Trzeba tylko myśleć, Grzesiu! Po prostu myśleć! Grześ, trochę urażony, szurał sandałem po kamiennej płycie chodnika. „Co ten gruszkowaty Jaś sobie myśli? Że ja jestem taki całkiem głupi? No, to ja mu pokażę, że też umiem myśleć, i to całkiem nie gorzej od niego!" — Nie złość się! — uśmiechnął się Gruszka błyskając szkłami. Zupełnie tak, jakby czytał 53 w myślach przyjaciela. — Nie obrażaj się o byle co! Przecież wiesz, że nie chciałem cię urazić! Grześ podniósł głowę. Napotkał ciepłe, uważne spojrzenie. Uśmiechnął się szeroko i kuksnął Jasia pod żebro. — Myślę, że oni tę paczkę ukradli! — Ja też tak myślę — mruknął Gruszka. — Ty tu zostaniesz! — powiedział nagle i spojrzał na Grzesia. — Tu w tej bramie będziesz miał punkt obserwacyjny. Uważaj na wszystko, co dzieje się na odcinku od ulicy Celnej do rogu. O, tam! Może zaobserwujesz jeszcze coś, co nam ułatwi zorientowanie się w sytuacji. — Dobrze — powiedział Grześ. — Ale jak długo mam tu stać? — Jeszcze nie wiem! W każdym razie czekaj na mnie. Nie wolno ci się stąd ruszyć pod żadnym pozorem! I Gruszka pobiegł klucząc w kierunku bramy, w której przed chwilą zniknęła Emilka. Grześ oparł się o mur. Parę kroków dalej była na chodniku kamienna ławeczka, a na niej... Tak! To bliźniacy! Siedzą i gryzą pestki! Grześ cofnął się pół kroku. „Nie powinni mnie zauważyć!" Nagle drzwi za jego plecami otworzyły się na całą szerokość i na progu stanął wysoki, chudy mężczyzna w okularach o bardzo grubych szkłach. Ubrany był w ciemne spodnie w prążki i ciemnozieloną płócienną kurtkę. Zamiast krawata szyję zdobiła mu fantazyjna kokarda w czarne groszki. 54 Grześ aż otworzył usta z wielkiego zdumienia. Takiego dziwnego ubioru nie widział, jak długo żyje! Nie mógł oczu oderwać od tej groszkowej ozdoby. — Czemu mi się tak przypatrujesz, chłopcze? — odezwał się nieznajomy melodyjnym głosem. — Bo... bo pan wygląda jak... jak... boża krówka! — wykrztusił wreszcie i bardzo się zaraz zaczerwienił zrozumiawszy, że to niegrzecznie tak przyrównać kogoś do krówki, chociażby nawet i bożej. — Jak boża krówka, mówisz? — roześmiał się głośno nieznajomy. — To świetnie! To znaczy, że jesteś, chłopcze, znakomitym obserwatorem! — Obserwatorem? — Grześ aż podskoczył ze strachu. Jakim tam obserwatorem! Przez tego faceta zupełnie zapomniał o swoim obowiązku. Wychylił ostrożnie głowę i przysłoniwszy ręką oczy, bacznie wpatrywał się w tajemniczą bramę domu z balkonem. — Kogo tam wypatrujesz? — zainteresował sie pan z kokardą. — Eee tam. Nikogo — wzruszył ramionami Grześ. — Tak sobie patrzę na jedną bramę! W tej samej chwili bliźniacy wstali nagle z ławki i skierowali się... Tak! Najwyraźniej ruszyli w tę stronę, gdzie krył się Grześ. Chłopiec nie wiedział, co robić. Nie namyślając się długo, dał susa do tyłu i ukrył się za plecami nieznajomego. Pan z krawatem w groszki ani drgnął. Pod jego ramieniem Grześ zobaczył jasne czupryny bliźniaków, które 55 przesunęły się w prawo i niebawem zniknęły z pola widzenia. — Poszli już! — usłyszał zduszony szept. — Kto... poszedł? — wyjąkał Grześ, albowiem zorientował się, że te dwa słowa wypowiedział Boża Krówka. — Ci chłopcy, których śledziłeś! Doprawdy, byli podobni do siebie jak dwie krople wody! Czy boisz się ich? — Nie. Ale... skąd pan wiedział, że to o nich chodziło? — Obserwowałem cię po prostu. Widziałem, że co chwilę wysuwałeś głowę i chowałeś ją, gdy ci dwaj chłopcy spoglądali w tę stronę. — Muszę tu stać — poskarżył się nagle Grześ i spoważniał. — Tutaj? W muzeum? — zapytał nieznajomy. — W jakim muzeum? — nie zrozumiał Grześ. — Mówię, że muszę stać w tej bramie! — To jest właśnie wejście do Muzeum Historycznego Miasta Stołecznego Warszawy! Nie wiedziałeś o tym? — Nie. — Nie mieszkasz w Warszawie? — Nie. Mieszkam na wsi. — Wspaniale! — ucieszył się Boża Krówka. — Zapewne nie zdążyłeś jeszcze zwiedzić naszego muzeum? — Naszego? — zdziwił się chłopiec. 56 — Widzisz, ja tu pracuję. Jestem kustoszem. Na imię mi Polikarp. Grześ parsknął śmiechem. Imię nieznajomego brzmiało tak, jak mógłby się nazywać na przykład staw z rybami! Ale żeby dorosły człowiek, nosił takie imię! — Polikarp? — zapytał niepewny, czy właściwie zrozumiał. — Tak. Czy cię to śmieszy? To bardzo stare imię, dziś zapewne nikt tak dzieci nie nazywa... ale, ale, jak tobie na imię? — Grześ. W tym samym momencie chłopiec spostrzegł, jak z obserwowanej bramy wybiegła Emilka. Podeszła do Jacka i Bogusia, a potem zaraz oddalili się w kierunku ulicy Celnej. Po bliźniakach też wszelki ślad zaginął. — No i co teraz? — westchnął Grześ, zupełnie zapominając o stojącym obok panu Polikarpie. — Nic — odrzekł kustosz i uśmiechnął się pogodnie. — Może ja będę mógł w czymś ci pomóc? Widzę, że uparcie wpatrujesz się w kamienice Burbachów i Barssa... — Ja ich nie znam — poważnie powiedział Grześ. — Patrzę tylko w tę bramę, o tam, pod balkonem! — Te nazwiska, które przed chwilą wymieniłem, to nazwiska właścicieli domów po tamtej stronie Rynku. Żyli w dawnych wiekach. A w domu, którego brama tak cię interesuje, mieści się pra- 57 cownia najbardziej znanego na Starówce zegarmistrza, pana Feliksa Kukułki. — Zegarmistrza? — powtórzył wolno Grześ i zamyślił się głęboko. „Więc może złodzieje u-kradli coś właśnie z tej pracowni?" — Dlaczego się dziwisz? O czym myślisz? Pan Feliks jest moim najlepszym doradcą... — Doradcą? — Tak. Mamy tu w muzeum kilka starych i bardzo pięknych zegarów z siedemnastego i osiemnastego stulecia. Chcesz je zobaczyć? — Może kiedy indziej — zafrasował się Grześ, choć bardzo pragnął zobaczyć te cuda. — Rozumiem — powiedział pan Polikarp. — Musisz teraz obserwować bramę. Ale może chciałbyś kiedyś razem ze mną odwiedzić pana Kukułkę? On mieszka w tej samej kamienicy na pierwszym piętrze. W domu ma wspaniałą kolekcję cennych dzieł sztuki. Parę dni temu — ciągnął kustosz — mistrz Kukułka otrzymał do naprawy naprawdę piękny i niesłychanie wprost cenny zegar. O, ten obiekt powinien znaleźć się w naszym muzeum! — A dlaczego nie jest? — zainteresował się Grześ. — Ponieważ pan Julian, jego właściciel, nie chce się z nim rozstać! Kilka razy oferowaliśmy za niego dość wysoką cenę. Nic z tego! Uparł się jak zając w kapuście! To jest... chciałem powiedzieć... jak... — Jak osioł — podpowiedział usłużnie Grześ. 58 — Jak osioł — powtórzył pan Polikarp machinalnie. — Nie! Tak mówić nie wypada! — zatrzepotał rękoma, które przypominały w tej chwili skrzydła obracającego się wiatraka. Roześmiał się jednak gulgocąc jak zadowolony indyk. — Pewnego dnia — ciągnął po chwili — zegar stanął. Nie pomogło nakręcanie ani opukiwanie. — Po prostu wysiadł — stwierdził Grześ. — Wysiadł, mówisz? Aha, rozumiem! Znaczy — zepsuł się! Tak właśnie było. Powiedział mi o tym mistrz Feliks, kiedy go odwiedziłem. Ho, ho! On już nie takim antykom dawał radę! Więc właściciel zapakował pieczołowicie cenny zegar i przy pomocy dwóch rozwozicieli piwa zawiózł taczkami do zegarmistrza. — Taczkami? — Grześ aż przysiadł z wrażenia. — Kiedy to było? — wybełkotał czując na całym ciele gęsią skórkę. — Kiedy? Przedwczoraj. Niestety, mistrz Kukułka tego samego dnia wyjeżdżał na urlop. Zegar naprawi dopiero, jak wróci. — Więc ten cenny zegar został u niego w mieszkaniu?! — wykrzyknął Grześ. — A tak. Cóż z tego? Przecież nikt go nie u-kradnie! Mieszkanie zamknięte na siedem spustów... — Siedem... — Grześ niecierpliwił się coraz bardziej. Czuł, że wpadł na trop. Chciał jak najszybciej podzielić się tą wiadomością z Gruszką. „Ale gdzie on jest? Gdzie się pęta zamiast przyjść 59 tutaj?" Wie pan co? — zwrócił się do kustosza. — To chyba bardzo nieostrożnie ze strony pana Kukułki! Mógł przecież przynieść zegar na przechowanie do pana, do muzeum! — Mógł, powiadasz? A właśnie że nie! — Dlaczego? — Bo właściciel tak broni przed nami swego dzieła sztuki, tak nie dowierza nam, muzeologom, że aż... aż wstyd! — wybuchnął pan Polikarp z goryczą. — Obawiał się, że mu nie zwrócimy! Co za podejrzliwość! — Rzeczywiście — mruknął Grześ. — Ale dlaczego wieźli go na... taczkach? — Zegar jest z brązu. Złocony. Ma wspaniałe ozdoby i piękną emaliowaną tarczę. Jest jednak duży, bardzo ciężki i nieporęczny. Czymś trzeba go było zawieźć. Właściciel mieszka niedaleko stąd, na Kanonii, więc transport „taczkowy" był jedynym, jaki mu zaproponowali owi pomocnicy... — Czy oni wiedzieli, co wiozą? — zapytał podchwytliwie Grześ. — Naturalnie! Właściciel wiele opowiadał o zegarze. Powiedziałbym: może nawet za wiele... Tak, prosił, by na pakę zwracać szczególną uwagę. Takie cenne dzieło! — A jak wyglądali ci pomocnicy? No, ci od taczek? — Nie wiem. Nie widziałem ich. Ale czemu pytasz? — Tak sobie. Nic ważnego! O, kolega wraca! — 60 ucieszył się Grześ na widok Gruszki, który galopował środkiem placu. Gruszka podbiegł do bramy. Na widok nieznajomego zmarszczył brwi i groźnie błysnął szkłami okularów. — To jest pan Polikarp. Pracuje tu w muzeum — powiedział Grześ i mrugnął porozumiewawczo. Gruszka podszedł bliżej i grzecznie szurnął nogami. — Bardzo mi miło — wysapał i spojrzał pytająco na Grzesia. — Witaj, chłopcze. Myśmy sobie tutaj gaworzyli o starych zegarach! — uśmiechnął się kustosz. — Ssssensssacja — wysyczał Grześ i kopnął Gruszkę w kostkę dając tym samym znak, że należy szybko się naradzić. — Może zechcecie zwiedzić moje muzeum? — zachęcał pan Polikarp. — Ty, Grzesiu, nie znasz jeszcze Warszawy! A historia tego miasta jest pasjonująca! — Dziękuję — odparł niecierpliwie Grześ zeskakując ze schodka. — Może innym razem! Przyjdziemy tu razem z Gruszką... ■— Z czym? — zaniepokoił się pan Polikarp. — Z kolegą... z Jasiem... — To mnie nazywają Gruszką — odrzekł poważnie Jaś. — Nic na to nie mogę poradzić. Taką już widać mam urodę... — Nie martw się! — uśmiechnął się pan Polikarp. --Mnie w szkole nazywali Szparag! I podej- 61 rzewam, że moi dzisiejsi koledzy, stare już konie, też mnie tak nazywają! Tyle że po kryjomu! Gruszka rozpłynął się w słonecznym uśmiechu. Z radości, że ktoś jeszcze nosi nie tak całkiem przyjemne przezwisko, byłby chętnie uścisnął pana Polikarpa, ale oczywiście nie starczyło mu na to odwagi. Zaczerwienił się tylko i już w niczym nie przypominał osławionej gruszki, lecz raczej dorodny» dojrzały pomidor. Jeszcze raz szurnął w ukłonie nogami i obaj z Grzesiem dali susa w bok. Z daleka doleciał ich jeszcze okrzyk kustosza: — Przyjdźcie tu do mnie, jak znajdziecie wolną chwilę! Grześ wziął ostry zakręt w Krzywe Koło i popędził w dół. Gruszka wyciągał nogi, jak umiał najszybciej, ale nie mógł dogonić przyjaciela. — Grześ! Zaczekaj! Coś ci opowiem! — To ja ci opowiem! — odkrzyknął Grześ skacząc po dwa stopnie. — Nie uwierzysz nawet, jaką mam bombę! Ulica Brzozowa powitała ich cieniem zielonych krzaków wyrastających bujnie za ogrodzeniem z siatki. Grześ przystanął niezdecydowany, lecz Gruszka popchnął go lekko w lewo. — Tu jest takie jedno miejsce, gdzie można u-siąść i pogadać. Parę kroków dalej, między dwoma domami, był maleńki placyk. Stała tam ławeczka i trzepak na dywany. Zdyszani chłopcy przycupnęli na brzegu 62 ławki. Rozgorączkowany Grześ w krótkich zdaniach opowiedział całą swoją rozmowę z kustoszem. — I co ty na to? — zakończył tryumfalnie. — Fantastyczne! — wykrzyknął zdumiony Gruszka. — Ty jesteś sprytny chłopak! Wiesz — szeptał, bacznie rozglądając się na boki, czy aby ktoś niepowołany nie podsłuchuje — to byli na pewno pomocnicy właściciela zegara! Wszystko się zgadza! Taczki też! — No dobrze — zafrasował się Grześ. — Ale jeśli nawet to byli oni, to my i tak nie wiemy, jak wyglądają. — Spójrz! — szepnął nagle Gruszka zrywając się z ławki. — Co? Co się stało? — zdumiał się Grześ widząc, że Gruszka przykuca za ławką. — Ciii... Chowaj się tu! Za poręcz! Grześ pociągnięty za spodenki zsunął się na ziemię i niezgrabnie przysiadł na piętach. Chciał zapytać przyjaciela, co się takiego stało, ale nie zdążył. Niespodziewanie silną dłonią Gruszka zatkał mu usta, jednocześnie wzrokiem wskazując ulicę. Grześ spojrzał i aż się spocił z wrażenia. Po przeciwległej stronie, pogwizdując, szedł mężczyzna słusznego wzrostu, z dużym nosem w kształcie ogórka i cienkimi wąsikami. Rzecz sama w sobie nie byłaby ani dziwna, ani tak znów nadzwyczajna, bo przecież ulicą chodzi cała masa ludzi z różnej wielkości nosami i zarostem, ale ów osobnik, który ciągle pogwizdywał, miał... cień! Nie, to też 63 jest rzecz normalna. Każdy człowiek ma swój własny cień, gdy świeci słońce. Mężczyzna z ogórkowym nosem miał jednakże zupełnie, ale to zu-! pełnie inny cień! Tym cieniem zgiętym wpół, prawie pełzającym po ziemi w bezpiecznej odległości był... Radek! — Coś takiego! — wykrztusił Grześ strząsając z twarzy mocno zaciśniętą dłoń przyjaciela. — To on! Radek na pewno poznał złodzieja filmowej rolki! — Nietrudno go poznać! — mruknął Grześ wpatrując się z zachwytem w niebagatelny organ powonienia, którym gwiżdżący osobnik wydawał się rozgarniać powietrze. — Co robimy? — Przyjrzałeś mu się dobrze? — Gruszka stawał się coraz bardziej konkretny. — Jasne! Poznam go nawet po ciemku! — Suniemy za nimi! Staraj się, żeby cię Radek nie zauważył! Chłopcy przemknęli pod murem. Ulica Brzozowa, od czasu gdy skierowano tam ruch kołowy uwalniając tym samym Rynek od plagi parkujących aut, stała się bardzo ruchliwa. Co chwilę pędząca ciężarówka zasłaniała chłopcom widok na przemykającego się Radka. Przyspieszyli kroku. Nagle zatrzymali się gwałtownie. Równie gwałtownie zatrzymał się Radek. Grześ bezskutecznie wyciągał szyję, żeby coś zobaczyć. Znajdowali się u wylotu ulicy Brzozowej. W dół, do ulicy Wodnej, prowadziły schodki. W górę zaś, 64 bardziej w lewo, ulica zwężała się nieznacznie podchodząc stromo do stóp Barbakanu, którego ceglane mury czerwieniły się na tle zachodzącego słońca. Pośrodku był zielony skwerek, a w jego pobliżu tkwił przechylony na bok stary, mocno zdezelowany dom na kółkach, czyli drewniany wóz z okienkami, widomy znak, że kiedyś przebywała tu ekipa budowlano-remontowa. Część ulicy Brzozowej pokryta była jeszcze siatką drewnianych rusztowań, spoza których pobłyskiwał jasny, świeżo położony tynk. Obaj chłopcy ukryli się za szerokim słupem rusztowania. Radek też zatrzymał się niezdecydowany. Chwilę wahał się, po czym po-malutku ruszył naprzód. Ogórkowy — Grzesiowi przypomniało się określenie Kasi — stał na rogu z głową zadartą do góry i z uwagą przyglądał się oknom pierwszego piętra. Gruszka szepnął Grzesiowi, by się nie ruszał, a sam przemknął na drugą stronę ulicy. Wtopiony w wykusz sąsiedniej kamienicy też spojrzał w górę. Mężczyzna zagwizdał głośniej. Za zakurzoną szybą mignął jakiś niewyraźny cień. Poruszyła się firanka i na parapecie ukazała się... doniczka z kwitnącą pelargonią. Ogórkowy uśmiechnął się i obszedłszy budynek skierował się do bocznej bramy. Gruszka uważnie policzył okna. Potem patykiem narysował na piasku coś w rodzaju planu. Kiwnął z zadowoleniem głową i pobiegł pod rusztowanie, gdzie czekał na niego zniecierpliwiony Grześ. 5 Gdzie jest zegar... 65 — No i co? — Już wiem, które to mieszkanie! Gdzie Radek? — Chyba poszedł za nim. Zniknęli obaj za rogiem. Stąd nie widać. — O rety! — westchnął Gruszka i zasępił się. — Żeby on go tylko nie zauważył! Mam nadzieję, że Radek zaraz wyjdzie! — Będziemy tu na niego czekać? — Nie! Nie tutaj! Zaraz się ściemni i nic nie zobaczymy. — No to co? Wracamy? — Skądże! Musimy czuwać nad Radkiem! Wiem! — wykrzyknął nagle i pociągnął Grzesia za rękę. — Chodź! Ruszyli, ostrożnie rozglądając się na boki. Wydawało im się, że „człowiek z nosem" czai się w każdej bramie, w każdym mijanym zaułku. Doszli do żelaznych, kręconych schodków prowadzących na szczyt muru przy Barbakanie. — Właź na górę! — Gruszka popchnął Grzesia w kierunku schodków. — Po co? — Zobaczysz! — Ale tu fajnie! — ucieszył się Grześ wypełzając ze spirali na mały kamienny balkonik. Gruszka obejrzał się za siebie. Obserwowana kamienica leżała teraz przed nimi jak na dłoni. Panowała zupełna cisza. Ani śladu Radka. Ogórkowy też zniknął. 66 Grześ patrzył szeroko otwartymi oczyma. Czerwone mury, wieżyczki Barbakanu, daleka perspe- . łctywa wąskiej ulicy Freta, wieże kościołów i spadziste szczyty staromiejskich kamieniczek. Wszystko to otwierało przed wrażliwymi oczyma chłopca czarodziejski krąg tajemniczych, dawno minionych wieków. — Co to? — wyszeptał Grześ drżącym głosem. — To? Barbakan i dawne mury obronne — odparł Gruszka nie spuszczając wzroku z szarej kamienicy, która pochłonęła przed chwilą Radka i Ogórkowego. — A ten kościół? — To kościół Paulinów. Wiem, że zbudowano go w siedemnastym wieku. Wszystko to po wojnie leżało w gruzach — dodał wyjaśniająco. — Wiem — powiedział cicho Grześ. — Ja nigdy nie myślałem, że to jest takie... takie... no... — Takie prawdziwe? — roześmiał się Gruszka. — Jasne! Stare Miasto na każdym robi takie wrażenie! Widzisz te baszty? — No — mruknął Grześ. — One miały za zadanie wzmacniać obronę! Dlatego rozstawiono je co kilkadziesiąt metrów! Dawniej, w zamierzchłych czasach, była tu szeroka fosa przed murem... — Z wodą? — Jasne! Tatuś mi pokazywał ilustracje w takiej jednej książce. — A tamte wieże? a» 67 — To kościół Dominikanów. — Tyle tu kościołów! — westchnął z uznaniem Grześ. Gruszka chciał się uśmiechnąć, ale chwycił go ostry kaszel. 68 ^> *4n %*. .,*■ ■ • *, • y' — Czy ty nie masz gorączki? — zaniepokoić się Grześ. — E tam — zbagatelizował pytanie GruszJ ka. — Już mija. Czerwona, rozpalona kula powoli staczała siej nad horyzont. Szarzało. Wieże i dachy Starówki ciemniały powoli, jakby wchłaniając nadchodzący zmierzch. Powietrze złagodniało. Wisła zasnuwa-ła się szarym, ledwie widocznym woalem mgły. Z dala dochodził ściszony szum ludzkich głosów i szelest samochodowych opon. Nagle powietrze wypełnił jasny, surowy dźwięk dzwonów. Po chwili jak echo odezwał się inny: niższy o ton i bardziej płaski. I już rozkołysały się żelazne serca kościelnych dzwonów niosąc w dal zawołanie, że jeszcze jeden dzień się właśnie skończył i zmęczeni ludzie mogą się udać na spoczynek. Grześ stał zasłuchany z przechyloną na bok głową. Gruszka uśmiechał się i „wietrzył" karto-felkowatym nosem nadlatujące od Wisły zapachy. Nagle drgnął. Z obserwowanej bramy wysunęło się dwóch mężczyzn. Rozejrzeli się na wszystkie strony, po czym szybkim krokiem ruszyli schodkami w dół, ku Wiśle. — Grześ! — szepnął Gruszka potrząsając przyjacielem. — Obudź się! — Co się stało? — Spójrz! Tam odchodzą złodzieje! Ogórkowy i jakiś drugi! Pewnie wspólnik! — A gdzie podział się Radek? 70 — Właśnie to mnie niepokoi. Nie wyszedł dotąd z bramy! Biegnij za nimi i przypatrz się dobrze temu drugiemu. Może to Szczerbaty? Trzymaj się w bezpiecznej odległości, żeby cię nikt nie zauważył. Spotkamy się w domu. Trafisz? — Jasne! Prosto Brzozową! — Tak. No, biegnij! Grześ jak błyskawica zsunął się po żelaznych schodkach i pogalopował za niknącymi w dali groźnymi sylwetkami złoczyńców. Gruszka też zbiegł na dół. Stanął przed pustą bramą tajemniczej kamienicy i zamyślił się głęboko. Znów napadł go ostry atak kaszlu. „Do licha, czyżby wracała choroba?" — pomyślał. Nie miał teraz czasu na takie rozważania. Zdecydowanym krokiem wszedł do ciemnej sieni. ROZDZIAŁ V No i co? — zapytał Jacek, kiedy Emilka wyszła z bramy i zbliżyła się do czekających na nią chłopców. — Nic. Różni ludzie tam mieszkają. Na pierwszym piętrze jakiś zegarmistrz... — Jasne! Przecież w tym domu jest zakład zegarmistrzowski! — W drzwiach mieszkania zegarmistrza jest jakaś kartka — dodała po chwili dziewczynka. — Kartka? — zainteresował się Jacek. — A co na niej napisane? — Nie wiem. Nie czytam cudzych listów! — odparła zdziwiona nieco. — Boguś! — krzyknął ostro Jacek. — Leć na pierwsze piętro i przeczytaj! To może być coś ważnego! — Ja? — przeraził się tłuścioch. — Ech, wy mazgaje! — wybuchnął Jacek i zanim dzieci ochłonęły, już biegł w stronę bramy. — O co mu chodzi? — nie mógł zrozumieć Boguś przetrząsając nerwowo kieszenie w poszukiwaniu choćby kawałka chleba, choć suchej skór- 72 lei, którą mógłby zaspokoić nękający go bez przerwy głód. W szczególnie denerwujących momentach — jak na przykład lekcja matematyki lub ćwiczenia gimnastyczne — nienasycony organizm Bogusia domagał się gwałtownie zwiększonych porcji żywnościowych. Tak było i teraz. Rozglądał się niespokojnie dookoła, wreszcie spojrzał błagalnie na Emilkę. Dziewczynka grzebała chwilę w zielonej torebce i ku wielkiej radości łakomczucha wyjęła duży cukierek w szeleszczącej cyn-folii. Boguś rzucił się na zdobycz, jakby to był ostatni pozostały cukierek na tym słonecznym świecie. Tymczasem Jacek pędził po stromych schodach przeskakując po dwa stopnie. Na pierwszym piętrze zatrzymał się na moment. Nadsłuchiwał. Cichutko na palcach podszedł do drzwi opatrzonych wizytówką: „Feliks Kukułka — zegarmistrz". Przyłożył ucho do szpary. Nic. Cisza. Zerknął na tkwiącą w drzwiach kartkę. Rozwinął i zaczął czytać, wolno sylabizując niewyraźne słowa: Drogi panie Julianie, Feliks musiał nagle wyjechać. Zostawił mi klucze od mieszkania. Podlałam kwiatki i wydałam dwom panom już naprawiony zegar. Eleonora Jacek przeczytał kartkę po raz drugi. Tak na wszelki wypadek. Potem wsunął ją z powrotem w drzwi i zamyślił się głęboko. Z zadumy wyrwały go czyjeś ciężkie kroki dudniące po kamiennych 73 schodach. Błyskawicznie wspiął się na półpiętro i nadsłuchiwał z głośno bijącym sercem. „Kto to może być? Właściciel mieszkania? A może któryś z lokatorów drugiego piętra? Jak w razie czego wytłumaczyć swoją obecność na klatce schodowej?" Kroki dudniły coraz głośniej. Naraz ucichły. Ktoś stał pod drzwiami mieszkania pana Kukułki! Ale kto? Złodzieje? Jacek aż się zjeżył ze strachu. Zęby podzwaniały mu cichutko i raczej dość nie-melodyjnie. Usłyszał brzęczenie. Więc ten ktoś dzwoni do mieszkania. Jacek cichuteńko na czubkach palców zaczął schodzić stopień po stopniu. Wychylił ostrożnie głowę. Przed zamkniętymi drzwiami mistrza Kukułki stał sobie najzwyczajniej w świecie... pan Albin Gumka — listonosz! Jacek odetchnął z ulgą. Normalnym już krokiem zbiegł ze schodów. — Dzień dobry, panie Gumka! — A dzień dobry. Co ty tu robisz? Znów jakieś psikusy? — zmarszczył się listonosz, który z racji swego zawodu uprawianego tu, na Starym Mieście, przez dwadzieścia pięć lat — znał każdego prawie mieszkańca i każde dziecko. — Nnic — zająknął się Jacek. — Byłem tam na górze! Nie ma pana Kukułki w domu? — zręcznie zmienił temat. — A nie ma. List mam dla niego. Polecony. Z muzeum! — Z muzeum? — zdziwił się Jacek. 74 — A tak. Pan Feliks jest tam za takiego... no, jak się to nazywa? — Doradcę? — Tak. Właśnie to chciałem ten... tego... powiedzieć. Pan Feliks to sam ma muzeum w domu! — roześmiał się listonosz i zadzwonił jeszcze raz. — Eeee, widać wyszedł! Nawet tu w drzwiach kartka jakaś! Zamiast pocztą wysyłać, jak należy, to w drzwi wtykają! Na znaczek żałują, skąpirad-ła... — mruczał pan Albin zstępując wolno ze schodów. — Panie Gumka — pospieszył za nim Jacek — więc on te wszystkie muzealne skarby trzyma w domu? — Jakie tam muzealne! Tak tylko powiedziałem! — pan Albin podrapał się po głowie. — Tyle że błyszczą te zegary, a świecą się! Takie różne na nich złote wygibasy — mruczał. — No, ale to pamiątki rodzinne. Mówił mi kiedyś pan Feliks, że przetrwały wojnę zakopane w ziemi! Żeby ich hitlerowcy nie znaleźli i do Niemiec nie wywieźli! Mało to nagrabili wszelakiego dobra... — Dlaczego mieli wywieźć? — To ty nie wiesz, synu, że oni wszystko z Polski wywozili? Co cenniejsze przedmioty ludziom rabowali, pakowali w skrzynie i... jazda do Niemiec! — A pan Kukułka schował? — Nie tylko pan Feliks. Wszyscy ukrywali, co się dało. Skarby prywatne i państwowe! Całe mu- 75 zea przechowywali po dziurach i piwnicach! Tak było... — A teraz kradną! — mruknął Jacek zeskakując z ostatniego stopnia. — Bój się Boga! Kto kradnie? Co ty wygadujesz? — Ja? — zmieszał się Jacek. — Tak sobie powiedziałem... Do widzenia! I już go nie było. Pan Albin stał jeszcze chwilę przed domem głęboko zadumany. Przez myśl przebiegło mu nagłe i bolesne wspomnienie domu zburzonego przez Niemców i pamiątek, których nikomu z bliskich nie udało się uratować z tych lat krwawej wojny. Westchnął i poczłapał do sąsiedniej kamienicy. — Dwa polecone, jeden przekaz — mruczał grzebiąc w przepaścistej torbie. Jacek wrócił na posterunek pod Fukierowską winiarnię. Tu — jak mawiał do swojej bandy „siedmiu" — były najwygodniejsze schodki do siedzenia. Emilka i Boguś spojrzeli na niego z nadzieją. — I co? — wysapał grubas. — Nic. Ten zegarmistrz nie daje mi spokoju. Ma w mieszkaniu cenne muzealne skarby. I różne zegary... — Fiuuuu — gwizdnął Boguś. — To było napisane w tej kartce? — Na zegarze północ bije, złodziej się za węgłem kryje... — wyszeptała Emilka. 76 — A ja bym coś zjadł — rozmarzył się Boguś ni w pięć, ni w dziewięć. — Masz! — powiedział niecierpliwie Jacek sięgając ręką do chlebaka. Wyciągnął ładnie zapakowane kanapki. — Zapomniałem zupełnie zjeść drugie śniadanie! — Mógłbyś je zjeść na kolację — odparła Emilka. — Ale już nie zjesz! — dodała, widząc, jak pierwsza kanapka znikła w całości, błyskawicznie pożarta przez tłuściocha. — Czy mógłbyś nie zjadać papieru? — zapytał uprzejmie Jacek na widok pergaminu znikającego w ustach Bogusia niczym w szeroko otwartej paszczy hipopotama. — Eee oogę — zabulgotał tylko chłopiec i natychmiast zaszeleścił drugą kanapką. Zupełnie jakby od urodzenia, czyli od lat ośmiu — nic nie jadł. Nagle zastygł z otwartymi ustami. Nadgryziony kawałek jajka spadł mu na kolana. Nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w jeden punkt po przeciwległej stronie ulicy. — Co ci się stało? — przeraził się Jacek. — Mówiłem, nie łykaj papieru! Emilka już chciała dać mu porządnego kuksańca, sądząc, że chłopiec po prostu się zakrztusił, gdy nagle zerwała się ze schodków i milcząco wycelowała palec w ten sam punkt, którego widok unieruchomił Bogusiowe szczęki. — To on! — wyszeptała i usiadła z wrażenia. — Kto? Gdzie? — denerwował się Jacek. 77 — Oooon — wymamrotał Boguś i wreszcie przełknął kęs bułki. — Ten, który ciebie popchnął tam na schodach. Teraz i Jacek zerwał się na równe nogi. Tak! To ten sam! Stoi sobie spokojnie przed wystawą sklepu z pamiątkami! Jacek chwycił Emilkę za ramię i krzyknął: — Natychmiast biegnij do bliźniaków! Pokaż im tego... Szczerbatego! Dziewczynka pomknęła. Rozwiane długie włosy opadały jej na oczy. W mgnieniu oka dopadła kamiennej ławki, gdzie wylegiwały się bliźniacze dziesięciolatki gryząc pestki. — Tam! — szeptała wskazując palcem. — Tam stoi Szczerbaty! — Ten w białej koszuli? — zainteresował się Arek. — W niebieskich drelichowych spodniach? — dopytywał się Darek. — Ten sam. Tego drugiego na razie nie ma. — Idziemy za nim! — zerwał się Arek. — Nie idziemy — odparł flegmatycznie Darek. — Dlaczego? — zaniepokoiła się Emilka. — Bo on stoi. Jak się ruszy, wtedy pójdziemy! — I najspokojniej zabrał się do pestek, których sporo jeszcze było w zmiętej torebce. — Pamiętajcie o meldunku „Pod Murzynkiem"! — przypomniała Emilka i pomknęła z powrotem do Jacka i Bogusia. 78 Rynek pomału pustoszał. Była to pora, kiedy po pracy i obiedzie warszawiacy najchętniej ucinają sobie drzemkę. Nawet roje cudzoziemców wy-wypełniające gwarem ciche zaułki Starówki zapadły teraz w głębokich pudłach hoteli i domów turystycznych. Moczą zapewne opuchnięte nogi i narzekają na trudy turystyki. Było ciągle bardzo gorąco. Przy jedynym saturatorze zgromadziła się spora grupka spragnionych zimnej wody sodowej, grodkiem Rynku szedł zmęczony upałem lodziarz niosąc pudło śmietankowych smakołyków. Boguś odprowadził go głodnym spojrzeniem. — No więc? — zapytał niespokojnie Jacek. — Złodziej zrobi jeden krok, a bliźnięta za nim w skok! — zanuciła Emilka siadając. — A my? — zainteresował się grubas. — My będziemy czekać na tego drugiego! Może się pokaże. A jeśli nie... — Jak nie, to co? — nudził Boguś. Jacek nic nie odpowiedział. Z uwagą śledził sukienkę w groszki i rudy koński ogonek sterczący na czubku głowy. — Kasia? — Kasia! — odparła Emilka i pomachała ręką. Mała cebulka niepewnie zbliżyła się do nich. Zmarszczone brwi i wykrzywiona buzia znamionowały najgorszy z Kasiny eh humorów. — Gdzie Radek? — zapytał Jacek. Kasia spojrzała na niego spod oka. — No, pytam... — zezłościł się Jacek. 79 — Też bym chciała wiedzieć — odparła mała] opryskliwie. — Myślałem, że byliście razem — zdziwił si« Boguś. — Indyk też myślał! — warknęła Kasia! i wreszcie przysiadła na schodku. — Był, ale zniknął! — Kto zniknął? — nie zrozumiał tłuścioch. — Duch! — wy buchnęła mała i ze złością walnęła Bogusia w plecy. — Zlituj się! Jaki duch? — Opowiedz wszystko dokładnie — zażądał Jacek uciszając rozmazanego Bogusia jednym krótkim machnięciem dłoni. — Wyszliśmy razem z domu — relacjonowała Kasia. — Potem Radek zaczaił się koło tego wielkiego kamienia na rogu Celnej i Rynku... — Dlaczego się zaczaił? — zdziwiła się Emilka. — Przecież nie mógł leźć tym złodziejom prosto w ręce! Bał się, że któryś z nich go zauważy... — I co? — I nic. Kazał mi oblecieć Rynek dookoła i sprawdzić dokładnie, czy ich tu nie ma. — Są — powiedział Boguś. — Gdzie? — wrzasnęła Kasia skacząc na równe nogi. Jacek z wściekłością podsunął zaciśniętą pięść pod nos Bogusia. — No, co ty? — przestraszył się grubas. — Czy już nic powiedzieć nie wolno? 80 — Mówiłem, żebyś milczał! Ani słowa więcej, zrozumiano? Mów dalej — zwrócił się łaskawie do Kasi, która bacznie rozglądała się dookoła. — Nie bój się, Kasiu! — Emilka opiekuńczo obj-ęła małą ramieniem. — Czego ma się bać? Z wami, kobietami, to zawsze tak! — rozzłościł się nie na żarty Jacek. — Ja nie jestem żadna kobieta! — wrzasnęła Kasia ze złością. — Ja jestem zwykły łudź! Emilka parsknęła śmiechem. Jacek wzruszył ramionami i zasępiony milczał. — Nie mówi się „łudź", tylko „człowiek" — wymamrotał Boguś najgrubszym z głosów i zaraz umilkł przestraszony. Kasia jeszcze raz rozejrzała się trwożnie. Nie zobaczyła jednak ani Ogórkowego, ani Szczerbatego. — Dlaczego powiedziałeś, że oni tu są? Kłamałeś! — Nie kłamałem! Ale był tylko jeden. — Kiedy wróciłam do kamienia, Radka już tam nie było — poskarżyła się mała. — Zniknął. — A nie zostawił żadnej wiadomości? — Gdzie miał zostawić? — zdziwiła się Kasia. — Bo my to zostawiamy meldunki tam za kratą! -<-* pochwalił się Boguś wskazując palcem na dom „Pod Murzynkiem". Jacek zerwał się na równe nogi. Jego ciemne oczy ciskały błyskawice. Chciał coś powiedzieć, ale z zaciśniętych warg nie padło ani jedno słowo. 6 Gdzie jest zegar, 81 Boguś skulił się w sobie. Podobny był w tej chwili do śmiertelnie przerażonego pączka. — Wynoś się stąd! — wycedził cicho Jacek. — Co? Ja... ja nie... — Już cię tu nie ma! — Jacek chwycił Bogusia za spodenki i odepchnął w bok. — Jeśli nie umiesz dochować żadnej tajemnicy, nie będziesz więcej należał do bandy „siedmiu"! Zapadło głuche milczenie. Emilka spoważniała i przyglądała się badawczo czerwonemu jak indyk Jackowi. Guziczkowe oczy Kasi biegały tam i z powrotem od wystraszonej twarzy Bogusia do wyciągniętego groźnie palca, którym Jacek jak mieczem wskazywał wypędzonemu: „kierunek dom". Boguś wybałuszonymi oczyma wpatrywał się w złowieszczy palec. Nie mógł uwierzyć. Straszliwa prawda jeszcze do niego nie dotarła. Na razie zdawał sobie jedynie sprawę z tego, że stało się coś bardzo złego. Stał przed Jackiem i mrugał powiekami. Boguś nie był beksą. Czasami miewał ochotę popłakać, ale były to chwile nader rzadkie i związane przeważnie z brakiem ulubionego chleba z cukrem. Teraz jednak wszelkimi siłami powstrzymywał wzbierający szloch. Emilka wstała ze stopni. Szybko podeszła do Bogusia i położyła mu rękę na ramieniu. Tego już było za wiele. Boguś zatrząsł się od płaczu, a łzy jak ziarnka grochu jedna za drugą spływały mu po policzkach. — Nie płacz! — powiedziała Emilka i wyjęła 82 chusteczkę. Nachyliła się nad chlipiącym chłopcem i szepnęła mu do ucha: — Odejdź na razie do naszej bramy. Ja tymczasem postaram się coś zadziałać! Chlipiąc i pociągając nosem Boguś powlókł się przed siebie. Na środku Rynku przystanął jeszcze na moment, zawahał się, ale nie odwrócił głowy. Szurając nogami, bardzo nieszczęśliwy, ominął kałużę wody wyciekłej z saturatora i podreptał do domu. Przez myśl przebiegały mu najstraszliwsze wizje samotności i całkowitego opuszczenia. Czuł się winny, ale równocześnie ogromnie pokrzywdzony. Wiedział, że gadulstwo to straszna przywara, ale nie sądził, że Jacek tak się zachowa. Przecież starał się wypełniać zawsze wszystkie jego rozkazy! Czy naprawdę wszystkie? Nie. Czasem odmawiał. Ze strachu lub rzadziej z przekonania o własnejl słuszności. Bał się grać w piłkę tuż pod witryną księgarni czy sklepu zegarmistrza. Nie lubił awantur. Lecz kiedy Jacek cisnął ze złości kamieniem w zabłąkanego kundla— Boguś zapominając o respekcie należnym wodzowi i bądź co bądź „admirałowi" rzucił się na niego z pięściami! Wszystkie dzieci z ulicy Celnej uwielbiały zwierzęta i za żadne skarby świata nie pozwoliłyby ich skrzywdzić. Przeciwnie, rudy kot pani Grząd-kowej tył z nadmiaru przysmaków przynoszonych przez Bogusia, Emilkę czy bliźniaki. Strapiony Boguś zaszył się w najciemniejszy kąt bramy i pochlipywał rzewnie. 