Perkowski Tomasz - Oni

Szczegóły
Tytuł Perkowski Tomasz - Oni
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Perkowski Tomasz - Oni PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Perkowski Tomasz - Oni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Perkowski Tomasz - Oni - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: TOMASZ PERKOWSKI Tytuł: Oni Z "NF" 1 Zazdrościłem mu. Był tym, kim ja nie miałem już szans się stać. Ogród o rozwidlających się ścieżkach - pomylisz się na zakręcie i nigdy nie znajdziesz wyjścia. Ale możesz skręcić we właściwą stronę i też nie trafić do celu. Problem tkwi w tobie, a nie w tym cholernym labiryncie. Chciałem wierzyć, że źle wybrałem. W innych warunkach, w innych okolicznościach w kosmosie równoległym żyłbym w tym samym świecie co on. Lubiłem udawać, że tamten świat to również mój świat. Uczyłem się na pamięć trzydziestu sposobów przyrządzania drinków z martini i nazwisk najlepszych krawców. Jaka jest różnica pomiędzy Spatlese a Auslese? Co jest en vogue w Paryżu w tym sezonie? Niegroźne, ukrywane przed wszystkimi snobizmy, żałosne dziwactwa. Zazdrościłem mu, bo nie tylko żył w świecie, o którym czytałem. On był częścią tego świata. Egzemplarz modelowy, przystosowany, element ekosystemu. Czy wiecie, że cygara kubańskie są najlepsze, gdyż młode czarne dziewczyny zwijają je na swoich udach? Że cygara się nie przypala, tylko delikatnie obraca nad płomieniem? Że szeleszczenie cygarem przy uchu jest idiotycznym wymysłem z tanich filmów? Wiecie? A paliliście kiedyś kubańskie cygaro? Spotkaliśmy się podczas przypadkowego zderzenia się naszych światów. Od pięciu lat próbowałem skończyć rozgrzebany doktorat. Zbędne bzdury, które równie dobrze mógłbym zapisać na papierze toaletowym. Zbliżałem się do magicznej, przerażającej liczby 33 lat. Chrystus za kilka dni umrze na krzyżu (trzeba było zostać w Tybecie, głupcze!), Einstein sześć lat temu napisał równanie, które na trwałe wyryło się w życiorysie kilkuset tysięcy mieszkańców dwóch japońskich miast. Ja z nieubłaganą konsekwencją opuszczałem kategorię "młody, dobrze się zapowiadający" i zmierzałem w stronę "nie możemy go tak po prostu wyrzucić". Nic dramatycznego, wokół mnie było mnóstwo wzorców do naśladowania. Byłem zdrowy, niezbyt błyskotliwy, ale dosyć inteligentny, żeby nie rzucało się to zbytnio w oczy, przeczytałem dostateczną liczbę książek, żeby wypowiedzieć trzy sensowne zdania na raz, co i tak stawiało mnie powyżej średniej. Ale miałem także to rozpaczliwe przekonanie, że powinienem być w zupełnie innym miejscu. Pewnie w tym kraju każdy ma wrażenie, że jest nie na swoim miejscu. Mojemu szefowi, dzięki zręcznie rozdanym koniakom, uściskom dłoni i pochlebstwom udało się zdobyć grant na zakup sprzętu. Wciąż pracowaliśmy na komputerach wyglądających jak rekwizyty z "Zakazanej Planety", ale oto niespodziewanie mieliśmy zakupić aparaturę badawczą za kilka milionów. Ot, szczęśliwe czasy kapitalizmu. W nagrodę za trafny wybór firma sprzedająca nam sprzęt fundowała bezpłatne szkolenie - w Alpach. Byłem trzeci na liście kandydatów do wyjazdu. Odpowiednie miejsce, żeby snuć plany o wykończeniu rywali. Pojechał ktoś inny. Wrócił opalony i tak samo nieświadom działania