Palahniuk Chuck - Podziemny krag
Szczegóły |
Tytuł |
Palahniuk Chuck - Podziemny krag |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Palahniuk Chuck - Podziemny krag PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Palahniuk Chuck - Podziemny krag PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Palahniuk Chuck - Podziemny krag - podejrzyj 20 pierwszych stron:
PALAHNKUK
CHUCK
podziemny krąg Podziękowania
Chciałbym podziękować wymienionym poniżej osobom za ich
sympatię i wsparcie, pomimo, no wiecie, tych wszystkich okropieństw,
jakie się wydarzyły.
Ina Gebert
Geoff Pleat
Mike Keefe
Michael Vern Smith
Suzie Vitello
Tom Spanbauer
Gerald Howard
Edward Hibbert
Gordon Growden
Dennis Stovall
Linni Stovall
Ken Foster
Monica Drake
Fred Palahniuk 1
Tyler załatwia mi posadę kelnera, a potem ten sam Tyler
pakuje mi pistolet w usta i mówi, że aby dostąpić życia
wiecznego, trzeba najpierw umrzeć. Ale przez długi czas
byliśmy z Tylerem przyjaciółmi. Ludzie wciąż mnie pytają,
czy znałem Tylera Durdena.
Napierając lufą pistoletu na moje podniebienie, Tyler mówi:
— Tak naprawdę to nie umieramy.
Wyczuwam pod językiem dziurki tłumika, które wywierciliśmy
w lufie pistoletu. Za większą część huku, jaki się rozlega
przy wystrzale, odpowiedzialne są rozprężające się gazy, do
tego dochodzi niezbyt głośny łoskot, z jakim rozpędzający się
pocisk przekracza barierę dźwięku. Żeby wyciszyć te odgłosy,
wierci się po prostu dziurki w lufie, mnóstwo dziurek. Dzięki
nim gazy mają którędy ulecieć, pocisk zaś nie osiąga prędkości
rozchodzenia się dźwięku.
Spróbuj jednak źle wywiercić te dziurki, a pistolet urwie
ci dłoń.
— Trudno to nazwać śmiercią— mówi Tyler. — Przejdziemy
do legendy. Nigdy się nie zestarzejemy.
Przesuwam językiem lufę do policzka i zwracam Tylerowi
uwagę, że ma chyba na myśli wampiry.
9 Budynku, na którego dachu stoimy, za dziesięć minut już nie
będzie. Bierze się dziewięćdziesięcioośmioprocentowy koncentrat
dymiącego kwasu azotowego i dodaje trzy razy tyle kwasu
siarkowego. Wkłada się tę mieszankę do lodowej kąpieli. Potem,
zakraplaczem do oczu, wkrapia się kropla po kropli glicerynę.
I wychodzi nam nitrogliceryna.
Wiem, bo Tyler to wie.
Mieszasz nitro z trocinami i otrzymujesz pierwsza klasa
wybuchowy plastik. Niektórzy mieszają nitro z bawełną i dosypują
epsomitu w charakterze siarczanu. Tak też można. Jeszcze
inni mieszają nitro z parafiną. Tej ostatniej mikstury nigdy,
przenigdy nie udało mi się przyrządzić.
Tak więc stoimy z Tylerem na dachu Budynku Parkera-
-Morrisa, ja z lufą pistoletu w ustach, i słyszymy brzęk tłuczonego
szkła. Rzut oka za krawędź. Dzień jest pochmurny, nawet
na tej wysokości. To najwyższy budynek na świecie, a tak
wysoko wiatr zawsze jest chłodny. Jak cicho tu, w górze.
Odnosisz wrażenie, że jesteś jedną z tych kosmicznych małp.
Ze robisz to, do czego cię wytresowano.
Pociągnij za wajchę.
Wciśnij klawisz.
Nic z tego nie rozumiesz, a potem zwyczajnie umierasz.
Spoglądasz za krawędź dachu z wyżyn stu dziewięćdziesięciu
jeden pięter i widzisz w dole ulicę upstrzoną ludzką mierzwą,
która stoi z zadartymi głowami. Ten brzęk tłukącego się szkła
to okno tuż pod nami. W chmurze odłamków szyby wylatuje
przez nie szafka na akta, wielkości czarnej lodówki. Sześcioszufladowa
szafka na akta, obracając się ospale, spada wzdłuż
fasady budynku, maleje w oczach, znika w zebranym na dole
tłumie.
Gdzieś pod nami, na którymś ze stu dziewięćdziesięciu jeden
pięter, kosmiczne małpy z Komitetu Figli przy Projekcie Feniks
uwijają się jak w ukropie, niszcząc każdy strzęp historii. Tak, to stare powiedzenie, że zawsze zabijasz to, co kochasz,
obowiązuje w obie strony.
Mając w ustach pistolet, a jego lufę między zębami, możesz
mówić tylko samogłoskami.
To nasze ostatnie dziesięć minut.
Wylatuje kolejna szyba, szkło rozpryskuje się jak stado
spłoszonych, roziskrzonych gołębi, i przez wybite okno wysuwa
się cal za calem ciemne drewniane biurko, wypychane mozolnie
przez Komitet Figli. Biurko się przechyla, ześlizguje z parapetu
i koziołkując w powietrzu, spada w tłum niczym czarodziejski
obiekt latający.
Za dziewięć minut nie będzie tu już Budynku Parkera-Morrisa.
Biorąc stosowną ilość wybuchowej żelatyny i owijając nią filary
fundamentów czegokolwiek, jesteś w stanie zburzyć każdy
budynek na świecie. Musisz tylko szczelnie obłożyć te filary
workami z piaskiem, żeby cała siła eksplozji poszła w filary, a nie
rozpełzła się po podziemnym garażu, którego strop podpierają.
Tego przepisu nie znajdziecie w żadnej książce historycznej.
A oto trzy sposoby otrzymywania napalmu: Pierwszy —
miesza się równe porcje benzyny i zamrożonego koncentratu
soku pomarańczowego. Drugi — miesza się równe porcje
benzyny i dietetycznej coli. Trzeci — rozpuszcza się w benzynie
rozdrobnione kocie odchody, aż do zgęstnienia roztworu.
Spytajcie mnie, jak się otrzymuje gaz paraliżujący. Albo jak
się uzbraja wszystkie te samochody pułapki.
Dziewięć minut.
Budynek Parkera-Morrisa, wszystkie sto dziewięćdziesiąt
jeden pięter, runie w zwolnionym tempie, jak przewracające się
w lesie drzewo. Jak drzewo. Przewrócić można wszystko.
Niesamowita jest świadomość, że miejsce, w którym teraz
stoimy, za chwilę będzie tylko punkcikiem w przestworzach.
Stoimy z Tylerem na krawędzi dachu, a ja zastanawiam się,
czy pistolet, który mam w ustach, jest aby czysty.
11 Zupełnie zapominamy o całej tej Tylerowej akcji morder
czo-samobójczej, śledząc wzrokiem kolejną szafkę na akta,
wylatującą przez wybite okno, i wysuwające się w locie szuflady,
z których prąd powietrza wydmuchuje i unosi ryzy białego
papieru.
Osiem minut.
Teraz dym, dym zaczyna walić przez wybite okna. Zastęp
wyburzeń za jakieś osiem minut odpali ładunek wstępny. Wybuch
ładunku wstępnego doprowadzi do detonacji ładunku
głównego, skruszeniu ulegną filary fundamentów, seria fotografii
Budynku Parkera-Morrisa powędruje do książek historycznych.