83 Tymczasem Emilka wpatrywała się w Jacka, usiłując złowić jego spojrzenie. Zauważył to w końcu i spytał zaczepnie: — Czemu tak na mnie patrzysz? — Ty wiesz — odparła spokojnie Emilka. Jacek milczał uparcie. Emilka chwilę stała niezdecydowanie. Zostawić Jacka i Kasię i biec za Bogusiem? Nie! Na pocieszenie chłopca przyjdzie pora. Teraz trzeba przede wszystkim zażegnać konflikt. Emilka nie znosiła żadnych sprzeczek ani kłótni. Chciała, żeby wszyscy jej przyjaciele lubili się nawzajem, tak jak ona ich lubiła. Spojrzała na Jacka. Siedział z opuszczoną nisko głową. „Pewnie się wstydzi" — pomyślała. Niestety. Jacek nie myślał o Bogusiu. Zatopił się całkowicie w marzeniach o sławie. Właśnie stał na mostku kapitańskim w nieprzemakalnym płaszczu i przez lunetę badał wzburzone fale. Niedawno z bocianiego gniazda padł okrzyk: „Człowiek za burtą!" Jacek spojrzał jeszcze raz. Nic, tylko skłębione, groźne fale, które z rykiem zalewały górny pokład. Dwunastu zmęczonych, zarośniętych marynarzy czekało na rozkaz dowódcy. Jacek odwrócił się tyłem. Czuł na plecach ciężar dwunastu par oczu. Czujnych i gotowych na wszystko. „Kapitan poradzi!" — usłyszał cichy szept. „To najsłynniejszy kapitan na kuli ziemskiej" — dodał drugi głos. „Ten to się zna na morzu! Jak nikt!" 84 „Nie chciałbym służyć na innym statku!" Jacek odwrócił się. Sięgnął do płaszcza. W kieszeni była zawsze stara, wysłużona fajka. Wetknął ją do ust. Pociągnął. Już miał dać znak do spuszczenia szalupy, gdy wtem... — Jacek! Przestań gryźć ołówek! Zastanówmy się lepiej, co dalej robić! Dwunastu wiernych marynarzy zniknęło z pokładu. Ba, cały pokład zniknął, i nawet Ocean. Jacek znalazł się nagle w środku staromiejskiego Rynku, na zakurzonych schodkach. Sen o sławie prysnął jak mydlana bańka. Spojrzał nieprzytomnie. Kasia trzymała go za ramię i potrząsała z całych sił. — Przestań! — syknął wściekły. — No, Jacek, rusz się wreszcie! Emilka usiadła obok niego. Uśmiechała się tak ciepło, że Jacek złagodniał. Pomyślał sobie, że może warto zostać najsłynniejszym detektywem. Tropić przestępców, stać się postrachem przemytników i złodziei... — Muszę zastanowić się! Sam! — zawołał zrywając się z miejsca. Skaleczone kolano zapiekło, jakby ktoś tam przyłożył kawałek rozpalonego żelaza. Emilka z troską pokiwała głową. Zaczęła czegoś szukać w torebce, ale znalazła tylko pudełko kremu nivea. 85 — Nie mam plastra! Ale później mogę przynieść. I jodynę też. — Nie trzeba — mruknął chłopiec zaciskając mężnie zęby. — Babcia ma w łazience całą aptekę. Wrócę tu jeszcze wieczorem zobaczyć, czy bliźniacy zostawili jakiś meldunek „Pod Murzynkiem". No, cześć! — Cześć! — powtórzyły obie dziewczynki. — Do jutra. ROZDZIAŁ VI Radek zaciekle tropił Ogórkowego. Od pierwszego kroku towarzyszył mu jak wierny cień. Przed bramą, która nagle pochłonęła wąsaty obiekt jego zainteresowań, zatrzymał się jednak niepewnie w pół kroku. „Co robić? — myślał gorączkowo, przygryzając wargi. — Czy iść za nim?" Radek się bał. Czarna paszcza bramy groźnie szczerzyła wyszczerbione, żelazne zębiska. „Trudno! Raz kozie śmierć!" — westchnął chłopiec i jednym skokiem dopadł bramy. Ogarnął go głęboki cień. Oślepione słońcem oczy długo musiały przyzwyczajać się do panującego tam mroku. Wreszcie Radek dojrzał jakąś jaśniejszą smugę. Sunął bezszmero-wo wypróbowanym systemem „starych wodzów indiańskich"! Smuga okazała się słabo oświetloną, wąską klatką schodową. Powoli, ostrożnie stawiając stopy chłopiec wspinał się po stromych kamiennych schodach. Na pół-piętrze przystanął. Cisza. W których drzwiach zniknął Ogórkowy? Żeby to sprawdzić, przykładał ucho kolejno do każdej framugi. Nic. Żadnego śladu. „Przecież na pewno tu wszedł!" — dener- 87 wował się Radek. Nagle usłyszał jakiś dźwięk. Tak! To piętro wyżej! Paroma susami wpadł na podest pierwszego piętra, ostrożnie podpełznął do drzwi, spoza których dobiegała głośna rozmowa. Były uchylone! Radek przykucnął i starał się nie uronić ani słowa. — Więc co? Bierze pan? Radek natychmiast rozpoznał głos Ogórkowego. — liii... to niebezpieczne! Muzealny zabytek... — Jaki tam muzealny! Prywatna własność! To jest warte grube pieniądze! — zachęcał Ogórkowy. — Się wie! Ale taki bezcenny obiekt można sprzedać tylko... za granicę! W kraju nie ma o tym mowy! — Za granicę? — głos Ogórkowego jakby zmatowiał. — Jasne! Znam takiego jednego, który tu do Polski przyjeżdża w poszukiwaniu dzieł sztuki! Dolarami płaci! Radek aż sapnął z wrażenia. A więc ci złodzieje ukradli coś cennego i chcą teraz sprzedać za granicę! Tyle się nasłuchał opowieści o kradzieżach obiektów muzealnych! Nawet tatuś czytał nie tak dawno w gazecie, jak jeden cudzoziemiec został przyłapany na granicy przez celników. Usiłował wywieźć jakieś obrazy i coś tam jeszcze nadzwyczaj cennego. — Gdzie on mieszka? — zachrypły głos znów dobiegł zza nie domkniętych drzwi. — Kto? 88 __ No, ten cudzoziemiec! — Ogórkowy był wyraźnie zniecierpliwiony. __ Co to, to nie! — roześmiał się drugi i ściszył głos. Radek podsłuchiwał żałując, że nie ma takich uszu jak słoń albo zając! Drugi głos mówił teraz szybko i niewyraźnie. Do Radkowych uszu dobiegały jedynie urywane strzępki zdań: ■— Czekajcie na ogłoszenie w porannej gazecie... „Kupię zegar"... Czytajcie codziennie gazetę... Radek skulił się pod drzwiami. Z nosem tuż nad ziemią łowił poszczególne słowa wraz z kurzem obficie pokrywającym dawno nie sprzątaną klatkę schodową. Nagle coś załaskotało go w nosie... skrzywił się okropnie, wciągnął głęboki oddech, ale... już było za późno! Kichnął jak z armaty! Potem drugi raz i trzeci! Na ten niespodziewany hałas drzwi mieszkania otworzyły się szeroko i w progu stanął... Ogórkowy! Na widok Radka, który nie mógł powstrzymać ataku kichania nawet w obliczu tak groźnego przestępcy, Ogórkowy naprzód groźnie zmarszczył brwi, a potem czerwona fala gniewu zalała mu twarz aż po, czubek ogromnego nosa. Kichającemu wciąż Radkowi wydało się, że to nie złodziej jego filmu, lecz ogromna bańka mydlana lub czerwony balon nadęty do granic wytrzymałości pochyla się nad nim. — Ty łobuzie! Przyszedłeś tu za mną? Podsłuchiwać ci się zachciało? — syczał nochal i czarne wąsiki zjeżyły się stercząc sztywno jak dwa mysie ogonki. — Ja... nic... ja... — jąkał się przerażony Radek cofając się o krok. Wyciągniętą do tyłu ręką rozpaczliwie usiłował znaleźć poręcz schodów. Bał się, że cofając się zjedzie nagle po kamiennych stopniach w czarną czeluść bramy. Ale już było za 90 późno. Twarda łapa Ogórkowego zacisnęła się na ramieniu chłopca. Jedno szarpnięcie, drugie i Radek wylądował na drewnianym taborecie. Rozejrzał się ukradkiem. Duży pokój w niczym nie przypominał mieszkania. Raczej sklep ze starzyzną. Szare, dawno nie myte okna prawie nie przepuszczały światła. Dookoła walały się w nieładzie jakieś worki, stare gazety i połamane meble. Na środku pokoju stał długi stół, a na nim... Radek aż otworzył usta ze zdumienia. Na popękanym blacie błyszczał jak klejnot w złoconej oprawie duży, masywny zegar. Była to właściwie piękna złota kareta zaprzężona w czwórkę koni. Ich złocone grzywy powiewały w pędzie. Emaliowaną tarczę umieszczono w miejscu, gdzie kareta powinna mieć okno. Podstawę zegara stanowił postument pokryty kutymi w brązie, złoconymi ni to liśćmi, ni to kwiatami o dużych, powyginanych płatkach. Latarnie karety migały czerwonawym blaskiem. Radek wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w cudowny przedmiot. Perłowa tarcza zegara mieniła się wszystkimi, barwami tęczy. To był na pewno najpięknie-jszy zegar, jaki Radek widział w życiu. Dwaj mężczyźni naradzali się nad czymś w kącie. — Co pan zrobi z chłopcem? — usłyszał głos nieznajomego, którego twarzy nie udało mu się zobaczyć. 91 — Wpakuję go do komórki! Niech tam posie-| dzi, jeśli taki wścibski. Hej, coś mi się zdaje, że nie po raz pierwszy się spotykamy! — zasyczał groźnie i chwyciwszy Radka za ucho powlókł go do ciemnej komórki. Drzwi zatrzasnęły się. Radek usłyszał jeszcze, jak obaj mężczyźni szeleszczą papierami, potem niosą coś ciężkiego sapiąc z wysiłku. Po chwili wszystko ucichło. Co robić? Dopiero teraz przerażenie chwyciło chłopca za gardło. Z zaciśniętej krtani nie mógł wydobyć głosu. Krzyczeć? Ale czy ktoś usłyszy? Radek usiłował zapanować nad ogarniającym go strachem. Coś przecież musi się wydarzyć! — przekonywał sam siebie. O rety, co robić? Sprawdzić drzwi! Przede wszystkim należy sprawdzić drzwi! U góry widać wąski pasek światła. Szpara? Radek próbuje poruszać się w ciasnej, ciemnej komórce. Przysuwa do drzwi jakąś skrzynkę. Na niej ustawia drugą. Z trudem wspina się na podwyższenie. Już. Co to? Górna część drzwi zasłonięta jest jakimś papierem. Trzeba go zerwać! Trzask rozdzieranego kartonu ro,zlega się wśród ciszy jak strzał z armaty. Radek nieruchomieje. Nic. Cisza. Zerwany papier zwisa w strzępach. Pod nim... szyba. Promień światła wpada do komórki. Rety! Co tu za bałagan! Radek byłby się złapał za głowę, gdyby nie konieczność utrzymywania równowagi. 92 Pod ścianami walają się stare krzesła z wyszarpanymi obiciami, duża kanapa, w której wnętrzu zamiast sprężyn panoszy się... donica z gruntownie zasuszonym fikusem! — Ładna dekoracja! — mruczy Radek ciągnąc z ogromnym wysiłkiem poprzez to całe rumowisko chwiejny stolik o trzech nogach. )fTrzeba ten trójnóg ustawić na skrzynkach — medytuje chłopiec. — Inaczej nie dosięgnę głową do szyby w drzwiach!" Za chwilę, sapiąc z wielkiego wysiłku, ustawia stolik na piramidzie skrzyń. „Czy to się aby nie zawali?" — zastanawia się przez moment. Jeszcze raz na wszelki wypadek szarpie klamką. Zamknięte. Ale odstają nieco od futryny! „Czyżby zamknięte były tylko na haczyk? — myśli i próbuje nacisnąć drzwi ramieniem. Coś szczęknęło. — Jeszcze raz! Uff! Nic z tego. Nie mam siły!" Rad, nierad powraca do swoich skrzynek. Piramida wygląda nad wyraz okazale. „Tylko jak się tam dostać na górę? Czemu człowiek nie ma takiej szyi jak żyrafa? Jest! Stołek!" Radek przy jego pomocy wdrapuje się na blat stolika. Trochę się kiwa. To nic. Trzeba tylko zachować równowagę. ■— Jak na trampolinie — wzdycha. Z rozmyślań wyrywa go nagle jakiś cichy, prawie niedosłyszalny szmer. Chłopiec przywiera nosem do szyby. „Czyżby wracał Ogórkowy?" — myśli i czuje, jak strużka zimnego potu spływa mu po plecach. Stąd widać drzwi. Ktoś porusza klam- 93 ką! Drzwi ze skrzypnięciem otwierają się. „Nawet nie zamknęli mieszkania?" — dziwi się Radek i naraz szeroko otwiera oczy. Z wrażenia o mały włos nie zwalił się na ziemię razem z całą pirami. dą. „To niemożliwe? Ależ tak! To on!" W otwartych drzwiach stoi... Gruszka! Radek palcami wczepia się w futrynę. W pierwszym odruchu chciał wrzasnąć o ratunek, ale po sekundzie zastanowienia słowa zamarły mu w ustach. Gruszka musi być w zmowie z bandytami! To jasne jak słońce! Skąd znalazłby się tutaj? Przecież gdyby nie znał Ogórkowego i tego drugiego, nie przyszedłby tu, do tego mieszkania! Tymczasem Gruszka, który dokładnie obliczył okna, upewnił się teraz, że jest na właściwym tropie. Doniczka z pelargonią spokojnie stała na parapecie. Poznał zarówno kwiat, jak i zakurzone, chyba nigdy nie myte okno. — To tutaj! — mruknął rozlądając się ostrożnie dookoła. Uwagę jego natychmiast zwrócił ów dziwny bałagan panujący w mieszkaniu i długi stół z popękanym blatem. — Pusty! — wyszeptał, nie wiadomo, czy myśląc o stole, czy o pokoju. „Gdzie on jest? Gdzie podział się Radek? Chyba nie zrobili mu jakiejś krzywdy?" Gruszka, jak pies myśliwski, obiega wszystkie kąty. Nie ma nikogo. Wreszcie wzrok jego pada na wąskie drzwi w głębi pokoju. „Może tam?" — zastanawia się i rusza w ich kierunku. Chwyta za klamkę. Zamknięte. Spogląda uważniej. No tak! 94 Haczyk, a właściwie wielki, gruby hak zatknięty Za metalowe uszko sterczące z futryny. — Hak jak na wieloryby! — mruczy mocując się z żelazem. Otwiera jednym szarpnięciem i natychmiast pada na ziemię przytłoczony masą walących się na niego gratów! W jakimś rozpaczliwym uniku stara się osłonić głowę i kulawy stolik ląduje o pięć centymetrów od jego ramienia. Potworny huk, jaki towarzyszy spadającym skrzynkom, zagłuszył zupełnie jęk spadającego na ziemię Radka. Teraz obaj chłopcy nie widząc się nawzajem siedzą obok siebie o niecały metr i rozcierają stłuczone miejsca. Wreszcie Gruszka pierwszy odwraca obolałą głowę, w którą jednak trafiła spadająca skrzynka, i aż otwiera ze zdziwienia oczy. — Radek? To ty? — Ja. A bo co? — syczy chłopiec wcale nie wiedząc, że mu nad czołem rośnie guz wielkości średniej śliwki. — Nic ci się nie stało? — Gruszka też wymacał guza i teraz obaj pracowicie masują obolałe miejsca. — Mam guza. — Ja też. Co tu robiłeś w tej komórce? Radek zrywa się na równe nogi. Na śmierć zapomniał, że przecież Gruszka jest z całą pewnością jego wrogiem! Równie niebezpiecznym i groźnym jak Ogórkowy czy Szczerbaty! Człowiek z ich szajki! Z szajki zegarowej! 95 — To ty też należysz do nich? Oni cię tu przy.1 słali? — wybucha zaciskając pięści. — Do kogo? O czym ty mówisz? — dziwi się Gruszka, ciągle pocierając głowę. — Nie udawaj! Więc ty też wiesz o zegarze! — Zegar? Widziałeś zegar? — mimo bólu Gruszka zrywa się na równe nogi. — Dlaczego udajesz? — sapie z wściekłością Radek. — Przecież należysz do nich! Dlaczego mi zabrali film z aparatu? — Nie należę do żadnej szajki — mówi wolno Gruszka orientując się pomału, o co chodzi rozindyczonemu Radkowi. — Ale wiem, po co był im potrzebny twój film! Przecież sfotografowałeś złodziei na gorącym uczynku! — Nie wierzę ci! Ty wiedziałeś, że zegar jest] tutaj! — Nie wiedziałem. Więc on tu jest? — Był. Teraz stół jest pusty! Tam stał! Taki piękny, złocony z czterema końmi... — Z końmi? Co ty pleciesz? — Ja plotę? — oburza się Radek łapiąc się za czoło, nad którym duża śliwka zamienia się w małe jabłko. — Przecież na własne oczy widziałem tę karetę zaprzężoną w cztery konie!... Gruszka podchodzi bliżej. Podejrzliwie przygląda się Radkowej głowie, na której małe jabłko pomału przybiera postać średniej mandarynki. — Coś z tobą niedobrze! — mruczy. — Więc 96 zamiast zegara widziałeś... karetę? A może to nie były konie tylko... hipopotamy? — Ty się nie wygłupiaj! — woła Radek i biegle w kierunku drzwi. — Nie rób ze mnie durnia! Tarcza zegarowa jest umieszczona w takiej karecie, którą ciągnie czwórka koni! Wolałbyś pewnie, żebym jej nigdy nie widział! Ale nic z tego! Widziałem! I też będziemy szukać codziennie ogłoszenia „Kupię zegar"! Już ja... już my nie pozwolimy sprzedać tego cudzoziemcom! — woła znikając w ciemnej klatce schodowej. Gruszka wsłuchuje się w kroki dudniące po schodach. „Trzeba stąd uciekać! — myśli, bacznie rozglądając się po mieszkaniu. — Pewnie gdzieś ukryli zegar! Już byłem tak blisko i — nic!" Nagle poczuł, że jest mu dziwnie gorąco. Potem zaraz zrobiło się lodowato. Wstrząsnął nim dreszcz. Wyszedł z mieszkania, którego właściciele nawet nie zamknęli na klucz, i cicho zszedł po schodach. W ciemnej bramie nie było nikogo. Walcząc z dreszczami, Gruszka powlókł się do domu. „Ciekawe, co teraz robi Grześ? — pomyślał i ruszył szybciej. — Musimy przecież spotkać się jeszcze dziś i omówić wszystkie szczegóły! — Znów dreszcz przebiegł, mu po ciele. — Żebym się tylko nie rozchorował! To byłoby fatalne!" Nie przewidział, jednak, że rozwijająca się, ponownie choroba stanie na przeszkodzie z takim trudem zaczętego dzieła. I że nieoczekiwany zbieg przypadków jeszcze bardziej zawikła: i tak skom- 7 Gdzie jest zegar... 91 plikowane sprawy, które od kilku dni wstrząsały spokojną dotąd społecznością podwórka przy ulicy Celnej róg Brzozowej. * Tymczasem Grześ, nieświadom spraw, jakie w zgoła dramatyczny sposób rozgrywały się w zakurzonym mieszkaniu „szajki zegarowej", cicho i skutecznie śledził dwóch drabów, którzy wyszedłszy z bramy skierowali kroki w dół, ku Wiśle. Biegnąc za nimi w bezpiecznej odległości, Grześ co chwilę odwracał się za siebie, aby zapamiętać drogę. W tym dużym mieście nie czuł się pewnie, ale ostatnie wydarzenia, w które chcąc, nie chcąc został wplątany, przełamały jakoś tę barierę lęku i chłopiec zachowywał się tak, jakby był w wielkim co prawda lesie, lecz przyjaznym. Teren wyraźnie się obniżał. Ludzi było coraz mniej. Znikły też naturalne osłony w postaci domów, drzew i ławek z wysokimi oparciami. Wybrzeże Gdańskie powitało go leciutkim powiewem - wiatru i szarym nurtem Wisły, po której wolno sunął jakiś statek. Dwaj mężczyźni szli niespiesznie. Ogórkowy przystanął nawet na chwilę, zapalając papierosa. Cały czas o czymś dyskutowali, wymownie gestykulując. Grześ wiele dałby za to, aby móc posłuchać, o czym mówią, ale z takiej odległości, jaką musiał zachować dla bezpieczeństwa, żadne słowo do niego nie docierało. 98 ,,Dokąd oni idą?" — zastanawiał się chłopiec, z niepokojem spoglądając na ciemniejące niebo. Zapadał szybki zmierzch. Świateł ulicznych jeszcze nie zapalono, lecz w niektórych mieszkaniach Starówki pobłyskiwały już elektryczne punkciki żarówek. Czerwona kula słońca dawno znikła za kościelną wieżą, ale resztki różowego refleksu migotały w nurtach rzeki. Obaj mężczyźni skierowali się ku jednej z ławek stojących przy nabrzeżu. Ku ogromnej radości Grzesia ławka ta stała obok, a właściwie przed krzakiem jaśminu. Białe kwiaty dawno przekwitły, ale gęsta, choć nieco zakurzona i wysuszona upałem zieleń gwarantowała znakomite schronienie. Lekko jak wiewiórka chłopiec przebiegł odcinek zielonego trawnika i przykucnął za krzakiem. Cały zamienił się w słuch. Ogórkowy milczał paląc papierosa. Wiejący znad rzeki wietrzyk niósł w kierunku chłopca ostry, gorzki zapach tytoniowego dymu. Wreszcie przemówił ten drugi, nie znany Grzesiowi osobnik. — W ciągu trzech dni powinno ukazać się zawiadomienie w gazecie. Pamięta pan hasło? Grześ wetknął głowę głęboko w krzak. Starał się nie uronić ani jednego słowa. „O jakim haśle oni mówią?" — Jasne! „Kupię zegar" — odparł Ogórkowy. — Zgadza się. Ten cudzoziemiec będzie o wszystkim poinformowany. Podam mu pańskie nazwisko.., 99 — Mowy nie ma! — wykrzyknął Ogórkowy. — Żadnych nazwisk! — Oczywiście! Skoro pan nie chce... Uprzedzam jednak, w razie jakiejś wpadki nie przyznam się do niczego! Jestem tylko pośrednikiem! „Aha — pomyślał Grześ — to tak się sprawa przedstawia! Wreszcie coś z tego zaczynam rozumieć!" — Dobra, dobra! — mruknął Ogórkowy wydmuchując dym. — Nie wrzeszcz pan tak głośno! Może nas ktoś podsłuchać! — Coś pan! Kto! Przecież tu pusto! „Aha! Pusto!" — uśmiechnął się w duchu chłopiec i przysiadł ostrożnie na piętach, bo mu już cierpły nogi. — Dobrze, żeśmy ukryli zegar w piwnicy! To było jednak niebezpieczne — wciągać tego szczeniaka do własnego mieszkania! — Eee tam! — mruknął Ogórkowy. — Przecież to nie było moje mieszkanie! — Nie pańskie? — drugi mężczyzna poruszył się niespokojnie, aż zatrzeszczała ławka. — Czy pan myślał, że ja jestem taki głupi? — zarechotał radośnie Ogórkowy. Jego śmiech przypominał raczej wieczorny skrzekot żab. — To jest mieszkanie jednej handlarki starzyzną! Ona go nigdy nie zamyka na klucz. Czasem tam załatwiamy różne interesy... Ale się kobiecina zdziwi, jak zastanie w swojej komórce zamkniętego szczeniaka! „Co takiego? — Grześ przeraził się nie na żarty. 100 — Kogo oni zamknęli w komórce? Radka czy Gruszkę?" — Teraz trzeba już to mieszkanie omijać. Szczeniak widział zegar. — To co z tego? — warknął Ogórkowy. — Mało to różnych zegarów na świecie? Skąd może wiedzieć, że ten jest... — Ciii — przerwał mu drugi w pół słowa. „Rety! — pomyślał Grześ. — Więc zegar był tam! Tak blisko!" — Powiem wspólnikowi — ciągnął Ogórkowy — żeby zaraz zabrał zegar z piwnicy i przewiózł go w takie miejsce, gdzie nikt go nie znajdzie. „Masz ci los! Znów gdzieś wywiozą cenny zabytek!" — denerwował się chłopiec i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jest już zupełnie ciemno i, co gorsza, zaczęły bzykać komary. Na ławce zapadła cisza przerywana tylko dziwnymi odgłosami poklepywania. „Czy oni się biją?" — pomyślał chłopiec, ale już w następnej sekundzie sam klepnął się w policzek, na którym wylądował właśnie komarzy odrzutowiec. Na szczęście żaden z siedzących na ławce mężczyzn tego nie usłyszał. Obaj zajęci byli klepaniem się po rękach i twarzy. — Piekielne komary! — Idziemy! Tu już nie można wytrzymać! — Chodźmy! Tylko nie zapomnij pan o porannych gazetach! Spora sumka nam się szykuje do podziału! 101 — Nas jest dwóch! — warknął Ogórkowy przy- 1 stając. — Mówiłem już, że mam wspólnika. Pan 1 jest tyko pośrednikiem między nami a cudzoziem- ' cem. Radzę o tym pamiętać! — Wolałbym zapomnieć! — mruknął nieznajomy. — Zawsze to więcej pieniędzy byłoby na głowę! „Już chce kogoś wykiwać!" — oburzył się Grześ, który nie znosił żadnej niesprawiedliwości. I cho- ' ciąż w tym wypadku cała trójka była złoczyń- 1 cami, Grześ podświadomie ujął się w myślach za tym trzecim, pozbawionym ewentualnego udziału w zyskach. — Guzik dostaniecie wy wszyscy! — szepnął i zaczął wyciągać głowę z krzaka, co okazało się nie tak prostą sprawą, bo w zapale śledzenia wetknął ją za głęboko i musiał teraz walczyć ze splątanymi gałęziami. Gdy się z tym wreszcie uporał, twarz miał całkowicie pociętą przez rój komarów, które z głośnym brzęczeniem formowały nad nieszczęsnym chłopcem całą jednostkę zdolną do natychmiastowego ataku. Grześ wziął nogi za pas i pomknął w kierunku Barbakanu. Czarne sylwetki staromiejskich dachów rysowały się ostrą linią na tle jaśniejszego granatu nieba. Płonęły uliczne latarnie i okna wąskich kamieniczek odbijały zygzaki światła. Grześ biegł dokładnie tą samą trasą, która przywiodła go nad Wisłę. Łatwo rozpoznawał fragmenty domów i ulic. Przebiegł pod rusztowaniem na rogu Brzozowej i za- 102 trzymał się po drugiej stronie chodnika. „To ten dom, do którego wszedł Radek, a potem Gruszka. \^e wszystkich oknach jest światło. Co się dzieje z chłopcami? Złodzieje mówili o jakimś szczeniaku zamkniętym w komórce! Może to Radek lub Gruszka? — Grześ przestraszył się nie na żarty. — Ale jak to sprawdzić? Jak? — Przestępował z nogi na nogę i z zadartą do góry głową wpatrywał się w jasne prostokąty okien. — Sam niczego nie zdziałam — pomyślał i ociągając się ruszył w górę uUcy. — Może jednak Gruszka będzie na posterunku w bramie?" Mały, niepozorny, o nieśmiałym wyglądzie Gruszka urastał już w myślach Grzesia do rangi bohatera i główmodowodzącego. Sam nawet nie wiedząc kiedy podporządkował się całkowicie przyjacielowi i teraz niepokoił się, czy ujrzy znajomy błysk okularów w drucianej oprawie. Grześ wierzył głęboko, że Gruszka jest najwspanialszym chłopcem nie tylko na podwórku przy ulicy Celnej, lecz może nawet na całym Starym Mieście, której to dzielnicy jeszcze nie zdążył dostatecznie poznać. Tak rozmyślając wbiegł do ciemnej bramy, wziął ostry zakręt w lewo i wpadł... prosto w szeroko rozstawione ramiona ciotki Marcjanny! — Gdzieś ty biegał, łobuzie? — wrzasnęła ciotka, bo już od kilku godzin bezskutecznie oczekiwała zagubionego siostrzeńca. — Ja? — bąknął Grześ nie bardzo wiedząc, co ma odpowiedzieć. Ш — A ty! Pewnie, że ty! Już się z wąchałeś z t bandą? — wykrzykiwała groźnie pani Marcjann tuląc jednocześnie cudem odzyskaną część rodzin do wypukłej piersi. „Część rodziny", z nosem utkanym w nakrochmalonym fartuchu, gorączkowo usiłowała wymyślić jakąś bajeczkę na wyłączny ciociny użytek. — Myśmy się... bawili — wybulgotał w szorstkie zakładki, które mu drapały pogryzione przez komary oblicze. — Ja ci dam zabawy po nocy! — grzmiała jeszcze pani Marcjanna, ale były to już grzmoty oddalającej się burzy, bo za chwilę spadła na chłopca prawdziwa ulewa, ale nie deszczu, tylko pocałunków. Poczciwa pani Grządkowa w ten oto sposób zadokumentowała publicznie swą miłość do siostrzeńca. Uspokojona i uradowana odzyskaniem własności oddaliła się w kierunku stróżówki, skąd dolatywały smakowite, kolacyjne zapachy. Dopiero teraz Grześ zauważył stojącego pod murkiem Radka. — Jesteś! — wykrzyknął i ruszył w kierunku chłopca. Radek uskoczył w cień. Zmierzył przy tym Grzesia takim spojrzeniem, że biedny chłopiec zahamował w pół kroku. — Wypuścili cię z komórki? — zapytał jeszcze i zamilkł. — Już ci nagadał, co? — wykrzywił się brzyd- 104 ko Radek. — Ten twój Gruszka! Pewnie i ty jesteś w zmowie ze złodziejami! — Ja? — wymamrotał zdumiony Grześ. — Pewnie? Skoro Gruszka jest! Sam widziałem! Był tam! W tym mieszkaniu! Teraz siedzi w domu... Ale my nie damy sprzedać zegara! Jacek na to nie pozwoli! — Skąd wiesz, że go chcą sprzedać za granicę? — zapytał gorączkowo Grześ, ale w tej samej chwili zrozumiał, że nie powinien był tego powiedzieć Radkowi. — A widzisz! — wrzasnął tryumfalnie Radek. — Teraz się wygadałeś! Jesteś w zmowie z Gruszką i tamtymi! — Widziałeś zegar? — przerwał Grześ. — Pewnie, że widziałem! Taka fajna kareta z końmi! Grześ milczał. Dałby wiele za to, żeby dowiedzieć się jeszcze jakichś szczegółów o tajemniczym zegarze, ale czuł, że tego robić nie powinien. „Nic bez porozumienia z Gruszką! Tylko dlaczego on na mnie nie czeka?" — myślał rozglądając się bacznie po ciemnym podwórku. — Nie masz co szukać! — wzruszył ramionami Radek. — Gruszka jest w domu. Znów ma gorączkę. Jego mama mówiła, że trzeba sprowadzić lekarza. Zresztą... guzik mnie to obchodzi! Grześ stał zaskoczony i ogłupiały. Tego nie wziął pod uwagę. Prawda, tam na murach Gruszka kaszlał i wydawało się nawet, że ma dreszcze, ale że- 105 by aż lekarz był potrzebny? Może jutro wszystko się wyjaśni. Może... — Radeeek! Radeeeek! Do domu! — rozległo się głośne wołanie. Radek ociągając się pomaszerował na schody. Grześ też wszedł do stróżówki. W kuchni na stole stało już zsiadłe mleko i dymiła porcja ziemniaków. Poczuł przeraźliwy głód. Rzucił się do jedzenia. — Ech, ty wygłodniała biedoto! — rozczuliła się ciotka Marcjanna zdejmując z gwoździa wielki, metalowy klucz. -— Dokąd z tym idziesz? — zapytał Grześ między jednym a drugim kęsem. — Bramę trza zamknąć. Już jedenasta. ■— Tu się na noc zamyka? — zdziwił się chłopiec i aż odstawił kubek. — Wczoraj też ciocia zamykała? — A pewnie! Żeby żadni złodzieje nie weszli w nocy do domu. Taki w miastach zwyczaj. A w Warszawie — rozgadała się pani Marcjanna — w Warszawie domy jeszcze w gruzach leżały po tej strasznej wojnie, a ja już o jedenastej, jak trzeba, bramę zamykałam! Z desek była ta brama, z byle jak zbitych desek! Dom cały dziurami prześwitywał, przez okno wybite wleźć mógł każdy, bo szyb nie było, a ja, głupia, bramę na klucz zamykałam! — mówiła pani Grządkowa bardziej do siebie niż do Grzesia. — Znaczy — porządek być musiał! O to chodziło, żeby wszystko było jak daw- 106 niej, Jak wtedy, gdy miasto żyło... No, ja tu gadu, gadu, a brama otwarta. Stuknęły drzwi. W oddali z głuchym łoskotem zatrzaskiwała się nowa, żelazna, ozdobnie wykuta brama. Po tej zbitej z desek nie pozostał żaden ślad. Ale tego już Grześ nie słyszał. Spał smacznie z nosem w talerzu i śnił o Ogórkowym, Emilce i śmiesznych piegowatych bliźniakach, których pozostawił na kamiennej ławeczce na Rynku wraz z torebką pestek. A właśnie! Co w czasie tego popołudnia robili bliźniacy? ROZDZIAŁ Vii Ruszył! — zawołał Arek i zerwał się z ławki, Darek chwycił zmiętą torebkę, na dnie której poniewierało się jeszcze parę pestek, i pognał za bratem. Szczerbaty przeciął Rynek i skręcił w ulicę Świętojańską. Obaj chłopcy posuwali się za nim w bezpiecznej odległości. Przechodząc koło kościoła mężczyzna przystanął na chwilę i bacznie rozejrzał się dookoła. Chłopcy zahamowali prawie w ostatniej chwili. Arek przylepił się do ściany, a Darek bezmyślnie głaskał pęknięty łeb kamiennego lwa. Szczerbaty szedł dalej, chłopcy zaś jak dwa cienie następowali mu na pięty. — Dokąd on pójdzie? — zaniepokoił się Darek. — Skąd mogę wiedzieć? — mruknął Arek ni| spuszczając wzroku z niebieskich drelichowych spodni, które posuwały się w kierunku placu Zamkowego. — Co zrobimy, jak wsiądzie w autobus? — Darek był nieustępliwy. — To my też. — Przecież nie mamy pieniędzy na bilety! 108 — Nie nudź, stary! Zobaczymy. Uważaj! Znów stanął! — Może poszedł kupić rurę? — Jaką rurę? Zwariowałeś? Po co mu rura do zegara? — Głupiś! — syknął Darek, z lubością pociągając nosem. — Myślałem o rurze z kremem! Czujesz, jak pachną? Pachniały. Słodko i mocno. Zmieszana woń ciasta i wanilii. Zawsze tak pachną przed znanym sklepem na placu Zamkowym. Bliźniacy węszyli jak dwa młode wyżły na widok pęta kiełbasy. Przez chwilę zapomnieli zupełnie-o Szczerbatym i nagle niebieskie drelichowe spodnie znikły im sprzed oczu, jakby się zapadły pod ziemię! — O rety! Znikł! — To przez ciebie, łakomczuchu! ■— Tylko się mnie nie czepiaj! — warknął Darek. . — Lepiej go szukajmy! Złodziej to nie duch, przez mur nie przeszedł! Musi tu gdzieś być! Zdenerwowani bliźniacy zaglądali kolejno do pobliskich „Delikatesów", sklepu z rurkami i płytami gramofonowymi. Nigdzie. — Może poszedł do „Plastyków"? — Do kogo? **i Nie do kogo, a do czego! Do sklepu „Plastyków"! Arek patrzył na brata nie rozumiejąc. 109 — Ech, ty fafuło! Do tej „Cepelii"! — Aaa! — puknął się w czoło Arek. — Jasne! Tam gdzie sprzedają takie różności: mebelki, abażury... — I porcelanę. — No to właź! Ja za tobą! Obaj szamotali się przez chwilę, nie mając odwagi otworzyć drzwi. W rezultacie na skutek „łokciowej" argumentacji niemal jednocześnie wpadli do sklepu. W pierwszej chwili nie zobaczyli nikogo. Ciemne i ciasne wnętrze zatłoczone mebelkami, drewnianymi skrzyniami i kolorowymi lampami ukazało całe bogactwo polskiego rzemiosła artystycznego. W głębi na lewo mniejsza salka, a w niej... — Jest! — wrzeszczy zwycięsko Darek na widok znajomych spodni. Arek trąca go w bok. Za późno. Nieznajomy odwraca się gwałtownie. Ostry wzrok przygważdża chłopców do lady. W nagłym przebłysku geniuszu Darek łapie stojący w kącie przedmiot i ponownie wydaje ów radosny wrzask: „Jest!" Arek od razu pojął, o co chodzi, i krztusząc się ze śmiechu pomaga bratu taszczyć ciężkie drewao. — Zapakować? — pyta nieco zdziwiona sprzedawczyni. — Co? — dziwi się Darek sapiąc z wysiłku. — Tę drewnianą beczkę na wino, którą dźwigasz! — Nnie, dziękuję — sapie Arek. IW Sprzedawczyni spogląda ze zdumieniem na obu chłopców. — My tylko chcieliśmy sprawdzić, czy... czy ona jest! To... to ma być prezent dla babci na imier niny! — Dla dziadzia! — warczy Arek ciągnąc brata za rękę. — Chodź! Mężczyzna pochyla się za ladą. Coś cicho szepcze do sprzedawczyni. Darek cofa się w głąb sklepu. Staje przed różową lampą i wytęża słuch. — Czy pani interesuje się starymi zegarami? — mruczy Szczerbaty uśmiechając się od ucha do ucha. — Czym? Zegarami? — dziwi się panienka. — Mam taki jeden... do sprzedania... cenny! — Nie, proszę pana. Nas to nie interesuje. Proszę zapytać w „Desie". Oni się tam specjalizują w sprzedaży cennych przedmiotów. — Wolałbym... prywatnie... — Szczerbaty ukazuje wszystkie braki w uzębieniu. — Proszę pójść do Muzeum Narodowego. — Dziękuję za radę! Nie skorzystam! Mężczyzna w niebieskich drelichowych spodniach opuszcza sklep nie rzuciwszy nawet okiem w kierunku chłopców zapatrzonych w różowy, koronkowy abażur. — Za nim! — szepce Arek. Teraz dwa cienie znów pomykają w kierunku Starego Miasta. 221 — On chciał się dowiedzieć, gdzie można sprzedać ten ukradziony zegar! — Łobuz! — warczy Darek. — Uważaj! Idzie w kierunku Kanonii! — Plac Zamkowy tonie w potokach słońca. Upał zatyka oddech. Na wysokiej kolumnie spocony król Zygmunt w żelaznym pancerzu chciałby choć na chwilę opuścić ciężki miecz. Strzela w niebo ruina dawnego królewskiego Zamku. Biały placyk aż kłuje w oczy odbitym światłem. Tuż za rogiem zielony bluszcz ciasno oplata kamieniczki Kanonii. Parę gołębi zrywa się do lotu. Chłopcy kryją się za narożnikiem. Niebieskie spodnie giną raptem w ciemnym, wąskim zaułku. Ulica Dawna. Białe ściany domu i samotna, kuta w żelazie latarnia. Chłopcy wypadają z mrocznego pasażu wprost w słońce i zieleń. Nie dostrzegają nikogo! Spojrzenie w lewo: — perspektywa Wisły i praskiego brzegu. Szczerbaty idzie pod górę i niespodziewanie skręca w prawo. Wspina się po paru stopniach i znika w bramie jednego z domów. Dom ma okna o zielonych okiennicach i mały ogródek. r— Co teraz? — Nic. Czekamy. • :, — Tutaj? — No, a gdzie? . . i — Chodź, usiądźmy sobie tam na murku! — Arek wlecze się w kierunku kamiennej balustrady. Darek aż mruży oczy od blasku bijącego znad 112 rzeki. Na przeciwległym brzegu jaśnieje piaszczysta łacha, a na niej mrowie ludzkie podobne stąd do kolorowych, rozsypanych koralików. Ponad drzewami wielki, czerwony napis „ZOO" zaprasza na spotkanie z lwem, tygrysem lub całym stadem małpek. 8 Gdzie jest zegar... 113 — Hej, małpiatki, wyjdźcie z klatki!-<— woła] Arek i macha rękami podskakując na lewej nodze. — Zwariowałeś? — Darek ze zdumieniem przy-gląda się bratu. Ale Arek zapomniał o wszystkim. O dziadku, który czeka na nich w Józefowie, o niebieskich spodniach ściganego, a nawet o zegarze! Poluje w tej chwili na wielkiego, płowego lwa, który niebezpiecznie wspiął się na tylne łapy. Arek składa się ze sztucera, lew pręży się do skoku... sztucer zacina się i... — Przestań się wygłupiać — syczy z wściekło-! ścią Darek. — Co to? W dżungli jesteś? — Już nie — odpowiada smętnie Arek i grzecznie przysiada na murku. Wisła marszczy się leniwie. Szare fale już ni& odbijają słonecznych promieni. Z daleka, z głuchym buczeniem nadpływa statek. Za chwilę zniknie pod mostem. Już go nie ma! Chłopcy odprowadzają go spojrzeniem. — Długo tu będziemy tkwić? — pyta Darek. — Zobaczymy! Jak za godzinę nie wyjdzie z te-] go domu, pójdziemy tam powęszyć! — Może on tu mieszka? — Mozę — sepleni nagle Arek i dłubie palcem w ustach. — Ząb mi się rusza. — Coś ty? Który? — zainteresował się Darek. — Ten z przodu — mówi niewyraźnie Arek otwierając szeroko usta. — Się nie wygłupiaj! — denerwuje się Darek. 114 .