Parsons Tony - Moja ulubiona żona(1)
Szczegóły |
Tytuł |
Parsons Tony - Moja ulubiona żona(1) |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Parsons Tony - Moja ulubiona żona(1) PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Parsons Tony - Moja ulubiona żona(1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Parsons Tony - Moja ulubiona żona(1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
tony
parsons
MOJA
ULUBIONA
ŻONA
z angielskiego przełożyła
IZABELA MATUSZEWSKA
WARSZAWA 2008
Strona 4
Tytuł oryginału: MY FAVOURITE WIFE
Copyright © Tony Parsons 2008 All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Aleksandra i Andrzej Kuryłowicz
2008
Copyright © for the Polish translation by Izabela Matuszewska 2008
Redakcja: Barbara Nowak
Zdjęcie na okładce: Ken Seet/Corbis
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-88722-38-7
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.merlin.pl
www.empik.com
www.ksiazki.wp.pl
WYDAWNICTWO ALEKSANDRA I ANDRZEJ KURYŁOWICZ
adres dla korespondencji:
Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
Wydanie II Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole
Strona 5
Yuriko, MUŻ
Strona 6
Kochałem ją.
Była to miłość od pierwszego wejrzenia,
miłość do ostatniego wejrzenia,
miłość od każdego i do każdego wejrzenia*
Lolita
* przekł. Michał Kłobukowski
Mężczyzna, który ma dwa domy, traci rozum. Mężczyzna,
który ma dwie kobiety, traci duszę.
chińskie przysłowie
Strona 7
CZĘŚĆ PIERWSZA
Bądź księciem
Strona 8
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Bill musiał na chwilę przysnąć, ponieważ ocknął się rap-
townie, kiedy limuzyna podskoczyła na wyboju, i już byli w
Szanghaju. Ciemność rozcinały wieżowce dzielnicy Pudong.
Przetarł oczy i odwrócił się do żony i córki na tylnym siedze-
niu. Czteroletnia Holly spała z główką na kolanach mamy,
jasne loki opadały jej na buzię. Miała na sobie strój księżnicz-
ki z filmu Disneya, tylko Bill nie był pewien z którego.
— Musi jej być w tym niewygodnie — powiedział półgło-
sem.
Przez większą część lotu Holly nie spała lub zapadała w
króciutkie drzemki. Żona Billa, Becca, zdjęła dziewczynce z
głowy diadem.
— Nic jej nie będzie — powiedziała.
— Wszyscy cudzoziemcy patrzeć na to z zazdrością —
oznajmił kierowca imieniem Tygrys, pokazując zarysy Pudon-
gu na horyzoncie. — Piętnaście lat temu to wielkie bagnisko.
— Tygrys miał dwadzieścia parę lat, a na sobie sztywną służ-
bową liberię z trzema złotymi paskami na mankiecie. Pokiwał
głową z ostentacyjną dumą. — Nowiutkie, szefie. Wszystko
nowiutkie.
Bill uprzejmie skinął głową, ale to nie młodość Szanghaju
11
Strona 9
rzuciła mu się najbardziej w oczy, tylko jego przytłaczający
ogrom. Przejeżdżali właśnie przez rzekę, szerszą, niż mógł to
sobie wyobrazić, na drugim brzegu widział złoty blask świateł
Bundu, kolonialnych zabudowań przedwojennej części miasta
zapatrzonej na drapacze chmur Pudongu. Przeszłość Szan-
ghaju patrzyła na swoją własną przyszłość.
Samochód zjechał z mostu i zaczął przyspieszać, kiedy
zmniejszył się ruch na ulicy. W przeciwnym kierunku na chy-
boczącym się, starym rowerze bez świateł jechało pod prąd
trzech brudnych, czarnych mężczyzn w podartych ubraniach.
Jeden siedział na kierownicy, drugi na siodełku, odchylony do
tyłu, trzeci pedałował na stojąco. Pojazdem wyraźnie zatrzę-
sło, kiedy samochód minął ich pędem. Po chwili zniknęli z
oczu.