Seria pięciu zdjęć robionych w równych odstępach czasu. Na
pierwszym zdjęciu budynek stoi prosto. Na drugim odchyla się
pod kątem osiemdziesięciu stopni. Potem pod kątem siedemdziesięciu
stopni. Na czwartym zdjęciu budynek jest już przechylony
pod kątem czterdziestu pięciu stopni, szkielet zaczyna
się poddawać i wieżowiec wygina się lekko w łuk. Na ostatnim
zdjęciu budynek, wszystkie sto dziewięćdziesiąt jeden pięter,
wali się na gmach muzeum narodowego, które jest rzeczywistym
celem Tylera.
— To teraz nasz świat, nasz—mówi Tyler — a tamci ludzie
z przeszłości nie żyją.
Gdybym wiedział, jaki obrót przyjmą sprawy, też wolałbym
już nie żyć i być teraz w Niebie.
Siedem minut.
Stoję na dachu Budynku Parkera-Morrisa, z lufą pistoletu
Tylera w ustach. Na głowy ludzi zgromadzonych wokół budynku
lecą niczym deszcz meteorytów biurka, szafki na akta i komputery,
z wybitych okien unoszą się słupy dymu, trzy przecznice
dalej drużyna dywersyjna śledzi wskazówki zegara, a ja zaczynam
wszystko rozumieć: ten pistolet, ta anarchia, ten wybuch,
wszystko to ma związek z Marlą Singer.
12 Sześć minut.
Mamy tu do czynienia ze swoistym trójkątem. Ja chcę być
z Tylerem. Tyler chce być z Marlą. Marla chce być ze mną.
Ja nie chcę Marli, a Tyler nie chce już mnie. Nie chodzi tu
o żadną miłość. Tu chodzi o żądzę posiadania.
Gdyby nie Marla, Tyler nie miałby nic.
Pięć minut.
Może przejdziemy do legendy, może nie. Moim zdaniem nie
przejdziemy, ale chwileczkę.
Kto pamiętałby o Jezusie, gdyby nikt nie napisał ewangelii?
Cztery minuty.
Przesuwam językiem lufę do policzka i mówię Tylerowi, że
jeśli chce, kurczę, przejść do legendy, to ja mu to załatwię.
Jestem tu przecież od samego początku.
Wszystko pamiętam.
Trzy minuty. 2
Tonąłem w objęciach Boba; stałem z twarzą wciśniętą w mrok
zalegający między jego nowiutkimi, spoconymi, obwisającymi
ciężko, monstrualnymi wymionami. W wieczór, w który się
poznaliśmy, krążyłem po pełnej mężczyzn podziemnej salce
kościoła: to jest Art, to Paul, to Bob; szerokie bary Boba
przywiodły mi na myśl horyzont. Bob miał gęstą blond czuprynę,
taką gęstą, taką blond, z takim prostym przedziałkiem, że
podobny efekt uzyskać można tylko wtedy, gdy żel do włosów
nazywa się pianką rzeźbiącą.
Bob, trzymając mnie w objęciach, dociska mi dłonią głowę
do swoich cycków, które wyrosły mu niedawno na potężnej
klatce piersiowej.
— Będzie dobrze — mówi Bob. — Wypłacz się.
Od kolan po czoło czuję reakcje chemiczne zachodzące
w spalającym żywność i tlen Bobie.
— Może dostatecznie wcześnie to wykryli — mówi Bob. —
Może to tylko seminoma. Z seminomą masz niemal stuprocentową
szansę przeżycia.
Bob bierze długi wdech i jego ramiona unoszą się, a potem
opadają, opadają, opadają w spazmatycznych szlochach. Unoszą
się. Opadają, opadają, opadają.
14 Przychodzę tu od dwóch lat co tydzień i co tydzień Bob
bierze mnie w objęcia, a ja płaczę.
— Płacz — mówi Bob, wciąga w płuca powietrze i szloch,
szloch, szlocha. — Nie wstydź się, płacz.
Teraz jego duża spocona twarz opiera się na moim ciemieniu,
a ja zupełnie nic nie czuję. W tym momencie powinienem się
rozpłakać. Płacz jest na wyciągnięcie ręki, w smolistych ciemnościach,
jakby zamknięty w kim innym, kiedy mężczyzna
zdaje sobie sprawę, że wszystko, na co go stać, nie będzie
wkrótce warte funta kłaków.
Że wszystko, z czego jest taki dumny, powędruje do kosza.
A ja nic nie czuję.
Jestem tak daleki od płaczu, jak od prawie tygodnia daleki
jestem od zaśnięcia.
Oto jak poznałem Marlę Singer.
Bob płacze, bo przed sześcioma miesiącami usunięto mu
jądra. Potem była terapia hormonalna. Bob ma teraz cycki, bo
zbyt wysoko podskoczył mu poziom testosteronu. Kiedy poziom
testosteronu za wysoko się podniesie, organizm stara się przywrócić
równowagę, wytwarzając estrogen.
W tym momencie powinienem się rozpłakać, bo niby życie
wali mi się w gruzy, co tam w gruzy, w ogóle traci wszelki sens.
Za dużo estrogenu i wyrastają ci babskie cycki.
Łatwo jest się rozpłakać, kiedy zdajesz sobie sprawę, że
wszyscy, których kochałeś, odrzucą cię albo umrą. W miarę
posuwania się po osi czasu szansa na przeżycie spada w końcu
do zera dla każdego.
Bob mnie kocha, bo myśli, że mnie również usunięto jądra.
Podziemna salka kościoła episkopalnego pod wezwaniem
Świętej Trójcy, umeblowana sofami z odzysku o obiciach
w kratę; oprócz nas jest tu chyba ze dwudziestu mężczyzn
i jedna kobieta. Wszyscy podobierali się w pary, większość
płacze. Niektóre pary stoją naprzeciwko siebie, wspierając się
15 czołami; przypominają zapaśników w zwarciu. Mężczyzna z tą
jedyną kobietą położył łokcie na jej ramionach, ujmując między
nie głowę, i wciska zalaną łzami twarz w jej obojczyk. Kobieta
odwraca głowę i sięga po papierosa.
Zerkam na nich spod pachy Wielkiego Boba.
— Całe moje życie na nic — szlocha Bob. — Wszystko na
marne.
Jedyna kobieta na spotkaniu Wspólnoty Byłych Mężczyzn,
grupy wsparcia dotkniętych rakiem jąder, zapala papierosa pod
brzemieniem obcego sobie człowieka i nasze oczy się spotykają.
Oszustka.
Oszust
Oszustka.
Tę samą kobietę o krótkich, matowoczarnych włosach i wielkich
oczach postaci z japońskiej kreskówki, której szczupłość
i żółtawą, ziemistą cerę podkreśla sukienka w tapetowy wzór
w ciemne róże, widziałem w ostatni piątek na spotkaniu grupy
wsparcia gruźlików. Była też w środowy wieczór na okrągłym
stole chorych na czerniaka. W poniedziałek wieczorem widziałem
ją na spotkaniu Niezłomnych, rapgrupy cierpiących na
białaczkę. Spod zygzakowatego jak błyskawica przedziałka
biegnącego przez środek jej włosów wyziera biała skóra głowy.
Te wszystkie grupy wsparcia mają dla kogoś postronnego
trochę egzaltowane nazwy. Moja czwartkowa grupa chorób
krwi nazywa się Wolni i Czyści.
