Phillips Michael - Na krawedzi czasu

Szczegóły
Tytuł Phillips Michael - Na krawedzi czasu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Phillips Michael - Na krawedzi czasu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Phillips Michael - Na krawedzi czasu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Phillips Michael - Na krawedzi czasu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Michael Strona 3 PHILLIPS NA KRAWĘDZI CZASU przełożył Adam Szymanowski Instytut Wydawniczy Pax Warszawa 2001 Strona 4 Tytuł oryginału A Rift in Time © Copyright by Michael Phillips 1997 Translated into Polish by permission of Tyndale House Publishers. © Copyright for the Polish translation by Adam Szymanowski © Copyright for the Polish edition by Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 2001 Ilustracja na okładce Maria Wollenberg-Kluza Opracowanie graficzne Beata Kulesza-Damaziak Ilustracje i mapy Joan L. Grytness Redaktor Karolina Orszulewska Redaktor techniczny Ewa Dębnicka ISBN 83-211-1336-2 INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 2001 Wydanie I. Ark, druk. 43/16 Fotoskład: DARTEXT, Warszawa Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. Kraków, ul. Wadowicka 8 Strona 5 Dedykuję Denverowi C. Phillipsowi (1917-1997), ojcu na nasze czasy „A zasadziwszy ogród w Eden na wschodzie, Pan Bóg umieścił tam człowieka, którego ulepił. Na rozkaz Pana Boga wyrosły z gleby wszelkie drzewa miłe z wyglądu i smaczny owoc rodzące oraz drze- wo życia w środku tego ogrodu i drzewo poznania dobra i zła. Z Edenu zaś wypływała rzeka, aby nawadniać ów ogród, i stam- tąd się rozdzielała, dając początek czterem rzekom. Nazwa pierwszej — Piszon; jest to ta, która okrąża cały kraj Chawila, gdzie się znaj- duje złoto. A złoto owej krainy jest znakomite; tam jest także wonna żywica i kamień czerwony. Nazwa drugiej rzeki — Gichon; okrąża ona cały kraj Kusz. Nazwa rzeki trzeciej — Tygrys; płynie ona na wschód od Aszszuru. Rzeka czwarta — to Eufrat”. Rdz 2, 8-14* * Cytaty z Pisma Świętego według Biblii Tysiąclecia, wyd. IV. Strona 6 PRZEDMOWA KILKA OSOBISTYCH SŁÓW I KRÓTKI HOŁD OD AUTORA Każdy mężczyzna, każda kobieta, rozstając się z doczesnym ży- ciem, zostawia za sobą taką czy inną spuściznę. Może być ona roz- maita. Życie trwa w naszych dzieciach, w dziełach, których dokona- liśmy, w słowach, które padły z naszych ust, w przyjaźniach, które pielęgnowaliśmy, w życiu innych, które budowaliśmy. Są spuścizny duże i małe. Są publiczne i bardzo osobiste. Nikt jednak nie opusz- cza tej ziemi, nie pozostawiając śladu swoich stóp, choć czasem potrzeba bystrego oka miłości, by dostrzec ich trwały odcisk. Fakty z ziemskiej biografii człowieka nie mają w gruncie rzeczy większego znaczenia. To tylko środki, którymi posługuje się Bóg, żeby zbudować osobowość. I tylko osobowość pozostaje, nie zaś dane mówiące, jak człowiek poukładał swoje dni. W miarę upływu lat właśnie kształt osobowości mojego ojca wywierał subtelny wpływ na mnie, jego syna. Patrzyłem, jak mój ojciec wydaje pieniądze. Obserwowałem, jak pomaga ludziom. Pa- trzyłem, jak ojciec i matka stale włączają się w życie innych. Patrzyli na życie całościowo i wspólnie — na to życie według Księgi Przy- słów, życie polegające na dawaniu, a nie braniu — i musiałem na- uczyć się to zauważać, aby potem poczuć szacunek i cześć dla oboj- ga moich rodziców. 