3921
Szczegóły |
Tytuł |
3921 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3921 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3921 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3921 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JOAN D. VINGE
KR�LOWA ZIMY
(PRZE�O�Y�: JANUSZ PULTYN)
SCAN-DAL
Daj�cej i odbieraj�cej Pani.
"... ciasna jest brama i w�ska droga, kt�ra prowadzi do �ywota;
i niewielu jest tych, kt�rzy j� znajd�."
Ewangelia wg �w. Ateusza 7: 14
"B�dziecie mie� rado�� albo b�dziecie mie� si��, rzek� b�g;
nie b�dziecie mogli mie� i tego i tego."
Ralph Walbo Emerson
Prolog
Drzwi zamkn�y si� cicho za nimi, odcinaj�c �wiat�o, muzyk� i dzikie harce sali balowej. Nag�a utrata obraz�w i d�wi�k�w wywo�a�a w nim klaustrofobi�. Zacisn�� d�o� na trzymanym pod p�aszczem zestawie narz�dzi.
W mroku rozleg� si� jej rozbawiony �miech i ponownie rozb�ys�o �wiat�o, ukazuj�c ma�� komnat�, w kt�rej stali. Nie byli sami. Wzdrygn�� si�, cho� by� na to przygotowany, cho� ju� pi�ciokrotnie spotka�o go to tej nie ko�cz�cej si� nocy i zdarzy si� jeszcze kilka razy. Teraz by� to salon - bezkszta�tna kanapa przyt�aczaj�ca sob� g�szcz n�g ciemnych, obsypanych z�otem mebli. Pomy�la� przelotnie, �e tej jednej nocy widzia� chyba wi�cej styl�w i rodzaj�w smaku, ani�eli przez ostatnie czterdzie�ci lat sp�dzone na Kharemough.
Nie znajdowa� si� jednak na Kharemough, lecz w Krwawniku, a cho�by do�y� stu lat, nigdy nie dozna nocy dziwniejszej od tej, �wi�tecznej. Na kanapie, nie�wiadoma swego opuszczenia, le�a�a para, kobieta i m�czyzna. Oboje pogr��eni byli w g��bokim �nie, wywo�anym winem zaprawionym narkotykiem z le��cej na dywanie, na wp� opr�nionej butelki. Wpatrywa� si� w purpurow� plam�, rozlewaj�c� si� na grubym kobiercu; usi�owa� jak najmniej - na ile m�g� - zak��ca� ich prywatno��.
- Jeste� pewna, �e i ta para by�a... bliska sobie?
- Zupe�nie pewna. Ca�kowicie. - Zdj�a z ramion mask� z bia�ych pi�r, ods�aniaj�c k��bowisko niemal r�wnie bladych w�os�w, wij�cych si� jak w�e nad �yw�, dziewcz�c� twarz�. Maska groteskowo kontrastowa�a ze s�odycz� oblicza; haczykowaty, ostry dzi�b drapie�nego ptaka, wielkie czarne oczy nocnego �owcy, wpatruj�ce si� w niego z - zawieszon� w r�wnowadze - obietnic� �ycia i �mierci... Nie. W jej oczach nie dostrzeg� kontrastu. Niczym si� nie r�ni�y.
- Wy, Kharemoughi, jeste�cie tacy ob�udni - powiedzia�a, zrywaj�c czepek z bia�ych pi�r. - Straszni z was hipokryci. - Roze�mia�a si� znowu, g�osem pe�nym zar�wno �wiat�a, jak i mroku.
Z oporem �ci�gn�� w�asn�, prostsz� mask�, przedstawiaj�c� dziwaczne, fantastyczne zwierz�, na wp� ryb�, na wp� wymy�lon� istot�. Nie lubi� zdradza� wyrazu swej twarzy.
Przygl�da�a mu si� w bezlitosnym �wietle z udawan� niewinno�ci�.
- Doktorze, nie powie mi pan chyba, �e nie lubi si� przygl�da�?
Z trudem prze�kn�� zniewag�.
- Wasza Wysoko��, jestem biochemikiem, a nie podgl�daczem.
- Bzdura. - Na jej ustach pojawi� si� u�miech zbyt stary, jak na tak� twarz. - Wszyscy lekarze to podgl�dacze. Po co innego zostaj� doktorami? Nie licz�c oczywi�cie sadyst�w, lubuj�cych si� w krwi i b�lu.
Wola� nie odpowiada�, wi�c przeszed� obok niej po dywanie i postawi� obok kanapy torb� z narz�dziami. Za tymi �cianami dochodzi�o do szczytu beztroskie, radosne �wi�towanie przez miasto Krwawnik cyklicznej wizyty Premiera. Nigdy nie s�dzi�, i� sp�dzi t� noc z kr�low� planety - a ju� na pewno, �e na robieniu tego, co czyni.
Kobieta spa�a z twarz� zwr�con� w jego stron�. By�a m�oda, �redniego wzrostu, silna i zdrowa. Pod spl�tanymi jasnymi w�osami widnia�a rozja�niona lekkim u�miechem twarz, mocno opalona przez s�o�ce i wiatr. Reszt� cia�a mia�a blad�, podejrzewa�, i� dobrze je chroni przed panuj�cym za murami miasta przejmuj�cym ch�odem. Le��cego obok m�czyzn� ocenia� na niewiele ponad trzydzie�ci lat, mia� ciemne w�osy i jasn� sk�r�, m�g� pochodzi� z tej lub innej planety, nie obchodzi�o go to teraz. Puste oczy ich �wi�tecznych masek patrzy�y z pot�pieniem, jak bezsilne b�stwa opieku�cze, spoczywaj�ce na oparciu kanapy. Przetar� rami� kobiety �rodkiem odka�aj�cym, by m�c wstrzykn�� wska�nik pod sk�r�. Mia� nadziej�, i� ta prosta czynno�� przywr�ci mu pewno�� siebie. Kr�lowa przygl�da�a si� bacznie, nic nie m�wi�c, bo potrzebowa� ciszy.
Za zamkni�tymi drzwiami nasili� si� gwar; dochodzi�y go troch� niewyra�ne, protestuj�ce �arliwie g�osy. Skuli� si� jak zwierz� w pu�apce, oczekuj�ce wykrycia.
- Prosz� si� nie obawia�, doktorze. - Kr�lowa po�o�y�a mu na ramieniu lekk� d�o�. - Moi ludzie dopilnuj�, by nam nie przeszkadzano.
- Jak, u diab�a, da�em si� na to nam�wi�? - mrukn�� bardziej do siebie ni� do niej. Wr�ci� do pracy, lecz r�ce mu dr�a�y.
- Dodatkowe dwadzie�cia dwa lata m�odo�ci s� bardzo przekonuj�ce.
- Du�o mi z nich przyjdzie, je�li sp�dz� je w kolonii karnej.
- Niech si� pan we�mie w gar��, doktorze. I tak nie uzyska pan dwudziestu dw�ch lat, je�li nie doko�czy dzisiejszej pracy. Umowa wejdzie w �ycie tylko w�wczas, gdy w�r�d Letniego ludu tej planety b�d� mie� przynajmniej jedno ca�kowicie normalne, sklonowane dziecko.
- Znam warunki. - Zako�czy� umieszczanie wska�nika. - Mam jednak nadziej�, i� Wasza Wysoko�� rozumie, �e w tych okoliczno�ciach wszczepienie klonu jest nie tylko nielegalne, ale i bardzo ryzykowne. To trudny zabieg. Szans� uzyskania klonu b�d�cego w miar� dok�adn� replik� pierwowzoru nie s� zbyt wielkie nawet w warunkach �cis�ej kontroli, nie m�wi�c...