Wyglądało na to, że nie zauważyli go ani Becca, ani kierow-
ca i Bill zaczął się zastanawiać, czy mu się przypadkiem ten
osobliwy pojazd nie przywidział wskutek zmęczenia i podeks-
cytowania. Trzej mężczyźni w łachmanach na ciemnym rowe-
rze, wlokący się pod prąd pasem szybkiego ruchu?
— Tatusiu?
Holly poruszyła się w morzu falban swojej balowej sukien-
ki. Becca przycisnęła ją mocniej do siebie.
— Mamusia jest przy tobie — powiedziała.
Holly westchnęła niczym trzylatek, którego cierpliwość jest
na wyczerpaniu. Kopnęła w oparcie przedniego fotela.
— Potrzebuję was obojga — oznajmiła.
***
Bill otworzył drzwi i wszyscy troje wytrzeszczyli oczy na
luksus swojego przyszłego mieszkania niczym turyści we wła-
snym domu. Pomyślał o ich wiktoriańskim szeregowcu w
Londynie — o ciemnych schodach, odrapanym oknie w wyku-
szu, piwnicy cuchnącej kilkusetletnią stęchlizną. W tym miej-
scu nie było nic starego ani obskurnego. Przekręcił klucz w
drzwiach i jakby wkroczyli w nowy wiek.
12
Strona 10
Czekały na nich podarunki: bukiet białych lilii w celofanie,
szampan w kubełku z lodem i największy kosz owoców, jaki
widział świat.
Dla Billa Holdena i jego rodziny od kolegów z Butterfield,
Hunt and West. Witamy w Szanghaju.
Bill wziął do ręki butelkę i popatrzył na etykietkę w kształcie
herbu na tarczy.
Dom perignon, pomyślał. Dom perignon w Chinach. Pod-
szedł do drzwi sypialni małżeńskiej i obserwował przez chwi-
lę, jak Becca delikatnie ubiera Holly w piżamę. Dziewczynka
pochrapywała cicho.
— Śpiąca Królewna — uśmiechnął się.
— Nie śpiąca królewna, tylko Piękna — sprostowała Becca.
— Z Pięknej i bestii. Wiesz, zupełnie tak jak my.
— Bec, jesteś dla siebie nazbyt surowa.
Becca dokończyła przebieranie dziewczynki.
— Powinna spać dzisiaj z nami — szepnęła. — Może się w
nocy obudzić i nie będzie wiedziała, gdzie jest.
Bill skinął głową i podszedł do łóżka, żeby ucałować córkę
na dobranoc. Poczuł przypływ czułości, kiedy muskał ustami
jej policzek. Potem zostawił Beccę z dzieckiem, a sam poszedł
obejrzeć resztę mieszkania. Był wykończony, ale zarazem
szczęśliwy. Zapalał i gasił światła, bawił się pilotem wielkiego
telewizora plazmowego, otwierał i zamykał szafki. Takie
ogromne mieszkanie. Czuł się prawdziwym szczęściarzem.
Luksusowy apartament, nawet zastawiony skrzyniami, które
przywieźli ze sobą z Londynu, sprawiał imponujące wrażenie.
Numer trzydzieści jeden, blok B, osiedle Rajskie Rezydencje,
ulica Hongqiao, Nowa Dzielnica Gubei, Szanghaj, Chińska
Republika Ludowa. Żadne miejsce, w którym dotąd mieszkali
w Anglii, nie mogło się z nim równać.
Jeśli zdecydują się tu pozostać po wygaśnięciu jego dwu-
letniego kontraktu, obiecano im kolejny szczebel na drabinie
13
Strona 11
szanghajskich nieruchomości — zamknięte osiedle dla ekspa-
triantów, z własnym polem golfowym, centrum odnowy bio-
logicznej i basenem. Billowi jednak podobało się tutaj. Czy
mogłoby być gdzieś jeszcze lepiej? Pomyślał o swoim ojcu —
co też staruszek by powiedział, gdyby to zobaczył? Rozpako-
wywanie może poczekać do jutra. Poszedł z butelką szampana
do kuchni i zaczął przeszukiwać szafki, aż znalazł dwa kielisz-
ki. Kiedy wrócił do salonu, Becca stała przy oknie.