— Dlaczego? — Jeśli ci ten ząb wypadnie, wszyscy natychmiast będą wiedzieli, że ty jesteś Arek, a ja Darek! Arek zamknął usta. Patrzy teraz na brata z urazą. — Czego się gapisz? — Myślałem, że jak mi wypadnie, to ty też sobie wyrwiesz swój ząb w tym samym miejscu! Darek aż podskoczył do góry. Ma sobie wyrwać całkiem zdrowy ząb?! Nie można jednak pod żadnym pozorem dopuścić do tego, aby ktokolwiek mógł ich rozróżnić! Cóż za komplikacje mogłyby wyniknąć w domu i w szkole! Szczególnie w szkole! Uczą się przecież na zmianę. Raz jeden, raz drugi. W razie przewidywanej wpadki pomagali sobie zamianą miejsc. To wcale nie jest takie trudne, gdy jeden jest podobny do drugiego jak przysłowiowe dwie krople wody! Darek rozmyślał gorączkowo nad zażegnaniem zbliżającej się nieuchronnie „zębowej" klęski i nawet nie zauważył, że mężczyzna w niebieskich drelichowych spodniach wyszedł właśnie z domu. — Zobacz! On jest w innej koszuli! — ucieszył się Arek. — Skoro się przebrał, znaczy, że tu mieszka! — Możliwe! — kiwnął głową Darek. — Chodźmy zapisać adres. Chłopcy poderwali się z balustrady. Sprawa chwiejącego się zęba na jakiś czas straciła swą wagę. Dom zielonymi okiennicami patrzył na Wisłę. 115 W lewym oknie kwitły petunie. W mikroskopij. nym ogródku, tuż przed wejściem, jakaś zażywna jejmość zdejmowała suszącą się na sznurach bie* liznę. Kobieta zerknęła na chłopców i ze zdumienia otwarła usta. Wyglądała jak kilka związanych ze sobą serdelków, które przybrały nagle postać wielkiego znaku zapytania. — W oczach mi się dwoi? — szepnęła, spój-rzawszy na jednakowe twarze chłopców. Bliźniacy parsknęli śmiechem, lecz na wszelki wypadek wzięli nogi za pas. Jeden sus za róg i wracali już tą samą drogą, którą przyszli. Na Rynku nie było nikogo z bandy „siedmiu". Chłopcy przysiedli na jednej z kamiennych ławek. — Co robisz? — zapytał Arek widząc, że brat wyciąga z kieszeni notes. — Zapomniałeś? Mamy zostawić meldunek! Podamy w nim adres Szczerbatego. Darek wyjął z kieszeni brzydko ogryziony ołól wek i zaczął pisać drukowanymi literami: UWAGA! CZARNY MURZYNEK! UWAGA! SZCZERBATY MIESZKA NA KANONII WEJŚCIE OD STRONY WISŁY, ZMIENIŁ KOSZULĘ, A DOM MA ZD3LONE OKIENNICE I PRACZKĘ. STOP. IDZIEMY NA KOLACJĘ — PIEROGI Z JAGODAMI. CZESC PRACY — BLIŹNIACY. — Dobre, co? — westchnął Darek z zachwytem nad własną pomysłowością. — Nooo — stęknął Arek i z lubością pogładził się po brzuchu. 116 Przedwieczorną ciszę przerwał nagle niski, płaski dźwięk. To zegar kościelny odmierzał cierpliwie kwadranse i godziny. — Jeden, dwa, trzy, pięć, siedem... — liczył Arek zginając palce. — Biegiem do domu! — ryknął Darek i pomknął przed siebie. — Wróć! — wrzasnął Arek. — A meldunek? Zapomniałeś go zatknąć za kratę! Murzynek z frontonu kamienicy podziękował im uśmiechem, a przynajmniej tak wydało się Arkowi, więc czym prędzej wykonał przed nim parę niskich ukłonów. Potem pobiegli do domu. * Boguś cierpiał. Jego tłuste oblicze było jedną wielką rozpaczą, która w miarę upływu godzin rosła i potężniała, w niczym nie znajdując ukojenia. Ani chleb z masłem grubo posypany cukrem, ani legumina waniliowa — nic nie mogło pocieszyć skrzywdzonego grubasa. Było to tak dziwne i — co tu dużo mówić — nienormalne, że babcia obawiała się poważnie o zdrowie jedynego wnuka. — Co ci to, Bogusiu? Co? — dopytywała się troskliwie, gładząc chłopca po zwichrzonej czuprynie. — Nic — odpowiadał Boguś i cierpiał dalej. Wieczór już zapadał, gdy wreszcie zmaltretowany chłopiec wyszedł z domu. Podwórko było 117 jak wymarłe. Emilka nie przyszła. Kasia też gdzieś przepadła. Nawet rudy kot pani Grządkowej gdzieś wymaszerował, więc tylko stadko gołębi nurzało się bezkarnie pomiędzy grządkami. Wy. suszone kwiatki pozwieszały główki w niemym błaganiu o kroplę wody. Boguś siedział na murku jak mała kupka nieszczęścia i też zwiesił głowę. Gdzieś daleko zegar wydzwaniał kwadrans za kwadransem. Boguś rozpaczliwie marzył o tym, aby coś się wreszcie stało! Zaraz, natychmiast! Nie ma na świecie nic gorszego od czekania. A czas płynął. Nadzieja nikła coraz bardziej, aż wreszcie rozpłynęła się całkowicie w cieniach, które nie wiadomo kiedy wychynęły zza węgła i wtargnęły na podwórko. Boguś zszedł z murka. Zrozumiał, że nie ma już na co czekać. Jeszcze obrażony i pełen kołaczącej się rozpaczy wyjrzał na ulicę. Nikogo. Podciągnął opadające skarpetki i ruszył przed siebie. Bez celu. Tak po prostu, na złość całemu światu! Doszedł do Rynku. W oknach domów coraz częściej rozbłyskiwały światła. W kawiarni pod parasolami — ani żywej duszy. Tylko papierki po lodach „Bambino" poniewierały się między stolikami. Zegar na rogu Zapiecka wskazywał godzinę ósmą. Chłopiec obejrzał się na znajome schodki. Nikogo. I w tej samej chwili podjął decyzję. Tak, ten niemrawy, tłusty, wiecznie zastraszony Boguś po raz pierwszy chyba w życiu podjął samodzielnie decyzję: od dziś, od tej chwili sam 118 pędzie ścigał przestępców! „Mam w nosie Jacka!" — pomyślał i uśmiechnął się od ucha do ucha. — W nosie! — zawołał głośno, aż się za nim obejrzała pani w białym fartuchu wioząca pusty saturator. — Kogo to obywatel ma w nosie? — zapytała przystając. — Ja? — zmieszał się Boguś. — A, takiego jednego... chłopca — wyjaśnił czerwieniejąc jak piwonia. — Aha — kiwnęła głową sprzedawczyni wody sodowej i odjechała wraz ze swym wózkiem. Boguś wyprężył pierś, wciągnął nieco okrągły brzuszek i sztywnym krokiem pomaszerował na drugą stronę placu. Nagle gwałtownie zahamował. Spojrzał w górę. Tak! Za kratą osłaniającą zakurzone okno widniała biała kartka złożona we czworo. Boguś cofnął się kilka kroków i spojrzał na fasadę budynku. Zgadza się! Wysoko w górze, ledwie widoczna w zapadającym zmroku, wyłaniała się zabawna główka Murzynka w sznurku korali na szyi. „Przecież to jest meldunek dla Jacka!" Boguś wspiął się na palce i usiłował złowić kartkę. Na próżno. Za wysoko. Podskoczył raz i drugi. Bez rezultatu! Skakał jeszcze przez chwilę jak mała, okrągła piłeczka, ale kartki nie udało mu się dosięgnąć. „Co robić?" — pomyślał grubas, głośno posapując z wysiłku. Niestety, żaden pomysł nie przychodził mu do głowy. I kiedy tak stał 119 z zadartą do góry brodą, wpatrzony w niedostępny kawałek papieru, usłyszał nagle nad uchem czyjś głos: — Przyglądasz się Murzynkowi? Boguś, który nie zauważył nawet, że ktoś się do niego zbliżył, bardzo się w pierwszej chwili przestraszył. Nie jest bowiem przyjemnie zostać przyłapanym na gorącym uczynku... — Wiesz zapewne, że ten Murzynek jest symbolem handlu zamorskiego? — odezwał się znów ów tajemniczy głos. Boguś odwrócił się. „Co on mówi ten dziwny człowiek, który na szczęście nie jest Jackiem" — myślał chłopiec gapiąc się na czerwono groszkowany krawat nieznajomego. — Hahandlu zazamorskiego? — ocknął się wreszcie. — Zamorskiego? Pan też zna się na oceanach? — Na oceanach? Dlaczego? — Nie. Nic takiego — mamrotał Boguś i nagle zupełnie nieoczekiwanie wybuchnął: — Ja nie chcę zostać sławnym żeglarzem! Nie chcę, nie chcę! — Ależ dobrze, oczywiście, skoro nie chcesz... — uspokajał go nieznajomy. — Ale właściwie dlaczego nie chcesz? — Bo on... znaczy Jacek... — łkał Boguś chcąc za wszelką cenę zrzucić z serca ten wielki kamień, który tam leżał od wielu godzin — on wszystkim ciągle każe pływać palcem po mapie! Pan Polikarp, on to był bowiem we własnej oso- 120 kie, przyglądał się zapłakanemu chłopcu nic nie rozumiejąc. Czuł, że ten śmieszny grubasek przeżywa o wiele za duży dramat, ale nie umiał mu pomóc. Ocierał Bogusiowe łzy własną kratkowaną chustką i starał się go pocieszyć za wszelką- cenę. — Czy... chcesz mi to wszystko opowiedzieć? — zapytał łagodnie, gdy Boguś przestał wreszcie ryczeć i tylko pochlipywał żałośnie. — Nnnie — wyjąkał chłopiec przypomniawszy sobie swe nieposkromione gadulstwo. — Chcę tylko, żeby mi pan zdjął kartkę, która tu jest zatknięta za kratę. Pan Polikarp spojrzał w górę. Istotnie. Złożona kartka tkwiła między żelaznymi prętami. — To jakaś wiadomość dla ciebie? — Uhum — mruknął Boguś i zaraz bardzo się zawstydził, bo właściwie nie lubił kłamać, a pan z kokardą w groszki był taki sympatyczny. — Proszę — odrzekł pan Polikarp wręczając chłopcu kartkę. — Już wszystko w porządku? — Jasne! — ucieszył się Boguś. — Zostajesz tu? — zapytał kustosz z niepokojem. — Czy nie jest zbyt późno? — Oczywiście, że nie! — oburzył się Boguś, który już marzył, żeby nieznany wybawiciel poszedł sobie jak najprędzej. — Ja tu mieszkam zaraz obok! — i machnął ręką w dość nieokreślonym kierunku. — Do widzenia! — pożegnał go pan Polikarp. — Widzenia — mruknął Boguś, nerwowo roz- 121 wijając kartkę. W tej samej chwili uzmysłowił sobie jednak, że nie należy meldunku czytać w miejscu, gdzie go w każdej chwili ktoś może zauważyć. Schował papier do kieszeni i pogalopował w kierunku Barbakanu. Dopiero tam, schowany w załomie murów, niecierpliwie dukał: — Szczerbaty... mieszka... dom ma zielone okiennice i praczką... pierogi z jagodami... — Co to ma znaczyć? — zdziwił się Boguś i za-i czął czytać jeszcze raz. Dopiero po chwili zrozumiał, że to nie praczka ma na kolację pierogi z jagodami, lecz bliźniacy. Tylko ta jedna jedyna wiadomość dotarła do Bogusiowego łebka. A może nie do łebka? Może do... żołądka, który już od dawna wygrywał skoczne melodie! Chłopiec spojrzał na jezdnię i zdziwił się. Wszystkie gołębie, które jeszcze przed chwilą kłębiły się we wnękach z czerwonej cegły, zamieniły się raptem w stado fruwających i podskakujących... pierogów z jagodami! Wełnisty, biały obłok ponad Barbakanem stał się na moment górą słodkiej śmietanki! Boguś zamrugał powiekami. „Jeszcze chwila, a cegły zamienią się w tabliczki czekolady!" — westchnął i ruszył truchcikiem do domu. Zapadał szybki, letni zmierzch. Noc stała już u miejskich rogatek. Jeszcze czekała. Niecierpliwą dłonią zapalała kolejno gwiazdy: cztery, sześć, osiem... Już się jarzą błękitnymi punkcikami. Wjechał Wielki Wóz. Noc wchodzi do miasta unosząc wysoko nad głową srebrną lampę księżyca. ROZDZIAŁ VIII następnego dnia, w środę, znów ranek wstał błękitny i słoneczny. Jak co dzień pani Grządko-wa zamiatała sień. W smudze światła padającego z ulicy przez otwartą bramę wirują drobiny kurzu. Szur. Szur. Szur. Grześ siedzi na murku, niecierpliwie bębniąc piętami. Wzrok ma wbity w okna pierwszego piętra. Firanka nie poruszyła się. Grześ czeka na jakiś znak. Może chory Gruszka przyśle mimo wszystko wiadomość? Ale jak? Przez kogo? Zupełnie nie wiadomo, co w takiej sytuacji robić! Stuk. Stuk. Stuk. To odgłos, który wydaje Kasina skakanka. Mała przystaje tuż przed Grzesiem i z przechyloną na bok główką bacznie mu się przygląda. — A ja wiem! — śpiewa wywijając sznurem. — Co? Co wiesz? — pyta Grześ. — Wiem, że należysz do bandy złodziei! — wykrzykuje mała i szybko znika w sieni. — Ja? — dopiero po chwili Grześ przypomina sobie wczorajszą dziwną rozmowę z Radkiem. „Widocznie wszystko powtórzył tej papli!" — zezłoś- 123 cił się chłopiec i jeszcze raz z nadzieją spogląda w okna mieszkania Gruszki. Przez podwórze przechodzi szybkim krokiem pani w niebieskiej sukni. W bramie przystaje koło pani Marcjanny i obie długo nad czymś radzą. Wreszcie pani Grządkowa wraca na podwórze. Stawia miotłę do schowka i kręci głową. — No, i znów się rozchorował! Co za słabowite dziecko! — Kto, ciociu? — Ano ten Jaś z pierwszego piętra. Matka jefl go pobiegła teraz do apteki! — Jaś? — powtarza Grześ, a serce kołacze mu jak oszalałe! — No, ten w okularach... co to go nazywają Gruszką! Więc jednak. Grześ aż się skulił z wrażenia. — Czy to coś poważnego? — Bo ja wiem... — ciotka zamyśliła się. — Wczoraj jeszcze biegał i widać było tego biegania za wiele! To wrażliwe dziecko. Wstał za wcześnie po chorobie... Grześ siedzi kompletnie ogłuszony. Nieszczęścia zaczynają się walić ze wszystkich stron! Radek i Kasia przekonani są, że należy do bandy złodziei zegara, Gruszka chory... Znikąd pomocy. — No, cóżeś tak osowiał? — pyta ciotka. —• Idź, pobaw się z dziećmi! — Ja... ja muszę się zobaczyć z Gruszką. 124 .— To niemożliwe — mówi pani Marcjanna i odchodzi do stróżówki. — Jemu teraz potrzebny jest spokój. Lekarz zaraz przyjdzie... Grześ milczy, bo cóż może na to odpowiedzieć? Chorym zawsze potrzebny jest spokój. I zawsze się ich zamyka w domu! Bardzo współczuje chorfe-mu przyjacielowi. „Może mógłbym w czymś pomóc? I powinienem opowiedzieć mu jak najszybciej o rozmowie podsłuchanej wczoraj w krzaku nad Wisłą". Wspomnienie wczorajszego wieczoru wywołuje nagłe swędzenie. To pamiątka po komarach, które widać ukochały sobie Grzesiowe opalone policzki. Nadchodzi Radek. Grześ znów kurczy się w sobie. Najchętniej zamieniłby się w tej chwili w krasnoludka, w najmniejszą muszkę, którą ledwo dostrzega się gołym okiem. „Przecież w niczym nie zawiniłem! Nie wiem nawet, co zdarzyło się Gruszce!" Wspomnienie przyjaciela wyzwala głęboko ukrytą odwagę. Grześ podchodzi do Radka i mówi lekko drżącym ze zdenerwowania głosem: — Gruszka jest chory. Co się wam wczoraj przydarzyło? Radek milczy. Wzrusza tylko ramionami i bez jednego słowa odchodzi w głąb sieni, gdzie już czeka na niego zniecierpliwiona Kasia. Grześ, zagubiony i ogromnie nieszczęśliwy, stoi na środku podwórka jak przysłowiowy słup soli. Coś zielonego mignęło pod kamiennym łukiem. To Emilka szła radosna i uśmiechnięta jak wiosen- 125 » " -»- ny, zielony ranek. Mijając stojącego bez ruchu Grzesia zawahała się i przystanęła. — Nie widziałeś Bogusia? — Co? — nie zrozumiał Grześ i dopiero w tej chwili dojrzał stojącą przed nim dziewczynkę. 126 — Pytam, czy nie widziałeś Bogusia? — zielone oczy zwęziły się w uśmiechu. — Nnie. Nnie widziałem — wyjąkał Grześ i szybko dodał: — Ale Gruszka jest chory. Emilka uważnie spojrzała na chłopca. — Przyjaźnicie się? — Tak. Bardzo! — wyszeptał Grześ i powlókł się z powrotem pod murek. Nie wiadomo, jak długo tam siedział, chyba jednak bardzo długo, bo z okna stróżówki zaczęły już docierać obiadowe zapachy. I wtedy zobaczył Bogusia. Grubas stał pod krzewem bzu i jadł chleb z cukrem. Ale nie było to jedzenie pełne głębokiej, słodkiej radości! Boguś pomału tku odgryzał kęsy i długo je żuł, zanim wreszcie połknął. Zniknęło gdzieś dotychczasowe łakomstwo. Boguś zachowywał się tak, jakby z niechęcią spełniał swój obowiązek. Cukier sypał się między trawę, a on sam stał zapatrzony w czarną czeluść ceglanej sieni. „Co mu się stało? — pomyślał Grześ. — Dlaczego nie poszedł z innymi?" Wstał i zbliżył się do grubasa. — Emilka o ciebie pytała — powiedział. Boguś milczał pracowicie żując. — Słyszysz? Emilka... — Słyszę. Nic mnie to nie obchodzi! Nie należę już do nich. — Nie należysz? — zdziwił się Grześ. — Nie — odparł ponuro Boguś i znów zapa- 128 trzył się w kromkę chleba. — Jacek mnie wyrzucił- — Za co? ,— Eee tam. Nieważne! — wystękał Boguś. — Chyba jednak ważne — mruknął Grześ przyglądając się spod oka chłopcu. Boguś milczał. Czubkiem sandała kopał mały kamyczek. Raptem uniósł głowę i oświadczył: — Wygadałem się o takiej jednej skrytce... — Komu się wygadałeś? — Kaśce. — Przecież ona należy do bandy „siedmiu"? — zdziwił się Grześ. — No tak. Ale to już było po tej historii z napadem na Radka. On teraz trzyma się osobno, nie przyszedł... I Kaśka też. — Rozumiem — powiedział Grześ, choć tak naprawdę nie był w stanie zrozumieć tego wszystkiego. Coś mu zaczynało świtać, ale jeszcze nie wszystko było jasne. „Trzeba by zapytać Gruszkę" — pomyślał i przypomniał sobie ze smutkiem, że przecież przyjaciel leży chory. — Myślę, że nie powinieneś był wygadać się przed Kasią — powiedział poważnie. Nie rozumiał postępowania Jacka, ale tajemnica jest zawsze tajemnicą. — Pewnie — burknął grubas wzruszając ramionami. — Ale teraz jestem już całkiem wyrzucony! — Nie wiesz przypadkiem, co się wczoraj przytrafiło Radkowi? Gdzie jest zegar. 129 — Nie wiem. Ale widziałem, że ma taaakiego guza na głowie! — Boguś rozcapierzył palce, aby pokazać plastycznie wielkość tego guza. — A Gruszka chory. — Znowu? — zdziwił się grubas. „A więc on nic nie wie. Niczego się więcej nie dowiem" — medytował Grześ bacznie wpatrując się w okno Gruszkowego mieszkania. W sieni zastukały czyjeś kroki. To wracała mama Gruszki. Grześ poderwał się na równe nogi. „Podejść, nie podejść" — zastanawiał się, wreszcie przywołał na pomoc całą odwagę. — Proszę pani, co się stało Gruszce? To jest... chciałem powiedzieć... Jasiowi? — Znów ma gorączkę. Nie wiem, skąd się wzięła. Był już zupełnie zdrów... A ty kto jesteś? — Grześ. — Siostrzeniec pani Grządkowej? — Tak. Proszę pani — Grześ spojrzał błagalnie — niech mi pani pozwoli wejść na chwilę do Jasia! — To niemożliwe. Mówiłam ci, że ma gorączkę. Może jutro lub pojutrze... — Jutro, pojutrze — mamrotał Grześ. — Przecież to może być za późno! — Na co za późno? — zapytał Boguś. — Takie tam. Ja też mam swoje tajemnice. , Boguś przestępował z nogi na nogę. Nie mógi się w żaden sposób zdecydować: „Powiedzieć czy nie powiedzieć?" Sam nie wiedział, co będzie lep- 130 Sze. Nie mógł dłużej dźwigać na własnych barkach takiej wielkiej tajemnicy, jaką zawierał zmięty już i zabrudzony meldunek, podstępnie zabrany zza kraty domu „Pod Murzynkiem". — Coś ci powiem — wymamrotał cichutko. — Co mówisz? — Grześ myślał całkiem o czym innym. — Mówię, że coś ci powiem. i Grześ odwrócił głowę. Boguś patrzył w ziemię, kopiąc bez przerwy nieszczęsny kamyk. — No? — Ja wczoraj... ja wczoraj... — Płyta ci się zacięła? — zezłościł się Grześ. — Wczoraj zabrałem im meldunek. — Komu? Jaki meldunek? — No, bliźniacy śledzili tego Szczerbatego, który zabrał Radkowi film! Potem zostawili kartkę. 0, tutaj ją mam! Ty wiesz o Szczerbatym i filmie Radka? — Wiem — mruknął Grześ prostując zmięty papier. Chyba ze trzy razy odczytał zatarte już litery, zanim zrozumiał wagę meldunku. „Więc znam już dwa adresy! Wiem, gdzie mieszka Ogórkowy, a teraz dostałem adres Szczerbatego". Grześ ucieszył się ogromnie. — To szalenie ważna wiadomość — powiedział. — Nie jestem pewien, czy powinieneś był to zabierać. Przecież Jacek się zorientuje, że meldunek wyparował... -— Wcale mu nie powiem, że to ja wziąłem! 131 Zresztą... zresztą tę kartkę zdjął mi jeden facet. Była dla mnie za wysoko, wiesz? — Jaki znów facet? — Taki śmieszny. No, nie tyle on był śmieszny co jego krawat czy kokarda. Czarna w czerwone kropki! — Co mówisz? W kropki? To na pewno on! — Jaki on? — Pracuje w muzeum... tym na Rynku. — Tam są dwa muzea — odparł autorytatywnie Boguś. — Muzeum imienia Adama Mickiewicza i Muzeum Historyczne Miasta Warszawy... — Historyczne! — wykrzyknął uradowany Grześ. — On się nazywa jakoś tak... zapomniałem... Poliszczupak? Jakaś ryba... — Jak? — oczy Bogusia przypominały okrągłe talerzyki deserowe. — Już wiem! Polikarp! — Co on ma z tym wszystkim? No, z Jackiem i bandą? — Nic — Grześ nagle zamyślił się głęboko. — To co zrobimy? — Boguś pomału zaczynał żałować, że pokazał Grzesiowi kartkę. — Na razie nic — mruczał chłopiec pocierając swędzące policzki. „Żebym to mógł pogadać z Gruszką! Żebym mógł!" Donośne kroki przerwały nagle Grzesiowe roz-| ważania. Na podwórko wszedł sapiąc z gorąca pan Albin Gumka. Otworzył swoją przepastną torbę i zaczął grzebać między stosem kopert. 132 — Jest coś dla nas? — podskoczył Boguś. — Jest. Kartka znad morza. — To od cioci! — ucieszył się grubasek. — Zaniosę na górę, dobrze? — Dobrze! Będę miał o jedną klatkę schodową mniej! — wysapał pan Gumka i poczłapał na lewo. Grześ został sam. Stado niewesołych myśli galopowało mu po głowie. Mówiąc prawdę, najchętniej by wsiadł w pociąg i pojechał na wieś, do domu. Tam nie ma takich problemów, nikt nikomu nie kradnie zegarów, bo i po co? Jeśli są, to najwyżej zwykłe kuchenne budziki. Chłopaki biegają teraz po lesie! Zbierają grzyby na sprzedaż dla letników! To jest życie! A tutaj? Gorąco, kurz i jeszcze trzeba śledzić różnych złodziejaszków! Do licha z takimi wakacjami! Znów dudnią kroki. Leniwie rozparty Grześ przygląda się panu Albinowi, który lżejszy o parę kopert i paczuszek schodzi na podwórze. Idzie powoli, ociera pot z czoła. — Kompotu się pan napije, panie Gumka? To ciotka Marcjanna wychylona do połowy z okna stróżówki potrząsa dużą warząchwią. — Z przyjemnością, pani Grządkowa. Taki upał! Pan Albin odwraca się tyłem i... co to? Grześ w pierwszej chwili chciał wybuchnąć głośnym śmiechem, ale się powstrzymał. Można rzec w samą porę. Przygląda się uważnie służbowej kurtce 133 pana Gumki i widzi, że z tyłu wisi coś białego. Papier? Kawałek materiału? Grześ ostrożnie na palcach zbliża się w kierunku listonosza. Tak! To kartka przypięta szpilką... a na niej... Grześ aż podskoczył z wrażenia. Na białym skrawku papieru widnieje narysowana niewprawną ręką wielka, kolorowa... gruszka! Jeszcze parę kroków, jeden, drugi i Grześ zręcznie odpina szpilkę. Na szczęście pan Albin pochłonięty piciem kompotu niczego nie zauważył. — No co, smyku! — dudni poprzez kubek malinowego płynu. — Obejrzałeś już trochę Warszawę? — Nooo — mruczy Grześ i marzy o małym kąciku w krzaku bzu, gdzie będzie mógł spokojnie obejrzeć swą zdobycz. — On biedak jeszcze nic nie widział! — skarży się pani Marcjanna. — Może pan go weźmie ze sobą w obchód? — A wezmę. Chętnie, ale nie dziś. Umówimy się jutro, dobrze? Przyjdę tutaj, bo obiecałem temu choremu chłopcu przynieść znaczek. — Komu? Komu? — spytał z nadzieją w głosie Grześ. — Temu z pierwszego piętra. Mam dwa takie znaczki, których on poszukuje, mogę mu dać jeden. — Tak, tak — mamrocze Grześ i znika w gęstym krzaku. Jedno spojrzenie w okno pierwszego piętra upewnia go, że miał rację. Za białą firanką 234 majaczy twarz Gruszki, błyskają szkła okularów... macha dłonią... Grześ drżącymi rękoma wyprostowuje złożony papier. Tak! To wiadomość od Gruszki! Co to za mądry chłopak! Wykorzystał pana Albina — listonosza do przenoszenia własnej, co prawda nie opłaconej, ale jakże ważnej poczty! Oprócz narysowanej gruszki — hasła rozpoznawczego — kartka była zapisana niewyraźnym, widać w pośpiechu gryz-molonym pismem: Widziałem ciebie przez okno. Nie mogą jeszcze wyjść. Stop. Uważaj: Kareta ma cztery konie i wskazówki. Bezcenna! Czytaj codziennie ogłoszenia w porannej gazecie. Stop. „Kupią zegar". Stop. Odpisz w ten sam sposób. Grześ czyta raz i drugi. Cztery konie i wskazówki? Po co karecie wskazówki? No, tak! To z pewnością ten zegar! Racja, Radek też mówił wczoraj, że widział karetę... Ale dlaczego mam czytać ogłoszenia? Grześ nagle uderzył się w czoło. Wszystko jasne! Widocznie Gruszka też się dowiedział o tym, że złodzieje mają dać do prasy ogłoszenie! Będzie to oznaczało, że cudzoziemiec gotów jest do zawarcia transakcji! Grześ pędem pobiegł do stróżówki. — Ciociu, ciocia ma gazetę? — Jaką gazetę? — zdziwiła się pani Marcjanna, bowiem siostrzeniec nigdy dotąd nie domagał się prasy. 235 — Dzisiejszą! — Zobacz w kuchni. Może tę włoszczyznę zawinięto mi w dzisiejszą gazetę! Grześ wyrzuca w wielkim pośpiechu marchewki i selery, fruwa natka pietruszki. Oberwany kawałek gazety nie ma działu ogłoszeń. Nic z tego. Co robić? Może Boguś coś poradzi? Grześ pędem wypada z domu. Grubasa nigdzie nie widać. Chłopiec czeka więc niecierpliwie, co chwilę zerkając do Gruszkowego listu. A więc mam teraz sam podjąć działanie? Przecież Gruszka pisząc tę kartkę jak gdyby zobowiązał go do dalszego śledzenia zawikłanej historii złodziei zegara. Jest Boguś. Wraca na swój posterunek pod krzakiem bzu. — Psss — syczy Grześ i kiwa na grubasa palcem. — Co? — Czy masz w domu dzisiejszą gazetę? — Ale którą? — Najlepiej wszystkie, te, w których są ogłoszenia! — Zobaczę. Ale po co ci one? — Przynieś i nie pytaj. Zaraz ci zwrócę! Słońce pali niemiłosiernie. Nawet rudy kot zwykle wygrzewający się pod murkiem poszedł sobie w cień i chyba poci się w swym futerku. Zakurzone liście bzu nie dają żadnej ochłody. Grześ z westchnieniem wspomina soczyste łąki w Kur- 136 kowie i staw zarosły zieloną rzęsą. „Żniwa. Chyba już skończyli zwozić" — myśli sennie. Boguś wpływa jak łódka powiewając żaglami rozpostartych gazet. Grześ bierze do ręki pierwszą z brzegu. Długo szuka, wcale nie tam, gdzie trzeba. Wreszcie zniecierpliwiony Boguś obraca stronice. — Czego szukasz? — Ogłoszeń. — Ojej, przecież one są zawsze na ostatnich stronach. — Aha. — Grześ wodzi palcem wzdłuż kolumn: „Sprzedam samochód". Nie, to nie tu! „Kupię palmę". Zaraz, zaraz. Co jeszcze ludzie kupują? „Tapczany", „Domek z ogródkiem". Też nie. Nie ma. — Boguś, daj tę drugą gazetę! Znów to samo: samochody, wille, psy, nawet klatka z kanarkiem. — Nie ma — martwi się Grześ. — A czego szukasz? — Takiego jednego ogłoszenia. — Grześ nie chce zdradzić tajemnicy. — Wiesz — mówi Boguś powoli — trzeba kilka dni czekać na wydrukowanie ogłoszenia. — Poważnie? — Tak. Tatuś mówił, że to zawsze tak długo trwa... — Nie wiedziałem. — Grześ starannie składa gazetę. Dziwne to wszystko w tej Warszawie! Zupełnie 137 inaczej niż w rodzinnym Kurkowie! Zresztą nie ma się czemu dziwić! Jeśli ktoś chce coś na wsi sprzedać, to zanim jeszcze o tym pomyśli, już zbiegają się wszyscy sąsiedzi. I radzą, doradzają, targują! A najlepiej to wziąć na wóz i zawieźć prosto na targ. No tak. Ale kto by woził na targ zegar?... — Boooguuuś! Obiaaad! — rozległo się głośne wołanie. — O rety! — ucieszył się tłuścioch! — Pędzę, cześć! — Cześć! — odpowiedział niemrawo Grześ i też powlókł się do domu. Na obrusie w czerwoną kratę dymił już talerz barszczu. Ciotka Marcjanna kroiła chleb opierając bochenek na wydatnym biuście. — Jedz, Grzesiu, jeszcze matka pomyśli, że cię tu głodziłam! Grześ jednak patrzył pożądliwym okiem na świeżo z pieca wyjęty, pachnący placek z malinami. — Placek będzie potem — powiedziała twardo ciotka i nałożyła na Grzesiowy talerz wzgórek kar-toffi; Grześ westchnął ciężko i chwycił za łyżkę. Jedzenie jakoś mu nie szło. Ciężkie myśli snuły się po jego biednej, skołatanej głowinie, a przed oczyma zamiast malowanych w kwiaty fajansowych talerzy migotała złota kareta z zegarową tarczą. — No i co ja mam robić? — powiedział półgłosem. 138 — A jutro na obiad będzie ryba. Karp. - - Ciotka zmywała naczynia chlapiąc i pryskając wodą. Karp? Grzesiowi było to najzupełniej obojętne. Nagie zobaczył dużą rybę szamocącą się w sieci. Ryba miała błękitne oczy, a na szyi dużą czarną kokardę w czerwone groszki. — Boża Krówka! — wrzasnął głośno, aż ciotka Marcjanna przysiadła ze strachu. — Bój się Boga, dziecko, co ty wykrzykujesz? — Nic, ciociu. Przepraszam. Grześ chętnie by podskoczył z radości. Tak! Oczywiście! Pójdzie dziś, zaraz, teraz do pana Polikarpa! Może on znajdzie jakieś wyjście z tej za-wikłanej historii? Na pewno znajdzie! Ale co na to powie Gruszka? Jutro mu prześlę list przez pana Albina. Przyczepię go do jego kurtki! Bo Gruszka na pewno wie, co trzeba robić. Grześ zerwał się od stołu. — Czekaj, gdzie znowu pędzisz? Jeszcze jest kompot! — Dziękuję, już nie mogę! Może pan listonosz za mnie wypije? I już go nie było! Jak rodowity warszawiak przebiegł pomiędzy parkującymi wozami, ominął jadący samochód ciężarowy i wpadł na Rynek. Jeden rzut oka i już wie! Tam mieści się Muzeum Historyczne. Grześ galopował na skos, nic nie widząc i nie słysząc. Hamulce włączył dopiero przed samym wejściem. Teraz się zawahał. 139 Trójka dzieci siedząca na schodkach przed wi| niarnią Fukiera ze zdumieniem spoglądała na ten Grzesiowy bieg maratoński. — Dokąd to pędzi ten... no, jakże mu tam... — burknął Jacek. — Grześ — odparła Emilka wiodąc wzrokiem za pędzącym chłopcem. — Wstrętne chłopaczysko! On działa do spółki z tymi złodziejami! — mruknęła Kasia pokazując język. — Nie wiem, czy jest wspólnikiem złodziei, ale na pewno dużo wie! — powiedział Jacek z namysłem. — A właśnie, że należy do złodziei! — upierała się Kasia potrząsając włosami zebranymi w ogonek. — Radek tak powiedział! On najlepiej wszystko wie! — Ale się nie pokazuje — odciął się Jacek obrażony na Radkowe samodzielne śledztwo. — Kazał wam powiedzieć, że tu dzisiaj przyjdzie! — odparła tryumfująco Kasia i włożyła do ust świeżą porcję miętowej gumy. — Co za łaska! — mruknął Jacek z przekąsem. — Nie złość się — powiedziała pogodnie Emilka. — Nie wiemy, co się stało z bliźniakami! W ogóle ślad po nich zaginął! — I nie zostawili wczoraj meldunku! — powiedział złośliwie Jacek. — Pewnie stchórzyli! — Nieprawda! — zaperzyła się Kasia. — Bliźniaki są postrzelone, ale nie są tchórzliwe. 140 ■— Ona ma rację — poparła małą Emilka. — pewnie ich wywieźli. — Wywieźli? Dokąd? — Do dziadków. Mieli jechać z mamą do dziadków, do Józefowa. — Na resztę lata? — zapytał niespokojnie Jacek. — No, to zwieją — odparła z przekonaniem Kasia i zerwała się nagle jak oparzona. — Radek idzie! — wrzasnęła i już jej nie było. Gnała jak błyskawica powiewając rozwichrzonym ogonkiem rudych włosów. * Grześ stał niezdecydowanie w drzwiach muzeum. Nagle opuściła go odwaga. Zerknął na lewo i dostrzegł napis: „Kasa". „No, to koniec!" — westchnął i cofnął się o krok. Nie miał ani złotówki. Po namyśle jednak, tak jakoś bokiem, niepewnie, przesunął się w stronę oszklonej gablotki, w której umieszczone były różne pamiątki i kolorowe katalogi. — Chciałbyś coś kupić? — zapytała z miłym uśmiechem pani zza lady. — Nnnie — wymamrotał Grześ czując, że się czerwieni aż po czubek nosa. — Więc może chcesz zwiedzić muzeum? Bilet kosztuje sześć złotych. Grześ przestępował z nogi na nogę. Najchętniej zapadłby się pod ziemię. Nie wiedział, ani co ma Ш powiedzieć, ani co zrobić. Wbił wzrok w podłogę i marzył o tym, żeby się natychmiast znaleźć w swoim domu w Kur ko wie, gdzie wszystko jest znane, proste i nie trzeba się z niczego tłumaczyć. Ale przecież musiał coś zrobić! Gruszka nigdy by mu nie wybaczył tchórzostwa. Oczyma duszy Grześ zobaczył błękitne ogniki za szkłami okularów. Podniósł głowę i niespodziewanie dla samego siebie zapytał dziwnie grubym i zachrypniętym głosem: — Czy... czy jest... pan Polikarp? Złotowłosa pani uśmiechnęła się do Grzesia i potakująco kiwnęła głową: — Jest w osiemnastym wieku! — W czym? — W dziale osiemnastowiecznych eksponatów! — roześmiała się i ujęła Grzesia za rękę. — Zaprowadzę cię do niego. Chcesz? — Tak! — zawołał ucieszony i skwapliwie podreptał za swoją przewodniczką. Wędrowali niskim, ciemnym korytarzykiem. Potem była sala pełna drewnianych figur jakby żywcem wyjętych z wiejskiego kościoła w Kurkowie. Grześ chciał nawet coś powiedzieć na ten temat, ale nie miał odwagi. Przed zdumionymi i zachwyconymi oczyma chłopca przewijał się korowód królów polskich, fragmenty dawnych warszawskich budowli i nawet cała makieta miasta w dawnych wiekach. Grześ wykręcał głowę na wszystkie strony, żałując, że ma tylko dwoje oczu. Nie śmiał jednak prosić o zatrzymanie się choć na jedną 142 chwileczkę, aby z bliska przyjrzeć się barwnym fotografiom umieszczonym w podświetlonych elektrycznymi żarówkami gablotkach. Kiedy po przebyciu różnych schodków i zakamarków znaleźli się znów w jakimś ciemnym korytarzyku, Grześ nagle zastopował i stał przez chwilę z otwartą buzią. — Co... Co to? — zapytał wskazując palcem na dziwny przedmiot zawieszony na ścianie, ni to starodawne kopie, ni to halabardy... — To są wskazówki wielkiego zegara, który kiedyś umieszczony był na zamkowej wieży. — A to, co jest w środku? — To jest tarcza zegara. Tylko tyle z niego pozostało. Niestety! — Ależ był ogromniasty! — westchnął Grześ i pomaszerował dalej. Pan Polikarp stał przed oszkloną gablotką. Pochylony, układał jakieś paski papieru. Był tak zajęty wykonywaną pracą, że nawet nie zauważył wejścia Grzesia. Dopiero gdy pani o złotych włosach delikatnie dotknęła jego ramienia, odwrócił się gwałtownie, mrugając oczyma jak człowiek, którego zbudzono z bardzo głębokiego snu. — Dziecko przyszło do pana! — oznajmiła miła blondynka popychając Grzesia. Pan Polikarp spojrzał na chłopca i znów zamrugał powiekami. — Ach, to ty! — ucieszył się i wreszcie odłożył trzymane papierki. — Cieszę się, że przyszedłeś. 143 Masz, zdaje się, przezwisko Śliwka czy... Marchewka, bo zapomniałem... — Grześ. — Aha, Grześ. Więc ten drugi jest Śliwka, tak? — Nie. Gruszka. — Racja! Przepraszam! Wiedziałem, że to coś owocowo-warzywnego. Chcesz obejrzeć muzeum? — Tak... nie. — A nie mógłbyś się zdecydować? Więc tak czy nie? — Nie — powiedział Grześ odważnie. — Ciekawe — zamruczał Pan Polikarp i zamknął delikatnie gablotkę. — Więc mówisz, że nie chcesz tu niczego oglądać? To po co przyszedłeś? — Ja chcę oglądać. Tu jest tyle fajnych rzeczy! Ale... ale nie dziś, bo widzi pan — rozpędził się Grześ chcąc jak najszybciej pozbyć się ciężaru leżącego mu na sercu niczym stukilowy głaz — więc ja tu do pana przyszedłem, żeby pan mi pomógł w tej zegarowej sprawie, bo pan wie, Gruszka jest chory... Pan Polikarp nie zrozumiał ani jednego słowa z tej Grzesiowej przemowy. Widział tylko wielkie zmieszanie chłopca, ale nie wiedział, w jaki sposób może mu pomóc. — Więc teraz pan już wie i... — Nic nie wiem — uśmiechnął się nieśmiało pan Polikarp i w największym zdenerwowaniu zaczął miętosić swój piękny „bożokrówkowy" krawat. 144 — Jak to? — zdumiał się Grześ i natychmiast przygasł. Czuł się jak balonik, który nagle przekłuto szpilką. Nawet słyszał, jak z tego balonika uchodzi cały wypełniający go gaz. M Gdzie jest zegar... 