Grupa pasożytniczych chorób mózgu, na której spotkania
również uczęszczam, przyjęła nazwę Ponad i Poza.
I teraz, w niedzielny wieczór, na spotkaniu Wspólnoty Byłych
Mężczyzn, odbywającym się w podziemnej salce kościoła
episkopalnego pod wezwaniem Świętej Trójcy, znowu widzę tę
kobietę.
Co gorsza, nie potrafię płakać, kiedy ona patrzy.
Beznadziejny płacz w objęciach Wielkiego Boba był zawsze
16 moim ulubionym numerem. Wszyscy tak ciężko pracujemy. To
jedyne miejsce, gdzie naprawdę potrafię się odprężyć i zapomnieć
o troskach.
To moje chwile relaksu.
Pierwszy raz na spotkanie grupy wsparcia poszedłem przed
dwoma laty, po którejś tam z rzędu wizycie u lekarza w sprawie
bezsenności.
Od trzech tygodni nie zmrużyłem oka. Trzy tygodnie bez
snu, i człowiek ma wrażenie, że wyszedł z siebie i patrzy na
wszystko z boku.
— Bezsenność to tylko symptom czegoś poważniejszego —
powiedział lekarz. — Niech się pan postara ustalić, co rzeczywiście
panu dolega. Niech się pan wsłucha w swoje ciało.
A ja chciałem tylko zasnąć. Chciałem, żeby mi przepisał
niebieskie, małe, dwustumiligramowe kapsułki amytal sodium.
Chciałem, żeby mi przepisał czerwono-niebieskie pastylki tuinalu,
czerwone jak szminka do ust seconale.
Lekarz zalecił mi żucie korzenia waleriany i więcej ruchu.
W końcu zasnę.
Twarz miałem ściągniętą, jak poobijany, zeschnięty owoc,
oczy podkrążone, wyglądałem jak trup.
Lekarz powiedział, że jeśli chcę zobaczyć prawdziwe cierpienie,
to powinienem zajrzeć w czwartkowy wieczór do
Pierwszego Eucharystycznego. Popatrzeć na cierpiących na
pasożytnicze choroby mózgu. Popatrzeć na cierpiących na
zwyrodnieniowe choroby kości. Na cierpiących na organiczne
dysfunkcje mózgu. Popatrzeć na przychodzących tam nowotworowców.
No i zastosowałem się do jego sugestii.
Na początek trafiłem na grupę, która zebrała się po raz
pierwszy: to jest Alice, to Brenda, to Dover. Na ustach każdego
17 czołami; przypominają zapaśników w zwarciu. Mężczyzna z tą
jedyną kobietą położył łokcie na jej ramionach, ujmując między
nie głowę, i wciska zalaną łzami twarz w jej obojczyk. Kobieta
odwraca głowę i sięga po papierosa.
Zerkam na nich spod pachy Wielkiego Boba.
— Całe moje życie na nic — szlocha Bob. — Wszystko na
marne.
Jedyna kobieta na spotkaniu Wspólnoty Byłych Mężczyzn,
grupy wsparcia dotkniętych rakiem jąder, zapala papierosa pod
brzemieniem obcego sobie człowieka i nasze oczy się spotykają.
Oszustka.
Oszust.
Oszustka.
Tę samą kobietę o krótkich, matowoczarnych włosach i wielkich
oczach postaci z japońskiej kreskówki, której szczupłość
i żółtawą, ziemistą cerę podkreśla sukienka w tapetowy wzór
w ciemne róże, widziałem w ostatni piątek na spotkaniu grupy
wsparcia gruźlików. Była też w środowy wieczór na okrągłym
stole chorych na czerniaka. W poniedziałek wieczorem widziałem
ją na spotkaniu Niezłomnych, rapgrupy cierpiących na
białaczkę. Spod zygzakowatego jak błyskawica przedziałka
biegnącego przez środek jej włosów wyziera biała skóra głowy.
Te wszystkie grupy wsparcia mają dla kogoś postronnego
trochę egzaltowane nazwy. Moja czwartkowa grupa chorób
krwi nazywa się Wolni i Czyści.
Grupa pasożytniczych chorób mózgu, na której spotkania
również uczęszczam, przyjęła nazwę Ponad i Poza.
I teraz, w niedzielny wieczór, na spotkaniu Wspólnoty Byłych
Mężczyzn, odbywającym się w podziemnej salce kościoła
episkopalnego pod wezwaniem Świętej Trójcy, znowu widzę tę
kobietę.
Co gorsza, nie potrafię płakać, kiedy ona patrzy.
Beznadziejny płacz w objęciach Wielkiego Boba był zawsze
16 moim ulubionym numerem. Wszyscy tak ciężko pracujemy. To
jedyne miejsce, gdzie naprawdę potrafię się odprężyć i zapomnieć
o troskach.
To moje chwile relaksu.
Pierwszy raz na spotkanie grupy wsparcia poszedłem przed
dwoma laty, po którejś tam z rzędu wizycie u lekarza w sprawie
bezsenności.
Od trzech tygodni nie zmrużyłem oka. Trzy tygodnie bez
snu, i człowiek ma wrażenie, że wyszedł z siebie i patrzy na
wszystko z boku.
— Bezsenność to tylko symptom czegoś poważniejszego —
powiedział lekarz. — Niech się pan postara ustalić, co rzeczywiście
panu dolega. Niech się pan wsłucha w swoje ciało.
A ja chciałem tylko zasnąć. Chciałem, żeby mi przepisał
niebieskie, małe, dwustumiligramowe kapsułki amytal sodium.
Chciałem, żeby mi przepisał czerwono-niebieskie pastylki tuinalu,
czerwone jak szminka do ust seconale.
W końcu zasnę.
oczy podkrążone, wyglądałem jak trup.
Lekarz zalecił mi żucie korzenia waleriany i więcej ruchu.
Twarz miałem ściągniętą, jak poobijany, zeschnięty owoc,
Lekarz powiedział, że jeśli chcę zobaczyć prawdziwe cierpienie,
to powinienem zajrzeć w czwartkowy wieczór do
Pierwszego Eucharystycznego. Popatrzeć na cierpiących na
pasożytnicze choroby mózgu. Popatrzeć na cierpiących na
zwyrodnieniowe choroby kości. Na cierpiących na organiczne
dysfunkcje mózgu. Popatrzeć na przychodzących tam nowotworowców.
No i zastosowałem się do jego sugestii.
Na początek trafiłem na grupę, która zebrała się po raz
pierwszy: to jest Alice, to Brenda, to Dover. Na ustach każdego
17 ten nienaturalny uśmieszek kogoś z niewidzialnym pistoletem
przystawionym do głowy.
Na spotkaniach grup wsparcia nigdy nie podawałem swojego
prawdziwego imienia.
Drobna, chuda jak szkielet kobieta imieniem Chloe, w spodniach
z obwisającym smętnie, pustym siedzeniem, mówi mi, że
najgorsze w jej pasożytniczej chorobie mózgu jest to, że nikt
już na nią nie leci. Coś takiego, trzy ćwierci do śmierci, jest tak
źle, że towarzystwo ubezpieczeniowe bez szemrania wypłaciło
jej już siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów z polisy na życie,
a ona chce tylko po raz ostatni pójść z kimś do łóżka. Żadnych
tam podchodów, czułości, sam seks.