- W takim razie im wi�cej umie�ci pan dzisiaj wszczep�w, tym b�dzie lepiej dla nas obojga. Zgadza si�?
- Tak, Wasza Wysoko�� - potwierdzi�, czuj�c do siebie pogard�. - Tak s�dz�. - Ostro�nie przewr�ci� na plecy �pi�c� kobiet� i ponownie si�gn�� do torby.
1
Na Tiamat jest wi�cej w�d ni� l�d�w, brak tu przeto wyra�nego horyzontu oddzielaj�cego ocean od nieba; oba �ywio�y zlewaj� si� z sob�. Woda spada na nie zjadliwymi szkwa�ami, wysysana z l�ni�cej powierzchni morza. Chmury przelatuj� jak uczucia po p�omiennych obliczach Bli�ni�t i str�cane przez nie rozpadaj� si� na t�cze. Dziesi�tki t�cz codziennie przesta�y ju� zachwyca�, nikt nie przystaje, by je podziwia�, nikt si� im nie przygl�da...
- To wstyd - powiedzia�a nagle Moon, napieraj�c mocno na wios�o sterowe.
- Co takiego? - zapyta� jej kuzyn Sparks, uchylaj�c si�, gdy wype�niony wiatrem �agiel przerzuci� mu bom nad g�ow�. P�ywak �odzi zanurzy� si� jak lataj�ca ryba. - To wstyd, �e nie uwa�asz. Chcesz nas potopi�?
Moon skrzywi�a si�, wyrwana z chwilowego nastroju.
- Och, sam si� utop.
- Ju� mi niewiele brakuje, w tym k�opot. - Wskaza� na wod� si�gaj�c� do kostek ich wodoszczelnych but�w ze sk�ry klee i chwyci� za czerpak.
Ostatni szkwa� porwa� nie tylko koszyki z zapasami, ale i jego dobry humor, pomy�la�a. A mo�e to tylko ze zm�czenia. �eglowali ju� niemal miesi�c, posuwaj�c si� wolno wzd�u� wysepek Archipelagu Nawietrznego. Od wczoraj s� ju� poza nim, poza zasi�giem znanych im map, kieruj�c si� przez przestw�r otwartego oceanu w stron� le��cych obok siebie trzech wysepek, sanktuarium Matki Morza. Ich ��d� jest za ma�a na tak daleki rejs, a za jedynych przewodnik�w maj� gwiazdy i przybli�one mapy pr�d�w morskich, zrobione ze splecionych patyk�w.
Byli jednak w r�wnej mierze dzie�mi Morza, jak i swych matek, Moon nie w�tpi�a te�, i� Ona b�dzie dla nich �askawa, wiedz�c o �wi�tym celu ich wyprawy.
Moon patrzy�a na podskakuj�c� g�ow� Sparksa na tle przebijaj�cej si� przez chmury ognistej tarczy jednego z podw�jnych s�o�c Tiamat. Nag�y blask rozpali� czerwieni� jego w�osy i rzadk�, �wie�o zapuszczon� brod�, rzuci� na dno �odzi rozmazany cie� jego szczup�ego, muskularnego cia�a. Westchn�a - nie potrafi�a d�ugo si� gniewa�, b�d�c w jego towarzystwie - i dotkn�a �agodnie rudych, b�yszcz�cych warkoczy.
- T�cze... m�wi�am o t�czach. Nikt ich nie docenia. A gdyby ich zabrak�o? - Odrzuci�a kaptur c�tkowanego wodoszczelnego kaftana i rozlu�ni�a rzemyki pod szyj�. Na plecy opad�y jej warkocze bia�e jak mleko. Oczy mia�a barwy mg�y i mchu. Patrzy�a poprzez tr�jk�tny �agiel, mru��c oczy rozdziela�a chmury od nieba, szukaj�c �uk�w rozszczepionego �wiat�a, nikn�cych w jednych miejscach, w innych podwajaj�cych si� i mno��cych.
Sparks wyla� za burt� nast�pn� muszl� wody, nim uni�s� g�ow�, pod��aj�c za jej wzrokiem. Pomijaj�c nawet opalenizn�, jego sk�ra by�a za ciemna jak na wyspiarza. Tylko nad oczami o barwie zmiennej jak morze mia� powieki i brwi niemal r�wnie blade jak ona.
- Daj spok�j. T�cze b�d� zawsze, kuzyneczko. P�ki nie zabraknie Bli�ni�t i deszczu. To proste zjawisko dyfrakcji; pokazywa�em ci...
Nie znosi�a, gdy m�wi� jak tech, z t� nie zamierzon� arogancj�.
- Wiem. Nie jestem g�upia! - Ostro szarpn�a za miedziany warkocz.
- Au!
- Wol� jednak s�ucha� opowie�ci Babci, �e to obietnica obfito�ci sk�adana przez Pani�, ani�eli pozbawiaj�cych je wszelkiego znaczenia gadek handlarza. Tak jak i twoich. Prawda, moje dziecko z gwiazd? Przyznaj si�!
- Nie! - Odtr�ci� jej d�o�. - Nie �miej si� z tego, do licha! - Odwr�ci� si� do niej plecami. Widzia�a w duszy, jak do bia�o�ci zaciskaj� si� jego palce na krzy�u w kole; darze przekazanym jego matce podczas ostatniego �wi�ta przez pozaziemskiego ojca. - Matko Nas Wszystkich!
To jedno tkwi�o mi�dzy nimi jak ostrze - �wiadomo�� dziedzictwa, kt�rego nie dzieli� z ni� ani z nikim innym im znanym. Byli Letniakami, rzadko stykali si� z zami�owanymi w techu, zadaj�cymi si� z nieziemcami Zimakami. Jednym z wyj�tk�w by�y �wi�ta, kiedy to do Krwawnika przybywali z ca�ej planety wszyscy lubi�cy przygody i przyjemno�ci. Nak�adali tam maski, odrzucaj�c r�nice, by czci� okresowe wizyty Premiera i przestrzega� znacznie starszej tradycji.
Ich matki, b�d�ce siostrami, wybra�y si� do Krwawnika podczas ostatniego �wi�ta i wr�ci�y do Neith z, jak okre�li�a to matka Moon, ��ywymi pami�tkami magicznej nocy". Ich dzieci przysz�y na �wiat tego samego dnia, matka Sparksa zmar�a przy porodzie. Gdy matka Moon wyp�ywa�a z flot� ryback�, opiekowa�a si� nimi babcia. Oboje wychowywali si� razem, jak bli�ni�ta - dziwne, odmienne bli�ni�ta, dorastaj�ce pod powa�nym, niespokojnym wzrokiem pow�ci�gliwych, prowincjonalnych wyspiarzy. Nigdy jednak nie mia�a dost�pu do pewnej cz�stki Sparksa, nigdy nie dopuszcza� jej do siebie, gdy ws�uchiwa� si� w gwiazdy. Potajemnie wymienia� si� z w�drownymi handlarzami na techniczne b�yskotki z innych planet, sp�dza� ca�e dnie na ich rozbieraniu i sk�adaniu, w ko�cu wyrzuca� je do morza w napadzie pogardy do siebie, wraz z ofiarami b�agalnymi, splecionymi z li��mi.