— Powinieneś to zobaczyć — powiedziała.
Bill podał żonie kieliszek i spojrzał z dziesiątego piętra na
dziedziniec. Rajskie Rezydencje składały się z czterech bloków
mieszkalnych otaczających podwórze z fontanną w kształcie
matki z dzieckiem i światłami połyskującymi spod wody.
Dziedziniec zastawiony był ciasno nowiutkimi, błyszczą-
cymi autami: bmw, audi, mercedesy, jedno dziwne porsche
boxter i dwie dziewięćsetjedenastki. Silniki mruczały cicho, za
kierownicami siedzieli lub stali oparci o drzwiczki eleganccy,
wymuskani Chińczycy. Wyglądali, jakby przybyli z innego
świata niż trzej mężczyźni na rowerze, których Bill widział na
moście. Między samochodami krzątał się portier i gestykulu-
jąc gorączkowo, usiłował zapanować nad sytuacją. Nikt jed-
nak nie zwracał na niego uwagi.
— To dlatego, że dzisiaj sobota — stwierdził Bill, upijając
szampana.
— Nie o to chodzi — powiedziała Becca. Stuknęli się kie-
liszkami i Becca kiwnęła głową w stronę okna. — Patrz.
Więc Bill patrzył. Po chwili z budynków Rajskich Rezyden-
cji zaczęły jedna po drugiej wychodzić wystrojone młode ko-
biety i niczym w filmie przyrodniczym o obyczajach godowych
zwierząt każda podeszła do jednego z mężczyzn czekających
przy samochodach. Żadna z par nie pocałowała się na przywi-
tanie.
Jedna z dziewcząt przyciągnęła uwagę Billa — wysoka, z
kwiatem we włosach. Orchidea, pomyślał. Może orchidea.
14
Strona 12
Kobieta wyszła z bloku naprzeciwko i podeszła do dzie-
więćsetjedenastki. Podniosła głowę na okna ich budynku, a
wtedy Becca jej pomachała. Dziewczyna jednak nie odpowie-
działa. Wśliznęła swe smukłe ciało na siedzenie pasażera w
porsche i poprawiła spódnicę, wciskając długie nogi. Mężczy-
zna siedzący za kierownicą odwrócił się do niej i coś powie-
dział. Był od niej o jakieś dziesięć lat starszy. Dziewczyna za-
trzasnęła drzwiczki i samochód odjechał.
Bill i Becca popatrzyli na siebie i wybuchnęli śmiechem.
— Co to za miejsce? — Potrząsnęła głową. — Czy to jakiś...?
Gdzie my trafiliśmy?
Bill nie miał zielonego pojęcia.
Popijali więc szampana i obserwowali piękne dziewczęta
odjeżdżające ze swymi mężczyznami w drogich samochodach,
i zanim opróżnili kieliszki, byli już nieprzytomni ze zmęcze-
nia.
Wzięli razem prysznic, namydlali się nawzajem z intymną
czułością, po czym położyli się do łóżka z Holly pośrodku.
Uśmiechnęli się do siebie nad śpiącą buzią córeczki.
***
Bill spał aż do pierwszego brzasku, a wtedy nagle obudził
się zupełnie przytomny.
Policzył rzeczy, które nie pozwalały mu ponownie zasnąć.
Jego zegar biologiczny tęsknił do londyńskiego czasu. Jutro o
ósmej rano kierowca Tygrys zawiezie go do biura Butterfield,
Hunt and West w dzielnicy Pudong i tam Bill rozpocznie swo-
ją nową pracę. Zżerała go ciekawość miejsca, w którym się
znaleźli, i jak wygląda ich nowy świat w świetle dziennym.
Więc czy mógłby spać z głową przepełnioną tyloma sprawa-
mi? Najciszej jak mógł, wstał z łóżka, ubrał się i wymknął z
mieszkania.