145 — Czy nie mógłbyś mi opowiedzieć nieco dokładniej, o co chodzi? Zrozumiałem tylko tyle że twój przyjaciel Śliwka... przepraszam, Gruszka jest chory... — No tak — Grześ wziął głęboki oddech. — On jest chory, a ja zostałem sam przeciw bandzie! — Zmiłuj się, jakiej „bandzie"? — przeraził się pan Polikarp. — Bandzie „siedmiu", a właściwie już „sześciu", bo Bogusia wylali... — Wylali? — No. I jeszcze ten złodziej, Ogórkowy... — Dziecko drogie... co ty mi tutaj opowiadasz! Złodziej ogórków? — Nie, on ukradł zegar, ale ma nos ogórkowy, no, wie pan, taaaaki — Grześ rozcapierzył palce, aby pokazać cały ogrom tego nosa. — A ten drugi, Szczerbaty, mieszka u praczki i ma zielone okiennice — wyrzucał z siebie Grześ wszystkie znane szczegóły. — Szczerbaty ma... ma zielone okiennice... — mamrotał pan Polikarp wycierając spocone czoło. — Nie powiem, żeby... no, żeby to było całkiem jasne... Grześ patrzył na swego rozmówcę wyczekująco. Teraz, kiedy powiedział już wszystko, czuł, że ów stukilowy kamień z wielkim hukiem spadł mu z serca i potoczył się prosto do stóp pana Polikarpa. 146 — No? — zapytał niecierpliwie. — Tak. Zaraz... co ja tu... wiesz co? — wyszeptał kustosz wachlując się kraciastą chustką. — yioże tu usiądziemy. O, na tej ławeczce pod oknem... W głowie mi się kręci... — Źle się pan czuje? — przeraził się Grześ. — Jeszcze tego brakowało, żeby mi się pan też rozchorował! To krótkie słowo „też" przywróciło równowagę panu Polikarpowi. Usiadł ciężko na drewnianej ławeczce i głęboko wciągnął powietrze. W głowie fruwały mu strzępy Grzesiowej relacji. — Coś w tym wszystkim jest — mamrotał. — Ale co? Grzesiu — zwrócił się do chłopca, który stał przed nim jak bocian na jednej nodze. — Opowiedz mi wszystko dokładnie... jeszcze raz! Ale po kolei! Grześ spojrzał na niego spod oka. „Jacy ci dorośli są nierozgarnięci! Przecież wszystko już wyłożyłem jasno i precyzyjnie!" — pomyślał i z westchnieniem usiadł na ławeczce. — Dobra! — powiedział wreszcie po dłuższej przerwie. — Ale pan będzie pytał, jeśli czegoś nie zrozumie? — Tak! Oczywiście! — przytaknął gorliwie pan Polikarp. Grześ rozpoczął długą opowieść. Od momentu swego przyjazdu ze wsi aż do chwili obecnej. Opisał dzieci z podwórka, mówił o spotkaniu i nadzwyczajnej przyjaźni z Gruszką, o ciotce Marcjan- 10* 147 nie i listonoszu, słowem — snuł opowieść, która w oczach kustosza nabierała życia i kolorów. Zamilczał tylko szczegóły dotyczące samego zegara. Zrobił to chyba podświadomie. A może nie? Kiedy Grześ wspomniał, że pastwą złodziei padł zegar, pan Polikarp aż się poderwał z wrażenia. — Co mówisz? Złodzieje ukradli jakiś zabytkowy zegar? — Właśnie. Kustosz zamachał rękami. — To skandal! Zbrodnia! Wiesz chociaż, czyj to zegar? — Nnie ma pewności... — Kto widział ten zegar? — Radek i Gruszka, ale Gruszka jest nieosiągalny. Gorączka. — A ty? Nie widziałeś? — Nie. Przecież już panu mówiłem! — zniecierpliwił się Grześ. — Ja tylko podsłuchałem rozmowę złodzieja z pośrednikiem. Mają dać ogłoszenie w prasie, jak tylko upatrzony cudzoziemiec przyjmie ich warunki! W dziale ogłoszeń pojawi się notatka: „Kupię zegar"... czy coś w tym rodzaju. Pan Polikarp rzucił się do swojej teczki. Nerwowo grzebał wśród różnych papierów, aż wreszcie wyciągnął zmiętą i pogniecioną gazetę. — Nie ma — powiedział spokojnie Grześ. — Na pewno? Sprawdzałeś? — Aha. ; 148 —- Słuchaj, Grzesiu, a ten Radek? Nie poda nam szczegółów? — Nie! On się boi Jacka! O, widzi pan? — wykrzyknął podniecony chłopiec stanąwszy w otwartym oknie. — Oni tam siedzą! Z okna muzeum jak na dłoni widać było cały Rynek. Kolorowe parasole, zielone ławki i przechodzących ludzi. Ozdobne staromiejskie kamieniczki wyglądały stąd bardzo malowniczo. Grześ zaciągnął pana Polikarpa do okna i wskazał palcem na Fukierowskie schodki. — Gdzie? — dopytywał się kustosz wytrzeszczając oczy. — No tam! — denerwował się Grześ. — Oni siedzą na tych schodkach! Widzi pan? Zielona sukienka Emilki... — Teraz widzę! — ucieszył się kustosz. — Siedzą przed wejściem do winiarni Fukiera. — Naradzają się — mruknął Grześ. — A my nie wiemy, o czym mówią. — A nie można ich o to zapytać? — powiedział zdziwiony kustosz. — O rety! Ależ pan nic nie rozumie! — zdenerwował się nie na żarty chłopiec. — Przecież już mówiłem, że oni mnie i Gruszkę uważają za zdrajców! — Prawda — pan Polikarp się zawstydził. — Więc co możemy zrobić? — Właśnie tego nie wiem! Może znów zostawią meldunek za kratą w domu „Pod Murzynkiem"! 149 — Za kratą powiadasz? Wczoraj pomagałem stamtąd wyciągnąć jakąś kartkę. Prosił mnie o to taki śmieszny grubasek... — Boguś! Podejrzewałem, że to był pan. — Czy zrobiłem coś złego? — przeraził się kustosz i pomyślał, że właściwie to nigdy nie wiadomo, czy pomagając w czymś dzieciom robi się dobrze, czy źle... — Nie. To właśnie tego Bogusia wylali z bandy „siedmiu". — Biedak — zmartwił się Polikarp. Grześ mocno wychylony z okna przyglądał się dzieciom siedzącym na schodkach. Pan Polikarp złapał go wpół i mocno przytrzymał. — Tylko mi nie wypadnij z łaski swojej... Grześ ani myślał złazić. Układał „plan taktyczny". — Jak to zrobić, żeby podsłuchać, o czym onf mówią? To jest ich stałe miejsce spotkań. — Mam! — wrzasnął mu nad uchem niespodziewanie kustosz. Grześ aż się zsunął z okna z wrażenia. — Co, co pan ma? — Plan! — Jaki? — Tam jest drugie przejście! Tu na Starówce są takie przechodnie kamienice! — Fajnie! — Grześ miał ochotę ucałować z radości pana Polikarpa. — Może pan ze mną pójdzie? 150 ■ ■— Ja... ja powinienem tu pracować — zafrasował się kustosz. — Jutro panu pomogę! — Grześ lekceważąco machnął ręką. — To ma być praca, takie układanie papierków w gablotkach! — Tak myślisz? — uśmiechnął się kustosz, ale nic więcej nie powiedział. — Zresztą — ciągnął Grześ z przejęciem — śledzenie złodziei zabytkowego zegara to też praca... muzealna! — Tak myślisz? — powtórzył pan Polikarp w zadumie. — Więc sądzisz poważnie, że jakiś cudzoziemiec chciałby to rzekome dzieło sztuki wywieźć za granicę? — Wiem z całą pewnością! To dzieło sztuki wcale nie jest rzekome! — Grześ chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamilkł. Nie należy przed czasem zdradzać szczegółów! — Mówisz, że Gruszka widział zegar? Gdzie? — Na stole w domu na rogu Brzozowej! — Prawda, mówiłeś. Może on wyzdrowieje jutro? Grześ smętnie zwiesił głowę. Jednakże biedny, złożony niemocą Gruszka daleki był od wyzdrowienia. Dawna gorączka wróciła ze zdwojoną siłą. A przecież wszystko zaczęło się od lodów! Oczywiście zjedzonych w nadmiarze. Lekarz był dobrej myśli! Za dwa, trzy dni będzie po wszystkim! Teraz jednak mały pacjent 151 musi leżeć i połykać wszystkie przepisane lekarstwa! Więc Gruszka leżał i czekał na przyjście listo-noszą. Na szczęście wymyślił ten pretekst ze znaczkiem. Teraz wiedział, że pan Gumka przyjdzie na pewno, i w tym dopatrywał się prawdziwego ratunku. ROZDZIAŁ IX Tacek znów płynął. Tym razem był to biały, luksusowy jacht z kabiną wypełnioną miękkimi, wygodnymi kanapkami pokrytymi cętkowanymi skórami dzikich zwierząt. Niedawno właśnie wrócił z safari. Jeszcze miał w oczach suchą trawę afrykańskich stepów, na których polował na bawoły. Niebo było czyste, bez jednej chmurki. Jacht łagodnie kołysał się na fali. Jacek wyciągnął przed siebie nogi i oparł się wygodnie o poręcz fotela. „Może zapalić fajkę?" — pomyślał, ale nie chciało mu się ruszyć, choć przygotowane i nabite fajki leżały tuż obok na niskim stoliczku. Tylko sięgnąć ręką... Nagły stuk i brzęk tłukącego się szkła przywołał go do rzeczywistości. To babcia w kuchni stłukła kolejną filiżankę. Jacek słyszał, jak narzekając zbierała porcelanowe okruchy. Jacht zniknął w jednej chwili. Wróciła cała brzydota ciasnego i zagraconego mieszkania. Na małym stoliku zamiast kolekcji artystycznych fajek stały rzędem buteleczki z babcinymi lekarstwami. Czar prysnął. Jacek spojrzał na budzik. Za dziesięć czwarta. 253 Trzeba iść. Stanął w drzwiach prowadzących do kuchni. Babcia robiła herbatę. — Napijesz się? — zapytała ustawiając filiżanki na tacy. — Dziękuję, już wychodzę. — Znowu? — zrzędziła babcia. — Stale gdzieś się włóczysz po mieście! — Nie włóczę się! — wybuchnął Jacek. — A co mam robić? Tatuś obiecał mi wyjazd nad morze, mama w góry, a w rezultacie siedzę w mieście! Babcia tylko westchnęła. To była prawda. W milczeniu, z tacką w ręku, podreptała do pokoju. Za chłopcem z hukiem zatrzasnęły się drzwi. Schodki były puste. — Nigdy nie potrafią przyjść na czas! — mruczał niezadowolony. — Co właściwie stało się z bliźniakami? Dlaczego nie było ich rano na umówionym miejscu? Czyżby rzeczywiście matce udało się wywieźć ich do Józefowa? Szły gęsiego. Emilka i Kasia. Dwie najwierniejsze. A przecież to tylko dziewczyny, z których nigdy nie wyrosną prawdziwe morskie wilki! Kasia jak zwykle żuła gumę, którą przechowywała przylepioną do wewnętrznej strony kieszonki. — Boguś dziś rozmawiał z tym siostrzeńcem pani Grządko we j. Jacek groźnie zmarszczył brwi. — On się nazywa Grześ — wtrąciła Emilka 154 i cichutko zanuciła: — Leć, gołąbku, piosnkę nieś, może cię usłyszy Grześ... — Przestań! — warknął Jacek. — Już mi bokiem wychodzi ten wasz Grześ! — Bokiem, bokiem — przedrzeźniała go" Kasia. — A co nam wychodzi bokiem? To, że nic nie robimy! — Widzisz? On właśnie biegnie! — Kto? — zdziwił się Jacek. — No, Grześ! — Pewnie go ciocia posłała do sklepu! Wczoraj też go posłała po sól. Grześ wraca za chwilę i mówi: „Sklep zamknięty, bo przywieźli... remanent!" — Kasia aż zapiszczała z uciechy. Jacek zarechotał, a Emilka odwróciła głowę. — Pewnie na tej wsi nie ma wcale sklepów i remanentu — stwierdziła Kasia i pobiegła na spotkanie Radka, który właśnie nadchodził. — Radek! Radek! Czekamy na ciebie! — wołała radośnie. — Chcesz? — spytała wyciągając kulkę gumy do żucia z kieszeni fartuszka. — Znów zżuta? — Trochę. Jutro ci przyniosę nową! Wiesz, Jacek jest okropnie zły, że bliźniacy nie wykonali zadania! — Jakiego? — Oni mieli śledzić Szczerbatego, a potem zostawić meldunek. — I co? — I nic. Znikli. 155 - Razem ze Szczerbatym? — zaniepokoił się Radek mając świeżo w pamięci straszny dom z ciemną komórką. — Nie! Pani Rudecka też zniknęła. Może więc udało jej się zabrać siłą chłopców do Józefowa? — Może... Ale ja tu przyszedłem, ponieważ mam dla was bombę! — powiedział Radek puchnąc z dumy. Podszedł do siedzących na schodkach dzieci. Z przechyloną na bok głową przyglądał się Jackowi. „Jaki tam z niego wódz! — myślał. — Zwykły mięczak!" Potem zwracając się do wszystkich powiedział spokojnie: — Widziałem zegar. — Co? Gdzie? Kiedy? — padały bezładne okrzyki. Radek pokrótce streścił całą swoją wczorajszą przygodę. Oczywiście, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, w czasie opowiadania wszystko stało się groźniejsze i bardziej tajemnicze. Schowek, w którym go zamknięto na zwykły haczyk, urósł do rozmiarów więziennej celi, a ów haczyk zamienił się w ciężką, żelazną sztabę. — ...I wtedy wszedł do tego mieszkania Gruszka ! — powiedział i zrobił pauzę. — Kaśka wspominała, że podejrzewasz ich o udział w kradzieży — odparł Jacek z namysłem. — Należy do spisku! To pewne! — Coś tu nie tak... — Jacek z powątpiewaniem kręcił głową. Całe to opowiadanie wydało mu się mocno przekoloryzowane. 156 ■— Jak Radek mówi, to znaczy, że tak jest! — wykrzyknęła Kasia. — I ten zegar to kareta z czterema końmi? — zastanawiał się Jacek. — Nigdy takiego czegoś nie widziałem! — Ja też nie — uśmiechnęła się Emilka. — Ale to musi być piękne: konie wyciągają szyje, a w karecie zegar bije... Nikt się nie odezwał. Zabrakło bliźniaków, którzy z zachwytem witali każdy wiersz wymyślony przez Emilkę. — I co oni jeszcze mówili? — Bardzo ważne rzeczy! Ten pośrednik powiedział: ,,To jest warte grube pieniądze"... — Dlaczego: grube? — zdziwiła się Kasia. — Cicho, nie przeszkadzaj! — zgromił ją Jacek. — Więc co powiedział? — Że taki zegar można sprzedać tylko za granicą, bo to jest muzealny obiekt... — Co to znaczy: muzealny obiekt? — wyrwała się znów Kasia. — Muzealny! To znaczy, że powinien stać tylko w muzeum! — I powiedział jeszcze — ciągnął Radek zadowolony z wrażenia, jakie sprawiła jego opowieść — że zna cudzoziemca, który specjalnie przyjeżdża do Polski w poszukiwaniu obiektów sztuki. — Powiedział, kto to jest? 257 — Nie. Podejrzewam, że ten pośrednik nie ufał tak całkiem Ogórkowemu. — Dlatego kazał mu czekać na zawiadomienie w prasie. — Co takiego? — oczy Jacka stały się okrągłe ze zdziwienia. — Tak. Powiedział: „Czekajcie na ogłoszenie w gazecie. Będzie brzmiało: »Kupię zegar«". — Czytałeś dzisiejszą gazetę? — Jasne. Przejrzałem cały dział ogłoszeń. Nic nie znalazłem — odparł Radek. — Pewnie. To potrwa parę dni. — Kupię zegar, kupię zegar! — zabrzęczała Kasia jak mała natrętna muszka. — Cicho! — wrzasnął Jacek rozglądając się na boki. — Chcesz zostać wylana tak jak Boguś? — Co ty, co ty? — rozmazała się dziewczynka chowając się za bezpieczne Radkowe plecy. — Daj jej spokój! — mruknął Radek pocierając nos. — Chyba to już wszystko, o czym mówili. — Że też oni ciebie zostawili samego? — nie mógł się nadziwić Jacek. — Ale skąd się tam wziął Jaś? — Emilka zmarszczyła czoło. — Gruszka? Pomaga złodziejom! — I ten Grześ też? — Jasne! Oni się przyjaźnią! — Trzeba na nich uważać — powiedział Jacek. — Gruszka jest w domu, ale ten Grześ się ciągle plącze w pobliżu. Pójdziemy tam. 158 — Dokąd? — przeraził się Radek. — Do tego mieszkania, w którym cię zamknięto. — Tam już nie ma zegara! Zabrali go z sobą. Słyszałem. — A to pech! — Jacek był wyraźnie zły. Dzieci siedziały w milczeniu. Czekały na jakiś rozkaz swego „admirała", no, w każdym razie na jakąś decyzję. — Od jutra wszyscy czytają prasę. Dział ogłoszeń. Jeśli ktoś znajdzie, zostawia kartkę „Pod Murzynkiem". Pełna mobilizacja. Jasne? — Tak. Oczywiście! — zawołali chórem. Nagle poobiednią ciszę Rynku przerwał przeraźliwy wrzask: — Juhuuu! Uauauaua! — i dwaj Indianie wypadli zza rogu Zapiecka. — Darek! — wrzasnął Jacek. — Arek! — zapiszczała Kasia. Były to w samej rzeczy bliźnięta, ale jakże odmienione! Zazielenione koszule, wygniecione spodenki i kogucie pióra zatknięte w jasnych czuprynach. Od biedy można ich było uznać za indiańskich wojowników przebywających aktualnie na urlopie w mieście. — Pióra we włosach, na plecach mięta, to Darek, Arek, nasze bliźnięta! — wyrecytowała Emilka wybuchając śmiechem. — To ładne! — powiedzieli chórem. — Ale dlaczego: mięta? Właśnie. Dlaczego? 159 Wszystkiemu winna była oczywiście mama. Ja]j zwykle. Wreszcie udało jej się podstępem przyłapać synalków, zanim rano wyprysnęli z domu. Zagroziła, że jeśli nie pojadą z nią dobrowolnie do dziadków, to przez następne dziesięć dni będą siedzieć w domu zamknięci na klucz. To było groźne. I co tu wiele mówić, tego się po zazwyczaj łagodnej mamie nie spodziewali! — Na długo? — spytali mrugając powiekami. — Zobaczymy. — Dobra — zawyrokowali i dziwnie potulnie poszli pakować do plecaków potrzebne drobiazgi. Mama odetchnęła z ulgą. Przypuszczała, że będzie o wiele gorzej. Wyszli z domu wcześnie rano. Na podwórku nie było nikogo. Nawet rudy kot spał na dywaniku w stróżówce. — Trzeba by zostawić wiadomość — mruknął Darek. — Coś ty, wrócimy wieczorem! — zaszeptał Arek. Na dworzec pojechali taksówką. Tak na wszelki wypadek, żeby się po drodze nie „urwali", jak określiła to mamusia. W pociągu byli cisi i małomówni. Mama tryumfowała. — Jeśli zostaniecie w Józefowie, będę do was przyjeżdżać na niedzielę— powiedziała podając im torebkę cukierków. Podróż przeszła bez przygód. — Wysiadamy — mruknął Darek i jednym skokiem znalazł się na józefowskim peronie. 160 Sosnowy lasek pachniał żywicą i charakterystyczną wonią rozgrzanego igliwia. Suchy piasek chrzęścił pod nogami. Domek dziadków stał w małym lasku. Czerwone dachówki przebłyskiwały barwną plamą przez powykręcane wiatrem konary sosen. Cisza. Spokój. — Wytrzymasz? — spytał cicho Arek. — Coś ty! — odszepnął Darek. — Co tam mruczycie? — zapytała mama pełna złych obaw. I chyba słusznie. Zbyt dobrze znała swoich piegusów. Miny mieli dość wymowne. Więc mama westchnęła tylko i zaraz utonęła w powitalnym gwarze. Do obiadu wszystko było w największym porządku. Potem się zaczęło na dobre. Chłopcy z dzikim wrzaskiem gonili krowę, która ze strachu wpadła między gęste sosenki. Koguty głośno protestowały domagając się bezwzględnie zwrotu własnych piór. Nic nie pomogło. Potem chłopcy spostrzegli zieloną łączkę. Zaczęli się w tej zieloności tarzać jak nie przymierzając dwie głupie, rozbrykane kozy. To właśnie była owa mięta! Koszule w mig zzieleniały nie tyle ze złości, ile z obowiązku. Zapach mięty snuł się za bliźniakami aż do samej bramki. Matka załamała ręce. Dziadek proponował naprzód użycie dębowej laski do przetrzepania piegusów, a potem namoczenie ich w proszku do prania „lxi". Dla spokoju domowników przerażonych złowieszczym temperamentem wnucząt — mama skapitulowała. Obaj chłopcy wracali Gdzie jest zegar... 161 t popołudniowym pociągiem do Warszawy. Mama wzdychała, dziadkowie zapewne leczyli nerwy. Nie wyprane z mięty bliźniaki pognały co koń wy. skoczy na staromiejski Rynek. Mama w domu łykała walerianowe krople. Zapadał zmierzch. — I co? Już więcej tam nie pojedziecie? — dopytywała się mała ciekawska. — Coś ty! Tam można umrzeć z nudów! — A teraz powiedzcie lepiej — zaczął groźnie Jacek — dlaczego wczoraj nie zostawiliście meldunku? — Co takiego? — zapytały chórem zdumione bliźnięta. — To, co słyszycie! — grzmiał Jacek czując narastającą złość. — Mieliście za zadanie śledzić Szczerbatego! — Jasne! — odparli chłopcy. — No więc gdzie jest meldunek? — głos Jacka załamał się niebezpiecznie. Obie jasne głowy wymownym ruchem skierowały się w stronę kamienicy „Pod Murzynkiem". — Tam. — Gdzie: tam? — zapiszczał Jacek. Dziewczynki spojrzały niespokojnie na siebie. — Wszystko napisaliśmy w meldunku — dziwił się Darek. — Podaliśmy adres Szczerbatego i takie inne szczegóły. — I co zrobiliście? — zapytała Kasia. — Zatknąłem kartkę za najwyższą kratę — odparł ciągle zdumiony Darek. 162 — Ktoś zabrał tę kartkę — zawyrokowała Emilka. — Na pewno zabrał! Oni nie kłamią! — Pewnie, że nie! — oburzył się Darek. — Pamiętacie ten adres? — Głos Jacka jakby nieco złagodniał. — Jasne! Kanonia! Dom ma zielone okiennice. — Dobrze. Jutro ustawimy tam posterunek. Na dziś koniec akcji. Emilka opowie Arkowi i Darkowi o odkryciu Radka. O zegarze i innych szczegółach. Teraz uważajcie: zmieniam postanowienie. Żadnych meldunków już nie będziemy zostawiać. Ktoś odkrył naszą skrzynkę „Pod Murzynkiem". Dopóki nie ukaże się ogłoszenie w gazecie — nic nie możemy zdziałać. Jutro posterunek pod domem z zielonymi okiennicami obejmują dziewczynki. — A co będziemy tam robić? — Cokolwiek. — Ja wiem! — wykrzyknął Radek. — Kasia narysuje kredą na chodniku pole do gry w klasy. Będziecie tam skakać tak długo, jak będzie to konieczne. — Dobrze! — kiwnął głową Jacek. — Musicie mieć oczy otwarte na wszystkie sprawy. Jeśli Szczerbaty wyjdzie — wy idziecie za nim. Gdyby zaszło coś nieprzewidzianego — jestem tu na schodkach o dwunastej... — W nocy? — Emilka zmrużyła oczy. — Już dwunastą zegar bije, duch za węgłem się ukryje... — Nie, nie! Radek, ona straszy! — Kasia schowała się za plecami Radka. u» 163 — Cisza! Spokój! Będę tu o dwunastej w południe. Zegar jest na Rynku, więc nie wolno się spóźniać! — Ciekawe, gdzie jest ta kareta? — westchnął Radek. Tego na razie nie wiedział nikt. Oczywiście, nikt z obecnych na Rynku. Nie wiedział również Grześ ani pan Polikarp, którzy z muzeum przez otwarte okno obserwowali naradę „sześciu". Wiedział tylko złodziej. I to jeden: Ogórkowy. On również przeglądał dział ogłoszeń w gazecie. Bez rezultatu. Od jutra rana kilkanaście par oczu miało znów wypatrywać hasła: „Kupię zegar". O tym zaś nie wiedział ani Ogórkowy, ani Szczerbaty siedzący w głębokim fotelu w domku z zielonymi okiennicami. I znów zmierzch zgasił staromiejskie barwy. Czarny Murzynek martwił się, że nie jest już godzien być skrzynką na meldunki. Rudy kot przeciągał się wyprężając wszystkie cztery łapy. Lepki upał zatykał oddech. * W czwartek już od świtu wszyscy byli na nogach. Do pobliskich kiosków z gazetami pędziły dzieci i paru dorosłych. Rodzice, a szczególnie ojcowie nie mogli się wprost nadziwić tej zdumie- j wającej usłużności swych pociech. — Tato, pójdę ci po gazetę! —i- zawołał Radek i już go nie było. 164 — Mamo, daj pięćdziesiąt groszy! — prosiła Kasia pobrzękując butelkami na mleko. Bliźnięta żwawo krzątały się po kuchni. Bez zbędnego oporu zmywały i wycierały kubki i talerzyki. — Mama da na gazetę! Grześ miał ogromnie nieszczęśliwą minę. Ciotka Marcjanna nie czytała codziennej prasy. Wszystkich wiadomości dostarczało jej radio i parę zaprzyjaźnionych kumoszek. Grześ nie miał śmiałości prosić o pieniądze. Na szczęście przypomniał sobie, że pan Polikarp obiecał wyciąć cały dział ogłoszeń. Gruszka ciągle miał podwyższoną temperaturę. Lekarz pokiwał głową i nie pozwolił ruszać się z łóżka. — Przejdzie, droga pani — pocieszał strapioną matkę. — Jeszcze dwa, trzy dni i mały stanie na nogi. Musi tylko pilnie łykać proszki i pić trzy razy dziennie przepisane lekarstwo. Będziesz o tym pamiętał? — zapytał chorego, który mrużył oczy przed inwazją słonecznych promieni. — Tak — powiedział poważnie Jaś. — Przecież to jest w moim interesie! Lekarz pożegnał się i wyszedł. — Mamo, kiedy przyjdzie listonosz? — Listonosz? — zdziwiła się matka. — Spodziewasz się jakiegoś listu? — Ja... no... nie, ale obiecał przynieść mi znaczek. 265 Matka nie odpowiedziała zajęta odmierzaniem kropli do fajansowego garnuszka. Przez najbliższy kwadrans szeleściły stronice gazet szarpane niecierpliwymi dłońmi. Radek nie mógł się doczekać, kiedy ojciec skończy czytać długi artykuł o hodowli rasowych prosiąt. Stał przy oknie i nerwowo gryzł ołówek. Ojciec wciąż czytał. Kasia siedząc w kucki na trotuarze, tuż przed kioskiem z gazetami, walczyła z ogromniastymi stronami nie mogąc w żaden sposób znaleźć działu ogłoszeń. — Tam do licha! — mruczała ze złością, manewrując szeleszczącym papierem. — Czego to dziecko szuka, proszę dziecka? — zapytał siwy pan kupujący papierosy. Kasia zaczerwieniła się ze złości. Ściągnięty gumką rudy ogonek włosów aż się zatrząsł z wściekłości. — Nie jestem żadnym dzieckiem! — A, to przepraszam — siwy pan uchylił grzecznie kapelusza. — Może damie w czymś pomóc? Zajmuje się pani Wielką Polityką? — Do licha! — wrzasnęła dziewczynka. — Nie widzi pan, że się zajmuję czytaniem?! — Aha — odparł uspokojony pan. — A czy dama umie w ogóle czytać? 166 ■ • • ЩШ 1 — Pewnie, że umiem! Wszystko umiem! — tarmoszona gazeta pękła z hukiem. — To jest czytanie przy pomocy... siły! — roześmiał się siwy pan. — Czy rachować też umiesz? — Chce mnie pan przepytać? Z dodawania i oddawania? 167 — Rozumiem — powiedział poważnie. — Więc „oddawanie" też należy do działań arytmetycz-nych! Ciekawe. Kasia znów wsadziła nos w gazetę. Wyglądało to ogromnie śmiesznie: ponad chodnikiem widać było tylko rozpostartą płachtę gazety, spod której wystawały z jednej strony chude kolana, a z drugiej ruda kitka włosów. — Chodzisz do szkoły? — spytał jeszcze wyraźnie rozbawiony siwy pan. — Nnnie — wymamrotała Kasia. — Ale pójdę do przedszkola! We wrześniu będzie tam przyjęcie towaru! — Co takiego? — siwy pan aż się zatoczył ze śmiechu. — Ładny mi „towar"! — A pewnie, że ładny! — Kasia ze złością potrząsnęła gazetą. — Lepiej by mi pan odszukał to ogłoszenie! — Chcesz coś sprzedać czy kupić? — Sprzedać! Powiem panu w tajemnicy: chcę sprzedać... zegar. — Zegar! A rodzice o tym wiedzą? — Oczywiście! — zełgała mała bez zmrużenia powiek. — Ale teraz szukam takiego, który by chciał kupić! — No, więc szukamy! — Pan pochylił się nad rozpostartą gazetą i wodził palcem wzdłuż kolumn. Kasia stała z zadartą do góry główką i bacznie śledziła ów palec, który zatrzymywał się w miejscu, to znów ruszał w dalszą wędrówkę. 168 — Meble, samochody, kaktusy... nie. O zegarze nic nie ma. — Na pewno? — zapytała rozczarowana dziewczynka. — Dlaczego mi nie wierzysz? — zdziwił się mężczyzna prostując pomięte strony. — Nie ma tu ani słowa o zegarze! Nawet o kościelnym! Masz, weź gazetę. Ale odpowiedzi nie było. Mężczyzna nieco zdziwiony spojrzał w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą stał ten śmieszny „towar do przedszkola", ale po małej cebulce nie było już śladu. Gdzieś daleko, na zakręcie, migała wiązka rudawych włosów. Zdziwiony pan postał jeszcze chwilę, potem złożył starannie gazetę i odszedł. Bliźniacy załatwili się z poranną prasą o wiele szybciej. Połowę ogłoszeń wziął do czytania Darek, a połowę Arek. Piegowate nosy ukryły się w zadrukowanych płachtach. — Nie — powiedział Arek. — Też — odrzekł Darek. — Zamieniamy się dla sprawdzenia? — Aha. Cisza trwała dobrą chwilę. — Zgadza się. — Też. Chłopcy zamyślili się głęboko. To była klęska. Dopóki nie ukaże się ogłoszenie, nie mogą nic zdziałać. Nie wiadomo, gdzie złodzieje ukryli ze- 169 gar. Może go w ogóle wywieźli poza Stare Mia-sto? Może go już nie ma w Warszawie? Nie, to nie miałoby sensu, jeśli ogłoszenie ma się ukazać w stołecznej prasie! Jest tu z całą pewnością. Tylko gdzie? — Idziemy na Rynek? — Można. — I pobiegli. Grześ od rana siedział przed wejściem do zamkniętego jeszcze muzeum. Czekał na pana Polikarpa. Chciał spotkać się z kustoszem zaraz po jego przyjściu. Tymczasem bacznie obserwował znajome schodki, na których siadywała „siódemka". Na razie nie było jeszcze nikogo. „Racja, przecież oni się spotykają o dwunastej i o czwartej" — przypomniał sobie Grześ opowiadanie Gruszki o zwyczajach panujących w grupie Jacka. „Biedny Gruszka" — westchnął Grześ, ale zaraz zapomniał o przyjacielu przyglądając się temu, co działo się na Rynku: gruba pani w pomarańczowej kamizelce wypróżniała kosze na śmieci i zmiatała papierki. Wyglądała jak ciotka Marcjanna ze swoją brzozową miotłą. Tylko że ciotka nie miała takiej ślicznej kamizelki w kolorze nagietków. Kurz unosił się w powietrze i zaraz znów opadał na chodnik. Brak deszczu solidnie dawał się miastu we znaki. Przy studni, na środku Rynku, kręciło się stadko gołębi. W zagłębieniu pomiędzy kamieniami stała mała kałuża wody. Do niej to wła- 170 taie przyfrunęły ptaki z okolicznych dachów. Pomiędzy gołębiami kręciły się szare wróble. „Dla-czego one chodzą piechotą? — zainteresował się oagle Grześ. — Przecież mogą fruwać!" Barwnie ubrane kelnerki z kawiarni „Pod Krokodylem" wynoszą pod parasole pierwsze porcje lodów. Grześ oblizuje się łakomie. „Dlaczego one mają na sobie takie długie, wiejskie spódnice? — zafrasował się nad dziwami stołecznego miasta. — Muszę się o to zapytać pana Polikarpa!" Otóż i on sam. Na widok przycupniętego Grzesia przyspiesza kroku i woła z daleka: — Nie ma takiego ogłoszenia w dzisiejszej gazecie! Nic nie ma na temat zegara! Grześ zrywa się jak oparzony. Macha rękami jak wiatrak, aż zdumiony pan Polikarp milknie. — Ciii — syczy chłopiec kładąc ostrzegawczo palec na ustach. — Prawda, cicho... — szepcze zawstydzony kustosz. * Emilka rysuje. Z wielką uwagą i powagą jednocześnie kreśli na chodniku kredą tajemnicze znaki. Kasia przygląda się ciekawie. — Krzywo ci wyszło! — mówi zaczepnie. — Nie szkodzi — odpowiada Emilka pogodnie i dalej ciągnie biały, kredowy ślad na asfalcie. — Tu niebo, a tam piekło! — twardo nie ustępuje Kasia. 171 — Dobrze! Koła, prostokąty, linie proste. — Gotowe! — oznajmia Emilka i rzuca na śro-dek pola płaski kolorowy kamyk. Kasia stoi zapatrzona w zielone okiennice. — Czemu ona nie pierze? — Kto? — zdziwiła się Emilka. — No, ta praczka, o której wspominali bliźniacy. — Może dziś nie ma nic do prania? — Coś ty! — gorszy się mała cebulka. — Moja mama skarży się, że ma codziennie tyle do prania, a prawdziwa praczka próżnuje! — Może ma urlop. — Emilka śledzi niski lot ptaków. W ogródku Szczerbatego rozkwitają pierwsze gladiolusy. — Nasz Szczerbaty kocha kwiaty i podlewa swe rabaty — mówi wolno Emilka. Kasia milczy. Nie lubi wierszy. Denerwuje ją łagodna Emilka z tymi swoimi rymami. Co innego taki na przykład komiks z przygodami, film z „Dzikiego Zachodu" albo nawet oglądanie obrazków w encyklopedii. Może być nawet książka kucharska z kolorowymi wkładkami, na których stygną jak żywe piramidy ciastek, góry kremu i ozdobne torty! Ale wiersze? Phi, to nie dla Kasi! Teraz dziewczynki zaczynają grę. Kolorowy kamyk drży na czubku Kasinego sandałka. Jeden skok, drugi, trzeci. Teraz chwila odpoczynku. Emil- 172 fea zerka na gladiolusy. Korzystając z jej chwilowej nieuwagi Kasia spokojnie drepcze do pólka z napisem: Niebo. __Już! — woła tryumfalnie. — Wygrałam! Teraz ty. Ale Emilka nie słyszy. Zapatrzyła się na wysokiego mężczyznę, który zmierza chodnikiem z gazetą w ręku. Duża płachta zakrywa mu twarz, ale te ruchy... — To on! — szepcze Kasia i zaczyna skakać od nowa. Tak. To był Szczerbaty. Ze złością zmiął trzymaną gazetę i niezdecydowanie przystanął. Obie dziewczynki, pokrzykując wesoło, toczą kolorowy kamyk. Robią to tak zawzięcie, jakby od tego zależały losy całego świata. — Jak myślisz, czy on nas pozna? — szepcze Kasia. — Nie, chyba nie! Oni wtedy większą uwagę zwracali na chłopców! Szczerbaty wsadza ręce do kieszeni. Kopie jakąś niewidoczną grudkę ziemi i widać wyraźnie, że nie wie, co ma robić. — Może mu powiedzieć — mruknęła Kasia przystając — oddaj zegar panu Kukułce! — Oszalałaś? — Emilka z uwagą spojrzała na Kasię. Z nią nigdy nic nie wiadomo! Niebezpieczne dziecko! *--< Ale by miał minę! — Kasia dusi się ze śmiechu. 273 Mężczyzna ciągle stoi pod domem. Zielong okiennica skrzypi lekko. Gruba jejmość wychy„ la się z okna. — To pewnie praczka! — szepcze Emilka. Kasia nie słucha. Porzuca kamyk i pomalutku zbliża się do Szczerbatego. — Która godzina, proszę pana? Emilka aż cierpnie ze strachu. Rzeczywiście, to niebezpieczne dziecko. — Dziesiąta — odpowiada Szczerbaty i rusza w górę ulicy. Kasia za nim. W pewnej odległości posuwa się również Emilka. Boguś znów cierpi. Teraz został zupełnie sam. Już nikt się z nim nie bawi. Ani Jacek, ani Grześ, któremu przecież zdradził tajemnicę meldunku. „Gdzie oni się wszyscy podzieli? — niepokoi się grubas. — Tam się dzieje coś bardzo ważnego, wszyscy szukają złodziei, tylko ja tkwię tu jak wyklęty! — rozżalił się sam nad sobą. Wróble skaczą dookoła i dziobią okruszynki chleba. — Emilka obiecała, że porozmawia z Jackiem, i nic nie zrobiła! Takie już są te dziewczyny! Nie można im wierzyć!" — myśli Boguś i rusza zrozpaczony do domu po jeszcze jedną kromkę chleba z cukrem. Grześ jak bomba wpada na podwórze. Z niepokojem rozgląda się dokoła. „Byłbym się spóźnił! Listonosz przyjdzie lada chwila! Trzeba przygoto- 174 wać odpowiedź dla Gruszki". Wbiega do stróżówki i gorączkowo przekopuje wszystkie szuflady. — Ciocia ma papier do pisania? — Do pisania? Nie, przecież listów nie piszę! — A jakiś zeszyt? — W kuchni. Ten, w którym prowadzę rachunki. Grześ pędzi prosto do kredensu. Jest! Z rozmachem wyrywa czystą kartkę i biegnie na podwórkowy posterunek. Co napisać? I żeby nikt niepowołany nie domyślił się niczego, jeśli kartka przypadkiem trafi w niewłaściwe ręce! To przecież może się zdarzyć! Ułożył papier na murku i pracowicie gryzmoli: W gazecie zero. Stop. Karp złapał przynętą i gotów pomagać. Stop. Kiedy wstaniesz? Ja czuwam. G. „Chyba zrozumie? Karp — to ma być oczywiście pan Polikarp! Ale czy Gruszka się domyśli? Wiem! Dopiszę: Karp Muzealny! Teraz już wszystko jasne!" Grześ z zadowoleniem złożył papier. Była to już ostatnia chwila, bowiem właśnie do ciemnej sieni wkroczył pan Albin. Jak co dzień dźwigał torbę pełną przesyłek. I jak co dzień obfity pot zraszał mu czoło. — Pani Grządkowa! — zawołał wetknąwszy głowę w kuchenne okno. — I co tam? — Poproszę o szklankę wody! Taki upał! 275 -^- Wody? Pan Albin chyba żartuje? Przecie mam tu zawsze dla pana pyszny kompot! Proszę! Grześ zbliża się na palcach. Nagle ogarnia go przerażenie. Na śmierć zapomniał o szpilce! Czym przypnie list do kurtki pana Albina? Co robić? Rety, co robić? Pan Gumka chciwie pije. Czerwone krople soku błyszczą mu na wąsach. Odstawia szklankę na parapet. Grześ w ostatecznej rozpaczy chwyta go za łokieć i pyta gorączkowo: — Czy... czy pan może ma szpilkę? — Szpilkę? — dziwi się listonosz, ale posłusznie ogląda klapy służbowego munduru. — Jest! — Dziękuję! — mówi Grześ i cofa się o krok. — Ciociu! — woła do pani Marcjanny. — Pan Albin jeszcze by się napił kompotu! Listonosz gładzi wąsy i uśmiecha się do Grzesia. Potem odwraca się i wolno pije aż do dna. Chłopiec tylko na to czekał! Zręcznie przypina kartkę i zagaduje listonosza lekko drżącym ze zdenerwowania głosem: — Czy pójdzie pan najpierw do Jasia? On jest chory... — To ładnie, że dbasz o kolegę — mówi pan Gumka i szpera w przepaścistej torbie. — Dobrze! Pójdę do Jasia. Mam dla niego znaczek. Grześ oddycha z ulgą. ROZDZIAŁ X Wróciłeś! — ucieszył się pan Polikarp na widok Grzesia, który odważnie już wkraczał do Muzeum Historycznego. — Tak. Załatwiłem jedną bardzo ważną rzecz. Czy... czy może mi pan teraz pokazać tę salę, w której są pamiątki z czasów drugiej wojny światowej? — Oczywiście — powiedział kustosz biorąc chłopca za rękę. — Tak wysoko? — westchnął Grześ tupiąc pracowicie po drewnianych schodkach. — Zmęczyłeś się? Zaraz zobaczysz coś, co zapewne ożywi twoją wyobraźnię, bo przecież o ostatniej wojnie wiesz tak niewiele... — A co tam będzie? — oczy Grzesia rozjarzyły się jak świętojańskie ogniki. — Warszawa lat trzydziestych. Bezpośrednio przed drugą wojną i po jej wybuchu: słynny warszawski wrzesień. Widzisz, tu wisi mapa, na której dokładnie oznaczono zniszczenia miasta W 1939 roku. Tu zaś mapa ważniejszych akcji zbrojnych w czasie okupacji i tajnych drukarń, Gdzie jest zegar 177 w których z narażeniem życia drukowano ulotki przeciwko niemieckiemu okupantowi. — Wiem — powiedział Grześ. — Pani пащ opowiadała w szkole. — W 1944 roku Warszawa została prawie do-szczętnie zniszczona. Bohaterska obrona tu na Starówce w czasie powstania trwała miesiąc. Załoga Starego Miasta liczyła około siedmiu tysięcy ludzi. Wśród nich harcerze. Tacy jak ty... Grześ z uwagą pochylił się nad gablotką, w której pod szkłem leżał stary, zniszczony harcerski mundur z biało-czerwona opaską na rękawie. Mundurek był zabrudzony i poplamiony. — Czy... czy on zginął? — zapytał z nisko opuszczoną głową. — Kto? — Ten chłopiec. No, ten, który nosił mundurek. Pan Polikarp spojrzał spod oka na skupioną minę chłopca. Zamrugał powiekami, jakby chciał odpędzić jakieś dziwne, bolesne wspomnienie, i odrzekł cicho: — Nie wiem. Przypuszczam, że tak. Był nie4 wiele starszy od ciebie. Przeciwko nacierającym czołgom miał tylko butelki z benzyną... Grześ zamyślił się głęboko. „Jacy ci chłopcy byli wówczas dzielni! W obronie swego miasta szli na pewną śmierć!" Spojrzał raz jeszcze. Ze ścian pokrytych fotografiami bił w oczy księżycowy kraj- 178 obraz martwych gruzów, jaki przedstawiał sobą staromiejski Rynek w początkach 1945 roku. — Chodź, Grzesiu — powiedział pan Polikarp ciepło. — Pokażę ci jeszcze Warszawę taką, jaka będzie w niedalekiej przyszłości: wspaniała i zielona! A co do eksponatów naszego muzeum, to niewiele nam niestety pozostało pamiątek z dawnych czasów, ale te, które się uchowały — musimy zabezpieczać i ochraniać... — Jasne! — przytaknął poważnie Grześ i pomyślał, że trzeba zrobić wszystko, aby piękny, osiemnastowieczny zegar ze złotą karetą nie został podstępnie sprzedany i wywieziony z kraju. Kasia sapie z wysiłku, ale dotrzymuje kroku Szczerbatemu. Emilka trzyma się w przyzwoitej odległości. Od czasu do czasu obie zapadają we wnękach okolicznych bram, których nie brak na szczęście na Starym Mieście. Skręciwszy w lewo mężczyzna wychodzi na tyły ulicy Kanonia. Podnosi w górę głowę i chwilę przygląda się oknom drugiego piętra. Dom jest kolorowy, obrośnięty dzikim winem, które zaczyna już nabierać wcze-snojesiennych barw. Kasia stoi ukryta za węgłem. Tylko kitka rudych włosów od czasu do czasu wychyla się z u-krycia. Oczka-guziczki bystro strzelają w prawo i w lewo. Na placyk przed domem wtłoczyła się duża grupa cudzoziemców. Kasia wykręca szyję usiłując nie stracić z oczu białej koszuli. Jest tam. Ю 179 Miga pomiędzy barwnymi sukienkami. Emilka przykuca obok. — Która godzina? — pyta Kasia szeptem. — Jedenasta. — Mamy jeszcze godzinę czasu — mruczy Kasia pakując do ust gumę do żucia. — Wypluj to! — marszczy się Emilka. — Guma do żucia wyciąga plomby! Pani dentystka tak mówiła! — Ja nie mam żadnej plomby! — oburzyła się Kasia, ale po chwili zastanowienia wypluła gumę. „Może mi wyciągnie zęby i będę tak wyglądała jak Szczerbaty? Co by Radek na to powiedział!" Wspomnienie Szczerbatego podziałało na nią jak strumień lodowatej wody. Wycieczka pomału wyciekała z placyku, zaś mężczyzna w białej koszuli... po prostu zniknął! I to tak nagle, jakby się zapadł pod ziemię! Kasia zatupała nogami ze złości. Przez tę gumę i głupstwa, które wygadywała Emilka na temat plombowanych zębów, zgubiła trop! Warknęła coś do Emilki i jak z procy wyskoczyła na zacieniony placyk. Nikogo. Z jednej strony surowy masyw katedry, z drugiej wąskie, staromiejskie kamieniczki. I tylko jedno wyjście, tam gdzie wysnuła się grupa zwiedzających. „Może Szczerbaty wmieszał się w tłum wycieczkowy?" — pomyślała odwracając się gwałtownie. — Emilka! Biegnij za wycieczką! Może on poszedł razem z nimi! Tylko prędko! Emilce nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. 