aparatury jak przed wyjazdem. Przemyślni gospodarze nie pomyśleli o tłumaczu. Firma stanęła jednak na wysokości zadania i zorganizowała następne spotkanie w stolicy. Tutaj było już znacznie mniej chętnych. Pojechałem. Boy hotelowy próbujący wyrwać mi walizkę, szwedzki stół, mózgi rozżarzone od telefonów komórkowych - blichtr, marność nad marnościami - jakże chciałem być tego częścią. Marek był przedstawicielem handlowym - Nokia w kaburze, Pentium w neseserze, mundur prosto od Gucciego (a może Gucci to ten facet od butów?). Prowincjusz został oczarowany, Kopciuszek wreszcie trafił na swój bal. A książę dostrzegł Kopciuszka. Nic z tych rzeczy, o których myślicie. Tłum kobiet falujących za Markiem mówił o jego preferencjach seksualnych. Zresztą i ja miałem powodzenie wśród studentek (i nie zawsze chodziło tylko o wpis do indeksu). Po błyskotliwym wykładzie Marek zaprosił mnie na piwo. Początkowo sądziłem, że wreszcie ktoś się na mnie poznał, że padną sakramentalne słowa: "nasza firma poszukuje takich ludzi jak ty". W pewnym sensie miałem rację. Marek musiał dostrzec we mnie tęsknotę za jego światem, światem młodych, dobrze zarabiających, miejskich profesjonalistów. Tego wieczora Marek wydał w pubach więcej niż wynosiły moje miesięczne zarobki. Nie było to nic trudnego, zważywszy na ich wysokość. Przez chwilę uwierzyłem, że poznałem ten świat, nie mniej dla mnie obcy niż "Planeta małp". Dyskretne skinienia głów bramkarzy, życzliwe uśmiechy barmanów, błyskotliwe słowne pojedynki, nagła powaga przy załatwianiu interesów. Tutaj wszyscy wszystkich znali, porozumiewali się kodem, dla mnie prawie niewidocznym i niezrozumiałym. Mój świat obserwowałem jedynie przez okno taksówki. I wcale mi się nie podobał. Markowi udało się przedłużyć mój pobyt jeszcze o tydzień. Oczywiście na koszt firmy. Mnie nie śpieszyło się do powrotu. Mały, ukryty we mnie snob wył z zachwytu. Jednocześnie coraz lepiej zdawałem sobie sprawę, kim naprawdę jestem. Nie była to miła refleksja. Jeżeli Marek bawił się rozbudzaniem we mnie kompleksu niższości, to działał bezbłędnie. Nie chodzi o to, jakie wybrałeś studia, ani czy stać cię na kursy obcych języków, czy rodzice zafundowali ci pobyt na Harvardzie, czy przyjaźniłeś się z odpowiednimi ludźmi. To sprawa TY kontra Ty. Oni po prostu byli lepsi. Jak nowy gatunek - smukli, opaleni, wysportowani, pełni poświęcenia (dla firmy i kariery), pracowici, inteligentni, europejscy. Może przeczytali mniej książek niż ja, ale za to odpowiednie. W przeddzień wyjazdu Marek zaprosił mnie na party. "Nic oficjalnego, ale poznasz kilku moich przyjaciół". Jak polec, to z honorem. Kupiłem garnitur ("Oczywiście może pan go zwrócić, jeżeli będzie się pan w nim źle czuł"), dałem też zarobić pucybutowi. Wieczorem Marek przyjechał po mnie do hotelu. Nie skomentował nowego stroju, ale w jego oczach dostrzegłem lekką drwinę. To była willa faceta od filmów reklamowych. Rozmiar hangaru samolotowego, ale poza tym żadnej ostentacji. Wszystko rozplanowane tak, aby zachwycić nawet Greków rozmiłowanych w architekturze i geometrii. Gdzieniegdzie trochę awangardy, trochę tego, co z braku pomysłów nazywa się postmodernizmem, ale wszystko z umiarem. Wszystko na swoim miejscu. Sterylne, idealne. Marek przedstawiał mi gości. "Ten facet w jedwabnej koszuli, to number one - najlepszy w swojej dziedzinie. Jest wizażystą". "Pedał?" - zapytałem, bo tylko to kojarzyło mi się z tym zawodem. "Masz coś przeciwko gejom?" - zapytał Marek i w jego tonie wyczułem lekką naganę. "Nie, skąd. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby moja siostra chodziła z gejem" - zdobyłem się na dowcip. "Gej - im wcale nie jest tak wesoło. I wiesz, co oni sobie robią - wsadzają w tyłek" - wył we mnie prowincjonalny, bigoteryjny brat bliźniak. "Słyszałam, że pracujesz na uczelni. Marketing, public relations, czy coś innego"... To miłe, że zdobyła się na takie kłamstewko. W moim przydużym garniturze (matka powtarzała - "kupuj większy rozmiar, kiedy wyrośniesz, będzie leżał jak ulał") i byle jak zawiązanym krawacie, na pewno nie wyglądałem na speca od marketingu. "Uczę inżynierii sanitarnej" - skłamałem. Nie miałem już sił, żeby nawet starać się przyciągnąć jej uwagę. Przez następne 10 minut tłumaczyłem jej, jak działa odstojnik Imhoffa i jakie są przekroje rur kanalizacyjnych. Znosiła to nad wyraz dobrze. W końcu odpłynęła, niedostępna jak góra Fudżi, obiecując na pożegnanie, że na pewno się jeszcze spotkamy. "Na pewno. Pomyślisz o mnie dzisiaj pod prysznicem, naga i błyszcząca od mydła?". Zostaw to, wracaj do swojego pipidówka, do skretyniałych studentów, którym brak rozumu nie pozwolił nawet na próbę dostania się na lepsze studia. Do produkujących tony papieru docentów i profesorów, których jedyną rozrywką jest wzajemne gnojenie się, do ciepłego piwa, przegranych kolegów, brudnego akademika, cuchnących ludzi w autobusie, kłótni z kasjerką w sklepie - to twój prawdziwy świat. Może ma pewne wady, ale nikt nie jest doskonały. Tam jesteś u siebie. Tam nawet ciebie mogą uważać za szczęśliwca. Mogłeś trafić gorzej, masz wszystko, co potrzebne do życia i rozmnażania się - ciepło, jedzenie i suchy kąt - mój doppelganger. Jak miło pogodzić się ze sobą, zobaczyć wszystko we właściwej perspektywie. Szum głosów i kolejny kieliszek wina powoli mnie usypiały. Dotarło do mnie, że wokół panuje cisza. Podniosła - jakby zauważyła bohaterka Harlequina. Na koniec zostawiłem małą niespodziankę - gospodarz domu podszedł do brzydkiej dziewczyny w przyciasnej sukience, która wyszła z mody przynajmniej rok temu. Mógłbym postawić setkę czystej przeciwko long drinkowi, że była nauczycielką. Z mojego fotela mogłem obserwować, jakby taśma z napisem "rzeczywistość" nagle zaczęła zwalniać. W przeciwległym kącie pokoju dostrzegłem Marka. Wyraźnie kogoś poszukiwał. Pewnie mnie, pomyślałem. Dupek, jak jest taki sprytny, to niech mnie poszuka. W tym momencie nasze oczy spotkały się. Na sekundę. To wystarczyło, żeby zawyły syreny alarmowe. Moje nadnercza wepchnęły we mnie ilość adrenaliny zdolną unieść w powietrze słonia, naczynia krwionośne skóry skurczyły się, serce przyśpieszyło, a źrenice skurczyły. Włosy podniosły w bezsensownej próbie przestraszenia przeciwnika. Mój rdzeń kręgowy, odziedziczony po dziadku-płazie i babce-dinozaurze przejął kontrolę. Nazbyt wolna kora mózgowa mogła już tylko siedzieć cicho i obserwować, co się stanie za chwilę. Marek dał znak stojącemu obok mnie "znanemu