No i jak facet ma na to zareagować? No, jak byście zareagowali?
Całe to umieranie zaczęło się od tego, że Chloe poczuła się
trochę zmęczona, a teraz Chloe jest zbyt znudzona, by się
leczyć. Pornosy, ma w domu całą kolekcję filmów pornograficznych.
Powiedziała mi, że podczas rewolucji francuskiej kobiety
wtrącone do lochu, księżne, baronowe, markizy i co tam
jeszcze, pieprzyły się z każdym mężczyzną, który był skłonny
na nie wieźć. Chloe dyszy mi w szyję. Wleźć na nie. Dosiąść,
czy wiem, co to znaczy? Na pieprzeniu się czas szybciej
mijał.
Francuzi nazywają to la petite mort.
Jeśli jestem zainteresowany, to ona, Chloe, ma w domu
pornoski. Ma azotyn amylu. Maści.
W normalnych okolicznościach jak nic dostałbym erekcji.
Jednak nasza Chloe to kościotrup zamaczany w żółtym wosku.
Chloe wygląda na to, czym jest, a jest niczym. Nawet mniej
niż niczym. Mimo to trąca mnie łokciem, kiedy siedzimy
w kółku na wytartym dywanie. Zamykamy wszyscy oczy. To
kolej Chloe na prowadzenie nas poprzez kierowaną medytację,
18 i pod przewodem Chloe wkraczamy do ogrodu błogości. Chloe
zaczyna mówić. Wspinamy się za nią na wzgórze, do pałacu
o siedmiu bramach. Pałac ma siedem bram, bramę zieloną,
bramę żółtą, bramę pomarańczową... Wraz z Chloe otwieramy
każdą — brama niebieska, brama czerwona, brama biała —
i patrzymy, co za nią jest.
Wyobrażamy sobie z zamkniętymi oczami nasze cierpienie
jako kulę białego, uzdrawiającego światła — omywa nasze
stopy, unosi się do kolan, do pasa, do piersi. Otwierają się nasze
czakry. Czakra serca. Czakra głowy. Poddając się narracji Chloe,
zachodzimy do jaskiń, w których każde z nas spotyka swoje
zwierzę mocy. Moim jest pingwin.
Podłoga jaskini pokryta jest lodem i mój pingwin każe mi się
ślizgać. Bez żadnego wysiłku ślizgamy się tunelami i galeriami.
Teraz pora na uścisk.
Otworzyć oczy.
Chloe powiedziała, że ten fizyczny kontakt ma znaczenie
terapeutyczne. Każde z nas ma dobrać sobie partnera. Chloe
wiesza mi się na szyi i płacze. W domu ma erotyczną bieliznę,
i płacze. Chloe ma olejki i kajdanki, i płacze, a ja przez
jedenaście obiegów tarczy obserwuję sekundnik swojego zegarka.
Tak więc nie rozpłakałem się przed dwoma laty na swoim
pierwszym spotkaniu grupy wsparcia. Nie rozpłakałem się
również na drugim ani na trzecim spotkaniu grupy wsparcia.
Nie pobudziły mnie do płaczu ani choroby krwi, ani nowotwory
jelit, ani organiczny uwiąd mózgu.
Tak to już jest z bezsennością. Wszystko wydaje się takie
odległe — kopia kopii kopii. Bezsenność wszystko oddala, nie
jesteś w stanie dotknąć czegokolwiek i nic nie jest w stanie
dotknąć ciebie.
A potem poznałem Boba. Kiedy po raz pierwszy zjawiłem
się na spotkaniu Wspólnoty Byłych Mężczyzn, ludzi dotknię-
19 tych nowotworem jąder, ten kawał chłopa, ten wielki łosiu Bob,
zwalił się na mnie i zalał łzami. Kiedy przyszedł czas uścisku,
ten wielki łosiu przygarbiony, z łosią brodą opuszczoną na
piersi, z rękami zwieszonymi wzdłuż tułowia, z oczami pełnymi
już łez, przydreptał do mnie z drugiego końca salki. Noga
za nogą, drobiąc kroczek za kroczkiem, tak jakby niewidzialny
postronek pętał mu kolana, podpłynął po posadzce piwnicy
i uwiesił się na mnie.
Utonąłem w objęciach Boba.
Oplotły mnie wielkie ramiona Boba.
Wielki Bob powiedział mi, że jest koksiarzem. Wszystkie te
dni na dianabolu, a potem na wistrolu, sterydzie podawanym
koniom wyścigowym. Własna siłownia, tak, Bob jest właścicielem
siłowni. Był trzy razy żonaty. Prowadził promocje
rozmaitych produktów, czy widziałem go kiedy w telewizji?
Cały program poradnikowy o rozbudowywaniu sobie klatki
piersiowej był praktycznie jego pomysłem.
Obcy mówiący z taką otwartością wprawiają mnie w zakłopotanie,
jeśli wiecie, o co mi chodzi.
Bob nie wiedział. Być może zeszło mu tylko jedno z jego
huevos, zdawał sobie sprawę z istnienia takiego ryzyka. Bob
opowiedział mi o swojej pooperacyjnej kuracji hormonalnej.
Wielu kulturystów przesadzających z testosteronem dostaje
suczych wymion, jak to nazywają.
Musiałem zapytać Boba, co to są te huevos.
No, huevos, usłyszałem w odpowiedzi. Gonady. Orzeszki,
Klejnoty. Wisienki. Kamyczki. W Meksyku, gdzie kupuje się
sterydy, mówią na nie po prostu „jaja".
Rozwód, rozwód, rozwód, opowiadał Bob i pokazał mi swoją
portfelową fotografię. Prężył się na niej w wyszukanej pozie,
ogromny i na pierwszy rzut oka nagi, na jakichś zawodach. To
idiotyczny sposób na życie, zwierzył mi się, ale co za frajda,
kiedy napakowany i wygolony stajesz na scenie zupełnie roze-
20 brany, z poziomem tłuszczu zbitym do zaledwie dwóch procent,
zimny i twardy w dotyku jak beton, od środków moczopędnych,
oślepiony reflektorami, ogłuszony podkładem muzycznym,
lecącym z systemu nagłaśniającego, a sędzia mówi: „Zaprezentuj
prawy mięsień czworoboczny, napnij i przytrzymaj".
„Wyciągnij lewą rękę, zegnij, napnij biceps i przytrzymaj".
Realne życie się nie umywa.
To droga na skróty do raka, przyznał Bob. Potem zbankrutował.
Miał dwoje dorosłych dzieci, które nie odpowiadały na
jego telefony.
Żeby usunąć sucze wymiona, lekarz musi naciąć skórę na
klatce piersiowej, dostać się pod mięśnie piersiowe i odessać
stamtąd wszystkie płyny.
Tyle tylko zapamiętałem, bo potem Bob zamknął mnie w swoich
objęciach i przykrył głową. Zatraciłem się w nicości mrocznej,
cichej i kompletnej, a kiedy w końcu oderwałem się od jego
miękkiej piersi, na przodzie koszuli Boba pozostał wilgotny
odcisk mojej spłakanej twarzy.
Było to przed dwoma laty, na moim pierwszym wieczorze ze
Wspólnotą Byłych Mężczyzn.
Potem Wielki Bob na każdym kolejnym spotkaniu doprowadzał
mnie do płaczu.
Nie poszedłem już więcej do lekarza. Nie zacząłem żuć
korzenia waleriany.