Samochody, w których wieczorem mężczyźni wyczekiwali
na swoje kobiety, zniknęły z podwórza, z wyjątkiem limuzyny
Tygrysa. Chińczyk spał w środku z gołymi stopami opartymi o
deskę rozdzielczą po obu stronach kierownicy. Poderwał się
na widok przechodzącego Billa.
15
Strona 13
— Dokąd, szefie? — zapytał, wkładając buty.
— Przecież jest niedziela — zauważył Bill. — Nie macie w
niedzielę wolnego?
Tygrys popatrzył na niego tępo. A potem zrobił urażoną
minę.
— Dokąd jedziemy, szefie?
— Idę na spacer — odparł Bill. — I przestań mówić do
mnie „szefie”.
Może dla Tygrysa nie istniał dzień wypoczynku, ale na uli-
cach Gubei czuło się taką samą niedzielę jak w Anglii — poza
jakimś dziwakiem uprawiającym jogging i spacerowiczem z
psem okolica była cicha i zabita okiennicami. Ponieważ zaczął
się czerwiec, upał dawał już o sobie znać.
Bill szedł dalej. Nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy to, co
nazywał w duchu „prawdziwymi Chinami”, Chinami, które nie
miały nic wspólnego z plazmowymi telewizorami i dom peri-
gnonem. Gdzieś tu w pobliżu leżały prawdziwe Chiny. Musiały
gdzieś tu być. Na razie jednak, jak okiem sięgnąć, wszędzie
wyrastały nowoczesne wieżowce w bezładnej plątaninie sty-
lów, tu i ówdzie przetykane skrawkami starannie wypielę-
gnowanych zieleńców i przerośniętych pomników. Były też
restauracje pod najróżniejszymi barwami: tajlandzkie, wło-
skie — wszystkie poza chińskimi; supermarket Carrefour,
kilka międzynarodowych szkół, łącznie z tą, do której jutro
rano ma pójść Holly. Niewielkie parki. Naprawdę ładna okoli-
ca, dużo bardziej zielona i czystsza niż obskurne rejony Lon-
dynu z kwitnącą przestępczością, które pozostawili za sobą.
Tutaj mogą mieszkać. Jego rodzina, jego żona i córka mogą tu
być szczęśliwe. Czuł ulgę i cichą satysfakcję.
Zerknął na zegarek i doszedł do wniosku, że ma jeszcze
sporo czasu, zanim Holly i Becca się obudzą, więc ruszył w
stronę wschodzącego słońca. Kiedy zostawił za sobą Nową
Dzielnicę Gubei, ulice szybko zaczęły się zapełniać. Z ciemnych
bocznych uliczek patrzyły na niego niewidzącym wzrokiem
16
Strona 14
kobiety sprzedające obite owoce. Ktoś go potrącił. Ktoś mu
splunął pod nogi. Mimo niedzieli na budowie pracowali męż-
czyźni w dwuczęściowych ubraniach roboczych zalepionych
grubą warstwą brudu. Zupełnie nagle ulice zaroiły się od lu-
dzi, całej masy ludzi.
Przystanął, żeby się rozejrzeć. Szerokimi ulicami ciągnął
sznur pojazdów, klaksony trąbiły jak oszalałe, nikt nie zważał
na światła, przechodniów ani innych użytkowników drogi. Za
kierownicą srebrnego buicka excelle zauważył młodą, atrak-
cyjną dziewczynę w okularach przeciwsłonecznych, z włosami
spiętrzonymi wysoko na głowie. Ulicami jeździły taksówki —
volkswageny santana, ubłocone śmieciarki wypełnione po
brzegi śmieciami i ludźmi. I ciężarówki, mnóstwo ciężarówek
z ładunkami kartonowych pudeł, pomarańczowych słupków
drogowych albo świń, albo samochodów, nowiuteńkich i
błyszczących od salonowego wosku.