Moon skrywa�a przed babci� jego techowe sekrety, z wdzi�czno�ci�, �e j� do nich dopuszcza, lecz te� z nie okazywan� niech�ci�. Z tego co wiedzia�a, jej ojciec m�g� by� Zimakiem lub nawet nieziemcem, zadowala�a j� jednak przysz�o�� pod w�asnym niebem, dlatego trudno jej by�o zachowa� cierpliwo�� wobec Sparksa, rozdartego pomi�dzy dziedzictwem matki a dziedzictwem ojca, tkwi�cym w�r�d gwiazd.
- Och, Sparks. - Pochyli�a si� i po�o�y�a ch�odn� d�o� na jego ramieniu, masuj�c napi�te mi�nie poprzez grube ubranie i sztormiak. - Nie chcia�am, przepraszam - mrukn�a, my�l�c przy tym: �Wola�abym wcale nie mie� ojca, ni� sp�dzi� ca�e �ycie z jego cieniem". - Nie martw si�. Sp�jrz tam! - Za b�yszcz�cymi w jego w�osach rudymi skierkami ta�czy�y na oceanie b��kitne. Nad falami Matki Morza wzbija�y si� i szybowa�y lataj�ce ryby, widzia�a ju� wyra�nie po zawietrznej najwy�sz� z trzech wysepek. Wygi�ta jak w�� kreska znaczy�a w dali zetkni�cie si� morza i brzegu. - Miejsce wyboru! A tu... - mery! - W l�ku i czci rzuci�a im poca�unek.
Wok� nich wystawa�y z wody d�ugie, gi�tkie, c�tkowane szyje; hebanowe oczy przypatrywa�y si� z nieodgadnion� wiedz�. Mery by�y dzie�mi Morza, przynosi�y szcz�cie �eglarzom. Ich obecno�� oznacza�a, �e Pani si� u�miecha.
Sparks spojrza� na Moon z nag�ym u�miechem i chwyci� j� za r�k�.
- Prowadz� nas do... Ona wie, dlaczego przybywamy. Naprawd� dop�yn�li�my, wreszcie zostaniemy wybrani. - Z sakwy przy pasie wyj�� zrobion� z muszli piszcza�k� i wydoby� z niej weso�e nuty. G�owy mer�w zacz�y si� ko�ysa� w rytm muzyki, wt�ruj�c jej niesamowitymi gwizdami i krzykami. Stare opowie�ci m�wi�, �e rozpaczaj� po strasznej stracie i okropnej pomy�ce, ka�da jednak podaje inn� strat� i b��d.
Moon s�ucha�a ich muzyki, nie uwa�aj�c jej wcale za smutn�. Co� �cisn�o j� nagle za gard�o, nie pozwalaj�c �piewa�; przypomnia�a sobie inny brzeg, odleg�y o po�ow� �ycia, na kt�rym para dzieci podnios�a marzenie le��ce u st�p nieznajomej, jak rzadka, zwini�ta muszla. Muzyka i pami�� nios�y j� przez czas...
...Moon i Sparks biegli boso wzd�u� nier�wnych murk�w odgradzaj�cych p�ytkie zagrody w porcie, mi�dzy ich w�skimi ramionami jak hamak zwisa�a sie�. Nieczu�e, pokaleczone stopy uderza�y w kocie �by �cie�ki, nie zwa�aj�c na ostre kamienie i bryzgi lodowatej wody. Klee w zagrodach, zwykle le��ce nieruchomo na poro�ni�tym wodorostami dnie, wyp�ywa�y z niezwyk�ym po�piechem na powierzchni�, by �ledzi� przebiegaj�ce dzieci. Wytryskiwa�y pian� i chrz�ka�y z g�odu, lecz sie� by�a pusta, wype�niaj�ce j� suszone wodorosty trafi�y ju� do zagrody rodziny podczas po�udniowego karmienia.
- Szybciej, Sparks! - Prowadz�ca jak zawsze Moon szarpn�a zwisaj�c� mi�dzy nimi sie�, wlok�c ni�szego kuzyna jak �adunek ryb. Odrzuci�a z twarzy bia�e kosmyki w�os�w, patrz�c na g��boki kana�, wdzieraj�cy si� w l�d daleko poza zagrody dla ryb. Posuwa�y si� nim wysokie szczyty rozszczepionych �agli, tylko tyle wida� by�o z floty rybackiej. - Nigdy nie dostaniemy si� pierwsi do basen�w! - Rozdra�niona szarpn�a mocniej.
- �piesz� si�, Moon. Jakby to przyp�ywa�a moja matka! - Sparks pobieg� odrobin� pr�dzej, doganiaj�c kuzynk�. - Jak my�lisz, czy Babcia upiecze piernik?
Potkn�a si� przy skoku.
- Widzia�am, jak wyjmowa�a garnek.
Biegli dalej po kamieniach ku b�yszcz�cej pla�y p�nocnej i le��cej za ni� wiosce. Moon przypomnia�a sobie �niad�, u�miechni�t� twarz matki, kt�r� widzia�a ostatni raz przed trzema miesi�cami. Szerokie, piaskowe warkocze pi�trzy�y si� na jej g�owie, skryte pod ciemn� we�nian� czapk�; gruby golf, sztormiak i ci�kie buty utrudnia�y odr�nienie jej od reszty za�ogi, gdy rzuca�a im ostatnie poca�unki, a ��d� rybacka o podw�jnym kad�ubie wyp�ywa�a w porannym wietrze.
Dzi� wraca�a. Wraz z innymi rodzinami rybak�w p�jd� do �wietlicy wioskowej, by tam ucztowa� i ta�czy�. A potem, ju� w nocy, Moon skuli si� na kolanach matki (cho� robi si� ju� na to za du�a), �ciskana mocno twardymi ramionami, patrze� b�dzie na Sparksa, zasypiaj�cego w obj�ciach babci. Z pieca dolatywa� b�d� ciep�e podmuchy i szepty ognia, z w�os�w matki zapachy morza i statk�w. Babcia zacznie snu� hipnotyczn� litani� do Morza, Matki ich wszystkich, zabieraj�cego jej c�rk�.
Moon zeskoczy�a na mi�kki, z�otobr�zowy piach pla�y. Za ni� da� susa Sparks, ich cienie spl�ta�y si� w po�udniowym blasku. Wpatrzona w skupisko kamiennych dom�w wioski i �odzie zrzucaj�ce w zatoce �agle, omal nie min�a nieznajomej, stoj�cej w oczekiwaniu. Omal...
Sparks wpad� na zatrzymuj�c� si� Moon.
- Uwa�aj, rybi m�d�ku! - Wzbili nogami chmur� piasku.
Z�apa�a go mocno, by utrzyma� r�wnowag�, powstrzymuj�c oburzenie Sparksa wzmocnionym przez zdumienie chwytem. Wyrwa� si� i stan��, opad�a sie�, zapomniana jak wioska, zatoka, powitanie. Moon skuba�a d� zrobionego w domu swetra, splataj�c palce z ci�k�, rdzawoczerwon� prz�dz�.
Nieznajoma u�miecha�a si� do nich, jej rozja�niona, owalna twarz, �niada od wiatru, wystawa�a nad star� szar� kurtk�, grubymi portkami i niezgrabnymi butami noszonymi przez wyspiarzy. Nie by�a jednak ani z Neith, ani z �adnej innej wyspy...
- Czy... czy wysz�a� z Morza? - wydysza�a Moon. Sparks stan�� obok.