7 Strona 7 Pracowali ciężko — pracowali w biznesie, pracowali własnymi rękami, pracowali w Kościele, pracowali od rana do wieczora — i zawsze ramię w ramię z innymi. I doszli do pomyślności w całkowi- cie biblijnym znaczeniu tego słowa. Nie zbudowali jednak imperium, gdyż zainwestowali swe życie w ludzi, którzy podążali tą samą dro- gą. Mój ojciec unikał teatralnych gestów. Im jestem starszy, tym większą czuję z tego powodu wdzięczność. Wiódł szczere i proste życie według Księgi Przysłów. Jakże pięknie i cudownie jest móc to właśnie o kimś powiedzieć. Tak więc pod koniec życia ojciec miał niewiele rzeczy, które świat uznałby za ważne. Jego bezinteresow- ność, niechęć do uganiania się za korzyścią osobistą, umiejętność dawania siebie tak, by inni mogli spełnić swoje marzenia — to wszystko budowało we mnie najtrwalszą spuściznę po ojcu. Przy- glądałem się mu i przeniknęło mnie wiele czynników, które złożyły się na moje wyobrażenie o tym, jakim człowiekiem chcę być. Ojciec nie mówił zbyt wiele na temat swojej wiary. Ale Bóg mniej dba o dysputy nad sprawami ducha, niż o „wierzącego”, jak to określa Biblia. Bóg wyznaczył zaszczytne miejsce temu właśnie, kto żyje według zasad. Dzieci łatwo mogą przeoczyć to, jaką rolę w ich rozwoju odegrali rodzice. Szczególnie łatwo uchybić Przysłowiom — a są one na- prawdę ważkimi i zaczerpniętymi z Pisma wzorcami życia w wierze. W miarę, jak dochodziłem do wieku męskiego i otwierały się stop- niowo moje oczy, coraz lepiej rozumiałem, że mój ojciec to, mówiąc najprościej, człowiek pełen pokory. Nie chodzi o to, że był zwyczaj- nie dobrym człowiekiem, ale człowiekiem dobrym w sensie biblij- nym — takim, dla którego Boże nakazy stanowiły składnik życia. Na ścieżkach tych, którzy go znali, pozostawił ślady swoich stóp: do- broć, bezinteresowność, pokorę, a mnie pomógł w swój cichy sposób ukształtować wizerunek Boga jako mojego Ojca. Naprawdę rozumiem, dlaczego nasz Pan wybrał relację ojciec- syn jako typ relacji zachodzącej w obrębie spraw Bożych. Tym, którzy pośród człowieczej słabości i kruchości szukają prawdy, 8 Strona 8 tego żadna inna ludzka istota. Kiedy pisałem Na krawędzi czasu, Denver Phillips przekroczył największą i najbardziej tajemniczą ze wszystkich rozpadlin na świecie — szczelinę oddzielającą życie doczesne od wiecznego. Na krawędzi czasu to ostatnia z moich książek, które ten zacny czło- wiek, mój ojciec, mógł przeczytać w postaci egzemplarza korektor- skiego (w tym stadium poznał wiele moich książek), a i to tylko mniej więcej trzecią część. Potem bardzo poważnie zachorował i umarł sześć dni przed ukończeniem przeze mnie rękopisu — dzień po Wielkiej Nocy. Jakiż to triumfalny moment, by umrzeć! Przez ostatnie cztery tygodnie życia coraz więcej czasu leżał w łóżku, przychodziłem więc do mieszkania rodziców i spędzałem z nimi dwie albo trzy godziny dziennie. Ojciec nie miał już siły dużo mówić, ale dla mnie była to okazja, żeby mówić do niego — podając mu wodę albo jedzenie i pomagając matce przy pielęgnacji, by sama mogła wyjść na zakupy albo zająć się sprawami kościelnymi (w wieku 81 lat jest czynnym starszym strażnikiem swojego Kościoła i najmłodszą osiemdziesięciojednolatką, jaką kiedykolwiek widzia- łem!) Podczas tych szczególnych ostatnich tygodni siedziałem przy łóżku ojca i pracowałem nad zapisanymi odręcznie stronami — zawsze w pobliżu na wypadek, gdyby mnie potrzebował, ale prze- ważnie tak, by mnie widział, miał świadomość, że tu jestem i że go kocham. Dlatego właśnie Na