W miarę jak słońce pięło się coraz wyżej, a Bill szedł coraz
dalej na wschód, ulice stawały się hałaśliwsze i coraz bardziej
obce. Na chodnik wjechała jakaś kobieta na skuterze i o mały
włos nie wpadła na Billa, trąbiąc wściekle klaksonem. Po
chwili minęła go pędem ławica rowerzystów w wielkich czar-
nych goglach.
Nagle Bill poczuł różnicę czasu — oszołomienie, które na-
stępuje po długim locie, zimny pot wyczerpania. Nie zawrócił
jednak. Chciał poznać to miejsce.
Szedł dalej wąskimi uliczkami, gdzie chudzi mężczyźni go-
lili się nad starymi metalowymi miednicami, gdzie kobiety
karmiły swoje grube dzieci i gdzie rozpadające się domy z
czerwonymi dachówkami obwieszone były schnącą bielizną i
antenami satelitarnymi. Potem, ni stąd, ni zowąd, bezładne
skupiska brzydkich chałup z czerwonymi dachówkami ustąpi-
ły miejsca nowiutkim, błyszczącym wieżowcom i centrom
handlowym.
Przed wejściem do Prądy mężczyźni o skórze poczerniałej
od słońca i brudu próbowali nam sprzedać fałszywe zegarki
17
Strona 15
Rolex i DVD z najnowszym filmem Toma Cruise'a. Młode
kobiety osłaniały się przed słońcem parasolkami, a na ogrom-
nych billboardach nagie zachodnie modelki reklamowały pre-
paraty do rozjaśniania cery.
Idąc tak, Bill poczuł nagle coś, czego nigdy dotąd sobie nie
uświadamiał: niemal namacalną obecność milionów ludzkich
istnień. Tylu ludzi na całym świecie, tyle żywotów. Było to
trochę tak, jakby po raz pierwszy uwierzył naprawdę w ich
istnienie. Szanghaj nie pozostawiał pod tym względem wiel-
kiego wyboru.
Zatrzymał jednego z volkswagenów santana, ponieważ
chciał jak najszybciej zobaczyć Bund, ale kierowca taksówki
nie rozumiał go ani w ząb i wysadził nad rzeką, zadowolony,
że się go wreszcie pozbył. Bill wysiadł na nabrzeżu tuż przy
stacji promu rzecznego, który jednak nie pełnił funkcji atrak-
cji turystycznej, był raczej rodzajem publicznego transportu
miejskiego.
Zapłacił banknotem o najniższym nominale, jaki miał,
otrzymał jakieś brudne RMB reszty, po czym dołączył do kłę-
biącej się ciżby czekającej na przeprawę. Próbował się zorien-
tować, gdzie się zaczyna kolejka, ale po dłuższej chwili stwier-
dził, że w ogóle nie ma tu żadnej kolejki.
Kiedy prom zapełnił się ludźmi i bynajmniej wcale nie
przestał zabierać następnych, aż Bill poczuł tłum napierający
nań z każdej strony i naszła go natrętna myśl, że łódź jest zde-
cydowanie przeciążona, doszedł do wniosku, że to są właśnie
prawdziwe Chiny.
Liczby. Wszędzie chodziło o liczby.
To z powodu liczb on rozpocznie nazajutrz rano nową pra-
cę. Z powodu liczb przyszłość jego rodziny rozegra się właśnie
w tym mieście, a dawne finansowe problemy odejdą w prze-
szłość. To liczby wypełniały sny i marzenia biznesmenów od
Sydney aż po San Francisco — miliard klientów, miliard no-
wych kapitalistów, miliardowy rynek.
Usiłował w ścisku poruszyć rękami, żeby sprawdzić godzinę
18
Strona 16
na zegarku. Zastanawiał się, czy zdąży wrócić do domu, zanim
obudzą się Becca i Holly. Prom odbił od brzegu.
***
Tego popołudnia zwiedzali miasto.
Całą trójką stali w kolejkach, aby wjechać na szczyt wieży
telewizyjnej Wschodnia Perła, skąd oglądali łodzie na rzece
Huangpu i stwierdzili, że to miasto zdaje się ciągnąć bez koń-
ca.