Kobieta wybuchn�a �miechem, kt�ry rozbi� jak szyb� wra�enie niesamowito�ci.
- Nie... tylko je przeby�am, na statku.
- Czemu? Kim jeste�? - zapytali razem.
Odpowiadaj�c im obojgu, kobieta wyci�gn�a zawieszony na �a�cuszku medalion - w drucianej koniczynce, jakby splecionej z haczyk�w do w�dki, b�yszcza�o ponurym, mrocznym pi�knem gadzie oko.
- Czy wiecie, co to jest? - Opad�a jednym kolanem na piasek, wyrzucaj�c przed siebie czarne warkocze. Dzieci podesz�y bli�ej, by si� przyjrze�.
- Sybilla... ? - szepn�a nie�mia�o Moon, widz�c k�tem oka, jak Sparks �ciska sw�j medal. Potem patrzy�a tylko na kobiet�, wiedz�c, dlaczego jej ciemne, zniewalaj�ce oczy zdaj� si� otwiera� na niesko�czono��. Sybille by�y ziemskimi wyrazicielami nadprzyrodzonej m�dro�ci, wybranymi przez sam� Pani�, potrafi�cymi dzi�ki swemu charakterowi i wyszkoleniu wytrzyma� trudy �wi�tych odwiedzin.
Kobieta przytakn�a.
- Jestem Clavally Bluestone Letniak. - Przycisn�a d�onie do skroni. - Pytajcie, a odpowiem.
Milcza�y, oszo�omione �wiadomo�ci�, �e mo�e odpowiedzie� na ka�de pytanie, jakie tylko przyjdzie im do g�owy, �e ustami Clavally odezwie si� sama Pani, wprawiaj�c sybill� w trans.
- �adnych pyta�? - Porzuci�a formalno�ci, odp�dzaj�c je dobrym humorem. - Powiedzcie wi�c, kim jeste�cie, skoro wiecie ju� wszystko?
- Jestem Moon - powiedzia�a dziewczynka, odrzucaj�c grzywk�. - Moon Dawntreader Letniak. To m�j kuzyn, Sparks Dawntreader Letniak... wiem za ma�o, by pyta� o cokolwiek! - doda�a �a�o�nie.
- Ja zapytam. - Sparks podszed� bli�ej, wyci�gaj�c medal. - Do czego to s�u�y�o?
- Wprowadzenie... - Clavally wzi�a medal w r�ce, krzywi�c si� lekko i mrucz�c. Jej oczy zmieni�y si� w zadymione kryszta�y, skaka�y dziko jak u �ni�cego, palce zaciska�y si� na kr��ku. - Znak Hegemonii: dwa krzy�e w kr�gu symbolizuj�cym wie� Kharemough z siedmioma podleg�ymi mu planetami... medal otrzymany za chwalebn� s�u�b� podczas powstania Kispah: �Czego inni szukali, ten osi�gn��. Naszemu umi�owanemu synowi Temmonowi Ash wini Sirusowi, dnia 9:113:07". Sandhi, oficjalny j�zyk Kharemough i Hegemonii... koniec analizy. - G�owa jej opad�a, pchana niewidzialn� si��. Osun�a si� wolno na kolana, westchn�a i usiad�a. - Ju�.
- Ale co to znaczy� - Sparks spojrza� na kr��ek bujaj�cy si� nadal na jego kurtce. Min� mia� niepewn�.
Clavally pokr�ci�a g�ow�.
- Nie wiem. Pani m�wi przeze mnie, a nie do mnie. To Przekaz - tak to ju� jest.
Sparksowi dr�a�y usta.
- Hegemonia - wtr�ci�a si� szybko Moon. - Co to jest, Clavally?
- Pozaziemcy! - Oczy Clavally rozszerzy�y si� lekko. - Sami nazywaj� si� Hegemoni�. A wi�c to jest z innej planety... Nigdy nie by�am w Krwawniku. - Zn�w spojrza�a na medal. - Jak to si� tu znalaz�o, tak daleko od portu gwiezdnego i Zimak�w? - Popatrzy�a na ich twarze. - Jeste�cie dzie�mi rado�ci, prawda? Wasze matki posz�y razem na ostatnie �wi�to i mia�y szcz�cie wr�ci� z wami... i z t� pami�tk�?
Sparks przytakn��, boj�c si� tak samo logiki doros�ych, jak i trans�w zsy�anych przez Pani�.
- Czyli... m�j ojciec nie jest Letniakiem, a nawet nie z Tiamat?
- Tego nie potrafi� powiedzie� - odpar�a Clavally wstaj�c. Moon dostrzeg�a dziwn� trosk�, z jak� patrzy�a na Sparksa. - Wiem jednak, �e dzieci rado�ci s� szczeg�lnie b�ogos�awione. Czy wiecie, dlaczego tu jestem?
Pokr�ci�y g�owami.
- Czy wiecie, kim chcecie by� po doro�ni�ciu?
- Chcemy by� razem - odpowiedzia�a Moon bez namys�u.
Wywo�a�o to znowu radosny �miech.
- Dobrze! W�druj� po Nawietrznych, by zwraca� si� do wszystkich m�odych Letniak�w, kt�rzy jeszcze nie u�o�yli swego �ycia, przypomina� im, �e Morzu s�u�y� mo�na nie tylko b�d�c rybakiem czy rolnikiem, �e jak ja mog� czci� Pani�, s�u��c innym ludziom jako sybille. Niekt�rzy z nas rodz� si� ze specjalnym nasieniem w sobie, czekaj�cym, a� dotknie go Pani, pobudzaj�c do wzrostu. Gdy oboje doro�niecie, mo�e us�yszycie Jej wezwanie i pop�yniecie na miejsce wyboru.
- Och. - Moon lekko zadr�a�a. - Chyba s�ysz� je teraz! - Przycisn�a zimne d�onie do skacz�cego serca, w kt�rym kie�kowa�o nasienie marzenia.
- Ja te�, ja te�! - krzycza� niecierpliwie Sparks. - Czy mo�emy pop�yn�� teraz, razem z tob�, Clavally?
Nag�y podmuch wiatru sk�oni� Clavally do naci�gni�cia kaptura kurtki.
- Nie, jeszcze nie. Poczekajcie troch�, a� b�dziecie pewni wezwania.
- Jak d�ugo?
- Miesi�c?
Po�o�y�a r�ce na ich drobnych ramionach.
- Raczej kilka lat.
- Lat! - zaprotestowa�a Moon.
- Wtedy b�dziecie pewni, �e to nie krzyk morskich ptak�w s�yszycie. Pami�tajcie jednak zawsze, to nie wy wybierzecie Pani�, lecz Pani was. - Spojrza�a znowu na Sparksa, niemal ostro.
- Zgoda. - To spojrzenie nie spodoba�o si� Moon, �mia�o wyprostowa�a rami� pod d�oni� Clavally. - Zaczekamy. I zapami�tamy.
- A teraz - sybilla opu�ci�a r�ce - kto� chyba na was czeka.
Czas zacz�� znowu p�dzi� i pobiegli do wioski, cz�sto ogl�daj�c si� za siebie.
- Moon, pami�tasz, co powiedzia�a nam na ko�cu? - Srebrne tony umilk�y, gdy Sparks opu�ci� piszcza�k� i przerwa� wspomnienia Moon. Mery przesta�y �piewa�, patrz�c na ��d�.