krawędzi czasu na zawsze pozostanie dla mnie książką szczególną w jakiś niezwykły i pozaczasowy spo- sób. Odszedł. Jego śmierć oznacza dla mnie nakaz trzeźwego patrze- nia na świat. Matka, siostry i ja będziemy za nim tęsknić. Nasze rodziny będą za nim tęsknić. Był naszym przyjacielem. Nie pogrążyłem się jednak w żalu. Ten okres w życiu mojej ro- dziny stanowi wypełnienie nieprzerwanego cyklu w królestwie Bo- żym, cyklu, w którym życie ziemskie człowieka ma swój koniec. Nie jest to jednak koniec wszystkiego. Wiara żyje nadal, nieustająco, 9 Strona 9 choć może niewidocznie, popycha w stronę królestwa Bożego. Nie- widzialne ślady stóp Denvera Phillipsa można odkryć w każdej książce, którą napisał i kiedykolwiek napisze jego syn. To dlatego, że jego osobowość odcisnęła ślad w moim sercu i nic go nie zatrze. Biblia wychwala spuściznę po wierzącym. W jedenastym roz- dziale Listu do Hebrajczyków czytamy o przepełnionym wiarą życiu wielu biblijnych bohaterów. Ale jestem przekonany, że w dziejach podobną wiarę miały tysiące, miliony ludzi Bożych, o których ty ni ja nie słyszeliśmy, choć byli najpotężniejszą siłą krzewienia chrze- ścijaństwa. To niemożliwe, by cicha, niewidzialna wiara umierała, szła tak po prostu do grobu. Wiara zawsze żyje — bez względu na to, czy życie nią wypełnione zostało opisane dla innych w Liście do Hebrajczyków, bez względu na to, czy niesie ze sobą sławę, czy ktokolwiek się o niej dowiaduje. Życie mojego ojca trwa także. Życie jest przecież wieczne. Jego część może przenieść się do przeszłości, do cienistej doliny, jak nazwał to CS. Lewis. Prawdziwe życie ojca, to życie, do którego przez cały czas przygotowywał go Bóg, właśnie się zaczęło. Już teraz bowiem Ojciec powiedział mu: „Dobra robota, mój wierny synu. Chodź, niejednego jeszcze trzeba dokonać!” Niech Bóg cię błogosławi, mój ziemski ojcze! Kochałem cię. I wszyscy, którzy znali cię i dzielili z tobą życie, nadal cię kochają. Strona 10 NA KRAWĘDZI CZASU Na początku, w dniu pierwszym wraz z brzaskiem, Dzieło stworzenia niebiosa rozjaśniało blaskiem. Nie na chybił trafił atom przez przestworza mknie, Lecz wedle tego, kędy Bóg, El Szadaj, tchnie. Strona 11 PROLOG PUSTYNIA ARABSKA, ROK 1898 P alące pustynne słońce przytłaczało samotnego pielgrzyma, którego poszukiwania zawiodły w dolne partie zboczy tego poszar- panego grzbietu. Wbrew stuletniej tradycji był pewny, że trafił na miejsce wskazane przez starożytną legendę. Przystanął, podniósł wzrok. Pałająca kula ognia osiadła na niebie kilka stopni ponad szczy- tem, ku któremu zmierzał. Zmrużył oczy i podniósł rękę do czoła, próbując zasłonić przed- wieczorny blask i wypatrzyć poszczerbioną grań. Przystanął ledwie na chwilę. Musi się spieszyć. Słońce już dawno rozpoczęło wędrów- kę w dół... i pielgrzym czuł, że nie jest sam. Wierny wielbłąd, który aż tutaj przyniósł go na swoim grzbiecie, będzie czekał bezpiecznie na powrót pielgrzyma. Ten raz jeszcze sprawdził sznur, którym spętał zwierzę, i zarzucił sobie na ramiona plecak. Miał w nim szkice, mapy, różnorodny sprzęt, wystrzępioną Biblię w czarnych skórzanych okładkach i prawie nowy notatnik, w którym tylko kilka stron zapełniały zapiski z kilku dni. Miał nadzie- ję, że doda dzisiaj ostatni brakujący fragment do układanki, która była treścią całego jego życia. Wypił łyk ciepłej wody z pustej do połowy menażki i wciągnął głęboko powietrze w płuca. Zamierzał zabrać ze sobą dwa wypeł- nione zapiskami