To była wolność. Utrata całej nadziei była wolnością. Kiedy
nie zabierałem głosu, ludzie z grupy założyli najgorsze. I płakali
jeszcze rzewniej. A ja z nimi. Spojrzyj w gwiazdy i odlatuj.
Wracając ze spotkania grupy wsparcia do domu, czułem się
bardziej żywy niż kiedykolwiek. Nie cierpiałem na raka ani na
choroby krwi; byłem małym, ciepłym centrum, wokół którego
tłoczyło się życie świata.
21 I spałem. Dzieci nie śpią tak smacznie.
Każdego wieczoru umierałem i każdego wieczoru się rodziłem.
Wskrzeszony.
Aż do dzisiejszego wieczoru, dwa lata pełnego sukcesu
aż do dzisiejszego wieczoru, bo nie potrafię płakać, kiedy
ta kobieta na mnie patrzy. Ponieważ nie potrafię sięgnąć dna,
nie mogę zostać ocalony. Wewnętrzne strony policzków mam
tak poprzygryzane, że mój język bierze je za wytłaczaną tapetę.
Nie spałem od czterech dni.
Jej wzrok sprawia, że czuję się oszustem. Ona udaje. Jest
oszustką. Dziś wieczorem na wstępie przedstawialiśmy się
sobie: jestem Bob, jestem Paul, jestem Terry, jestem David.
Nigdy nie podaję swojego prawdziwego imienia.
— To rak, prawda? — spytała.
Milczałem.
— Cześć, jestem Marla Singer.
Nikt nie powiedział Marli, jaki to rodzaj raka. Potem wszystkich
nas pochłonęło hołubienie naszego wewnętrznego dziecka.
Ten mężczyzna wciąż wypłakuje się w jej szyję, a Marla
znowu zaciąga się papierosem.
Obserwuję ją spomiędzy rozedrganych cycków Boba.
Dla Marli jestem oszustem. Nie mogę zasnąć od wieczoru,
kiedy zobaczyłem ją po raz drugi. Nie da się ukryć, jestem
oszustem, chyba że wszyscy ci ludzie symulują swoje przypadłości,
swoje kaszle i nowotwory, nawet Wielki Bob, ten wielki
łosiu. Ten wielki mięśniak.
Wystarczy popatrzeć na tę jego rzeźbioną fryzurę.
Marla wydmuchuje teraz dym i przewraca oczami.
W tej chwili oszustwo Marli odzwierciedla moje oszustwo
i widzę dokoła same oszustwa. Pośrodku całej ich prawdy.
Wszyscy lgną do siebie i dzielą się swoim największym lękiem,
że oto śmierć się zbliża wielkimi krokami, że czują już jej oddech. A Marla pali papierosa i przewraca oczami, ja zaś, ja
siedzę przykryty szlochającym dywanem i nagle nawet śmierć
i umieranie tracą w moich oczach, wydają mi się czymś tak
nieistotnym, jak te plastikowe kwiatki na magnetowidzie.
— Bob — mówię — żebra mi połamiesz. — Próbuję szeptać,
potem już nawet nie próbuję. — Bob — mówię cicho, a potem
wrzeszczę: — Bob, ja muszę do kibla!
W łazience nad umywalką wisi lustro. Jeśli moje podejrzenia
są słuszne, to zobaczę Marlę Singer na spotkaniu Ponad i Poza,
grupy cierpiących na pasożytniczą dysfunkcję mózgu. Marla
tam będzie. Oczywiście, że Marla tam będzie, a ja usiądę obok
niej. A po przedstawieniu się i kierowanej medytacji, po zajrzeniu
za każdą z siedmiu bram pałacu, po spotkaniu z białą
kulą uzdrawiającego światła, kiedy otworzymy już swoje czakry
i przyjdzie czas na uścisk, chwycę tę małą sukę.
Docisnę jej ręce do boków, przystawię usta do jej ucha
i powiem: Marla, ty wielka oszustko, wynoś się stąd.
To jedyna realna rzecz w moim życiu, a ty ją niszczysz.
Turystka się znalazła.
Kiedy spotkamy się następnym razem, powiem: Marla, nie
mogę zasnąć, od kiedy tu przychodzisz. A potrzebuję snu.
Wynocha. Budzisz się na lotnisku międzynarodowym.
Podczas każdego startu i lądowania, kiedy samolot przechylił
się zbytnio na jedną albo drugą stronę, modliłem się o katastrofę.
Ten moment kiedy zdaję sobie sprawę, że wszyscy, ten bezradny
ludzki tytoń ubity w kadłubie, możemy zginąć nagłą śmiercią,
leczy moją bezsenność narkolepsją.
Oto jak poznałem Tylera Durdena.
Budzisz się na O'Hare.
Budzisz się na La Guardii.
Budzisz się na Logan.
Tyler pracował jako niepełnoetatowy kinooperator. Tyler miał
taką naturę, że mógł pracować tylko nocami. Kiedy jakiś kinooperator
zachorował, związek wzywał Tylera.
Ludzie dzielą się na stworzenia nocne i dzienne. Ja mogłem
pracować tylko za dnia.
Budzisz się na Dulles.
Towarzystwa ubezpieczeniowe wypłacają z polisy na życie
potrójną stawkę, jeśli giniesz w podróży służbowej. Modliłem
się o dziury powietrzne. Modliłem się o zassanie pelikanów
przez turbiny, o obluzowane sworznie, o oblodzenie skrzydeł.
Podczas startu, kiedy samolot mknie pasem startowym z wy-
chylonymi w górę lotkami, kiedy oparcia naszych foteli ustawione
są w pozycji pionowej, stoliki poskładane i cały osobisty
bagaż podręczny znajduje się w schowkach nad głowami, kiedy
na spotkanie wybiega nam koniec pasa startowego i nie wolno
palić, modlę się o katastrofę.
Budzisz się na Love Fields.
Jeśli kino było starego typu, Tyler musiał przełączać projektory.
W kabinach projekcyjnych starszych kin znajdują
się dwa projektory, z których w danej chwili pracuje tylko
jeden.
Wiem, bo Tyler to wie.
Drugi projektor czeka tymczasem w gotowości, załadowany
szpulą z dalszą częścią filmu. Większość filmów to sześć do
siedmiu szpul wyświetlanych w określonej kolejności. W nowszych
kinach łączy się poszczególne szpule w jedną, pięciostopową.
Dzięki temu nie potrzeba dwóch projektorów i ich
przełączania w te i we wte, pierwsza szpula, przełączenie, druga
szpula z drugiego projektora, przełączenie, trzecia szpula
z pierwszego projektora.
Przełączenie.
Budzisz się na SeaTac.
Przyglądam się ludziom na laminowanej miejscówce linii
lotniczej. Jakaś kobieta pływa w oceanie, wloką się za nią
brązowe włosy, do piersi przylega jej kamizelka ratunkowa.
Oczy ma szeroko rozwarte, ale ani się nie uśmiecha, ani nie
widać po niej strachu. Na drugiej ilustracji ludzie spokojni jak
indyjskie święte krowy, siedząc w fotelach, sięgają po maski
tlenowe, które wystrzeliły z sufitu.
Pewnie jakaś sytuacja awaryjna.
Ojej.
Kabina pasażerska się rozhermetyzowała.
Ojej. Budzisz się i jesteś na Willow Run.