- Clavally? - Moon kierowa�a p�ywak wok� cypla wbijaj�cego si� w wylot zatoki. Linia brzegowa Wyspy Wyboru by�a r�wnie poszarpana, co znak noszony przez sybille. - To, �e czeka na nas moja matka?
- Nie. To, �e wybiera Pani, nikt inny. - Sparks spojrza� na lini� przyboju, potem zn�w na ni�. - A je�li... wybierze tylko jedno z nas? Co wtedy zrobimy?
- Wybierze nas oboje! - skrzywi�a si� Moon. - Jak mog�aby post�pi� inaczej? Jeste�my dzie�mi rado�ci - szcz�ciarzami.
- Ale je�li nie? - Grzeba� w mchu wype�niaj�cym miejsce styku obu po��wek drewnianego kad�uba. Nierozrywalne... Skrzywi� si� lekko. - Nikt nie zostaje sybill� tylko dlatego, �e przejdzie pr�b�, prawda? Mo�emy sobie teraz przysi�c, �e je�li zostanie wybrane tylko jedno z nas, drugie si� wycofa. Dla dobra wybranego.
- Dla dobra nas obojga - przytakn�a Moon. Ale wybierze nas oboje. Nigdy, od tej chwili sprzed wielu lat, nie w�tpi�a, �e przyb�dzie tu i us�yszy wezwanie Pani. Przez po�ow� �ycia by�o to pragnieniem jej serca, nie mia�a w�tpliwo�ci, �e podobnie czuje Sparks, nie pozwalaj�c, by beznadziejne marzenia o gwiazdach odci�gn�y go od ich wsp�lnego celu.
Wyci�gn�a ramiona i Sparks wszed� w nie ze smutkiem; z�apali si� za nadgarstki. Nim si� spostrzeg�a, chwyt przeszed� w obj�cie i jej obawy rozwia�y si� jak poranna mg�a.
- Sparkie, kocham ci�... bardziej ni� wszystko pod niebem. - Poca�owa�a go, czuj�c s�l na wargach. - Niech Matka Morza za�wiadczy, �e masz me ch�tne serce, tylko ty, teraz i na zawsze.
Powt�rzy� te s�owa, wyra�nie i dumnie, potem dope�nili �lubowania, pij�c morsk� wod� ze swych z��czonych d�oni. - Po tym rejsie nikt nie powie, �e jeste�my za m�odzi na przysi�gi! - Po raz pierwszy �lubowali sobie mi�o��, gdy tylko potrafili wypowiedzie� te s�owa, i wszyscy si� �miali. Dla nich by�y jednak prawd� i przez lata dzielili si� wszystkim, ��cznie z niepewnymi, t�sknymi dotkni�ciami ust, r�k i cia�...
Moon wspomnia�a kryj�wk� w�r�d ska� zawietrznej strony zatoki; ciep�e, stwardnia�e d�onie kamieni otaczaj�ce ich dr��ce cia�a, gdy le�eli splecieni mi�o�nie w jasne po�udnie, a dalej na pla�y szepta�y fale. Jak wtedy, czu�a teraz moc wi���cej ich razem potrzeby; wytwarzane przez nich ciep�o, odganiaj�ce zimn� samotno�� �wiata. Zjednoczenie dusz opanowuj�ce ich w ko�cowej chwili - doznanie wysoko�ci, pe�ni, jakich nie mog�o da� im nic innego. Razem wkrocz� w nowe �ycie, wreszcie b�d� nale�e� do ich �wiata r�wnie w pe�ni, jak nale�� do siebie... Usta Sparksa musn�y jej ucho, przysun�a si� i obj�a go znowu. Porzucona ��d� p�yn�a do brzegu.
* * *
- Czy co� widzisz?! - zawo�a� Sparks. Po raz ostatni sprawdza� ��d� spoczywaj�c� pewnie na muszlach i resztkach wyrzuconych przez burz� poza zasi�giem przyp�ywu. Wyrze�biony na dziobie rodzinny totem wpatrywa� si� w niego trojgiem namalowanych oczu. Trwa� odp�yw, lecz zdo�a� ju� ods�oni� taki szmat mokrego piasku, �e wleczenie cz�na mocno ich wyczerpa�o. Wraz z nimi wyszed� na brzeg jeden z mer�w, pozwalaj�c, by nie�mia�o g�adzili jego wilgotn�, g�adk�, c�tkowan� sier��. Nigdy dot�d nie dotykali �adnego. Ten by� ich wielko�ci i dwukrotnie l�ejszy.
- Jeszcze nie - tu! - dobieg� go g�os Moon. Szale�czo macha�a r�kami. Sz�a obok mera brn�cego przez pla��. - Przy strumieniu jest �cie�ka. To o niej musia� opowiada� dziadek!
Ruszy� przez zas�an� �mieciami pochy�o�� pla�y ku uj�ciu potoku, a pod nogami trzeszcza�y mu porzucone muszle. Koryto strumienia przecina�o szerok� wst�g� czerwonej soli na glinie, barwi�c j� swym zielonym jak mech nurtem. Nad brzegiem sta�a Moon, gotowa do wspinaczki na wzg�rza.
- P�jdziemy w g�r� strumienia?
Przytakn�a, �ledz�c wzrokiem stromo wznosz�cy si� niebieskozielony l�d. Jeszcze wy�ej stercza�y nagie, poszarpane szczyty z czerwonych ska�. W niezmiernej skali czasu Morza te wyspy s� m�ode; ich nie przygi�te przez wiek grzbiety nadal drapi� niebo.
- Zapowiada si� wspinaczka. - Wcisn�� niepewnie d�onie w kieszenie.
- No. - Moon patrzy�a na mera wracaj�cego pla��. Na d�oni czu�a jeszcze dotyk jego g�stej sier�ci. - Dzi� zata�czymy na wantach. - Spojrza�a na Sparksa, u�wiadamiaj�c sobie nagle, co oznacza ich obecno�� tutaj. - No, idziemy - stwierdzi�a niemal niecierpliwie. - Najtrudniejszy jest pierwszy krok. - Zrobili go razem.
Nie oni pierwsi tu id�, pomy�la�a Moon podczas wspinaczki... ilu by�o innych? Odpowied� wyryta by�a na zboczu, gdzie przej�cie wielu st�p zdar�o puszysty pumeks wulkaniczny, tak i� niekiedy posuwali si� w�sk� �cie�k�, zag��bieni w nim po kolana. A ilu wspi�to si� tylko po to, by uzyska� odmow� ? Moon szybko zm�wi�a modlitw�, patrz�c na �cie�k�, kt�ra by�a teraz w�sk� p�k� wznosz�c� si� na wysoko�� kostek ponad w�w�z poro�ni�ty paprociami i nieprzebytymi zaro�lami. Gdy umilk� wiatr, zapad�a wok� ca�kowita cisza, nie widzia�a �adnej istoty wi�kszej od �uka. Raz tylko zdawa�o si� jej, �e s�yszy w oddali krzyk ptaka... Dziesi�tki metr�w ni�ej migota� strumie�, a z lewej strony wznosi�a si� r�wnie wysoka, pokryta zieleni� �ciana. Cho� przywyk�a do ostro�nych st�pa� �eglarzy i w�skich �cie�ek mi�dzy zagrodami dla ryb, tu kr�ci�o si� jej w g�owie.
Sparks z�apa� si� wystaj�cego krzaka, kt�ry ociera� mu twarz.
- To nie dla za�amuj�cych si� �atwo - powiedzia� g�o�no, cho� w�a�ciwie zamierza� zachowa� t� uwag� dla siebie.