Po drugiej stronie wieży zobaczyli park pełen panien mło-
dych. Były ich tam setki — wszystkie ubrane na biało wygląda-
ły jak stado łabędzi, kiedy stały dookoła stawów i pokarmem
dla ryb o kolorze konfetti karmiły japońskie karpie koi.
Bill podniósł Holly, żeby lepiej widziała.
— Jutro idziesz do nowej szkoły — oznajmił.
Dziewczynka nie odpowiedziała. Szeroko otworzyła oczy na
widok tylu panien młodych.
— Poznasz mnóstwo nowych koleżanek i kolegów — po-
wiedziała Becca.
Złapała córeczkę za nogę w kostce i potrząsnęła nią deli-
katnie, żeby dodać dziecku odwagi. Holly myślała przez chwi-
lę, gryząc dolną wargę.
— Będę bardzo zajęta — orzekła.
Chociaż obcokrajowcy już od długiego czasu nie stanowili
w Szanghaju żadnej osobliwości, tego popołudnia Bill, Becca i
Holly byli jedynymi nie-Chińczykami na szczycie wieży
Wschodnia Perła i ludzie przyglądali im się ciekawie.
Matka i córka z jasnymi włosami, jasną skórą i błękitnymi
oczami wyglądały jak pogoda. Mężczyzna trzymał dziewczyn-
kę na rękach, ona obejmowała go rączkami za szyję, a kobieta
otaczała męża ramieniem.
Takie właśnie sprawiali wrażenie — niewielka rodzinka
trzymająca się razem w swoim nowym domu, okazująca sobie
19
Strona 17
niemal dziecięcą czułość, jak gdyby żadne z nich nie potrafiło
żyć bez tego fizycznego kontaktu i bez siebie nawzajem.
Wszyscy wiedzieli, że ludzie Zachodu nie dbali o rodzinę
tak jak Chińczycy, a zwłaszcza ci ludzie Zachodu, którzy
mieszkali w Szanghaju. Ci troje wydawali się inni.
Strona 18
ROZDZIAŁ DRUGI
Wyszedł, zanim się obudziła.
Becca zostawiła Holly śpiącą w sypialni. Chodząc po
mieszkaniu, omijała sterty skrzyń. W łazience pozostały ślady
po branym prysznicu, zapach wody po goleniu, krawat, który
po przymierzeniu został na oparciu krzesła. Wyobraziła sobie
Billa w nowej pracy — siedzi przy biurku, ciężko pracuje, gor-
liwie marszczy brwi — i poczuła ukłucie, które pamiętała z
dawnych czasów: uczucie, że coś się zaczyna.
Wybrała na chybił trafił jedną ze skrzyń i podważyła wieko.
W środku leżały spakowane dziecięce sprzęty: różowe wysokie
krzesełko w trzech częściach, wanienka, materacyk, kocyki,
sterylizatory i pluszowe króliki. Wszystkie stare rzeczy Holly.
Becca zatrzymała je i przewiozła na drugi koniec świata nie z
sentymentu bynajmniej. Trzymała je dla drugiego dziecka. Po
siedmiu latach ich małżeństwo osiągnęło etap, kiedy żadne z
nich nie miało wątpliwości, że będzie następne dziecko.
Wróciła do sypialni i przyglądała się śpiącej Holly. Potem
odkryła ją i przytrzymała stopki dziewczynki, dopóki mała nie
zaczęła się kręcić. Wyprężyła się, zamruczała coś i próbowała
się zwinąć dalej do snu.
— Wstawaj, śpioszku, pora budzić się po troszku — powie-
działa Becca.
21
Strona 19
Stała i wsłuchiwała się w ciężki oddech Holly, świszczenie
bardziej niż chrapanie, spowodowane astmą.
— Chodź, skarbie, idziesz dzisiaj do szkoły.
Podczas gdy dziewczynka się rozbudzała, Becca krzątała się
po nowej, dziwnej kuchni, aby przygotować śniadanie. Po
chwili Holly przyszła i ziewając, usiadła przy stole.