180 gmignęła i tylko jej zielone falbanki zafurczały w powietrzu. Kasia zajęła swoje poprzednie stanowisko. Miała ochotę płakać. Ze złości oczywiście. Perspektywa przyznania się przed wszystkimi, że ona, właśnie ona, nie umiała wykonać powierzonego sobie zadania, była wyjątkowo bolesna. Kasia była bardzo ambitna i choć lubiła paplać o wszystkim, co tylko usłyszała, nie znosiła, gdy mówiono o niej „mała plotkarka". Nagle jakiś zapach doleciał do Kasinej kryjówki. Pociągnęła nosem raz i drugi. „Co to tak pachnie? W każdym razie jest to coś wspaniałego! Owoce? Placek? Nie! Już wiem! Konfitury! Ktoś tutaj smaży konfitury!" Kasia raz jeszcze pociągnęła nosem i ruszyła śladem zapachu. Obwąchując kolejno klatki schodowe, bezbłędnie trafiła na właściwą. To tutaj. Nagle usłyszała trzask zamykanych drzwi i prędki tupot po schodach. Przyczaiła się. Jakiś cień mignął w otwartej bramie. W smudze światła na moment ukazała się biała plama. Ale czy to była koszula? I czy właśnie ta? Kasia przytomnie rzuciła się w pogoń, potknęła się jednak na małym schodku, którego w ciemnej bramie nie zauważyła, i jak długa wyciągnęła się na kamiennej posadzce. Zerwała się natychmiast i nie bacząc na ewentualne siniaki wybiegła z bramy. Po jasnej plamie nie było już śladu. — Trudno! ■— mruknęła i wiedziona nieprzepartą chęcią odnalezienia źródła niecodziennych zapachów wróci- 181 ła do bramy. Dokładnie obwąchała wszystkie futryny na pierwszym piętrze. Nic. Weszła na drugie. Zapach konfitur buchał zza półprzymkniętych drzwi opatrzonych numerem siedem. Kasia z lubości aż zmrużyła oczy. To było właśnie t o! Za chwilę ruda, ciekawska kitka jakby popychana jakąś dziwną i tajemniczą siłą wsunęła się do środka. Oczom dziewczynki ukazał się wąski przedpokój i szeroko otwarte drzwi do kuchni. — Kto tam? — zawołał cienki głos. Już zamierzała się wycofać, gdy nagle z kuchni wyszła mała, zgarbiona staruszka z dużą drewnianą łyżką w ręku. — To ja, Kasia — powiedziała i głośno wciągnęła powietrze. Wzrok utkwiła w łyżce, z której spadła właśnie na podłogę duża, gorąca konfiturowa kropla. — Dzień dobry ci, dziecko — powiedziała staruszka i uśmiechnęła się serdecznie. —■ Przyszłaś na lekcję? — Ja? — zdumiała się Kasia. Staruszka podreptała znów do kuchni, skąd dobiegło zgrzytanie łyżki o dno rondla. — Wejdź do pokoju. Ja zaraz wracam! — usłyszała Kasia poprzez szum wody z kranu. Dziewczynka stała jak wmurowana. ,,0 jakich lekcjach mówiła ta dziwna babcia? Przecież teraz są wakacje, a ja do szkoły jeszcze nie chodzę! Trzeba stąd wiać! Jak najszybciej!" 182 Ba, gdyby to było możliwe! Z kuchni dolatywał coraz intensywniejszy zapach. To było silniejsze ponad wszystko: Szczerbatego, Emilkę i chłopców! Sprawa zabytkowego zegara rozpływała się pomału w smudze konfiturowych zapachów. Babcia ukazała się w drzwiach. Mimo upalnego lata nosiła czarną, długą suknię i koronkowy żabot spięty broszką z ametystem. Na nogach babci tkwiły ranne papucie z kraciastego sukna, z dużymi, srebrnymi klamerkami. Siwe włosy spięte miała na czubku głowy w mały, twardy koczek. Była taka malutka i zasuszona, ale jej bardzo niebieskie oczy błyszczały młodzieńczo i nawet filuternie. Skinęła ręką i Kasia jak posłuszny piesek bez oporu dała się zaprowadzić do pokoju. To był bardzo dziwny pokój. Duży jak całe podwórko na Brzozowej, ciemny i straszliwie zagracony. Wąskie okno nie wpuszczało zbyt wiele światła, tak że wiszący u sufitu kryształowy żyrandol prawie ginął w mroku. Na środku pokoju stało ogromniaste, czarne pudło. — Nie znam cię — powiedziała babcia łagodnie. — Czy chciałabyś uczyć się u mnie muzyki? — Nnie... to jest... nie wiem — zamruczała Kasia wpatrując się w czarny mebel. — To jest fortepian — powiedziała babcia muskając dłonią pożółkłą ze starości klawiaturę. — Wygląda jak jaki zły zwierz — mruknęła Kasia bojąc się poruszyć. 183 — Wręcz przeciwnie — uśmiechnęła się babcia. — To jest najłagodniejsze stworzenie pod słoń-cem! Kasia z podziwem oglądała oszkloną szafkę, w której poustawiano ogromną ilość rzeźbionych słoni. Dużych i małych, radośnie trąbiących i smutnych, ze zwieszonymi uszami. — Ale tu tego! — dziewczynka aż zachłysnęła się z wrażenia. — Od moich uczniów! — pochwaliła się starsza pani podchodząc do Kasi. — Wszyscy mi dawali słonie na szczęście! — Pani uczy w szkole? — Nie. Uczyłam muzyki. W domu. Gry na fortepianie — dodała wyjaśniająco. — To świetnie! — pokiwała głową Kasia. — A to co pachnie, to co to jest? — Konfitury ze śliwek. Powidła... lubisz? — Mowa! — Kasia oblizała spieczone wargi. — Dostaniesz, dostaniesz! — roześmiała się staruszka. — Muszą trochę przestygnąć. Gorące mogłyby ci zaszkodzić... — Mogę zjeść słonia z kopytami... to jest, chciałam powiedzieć, konia! — Chodź — pociągnęła ją babcia w kierunku szczerzącego zęby fortepianu. — Usiądź tu. Połóż ręce. Nie, nie tak — komenderowała żwawo. Kasia nacisnęła klawisz. Dźwięk szarpnął struną. Jeszcze raz. Głośno zabrzęczał szklany wazon. Babcia zasłoniła uszy. 184 І <й « S / I -a^;. Q3* '"M X» — Nie tak! Nie tak, poczekaj! — szeptała za-ciskając powieki. Ale łatwiej byłoby uspokoić burzę z gradem i piorunami niż oderwać Kasię od klawiatury. Na szczęście po chwili mała sama miała dość. Zapadła błoga cisza. Starsza pani odsunęła dziewczynkę i sama zasiadła na obrotowym stołeczku. Położyła drżące ręce na klawiaturze. Chwila ciszy, a potem fala dźwięków uderzyła aż pod sufit i rozkołysała drobne kryształki szkła, które jak łzy zwisały z żyrandola. Muzyka płynęła i wypełniała bez reszty mroczny pokój. Kasia siedziała jak zaczarowana. Takiej pięknej muzyki nigdy jeszcze nie słyszała. Tkwiła bez ruchu w głębokim, miękkim fotelu, z otwartą buzią i sztywno sterczącą miotełką włosów. Nikt nie wie, jak długo to trwało, ale kiedy babcia nagle przestała grać, cisza stała się nie do zniesienia. — Co... co to było? — wyszeptała dziewczynka. — Szopen, Fryderyk Szopen. Największy polski pianista i kompozytor. Słyszałaś o nim? — On mieszka w Łazienkach — odparła Kasia kiwając główką. — Nie. W łazienkowskim parku znajduje się tylko jego pomnik. Fryderyk Szopen już dawno nie żyje. Została po nim muzyka. Kasia milczała. To właśnie było najdziwniejsze. Siedziała w tym przepaścistym fotelu i, o dziwo, wcale nie miała ochoty z niego wstać. Wszystkie sprawy uleciały gdzieś daleko jak mydlane bańki. 186 Ważny był tylko ten pokój, fortepian, babcia i On, Szopen. .— Jeszcze — powiedziała podwijając nogi. Znów fala dźwięków uleciała przez okno. Kasia kiwała głową do taktu, potem cichutko podeszła ao fortepianu i oparła się o jego czarne skrzydło. — Jeszcze — szepnęła, gdy wydało jej się, że staruszka przerwała grę. — Będziesz się uczyć muzyki? — Będę — odparła i po raz pierwszy jej trójkątna twarzyczka rozjaśniła się w uśmiechu. Takiej Kasi nie znał nikt z bandy „siedmiu". — A co z konfiturami?— spytała starsza pani. Ufff! Kasia w mig wróciła do normy. — Dużo — powiedziała stanowczo i ręką wskazała kryształowy wazon stojący na stoliku. — To może przesada! — roześmiała się babcia wyjmując z kredensu spodeczki. Kasia podeszła do okna. Muzyka już całkiem uleciała. W ogromnym pokoju brzęczała mucha. Na parapecie, w skrzynkach, kwitły czerwone kwiaty o dziwnym zapachu. Ten sam zapach snuł się wśród antycznych mebli i poczerniałych obrazów w złoconych ramach. — Co to za kwiaty? — Szałwia — odparła staruszka stawiając przed dziewczynką sporych rozmiarów spodeczek. — Szałwia... szał wio wa... babcia szał wio wa — mruczała Kasia zanurzając nos w pachnących powidłach. 187 — Te kwiaty przypominają mi młodość — po. wiedziała babcia. — Były zawsze w moim ogro-dzie. Kiedy tu wróciłam — ciągnęła staruszka —-. były tylko ruiny i morze wypalonych domów. Nie pozostała cegła na cegle. Warszawa nie żyła. Nie było miasta. Ale ludzie wracali. Do siebie. Do domów. — Staruszka mówiła cicho wpatrzona w kwiaty nasycone światłem. — Byłam tu jedna z pierwszych. Wtedy nikt nie mógł poznać Starego Miasta. Po mnie przyszły tu gołębie... — Przyszły? — Kasia uniosła znad talerzyka upaćkany nos. — Tak. To było dziwne. Stałam nad ruiną mojego dawnego domu nie wiedząc, co z sobą począć. Byłam sama. Zbliżała się noc. Nagle usłyszałam cichutkie tupanie. Spojrzałam na gruzy. To były one... gołębie. Nie fruwały, szły wydziobując coś z ruin. Pomyślałam: skoro one mogą tu żyć — to ja też. I zostałam. Kasia przestała jeść. Słuchała uważnie. To było bardzo ciekawe. — I co potem? — Potem przyszli inni ludzie. Było już raźniej. Zaczęliśmy odgruzowywać miasto. Własnymi rękoma. — I nie grała pani wtedy Szopena? — Nie! — roześmiała się staruszka. — Nie było fortepianów! Nie było ani co jeść, ani gdzie spać. Dopiero potem, po paru latach, brat przywiózł ten instrument. Zaczęłam uczyć dzieci. 188 — Dużo dzieci? — Dużo. Dzisiaj są już dorosłe. Wielu z nich koncertuje w kraju i za granicą. Ukończyły szkoły, ale tu przychodzą... posłuchać mojego Szopena... ■— Pani tu mieszka sama? — Tak. Mój brat mieszka niedaleko stąd, na Rynku. Często mnie odwiedza. Chcesz? Pokażę ci album z fotografiami. Staruszka podreptała w stronę biureczka. Wysunęła szufladę i zaczęła w niej grzebać. Kasia wróciła do konfitur. Nie bacząc na dobre obyczaje wylizywała spodeczek, aż zabłysło czyste szkło. Miłe ciepło rozlewało się po całym ciele. „Fajna ta Babcia Szałwiowa" — pomyślała i podsunęła się z krzesełkiem do staruszki, która wielce zaaferowana rozkładała na stole wcale niebagatelnych rozmiarów album. Za chwilę obie głowy, siwa i ruda, zgodnie kiwały koczkami. Strony albumu przelatywały przed oczyma jak całe życie tych sfotografowanych osób. Brat babci z niemowlaka stał się młodzieńcem, potem wąsatym żołnierzem w dziwnym nakryciu głowy przypominającym stary, żelazny garnek. Potem inny mundur, inne czasy. Kasia aż sapała z zadowolenia. Cały kalejdoskop uczniów Babci Szałwi owej wygrywał na fortepianie polonezy i mazurki. Twarze dziecinne, młode, dorosłe. To było pasjonujące. 189 Gdzieś mniej więcej w połowie albumu Kasia zażądała twardo nowej porcji powideł. Babcia bez protestów podreptała do kuchni. Mała ciekawska skorzystała z okazji, by spojrzeć na koniec. Było tam kilka zdjęć leżących luzem, a przedstawiających starszego już pana na tle półek z książkami. „Pewnie brat Babci" — pomyślała dziewczynka przerzucając zdjęcia. Nagle znieruchomiała. Trzymała w ręku kolorowe zdjęcie, z którego uśmiechały się dwie twarze starszych panów. Obaj siwi, rozpromienieni, pochylali się nad stołem, na którym w całej swej krasie pyszniła się złocona kareta zaprzężona w czwórkę koni. Zamiast okna kareta miała okrągłą tarczę zegarową z masy perłowej i rząd cyfr w czarnych obwódkach. Dokładnie taki sam zegar jak ten, o którym opowiadał Radek! Kasia aż podskoczyła na fotelu. Zakręciła się w kółko, nie wiedząc, co robić. Sprawa Szczerbatego powróciła z całą ostrością. Z kuchni dobiegała krzątanina Babci Szałwiowej. Do zlewu z szumem lał się strumień wody zagłuszając inne dźwięki. Kasia w mig oceniła sytuację. Zdjęcie dwóch panów z zegarem momentalnie zniknęło w kieszonce fartuszka. Potem skok do przedpokoju, niespokojne spojrzenie. Uchylone drzwi na klatkę schodową... Kiedy babcia z napełnionym talerzykiem ponownie zjawiła się w pokoju, po Kasi nie było już śladu. Staruszka zajrzała pod wszystkie fotele, potem do szafy, a nie znalazłszy małego rudziel- 190 ca pokiwała głową i sama zaczęła zjadać przyniesione konfitury. — Dziwna mała — mruczała pod nosem — dzieci są wszystkie jednakowe! Nigdy nie wiadomo, co im strzeli do głowy! A ta mała ma' chyba duże wyczucie muzyki... szkoda, bardzo szkoda... Słońce wdarło się do pokoju oświetlając szkarłatną szałwię, stary instrument o pożółkłych klawiszach i poczerniałe ze starości portrety w złoconych ramach. ROZDZIAŁ XI Bomba pękła w piątek rano. Pierwszy przeczy, tał Radek: „Kupię zegar. — Czekać Krokodyl 168711200". — Co to znaczy? — Radek pokręcił głową. Zwinął gazetę w trąbkę i pognał na schodki. Nie było jeszcze nikogo. Chłopiec niecierpliwie rozglądał się na prawo i lewo. Nadchodził Jacek. Obandażowane kolano utrudniało kroki, chłopiec lekko kulał. Przysiadł obok Radka ze sztywno wyciągniętą nogą. Tryumfalnie wyjął z kieszeni wycinek z gazety. — Wiem — powiedział Radek wymachując rulonem. — Ale nie rozumiem. A ty? — Dla mnie wszystko jest jasne! — odparł Jacek wzruszając ramionami. — To przecież proste jak parasol! — Te cyfry też? — zapytał zaczepnie Radek. — Tak. Już w domu sprawdziłem w kalendarzyku! Patrz tu: niedziela wypada szesnastego sierpnia! Już rozumiesz? — No to co, że niedziela? — Radek ani rusz nie mógł rozwiązać zagadki. 192 — Ośle jeden! Jakie są dwie pierwsze cyfry? — Jeden, sześć... — Radek jakoś przełknął tego kłapoucha. — Albo szesnaście, tak? — Rozumiem — mruknął Radek i walnął się pięścią w czoło. Skrzywił się przy tym straszliwie, bo nabity guz nie zniknął jeszcze całkowicie. — Więc szesnasty sierpień, bo ósemka to — miesiąc! Siedemdziesiąty pierwszy rok. — A cyfra tysiąc dwieście? — To znaczy zapewne: godzina dwunasta zero, zero. Punkt o dwunastej w „Krokodylu" szesnastego sierpnia w niedzielę! Jasne? — Teraz tak. Myślisz... myślisz, że oni to zrozumieją. — Nie każdy jest taki bystry jak ja — zgodził się Jacek wyprężając pierś.— ale pewnie po jakimś czasie też na to wpadną. — Patrz! Kaśka pędzi. Nareszcie się dowiemy, dlaczego wczoraj nie przyszła. Mała cebulka gnała przez Rynek jak odrzutowiec. Wpadła zdyszana na schodki i gniewnie parsknęła w stronę Radka: — Czemu na mnie nie czekałeś? — Kiedy? — zdziwił się chłopiec. — Przecież trzeba było natychmiast rozwiązać ten rebus w gazecie! Ukazało się ogłoszenie, wiesz? — Miałam ci powiedzieć coś ważnego — upierała się dziewczynka. — Wczoraj zabrali mnie na imieniny i nie mogłam się z tobą zobaczyć. 13 Gdzie jest zegar, 193 — A cóż może być ważniejszego od ogłoszenia? W niedzielę złodzieje spotykają się w kawiarni, aby omówić sprawę sprzedaży zegara! — Jacek wzruszył ramionami. Nie mógł zrozumieć tej adoracji, jaką Kasia darzyła starszego od siebie Radka. Gdyby biegała za nim, bądź co bądź wodzem bandy „siedmiu", a to całkiem co innego! Ale za tym mięczakiem — Radkiem? — To jest najważniejsze — wycedziła cebulka przez zaciśnięte zęby. — Bo ja mam ten zegar! — Co?! — wrzasnął wódz zrywając się na równe nogi. — Głupstwa pleciesz! — zdenerwował się Radek. — Gdzie go masz? — W kieszeni. Obaj chłopcy wybuchnęli gromkim śmiechem. Śmiali się tak serdecznie, aż im łzy ciekły po policzkach. Tak ich zastali Arek i Darek, którzy przywędrowali z drugiej strony placu. — Czemu ryczycie? — zapytał Darek. — Ooooona mówi, że ma... że ma zegar w kieszeni! — wykrztusił Radek ocierając łzy. Bliźniacy spojrzeli z niepokojem jeden na drugiego. — To pewnie skutki dzisiejszej notatki w prasie — powiedział Arek. — Zwariowali ze szczęścia — mruknął Darek robiąc na czole palcem wiele mówiące kółko. 194 Kasia stała z zaciśniętymi pięściami. Jej oczka jak czarne guziczki ciskały błyskawice. Była tak bardzo podobna do owego bazyliszka wyciętego z blachy i zawieszonego po drugiej stronie Rynku, że aż dziw brał, że chłopcy jeszcze żyli. Bo też i złość Kasi nie miała granic. „Wstrętne chłopa-czyska! Śmieją się, a nic nie wiedzą! Najgorszy, oczywiście, Jacek. Szkoda, że Radek nie jest tu sam. On by zrozumiał, choć teraz ryczy z radości jak inni. Nic im nie powiem! Ani o domu na Kanonii, ani o Babci Szałwiowej! Nic a nic!" — No, więc gdzie jest ten twój zegar, Kasiu? Może to budzik. Tymczasem nadeszła Emilka. Kupiła gazetę i wymachiwała nią teraz jak sztandarem. — Co to znaczy? — spytała pokazując notatkę. — Sto sześćdziesiąt osiem milionów siedemset jedenaście tysięcy dwieście krokodyli? Czy to jest cena wyznaczona za zegar? Chłopcy znów zarechotali. I mówi się, że dziewczyny są równie mądre! — Dość tego! — powiedział wreszcie Jacek. — Radek,wytłumacz im, co oznaczają te cyfry. Będziemy zaraz omawiać plan taktyczny! Zamyślił się. Przedsięwzięcie nie należało do łatwych. Jedyna nadzieja w tym, że nieznajomy cudzoziemiec pojawi się na Rynku w towarzystwie Szczerbatego bądź Ogórkowego. Jak bowiem inaczej rozpoznać go wśród setek zagranicznych goś- 13* 195 łfcs ci przewijających się w niedzielę przez Stare Mia-sto? Wszystkie wtajemniczone już głowy pochyliły się nad kalendarzem. — Fajnie! A to dopiero! — wołali z entuzjazmem. Emilka delikatnie dotknęła ramienia wodza. — Co się stało? — zapytał nieufnie. — A Boguś? — szepnęła cichutko, patrząc mu głęboko w oczy. — Mówiłem już! Jest wykluczony! — upierał się Jacek. — Nie masz racji — powiedziała surowo dziewczynka. — Będziemy głosować. Kto jest za przyjęciem Bogusia z powrotem? Kasia zdecydowanie podniosła rękę w górę. Teraz zrobi wszystko, aby sprzeciwić się Jackowi. Radek po chwili zastanowienia też uniósł dłoń. Bliźniacy milczeli. — No co? Darek? Arek? — Emilka patrzyła na nich wyczekująco. W jej wzroku była jednocześnie prośba i lęk przed odmową. Chłopcy ciągle wahali się. Lubili przecież tłuś-ciocha, ale jeśli on znów wszystko wypaple? — Boguś nie jest taki zły, czasem gorszy bywasz ty! — wyrecytowała Emilka z opuszczoną głową. — To ładne — skinęli głowami bliźniacy i obaj unieśli ręce. Jacek milczał. Wiedział, że teraz nic nie może 196 zrobić. Jeśli się obrazi — straci ich wszystkich. I znów zostanie sam. Sam tu na Rynku i sam w zagraconej babcinej kuchence. Trzeba ustąpić, nie ma innego wyjścia. Przegłosowali go. Jeśli się nie podda — straci autorytet. — Zgoda — powiedział, niedbale wsuwając ręce do kieszeni. — Może tu przyjść. Jeśli jednak będzie przez niego jakiś kłopot albo wsypa — ja za to nie odpowiadam! — Nie musisz — powiedziała pogodnie Emilka i przygładziła sukienkę. — Jak myślisz, czy złodzieje przyniosą zegar do kawiarni? — Skądże! — prychnął Jacek. — Żeby go zobaczyli wszyscy na Rynku? — No to co zrobią? — Ojej, nudzisz! Zobaczymy. A raczej... podsłuchamy. — Wszyscy? — zdumiał się Radek. — Ty nie. Ciebie dobrze pamiętają — powiedział Jacek. — Bliźniacy i ewentualnie Emilka. — A my? — Kasia zerwała się oburzona. — A my z Radkiem to co? — Zobaczymy. Będziecie w pogotowiu. Możecie siedzieć ukryci w którejś z bram. Jeszcze pomyślimy. — Radek, czy ten zegar jest z czystego złota? — Nie. Chyba tylko złocony. — Cała kareta? Konie też? — dopytywał się o szczegóły Arek. 197 — Wcale nie tylko kareta i konie! — warknęła Kasia. — Tam są też pięknie powyginane złote liście i kwiaty... — A ty skąd wiesz? — zdziwił się Radek, bo wizja zegara na poplamionym stole stanęła przed nim jak żywa. — Mówiłam wam, że mam zegar. Ale oczywiście nikt nie chciał mi wierzyć. Jacek z Radkiem spojrzeli na siebie. Emilka zdumiona uniosła w górę brwi. Darek i Arek otworzyli usta na szerokość bramy wjazdowej. — Ona ma rację — szepnął Radek. — Tam były rzeczywiście takie... no, takie powykręcane liście i kwiaty. U dołu zegara, to jest u jego podstawy. — Kaśka! — powiedział Jacek cicho i groźnie. — Co ty wiesz w tej sprawie? — Masz! — zawołała dziewczynka i rzuciła mu na kolana fotografię podstępnie zabraną z albumu Babci Szałwio we j. — O rety! — wykrzyknęli chórem, wyrywając sobie z rąk zdjęcie. — Jak żywy! Ten sam! — Radek aż piszczał z uciechy. — Oddajcie! — warknął Jacek. — Skąd to masz? I Kasia zaczęła swoją wielką opowieść, w której powidła mieszały się z dźwiękami szopenowskiego poloneza i zapachem szałwi. 198 * Gruszka ciągle jeszcze tkwił w łóżku. Pan doktor co prawda pozwolił mu wstawać, ale o wyjściu z mieszkania na razie nie mogło być mowy. Mama bacznie pilnowała wszystkich zaleceń lekarza i prawie nie opuszczała domu. Sprawunki załatwiały uczynne sąsiadki, mama zaś całkowicie poświęciła się pielęgnowaniu jedynaka. Otwarte okna dawały złudną nadzieję ochłody. Wiatr nie muskał nawet firanek i tylko elektryczny wiatraczek z brzęczeniem mielił lepkie od upału powietrze. Na łóżku, w którym leżał Jaś, piętrzyły się podręczniki do historii pomieszane z książkami o Indianach. Gruszka połykał ogromną masę literatury. Książki znosiły sąsiadki, a nawet jeden profesor, który mieszkał piętro wyżej i z podziwem obserwował czytelnicze zmagania chorego chłopca. Teraz jednak Gruszka przeżywał chwile niepokoju. „Czy Grześ da sobie radę z odcyfrowa-niem zagadkowego rebusu w dzisiejszej gazecie?" Jaś od razu zrozumiał uwikłaną w cyfry tajemnicę. Niepokoił go tylko ów osobnik zwany przez złodziei „cudzoziemcem", który być może już robił miejsce w swoim samochodzie na cenny obiekt sztuki. Gruszka przy pomocy encyklopedii i dostępnych sobie „źródeł", zamkniętych w starej bibliotece, doszedł do właściwego wniosku, że ów zegar z po- 199 złacanego brązu stanowi wielką rzadkość wśród dzieł sztuki i pochodzi najprawdopodobniej z okresu panowania ostatniego z królów polskich — Stanisława Augusta Poniatowskiego. Ten osobliwy król w białej peruce, atłasowych spodniach do kolan i trzewikach zapinanych na błyszczące klamry gromadził w swym pałacu wszystko, co było wtedy najpiękniejsze: dzieła złotników, porcelanę, meble o nie spotykanych dziś, delikatnych w rysunku kształtach, no, i zegary! Sprowadzał je z Wiednia, Włoch... ba, sam zatrudniał mistrzów nad mistrze, którzy ukryci w pracowniach tworzyli istne cuda dla królewskich pokoi. Gruszka z płonącymi uszami czytał o klejnotach w skarbcu i złotnikach wykuwających najcieńsze łańcuchy i oprawiających w pierścienie najpiękniejsze perły z południowych mórz. Głowa Gruszki pękała od nadmiaru wiedzy i trosk. „Jak uchronić zegar przed wywiezieniem z kraju?" Czekał na pana Albina Gumkę, aby za jego „pośrednictwem" znów posłać Grzesiowi kolejny list. Już był napisany! Już czekał na stole ze szpilką wyjętą ukradkiem z maminego kapelusza. Dzwonek do drzwi! Mama jest właśnie u sąsiadki. Czy usłyszy? Jeśli nie, pan Gumka odejdzie, nie będzie przecież stał pod drzwiami w nieskończoność! Gruszka skoczył z tapczanu, chwycił po drodze papier i szpilkę i pogalopował do przedpokoju. Chwilę nadsłuchiwał. Dzwonek odezwał się ponownie. Z bijącym sercem otworzył zatrzask. 200 Co za ulga! Uśmiechając się do chłopca pan Albin wkracza do przedpokoju. — Jest list! — mówi i jakoś tak dziwnie rusza wąsami. Jaś bierze z jego rąk kopertę i w momencie kiedy pan Albin odwrócony jest twarzą do drzwi, przyszpila mu swój papier. Uff! Już! Zamyka drzwi i nadsłuchuje. Stuk. Stuk. Stuk. To kroki pana Gumki. Idzie na drugie piętro. A nuż ktoś zauważy biały papier przypięty do służbowej kurtki listonosza? Co wtedy będzie? Grześ znowu tkwi pod śmietnikiem. Właściwie jak na zwiedzanie stolicy to chłopiec wyjątkowo dobrze poznał jedynie ów murek pod śmietnikiem. Ale pani Marcjanna obiecała solennie zabrać Grzesia w niedzielę do Ogrodu Zoologicznego. To już jest coś! Stuk. Stuk. Stuk. To właśnie listonosz schodzi ze schodów. Grześ czai się w pogotowiu. Jest! Jest list! Ale pan Gumka powiewając białą kartką papieru zmierza szybszym niż zazwyczaj krokiem w kierunku sieni i ulicy. Grześ w rozpaczy zrywa się z murka i pędzi za nim. „Dlaczego nie pił dziś kompotu? — denerwuje się chłopiec. Listonosz już jest na ulicy. — Jak go zatrzymać?" — Panie Gumka! — woła Grześ i pędzi co koń Wyskoczy. 201 — A co tam? — dziwi się listonosz. — Czy... czy nie ma dla mnie listu? — Dla ciebie? Nie ma. Gdyby był, tobym zostawił! Pan Gumka cały czas stoi odwrócony twarzą do Grzesia. Już nieliczni przechodnie zaczynają zwracać uwagę na dziwną dekorację przypiętą z tyłu do kurtki listonosza. Ktoś się uśmiecha, ktoś przygląda. — Nie ma — powtarza Grześ i marzy, by pan Albin przystanął choć na moment przy jakiejś wystawie. Ale na całej ulicy Celnej nie ma ani jednej wystawy! Grześ idzie krok w krok za listonoszem. „Zerwać tę kartkę czy nie zerwać? A jeśli się zorientuje? Będzie się złościł, a ja stracę jedyny kontakt z Gruszką!" Nareszcie. Co za ulga! Pan Albin przystaje na chodniku i rozmawia z jakąś panią. Grzebie w przepaścistej torbie, widać szuka dla niej listu. To wystarczyło. Grześ zbliżył się na paluszkach, szybko wyciągnął szpilkę z czarną główką i oto list jest już w jego ręku. Pan Albin niczego nie spostrzegł. Chłopiec pędzi galopem z powrotem na podwórko. W sieni zatrzymuje się na moment. Tak! Tu będzie bezpieczniej, na schodku w ciemnej wnęce. Gorączkowo rozwija papier. Na wierzchu jak zwykle narysowana jest gruszka z ogonkiem i listkami. A co w środku? Kareta nadjedzie w niedzielą szesnastego sierpnia do kawiarni „Pod Krokodylem" o godzinie 202 dwunastej. Stop. Dowiedz się od Ryby o czasy króla Stasia. „Co to wszystko ma znaczyć? — martwi się Grześ. — Zaraz, «kareta nadjedzie» — to chyba o zegarze? Ale dlaczego do kawiarni? Co ma król Staś z rybami? Może je lubił? Ale jakie to ma znaczenie dla sprawy? I w ogóle co tu robi król? Zaraz..." — myśli, aż mu pęka głowa. — Hej, mam! — wrzasnął nagle chłopiec i zatańczył na schodku dziki taniec, aż spłoszone gołębie wzbiły się pod czerwony, ceglany strop. „»Ryba« to pewnie pan Polikarp! Przecież sam go tak nazwałem! A czasy króla Stasia to pewnie okres, z którego pochodzi zegar! Może był własnością króla? Nic więc dziwnego, że złodzieje postanowili go sprzedać. Mogą za niego dostać straszną masę pieniędzy!" Gorączkowe rozmyślania przerwały czyjeś kroki. To Boguś z nieodłączną kromką chleba z cukrem. — Wiesz? — zawołał. — Przebaczyli mi! Jacek znów przyjął mnie do bandy „siedmiu"! — Moje gratulacje — mruczy Grześ. — Tylko już się nie wygadaj przed nikim z waszych tajemnic. — Ale... ale — Boguś sapie z wysiłku — nie wiem, czy się mam przyznać do tego, że im gwizdnąłem meldunek spod Murzynka. — Musisz się przyznać — mówi poważnie 204 Grześ. — I do tego też, że mnie o tym powiedziałeś... — Koniecznie? — Boguś ma przerażoną minę. — Tak. — Właściwie to szkoda, że on mi przebaczył... teraz się jeszcze bardziej boję! Grześ nie powiedział ani słowa. „Niech się gnębi! Każdy musi ponosić odpowiedzialność za swoje czyny! Ja mam teraz o wiele gorsze zmartwienie. Muszę iść w niedzielę do kawiarni zamiast z ciotką do Zoo! I co mam jej powiedzieć?" Pana Polikarpa dopadł Grześ w muzeum na pierwszym piętrze. Kustosz stał w głębokim zamyśleniu przed fotografią przedstawiającą stolicę w wieku osiemnastym. Grześ stanął z boku i cierpliwie czekał. Wreszcie znudzony milczeniem pana Polikarpa szarpnął go za rękaw. Może i nie był to najgrzeczniejszy sposób zwrócenia na siebie uwagi, ale znając co nieco kustosza, można było podejrzewać, że będzie tak stał bez ruchu do końca świata. Pan Polikarp ocknął się z zamyślenia. — Witaj, Grzesiu. Znów coś ważnego? — Bardzo. Co pan wie o królu Stasiu? — Dość dużo — uśmiechnął się pan Polikarp. — Ale... czy król Staś ma coś wspólnego z waszą tajną akcją detektywistyczną? — No! Bo prawdopodobnie to jemu ukradziono zegar! - Zlituj się, chłopcze, ja przez ciebie zupełnie 205 osiwieję! — jęknął pan Polikarp chwytając sie za głowę. — Nic nie rozumiem! — Pan tylko powtarza: nie rozumiem i nie rozumiem! — obraził się Grześ i odwrócił do ściany. Ta olbrzymia panorama Warszawy była jednak nadzwyczaj ciekawa. — To fajne — powiedział przekrzywiając głowę. Zapomniał już całkiem o złości. Pan Polikarp też wolał temat bądź co bądź sobie znany. — To jest właśnie Warszawa za czasów panowania króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. — Co to za budowla? — To Zamek Królewski. — On tam mieszkał? — Tak. Ponadto udzielał tam audiencji, wydawał przyjęcia, urządzał koncerty, przedstawienia teatralne i bale. W Zamku była też piękna biblioteka. — Zamek zniszczyli Niemcy? — zapytał Grześ. — Tak. W czasie drugiej wojny światowej. Zostały tylko fundamenty i ta ruina, ku przestrodze. Teraz go odbudujemy. — Wiem. Czy ładnie było w Zamku? — Były tam bardzo piękne i bogate wnętrza. Król kolekcjonował różne dzieła sztuki. Skupował obrazy, lampy, zegary... Na dźwięk słowa „zegar" chłopiec aż podskoczył. — Jakie zegary? 206 .— Chodź tutaj, pokażę ci. Grześ o mały włos nie wywinął kozła na śliskiej posadzce. Stanął przed oszkloną gablotą, w której stały zegary: jeden był z brązu, o dużej tarczy i pięknie rzeźbionej podstawie, inny lśnił złotem misternie rzeźbionej koperty. Niestety! Zegara z karetą nie było. — Czy to już są wszystkie zegary z tego okresu? — Inne muzea w Polsce mają ich dużo więcej. Na przykład Kraków. Pochodzą z pracowni polskich rzemieślników. Do najwybitniejszych zegarmistrzów warszawskich w czasach króla Stasia należały trzy rody: Gugenmusowie, Krantzowie i Hecklowie. Król Staś wydawał na kosztowności mnóstwo pieniędzy. Sprowadzał również zegary z zagranicy, jak te angielskie lakierowane na kolor granatowy lub pąsowy czy norymberskie zdobione złoceniami lub odlewami z brązu... — Z końmi też... — Tak. Był taki. Właściwie... jeszcze jest. — Jak to: jeszcze? — zdenerwował się Grześ. — Ma go mój znajomy. Taki zegar w prywatnych rękach to zgroza! — Czy ten zegar z końmi jest tylko jeden? — Tak. To unikat. Złota karoca z czwórką koni. Pół życia oddałbym, żeby go ustawić w naszym muzeum! — westchnął kustosz. — Ja też bym oddał pół życia — mruknął chłopiec. 207 Teraz wiedział już dostatecznie dużo. Wtajemniczyć pana Polikarpa w całą sprawę, to znaczy powiedzieć mu, że ten ukradziony przez złodziei zegar jest właśnie tym jedynym z końmi i karetą... Nie! Grześ nie mógł tego zrobić. Gruszka nie upoważnił go do wciągnięcia pana Polikarpa do bezpośredniej akcji. Do pomocy — można, ale więcej nic! Jeszcze narozrabia i popędzi na milicję, a przecież to, co wiedzą dotychczas — to są jedynie przypuszczenia, i do tego dość mętne. Można się zupełnie ośmieszyć! Nie, nie powie ani słowa więcej. Niedziela i tak wszystko wyjaśni. „Jeśli uzyskam pewność, jeśli zobaczę ten zegar na własne oczy, to... to wtedy mu powiem" — medytował puszczając mimo uszu opowieść o królu, którą snuł kustosz, miłośnie dotykając palcami starych ram jednego z wiszących portretów. Grześ ma nagle już dosyć ich obu: króla i „ryby". Chętnie zjadłby coś dobrego. Może lody? Taki upał! — Czy pan by nie zjadł lodów? — pyta i nagle okropnie się czerwieni, bo przecież zupełnie nie ma pieniędzy i nie może ich kupić ani kustoszowi, ani sobie. — Świetny pomysł! Idziemy! — zawołał pan Polikarp, a widząc zmieszanie chłopca dodaje: — Zapraszam cię do kawiarni „Pod Krokodylem"! „Szkoda, że nie w niedzielę" — żałuje w myśli Grześ, ale prędko schodzi po stromych schodach. 