- Przypuszczalnie o to chodzi - wymamrota�a i wytar�a twarz r�kawem.
- My�lisz, �e to pr�ba? - Przyciskali si� do nier�wnej, zniszczonej ska�y.
- Pani! - Na po�y wezwanie, na po�y przekle�stwo. - Mam dosy�!
- D�ugo to si� jeszcze ci�gnie? A je�li si� �ciemni?
- Nie wiem... Tam dolina si� zamyka.
- M�wi�a� chyba, �e dziadek zrobi� to, gdy by� m�ody? My�la�em, �e wiesz.
Moon odetchn�a g��boko.
- Dziadek powiedzia� mi, �e si� za�ama� i zawr�ci�. Nigdy nie znalaz� jaskini.
- Tego mi nie m�wi�a�! - zacz�� si� �mia�. - I tak spodziewa�em si� czego� innego.
W dole strumie� robi� p�tl�, po doj�ciu do nast�pnego zakr�tu p�ka rozszerzy�a si�, a wraz z ni� �cie�ka. W tej odci�tej od morskich wichr�w dolinie �ar s�o�ca odbija� si� od nagrzanych ska�. Moon �ci�gn�a w marszu ci�k� kurtk�. Sparks ju� wcze�niej ni�s� j� narzucon� na ramiona. Wietrzyk przyciska� jej do piersi przepocon� lnian� koszul�. Rozpi�a j� a� do pasa i podrapa�a si�, m�wi�c:
- Jest mi gor�co, wiesz? Naprawd� gor�co! Co robi� ludzie, gdy jest im za ciep�o? Mo�na zawsze na�o�y� wi�cej ubra�, lecz zdj�� tylko tyle, ile si� ma. - Odpi�a od pasa buk�ak i napi�a si� wody. Gdzie� w dali s�ysza�a plusk, lecz pomy�la�a jedynie o skwiercz�cym w kocio�ku t�uszczu.
- Pewnie nie powinni�my si� tym martwi�. - Sparks wzruszy� ramionami, dobrodusznie ironizuj�c. - Do pe�ni lata jeszcze daleko. Prawdopodobnie umrzemy przed jego upa�ami. - Po�lizgn�� si� i opad� z j�kiem na kolano. - Mo�e jeszcze wcze�niej.
- �mieszne. - Pomog�a mu wsta�, jej tak�e nogi ci��y�y jak kamienie. - Ju� wida� Letni� Gwiazd�. Od paru dni patrz� na ni� przez palce... Och - szepn�a. Otar�a rozpalon� twarz wierzchem d�oni.
Sparks wymija� wybrzuszenie �ciany. Przed ostatnim zakr�tem szlaku s�yszany przez nich szum przeszed� w ryk wody spadaj�cej w przepa��, rozdzieranej przez ska�y, sk�adaj�cej ci�gle siebie sam� w �miertelnej ofierze. Przy wodospadzie ko�czy�a si� �cie�ka.
Stali, zadyszani, oszo�omieni kakofoni� d�wi�k�w i wodnego py�u.
- To nie mo�e by� koniec! - Sparks wskaza� na spadaj�cy strumie�. - Jeste�my na pewno na w�a�ciwej �cie�ce. Gdzie dalej?
- Tu! - Moon przycupn�a, wygl�daj�c za zas�on� wody, z g�owy opada�y jej mokre, lu�ne pasma w�os�w. - W skale s� uchwyty. - Wsta�a i odrzuci�a w�osy na plecy. - To nie jest... - Pokr�ci�a g�ow� i umilk�a na widok jego zagniewanej twarzy.
- Co to ma znaczy�?! - Sparks krzykn�� w g��b doliny. - Jakich jeszcze pr�b ��dasz? Czy mamy si� pozabija�?
- Nie! - Moon poci�gn�a go za r�k�, w swym zm�czeniu czu�a jego gniew, jak piach ci�gle sypany pod nogi. - Chce, by�my byli pewni. I jeste�my. - Znowu si� pochyli�a, �ci�gn�a buty i opu�ci�a nogi poza kraw�d� przepa�ci.
Zacz�a schodzi� w d�, jej zmys�y wype�nia�y si� rykiem i bryzgami, pozwalaj�c jej przyt�oczy� strach. Widz�c za sob� rozpoczynaj�cego zej�cie Sparksa, zacz�a powtarza�, �e przed ni� schodzili t�dy niezliczeni ludzie, przez niezliczone lata... (stopa �lizgaj�ca si� po mokrej skale)... ona te� zdo�a... (jeszcze jeden krok! zacisn�a palce na kraw�dzi ska�y)... to mokre zej�cie nie jest trudniejsze od wspinaczki po wantach, jakich dokonywa�a swobodnie niezliczon� ilo�� razy... (jeszcze jeden)...zawsze ufaj Matce Morza, stawiaj�c pewnie d�onie i stopy... (skurcz palc�w; przygryz�a wargi)... skupi�a si� na wierze w Pani�, w siebie; bo je�li zw�tpi w kt�r��... (maca�a stop� po mokrej, �liskiej �cianie, nie znajduj�c �adnej szczeliny, �adnego wyst�pu, �adnego...)
- Sparks! - podnios�a g�os. - To si� ko�czy!
- ... p�ka...! - Us�ysza�a to s�owo, zag�uszone przez ryk wody i w�asny strach; z�apa�a si� go kurczowo, r�wnie mocno przyciskaj�c si� do urwiska. - Na prawo! - Rzuci�a si� w t� stron� i otworzy�a oczy, gdy tylko trafi�a nog� na kamienny wyst�p. Mrugaj�c gor�czkowo, dostrzeg�a, �e ginie za padaj�c� wod�. Ruszy�a tam i szybkim skr�tem cia�a przebi�a wodn� zapor�, l�duj�c w szczelinie. Gdy nadszed� Sparks, wyci�gn�a r�k�, by pom�c mu przej��.
- Dzi�ki. - Trz�s� si� ca�y, dr�a�y mu sztywne palce.
- To ja dzi�kuj�. - Odetchn�a g��boko. Razem weszli g��biej w szczelin�, widz�c teraz, gdy oczy przywyk�y im ju� do zielonych plamek �wiate�, �e si�ga�a daleko w zbocze doliny.
- To tam, to musi by� tam! Jeste�my tu, w miejscu wyboru...
Stan�li znowu, instynktownie chwytaj�c si� za r�ce. Czekali bez tchu. S�yszeli tylko g�os wodospadu. Czuli tylko przypadkowo dolatuj�ce bryzgi.
- Dalej - poci�gn�� j� Sparks - chod�my dalej.
Cienie szczeliny si�ga�y wysoko nad ich g�owy, przypominaj�c Moon z�o�one do modlitwy d�onie. Id�cy jej kr�tym szlakiem Sparks zderzy� si� nagle z ostrym g�azem.
- Wiedzia�em, �e powinni�my byli wzi�� z sob� �wiece.
- Nie jest ciemno. - Moon spojrza�a na niego ze zdziwieniem. - To dziwne, jak �wiat�o staje si� coraz bardziej zielone...
- O czym m�wisz? Jeste�my jak w grobie, nawet ciebie nie widz�!
- Przesta�. - Zacz�� opanowywa� j� l�k. - Tu nie jest ciemno, otw�rz tylko oczy. Dalej, Sparkie! - Poci�gn�a go za rami�. - Nie czujesz tego? Jak muzyka...