notatniki — grube, wytarte zeszyty z notatkami o charakterze naukowym i osobistymi obserwacjami. Dwadzieścia 13 Strona 12 lat pracy. Ale w ostatniej chwili pojawiło się przeczucie, że nie po- winien mieć przy sobie tego rodzaju pamiętnika. Zawsze kopiował wszystkie dane. Dzięki temu oryginał dziennika spoczywał teraz wygodnie na półce z książkami w jego gabinecie w Petersborough. Egzemplarz podróżny ukrył w sejfie kairskiego hotelu. Końcowe odkrycia opisze po powrocie. Jeszcze chwila i stanął na zmęczonych, lecz ochoczych nogach, by wspiąć się z doliny zboczami Dżebel al Lawz. Kiedy znajdzie się na szczycie tej góry, udowodni światu, że no- wa fala bezbożnej nauki nie ma żadnych podstaw. Świat w końcu zobaczy i będzie musiał uznać, że twierdzenia Starego Testamentu to fakty. Jego odkrycie będzie szczytowym momentem stulecia odkryć naukowych i postępu, będzie tryumfalnym kontratakiem archeologii na to wszystko, co w ciągu minionych trzydziestu lat uczyniono, żeby podważyć chrześcijańską wiarę. Atak na chrześcijaństwo nie zaczął się wcale trzydzieści dziewięć lat temu od opublikowania przez Darwina O pochodzeniu gatunków. Zasiew ateizmu kiełkował przez cały wiek dziewiętnasty. Spopula- ryzowanie teorii ewolucjonistycznej nadało jednak ogromny impet przenikającemu cały świat racjonalizmowi. Z każdego intelektualne- go i akademickiego zakątka wypełzały kłamstwa mówiące, że życie pojawiło się dzięki ślepemu trafowi, że człowiek ewoluował od niższych form biologicznych i że podany w Księdze Rodzaju opis dzieła stworzenia to tylko niczym nie poparty mit. To, co już wkrótce ukaże światu, unicestwi ten fałsz, zmieni go w wszechogarniające objawienie! Udowodni sceptykom i ateistom, filozofom i uczonym, że człowiek nie pochodzi od małpy, lecz jest dzieckiem i dziełem Boga. Czterdzieści minut później nadal piął się mozolnie i tak szybko, jak pozwalały zmęczone nogi i pokryte pęcherzami stopy. Nie miał przed sobą żadnej ścieżki, ale szedł coraz wyżej bez najmniejszego wahania — pośród niskich zarośli, wokół rozgrzanych szarych gła- zów, po stromych i zdradliwych skałach — ciężko dysząc z 14 Strona 13 wyczerpania, ocierając pot z twarzy, osuwając się od czasu do czasu, ale zawsze podnosząc się i uparcie dążąc ku szczytowi. Przygotowu- jąc się do owej chwili, przebył w myślach tę drogę wiele razy, ślę- cząc nad stosem map, z których niejedną sam nakreślił. Znowu przystanął, krzywiąc się mimowolnie z bólu. Wąskie pa- ski ciężkiego plecaka wpijały się w barki. Nie pomagało poruszanie ramionami ani próba przesunięcia ciężaru. Wśliznął się w cień głazu. Zrzucił plecak, oparł się ciężko o ka- mień i wypuścił powietrze z płuc. Palące słońce wytopiło z niego całą energię. Minęło już dziesięć godzin od chwili, kiedy rozbił tego ranka obóz. Czuł, jak z jego ciała uchodzą siły. Znowu sięgnął po menażkę, otworzył ją i wypił kilka łyków. Pozwolił, żeby maleńki strumyczek spłynął mu po brodzie na rozpiętą, przepoconą koszulę koloru khaki. Nalał odrobinę wody na dłoń i przetarł nią oczy. Był całkowicie wyczerpany — to pewne. Nie chodziło o to, że jest za stary na taką wspinaczkę. Słońce i wiatr połączyły swe siły, by nadać jego twarzy wygląd jakby zwietrzałej i dziesięć lat starszej. Ale po roku nieprzerwanej i niebezpiecznej wędrówki, po przebyciu dwustu mil przez pustynię, a wreszcie po pokonaniu kilku wulka- nicznych stoków ciało i umysł prawie już zgasły. Wyjrzał ze swego cienia — tym