25 Stare kino, nowe kino, by przetransportować film do następnego
kina, Tyler musi podzielić film z powrotem na sześć do
siedmiu oryginalnych szpul. Takie małe szpule ładuje się do
dwóch sześciobocznych metalowych walizek. Każda z walizek
ma na wierzchu uchwyt. Dźwignij taką, a zwichniesz sobie
bark Tyle ważą.
Tyler jest kelnerem bankietowym, obsługuje gości śródmiejskiego
hotelu, a dorabia sobie jako kinooperator i należy do
związku zawodowego kinooperatorów. Nie wiem, ile tych nocy,
przez które ja bezskutecznie próbowałem zasnąć, Tyler przepracował.
W starych kinach, gdzie filmy wyświetlane są z dwóch
projektorów, kinooperator musi siedzieć kołkiem w kabinie
projekcyjnej i przełączać projektory w ściśle określonych chwilach,
tak żeby widzowie na sali nie zauważali momentu, w którym
kończy się jedna szpula, a zaczyna druga. Trzeba wypatrywać
dwóch białych kropek w prawym górnym rogu ekranu.
To ostrzeżenie. Obserwujcie uważnie film, a zobaczycie te
dwie kropki oznaczające, że kończy się szpula.
W branży nazywają to „przypaleniami po papierosie".
Pierwsza biała kropka ostrzega, że szpula kończy się za dwie
minuty. Po jej pojawieniu uruchamiasz drugi projektor, żeby
rozkręcił się do nominalnej szybkości.
Druga biała kropka to ostrzeżenie, że szpula kończy się za
pięć sekund. Mobilizujesz się. Stajesz między oboma projektorami,
w kabinie duchota jak w saunie od lamp ksenonowych,
które oślepią cię, jeśli spojrzysz na nie gołym okiem. Na ekranie
rozbłyskuje pierwsza kropka. Ścieżka dźwiękowa filmu leci
z wielkiej kolumny głośnikowej, ustawionej za ekranem. Kabina
kinooperatora jest dźwiękoszczelna ze względu na terkot zębatek,
które przesuwają kliszę przed obiektywem z szybkością
sześciu stóp na sekundę; to dziesięć klatek na stopę, sześćdziesiąt
klatek na sekundę, hałas taki, jakby ktoś prowadził ogień ciągły z karabinu maszynowego. Oba projektory pracują, ty stoisz
między nimi i ściskasz w dłoniach dźwignie przesłon każdego.
W naprawdę starych projektorach masz urządzenie alarmowe
na piaście szpuli podającej.
Kropki ostrzegawcze pozostają nawet na filmach puszczanych
później w telewizji. Nawet na filmach wyświetlanych w samolotach.
W miarę jak klisza z filmem przewija się na szpulę odbierającą,
szpula podająca siłą rzeczy przyśpiesza. Pod koniec
szpula podająca wiruje już tak szybko, że włącza się alarm,
ostrzegając cię dzwonkiem o zbliżającym się momencie przełączenia.
Ciemna kabina nagrzana lampami projektorów, alarm dzwoni.
Stoisz między projektorami, ściskasz w dłoniach dźwignie obu
i obserwujesz prawy górny róg ekranu. Rozbłyskuje druga
kropka. Liczysz do pięciu. Zamykasz jedną przysłonę. I równocześnie
otwierasz drugą.
Przełączenie.
Film leci dalej.
Na widowni nikt nie zdaje sobie sprawy, co przed chwilą
zaszło.
Kiedy szpula podająca wyposażona jest w urządzenie alarmowe,
kinooperator może uciąć sobie drzemkę. Kinooperator
robi wiele rzeczy, których nie powinien. Nie każdy projektor
wyposażony jest w alarm. W domu budzisz się czasem w ciemnym
pokoju przerażony, pewny, że zasnąłeś w kabinie i przespałeś
moment przełączenia. Widownia cię zlinczuje. Zepsułeś
im sen na jawie, a kierownik kina jak nic powiadomi związek.
Budzisz się na Krissy Field.
Czar podróżowania jest wszędzie, gdzie się znajdę, maleńkie
życie. Idę do hotelu, maleńkie mydło, maleńkie pojemniki
z szamponem, maleńkie kostki masła, maleńka butelka płynu
do płukania ust, jednorazowa szczoteczka do zębów. Zagłębiasz
27 się w standardowym fotelu lotniczym. Jesteś olbrzymem. Sęk
w tym, że ramiona masz za szerokie. Nogi wydłużają ci się
nagie na milę, jak Alicji z Krainy Czarów, i sięgają stóp osoby
siedzącej przed tobą. Przynoszą obiad, kurczak w miniaturowym
zestawie zrób-to-sam, wynalazek, który na jakiś czas ma ci
zapewnić zajęcie.
Pilot zapalił lampkę „Zapiąć pasy"; prosimy o zgaszenie
papierosów i nieopuszczanie miejsc.
Budzisz się na Meigs Field.
Tyler budzi się czasami w ciemnościach rozdygotany, przerażony,
że przespał zmianę szpul albo że klisza się zerwała,
albo że ześlizgnęła się z zębatek i te dziurkują teraz ścieżkę
dźwiękową.
Kiedy zębatka podziurkuje kliszę, przez podziurawioną ścieżkę
dźwiękową przedziera się światło lampy i zamiast głosów
aktorów słyszysz ogłuszający warkot porównywalny z tym,
jaki wytwarzają łopatki helikoptera: łup, łup, łup.
Czego jeszcze nie powinien robić kinooperator: Tyler wykonuje
przezrocza z najlepszych pojedynczych klatek filmu.
W pierwszym odważnym filmie, który chyba wszyscy pamiętają,
występowała naga aktorka nazwiskiem Angie Dickinson.
Zanim kopia tego filmu dotarła z kin Zachodniego Wybrzeża
do kin Wschodniego Wybrzeża, naga scena wyparowała. Ten
kinooperator wydął klatkę. Tamten kinooperator wyciął klatkę.
Wszyscy chcieli mieć przezrocze z nagą Angie Dickinson. Porno
podbijało kina i kinooperatorzy, niektórzy z nich, gromadzili na
prywatny użytek wspaniałe kolekcje.
Budzisz się na Boeing Field.
Budzisz się na LAX.
Samolot jest dzisiaj prawie pusty, można więc schować
podłokietniki w oparcia foteli i wyciągnąć się wygodnie. Rozwalasz
się w poprzek trzech albo czterech foteli, podciągasz
kolana, rozstawiasz łokcie, pełny komfort. Przestawiam zegarek
28
-
o dwie godziny w tył albo trzy naprzód, czas pacyficzny, górski,
centralny albo wschodni; tu tracę godzinę, tam godzinę zyskuję.
To moje życie i minuta po minucie dobiega ono końca.
Budzisz się na Cleveland Hopkins.
Budzisz się znowu na SeaTac.
Jesteś kinooperatorem i jesteś zmęczony i zły, ale przede
wszystkim jesteś znudzony, zaczynasz więc od tego, że bierzesz
pojedynczą klatkę ze znalezionej w kabinie kolekcji pornograficznej,
zgromadzonej przez jakiegoś innego kinooperatora,
i wstawiasz tę klatkę przedstawiającą, dajmy na to, zbliżenie
nabrzmiałego czerwonego penisa albo rozwartej, wilgotnej
pochwy do filmu, który aktualnie wyświetlasz.