- Nie. To miejsce wywo�uje u mnie g�si� sk�rk�.
- Chod�! - Szarpn�a mocniej, z wysi�kiem.
- Nie, zaczekaj... - Zrobi� kilka krok�w, jeszcze kilka.
Muzyka wype�nia�a j� teraz, bior�c pocz�tek z g�owy i rozchodz�c si� po ca�ym ciele w rytmie krwi. Otula�a j� jak jedwab, smakuj�c jak ambrozja i zalewaj�c zielonym �wiat�em morza.
- Nie czujesz tego?
- Moon - Sparks j�kn��, gdy wpad� w mroku na nast�pn� ska��. - Przesta�, Moon! To nie pomo�e. Nic nie widz�, nic nie s�ysz�... Odpadam, Moon - powiedzia� dr��cym g�osem.
- Nie, to nieprawda! Nie mo�esz. - Zmiesza�a si�, widz�c prawd� w jego oczach, wpatrzonych w dal jak u �lepca, niepewno�� na twarzy. - Och, nie mo�esz...
- Nie mog� oddycha�, jestem jak w smole. Musimy zawr�ci�, nim b�dzie za p�no. - Zacisn�� d�o� na jej r�ce, przyci�gaj�c do siebie, odrywaj�c od muzyki i �wiat�a.
- Nie. - Woln� r�k� pr�bowa�a zwolni� jego chwyt. - Wracaj beze mnie.
- Moon, obieca�a�! Obiecali�my, musisz wraca�.
- Nie wr�c�! - Wyrwa�a si�, zobaczy�a, jak zaskoczony, ura�ony ch�opak cofa si� niepewnie. - Sparks, przykro mi...
- Moon...
- Przykro mi... - Odwr�ci�a si�, wpadaj�c w obj�cia muzyki. - Musz�! Nie mog� teraz stan��, nie mog� ci pom�c, to jest zbyt pi�kne. Chod� ze mn�! Spr�buj, prosz� ci�! - m�wi�a, odchodz�c coraz dalej.
- Obieca�a�. Wracaj, Moon!
Odwr�ci�a si� i pobieg�a, jego g�os zag�uszy�a pie�� rozdartego pragnieniem serca.
Bieg�a, a� szczelina zn�w si� rozszerzy�a, otoczy�a j� nienaturaln� przestrzeni�, o�wietlon� przez ca�kiem zwyk�y p�omie� lampy oliwnej. Wyszed�szy z mroku na z�oty blask, przetar�a oczy. Gdy odzyska�a wzrok, gdy umilk�a wi���ca j� l�ni�ca pie��, bez zdziwienia ujrza�a czekaj�c� Clavally i kogo� obcego... Clavally, kt�rej u�miechu nigdy nie zdo�a zapomnie�, cho�by min�y lata, a nawet ca�e �ycie.
- Jeste�, Moon! Przysz�a�!
- Pami�ta�am. - Kiwn�a g�ow�, promieniuj�c rado�ci� wybranych i ocieraj�c �zy.
2
Miasto Krwawnik le�y nad morzem jak wielka spiralna muszla wyrzucona na piasek, daleko na p�nocnym wybrze�u najwi�kszej wyspy Tiamat. Oddycha nieznu�enie g��bokimi rytmami przyp�yw�w, jego pradawny kszta�t zdaje si� nale�e� do brzegu oceanu; jakby zrodzi�o je �ono Matki Morza. Zw� je Miastem Pali, bo wznosi si� na s�upach nad skrajem wody; przepastne podbrzusze s�u�y bezpieczn� przystani� dla statk�w, chroni�cych si� tam przed szale�stwami oceanu i pogody. Jest nazywane Portem Gwiezdnym, bo stanowi o�rodek handlu mi�dzyplanetarnego; cho� prawdziwy kosmoport le�y w g��bi l�du, a mieszka�com Tiamat nie wolno wkracza� na jego teren. Jest nazywane Krwawnikiem, bo zale�nie od punktu widzenia jest zar�wno klejnotem, jak i ran�.
Podobie�stwo do wyrzuconego na brzeg morskiego stworzenia jest myl�ce. Krwawnik roi si� od �ycia w jego wszystkich - a przynajmniej licznych - formach, ludzkich i nieludzkich. Najni�sze poziomy, otwieraj�ce si� na morze, zasiedlaj� robotnicy, marynarze i przybysze z wysp. Nad nimi wznosi si� Labirynt, gdzie mieszanina tech�w i nietech�w, miejscowych i pozaziemc�w, ludzi i obcych pobudza atmosfer� rozedrganej tw�rczo�ci i tw�rczego wyst�pku. Szlachta Zimak�w �mieje si� tam, spiera i rozrzuca pieni�dze, wypr�bowuj�c obce rodzaje pobudzania wsp�lnie z dostarczaj�cymi je handlarzami z innych planet. Potem wraca na swoje poziomy, le��ce wy�ej, i sk�ada ho�d Kr�lowej �niegu, widz�cej i wiedz�cej wszystko, kieruj�cej pr�dami wp�yw�w i mocy, kr���cymi jak woda muszlowymi zwojami miasta. Trudno im uwierzy�, �e obraz trwaj�cy ju� niemal p�tora wieku, kontrolowany przez t� sam� r�k�, nie b�dzie trwa� wiecznie.
- ...nic nie trwa wiecznie!
Arienrhod sta�a cicho, samotnie pods�uchuj�c g�osy p�yn�ce z g�o�nika skrytego w rze�bionej podstawie lustra. Zwierciad�o by�o jednocze�nie ekranem, lecz teraz wygaszonym, ukazuj�cym jedynie jej twarz. Niewidoczni szlachcice rozmawiali o p�kni�tych strunach selyxu, a nie o przysz�o�ci, cho� to tak�e by�o mo�liwe, poniewa� pierwsze zjawisko wi�za�o si� ostatecznie z kresem drugiego, a jej umys� zaprz�tni�ty by� przysz�o�ci�, czy raczej jej brakiem.
Stan�a przy �cianie, b�d�cej w tej komnacie oknem wychodz�cym na iglic� dachu zako�czon� gwiazd�. Znajdowa�a si� na szczycie �wiata, bo by�a Kr�low� �niegu, tkwi�c� w swym sanktuarium na wierzcho�ku miasta. Mog�a st�d widzie� jego pofa�dowane boki, zbocza g�ry odrywaj�cej si� od l�du lub nakrapiane bia�ymi falami stalowoszare morze. Albo te�, tak jak teraz, patrze� na niebo, b�d�ce w nocy ja�niej�cym paleniskiem, podsycanym pi��dziesi�cioma tysi�cami gwiazd ze skupiska, do kt�rego ten b��kaj�cy si� uk�ad zaw�drowa� przed eonami. Przypominaj�ce p�on�cy �nieg gwiazdy nie robi�y na niej wra�enia, nie by�y w stanie, po tylu latach nie mog�a sobie przypomnie� ich nazw. Jedna tylko, nieznaczna i schowana w�r�d innych, wzbudza�a w niej uczucie mroczniejsze od zdziwienia. Letnia Gwiazda, oznaczaj�ca swym blaskiem zbli�anie si� do Czarnych Wr�t, kt�re to pochwyci�y w�druj�ce Bli�ni�ta i uczyni�y je swymi wiecznymi wi�niami.