— Trochę się martwię — powiedziała z łyżką znierucho-
miałą w połowie drogi między talerzem a ustami.
Becca dotknęła jej buzi i założyła kosmyk włosów za ma-
leńkie, odstające uszko.
— O co się martwisz, kochanie? — spytała.
— Trochę się martwię o umarłych — odparła poważnie
dziewczynka, a kąciki jej ust wywinęły się do dołu.
Becca oparła się na krześle.
— O umarłych?
Dziewczynka kiwnęła głową.
— Boję się, że im się nie poprawi.
Becca westchnęła, bębniąc palcami o stół.
— Nie martw się o umarłych — powiedziała. — Martw się o
swoje czekoladowe kulki w mleczku.
Po śniadaniu Becca przygotowała inhalator. Była to już te-
raz rutynowa czynność. Ustnik pomagał dziewczynce wdychać
lekarstwo. Szeroko otwarte niebieskie oczy patrzyły na matkę
znad urządzenia.
Tuż przed dziewiątą, trzymając się za ręce, Becca i Holly
poszły do Międzynarodowej Szkoły w Gubei. Wydawało się, że
chodzą tam dzieci wszystkich narodowości świata. Potem na-
stąpił ten niezręczny moment, kiedy trzeba się było rozstać, i
Holly złapała się mamy paska od spodni. Zaraz jednak zjawiła
się pulchna, mniej więcej czteroletnia dziewczynka, z wyglądu
Koreanka lub Japonka, wzięła Holly za rękę i zaprowadziła ją
do klasy, gdzie australijska nauczycielka zapisywała dzieci na
listę, i w końcu to Becca została na korytarzu jako ta, która nie
ma ochoty wychodzić.
22
Strona 20
Wszyscy rodzice spieszyli do wyjścia. Niektórzy byli ubrani
do biura, niektórzy w stroje sportowe, ale wszyscy zachowy-
wali się tak, jakby mieli niezwykle pilne i ważne sprawy do
załatwienia. Obok Becki przystanęła uśmiechnięta kobieta z
małym, mniej więcej rocznym dzieckiem w wózku spacero-
wym. Była to matka dziewczynki, która zaprowadziła Holly do
klasy.
— Pierwszy dzień, prawda? — odezwała się z amerykań-
skim akcentem. — To trudne chwile.
Becca skinęła głową.
— Sama pani wie, jak to jest. Broda drży, łzy cisną się do
oczu, ale trzeba być dzielnym. — Popatrzyła na kobietę. — To
co dopiero mówić o dziecku?
Kobieta się roześmiała i wyciągnęła rękę.
— Kyoko Smith.
Becca uścisnęła wyciągniętą dłoń. Kyoko powiedziała, że
jest prawniczką z Jokohamy, ale nie pracuje zawodowo. Wy-
szła za mąż za prawnika z Nowego Jorku. Mieszkają w Szan-
ghaju prawie dwa lata. Becca oznajmiła, że jest dziennikarką,
ale obecnie nie pracuje, że jej mąż również jest prawnikiem i
ma na imię Bill. A w Szanghaju mieszkają od dwóch dni.
— Ma pani ochotę na kawę? — spytała Kyoko. — Może ju-
tro, bo teraz muszę lecieć.
— Ja też się spieszę — odparła Becca.
— No cóż, to jest właśnie Szanghaj. Wszyscy tu się zawsze
dokądś spieszą.
Idąc powoli z powrotem w stronę Rajskich Rezydencji,
Becca zadzwoniła na komórkę do Billa.
— No i jak poszło?
Od razu się zorientowała, że Bill nie jest sam. Zorientowała
się również, że przez cały czas myślał o Holly i jej pierwszym
dniu w nowej szkole.
— Och, wszystko w porządku — odrzekła dużo bardziej
beztrosko, niż się w rzeczywistości czuła.
— Nic jej nie będzie, Bec — powiedział Bill, wiedząc, jak
23