razem w dół, w stronę miejsca, z którego tu dotarł. Wiedział, że go śledzą. Dopiero niedawno uświa- domił sobie kto i dlaczego. Wokół niego zaciskała się złowroga sieć. Nie sposób już temu zaprzeczyć. Myśl o pościgu przywróciła mu poczucie, że nie ma czasu do stracenia. Z wyschniętych warg dobył się cichy jęk, kiedy wędro- wiec zaczął zmagać się z plecakiem i dźwigać na nogi. Od ponad roku studiował każdą przepaść tej góry. Na zewnątrz jego zlane potem ciałem buntowało się przeciwko bezlitosnemu skwarowi. W środku serce drżało, zdawał sobie bowiem sprawę, ku jakiemu celowi zmierza. Wszechmogący ukazał swoje oblicze, lecz nie nowoczesnemu Mojżeszowi, nie ewangelicznemu świętemu. Mimo to wędrowiec 15 Strona 14 był głęboko przekonany, że Bóg objawił mu prawdę być może rów- nie wielką dla tego pokolenia jak prawda ukazana wielkim starote- stamentowym prorokom. Czy to możliwe? — pytał sam siebie. — Czy to możliwe, żeby sam Mojżesz stawiał stopy na tym zboczu podczas swej wspinaczki na świętą górę, którą zamieszkiwał Jahwe Elohim... Bóg Wszech- mogący? Gdzie spał przez te czterdzieści nocy? Czy zmrużył choć na chwilę oczy? Archeolog piął się coraz wyżej, a przez jego głowę przemykały żywe obrazy dawnych wydarzeń — jakby sam przeżywał je w tej chwili na nowo. I znowu zamarł bez ruchu. Podniósł wzrok ku niebu. Przyjrzał się strzępowi samotnej chmurki, która zawisła nad szczytem. Przypo- mniał sobie głos Boga, kiedy Pan zapisywał słowa przykazań. Czy Jego sługa zamieszkiwał jedną z wielu pieczar rozsianych po zboczu — niezdolny znieść Bożą Obecność, Szechina, chwałę Adonai, Pana? A tysiące lat przedtem, stopa... Nie, nawet nie potrafił zdobyć się na to, żeby dokończyć zdanie. Ta myśl przytłaczała swym ogromem, nie sposób było wypowie- dzieć jej na głos. Jeszcze nie. Całe lata marzył o tym, żeby wykrzyczeć objawienie całemu światu. I wreszcie ta chwila jest bliska. Jeśli naprawdę stąpał po śladach tamtych stóp, a był wszak tego pewny, to wówczas... Coś kazało mu spojrzeć w dół. Na zachodniej równinie zobaczył mały obłok kurzu, który wzbi- jał się pośród pustkowia. Ciało wędrowca przebiegł dreszcz strachu. Zmrużył oczy, sięgnął po lornetkę. Jedno spojrzenie przez soczewki wystarczyło, żeby potwierdzić przeczucia. Jak udało im się dotrzeć za nim aż tutaj? Pozbył się ich w Kairze. Był tego pewny! A jednak są tu, i to konno! Nic dziwnego, że poruszają się tak szybko. Ani chwili do stracenia! Ściskając w jednej dłoni lornetkę, archeolog podjął natychmiast mozolną wędrówkę — nie na tyle szybką, by można ją było uznać za bieg, choć pokonywał teraz dystans w tempie dwu-, może nawet 16 Strona 15 trzykrotnie większym. Musi wedrzeć się gdzieś wyżej i poszukać kryjówki. Pan będzie jego obroną. Jeśli to miejsce jest święte, Bóg z pewnością nie pozwoli, by niegodziwcy przeszkodzili mu w obnaże- niu prawdy. Rychło poczuł ogromny ciężar w nogach zmęczonych wysoko- górską wspinaczką. Nagle zaczepił czubkiem buta o coś wystającego z ziemi. Zachwiał się. Lornetka potoczyła się po skale. Wyciągnął ręce, żeby uchronić się przed upadkiem, i rozciął sobie dłonie o ostrą krawędź skalną. Na poplamionej koszuli ukazało się kilka kropli krwi. Kiedy dźwignął się na nogi, czerwone krople z dłoni nie spłynęły na spodnie, ale zabarwiły korzeń, o który się potknął. Nie zobaczył jednak tego korzenia, nie odgadł, co oznacza. Podniósł lornetkę, w której stłukła się przy upadku jedna so- czewka, i pospieszył