Tak się składa, że jest to film familijny o psie i kocie, które
odłączyły się od właścicieli podczas podróży i teraz muszą
same odnaleźć drogę do domu. Na trzeciej szpuli, zaraz po tym,
jak pies i kot, zwierzątka, które mają ludzkie głosy i rozmawiają
ze sobą, posiliły się na śmietniku, miga wzwiedziony członek.
Tyler to robi.
Pojedyncza klatka filmu wyświetlana jest na ekranie przez
jedną sześćdziesiątą sekundy. Podzielmy sekundę na sześćdziesiąt
równych części. Tak długo pozostaje na ekranie wzwiedziony
członek. Pręży się na wysokość czterech pięter, nad
skubiącą popcorn widownią, lśniący, czerwony i straszny, a nikt
go nie widzi.
Budzisz się znowu na Logan.
To straszny sposób podróżowania. Szef wysyła mnie na
spotkania, na które sam nie ma ochoty jeździć. Robię notatki.
Odezwę się do ciebie.
Gdziekolwiek się udaję, jadę tam po to, by podstawić dane
do ustalonego wzoru. Nie zdradzam tu żadnej tajemnicy.
To prosta arytmetyka.
Matematyczny problem.
Jeśli w wyprodukowanym przez moją firmę nowym samo-
29 chodzie, który opuszcza Chicago i jedzie na zachód z szybkością
sześćdziesięciu mil na godzinę, zablokuje się nagle dyferencjał,
na skutek czego wóz rozbije się, stanie w płomieniach i zginą
wszyscy pasażerowie, to czy moja firma wszczyna akcję bezpłatnego usuwania wady fabrycznej w tego modelu?
Bierze się liczbę samochodów danego modelu, jeżdżących
po drogach (A) i mnoży ją przez prawdopodobieństwo awarii
(B), następnie mnoży się wynik przez średni koszt zawarcia
polubownej ugody (C).
A razy B razy C równa się X. Tyle będzie nas to kosztowało,
jeśli nie przeprowadzimy akcji bezpłatnego usuwania wady
fabrycznej.
Jeśli X jest większe od kosztu akcji bezpłatnego usuwania
wady fabrycznej, przeprowadzamy akcję i nikt na tym nie traci.
Jeśli X jest mniejsze od kosztu akcji bezpłatnego usuwania
wady fabrycznej, to nie przeprowadzamy akcji.
Gdziekolwiek się udaję, czeka tam na mnie zawsze wypalony,
rozbity wrak samochodu. Wiem, gdzie się znajdują wszystkie
te szkielety. To należy do moich obowiązków służbowych.
Pobyt w hotelu, posiłki w restauracji. Gdziekolwiek się udaję,
nawiązuję znajomości z ludźmi siedzącymi w samolocie obok
mnie, od Logan do Krissy, do Willow Run.
Jestem koordynatorem akcji bezpłatnego usuwania wad fabrycznych,
mówię jednorazowemu znajomemu w samolocie, ale
marzy mi się kariera pomywacza.
Budzisz się znowu na 0'Hara.
Tyler wstawiał potem penisa do wszystkiego. Zwykle jego
zbliżenia, czasem z Wielkim Kanionem sromu w tle, wysokie
na cztery piętra i drgające pod wpływem ciśnienia krwi; Kopciuszek
tańczący ze swoim Czarującym Księciem. A ludzie
patrzyli Nikt się nie skarżył. Ludzie jedli i pili, ale wieczór nie
był taki jak inne. Ludzie dostawali mdłości albo zaczynali płakać
30 i sami nie wiedzieli dlaczego. Tylko koliber mógłby przyłapać
Tylera na gorącym uczynku.
Budzisz się na JFK.
Spływam potem i puchnę w chwili lądowania, kiedy jedno
koło uderza z łomotem o pas startowy, ale samolot przechyla
się na bok i jakby nie mógł się zdecydować, czy się wyprostować,
czy przekoziołkować. W tej chwili nic się nie liczy.
Spójrz w gwiazdy i odleć. Ani twój bagaż. Nic się nie liczy. Ani
twój nieświeży oddech. Za oknami ciemność, silniki ryczą na
wstecznym ciągu. Kabina przechyla się w tym ryku silników
pod dziwnym kątem, nigdy już nie będziesz musiał rozliczać
się z delegacji. Na pozycje opiewające na ponad dwadzieścia
pięć dolarów trzeba przedstawić rachunki. Już nigdy nie będziesz
musiał iść do fryzjera.
Łup. Drugie koło dotyka tarmaku. Staccato odpinanych sprzączek
pasów bezpieczeństwa i mój znajomy jednorazowego
użytku, obok którego siedząc, omal nie zginąłem, mówi:
— Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy.
Tak, ja też.
I tak się kończy twoja chwila. I życie toczy się w dalszym
ciągu.
Z Tylerem poznaliśmy się przez przypadek, los tak zrządził.
Było to na urlopie.
Budzisz się na LAX.
Znowu.
Tylera poznałem na plaży nudystów. Kończyło się lato,
spałem. Tyler był nagi i spocony, oblepiony piaskiem, wilgotne
włosy spadały mu strąkami na oczy.
Tyler przebywał już tam dłuższy czas.
Tyler zbierał kloce drewna, wyrzucane przez fale na brzeg,
wlókł je po plaży i osadzał na sztorc w piasku, jeden kilka cali
od drugiego. Ustawił z nich już półkole sięgające mu poziomu
oczu. Kloce były cztery, a kiedy się obudziłem, Tyler ciągnął
31 po plaży piąty. Tyler wykopał dołek przy jednym końcu kloca,
potem uniósł kloc za drugi koniec, ten zsunął się w dołek
i stanął w nim lekko przechylony.
Budzisz się na plaży.
Oprócz nas na plaży nie było nikogo.
Kilka stóp dalej Tyler wyrysował patykiem na piasku linię
prostą. Potem wrócił i wyprostował kloc, udeptując piasek wokół
jego podstawy.
Byłem jedyną osobą, która obserwowała jego zabiegi.
— Która teraz godzina? — zawołał do mnie Tyler.
Zawsze noszę zegarek.
— Która teraz godzina?
Spytałem gdzie.
— Tutaj — odparł Tyler. — Teraz.
Była 4.06 po południu.
Chwilę potem Tyler usiadł po turecku w cieniu osadzonych
w piasku kloców. Posiedział tak kilka minut, wstał, wykąpał
się, wrócił, włożył T-shirt i wciągnął szorty. Zbierał się do
odejścia. Musiałem zadać to pytanie.
Musiałem się dowiedzieć, czym zajmował się Tyler, kiedy ja
spałem.
Jeśli mogłem budzić się w innych miejscach, w innym czasie,
to czy mogłem się budzić jako ktoś inny?
Spytałem Tylera, czy jest artystą.
Tyler wzruszył ramionami i pokazał mi, że pięć osadzonych
w piasku kloców ma u podstawy większą szerokość. Pokazał mi
linię, którą wyrysował w piasku, i wyjaśnił, że ta linia służy do
pomiaru cienia rzucanego przez każdy kloc.
Czasami budzisz się i musisz zapytać, gdzie jesteś.
Twór Tylera był cieniem wielkiej dłoni. Tylko że teraz palce
były długie jak u Nosferatu, a kciuk za krótki, ale Tyler powiedział,
że dokładnie o czwartej trzydzieści dłoń przyjmie idealne
proporcje. Olbrzymi cień dłoni był idealny przez minutę i przez tę jedną idealną minutę Tyler siedział w dłoni ideału, który sam
stworzył.