208 Ulica powitała ich potokiem słońca. Aż zatykało w gardle. Zupełnie jakby się weszło do rozpalonego pieca. W starych murach muzeum było jednak dużo chłodniej! Szli wolnym krokiem w stronę kolorowych parasoli. — W czasach króla Stasia tylko frontony kamieniczek były takie jak dzisiaj — uśmiechnął się pan Polikarp, szerokim gestem wskazując domy okalające Rynek. — W podwórkach nierzadko stały brudne komórki, szopy i chlewiki. W głębokich, chłodnych piwnicach kupcy przechowywali towary, wino i piwo w ogromniastych beczkach. Od frontu mieściły się kantorki kupieckie lub warsztaty rzemieślnicze. Wieczorem, gdy halabardnicy rozpoczynali obchód, zamykano dokładnie bramy. Pięknie kute w żelazie skoble i rygle zatrzaskiwały się z hukiem. — Bali się złodziei? — wtrącił Grześ. — Oczywiście. Kupcy niejednokrotnie posiadali olbrzymi majątek. Spadziste dachy i słynne staromiejskie „latarnie", jak zwano wysokie nadbudówki, płonęły w słońcu. Grześ z kustoszem usiedli pod jednym z parasoli. Chłopiec powolutku jadł lody. Kolorowe kulki były takie ładne i dobre! — Byłeś na ulicy Świętojańskiej? — pan Polikarp odłożył łyżeczkę. — Tam w lewo? — Tak. — Byłem. Czemu pan o to pyta? 4 Gdaie jest zegar, 209 — Czy zwróciłeś uwagę na zegar słoneczny i rzeźbę morskiego statku nad bramą kamienicy „Pod Okrętem?" — Nie pamiętam. — Zobacz koniecznie! Niegdyś właściciel, zapewne bogaty, umieścił tam płaskorzeźbę okrętu, który płynie po wzburzonych falach. Miało to oznaczać, że towary przywożone do sklepu pochodzą z krajów zamorskich, egzotycznych. Może zresztą ów kupiec sam podróżował. Pływał po morzach. Na tej samej ulicy w kamienicy pod numerem jeden mieścił się warsztat zegarmistrzowski rodziny Gugenmusów. — Czy... czy ten zegar z karocą pochodził z warsztatu Gugenmusów? — Tak. Ale dlaczego użyłeś słowa „pochodził"? Przecież zegar istnieje! Tyle że nie stoi w muzeum. „Sam chciałbym wiedzieć, gdzie on w tej chwili stoi!" — pomyślał Grześ. — Muszę już wracać do muzeum. Ale chłopiec nie usłyszał. Wpatrywał się uparcie w znajome schodki pod Fukierowską winiarnią. Siedzieli tam już Jacek i Radek. — Widzi ich pan? — zawołał Grześ szarpiąc kustosza za rękaw. — Kogo? — No, ich! Dwójka z „siódemki"... — Co takiego? — No, część tej bandy „siedmiu". Teraz pędzi 210 tjo nich ta mała złośnica. Chciałbym słyszeć, o czym dówią! — Pewnie znów o tym ukradzionym zegarze — westchnął pan Polikarp. — Pan nie wierzy w tę historię? Pan Polikarp milczał. Nie lubił kłamać. — Widzi pan! Przyszli bliźniacy. Darek i Arek. — Niesłychane! — zawołał kustosz. — Oni są do siebie podobni jak dwie krople wody! — Idzie Emilka — wyszeptał Grześ. — Dziś ma różową sukienkę. — Wygląda jak wróżka z bajki — uśmiechnął się pan Polikarp udając, że zupełnie nie dostrzega rumieńca, który oblał Grzesiową twarz. — Wracam do muzeum. Chcesz pójść ze mną? — Ja... nie... Nie, nie mogę — bąkał chłopiec wpatrzony w różową sukienkę. Tymczasem na schodkach wybuchła jakaś awantura. Ciemne, jasne i rude głowy zbiły się w kupkę, dyskutując nad czymś zażarcie. Wyglądało to jak jeden wielki kłąb o kilku głowach i niezliczonej wprost ilości kończyn. Dzieci wyrywały sobie coś z rąk. Przechodząc koło nich pan Polikarp z uśmiechem pokiwał głową. Nie wiedział przecież, że mała kolorowa fotografia przedstawia przedmiot unikalny! Złotą królewską karocę, która... zniknęła! ROZDZIAŁ Хц Upalne lato dawało się już w stolicy solidnie we znaki. Poziom wody w Wiśle opadał z dnia na dzień. — Niedługo będziemy przechodzić na brzeg praski suchą nogą — mawiał pan Albin Gumka p0. cąc się straszliwie w swoim uniformie. Już w sobotę po południu miasto poczęło się gwałtownie wyludniać. Sznur samochodów i wy. cieczkowych autokarów wyruszył za rogatki. Byle dalej od kurzu i spiekoty. Kto żyw, umykał w kierunku Zalewu Zegrzyńskiego, do Świdrów, Zalesia, a nawet do Konstancina i Leśnej Podkowy. W niedzielę o szóstej rano termometry wskazywały ponad dwadzieścia stopni Celsjusza. — Co będzie w południe! — narzekała pani Marcjanna krając chleb na śniadanie. — Do Ogrodu Zoologicznego chyba dziś nie pójdziemy — mruknął Grześ z pełnymi ustami. — A to czemu? — ciotka znieruchomiała z nożem w ręku. — Gorąco. Tam pewnie wszystkie zwierzęta zagraniczne pomdlały! Taki na przykład niedźwiedź 212 polarny! Ciocia wie, jakie on ma futro? Wlezie jo wody aż po czubek nosa i co zobaczymy? — Niby racja — westchnęła pani Grządkowa — ale niektóre z nich lubią upał! Słonie i te inne afrykańskie... — Phi! — wzruszył ramionami Grześ. — Ciocia myśli, że lwu w jego futrze nie jest gorąco? Tam w Afryce zwierzęta mają cień. Drzewa i krzaki, a tu co? — Przecie nie widziałeś! — Ale wiem! I w telewizji już widziałem Zoo! — Co tam telewizja! — machnęła lekceważąco zacna pani Marcjanna, ale na pójście nie nalegała. Zmęczona wykonywaniem codziennych obowiązków chętnie posiedzi na kanapie. Nogi bolą, w krzyżu też coś strzyka... — Jak sobie chcesz — odrzekła po dłuższym namyśle. — O ciebie mi przecie chodzi, siedzisz tu w mieście w kurzu i spiekocie i nic nie widzisz... — Ciocia wie, że byłem w muzeum? — To dobrze. Teraz idź, pobaw się z dziećmi. Tylko ich coś dzisiaj nie widać! — A pewnie! — mruknął Grześ pod riośern. „Pewnie, że nie widać! Są na schodkach i pilnują, czy się który ze złodziei nie pokaże! Też przeczytali ogłoszenie w gazecie. Kaśka chwaliła się, że dziś urządzają »wielkie polowanie»! A to nic innego jak polowanie na cudzoziemca!" — To idę — powiedział. 213 — Przyjdź na obiad. O drugiej. I już go nie było. Emilka w białej, niedzielnej sukience kręciła się po podwórku czekając na Bogusia. „Gdzie on się włóczy? Może dogryza piętnastą kromkę chleba z cukrem?" Kasia też nie widziała tłuściocha. Czekała na Radka. Chciała koniecznie pójść na Rynek razem z nim. Nadszedł Boguś. Kasia pociągnęła go za rękaw na środek podwórka. — Zostaw go — powiedziała łagodnie Emilka. — Mam mu coś ważnego do powiedzenia. — Co? — oczy chłopca zrobiły się wielkie jak talerzyki. — Coś ważnego? — Nie wolno ci wcale rozmawiać z Gruszką ani z tym nowym. — Z Grzesiem? — Tak. Chłopiec milczał. Co miał powiedzieć? Że ten nowy okazał się w gruncie rzeczy bardzo sympatyczny? Przecież nie kto inny, tylko właśnie Grześ zachęcił go do wyznania bandzie całej prawdy. A prawda nie była zbyt miła... Grześ nie żądał od niego żadnych informacji. Przeciwnie, to on, Boguś, sam z własnej woli opowiadał mu o sprawach „siedmiu". Co więc zrobi, gdy Grześ pierwszy do niego podejdzie? Jeśli o coś zapyta? Boguś 214 znów był ogromnie nieszczęśliwy. Biorąc pod uwagę ilość Bogusiowych „nieszczęść", łatwiej zrozumiemy, iż w obecnej chwili jedynym i największym marzeniem chłopca było... zjedzenie kromki chleba z masłem i cukrem. — Idę do domu — powiedział i nie oglądając się na żadną z dziewczynek podreptał schodami na górę. — Pamiętaj, że masz zaraz przyjść na schodki! — zawołała za nim Emilka. Kasia pokręciła głową i wyjęła nową paczkę gumy do żucia. W tym samym czasie przy krawężniku ulicy Piwnej róg Piekarskiej zatrzymał się duży samochód z zagraniczną rejestracją. Trzasnęły drzwiczki. Siwy mężczyzna w płóciennym kapeluszu i z fajką w zębach wygramolił się ze środka i bacznie rozejrzał dookoła. Niedzielny tłum przewalał się chodnikami, ba, nawet jezdnią. Cudzoziemiec przeszedł kawałek piechotą, rozglądając się ciekawie. Zatrzymywał się, patrzył na fasady domów i szedł dalej. Nagle spojrzał na zegarek i ruszył ulicą Zapiecek w kierunku Rynku. Jacek w pośpiechu wypadł z bramy. Na chodniku o mały włos byłby się zderzył z mężczyzną ubranym w dziwaczny płócienny kapelusz. Wyminął go jednak zręcznym łukiem i kuśtykając poszedł szybko dalej. Myślał tylko o rychłym spot- 225 kaniu ze Szczerbatym i Ogórkowym. Dziwnym zrządzeniem losu, wyminięty przed chwilą cudzoziemiec myślał dokładnie o tym samym. On to bowiem zamierzał kupić wspaniałe dzieło sztuki w postaci osiemnastowiecznego zegara, które zaofiarował mu poznany przypadkowo warszawiak. Rozglądał się teraz po Rynku i nie mógł się nadziwić pięknym malowidłom, rzeźbom i budowlom, które, jak wieść niesie, polski naród z gruzów podniósł i pieczołowicie odbudował. Radek, Kasia, Boguś, Emilka i bliźniacy już siedzieli na schodkach i jak zawsze bardzo przeszkadzali wchodzącym do winiarni. Plan taktyczny został sporządzony na kartce kratkowanego papieru i przedstawiał się następująco: na każdym z czterech rogów Rynku stanie jeden tropiciel. Nie wiadomo przecież, z której strony nadejdą Ogórkowy i Szczerbaty. Jacek z bliźniakami zostaną na razie na schodkach. Kto pierwszy spostrzeże nadchodzących, da znać. Bliźniacy natychmiast przejmą dalszą akcję. — A co zrobimy, jak wejdą do środka? Do kawiarni? — Przewidziałem i to. Tutaj jest dwadzieścia złotych — powiedział Jacek niedbale — to na lody i wodę sodową dla tych, którzy pójdą za nimi do kawiarni. Boguś oblizał się zupełnie tak samo, jak robi to: 216 czasami rudy kot pani Marcjanny. Jacek udał, że tego nie zauważył. — Zrozumiano? — Tak. — No, to do dzieła! Boguś podreptał na „swój" odcinek usytuowany po stronie Zakrzewskiego na rogu ulicy Jezuickiej. Oparł się o mur i wystawił twarz do słońca. Miłe ciepło rozchodziło się po całym ciele. Przywidziało mu się natychmiast, że leży na gorącym piasku nad Wisłą, a nad jego głową stoi pan lodziarz ze skrzynką pełną śmietankowych specjałów. Pan lodziarz co chwilę otwiera skrzynkę i podaje chłopcu nową porcję. „Mógłby je sam odzierać z papieru! — denerwuje się Boguś. — Po co ja mam tracić czas na takie dodatkowe zajęcia!" Otworzył oczy. Piasek, Wisła i lodziarz zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Obok niego natomiast, opierając się również o mur, stał... Szczerbaty! Boguś o mały włos nie usiadł z wrażenia. „Kiedy on nadszedł? Nic nie słyszałem!" Szczerbaty spojrzał na zegarek, po czym wolno ruszył przed siebie. Boguś zerwał się do biegu. Ba, nie tak łatwo jest biegać, gdy się jest takim grubaskiem! Dopadł schodków i czerwony jak burak, nie mogąc wykrztusić ani słowa, wskazywał ręką nadchodzącego mężczyznę. Darek i Arek zerwali się i lotem błyskawicy dopadli śledzonego. Nie wiedząc, co dalej robić, zaczęli biegać w kółko, udając, że bawią się w berka. 217 Szczerbaty wyraźnie na kogoś czekał. Jacek miał wybitnie utrudnione zadanie. Wyciągał szyję jak żyrafa, usiłując coś zobaczyć, a jednocześnie ukryć się przed niedawnym prześladowcą. W tej samej chwili dojrzał płócienny kapelusz z fajką. „To ten, z którym zderzyłem się na Zapiecku!" Szczerbaty też dojrzał cudzoziemca. Jacek zauważył, że na widok zagranicznej fajki wyjął ręce z kieszeni i poszukał pudełka papierosów. Wolno zaciągnął się dymem. Przez plac klucząc nadbiegł Radek. Za nim kołysała się ruda kępka związana dziś płomiennie czerwoną kokardą. „Czy ta Kaśka zwariowała! — zezłościł się Jacek. — Dlaczego samowolnie zeszła z wyznaczonego posterunku?" — Idzie! — wrzasnęła w pędzie. — Kto? — Ogórkowy! Tam idzie! I rzeczywiście. W poprzek Rynku, omijając zielone ławki, szedł Ogórkowy. Minął spokojnie Szczerbatego i zatrzymał się niedaleko kawiarnianych stolików. — Co to ma znaczyć? — zdziwił się Jacek. — Dlaczego oni udają, że się nie znają? Do mężczyzny w płóciennym kapeluszu podszedł jakiś znajomy. Przywitali się hałaśliwie i po chwili namysłu skierowali do jednego ze stolików pod parasolami. 218 Ogórkowy i Szczerbaty jak na komendę podeszli do tego samego stolika. — A więc to on! To jest ten cudzoziemiec, który zamierza kupić zegar! — mruknął Jacek do Radka przez zaciśnięte szczęki. Radek aż do bólu wytrzeszczał oczy. Twarz nieznajomego zakrywał sąsiedni parasol. Teraz cała czwórka pochyliła głowy nad blatem stolika. Bliźnięta niestrudzenie kopały szmaciankę, która co chwila wpadała za ogrodzenie oddzielające część kawiarnianą od reszty placu. — Spójrz na Darka! Ale fajnie to robi! — To Arek! Darek jest na zewnątrz! Bliźnięta niestrudzenie pracowały. Wreszcie po którejś kolejnej próbie szmacianka wpadła dokładnie pod obserwowany stolik. Darek prawie na czworakach kręcił się pomiędzy nogami siedzących. Wytężał uszy udając, że szuka swojej zguby. — O cenie pomówimy później — powiedział Ogórkowy — teraz chcemy panu pokazać zegar. Nieznajomy błyskawicznie tłumaczył na obcy język każde słowo. — A gdzie on jest? — zapytał cudzoziemiec. Darek aż przysiadł na piętach. Marzył o tym, aby mieć przynajmniej tak długie uszy jak zając. — Ukryty — odparł szybko Szczerbaty. — To wiem! — odburknął niegrzecznie nieznajomy. — Zapomnieliście chyba, że pośredniczę w tej sprawie! Musicie go przywieźć na Brzozo- 219 wą... dom... ogród... wejście przez furtkę... taczkami... nikt się nie domyśli... najlepiej za godzinę... Pośrednik mówił szeptem. Darek nie dosłyszał numeru domu. Czołgając się potrącił jedno z krzeseł. Pośrednik odwrócił się błyskawicznie. Szczer- baty też. W następnej sekundzie oczy Darka i Szczerbatego spotkały się. Obaj na moment znieruchomieli. Darek czuł, że serce bije mu jak młotem. Szczerbaty zmarszczył brwi, jakby chciał sobie ceś przypomnieć. W tej samej chwili, doczoł-gał się Arek. Na widok drugiego z bliźniaków Szczerbaty otworzył szeroko oczy i zamrugał powiekami. Darek kopnął brata w kostkę, aż ten syknął z bólu: — Zwariowałeś? — Wynoś się! Ale było już za późno. Ogórkowy, który bez słowa przyglądał się bliźniakom, złapał znienacka Arka za kołnierz i popychając przed sobą opierającego się chłopca wyniósł go poza ogrodzenie. Darek wolał nie czekać na dalszy ciąg wydarzeń. Zerwał się na równe nogi i wyminąwszy kelnerkę niosącą tacę pełną szklanek i butelek dał susa w bok. I tak wiedział już coś niecoś. — Trzeba dobrze obstawić Brzozową! — wychrypiał, jak tylko dopadł schodków. — Oni tam gdzieś mają przywieźć zegar taczkami! Do domu w ogrodzie... za godzinę! Jacek poważnie skinął głową. Grześ stał nieruchomo, prawie przylepiony do framugi. Brama Muzeum Historycznego była dla niego jak co dzień jedynym miejscem na Rynku, gdzie czuł się naprawdę bezpiecznie. Pana Polikarpa nie było. Widocznie nie miał 221 dyżuru w tę niedzielę. Na dodatek, w kasie siedziała dziś zupełnie obca pani, która co chwila zerkała podejrzliwie na stojącego chłopca. Grześ obserwował schodki. Stąd widział wszystko bardzo dokładnie, ale niestety nie słyszał nic! To było tak daleko! Nagle zamarł i kurczowo zacisnął dłonie na żelaznej kołatce. Środkiem placu szedł Ogórkowy, a z drugiej strony nadchodził... tak! To był on! Pośrednik, którego rozmowę z Ogórkowym podsłuchał z krzaka nad Wisłą. A więc i on jest już na posterunku! Jeszcze tylko brakuje cudzoziemca... No proszę! I ten się zjawił! Pośrednik z bardzo zadowoloną miną wskazuje siwemu panu w płóciennym kapeluszu kawiarniany stolik. Teraz dosiadają się Ogórkowy i Szczerbaty. A więc są już wszyscy! „No, ale co ja mam teraz zrobić? Przecież nie mogę pójść pod parasole, usiąść przy stoliku i zamówić porcji lodów! — Grześ nie miał na to pieniędzy ani, co tu wiele mówić ochoty. — Więc co robić? Muszę się jakoś przedo stać do bramy, przed którą na schodkach siedzą członkowie bandy »siedmiu«. Ale jak się tam zakraść, żeby oni tego nie zauważyli? Co prawda są bardzo zajęci. Jacek nie odrywa wzroku od stolika, przy którym czwórka złodziei spokojnie popija kawę. Radek też patrzy w tamtym kierunku, a bliźniacy grają w szmaciankę. Ale tam! Wcale nie grają, tylko bezczelnie podsłuchują rozmowę! A więc skok!" 222 Grześ odlepił się od bramy. Teraz parę ostrożnych kroków tuż pod ścianą domu. „Do licha! Ka-gka właśnie odwróciła się w tę stronę! Na kogo gapi się wścibska cebulka?" Grześ aż się spocił Ze strachu. Żeby usłyszeć, o czym mówi banda, musi się dostać do bramy przez nikogo nie zauważony! Inaczej nici z całego planu. Jakaś liczna grupa kolorowo ubranych osób wchodzi do winiarni. — Teraz! — szepcze Grześ i daje susa. Wmieszany w barwny tłum znalazł się bez przeszkód w ciemnej sionce. W głębi widnieje jasna plama wyjścia na podwórze. Unosi głowę w górę i otwiera szeroko oczy. Pod stropem z drewnianych bali wisi model okrętu. Piękny statek w pełnej gali z żaglami i olinowaniem! Grześ na moment zapomniał zupełnie, po co tu przyszedł i gdzie się znajduje. Gapił się na okręt jak przysłowiowa sroka w kość. Wreszcie oprzytomniał. Na palcach zbliżył się do otwartej bramy. Bał się wysunąć nawet czubek nosa. „Czy oni nic nie mówią, czy też tu nic nie słychać? — zastanawiał się łypiąc ostrożnie spoza framugi. Zobaczył rąbek białej sukienki. — Emilka! Żeby mnie tylko nie zauważyła!" Nagle, całkiem blisko i wyraźnie usłyszał zachrypnięty z wysiłku głos jednego z bliźniaków: — Trzeba dobrze obstawić Brzozową! Oni tam gdzieś mają przywieźć zegar taczkami! Do domu w ogrodzie... za godzinę! Grześ cofnął się o krok. Teraz już wie. O to mu 223 przecież chodziło. Ale co robić dalej? Jak na złość nie ma się kogo poradzić. Ani Gruszki, ani pana Polikarpa! Grześ wracał do domu. Na wszelki wypadek szedł nieco okrężną drogą. Wolał nie kręcić się po Rynku na oczach wszystkich dzieci. Kiedy dopadł wreszcie zbawiennej sieni, odetchnął głęboko z ulgą. Podwórko przywitało go senną ciszą. Kot, jeszcze bardziej rudy w promieniach słońca, wygrzewał się wśród rabatek nagietków. Grześ nie miał siły, aby go stamtąd wypędzić. Pomaszerował prosto na obiad. Ogryzając kurze udko, ciągle zastanawiał się, co powinien zrobić. Narada trwała. Jacek był w swoim żywiole. Wydawał rozkazy, kawałkiem kredy rysując na chodniku plan akcji. — Uwaga! Ulica Brzozowa musi być obstawiona na całej długości od wylotu Jezuickiej aż po skwerek przy starych murach. — Na tyłach Kanonii mieszka Szczerbaty! — przypomniała Emilka. — Słusznie! Więc ty tam staniesz — zadecydował Jacek. — U wylotu ulicy Dawnej będzie tkwił Boguś... — Ja... jak to: tkwił? — przestraszył się tłuś-cioch. — Obserwował! — zezłościł się wódz. — A nie mówiłem, że on nic nie rozumie! Boguś nerwowo przełknął ślinę. Dwa błękitne 224 i niespokojne oceany łez w każdej chwili groziły „przeciekiem". — Na rogu Celnej i Brzozowej stanie Radek, ja osłaniam wylot przy skwerku... — A my? — zapytali chórem bliźniacy. — Wy? Wy będziecie siedzieli pośrodku trasy! — Jak to: pośrodku? — zdziwił się Darek. — Na jezdni? — wykrzyknął Arek. — Przecież tam jest duży ruch samochodowy! — Niespokojnie wetknął palec do ust. Ząb ruszał się coraz widoczniej. — Co za głuptasy! — powiedział z pogardą w głosie Jacek. — Będziecie siedzieć na tej ławce koło trzepaka, no, wiecie gdzie? — Tak! — odetchnęły z ulgą oba piegusy. — Najtrudniejsze zadanie będzie miała Kasia... — Ja? — ruda kitka zakołysała się radośnie. — A co będę robiła? — Masz wrotki? — zapytał niespokojnie Jacek. — Wrotki? — buzia dziewczynki otwarła się w wielkim zdumieniu. — Mam, ale co to ma... — Ma! — uciął krótko Jacek. — Będziesz jeździć po chodniku ulicy Brzozowej, jak tylko umiesz najszybciej! — Po co? — zdziwił się Radek. — Kasia będzie łączniczką pomiędzy nami. Przecież ktoś musi szybko zawiadomić pozostałych obserwatorów, z której strony nadjeżdżają taczki 15 Gdzie jest zegar. 225 czy samochód cudzoziemca lub nadchodzą złodzieje! Zresztą tyle rzeczy nieprzewidzianych może się wydarzyć! — Słusznie — bliźniacy kiwnęli głowami aprobująco. „Ależ ten Jacek ma głowę! — pomyślał z zazdrością Radek. — Sam bym tego nie wymyślił!" Jacka rozpierała duma. Sześć par oczu pokornie wpatrzonych w wodza. Wszyscy bez szemrania podporządkowali się jego rozkazom! Bez jednego słowa protestu! — No, więc na stanowiska! Za dziesięć minut wszyscy mają być na wyznaczonych miejscach! Co za szczęście, że Brzozowa nie jest taka długa jak na przykład Marszałkowska! To dopiero byłby kłopot. Dzieci rozbiegły się jak stadko wróbli. Kasia zniknęła w czeluściach ceglanej sieni. Miała tak mało czasu, żeby wskoczyć do domu po wrotki! Grześ przechadzał się nerwowym krokiem po tej stronie Brzozowej, gdzie zza siatkowego ogrodzenia zwieszały się zielone liście gęstego pnącza. Dziś nie udało mu się porozumieć z Gruszką. Była niedziela, a jak wiadomo, listonosze w święta mają wolne i nikt nie mógł zanieść wiadomości. Mama Gruszki stanowczo sprzeciwiała się jakimkolwiek kontaktom z jedynakiem. Grześ kręcił głową w lewo, to znów w prawo, zupełnie tak, jakby był na meczu pingpongowym. 226 „Skąd oni nadjadą?" Nagle znieruchomiał. Chodnikiem po drugiej stronie ulicy nadchodził Ogórkowy wraz z pośrednikiem. Grześ przylepił się plecami do ogrodzenia. Obaj mężczyźni gwałtownie gestykulowali. Ogórkowy był z czegoś bardzo niezadowolony. W pewnej chwili Grześ odruchowo oparł się mocniej o metalową siatkę ogrodzenia. W tej samej chwili uczuł za plecami pustkę. Było to tak gwałtowne, że chłopiec stracił równowagę i byłby się przewrócił, gdyby nie zbawcza gałąź, którą uchwycił w ostatniej chwili. Furtka! Po prostu oparł się o furtkę, która pod wpływem jego ciężaru otworzyła się ukazując wnętrze ogrodu i biały dom stojący w głębi wśród drzew. Grześ jednym skokiem znalazł się na ścieżce ułożonej z kamiennych płyt porosłych w szczelinach gęstą, pożółkłą trawą. Ku jego przerażeniu od furtki dobiegł go znajomy głos Ogórkowego. — Wrócimy tu z taczkami. Najdalej za pół godziny. — Dobrze. On już będzie. „Który z nich tu wejdzie?" — myślał gorączkowo Grześ przykucając za wątłym pniem śliwki. Furtka cicho trzasnęła. Nie oglądając się na boki pośrednik szedł ścieżką w głąb ogródka. Przystanął przed drzwiami wejściowymi i zadzwonił trzy razy. Otworzono mu natychmiast. „Teraz już wiem, gdzie odbędzie się spotkanie! Tu właśnie przywiozą zegar i tu przyjdzie ów ta- 15* 227 jemniczy cudzoziemiec". — Grześ ze zdenerwowania tarł uszy, aż zrobiły się czerwone. Westchnął i przysunął się do furtki. Odgiął zielone pasmo liści i wyjrzał na ulicę. Rozpędzona jak rakieta sunęła w dół Kaśka. Grześ przyjrzał się jej uważnie. „Na czym ona jedzie? Co to jest? Jakieś dziwne kółka! Nie widziałem nigdy czegoś takiego!" Znów ukrył się pod zielonym parasolem gęstych liści oplatających siatkę. Migały samochody, sznurem ciągnęli przechodnie. Jezdnią wolno nadjeżdżał samochód milicyjny. Kremowo-niebieska warszawa ze znakiem MO. „Może im powiedzieć? Uprzedzić? — denerwował się. — Ale o czym? Przecież nikogo tu jeszcze nie ma! Ten wspólnik? No, ale co można udowodnić wspólnikowi? Nic. Dopiero jak przywiozą zegar. Zresztą kto będzie chciał wysłuchać spokojnie tak nieprawdopodobnej historii o zegarze króla Stasia. Wyśmieją mnie, i tyle!" — Grześ wiercił się, niespokojnie śledząc oddalający się radiowóz. Słońce paliło niemiłosiernie. Grudki spękanej ziemi kruszyły się pod stopami i rozpadały w szary pył- Bliźniacy nieruchomo tkwili na ławce. Było to małe wgłębienie, coś w rodzaju niewielkiego placyku. Z dwóch stron placyk otaczały boczne ściany domów — z tyłu zaś wznosił się murek. Pośrodku 228 królował trzepak na dywany, obok zielona, kulawa ławka. Pod murkiem schły w upale żółtawe badyle, które wiosną zapewne przewidziane były jako ozdoba. Niestety owa „ozdoba" uschła, zanim zdążyła zakwitnąć. Arek nerwowo wypychał językiem kiwający się ząb. — No i jak? — zapytał niespokojnie Darek. — Pochyło — odrzekł krótko Arek stukając palcem w dziąsło. — A jak wypadnie? — To ty sobie też wyrwiesz! — O rety, ale z ciebie muflon! — wybuchnął Darek. — Co to: muflon? — w oczach Arka zaświeciły niebezpieczne ogniki. — Muflon? To takie zwierzę z gatunku baranowa ty eh... — Ty... — zasyczał groźnie Arek, lecz nagle coś załaskotało go w nosie i kichnął potężnie. Zabrzmiało to jak wystrzał z najcięższej armaty, jakby cały zamek kamieniecki wyleciał w powietrze wysadzony sprawną dłonią imć Wołodyjowskiego. Arek stał z otwartymi ustami. W jego dolnej szczęce świeciła duża, czarna dziura. — Gdzie ząb?! — wrzasnął Darek i rzucił się na czworaki. Centymetr po centymetrze przeszukiwał piasek wokół ławki. 229 - Nnnie wiem — odparł Arek badając palcem wielkość swojej klęski. — Jest! — wrzasnął Darek trzymając w palcach biały ząb. — No to co? — Arek nie rozumiał. — Przecies go sobie nie psysyję — zaseplenił. — Ale może go wciśniesz? Na chlebie albo gumie do żucia? Musisz ratować honor bliźniaków! Przecież teraz każdy nas rozpozna! — Fakt — zasmucił się Arek oglądając ząb. — Hej, wy! — doleciał ich nagle świszczący szept. To Kasia przemknęła na wrotkach i aż zakręciła się w kółko przy gwałtownym hamowaniu. — Nooo? — wymruczał Arek, błyskawicznie chowając nieszczęsny ząb do kieszeni spodni. — Jacek melduje, że jeden z nich wiezie taczkami biały pakunek! Taki sam jak ten, który Radek sfotografował wtedy na Rynku! Jak tu dojedzie, idźcie za nim pod górę! Cześć! I już jej nie było. Za chwilę chłopcy usłyszeli charakterystyczny turkot. Darek wychylił głowę zza węgła. — To Szczerbaty pcha taczki! Arkowi zrobiło się przykro. Teraz o nim też każdy może powiedzieć szczerbaty! Na szczęście jednak nie miał czasu na dłuższe rozważania. Turkot przybliżał się, rósł, aż dźwięczało w uszach. Wreszcie taczki nadjechały. Duża paka owiązana sznurkiem wypełniała prawie całe ich wnętrze. Mężczyzna pchał je pod górę, sapiąc z wysiłku. 230 — Za nim! — szepnął Darek i wyskoczył na ulicę. Arek pobiegł w ślady brata. Nie bardzo wiedział, co ma robić. Dziura po zębie wyraźnie przeszkadzała mu w myśleniu. 231 Szczerbaty co chwila ocierając czoło dotoczył swój wehikuł pod furtkę w zielonej siatce. Przystanął, bacznie rozglądając się na prawo i lewo. — Bada, czy go nikt nie widzi — szepnął Darek na ucho bratu. — A gdybyśmy mu teraz zabrali zegar? — Arek aż westchnął z wrażenia. — Coś ty! Przecież by nas stłukł na kwaśne jabłko! — Bois się? — wyseplenił Arek. — Głupiś! Zobacz, tam nadchodzi Ogórkowy! Za Ogórkowym nadciągał Radek. Gdy tylko spostrzegł bliźniaków, natychmiast jak duch zniknął w podcieniach narożnej kamieniczki. Obaj mężczyźni wtoczyli taczki do ogródka. Paczka trzęsła się i podskakiwała na wybojach. — Za chwilę z zegara zostanie tylko kupka historycznych śrubek! — Tsss — syknął Arek łupiąc brata łokciem pod żebro. — Lepiej pats... na prawo! Ulicą wolniutko nadjeżdżał długi samochód z zagraniczną rejestracją. — Ford mustang! — sapnął nabożnie Darek. — To jest samochód! — Uważaj! On wysiada! — Arek prawie przylepił się do ściany. Siwy pan w płóciennym kapeluszu z fajką w zębach wychylił głowę przez okienko, przyjrzał się zielonej furtce i wolno pojechał dalej. — Nie wysiadł! Pewnie pojechał na parking 232 i wróci tu piechotą. A ty — zwrócił się do Arka — nie otwieraj ust! — Jacek nadchodzi! On jesce kuleje! — Eee tam! Taka rana słabo ukształtowana! No, zamknij paszczę! Arek posłusznie umilkł. Tylko oczy ciskały błyskawice. Co za pech! Stracić ząb tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego! Taka hańba dla bliźniaczego rodu! Jacek przystanął koło Radka. Chwilę coś szeptali, potem zamachali rękami w kierunku piegusów. Bliźniacy ruszyli na drugą stronę ulicy. Grześ odlepił się wreszcie od cienkiego pnia śliwki. Pomyślał, że lepiej będzie podkraść się bliżej białego domu, którego nisko umieszczone okna majaczyły poprzez zielony gąszcz krzaków. Dom stał na samym skraju skarpy. Z drugiej strony, w dole, płynęła leniwie Wisła, Grześ podczołgał się pod okno. Niestety! Gęste firanki szczelnie zasłaniały wnętrze pokoju. Stuknęła furtka. Grześ obrócił się błyskawicznie. Skrzyp, skrzyp, skrzyp. To obracają się nie naoliwione koła taczek. Grześ cofnął się w lewo, za róg domu. Taczki zatrzymały się przed drzwiami. — Wnosimy? — Tak. Wszystko w porządku. Teraz słychać tylko stękanie, szamotanie się z drzwiami. I wreszcie zapadła cisza. 233 Ledwie jednak Grześ wychynął zza węgła, znów skrzypienie furtki kazało mu uskoczyć w bok. Wyjrzał. Ścieżką szedł płócienny kapelusz. Z fajki snuła się wątła, liliowa smuga dymu. Grześ zapadł w krzaki. Pokrzywy, które dotychczas widocznie nie wadziły nikomu, powitały go jak dotknięcie płomienia. Grześ mężnie zacisnął usta. Łokcie i łydki paliły żywym ogniem. Skrzypienie kroków na kamiennej ścieżce ucichło. Gdzieś w głębi domu zabrzęczał dzwonek. Drzwi skrzypnęły i zaraz potem zatrzasnęły się z hukiem. Chłopiec odetchnął z ulgą. Czym prędzej wylazł z kępy pokrzyw i ze złością pokazał im język. Miał bardzo mało czasu. Podpełzł do okna. Słychać jakieś liczne głosy. Ktoś mówi coś w nieznanym języku. Szelest papieru i głośny okrzyk zachwytu. „Widocznie rozpakowali zegar! Łotry! Co robić?!!!" Grześ gryzie paznokcie i wcale nie słyszy, że czyjeś stopy cichutko przebiegają ścieżkę. To Emilka! Nie zauważona przez chłopca przykucnęła obok i też słucha. — Kupuje czy nie? — pyta niespokojnie Ogórkowy. — Kupuje. Jutro przyjedzie samochodem o dwunastej. Dziś nie ma przy sobie dość pieniędzy. — Nie możemy zostawić zegara w tym mieszkaniu... rozumiesz... Żona właściciela tego domku nie jest wtajemniczona w całą sprawę. Ogórkowy unosi głowę. — To nic. Zamkniemy go na noc w komórce. Nic mu się nie stanie. 234 Grześ nagle spostrzegł Emilkę i czerwieni się jak dojrzały pomidor. Emilka mruga i ostrzegawczo kładzie palec na ustach. Grześ też mruga. „Widocznie ona nie wierzy w to, że jestem wspólnikiem złodziei!" Jacek, Radek z Kasią i bliźniacy czekają z zapartym tchem. Tylko Bogusia nigdzie nie widać. Tkwi na wyznaczonym sobie posterunku u wylotu ulicy Dawnej, zagubiony i samotny. Nikt nie przybiegł do niego z meldunkiem. Ominęła go Kasia pędząc na wrotkach. Przed chwilą przemknęła tędy Emilka. Ale i ona nie powiedziała tłuściochowi, dokąd biegnie. Boguś skrzywił się. „Nie, nie będę płakał! Lepiej coś zjem!" Wyciągnął z kieszeni suchą bułkę i zatopił zęby w stwardniałej skórce. Chrupiąc patrzył załzawionym okiem w kierunku Wisły. Z dali wynurza się brzeg praski i most 9M. -sko-Dąbrowski. Jeszcze dalej wieże kościoła, złociste krzyże cerkwi, a na lewo od czerwonego napisu ZOO wyrastają nad horyzontem wieżowce nowoczesnego osiedla. Boguś gryzie bułkę i nawet nie wie, że w białym domku za zielonym ogrodzeniem rozgrywają się właśnie dramatyczne chwile-i to wcale nie tak znów daleko od jego zapomnianego przez wszystkich stanowiska. Emilka wyczołguje się w kierunku furtki. Grześ nie zastanawiając się nawet, dlaczego to robi, również na czworakach opuszcza zagrożony teren. 235 Tuż za furtką, na ulicy, doskakuje do niego Jacek. Ma zaciśnięte pięści i błyszczące oczy. — Bierzcie go! To wspólnik złodziei! — Pięści Jacka lądują na Grzesiowym grzbiecie. Chłopiec odwraca się zły i zaczepny. Jeszcze sekunda, a odda cios. Emilka podbiega i chwyta Jacka za rękę. — Zostaw go! Oni już wychodzą! Grześ widzi, jak mężczyźni zamykają furtkę. Płócienny kapelusz tryska zadowoleniem. — Uwaga! Za nimi! — woła Darek. — Pewnie idą na parking. — Gdzie jest ten parking? — Jacek odwraca się i puszcza Grzesiowy rękaw. — Tam na dole, na ulicy Boleść! — woła Kasia i już śmiga na wrotkach. Za nią pędzi reszta dzieci. Z parkingu z szumem rusza ford mustang. Ogórkowy, Szczerbaty i pośrednik gdzieś zniknęli. — Co robić? — pyta Emilka. — Jutro cudzoziemiec wróci po zegar. O dwunastej w południe. — Słuchajcie — Jacek szepce tak cicho, żeby stojący w oddali Grześ nie słyszał. — Dziś o ósmej wieczorem zbiórka. — Gdzie? — Tutaj. I ani słowa nikomu. Wykradniemy zegar! Grześ pomału pnie się w górę ulicy. Upał. Teraz dopiero poczuł, jak strasznie jest gorąco. Lezie 236 więc krok za krokiem, z nisko zwieszoną głową, przed nim pełznie jego klęska. — Hej, nie widziałeś gdzie bandy? — pyta Boguś, który już w żaden sposób nie mógł wytrzymać na zapomnianym przez wszystkich posterunku. — Poszli już — mruczy Grześ nie podnosząc głowy. — Oni mi zabronili z tobą rozmawiać! — buczy Boguś. — Ale ja nie mam zamiaru ich słuchać. W nosie mam Jacka! W nosie! — I Boguś godnie odchodzi do domu. Pewnie po wymarzoną kromkę chleba z masłem i cukrem. „Ja też mam to wszystko w nosie" — myśli Grześ wchodząc w ciemną sień. Niedzielne popołudnie dłużyło się jak nigdy. Po Starym Mieście snuł się wystrojony świąteczny tłum. Pod kolorowymi parasolami na Rynku pochłonięto chyba rekordową ilość lodów. Gdy czerwona kula słońca skryła się wreszcie za dachem kościoła, upał wcale nie zelżał. Jacek siedział na ławce koło trzepaka i zagryzał wargi. „Uda się czy się nie uda?" Kiedy zegar na kościelnej wieży wydzwonił godzinę ósmą, cała banda z wyjątkiem Bogusia była już na wyznaczonym posterunku. — Czekamy, aż się ściemni — powiedział Jacek. — Potem zaczynamy akcję. — Trzeba rozdzielić zadania — przypomniała praktyczna jak zawsze Emilka. 237 Jacek rozejrzał się bacznie. — Bliźniacy pójdą do komórki po taczki i zegar. Piegowate twarze rozjaśniły się uśmiechem. — Emilka i Radek staną na straży. — Ale gdzie? — Radek niespokojnie spoglądał w dół ulicy. — W górze i w dole Brzozowej. Chodzi o to, by nas ostrzec, gdyby zbliżał się któryś ze złodziei. Kasia jak zwykle będzie krążyć na wrotkach. Ja kieruję całością akcji. Pomału zapadał zmrok. Niebo z jasnego granatu przeszło w ciemny, a następnie wszystko ogarnęła miękka, aksamitna czerń. — Już — szepnął Jacek i wskazał bliźniakom furtkę. — Emilka mówiła, że komórka jest w głębi ogrodu, na lewo. Dwa cienie rozpłaszczyły się i ruszyły biegiem w głąb ogrodu. Chwilę majaczyły jeszcze wśród drzew, aż zupełnie rozpłynęły się w mroku. Jacek zagryzał wargi. Cisza trwała długo. Za długo. W oknach domku, w którym przed południem trójka złodziei pokazywała cudzoziemcowi zegar, paliło się światło. Za firanką przesuwał się cień kobiecej sylwetki. Darek głośno sapał ze zdenerwowania, gdy powolutku, centymetr za centymetrem, otwierał drzwi drewnianej komórki. 