wyżej. Dwa kilometry z tyłu trzej jeźdźcy dotarli właśnie do podstawy góry, gdzie skąpany w promieniach słońca samotny wielbłąd prze- żuwał coś leniwie, przywiązany do mocnego, twardego krzewu. Nie rosło tu nic, co nadawałoby się na strawę dla zwierzęcia. Było to prawdziwe pustkowie. Czy kiedykolwiek coś tu rosło? Jadący na czele ściągnął cugle. Skrzypienie skóry i niecierpliwe stąpnięcia ciężko okutych kopyt zmieszały się z ciężkim oddechem człowieka i zwierzęcia. Mieli za sobą wyczerpującą drogę z Akaby. Wystarczyło pół minuty, by jeźdźcy wypatrzyli przez mocne lornetki miejsce, do którego dotarła ich ofiara. Przywódca wskazał ręką zbocze, skinął na dwóch towarzyszy i ścisnął piętami boki pustynnego rumaka. I znowu ruszyli we trzech w pogoń za wyczerpanym wędrowcem. Póki się da, będą ścigać go konno. Dwadzieścia minut później zeskoczyli z siodeł i ruszyli szybkim krokiem dalej. Mieli wypoczęte nogi, ramiona nieobciążone pleca- kami ze sprzętem. Prowiant i wyposażenie, które mogą być potrzeb- ne, kiedy będzie już po wszystkim, a także zapas wody, wystarczają- cy na powrotną podróż nad północną Akabę, zostawili na koniach. 17 Strona 16 Każdy z trójki zabrał tylko lornetkę i strzelbę Enfielda. Mieli przed sobą wyraźnie określony cel, nie mający nic wspólnego z poszuki- waniami archeologicznymi. Nad nimi, znacznie bliżej niż jeszcze przed chwilą, dyszał coraz ciężej człowiek, którego ścigali. Koniec wydawał się nieunikniony. Oglądał się raz po raz i doskonale wiedział, w jakiej sytuacji się znalazł. Nie miało już znaczenia ustalenie, jak natrafili na jego ślad, ważne było tylko to, żeby znaleźć jakąś kryjówkę — jeśli nie dla siebie, to chociaż dla notatek z ostatnich dni. Skoro nie może obwie- ścić światu o swoim odkryciu, widać nie było mu to pisane, ale Pan przyprowadzi tu kogoś innego. Musi znaleźć jakieś miejsce... Zza pleców doszedł go ostry odgłos strzału. Odłamek skalny od- prysnął po prawej stronie, niewiele ponad metr od niego. Okruchy granitu poleciały we wszystkie strony. Odruchowo przywarł brzuchem do ziemi. Zaraz padnie następny strzał. Nasłuchiwał. Echo pierwszego strzału umilkło. Na dawny wulkan spłynęła znowu cisza. Dźwignął się na kolana, potem wstał ostrożnie i popędził przed siebie. Huk wystrzałów dodał mu nowych sił. Tamci zyskiwali dy- stans szybciej, niż sobie wyobrażał. Znalazł się w bardzo niebez- piecznej sytuacji i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie miał żadnych możliwości obrony. Wśród sprzętu potrzebnego archeolo- gowi do pracy nie było strzelby. Wąska perć zakręcała w tym miejscu. Dalej, biegiem! Jeszcze jeden strzał. W momencie, kiedy się obracał, kula zaryła w zbocze urwiska. Sto metrów za nim rozległo się plugawe prze- kleństwo; ścigający opuścił strzelbę i podjął pościg. Po lewej stronie wędrowiec dostrzegł nagle małe, mroczne wej- ście do pieczary, częściowo zasłonięte sterczącym blokiem skalnym. Wpadł do środka. Obmacując gorączkowo skałę, archeolog natychmiast zoriento- wał się, że nie znajdzie tu dla siebie kryjówki. Pieczara była płytka i z łatwością go w niej znajdą. Chwycił za paski plecaka i zrzucił brzemię z ramion. Przynajm- niej jego sekret będzie tu bezpieczny. Pochylił się, żeby 18 Strona 17 umieścić cenny płócienny worek w najdalszym kącie czerni. Odmó- wił szeptem krótką modlitwę, a potem, zgięty w pół, wyszedł szybko na zewnątrz. Zrobił trzy kroki i stanął wyprostowany w słońcu. Przez chwilę