dziennikarzowi" i "młodej, postmodernistycznej pisarce". Teraz znajdowałem się już w świetle trzech par oczu. Przede mną gospodarz domu właśnie przegryzał gardło dziewczynie w przyciasnej sukience. Było to konsekwentnym zakończeniem wieczoru. W jakiś sposób to przeczuwałem. Oni byli drapieżnikami, nowym gatunkiem drapieżników, przy których tyranozaurus był pluszowym niedźwiadkiem. Pewnie tak być musiało. Nasz przodek uciekał przed wszechpotężnymi gadami, później tygrysem, a jeszcze później przed całym szeregiem innych drapieżników. Aż w końcu się od nich uwolniliśmy. Puste miejsce czekało. Na nich. Perfekcyjni, opanowani, zorganizowani, lepsi. Może rozwinęli się z nas, a może z zupełnie innej linii - może to triumf gadów, które oddały nam planetę we władanie tylko na mgnienie oka. Złoty strzał ewolucji, mimikra, konwergencja... Na razie byłem królikiem hipnotyzowanym przez trzy wspaniałe pytony jednocześnie. Ale królik potrafi czasem przechytrzyć węża. Inaczej już by nie istniał. Prawdopodobnie nie spodziewali się tak szybkiej reakcji u faceta z nadwagą, który fitness klub widział jedynie w telewizji. A może tylko mi się wydaje i z jakichś powodów chcieli, żebym uciekł? Do hotelu wpadłem tylko po dowód osobisty. Nie wątpiłem w ich szybkość porozumiewania się. Prawdopodobnie wiedziano o mnie już w całym mieście. Wierzyłem jednak, że nie zaatakują na oczach innych królików. W chwili kiedy wychodziłem, zadzwonił telefon. "Posłuchaj, to wszystko był żart. Niewinna inscenizacja. Przykro mi, że wziąłeś to tak poważnie". Obrażali moją inteligencję. Dokąd jednak miałem się udać? Na uczelnię nie miałem po co wracać, bo będą na mnie czekać, zanim dojadę. Uciekać za granicę? Na Zachód opanowany przez NICH? Miałem znajomego w Rumunii. Tam na pewno nie ma ICH zbyt wielu. Z Rumunii mogłem się jakoś dostać do Turcji, a stamtąd, chociaż nie miałem pojęcia za co ani jak - do Afryki. Może zatrzymam się w Iranie, który, zapewne nieświadomie, kontroluje ICH populację na swoim terenie, a może pojadę do serca Afryki, gdzie nie dotarł jeszcze mit białego człowieka z teczką i telefonem komórkowym. Nie mogłem się powstrzymać, żeby z ulicznego automatu nie zadzwonić do domu Marka. Tak jak się spodziewałem, odpowiedziała mi automatyczna sekretarka. Moja wiadomość była krótka: "Nie wiem, kim jesteście i nawet nie chcę wiedzieć. Pamiętaj o jednym. Któregoś dnia pojawi się jeszcze potężniejszy drapieżnik, który wygoni was z waszych łowisk i sprawi, że zdechną z głodu wasze młode. A durne, leniwe, zacofane króliki przeżyją i zatańczą na waszych grobach". Tomasz Perkowski TOMASZ PERKOWSKI Urodzony w 1969 roku w Warszawie, mieszka w Szczecinie, doktor nauk rolniczych. Dyrektor departamentu komunikacji społecznej w Zachodniopomorskiej Kasie Chorych. Pisuje w lokalnych gazetach na tematy ekologiczne. W debiutanckim opowiadaniu "Oni", powstałym pod wrażeniem roku studiów "u Sorosa" na Uniwersytecie Środkowoeuropeskim w Budapeszcie, próbuje Perkowski alegoryzować sytuację młodych na przełomie wieków. Poniżeni blokersi, przebojowe wilczki z ambicjami, wyluzowani humaniści-olewacze... wszyscy oni, w nierównym oczywiście stopniu, są zaklęci w tym krótkim wampirycznym dreszczowcu z wyższych sfer. (mp)