238 — Jest? — szepnął Arek. — Jest. — Wyciągamy! — Arek chwycił za uchwyt taczek. Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp. — Ty, bądź cicho! — Przecież to taczki tak skrzypią, a nie ja! — obraził się Arek. — Czekaj! Coś trzeba zrobić. Tak nie ujedziemy daleko! Zaraz wrócę! I Darka pochłonął mrok. Arek przykucnął obok taczek. W komórce panowała ciemność i pachniało zardzewiałym żelastwem. Coś trzasnęło. Arek uskoczył w bok. „Chyba drzwi od mieszkania! Wyszedł ktoś czy wszedł? — denerwował się chłopiec. — Gdzie się podziewa Darek?" Właśnie wpełzł do komórki. — Mam! — Co masz? — Arek marzył o tym, aby jak najprędzej opuścić ciemne wnętrze. — Krem nivea. Emilka mi dała! — Oszalałeś? Po co ci krem? Będziesz nim smarował piegi? — Głupiś — syknął Darek. — Nie żadne piegi, tylko te piekielne skrzypiące taczki. No, gotowe. Spróbuj. Taczki bezgłośnie potoczyły się do wyjścia. Darek rozejrzał się uważnie. Nikogo. Dwa cienie pchają taczki w kierunku furtki. 239 — Są — szepcze Kasia do ucha Jackowi. — Mają taczki i zegar! — Dobrze. Ściągnij Emilkę i Radka z posterunku. My idziemy do wozu, rozumiesz? — Jasne! — odkrzyknęła w pędzie. Gęsty cień pod murami domów kryje trzy chłopięce sylwetki przemykające z taczkami w dół ulicy Brzozowej. Nieliczne latarnie rzucają okrągłe plamy światła na środek jezdni. Znad Wisły nadciąga chłodny powiew wiatru. W poniedziałek przed południem podwórko jest wymiecione. No, nie tylko z przeróżnych odpadków i papierków — o to dba przecież pani Marc-janna. — Podwórko jest wymiecione z... dzieci! Grześ niespokojnie rozgląda się dokoła. Nikogo. ,,Może są na Rynku? A może czają się naprzeciwko zielonej furtki, tam gdzie na tyłach domu, w drewnianej komórce, ukryty jest zegar?" Biedny Grześ nic przecież nie wie o wieczornej wyprawie bandy „siedmiu". No, nie tak całkiem „siedmiu", przecież Boguś też nie wie, że złota kareta wraz z mniej cennymi, acz wygodnymi do transportu taczkami zmieniła miejsce pobytu! Obaj więc zmierzają teraz w dół ulicą Brzozową i zatrzymują się dokładnie w tym samym miejscu, naprzeciw domku w ogrodzie. — Ty... też tu? — mruczy zdziwiony grubas. — Też. — Grześ w zdenerwowaniu zaciska szczęki. 240 — Nie widziałeś bandy? — Nie. — Która godzina? — grubas sapie jak miech kowalski. — Jedenasta trzydzieści — odpowiada Grześ głosem zegarynki i nagle zamiera bez ruchu. Ulicą Brzozową sunie Szczerbaty. Już jest przy furtce. Wchodzi... „Co robić? — denerwuje się Grześ. — Jak zapobiec sprzedaży zegara? Przecież lada chwila nadjedzie ford mustang, a potem..." Boguś stęka ze zdenerwowania, Grześ zwilża wyschnięte wargi. — Ooooo... — pojękuje Boguś i wskazuje palcem. — Co ci się stało? Czemu się jąkasz? — O... Ogórkowy! — sapie tłuścioch i przysiada na piętach. Istotnie. Z drugiej strony nadchodzi Ogórkowy. Skrzypi furtka. Teraz wszystko dzieje się jak w kowbojskim filmie: Szczerbaty wypada z powrotem na ulicę machając gwałtownie rękami, za nim pędzi Ogórkowy wydając bojowe okrzyki. Grześ patrzy jak oniemiały i nie wierzy własnym uszom, albowiem to, co Szczerbaty woła do Ogórkowego, jest zupełnie niepojęte. — Gdzie jest zegar? Do licha, kto ukradł zegar? Grześ stoi jeszcze przez chwilę, a potem porzuciwszy oszołomionego Bogusia pędzi z powrotem 16 Gdzie jest zegar... 241 do domu. Wpada jak bomba do ciemnej sieni i... Kto to? Czarna sylwetka, błysk okularów... — Gruszka! — krzyczy Grześ i rzuca się na spotkanie przyjaciela. — Grzesiu! Nie mogłem się ciebie doczekać! Już jest dobrze. Już wszystko jest dobrze. Nic złego nie może się zdarzyć, skoro Gruszka tu jest. Grześ wzdycha z ulgą, jakby zbudził się z długiego, męczącego snu... ROZDZIAŁ XIII eśli jest tak, jak mówisz — zmarszczył czoło Gruszka — to zegar mają oni! — Jacy: oni? — wysapał Grześ zmęczony prawie półgodzinną relacją. Musiał przecież opowiedzieć Jasiowi wszystko, i to bardzo dokładnie. Szczegół po szczególe, słowo po słowie. — Banda „siedmiu". — To znaczy... Jacek? — zdumiał się Grześ. — Ale po co? Co z nim zrobili? — Tego nie wiem — Gruszka przeciera ręką czoło. — Może odniosą go do muzeum, a może oddadzą zegarmistrzowi? — Myślisz? — Grześ powątpiewa. — I gdzie oni go trzymają? Przecież nie w domu? — Nie. Nawet Jacek bałby się zawieźć zegar do domu! Musieliby ciągnąć taczki Brzozową albo okrężną drogą przez Barbakan. To dosyć ryzykowne. — A może nie wzięli taczek? Tylko sam zegar opakowany tak, jak go przywiózł Szczerbaty. — Nie. To jest bardzo ciężki zegar. Z tego, co wiem, waży kilkanaście kilogramów. Ciężki brąz J !«• 243 i ta cała maszyneria w środku, nie, to chyba niemożliwe! — Więc co zrobili? — Myślę, że oni go po prostu ukryli. Chcą przeczekać. Może się boją, że ty ich wyśledzisz? — Ja? — Oczywiście. Teraz już nie mają żadnych wątpliwości co do twojej roli. — No tak, ale... — A przede wszystkim muszą uważać na prawdziwych złodziei, którzy będą za wszelką cenę starali się odzyskać tak niefortunnie utracony skarb. — No właśnie. Banda „siedmiu" nawet nie wie, w jakim się znajduje niebezpieczeństwie! — Właśnie — pokręcił głową Gruszka — to mnie martwi najbardziej! — Może zawiadomimy milicję? — Nie. Mogą to wszystko uznać za dziecinne wymysły. I dlaczego właściwie mieliby nam wierzyć? Kto udowodni, że zegar naprawdę zginął? Byłem dziś na Rynku. Pan Feliks Kukułka jest jeszcze ciągle na urlopie. Kartka w drzwiach tkwi nadal. Trzeba czekać na powrót zegarmistrza. — No, ale jeśli złodzieje odzyskają zegar? Jeśli wyśledzą Jacka? Co się wtedy stanie? Nie sądzę, żeby tak łatwo zrezygnowali ze sprzedaży zegara! — Ja też tak myślę — kiwnął głową Gruszka przecierając okulary. — Będą teraz dużo ostroż-niejsi. Ale... musimy się poważnie zastanowić, jak 244 pomóc Jackowi i bandzie. No, i w jaki sposób ocalić od zniszczenia zegar! — Może pan Polikarp? — zapytał Grześ nieśmiało. — To dobry pomysł. W razie czego pan Polikarp pomoże nam zabezpieczyć zabytek, ale naprzód trzeba wiedzieć, gdzie teraz jest zegar 1 — Będę śledził Jacka albo bliźniaków — zaofiarował się Grześ. — Nic z tego. Ich jest więcej. Uprzedzą Jacka, że się kręcisz. — Mam nadzieję, że banda nie sprzeda zegara? — Nie — powiedział w zamyśleniu Gruszka. — Tego nie zrobią, ale nigdy nie wiadomo, co może wpaść do głowy „admirałowi"! Gruszka nawet nie przeczuwał, jak bliski był prawdy! Nikt prócz „admirała" nie byłby wpadł na tak szatański pomysł. Albowiem Jacek postanowił nie oddawać zegara! Tak, tak. Nie ma w tym nic dziwnego. Trasa kapitana Cooka, jak i Ocean Atlantycki były daleko, a chłopiec coraz jaśniej zdawał sobie sprawę, że nie jest tak łatwo zostać sławnym żeglarzem, o którym marynarze śpiewają pieśni. Zwłaszcza gdy się mieszka w stolicy Polski o setki kilometrów oddalonej od Oceanu. Ale sławnym można zostać i tu, w Warszawie. Trzeba tylko pomyśleć, jak to zrobić. Koniecznie przemyśleć całą sprawę... Właśnie zegar, błysz- 245 czący złoceniami skarb, może zapewnić upragnioną sławę. Trzeba go tylko potrzymać w ukryciu tak długo, dopóki jego kradzież nie nabierze rozgłosu, dopóki nie zainteresują się nim muzeolodzy zawiadomieni przez mistrza Kukułkę, który, miejmy nadzieję, kiedyś wreszcie powróci z urlopu! Jacek westchnął i jeszcze raz powrócił myślami do wydarzeń ubiegłej nocy. Siedzieli w kucki na starych murach, niedaleko kręconych schodków wiodących w górę ku Barbakanowi. Tylko szóstka. Mówiąc prawdę, Jacek w ogóle zapomniał o pozostawionym wczoraj na posterunku tłuściochu. — To było fajne! — Kasia potrząsnęła z uznaniem rudą kitką. — N00 — stęknął przeciągle Arek bojąc się 0-tworzyć usta, w których z trzydziestu dwu zębów zostało tylko trzydzieści jeden. — Nie wie głodny, nie wie syty, gdzie nasz zegar jest ukryty! — Emilka uśmiechała się do swoich myśli. -— To ładne — zawołali bliźniacy. — I nikt wiedzieć nie może! — ostrzegł Jacek ostro. — Pamiętajcie, że nikomu z was nie wolno się kręcić w pobliżu. Mogliby się zorientować. Złodzieje i ten chłopak. No wiecie... — Grześ — powiedziała Emilka w zadumie. — Właśnie. — Ale to było fajne — znów westchnęła Kasia — kiedy bliźniacy porwali zegar! 246 — A taczki nie skrzypiały! — roześmiał się Darek. — To był dobry pomysł z kremem nivea! — I nikt nic nie zauważył! — dodał Radek przysiadając na piętach. — To była prawdziwie błyskawiczna akcja! — Jacek masował kolano. — Boli? — zapytała ze współczuciem Emilka. — Trochę. No, i kto teraz ośmieli się powiedzieć, że nie jestem najwspanialszym admirałem? Zapanowała cisza. Bliźniacy spojrzeli na siebie zdziwieni. Jasne, że to była zasługa Jacka, ale po co się aż tak chwalić? Kasia ciamkała gumę, z lubością przymknąwszy oczy. — Sądzisz, że nikt tam nie trafi? — spytała niespokojnie Emilka. — Myślę o złodziejach! — Nikt nie może przypuszczać, że ukryliśmy zegar w tym wraku! Właśnie. To był znakomity pomysł. Trzeba było przecież ukryć gdzieś nieszczęsną paczkę. I to możliwie niedaleko, bo jej ciężar przerastał siły bliźniaków. Równocześnie nie mogło to być żadne miejsce odkryte, gdzie zegar narażony byłby na zniszczenie. Mieszkania prywatne oczywiście nie wchodziły w grę. Co na to powiedzieliby rodzice? Tak okazały nowy nabytek nie nadawał się do ukrycia w ciasnych staromiejskich mieszkaniach. 247 W jakim domu można schować złotą karocę ciągniętą przez cztery, zupełnie dobrze wypasione konie? Do Jacka na Zapiecek zbyt daleko i niebezpiecznie. Pozostawał tylko wóz! Był blisko, no i nikt, ale to naprawdę nikt, nie mógłby się domyślić, że właśnie tam, pomiędzy porzuconymi narzędziami, resztkami rur, żelastwa i różnymi rupieciami, ukryty został złoty skarb. Wóz był okazały, zielono malowany i tak stary jak świat. Stał tam chyba od czasu, gdy ostatni robotnicy opuścili odremontowane kamieniczki wzdłuż ulicy Brzozowej. Kiedyś, w dość zamierzchłych czasach, wokół wozu krytego zielonym dachem było rojno i gwarno. Dwa maleńkie okienka lśniły szybkami, robotnicy układali w środku narzędzia i kombinezony, wyjmowali zapasy i rozsiadali się wokół kurząc papierosy. Ale od lat nikt do niego nie zaglądał. Robotnicy odeszli, a wóz został. Zapomniany i porzucony coraz głębiej osiadał w piachu, skrzypiąc połową nie domkniętych drzwi. Nocą hasały tam koty, a zakurzone szybki nie odbijały już blasku księżyca. Okoliczni mieszkańcy jakoś przywykli do tej „dekoracji". Z czasem wóz stał się takim samym zabytkiem, jak kamieniczki Starego Miasta. Po prostu wrósł w krajobraz. Może nawet wyładniał? W każdym razie teraz doczekał się niezwykłej roli. Był kryjówką dla jednego z najcenniejszych przedmiotów! Prawie muzeum na starych, zmurszałych kołach, z których dawno już odpadły żelazne obręcze. Zielony, odrapany 248 wóz znów przeżywał chwile świetności. Był ważny. Był potrzebny! — Jak długo zegar będzie ukryty w wozie? — zapytała Kasia. Piegusy spojrzały na Jacka. Myślały o tym samym. Kasia uprzedziła pytanie, które już dawno cisnęło się Darkowi na usta. Jacek milczał. Zdziwione dzieci spoglądały po sobie. — Trzeba go jak najszybciej zwrócić właścicielowi — powiedziała Emilka poważnie. Jacek dalej milczał. Kiedy to milczenie, ponure i zupełnie niezrozumiałe, zaczęło narastać, a potem ciążyć nad zbitą gromadką, pierwszy odezwał się Darek: — No co, admirale? Powiedz coś! Usnąłeś? Jacek końcem sandała grzebał w piasku. Wbił wzrok w czerwone cegły i dalej milczał. — Przecież chyba nie chcesz go... sprzedać?! — wybuchnęła zniecierpliwiona Kasia. — Nie. Ale chcę go przetrzymać w ukryciu. Zapanowało głuche milczenie. Bliźniacy spoglądali raz na siebie, raz na Jacka w niemym osłupieniu. Tego nikt się nie mógł spodziewać! Takiej ewentualności nie brano w rachubę. — Oszalałeś?! — zawołał Radek zrywając się na równe nogi. — Nie — odparł spokojnie Jacek i też wstał. Bliźnięta przysiadły na piętach. Piegowate twarze obracały się wahadłowym ruchem: w prawo, w lewo. I znów w prawo... to na Jacka, to na Rad- 249 ka. Jak na meczu pingpongowym! Kasia wsadziła do ust całą brudną pięść i szybko mrugała rudymi rzęsami. Emilka z zaciekawieniem przyglądała się obu chłopcom stojącym naprzeciw siebie, a przypominającym rozwścieczone koguty na chwilę przed śmiertelną walką. — Wytłumacz się — powiedział cicho Radek. — Nie rozumiem twojego postępowania. To przecież nie... jest w porządku! — Nie szkodzi — odparł lekceważąco Jacek. — A jednak wytłumacz się — wycedził Radek. — Daj mu spokój! — wtrąciła się Emilka. — Jacek na pewno nam powie, dlaczego tak chce zrobić! — Nie mam zamiaru. W każdym razie nie teraz. Może za kilka dni. Radek zacisnął obie pięści, aż mu zbielały kostki. — Powiedziałeś: za kilka dni — powtórzył, wyraźnie sylabizując ostatnie słowa. — Tak. — Przyjmij więc do wiadomości — powiedział spokojnie Radek — że się na to nie zgadzamy! — My... nigdy... nie przypuszczaliśmy, że ty go nie zechcesz oddać panu Kukułce! — wyjąkała Kasia. — Nie wtrącaj się! — warknął Jacek. — Nie pytam o zdanie dzieci! — Dzieci? — oburzyła się Kasia. — Teraz jestem dziecko, ale przedtem byłam ci potrzebna! I Emilka, i bliźniaki! 250 — Bliźniaki zgadzają się ze mną, prawda? — Jacek zwrócił się w stronę, gdzie siedziały dwa jednakowe tułubki o oczach przestraszonych królików. —■ Ja... no, ja... — jąkał się Arek zerkając na brata. — Guzik! — wykrzyknął Darek kopiąc brata w kostkę. — Wcale się nie zgadzam! Po co go trzymać? Trzeba oddać zegarmistrzowi! I w ogóle mam w nosie twoje rozkazy i wszystkie Atlantyki! Choroby morskiej można dostać na samą myśl! Jacek wsadził ręce do kieszeni... Wydął wargi i z pogardą patrzył na błyszczące oczy i zaciśnięte pięści swojej załogi. — Nie przeszkodzicie mi w tym! — zawołał tupiąc nogą. — Nikt z was nie ośmieli się ruszyć zegara bez mojej zgody! Jasne? Odpowiedzi nie usłyszał. Pierwszy odszedł Radek. Za nim jak rudy cień podskakiwała gniewnie Kasina kitka. Z ociąganiem ruszyli bliźniacy. Cała czwórka szła wolno, nie oglądając się za siebie. Jacek spojrzał na Emilkę, która gryzła w zębach źdźbło trawy. — A ty? Zostajesz ze mną? Mogę... no, mogę cię mianować pierwszym oficerem! Dziewczynom nieczęsto zdarzają się takie stanowiska! Emilka milczała. Wreszcie odpowiedziała po prostu: — Zostaję. 251 Nazajutrz Grześ wraz z Gruszką, któremu pozwolono już wychodzić z domu, od wczesnych godzin rannych czatowali na pana Polikarpa. — Teraz powiemy mu już wszystko — zadecy-dawał Gruszka siadając na ławce w pobliżu muzeum. — Przecież on i tak wszystko wie! — zdziwił się Grześ. — Nie. Zapomniałeś o jednym! Pan Polikarp nie wie, jak wygląda ukradziony zegar! — Prawda — zgodził się chłopiec. — Nie mówiłem mu, bo na początku sam tego nie wiedziałem. A potem, jak Radek mi opisał karetę i już byłem pewien, że to jest zegar pana Kukułki, bałem się, żeby nie pognał na milicję, więc na wszelki wypadek nic nie powiedziałem. — I bardzo słusznie — pochwalił go Gruszka. — Przecież wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że będziemy mieli do czynienia z taką dobrze zorganizowaną szajką! — Właśnie. Teraz już czas na wkroczenie milicji. Pan Polikarp musi jednak wcześniej stwierdzić, czy to jest na pewno zegar od pana Kukułki! — Popatrz, Boguś! Jak zwykle wcina chleb. Ciekawe, co on tu robi tak wcześnie rano? — Pewnie go znów przepędzono z bandy. Jacek go nie znosił od samego początku. Zobaczył nas. Widzisz? — Wygląda, jakby nie wiedział, co ma z sobą zrobić! 252 Boguś wahał się. Obrzydliwa samotność, której nie mogła znieść jego towarzyska natura, okropnie mu dokuczała. Wszystko mógł ścierpieć, ale nie odosobnienie! Podszedł więc do chłopców i łykając cukier wy sapał: 253 — Cześć! —- Witaj — odparł pogodnie Gruszka robiąc grubasowi miejsce obok siebie na ławce. Boguś usiadł ostrożnie. Chwilę trwało milczenie. — Oni mają mnie w nosie! Całkiem zapomnieli, że mnie wczoraj postawili na posterunku. Mogłem tam tkwić do dziś! — Może to nie był taki ważny ten twój... posterunek? — Gruszka chciał uspokoić wzburzonego Bogusia, który zawzięcie mrugał oczyma. — Każdy posterunek jest ważny — powiedział Grześ patrząc z urazą na przyjaciela. — No właśnie! — wy sapał Boguś i połknął ostatni kęs. — Gdzie są teraz? — zapytał Grześ. — Nie zadawaj mu takich pytań! — wtrącił się Gruszka. — Jemu przecież nie wolno zdradzać tajemnic bandy „siedmiu". — Już „sześciu" — zaprotestował Boguś. — Teraz ja ich mam w nosie! Jacka nie widziałem, ale bliźniaki buszują wokół tego starego wozu, który stoi niedaleko skwerku... — Na końcu Brzozowej? — zacieka wił się Gruszka. — Aha. Gruszka już wiedział wszystko. Tak! To jest jedyne miejsce, gdzie banda mogła ukryć cenny przedmiot. Trzeba tam iść razem z panem Polikarpem! Może jeszcze zdążą! Żeby on tylko przyszedł, żeby już przyszedł! 254 — Patrz! Idzie! — wrzasnął Grześ i popędził w stronę, skąd nadciągał Boża Krówka wraz ze swoją czarno nakrapianą krawato-kokardą. Gruszka też zerwał się z ławki, potrącając zdumionego Bogusia i rozpraszając stadko oburzonych gołębi. — Witaj, Grzesiu! O, i przyjaciel się zjawił! Śliwka, co? — Gruszka — odparł Jaś szurając w ukłonie nogą. — Słusznie! Ciągle mi się mylą te owoce! No, co tam słychać w świecie złodziei i policjantów? — Musi pan z nami pójść teraz, zaraz! — Grześ uczepił się łokcia pana Polikarpa. — Pójść? Dokąd? — zdziwił się kustosz, ale po chwili przypomniał sobie, w jakie zwariowane towarzystwo wpadł ostatnimi czasy, i już nie protestował. — Pan jest jedyny, który może to zrobić — zaczął Gruszka zerkając w stronę ławki, na której jak porzucony pajacyk ciągle tkwił Boguś. — Pan jest znawcą... — Czego? — pan Polikarp ani rusz nie mógł zrozumieć, czego chce od niego tych dwóch zupełnie zbzikowanych chłopców. — Zegarów! —■ wypalił Grześ puszczając wreszcie marynarkę. — Ciągle wam chodzi o ten rzekomo ukradziony? 255 — Tak. Pan musi go zidentyfikować! — oświadczył stanowczo Gruszka. — Co ty pleciesz? — wykrzyknął Grześ. — Tu nie czas na te ziten... ziden... tyiiki, tylko trzeba obejrzeć zegar! Pan Polikarp dobrotliwie poklepał Grzesia po ramieniu. — Wszystko w porządku! Gruszka właśnie to powiedział. Zidentyfikować znaczy właśnie: stwierdzić. Grześ nabrał wody w usta. Wcale nie jest ważne, jak się to czy owo nazywa! Chodzi o działanie, i to jak najszybsze! — Idziemy teraz do wozu zobaczyć, czy jest kareta! — Gruszka popędził w kierunku Kamiennych Schodków. — Kareta? W wozie? O czym wy mówicie? — usiłował zrozumieć pan Polikarp, ale Grześ pociągnął go w stronę Kamiennych Schodków. Pan Polikarp nie mógł nadążyć za chłopcami. Biegli, jakby się paliło! Zasapany i zdyszany przystanął na dole, ciężko oddychając. — Szybciej, szybciej! — wołał Grześ machając niecierpliwie ręką. Chcąc, nie chcąc pan Polikarp pogalopował ulicą, powiewając czarno nakrapianą kokardą. Paru przechodniów obejrzało się za dorosłym mężczyzną, który sadził w dół zajęczymi skokami. U wylotu Brzozowej nieco zwolnili. Gruszka dał znak, że mają się ukryć w bramie, sam zaś nie- dbałym krokiem ruszył w kierunku zielonego wraka, zwanego szumnie wozem. Gdy zbliżył się już na niewielką odległość, zobaczył wyraźnie, że z otwartych drzwi wozu wyskakuje jak z procy najpierw Arek, a następnie Jacek. Gonitwa nie trwała długo i za moment obaj chłopcy leżeli już w kurzu na ulicy, tarmosząc się zawzięcie. Nogi i ręce migały w powietrzu z taką szybkością, jakby każdy z nich dysponował nie parą, lecz kilkunastoma dodatkowymi kończynami. Gruszka rzucił się do przodu, usiłując ich rozdzielić, ale za chwilę sam leżał na plecach przyciśnięty kolanem do twardej nawierzchni ulicy. Słysząc dzikie wrzaski Grześ wyskoczył z bramy ciągnąc za sobą przerażonego tym widokiem pana Polikarpa. Chłopiec jednym skokiem dopadł wozu. Wspiął się po schodkach zrobionych z pustych, porzuconych skrzynek i zniknął w ciemnym wnętrzu. W tej samej chwili poczuł, jak jakaś ręka chwyta go za włosy i wlecze w kąt. Zdążył jeszcze wrzasnąć z całych sił, zanim jakieś szmaty omotały mu głowę tamując oddech i krępując ruchy. — Co to wszystko ma znaczyć? Co tu się dzieje? — wykrzyknął kustosz i zanim ktokolwiek się zorientował, już chwycił Jacka za rękę, przerzucił go sobie przez ramię w najpiękniejszym stylu dżudo i postawił na nogi. Arek chciał zwiać, ale schwycony wpół, wywinął w powietrzu klasycznego kozła i za chwilę stał potulnie obok dziwnego mężczyzny w potarganym krawacie w groszki. 256 17 Gdzie Jest zegar... 257 Gruszka siedział na chodniku macając niespokojnie rękami w poszukiwaniu strąconych okularów. — Są na szczęście! Nawet się nie stłukły! To jest pan Polikarp z Muzeum Historycznego — powiedział do Jacka i Arka, którzy stali jak wryci nic nie rozumiejąc. — Ale pan ma chwyt! — westchnął z uznaniem Arek. — Kiedyś ćwiczyłem dżudo! — roześmiał się pan Polikarp. — W młodości. — Gdzie jest Grześ? — zapytał Gruszka rozglądając się z niepokojem. Jakiś wrzask dobiegł z wnętrza wozu. Sam wehikuł trząsł się i podskakiwał, jakby chciał ruszyć z miejsca. Wydawało się, że lada chwila nadwerężone deski trzasną z hukiem i wóz rozsypie się w kawałki. — Co się tam dzieje? — Pan Polikarp podciągnął rękawy i ruszył w kierunku wozu. W tej samej chwili zdumionym oczom zebranych ukazał się kłąb ciał, który wierzgał i ryczał jak stado rozjuszonych bawołów. Z trudem udało się rozpoznać Darkową czuprynę i Grzesiowe tenisówki. — Spokój! — wrzasnął nad podziw silnym głosem kustosz. Kłąb zamarł w bezruchu, potem stoczył się z wozu, obijając się w drodze o skrzynki, i wylądował u stóp zebranych. Grześ i Darek już chcie- 258 li się ponownie rzucić na siebie, gdy nagle ujrzeli tuż nad głowami groźną postać stojącą w rozkroku. Postać zakasała rękawy. Pan Polikarp wyglądał w tej chwili jak szeryf z afisza kowbojskiego filmu. Obaj chłopcy wstali z ziemi strząsając źdźbła słomy. 17» 259 — Gdzie jest zegar? — zapytał pan Polikarp. Jacek i bliźniaki milczeli. — Tam, w wozie? — kustosz spojrzał groźnie na obie piegowate twarze. — Tak. — Wynieść! — rozkazał krótko. Bliźniaki podniosły się z miejsca i posłusznie zniknęły we wnętrzu wozu. — To jest mój zegar! — powiedział Jacek z pobladłą twarzą. — Zaraz się okaże! — Gruszka stał spokojnie, wpatrzony w czeluść, z której wyłoniły się najpierw jasne głowy Darka i Arka, a następnie wielka paczka owinięta w tu i ówdzie poprzedzierany papier. Grześ rzucił się do pomocy. Wspólnie wy-taszczyli ciężar i ustawili na skrzynce. — Rozwinąć! — zakomenderował pan Polikarp nie ruszając się z miejsca. Trzy pary rąk niecierpliwie szarpały konopny sznurek. Papier darty z szelestem spadał na bruk. — Nie! To niemożliwe! — wyszeptał pan Polikarp rzucając się naprzód. — Zegar króla Stasia! — Więc to koniec — mruknął Jacek i wolno ruszył przed siebie. Nikt nie próbował nawet go zatrzymać. Kustosz obmacywał zegar ze wszystkich stron. Wyjął okulary i prawie wetknął nos do wnętrza karety. Chłopcy patrzyli w milczeniu. Grześ uczuł, jak stukilowy ciężar spada mu z serca. 260 Gruszka aż zmrużył oczy od blasku bijącego od złoconej czwórki koni. Pan Polikarp schował okulary, odwrócił się i spojrzał badawczo na czterech chłopców wpatrzonych w skarb. — To jest kopia. — Co? Co takiego? — wybuchnął Gruszka, bo on pierwszy zrozumiał całą wagę wypowiedzianych słów. — To nie jest oryginał. Jest to wcale udana kopia zegara zrobionego przez imć Gugenmusa dla króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. — Pan jest tego pewien? — Grześ miał ochotę wybuchnąć płaczem. — Absolutnie. Tamten zegar ma metryczkę, no i jest o wiele delikatniejszy. Ale najciekawsze jest to, że nigdy tej kopii nie widziałem! Czyżby kazał ją wykonać właściciel? Po co? — Kopia! Tylko kopia! — mruczał Gruszka. — To wprost niesłychane! Ale gdzie jest prawdziwy zegar? Gdzie jest oryginał? Właśnie. ROZDZIAŁ XIV Fani Marcjanna Grządkowa jak codziennie zamiatała pracowicie sień i podwórko wymachując brzozową miotłą. Znów wstawał gorący sierpniowy dzień. Nieliczni przechodnie stąpali ciężko, zmęczeni długotrwałym upałem. Powietrze w mieście stawało się coraz gęściejsze i trudno było oddychać. Wszyscy tęsknili za ożywczym deszczem. Nawet rudy kot leżał w cieniu i nie miał ochoty oczyścić z kurzu rdzawego futerka. Ludzie z niepokojem spoglądali w nieskazitelnie błękitne niebo. Nic nie zapowiadało zmiany, więc tryskały znów gumowe węże w okolicznych ogródkach. Ratowano zieleń i kwiaty, jak tylko się dało. Nie na długo jednak pomagało. Po paru godzinach spiekoty żółte nagietki zwieszały smętnie rozczochrane łebki i tylko kolorowe cynie stały wyprostowane jak szereg żołnierzy na paradzie. Nawet ospałe gołębie chodziły piechotą po kocich łbach zamiast zrobić użytek ze skrzydeł. Za to plaże nad Wisłą zapełniały się rojem opalonych ciał, a paru zagorzałych wędkarzy z nieskrywaną obawą spoglądało w rzeczny nurt badając stan wody. Wisła gwałtownie opadała. 262 Pani Marcjanna westchnęła głęboko i odstawiła miotłę. Spojrzała na murek, na którym siedział Grześ wraz z Gruszką zatopiony w rozmowie. ,,0 czym to oni tak rozprawiają? — zastanawiała się kręcąc głową. — Biedne to moje chłopaczysko! Taki kawał ze wsi do miasta jechało i teraz dusi się w murach! A Warszawy to jeszcze prawie wcale nie widział!" Grześ nie miał zupełnie czasu na takie rozmyślania. Pocierał nos w zadumie i bębnił piętami po betonowym murku. — Nie. Nic nie rozumiem! — Ja chyba też — przyznał Gruszka. — Nawet pan Polikarp się zdziwił! Dobrze jednak, że odnieśliśmy do muzeum kopię zegara. Jak myślisz, czy złodzieje wiedzieli, że ta kareta nie jest oryginalna? — Chyba nie. Przecież nie mogli przypuszczać, że cudzoziemiec kupi byle co! — A może liczyli na to, że on się nie zna na sztuce? — Może. Sądzę jednak, że złodzieje uważali zegar za prawdziwy. Gruszka był głęboko wstrząśnięty ostatnimi wydarzeniami. Oburzyło go ponadto postępowanie Jacka. — Gdybym był królem — powiedział nagle prostując wątłe ramiona — tobym kazał wychło-stać Jacka razem ze Szczerbatym, Ogórkowym i pośrednikiem! 263 — A ja — powiedział Grześ mściwie — zamknąłbym ich do piwnicy i trzymał tam o chlebie i wodzie przez rok! Boguś sapiąc wtoczył się jak czołg na podwórko i zahamował obok chłopców. Palce miał lepkie od rozpuszczonego cukru. — Cześć! — Witaj, cukrowniku! — zaśmiał się Gruszka. — Co słychać w bandzie „siedmiu"? — Nie ma już bandy. Jacek się obraził. — Na kogo? — Na cały świat — Boguś wzruszył ramionami. Podwórkiem wstrząsnął huk zatrzaśniętych drzwi. To bliźnięta z tupotem i wrzaskiem stoczyły się z pierwszego piętra. Czerwona piłka zakreśliła łuk i wylądowała na Grzesiowej głowie. — Przepraszam — bąknął Darek, chociaż na ogół nie używał zbyt często tego słowa. Ostatnie wydarzenia sprawiły jednak, że obaj piegowaci nabrali szacunku dla Grzesia i Gruszki. — Nie szkodzi — odparł Grześ masując czoło. — Fajna piłka! — Chces pograć? — zaseplenił Arek i zapomniawszy o braku w uzębieniu uśmiechnął się od ucha do ucha. — Hej! — zawołał Gruszka. — Straciłeś ząb? — Aha — przytaknął Arek wtykając do ust brudny paluch. — W czasie tej bójki o zegar? — Nie! On wypadł sam. Chyba ze starości! 264 — Coś ty! Przecież to był mleczny ząb! — Gruszka zajrzał do Arkowej buzi. — Nie martw się, wyrośnie ci nowy! — Ale ja się do tego starego bardzo przywiązałem! — Najgorsze jest to, że jesteśmy teraz rozpoznawalni! W szkole pani powie: odpowiada ten bez zęba. I koniec. Jesteśmy załatwieni! Nadszedł Radek, a tuż za nim w podskokach Kasia-cebulka. Radek stanął koło śmietnika. Spoglądał z ukosa na Gruszkę i Grzesia. Nie miał odwagi podejść. Przecież nie kto inny, tylko właśnie on rzucił straszne podejrzenie o kontakty Gruszki ze złodziejami. Tak chciałby teraz wszystko wyjaśnić, przeprosić... — Cześć, Radek! — powiedział zwyczajnie Gruszka zeskakując z murku. — Chciałem cię przeprosić... — Ty? — zdumiał się Radek czerwieniejąc jak piwonia. — Ja. Przecież to przeze mnie nabiłeś sobie wtedy guza. — Ty? — powtórzył znów Radek i przełknął ślinę. — Oczywiście! Przyszedłem do tego mieszkania śledząc Ogórkowego, a potem on wyszedł z bramy i ciebie nie było. Pomyślałem sobie, że trzeba pójść zobaczyć, czy nie stała ci się jaka krzywda. Radek nie mógł wykrztusić ani jednego słowa. Czerwienił się i bladł na przemian. Gruszka jednak 265 nie czekał, aż Radek przemówi. Podszedł jeszcze bliżej i wyciągnął rękę. — Zgoda między nami? — Tak, tak! To ja... cię... przepraszam! Kasia kręciła się wokół Grzesia, który z wysokości murka obserwował uważnie wystąpienie Gruszki. Niepozorny Jaś był jednak zupełnie nadzwyczajny! Grześ poczuł nagle dotknięcie małej rączki. Odwrócił się gwałtownie. To Kasia stała z wyciągniętą dłonią, na której spoczywała nowa, jeszcze nie odpakowana porcja gumy do żucia. — To dla ciebie — powiedziała mrużąc czarne guziczki oczu. — Dla mnie? — Grześ zaczerwienił się nie wiedząc zupełnie, co odpowiedzieć. — Dlaczego? — Sprałeś bliźniaków! I... nie bałeś się Jacka! Grześ z ociąganiem wziął gumę. Nie wiedząc, co z tym fantem zrobić, miętosił ją w ręku, obracając na wszystkie strony. — Daj, odpakuję ci — pospieszyła z pomocą dziewczynka zręcznie odwijając papierek. — Otwórz usta. Grześ posłusznie zaczął cmokać. Smak tego czegoś przypominał trochę cynamon, a trochę starą oponę samochodową. — Dobre? — uśmiechnięta cebulka kiwała rudą kitką.. — Aha. Grześ zmrużył oczy. Przypomniał sobie, jak przed tygodniem nie znał nikogo i nikt nie chciał 266 z nim zamienić ani jednego słowa. Z całą wyrazistością przypomniał sobie okropne uczucie osamotnienia, którego tak długo nie mógł się pozbyć. Ruda kitka kiwała się przyjaźnie. Czerwona piłka celnie podana wpadła mu prosto w rozpostarte ramiona. Grześ zaśmiał się i zeskoczył z murka. Za chwilę cała banda wyła przeraźliwie na podwórku, aż szyby się trzęsły. Zaniepokojona pani Marcjanna wyjrzała z kuchennego okna. — Uważajcie na szyby! Jeszcze wybiją, łobuzy jedne! — Niech się ciocia nie boi! Nic się złego nie stanie! — odkrzyknął Grześ przyciskając do piersi czerwoną piłkę. Potem ostrożnie, żeby Kasia nie zauważyła, wypluł gumę do żucia między więdnące nagietki. Czyjeś kroki zadudniły głośno w pustej sieni. To nadchodził pan Albin Gumka z codzienną porcją poczty. Zobaczywszy chłopców uśmiechnął się pod wąsem i zawołał do Jasia: — Jest kartka od babci! — Dziękuję! — odkrzyknął Gruszka nie przerywając gry. — Coś dziś nie czekasz tak niecierpliwie na mnie, jak to było w czasie choroby. Gruszka zawstydził się i podbiegł do pana Albina. Nie mógł mu przecież powiedzieć, że wtedy nie czekał wcale na listy czy znaczki, tylko na... pocztę przypiętą do służbowej kurtki. Wziął kart- 267 kę i przysiadł na murku. Nagle zauważył, że Grześ daje mu jakieś znaki. Spojrzał... i oczom nie mógł uwierzyć! Pan Albin odchodził w głąb podwórka powiewając paskiem białego papieru przypiętym do służbowego uniformu! Grześ błyskawicznie przystąpił do akcji. Podbiegł do oddalającego się listonosza i zapytał: — Czy... czy dla mnie dziś też nic nie ma! — Dla ciebie? Nic! — Pan Albin grzebie w torbie i wcale nie widzi, że Gruszka drżącymi ze zdenerwowania rękami odczepia oporną szpilkę z papierem. Już. Obaj chłopcy wpadają do sionki i zaszywają się w najciemniejszym kątku. — Co to? — szepce podniecony Grześ. — Nie wiem! Przecież to nie ja przyczepiłem! — Ja też nie! — Więc kto? — dziwi się Gruszka rozwijając kartkę. — Patrz! Tu jest coś narysowane! — Ryba! Duża Ryba! — Grześ ciągnie kartkę w swoją stronę. — Uważaj, podrzesz! Tu coś jest napisane. Po... poli... — sylabizuje Gruszka. — Nie rozumiem. „Poli" i zaraz ten rysunek? — Poliryba! Jasne! Mam! — wrzeszczy radośnie Grześ. — Co masz? — dziwi się Gruszka. — Poli-ryba, czyli... Polikarp! Obaj chłopcy patrzą na siebie z niedowierzaniem. 268 — Czytaj, no, czytaj — prosi Grześ. — Zaraz, nic nie widzę — Gruszka przeciera okulary i zwiesza nisko nos nad kartką. — Słuchaj: Niniejszym mam zaszczyt zaprosić całą bandę „siedmiu" oraz dwóch najlepszych warszawskich detektywów na odczyt mistrza Feliksa Kukułki pt. „Dzieje zegara", który odbędzie się w pałacu wilanowskim jutro o godzinie jedenastej. Dojazd na miejsce zapewniony mikrobusem Muzeum Historycznego. Zbiórka na Piwnej. Sensacyjne szczegóły, zaszczytne towarzystwo i bufet obficie zaopatrzony w sok z czarnej porzeczki oraz lody z kremem. Wasz przyjaciel Poli-ryba — Fantastyczne! — entuzjazmował się Grześ. — To cudowny pomysł! Wreszcie zobaczę pałac wilanowski! — Tak, wszystko to bardzo piękne — odparł zamyślony Gruszka — ale skąd on wiedział, że my sobie przesyłaliśmy pocztę za pomocą kurtki pana Gumki? — Nie wiem — Grześ potrząsnął głową. — Nigdy mu o tym nie mówiłem. Nawet słóweczka! — Zdumiewające! * — Rzeczywiście! Chłopcy obracali w palcach białą kartkę ze śladami nakłuć szpilką. — To nic. Jutro się dowiemy wszystkiego — zerwał się Grześ. — Trzeba zawiadomić resztę! — A Jacek? Co będzie z Jackiem? 