stał, mrużąc oczy, a potem pobiegł dalej pod górę; pozbył się obcią- żenia i pędził teraz, jakby miał skrzydła u nóg. Nic z tego. Trzej spieszeni jeźdźcy byli tuż za nim. Pokonał ledwie czterdzieści, może pięćdziesiąt metrów, kiedy w powietrze wzbił się odgłos kolejnego strzału, któremu tym razem towarzyszył krzyk bólu. Archeolog padł na ziemię, z prawej łydki trysnęła krew. Wstał z trudem i straszliwie kulejąc, spróbował biec. Wiedział, że jego życie dobiega końca. Jeśli była to niegdyś góra Obecności Stwórcy, tym samym pozostała do dzisiaj. Umrze szczęśliwy w tym świętym miejscu. Oddał życie, poszukując prawdy, i niczego nie żałował. Jeśli nie nadszedł jeszcze czas objawienia, z pewnością prędzej czy później nadejdzie. Musi jednak oddalić się jak najbardziej od pieczary, żeby nie udało się im... Kolejny ogłuszający wybuch. Tym razem krwią spłynęły jego plecy. Padł twarzą w skalny pył. Pozostało mu jeszcze kilka sekund świadomości. „Panie... Panie mój i Boże — szeptał bezgłośnie — chroń... ta- jemnicę tego miejsca... w czasie, który wskażesz... o Boże... Panie mój...” Minęło ledwie dwadzieścia sekund i ciężkie kroki ustały. Bucior kopnął bezwładny kształt leżący na ziemi, obracając go na plecy. Krew wsiąkała już w cienką warstwę suchej ziemi okrywającą skałę. Dwie kolejne postacie w ciężkich butach pojawiły się na miejscu niecnego czynu. — Nie żyje — powiedział pierwszy ze ścigających. — Co zrobimy z ciałem? — spytał drugi. — Dla mnie może tu zgnić. Uciszyliśmy go i tego właśnie mieliśmy dopilnować. Wypowiadając te słowa, mężczyzna zepchnął kopniakami ciało na pobocze wąskiej perci. Potoczyło się w dół. 19 Strona 18 — W tym zapomnianym przez Boga miejscu jedynymi żywy- mi istotami są sępy. — Zgotują mu odpowiednie powitanie. Morderca i dwaj wspólnicy odwrócili się i zaczęli schodzić. Pięt- naście minut później przeszli nad wystającym z ziemi, pokrytym czerwienią korzeniem. Krew już zakrzepła. Nie mieli pojęcia, że postawili stopy nad dowodem, którego szukała ich ofiara. Wszystko jednak, co jest ukryte, zostanie odsłonięte. I w czasie wskazanym przez Tego, który przemówił niegdyś na tej górze, ob- jawienie zostanie objawione. Strona 19 CZĘŚĆ PIERWSZA ARARAT Chluba wszelkiego stworzenia wygnana za grzechy Z raju; i długo trwały czasy oddzielenia, A człek nie znał godziny, gdy zazna pociechy; Lecz ona przyjdzie, niosąc ludziom znak zbawienia. Strona 20 ROZDZIAŁ PIERWSZY ODKRYCIE STULECIA 1. Dwie nogi kołysały się niebezpiecznie nad postrzępionym lo- dowym urwiskiem. Jeszcze ostatnia próba: szarpnięcie cienkich biegnących do góry lin. Robiły wrażenie za cienkich do tego zadania. Ale tak naprawdę, były dość mocne, żeby zawiesić na nich mamuta. Potem padła komenda: — Opuszczać! Postać w pomarańczowym puchowym kombinezonie zaczęła osuwać się wolniutko z lodowej krawędzi prosto w niczyją krainę bezkresu. Pod ramieniem żurawia, na którym była zawieszona, roz- ciągało się sto pięćdziesiąt metrów pustki. Gdzieś w dole jak okiem sięgnąć szczyty górskie i lodowce. Dokoła. Znacznie poniżej śmiałego zdobywcy gór, w lodowcu nad wąwo- zem Ahora przecinającym północny stok, widać było czarną paszczę — z pozoru małą, ale przecież dość szeroką, by go pochłonąć — paszczę kryjącą tajemnicę, która już wkrótce będzie przedstawiona czekającemu na tę chwilę światu. Otwór, ku któremu opuszczano go przez pustkę, miał ledwie dwa metry średnicy. Został wytopiony w lodzie dzięki wykorzystaniu 23