Budzisz się i nie wiesz, gdzie jesteś.
Tyler powiedział, że jedna minuta wystarczy. Człowiek musi
ciężko na to zapracować, ale minuta ideału warta jest tego
wysiłku. Ideał nigdy nie trwa dłużej niż chwilę.
Budzisz się i to wystarczy.
Nazywał się Tyler Durden i był kinooperatorem, członkiem
związku zawodowego, był również kelnerem w śródmiejskim
hotelu; dał mi swój numer telefonu.
I tak się właśnie poznaliśmy. Są tu dziś wieczorem wszystkie co zwykle pasożyty mózgu.
Na spotkaniach Ponad i Poza frekwencja zawsze dopisuje. To
jest Peter. To Aldo. To Marcy.
Cześć.
Prezentacje, Wszyscy, to Marla Singer, jest tu dzisiaj z nami
po raz pierwszy.
Cześć, Marla.
Na spotkaniach Ponad i Poza zaczynamy od Rap-Rozgrzewki
Grupa nie nazywa się Pasożytnicze Choroby Mózgu.
Nie usłyszysz tu nigdy słowa „pasożyt". Każdemu zawsze
się poprawia. Och, ten nowy lek. Każdy zawsze wychodzi
właśnie z dołka. A przecież, na kogo spojrzeć, twarz
wykrzywiona grymasem nieustępującego od pięciu dni bólu
głowy. Każdy dostaje plakietkę z imieniem, i ludzie, których
spotykasz tu od roku w każdy wtorkowy wieczór, podchodzą
do ciebie, podają rękę na powitanie i zerkają na twoją plakietkę.
My się chyba jeszcze nie znamy.
Nikt tu nigdy nie powie pasożyt. Powiedzą czynnik.
Nie mówią leczenie. Powiedzą kuracja.
Podczas Rap-Rozgrzewki ktoś opowie, jak wskutek przerzutu
34 czynnika na rdzeń kręgowy utracił władzę w lewym ręku. Ktoś
inny opowie, jak czynnik wysuszył mu wyściółkę mózgu i ten
odstaje teraz od wewnętrznej powierzchni czaszki, co jest
przyczyną częstych ataków.
Kiedy byłem tu poprzednim razem, kobieta imieniem Chloe
obwieściła nam dobrą wiadomość. Chloe, wspierając się o drewniane
poręcze, podźwignęła się ciężko z krzesła i powiedziała,
że nie boi się już śmierci.
Dziś, po prezentacji i Rap-Rozgrzewce, dziewczyna, której
nie znam — z plakietki wynika, że ma na imię Glenda — mówi,
że jest siostrą Chloe i że w zeszły wtorek o drugiej nad ranem
Chloe w końcu umarła.
Och, powinno mi być tak słodko. Chloe przez dwa lata płakała
w moich objęciach w czasie przeznaczonym na uścisk, a teraz
nie żyje, spoczywa martwa w ziemi, spoczywa martwa w umie,
w mauzoleum, w kolumbarium. Och, ta świadomość, że dzisiaj
myślisz i chodzisz, a jutro możesz już być zimnym nawozem,
wyżerką dla robactwa. To zadziwiający cud śmierci, i powinno
mi być tak słodko, gdyby nie, ufff, ta tam.
Marla.
Och, Marla znowu mnie obserwuje, że też spośród wszystkich
pasożytów mózgu musiała upatrzyć sobie właśnie mnie.
Kłamca.
Oszust.
Marla jest oszustką. Ty jesteś oszustem. Ci wszyscy dookoła,
kiedy krzywią się albo dostają drgawek i rzężąc, padają na
ziemię, a krocza ich dżinsów ciemnieją... to wszystko jest
jednym wielkim przedstawieniem.
Kierowana medytacja dziś wieczorem nigdzie mnie nie zaprowadzi.
Za każdą z siedmiu bram pałacu, za bramą zieloną,
za pomarańczową — Marla. Za bramą niebieską stoi Marla.
Kłamca. Kiedy podczas kierowanej medytacji zachodzę do
jaskini mojego zwierzęcia mocy, okazuje się, że moim zwierzę-
35 ciem mocy jest Marla. Marla zaciąga się papierosem i przewraca
oczami. Kłamca. Czarne włosy i pełne francuskie usta. Oszust.
Usta jak ciemna skórzana włoska sofa. Nie uciekniesz.
Chloe była egzemplarzem autentycznym.
Tak jak Chloe wyglądałby szkielet Joni Mitchell, gdybyście
kazali mu krążyć z uśmiechem wśród zebranych i być szczególnie
miłym dla każdego. Wyobraźcie sobie szkielet Chloe rozmiarów
owada, biegnący o drugiej nad ranem przez nisze
i galerie jej wnętrzności. Megafon jej pulsu ogłasza: Przygotować
się na śmierć za dziesięć, za dziewięć, za osiem sekund.
Zgon nastąpi za siedem, sześć...
Chloe biegnie w nocy labiryntem własnych zapadających
się żył i porozrywanych naczyń krwionośnych, tryskających
gorącą limfą. Potyka się o wynurzające się z tkanki nerwy.
Wokół niej, niczym białe gorące perły, wzbierają w tkance
wrzody.
Megafon zarządza przygotowanie do opróżnienia jelit za
dziesięć, za dziewięć, osiem, siedem...
Przygotować się do ewakuacji duszy za dziesięć, za dziewięć,
osiem...
Chloe brodzi po kostki w płynie nerkowym, wyciekającym
z kończących pracę nerek.
Zgon nastąpi za pięć...
Pięć, cztery...
Cztery...
Wokół pasożytnicze życie bazgrze farbą w sprayu jej serce.
Cztery, trzy...
Trzy, dwie...
Chloe podciąga się ręka za ręką po wysychającej wy ściółce
w górę własnego przełyku.
Zgon nastąpi za trzy, za dwie...
Widać już księżycową poświatę, wlewającą się przez otwarte
usta.
36 Przygotować się teraz na wydanie ostatniego tchnienia.
Ewakuacja.
Teraz.
Dusza opuszcza ciało. Teraz.
Następuje zgon.
Teraz.
Och, wspomnienie ciepłej roztrzęsionej Chloe w mych ramionach
i świadomość, że Chloe spoczywa już gdzieś tam
martwa, powinny wprawiać mnie w takie uniesienie.
Ale nic z tego, jestem obserwowany przez Marlę.
Podczas kierowanej medytacji otwieram ramiona, by przyjąć
me wewnętrzne dziecko, i tym dzieckiem jest Marla paląca
papierosa. Żadnej białej kuli uzdrawiającego światła. Oszust.
Żadnych czakr. Wyobraźcie sobie swoje czakry otwierające się
niczym kwiaty, i pośrodku każdej, w zwolnionym tempie,
następuje eksplozja słodkiego światła.
Oszust.
Moje czakry pozostają zamknięte.
Po zakończonej medytacji wszyscy się przeciągają, kręcą
szyjami i pomagają sobie nawzajem wstać. Terapeutyczny
kontakt fizyczny. Pokonuję w trzech krokach odległość dzielącą
mnie od Marli, staję przed nią, a ona spogląda mi w oczy.
Czekamy na sygnał.
Jest sygnał. Teraz obejmijmy kogoś stojącego obok nas.
Otaczam ramionami Marlę.
Dziś wieczorem wybierzcie sobie