269 — Emilki też nie widać — zasmucił się nagle Grześ. Słońce jakby przygasło. Czerwona piłka nie była już taka jaskrawa. Smak po gumie do żucia obrzydliwy. Wszystko nagle spowszedniało, zszarzało. — To nic — powiedział Gruszka — jakoś ich zawiadomię. Nie martw się! Grześ uśmiechnął się do przyjaciela i pomachawszy kartką wyskoczył na podwórko. — Jutro jedziemy wszyscy do Wilanowa! Do Wilanowa! — zaryczał, aż przerażony rudy kot dał susa spomiędzy nagietków. * Zielony mikrobus stał przy krawężniku ulicy Piwnej. Grześ zajrzał do środka przez zamknięte okna. Nikogo. Jasne! Przecież jeszcze tak wcześnie! Prawie całą noc oka nie zmrużył z wrażenia. Kręcił się w kraciastej pościeli, aż ciotka Marcjanna uniosła głowę. — Co to? Czemu nie śpisz? Przecież noc głucha! Grześ posłusznie przytknął głowę do poduszki, ale sen nie nadchodził. Dopiero gdy świt zaczął rozjaśniać czarny prostokąt okna, oczy same mu się zamknęły i chłopiec zapadł w sen pełen dziwów i majaczeń. Olbrzymi zegar na kółkach sunął ulicą Brzozową zaprzężony w parę siwków wujka Józka. Potem zegar okazał się mikrobusem, za 270 kierownicą którego siedział sam król Stanisław August Poniatowski. Wreszcie Grześ obudził się na dobre. Słońce stało już wysoko i dzień zapowiadał się jak zwykle upalnie. Szybko połknął śniadanie i wybiegł z domu. Pani Marcjanna westchnęła z ulgą: — Niech tam chłopiec jedzie do tego Wilanowa! Dobrzy ludzie pokażą i pałac, i ogród! — Pani Grządkowa sama nie zapuszczała się dalej, więc szansa dla Grzesia była wyjątkowa. Grześ postał chwilę na podwórzu, patrząc w szczelnie zasłonięte okna. „Gruszki ani śladu! Widocznie jeszcze jest za wcześnie. Pójdę zobaczyć ten mikrobus". I Grześ pogalopował przez Rynek. Zielony autobusik z napisem „Muzeum Historyczne Miasta Stołecznego Warszawy" stał na wyznaczonym miejscu. Za kierownicą nie było nikogo. „Ale to by było śmiesznie, gdyby rzeczywiście król Staś został kierowcą!" — pomyślał i roześmiał się głośno. Parę minut później zjawił się Radek wraz z nieodłączną Kasią. Chłopcy uśmiechnęli się do siebie przyjaźnie. — Co z Jackiem? — spytał Grześ. — Bliźniacy byli wczoraj u niego w domu, ale ich nie wpuścił do mieszkania. — Może nie chce z nami jechać? — A ja wam mówię, że przyjdzie! Zobaczycie! — Kasia z lubością gładziła falbanki świątecznej 271 sukienki. Dziś wyglądała jak cebulka posadzona przez pomyłkę na grządce kwitnącej maciejki. — Czy... czy widziałeś Emilkę? — spytał Grześ Radka i odwrócił zaczerwienioną twarz. — Tak. Obiecała przyprowadzić Jacka. Ona robi wszystko, żeby go z nami pogodzić. — Chyba tak — mruknął cichutko Grześ. Jak zwykle z wielkim wrzaskiem wpadły bliźnięta. Arek szeroko otworzył buzię ukazując nieskazitelne uzębienie. — Co? — zdumiała się Kasia. — W ciągu jednej nocy wyrósł ci nowy ząb? — Eeee tam! — roześmiał się Darek. — Trzyma się na słowo honoru! — Nie tyle na słowo honoru, ile na kulce z chleba! — wyjaśnił piegus mocując się z drzwiczkami mikrobusu. — Zostaw, zamknięte. Czekamy na pana Polikarpa. — Gdzie Gruszka? — zaniepokoił się Grześ. — Nie wiem — odparł Boguś, który właśnie przytuptał objuczony pokaźnych rozmiarów chlebakiem. Zapasy żywności, jakie zabrał, wystarczyłyby prawdopodobnie do wyżywienia stuoso-bowej kolonii przez dwa miesiące. — Nie wiem — powtórzył — ale w domu już go nie ma! — Nie ma? — zaniepokoił się Grześ. — Jesteś tego pewien? — Tak. Mama Gruszki szła do sklepu, to spytałem. Wyszedł z domu dwie godziny temu. 272 Grześ zamyślił się. Dokąd poszedł Jaś? Pan Polikarp nadchodził, z daleka już machając ręką. „Jak duży wiatrak w czerwonej kokardzie!" — uśmiechnął się Grześ i pobiegł mu naprzeciw. — Dzień dobry panu! Gruszka jeszcze nie przyszedł! Poczekamy, prawda? — Oczywiście! Bez głównego detektywa cała wyprawa byłaby na nic. — Czy pan już się dowiedział czegoś o zegarze? — Tak. Ale to na razie tajemnica. Tam na miejscu, w Wilanowie, będziecie mieli okazję do dalszego śledzenia losów złotej karety. — Gruszka! Jesteś wreszcie! — wrzasnął Grześ na widok okrągłej twarzy i znajomych okularów w drucianej oprawie. — Jestem. A tam stoją... Emilka z Jackiem! Grześ odwrócił się i zobaczył różowy obłoczek, jasne loki i uśmiech, który zdawał się rozjaśniać i tak wystarczająco słoneczny poranek. Jacek stał z nisko opuszczoną głową. Nie odezwał się do nikogo, choć bliźniacy coś mu poszeptywali na ucho. — Jedziemy! — zawołał pan Polikarp podsadzając Kasię. Kierowca zapuścił motor. Dzieci rzuciły się do wejścia. Zrobił się tłok. Emilka spokojnie czekała z boku. — Co to? — zawołał Gruszka dając sójkę w bok Arkowi. — Czemu się pchasz? Nie wiesz, że dziewczęta mają pierwszeństwo? 18 Gdzie jest zegar... 273 Arek odsunął się zawstydzony. Emilka wsiadła. W mikrobusie zostało parę wolnych miejsc. Grześ niezdecydowanie stanął w przejściu. — Nie tamować ruchu! — sapnął Boguś. Emilka z uśmiechem pokazała Grzesiowi miejsce obok siebie. Chłopiec zaczerwienił się jak pomidor i ostrożnie usiadł na samym brzeżku. Drzwi zatrzasnęły się, motor zawarczał. Trzęsąc się po kocich łbach mikrobus wjechał na plac Zamkowy. — Cześć ci, królu Zygmuncie! — zawołała Kasia machając ręką. Niestety, stojący na wysokiej kolumnie król Zygmunt miał widocznie ważniejsze sprawy na głowie, bo nawet nie pomachał mieczem za oddalającym się autobusikiem. Tacy już są ci królowie! Pojazd toczył się szybko, to znów przystawał pod czerwonymi światłami. Grześ z nosem przylepionym do szyby połykał miasto. Migały domy, nowoczesne ronda, sklepy o lśniących witrynach i ludzie, ludzie... — Tu jest drugie wejście do ogrodu łazienkowskiego — powiedziała Emilka, gdy autobus skręcił w ulicę Jurija Gagarina. Potem migały drzewa, pola i małe domki w mikroogródkach. — Czy to też był pałac króla Stasia? — zapytał nieśmiało Grześ, gdy już zatrzymali się przy alejce prowadzącej do wilanowskiego parku. - Nie — odrzekł pan Polikarp. — Wilanów 274 też należał do króla, ale do Jana Trzeciego Sobieskiego. — Tego, który zwyciężył Turków pod Wiedniem? — Tak. Tego samego. Dzieci wysypały się z mikrobusu i zgrupowały przed bramą wejściową. — Jak tu pięknie! — westchnęła Emilka. — Cieszę się, że zobaczę wnętrze pałacu. — Tam jest istotnie bardzo pięknie — wtrącił pan Polikarp prowadząc swoją trzódkę w kierunku pałacowego podjazdu. — Wnętrza są wyposażone w meble, tkaniny, obrazy i dzieła sztuki pochodzące w większości z dawnych zbiorów wilanowskich. — I nic tu nie ma z czasów króla Stasia? — zmartwił się Grześ. — A jakże! Jest przepiękna sala portretów nie tylko króla Stasia, ale i jego całej rodziny. Zobaczycie to wszystko nieco później. Teraz zostawię was w parku, a sam pójdę odszukać mistrza Kukułkę. Dzieci zbiły się w gromadkę jak stadko porzuconych kurcząt. Tylko Jacek odszedł kilkanaście kroków i usiadł na ławce. — Co robimy? — bliźnięta rozglądały się dookoła. — Zobacz, jaka rzeźba! To z kamienia? — Radek podszedł bliżej, celując obiektywem w marmurowy tors. 13" 275 t\3 OS t dzie * o N Ф ЗЙ Tl 1 03 C 1. 1 Ф o tr era OT O 1 adając - Rade sz mia3 ąc Grz - Zrób 'вгааїм meda pr w PT ystko t rześ ro - Idzie C___1, p ф ф ті ф co гф t--. tsi £ tsi era my na ł kbły ek, R amiąt p ci zd; ogrom nów, dłach było lądał skawi p PT Ф гф ** ts ro p deee гФ d we сіє - << •7-і В i—»• era o cr o Ф N 1—*■ co tsi wkę! O ф P o rra << Ф p PT гл> >S &> p pr »-j H z boczn .— o powiedz PT o o нч^ o p i iem do pełen ych złoi two ko e: i bia ko otw m w gł (U N ł—'• barw t—' Ю гГП p (—' Ф eszcz pałac ał Ra cem, orów 43 P rtym bi! PT ała K ■ c o. h=" cr P rh i ф PT cis <ф от O o o N ' 0 p V! p co W OT <-t- em, 1—*• O в s гф 1 p 1 p 1 1 03 Sfcw — Co się stało? — zdumiał się chłopiec na widok przerażonej miny Kasi. — Ooona jest... tttaam! — mamrotała wskazując palcem odległą ławeczkę. — Kto? — zawołali jednocześnie obaj chłopcy. — Babcia Szałwiowa! — Nie rozumiem — Grześ spojrzał ze zdziwieniem na Radka. — To ta babcia, która chciała Kaśkę uczyć gry na fortepianie... — No to co? — To, że u niej w domu znalazłam fotografię zegara! No, tej złotej karety z końmi! Gruszka zbliżył się do nich, z zainteresowaniem słuchając Kasiny eh wyjaśnień. — Widocznie babcia zna właściciela zegara! — A może złodziei? — Może. Tylko że wcale nie jesteśmy pewni, czy ukradziono oryginał! W tej samej chwili wpadli bliźniacy jak dwie eksplodujące bomby. — Rety! — wrzeszczał Arek nie bacząc na to, że ząb umocowany na kulce z chleba niebezpiecznie się chwieje. — Tam w alejce czai się... Ogórkowy! : — Co? — wrzasnął Gruszka i popędził ile sił w nogach we wskazanym kierunku. Grześ rozglądał się uważnie. Z bocznego skrzydła pałacu wyszedł pan Polikarp prowadząc drobnego, siwego staruszka. Zbliżyli się do Grzesia. 278 — Więc to on? — zapytał siwy pan podając chłopcu rękę. — Tak. Jeden z detektywów amatorów! Grzesiu, przedstawiam ci najsłynniejszego warszawskiego zegarmistrza, pana Feliksa Kukułkę. — Więc ukradli panu ten zegar czy nie? — wybuchnął chłopiec. — Wolnego, wolnego! — uspokajał go pan Kukułka. — I tak, i nie. To zagmatwana sprawa. — Ale ja muszę wiedzieć! Tu są złodzieje! Staruszek wybuchnął głośnym śmiechem i kręcąc głową podreptał w stronę alejki, gdzie na ławce czekała Babcia Szałwiowa. Grześ został sam. Przez głowę przelatywały mu z ponaddźwiękową szybkością myśli pełne wielkich znaków zapytania. Obok, na schodkach, siedział milczący, ponury Jacek. Próbował wyruszyć na Ocean, ale jakoś nie mógł. Obrazy statków, spienionych fal, zawsze posłuszne jego woli, dziś oddalały się, nikły. — Chodź z nami — powiedział Grześ. — Czuję, że tu zaraz coś się stanie. — Dlaczego? — Zobaczysz! Tam siedzi Babcia Szałwiowa, a bliźniacy i reszta gonią w alejce Ogórkowego! — A tam... tam nadchodzi Szczerbaty! — wyjąkał Jacek i wstał ze schodka. To było najdziwniejsze. Szczerbaty w eleganckim szarym garniturze nadchodził alejką nie bacząc wcale na to, że dwaj chłopcy czekają na nie- 279 go z parą kajdanków i więzienną, okratowaną celą. Nie, tak naprawdę to nie mieli ani celi, ani kajdanów, ale swobodne zachowanie się Szczerbatego mogło przyprawić o zawrót głowy. Grześ podbiegł do pana Polikarpa i szarpnął go za ramię. — To on! Ten... złodziej! Pan Polikarp nie odpowiedział. Kiwnął głową przybyłemu i nawet się do niego uśmiechnął. — To są ci chłopcy? — zapytał Szczerbaty. Grześ przeżył moment grozy: Szczerbaty już wcale nie był szczerbaty! W jakiś cudowny, niewytłumaczony sposób w dwóch rzędach zębów jak perełki nie było ani jednej luki! Teraz Szczerbaty miał całkiem sympatyczny uśmiech! — Też na chlebie? — zapytał Grześ nerwowo, wskazując uzębienie. — Co takiego? — Pytam, czy zęby ma pan wciśnięte na kulce z chleba. — Zęby? Aha, rozumiem! — roześmiał się dźwięcznie. — Nie! To są moje własne! Natomiast ta szczerba, którą widziałeś, była... fałszywa. Grześ kiwnął głową, ale nie pojął niczego. Widać tak już tu jest w mieście! Złodziej okazuje się znajomym pana Polikarpa i może nawet razem ukradli zegar, Babcia Szałwiowa też jest członkiem bandy i może, co gorsza, jej szefem, a zęby to znikają, to znów są w nienaruszonej postaci! Za chwilę, być może, okaże się, że ten park 280 jest z tektury, a pałac zniknie za jednym dmuchnięciem razem ze wszystkimi portretami króla Stasia!... Grzesiowe rozmyślania przerwało pojawienie się jeszcze jednego siwego pana, który radośnie witał się z Babcią Szałwiowa i panem Feliksem Kukułką. — To pan Julian, właściciel zegara. Tego prawdziwego! — szepnął pan Polikarp na ucho Grzesiowi. Chłopcu było już właściwie wszystko jedno. Gdyby nawet zajechała złota kareta zaprzężona w cztery konie, niczemu by się już nie dziwił. — Ty coś rozumiesz? — usłyszał szept Radka. — Nic a nic. — Ja też nie! To jest jakaś gigantyczna pułapka! Oni wszyscy ze sobą współpracują! Jeszcze chwila, a nadjedzie ten cudzoziemiec w płóciennym kapeluszu! Grześ kiwnął głową. Był dokładnie tego samego zdania. ROZDZIAŁ XV Jak państwo zapewne wiedzą - - mówił pan Kukułka — zegary mechaniczne do końca szesnastego stulecia miały tylko jedną wskazówkę godzinową... — Słuchaj — szepnął Grześ do ucha Gruszce — czy oni wszyscy trudnią się przemytem historycznych zegarów? Nawet pan Kukułka i pan Julian? Nic nie rozumiem... — Ciii — Gruszka ostrzegawczo położył palec na ustach. — Dokładność ich — ciągnął swój wykład pan Feliks — wynosiła około jednej godziny na dobę. Były to zegary wahadłowe. Dopiero w osiemnastym wieku narodził się balans ze spiralą, stanowiący do dnia dzisiejszego serce każdego zegarka... — Kiedy on skończy? — nudziła Kasia zapatrzona w wąsy Ogórkowego, który z wielką uwagą słuchał wykładu. — Widocznie to jest ich szkolenie — odszep- nął Radek. — Czyje? — zainteresował się pan Polikarp siedzący pomiędzy dziećmi. 282 Radek odwrócił wzrok. Było mu przykro, że pan Polikarp również okazał się członkiem szajki. — W osiemnastym stuleciu — pan Kukułka spojrzał na swój ręczny zegarek — obudowa zegarów była równie bogata, jak ich mechanizm. Wykonywano je z brązu, srebra i złota. Zdobiono rzeźbami. Używano do ozdób także górskich kryształów i innych kamieni półszlachetnych. Ornamentacja do złudzenia przypominała najdelikatniejszą koronkę. Jako przykład pięknej roboty weźmy chociaż ów słynny zegar króla Stasia... — Karetę?! — wrzasnął głośno Darek. — Tak — odparł spokojnie pan Feliks. — Jest to jeden z najpiękniejszych zachowanych zegarów z czasów stanisławowskich. Jaka szkoda, że nie posiada go żadne z muzeów, tylko... — Tylko kto?! — zawołał Grześ zrywając się z krzesła. — Cicho, cicho! — uspokajał go pan Polikarp. — Zaraz dowiesz się wszystkiego... — Zdaje się, że coś zaczynam rozumieć! — mruknął Gruszka, nerwowo przecierając okulary. — A ja nic. — Otóż nadszedł czas, aby wszystkim zainteresowanym wyjaśnić zawiłą zagadkę złocistej karety... — Wreszcie! — sapnęła Kasia wiercąc się na krześle. — Historia ta zaczęła się przed rokiem — kon- 283 tynuował pan Feliks. — Do właściciela zegara-ka-rety zwrócił się pewien człowiek z propozycją kupna. Cena, którą ofiarował nabywca, była tak poważna, że właściciel zaczął się wahać, choć owo dzieło sztuki od pokoleń należało do największych rodzinnych skarbów. — Przecież nie wiedziałem, kto to był! — odezwał się głos ze środka sali. Gezy wszystkich spoczęły na drobnym, siwym staruszku. — Oczywiście, panie Julianie — uśmiechnął się pan Feliks. — Ja opowiadam jedynie początek owej historii. Nieznajomy nalegał uparcie, ale robił to w takiej formie, że właściciel zaniepokoił się nie na żarty. W pierwszym odruchu zwrócił się do znajomego kustosza Muzeum Historycznego z zapytaniem, co sądzi o wysokości oferowanej sumy. — To był pan Polikarp? — odezwał się Grześ. — Tak. Dowiedziawszy się, że prywatny nabywca chce kupić zegar, kustosz popadł w istną rozpacz. Od wielu już lat zabiegał o kupno tego znanego dzieła sztuki dla swojego muzeum. Niestety! Suma ofiarowana przez nieznajomego była trzykrotnie wyższa od tej, jaką mogło dysponować muzeum. Postanowiono jednak, że należy bezzwłocznie sprawdzić, kim jest ów tajemniczy nabywca. Zapytany wprost — wykręcił się jakąś niejasną odpowiedzią i... zniknął! — Jak to: zniknął? — zaciekawił się milczący dotąd Boguś. — Jak duch? 284 — Prawie. Albowiem następnym razem pojawił się już w zupełnie innym charakterze... — Chciał ukraść zegar! — pokiwał głową, Gruszka. — Zgadłeś. Spłoszony przez sąsiadów zniknął tym razem na dobre. — Nie tak całkiem — wtrącił z uśmiechem. Ogórkowy. — No tak, tylko my o tym wcale nie wiedzieliśmy. — O czym? — Grześ z uporem wpatrywał się; w cienkie wąsiki. A nuż okażą się tak samo fałszywe jak szczerba w zębach Szczerbatego? — Na terenie jednego z państw zachodnick istnieje dobrze prosperujące „centrum" trudniące się przemytem dzieł sztuki. Agenci tego-„ośrodka" działają wszędzie. Skupują cenne przedmioty i po odpowiednio wyższych cenach sprzedają za Ocean. Jeżdżą, węszą i przemycają! — Nasz płócienny kapelusz! — szepnęła Emilka do ucha Grzesiowi. » ■ — I nikt im w tym nie przeszkadza? — zapytał Radek. — Owszem. Międzynarodowa policja, zwana w skrócie „Interpolem", trudni się ściganiem przemytników. Działa w porozumieniu z policją całego-świata. — W Polsce też? — zdziwiła się Kasia. :— A gdzie oni są? — Tutaj. Na tej sali. 285- Nastąpiło ogólne poruszenie. Wszyscy obecni spoglądali na siebie nawzajem. Dzieci siedziały jak trusie, z szeroko otwartymi buziami. — Oto kapitanowie: Jaskierski i Kurtyba, dzięki pomocy których udało się ująć działającą w Polsce siatkę przemytników dzieł sztuki! — O rety! Ogórkowy i Szczerbaty! — wrzasnął Darek zrywając się z miejsca. — Więc to oni! — Grześ ocierał spocone czoło. — Gruszka, słyszysz? — Słyszę. Już od godziny się tego domyślałem. Kasia potrząsała rudą kitką i szarpała Radka za rękaw. — Zupełnie nadzwyczajne! Śledziliśmy wcale nie złodziei, tylko... detektywów! — To straszne — smucił się Arek, któremu znów wypadł ząb włożony na kulce chleba. — Pozwólcie, państwo, że teraz ja opowiem wam dalszy ciąg tej pasjonującej zagadki — powiedział kapitan Jaskierski wychodząc na środek sali. — Otóż otrzymaliśmy z Interpolu meldunek, że do Polski udał się jeden ze znanych na Zachodzie przemytników. Wyjechał jako zwykły turysta celem obejrzenia dwóch największych ośrodków kulturalnych w kraju: Warszawy i Krakowa. Od pierwszej chwili śledziliśmy jego kroki. Kontaktował się z różnymi osobami, ale te rozmowy odbywały się w miejscach dla nas niedostępnych. Trzeba było działać inaczej... 286 — Dostać się do tej szajki! — podpowiedział Gruszka. — Masz rację, chłopcze. Postanowiliśmy z kolegą zmienić na jakiś czas rodzaj zajęcia. Oczywiście, trwało to dość długo. Byliśmy jednak na tyle przewidujący, że już bardzo dawno postaraliśmy się o pierwszy kontakt z szajką. Więc chcąc, nie chcąc wyprowadziliśmy się z własnych mieszkań, zmieniliśmy całkowicie tryb życia, słowem, zawieraliśmy różne podejrzane znajomości. Wreszcie wpadliśmy na właściwy trop. Poznaliśmy niejakiego pana Frania... — Ten trzeci! Pośrednik! — zawołał podniecony Grześ mając jeszcze świeżo w pamięci tajemniczą rozmowę, którą podsłuchał w krzaku nad Wisłą. — O mało mnie przez niego nie zjadły komary! — Tak. To on. Muszę jednak przyznać, że i Wy znakomicie rozwikłaliście zagadkę, tylko że okropnie przeszkadzaliście nam w pracy swoją dociekliwością i... wytrwałością! — My? — zdumiał się Boguś. — Naturalnie! Musieliśmy przez cały czas mieć na oku przemytników i... was! — Tylko — roześmiał się kapitan Kurtyba __ nie przypuszczaliśmy, że jest was tylu! — Kiedy pan się domyślił naszej działalności? — zapytał cicho Jacek. — Gdy zostałem zmuszony zamknąć jednego z was w komórce! Miałem tam niesłychanie waż- 287 ne spotkanie. Ustalaliśmy cenę zegara. Zresztą wróciłem potem do tego mieszkania, żeby chłopca wypuścić, ale już go tam nie zastałem! — Ale dlaczego były... dwa zegary? — zniecierpliwił się Radek, któremu nie w smak było słuchać o własnym uwięzieniu w komórce. — Trzeba było wykonać dokładną kopię zegara. Prawdziwy był zbyt cenny, by go narażać na ewentualne zniszczenie. Przecież transportowaliśmy go trzykrotnie za pomocą zwykłych taczek do wożenia zaprawy murarskiej. — No i my — wtrącił zawstydzony Darek — nie obeszliśmy się z nim, jak należało! — Ale tego już nie przewidzieliśmy w najśmielszych snach! — roześmiał się kapitan Kur-tyba ukazując rząd olśniewająco białych zębów. — O kopii zegara — ciągnął kapitan Jaskier-ski — wiedziały tylko cztery osoby: my dwaj, właściciel oraz mistrz Kukułka. Kopia wystawiona była bardzo krótko w oknie zakładu zegarmistrzowskiego na Rynku Starego Miasta. Pokazaliśmy ją niby przypadkiem panu Franiowi. Tak się zaczęło. Ofiarowaliśmy się dostarczyć ów zegar. Pracowaliśmy wtedy jako rozwoziciele piwa. Gała akcja została dokładnie przemyślana i zorganizowana. W porozumieniu z właścicielem, pod pretekstem uszkodzenia, przetransportowaliśmy kopię do sklepu, a potem do mieszkania pana Kukułki. — Rozumiem! — wtrącił Gruszka. — Wyjazd pana Feliksa na urlop też był udany! 288 — Wcale nie! — uśmiechnął się pan Kukułka — Wyjechałem naprawdę! Moja siostra miała wydać zegar, a raczej jego kopię i zostawić w drzwiach kartkę. To na wypadek, gdyby szajka zaczęła coś podejrzewać. Byliśmy śledzeni przez wspólników pana Frania. — To Babcia Szałwiowa jest siostrą pana Kukułki! — roześmiała się radośnie Kasia. — W ten sposób wyjaśniła się sprawa fotografii! — Pociągnięcie okazało się słuszne — odezwał się kapitan Kur ty ba. — Franio był tam i przeczytał kartkę. Upewniło go to całkowicie co do naszej lojalności w stosunku do szajki. — Ja też tam byłem — powiedział Gruszka. — I ja — mruknął Jacek. — Ale dlaczego zabrał mi pan film z aparatu? — zapytał Radek. — Przecież nie potrzebował się pan obawiać, że zaniosę go na milicję! — Oczywiście. Ale musiałem udawać, że się boję. Nasze kroki były wtedy dokładnie śledzone. Nie dowierzali nam. W każdym razie bardzo cię za to przepraszam — uśmiechnął się kapitan Jas-Merski. Radek również odpowiedział uśmiechem. — Ale szczyt zamieszania nastąpił w ową sławetną niedzielę! Nie przypuszczaliśmy, że to ogłoszenie w gazecie zostanie przez was rozszyfrowane! — Kapitan westchnął głośno na wspomnienie nieznośnych bliźniaków grających z uporem w szmaciankę wokół kawiarnianego stolika. W Gdzie jest zegar. 289 __ zdziwiła się Emil- rdzo kłopotliwy mo- ., mieliśmy umowio-•asza banda że nie znaleźliście aż się zaczerwienił ym się tak sarn kapitan. — Skąd mog- : milicji, uratowania zegara! — ■ | cudzoziemca? jf go kapitan. — Miał umieniu. Teraz *a złotej karety — r pozostaje m Historycz- Dzieci wybuchnęły głośnym śmiechem. — Ja to wszystko obserwowałem z bramy! — wołał Grześ. — Sam musiałem podsłuchiwać, o czym mówi banda „siedmiu"! — Byłeś wtedy w bramie? — zdziwiła się Emilka. — A to spryciarz! — A potem przyszedł bardzo kłopotliwy moment -— ciągnął kapitan. — Już mieliśmy umówione spotkanie z cudzoziemcem, gdy wasza banda zupełnie pomieszała nam szyki! — A ja tak się cieszyłem, że nie znaleźliście zegara w komórce! — Grześ aż się zaczerwienił z zapału. — Na twoim miejscu cieszyłbym się tak samo — odparł z uśmiechem kapitan. — Skąd mogłeś wiedzieć, że my jesteśmy z milicji. — To był jedyny sposób uratowania zegara! — tłumaczył Radek. — Oczywiście. — I co? Złapaliście tego cudzoziemca? — Złapaliśmy — uspokoił go kapitan. — Miał już dość innych „zakupów" na sumieniu. Teraz odpowie za to przed sądem. — I tak zakończyła się sprawa złotej karety — powiedział pan Kukułka. — Zegar pozostaje u właściciela, a kopię otrzyma Muzeum Historyczne... — Odwrotnie — odezwał się nagle pan Julian — to ja zatrzymam sobie kopię, a oryginał 290 przekażę do muzeum. Tak być powinno. Tylko w muzeum wspaniały zabytek z czasów króla Stasia będzie naprawdę bezpieczny. Zapadła cisza. Słychać było, jak duża, błękitna mucha obija się o szybę. — Dziękuję! — powiedział wzruszony pan Polikarp. — Bardzo panu dziękuję! — Hura!!! — zawyły bliźniaki zrywając się z krzeseł. Był to już bowiem najwyższy czas opuścić wilanowską salę. Za oknem stał w słońcu park, kwitły kwiaty i brzęczały owady. — Spójrz, Grzesiu — powiedział pan Polikarp, gdy dzieciarnia wysypała się z sali na podjazd przed pałacem. — Gdzie? — Tam, do góry! Co widzisz na frontonie pałacu pomiędzy dwoma oknami? — Jakieś linie... — To też jest zegar! — O rety! Znów zegar? Przecież nie ma na nim ani tarczy, ani wskazówek! — Bo jest to zegar... słoneczny! W roku 1686 zbudował go tu w Wilanowie słynny gdański astronom Jan Heweliusz. — Ja... — zająknął się chłopiec — ja mam już dosyć tych zegarów! Chcę wreszcie zobaczyć portrety króla Stasia! — Dobrze. Chodźmy — pociągnął go kustosz. — Obejrzymy nie tylko tę salę! Pokażę ci wszystko, co wiąże się z epoką stanisławowską. 19» 291 — Łazienki też? — dopytywał się Grześ. — Oczywiście! Od jutra będziemy chodzić wszędzie tam, gdzie tylko stanęła królewska noga! Ale uprzedzam, wędrówka może być męcząca! — Nie boję się! — wykrzyknął Grześ rzucając się na szyję panu Polikarpowi. W tydzień później po raz pierwszy spadł obfity deszcz. Miasto myło się z kurzu, radośnie pluszcząc i prychając blaszanymi rynnami. Domy i dachy Starówki spływały potokami wody. Rynek opustoszał. Mokły parasole, zielone ławki i kawiarniane stoliki. Kamienny lew podkulił ogon i łapy, wysuwając pod prysznic szarą grzywę. Gołębie pochowały się we wnękach pogruchując z cicha. Opustoszałe podwórko przy ulicy Celnej róg Brzozowej szumiało strugami wody spływającymi po asfalcie. Wysuszone kwiaty nagietków chciwie połykały życiodajny deszcz. Rudy kot tym razem siedział na fotelu i mrużył zielone ślepia. — Wszystko zapakowałeś? — zapytała ciotka Marcjanna krzątając się wokół otwartej walizki. Grześ nie odpowiedział. Z nosem przylepionym do szyby wpatrywał się w ulewę. „Nikt mnie nie pożegna! — myślał ze smutkiem. — Taki deszcz! Komu chciałoby się wyjść z domu!" — Westchnął i odwrócił się od okna. 292 — Cieszysz się, że już niedługo zobaczysz dom i matkę? — pani Marcjanna ukradkiem otarła łzę. Przyzwyczaiła się, co tu dużo mówić, do swego siostrzeńca. „Ladaco niebywałe, w taką historię się wplątał, mogło mu się coś złego przytrafić, a ja nawet bym o tym nie wiedziała! Ale ^0. bre chłopaczysko! Szkoda, że już lato się skończyło!" — O co ciocia pytała? — ocknął się z zamyślenia Grześ. — Czy się cieszysz, że jedziesz — powtórzyła pani Marcjanna cicho. Grześ podszedł do niej i bez słowa wtulił się w szerokie, opiekuńcze ramiona. — Ciocia wie... — wyszeptał. — Przyjedziesz tu znowu? Za rok? — Przyjadę! — wykrzyknął uszczęśliWiony chłopiec. — Przyjadę na całe wakacje! Do drzwi ktoś cicho zapukał. — A tam kto? — zdziwiła się pani Marcjanna. W drzwiach stanął Gruszka. Za nim wsunął się Radek z Kasią. — Można? Chcieliśmy się pożegnać z Grzesiem. — Wejdźcie, wejdźcie, proszę! Cała czwórka zaszyła się natychmiast na pluszu starej kanapy. — Ale leje! — westchnęła Kasia. —■ Dobrze że mieliśmy przez ten cały czas piękną pogodę! Znów rozległo się pukanie. Do pokoju wkroczyły bliźnięta z czerwoną piłką. 293 — Cześć! — powiedział Darek i włożył piłkę do otwartej Grzesiowej walizki. — Dla ciebie. — Dla mnie? — zdumiał się chłopiec. — No. Na pamiątkę. Grześ nic już nie powiedział, tylko patrzył rozjaśnionym wzrokiem. — Ja też coś mam! — Kasia szukała czegcś w kieszeni spodni. — O! Jest! — Co to? — Grześ wziął do ręki mały kartonik. — Zdjęcie zegara! Fajnie! Dziękuję! — Może powinnaś go była oddać Babci Szał-wiowej? — powiedział Gruszka. — Byłam u babci! Wytłumaczyłam jej, dlaczego wtedy uciekłam. Babcia strasznie się śmiała i pozwoliła mi zachować fotografię. I będzie mnie uczyć gry na fortepianie! Szopena! Ciotka Marcjanna postawiła na stole placek ze śliwkami wielkości młyńskiego koła. — Szkoda, że nie ma Bogusia! — powiedział ze śmiechem Grześ. — Jestem! — odezwał się od drzwi cienki głosik. — Widzicie go! — roześmiała się pani Marcjanna. — On zawsze wyczuje, kiedy się zjawić! — Tak pachniało na schodach — tłumaczył się grubas wytrzeszczając oczy na ogromnych rozmiarów specjał. — Banda prawie w komplecie! — zawołał Radek patrząc na wszystkich obecnych po kolei. 294 — Nie ma Emilki — posmutniał Grześ. — I Jacka — dodał Arek. — Jakoś mi brakuje tych naszych codziennych rozmów o wyprawie kapitana Cooka, Oceanie Atlantyckim... — I marynarskiej sławie — dorzucił- Darek. — Emilka mówiła mi, że Jacek bardzo się zmienił, tak jakoś przycichł... — To zrozumiałe — przerwał Gruszka marszcząc brwi. — Jacek nie był nigdzie na wakacjach! Całe dwa miesiące przesiedział w mieście. Ojciec mu coś obiecywał, matka też. A jak przyszło co do czego — został sam! — Z babcią — wyjaśnił Boguś. — Każdy z nas miał jakieś wakacje! Byliśmy w lipcu nad morzem, w górach, w lesie... no, nie? A on nigdzie! — pokiwał głową Darek. — I do tego te marzenia o podróży nad Atlantyk! Tym razem pukanie rozległo się od strony okna wychodzącego na podwórze. Grześ odsunął firankę. Za szybą uśmiechała się Emilka w zielonym deszczowym płaszczu. Kiwała palcem. Grześ wyskoczył na klatkę schodową. — Chodź! — szepnęła dziewczynka chwytając Grzesia za rękę. — Dokąd? — zdziwił się i naraz w ciemnych i ponurych czeluściach ceglanej sieni dostrzegł jakąś niewyraźną postać. — Jacek? — wyszeptał. Zawahał się na mo- 295 ment, a potem szybko podszedł do Jacka i klepnął go po ramieniu. — Chodźże! Czekamy na ciebie! — Czekacie? Kto? — zdumiał się Jacek. — Wszyscy! Cała twoja banda „siedmiu"! Właśnie zastanawialiśmy się, dlaczego nie przychodzisz! — Chciałem... ja tylko chciałem się z tobą pożegnać! — Fajnie! Jest pyszny placek ze śliwkami! Jeśli się pospieszymy, może coś jeszcze zostanie! Tam jest Boguś! Wszyscy troje wy buchnęli głośnym śmiechem. W małym pokoiku pani Marcjanny kłębiły się jasne, ciemne i rude głowy. Placek znikał w przerażającym tempie. Pani Marcjanna uśmiechnięta i szczęśliwa wyciągała duże, blaszane pudło z piernikami. — Jedzcie! Zaraz będzie kakao! Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Dzieci chrupały pierniki nie przestając przekrzykiwać się nawzajem. — A pamiętasz, jaką miał minę Ogórkowy, kiedy zobaczył, że zegar zniknął? Kasia kiwnęła głową. — Szkoda, że tego nie widziałem — zamruczał Boguś łykając pośpiesznie piernik. — Ale się wtedy zmachałem pchając taczki. Byłem... — Darek nagle urwał w pół słowa. Minę miał taką, jakby zobaczył ducha w biały dzień. — Co ci się stało? — zaniepokoiła się Emilka. 296 — No, mówże! Udławiłeś się piernikiem? Darek włożył palce do ust i głęboko wciągnął powietrze. Mrugał oczyma, a w palcach trzymał... ząb! — Hura! — zawył radośnie Arek podskakując na wysłużonej, pluszowej kanapie. — Jemu też. wypadł ząb. — Ten sam — z niedowierzaniem powiedziała Kasia bacznie lustrując Darkową szczękę. Darek uśmiechnął się szeroko. — Jesteśmy uratowani! — I sięgnął po nowy piernik. Gwar był tak wielki, że pani Marcjanna, zarzuciwszy chustkę na ramiona, chyłkiem wyniosła się do sąsiadów. Ryk bliźniaków zagłuszył pukanie. Skrzypnęły drzwi. — Pan Polikarp! — Grześ rzucił się naprzeciw wchodzącemu, potrącając krzesło. — Przyszedł pan! — Naturalnie — odparł kustosz zdejmując mokry płaszcz. — Obiecałem pani Marcjannie, że odprowadzę was na dworzec. Mamy jeszcze sporo czasu. — Grześ jutro już będzie na wsi! Jak mu zazdroszczę! — wołała Kasia. — Tam są konie, krowy, kury! Wspaniale! — A jeszcze tak niedawno temu Kaśka nie wiedziała, jak się doi krowę! — wybuchnął śmiechem. Radek. — Wiecie, co powiedziała? 297 — Radek! No, Radek, nie mów! — prosiła mała szarpiąc go za rękaw. — Dlaczego, Kasiu! Przecież to żaden wstyd! — pocieszał ją pan Polikarp. — Wróciwszy z gór powiedziała mi — ciągnął Radek — widziałam, jak jedna pani wyciskała soczek z krówki! Grześ z uśmiechem pokiwał głową. — Przecież ja też nie wiem o wielu rzeczach, które tu w mieście są dla was znane i powszednie! — „Przywieźli remanent!" — przypomniał Darek. — No właśnie. — A tu co się dzieje? — usłyszeli czyjś gruby głos. — Znowu coś szykujecie? Jakiś napad? — Pan Albin Gumka! Bardzo prosimy, ale cioci nie ma — Grześ starał się przekrzyczeć swoich gości. — Ja wcale nie do pani Grządkowej. Przyszedłem do ciebie. — Do mnie? Jakiś list? — O, co to, to nie! Już mam dosyć noszenia twojej korespondencji. — Mojej ko... korespondencji? — zająknął się chłopiec. — A co myślisz, że to przyjemnie mieć taki papierowy „ogon" przyczepiony do kurtki? — To pan... wiedział? — Grześ wyglądał jak ^wielki, nieszczęśliwy znak zapytania. 298 — Wiedziałem. — Od kiedy? — dopytywał się Gruszka mrugając oczami. — Ano, jak szedłem kiedyś po schodach z przekazem, pani Michałowa, ta z drugiego piętra, zwróciła uwagę na moją „ozdobę". Naprzód tom się zezłościł! Co sobie szczeniaki myślą! Ale potem, jakem zobaczył Gruszkę, który trzęsąc się z gorączki i strachu przypinał mi nową kartkę zagadując, żebym niczego nie spostrzegł, to mi się was żal zrobiło! — Pan Gumka opowiedział mi kiedyś w muzeum o waszym sposobie przekazywania wiadomości — powiedział z uśmiechem pan Polikarp. — Wtedy go poprosiłem, żeby i mój list do was zaniósł w ten sam sposób... — Tyle że nie dałem go sobie przyczepić od razu! Zrobiłem to sam po wejściu tu, do sieni Com się namęczył z tą szpilką! — Niech żyje pan Gumka! — wrzasnął Gruszka unosząc do góry filiżankę kakao. — Niech żyje! Niech żyje! — zaryczało dziewięć pawianów. Pani Marcjanna zatykając uszy wbiegła do mieszkania. — Co się tu dzieje? Zmiłujcie się! Nie wrzeszczcie! — To są wszystko przyjaciele Grzesia — powiedział ciepło pan Polikarp całując ją szarmancko 299 w rękę. — Proszę im dziś pozwolić! To ostatni dzień Grzesiowego pobytu na Starym Mieście! Kto wie, kiedy znów się zobaczą! — Przyjedźcie do mnie, do Kurkowa — powiedział wzruszony chłopiec. — Wszyscy! — Ja też? — zapytał cicho Jacek. — Oczywiście! Jesteś szefem bandy „siedmiu" i musisz być zawsze z nimi! — Już nie jestem. — A właśnie, że tak — powiedziała stanowczo Emilka. — Tu, przysięgam wam na placek, szefem pozostaje Jacek! — To ładne! — kiwnęły głowami bliźnięta. — I jeszcze jedno — ciągnęła Emilka — nie ma już bandy „siedmiu"! — Nie ma? — zmartwiła się Kasia. — Nie! Od dziś istnieje banda... „dziewięciu"! Przyjmujemy Gruszkę i Grzesia! — Przecież ja wyjeżdżam — szepnął Grześ czując pod powiekami podejrzaną wilgoć. — Dzisiaj wyjeżdżam. — Ale wrócisz! W przyszłym roku! — Wrócę! — powiedział Grześ podchodząc do okna. — I... dziękuję. Deszcz ustał, tylko ostatnie krople wody miarowo skapywały z rynny. Krzew bzu rosnący na środku klombu delikatnie otrząsał liście. Rudy kot z wyprężonym ogonem przeszedł miękko po murku i zniknął po drugiej stronie. Gołębie sfru- 300 nęły i znów kręciły się w kółko tupiąc po asfalcie. Blady promień przedarł się przez zwały chmur i oświetlił spadziste dachy. Nad warszawskim Starym Miastem znów zaświeciło słońce. #°* d / w w w o o o N Ń N CL Cb P- N N N (-•• »-«• W« B3 W (U h^j HH HH X < XIV XIII ooooooooooooo ■-nnnnnńSnnnnn nnnnnnnnnnnnn l-J- M- ►-• *-•• (-•• ►-<• M« (■*• M- !-»• H« !—• *-•• вз»я5шсв(иазозшЕіазроз ЬМ ЬМ Ь*Н Нт* Нг* Мт* *->Н HM hV ł-V Нг* ł-V» НН Д Д м і п Д н м , • »—f ся О! W О N О N о tss to tss tss Св Ol i^ и M M U N> CC «]OlMb00«JW(OM І PEINTED IN POLAND instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1972. Wydanie I. Nakład 20 000+277 egz. Ark. wyd. 11,2 ark. dmk. I,- 16,43. Papier druk. mat. ki. Ш, 82X104/70 Częstochowa^ Oddano do składu w styczniu 1972. PodP1sano do druku w kwietniu 1973 r. Druk ukończono w czerwcu 1973 r. Druk i oprawa Łódzka Drukarnia Dziełowa Łódź, ul. Kewolueji 1905 r. nr 45. Zam. 1109/A/73. Poznańskie Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka w Poznaniu Zam. nr 441/72-K-4/185 4