Pozaziemcy nazywali Czarne Wrota wiruj�c� czarn� dziur�. Jednym z sekret�w, jakich nie chcieli zdradzi� jej ludowi, by� spos�b wykorzystywania takich bram do podr�y w inn� rzeczywisto��, podr�y szybszych ni� �wiat�o. Sama wiedzia�a tylko, �e przez Wrota mo�na si� dosta� do siedmiu innych zamieszka�ych planet, niekt�rych tak odleg�ych, �e nie mog�a nawet zrozumie� jednostek miar. Kontaktowa�y si� ze sob� i z niezliczonymi �wiatami nie zamieszka�ymi, bo Czarne Wrota wpuszcza�y statki kosmiczne w rejony, gdzie przestrze� zwija�a si� w strun� i splata�a, tak i� dalekie stawa�o si� bliskim, a czas tworzy� p�tle.
Wszystkie one podlega�y w�adzy Hegemonii Kharemough. Mia�y autonomi� - u�miechn�a si� lekko - dzi�ki relatywistycznym op�nieniom czasu, osi�galnym dla statk�w podczas przechodzenia przez Wrota. By�a jednak lojalnym wasalem Hegemonii, bo inaczej klany Zimak�w utraci�yby dost�p do pozaziemskiej techniki, daj�cej im szacunek, cel �ycia i przyjemno�ci... dzi�ki kt�rej stali wy�ej od Letniak�w, przes�dnych hodowc�w ryb, przesi�kni�tych wodorostami i tradycj�.
W zamian Tiamat ofiarowywa� przybyszom z innych planet przysta� i port, miejsce odpoczynku i spotka� uprzyjemniaj�cych d�ugie przeloty pomi�dzy innymi planetami Hegemonii. By�o to niezwyk�e skrzy�owanie szlak�w, bo tylko ono kr��y�o wok� Wr�t. Orbita by�a wprawdzie d�uga, kr�tsza jednak i �atwiejsza do pokonania ni� z ka�dego innego �wiata.
Arienrhod odwr�ci�a si� plecami do gwiazd i przesz�a znowu cicho do zwierciad�a po mi�kkim, sztucznym kobiercu o pastelowych barwach. Por�wnywa�a sw�j wygl�d z t� sam� porcelanow� mask� bez wyrazu, z jak� przyjmowa�a przedstawicieli pozaziemskich kupc�w lub delegacje szlachty, kiedy to ukazywa�a im wysmakowane uk�ady mlecznobia�ych w�os�w pod �nie�nymi gwiazdkami diademu i nieskaziteln� przejrzysto�� cery. Pog�adzi�a d�oni� policzek, ozdobion� klejnotami szyj� i l�ni�cy jedwab koszuli gestem niemal pieszczoty. Czu�a si�� i m�odo�� cia�a, r�wnie doskona�ego jak przed stu pi��dziesi�ciu laty, w dniu swej koronacji. A mo�e? Skrzywi�a si� lekko, przygl�daj�c si� bli�ej twarzy. Tak... Jej oczy barwy mg�y i mchu l�ni�y zadowoleniem.
By� jeszcze jeden pow�d przybywania pozaziemc�w na Tiamat z bogatymi darami - trzyma�a w r�ku klucz do d�ugiego �ycia bez starzenia si�. Morza planety by�y fontann� m�odo�ci, z kt�rej mogli pi� najbogatsi i najpot�niejsi, a ona osobi�cie kontrolowa�a jej �r�d�o - rze� mer�w. Ona z wyrachowaniem decydowa�a, kt�ry pozaziemski kupiec lub urz�dnik najlepiej przys�u�y si� interesom Zimak�w w zamian za ten wyj�tkowy towar... to jej niezupe�nie przypadkowe kaprysy nadawa�y faworyzowanym szlachcicom prawo do eksploatacji obszar�w morza, czyli do cennych fiolek srebrnego p�ynu. Powiadano, �e o tym, jak blisko �ask Kr�lowej jest szlachcic, �wiadczy jego m�odo��.
Nic jednak nie trwa wiecznie. Nawet wieczna m�odo��. Arienrhod zn�w si� skrzywi�a, w jej d�oni mign�� z�ocony rozpylacz. Podnios�a go, otworzy�a usta i wci�gn�a ci�k�, srebrn� mgie�k�. Zamrozi�a jej gard�o, rozwodni�a oczy. Westchn�a z ulg�, wyobra�aj�c sobie skutki. Ca�kowite zachowanie m�odo�ci wymaga�o codziennego za�ywania �wody �ycia", jak nazywali j� pozaziemcy. Bawi�o j� to okre�lenie, chocia�by sw� hipokryzj�. To nie by�a woda, lecz wyci�g z krwi miejscowego stworzenia morskiego, mera, maj�cy tyle samo wsp�lnego ze �mierci� - �mierci� mer�w - co i z d�ugim �yciem ludzi. Ka�dy u�ytkownik wiedzia� o tym r�wnie dobrze jak ona. Czym jednak jest �ycie zwierz�cia w por�wnaniu z mo�liwo�ci� wiecznej m�odo�ci?
Jak dot�d nie uda�y si� pr�by odtworzenia wyci�gu pe�nego dobroczynnych wirus�w, kt�re zwi�ksza�y zdolno�� cia�a do odnawiania si� bez b��d�w genetycznych. Wirus gin�� wkr�tce po opuszczeniu cia�a swego pierwotnego �ywiciela, bez wzgl�du na warunki przechowywania. R�wnie ograniczone by�o jego p�-�ycie wewn�trz innych stworze� ssakopodobnych, dlatego konieczne by�y sta�e dostawy. A to oznacza�o bogactwo trwaj�ce tak d�ugo, jak d�ugo trwa� b�dzie panowanie Zimak�w.
Letnia Gwiazda by�a ju� jednak widoczna na dziennym niebie, trwa�a wiosna, zbli�a�a si� Zmiana, nawet Letniacy ju� o tym wiedzieli. Dla planety nadchodzi�a nareszcie pora pe�ni lata, kiedy to niezwyk�e napi�cia wywo�ane zbli�aniem si� czarnej dziury spowoduj� podsycenie energii Bli�ni�t i na Tiamat stanie si� niezno�nie gor�co. Letniacy zostan� zmuszeni do opuszczenia le��cych wok� r�wnika wysp i w�dr�wki na p�noc. Ich nap�yw na ziemie Zimak�w zak��ci dotychczasowe uk�ady.
To tylko cz�stka wielkich przemian, jakich dozna jej lud. Zbli�anie si� Bli�ni�t do czarnej dziury uczyni z Tiamat planet� stracon� dla Hegemonii... Zn�w wyjrza�a przez okno na gwiazdy. Podej�cie Bli�ni�t do Czarnych Wr�t, kt�rych rozrywany jeniec, Letnia Gwiazda, zaja�nieje na niebie Tiamat, wp�ynie na ich stabilno��. Przeloty z Tiamat na inne �wiaty Hegemonii przestan� by� proste i pewne. Planeta straci funkcj� miejsca spotka� i postoju dla podr�nik�w Hegemonii, urwie si� odp�yw wody �ycia i przyp�yw technologii. Tiamat by� �wiatem zamkni�tym, Hegemonia nie pozwala�a na rozw�j techniki miejscowej, a bez podstawowej wiedzy o wytwarzaniu sprowadzanych towar�w ca�a maszyneria spo�ecze�stwa Zimak�w ulegnie szybkiemu, nieuniknionemu zepsuciu. Nawet bez nap�ywaj�cych na p�noc Letniak�w, pop�dzanych Zmian�, przesta�by istnie� znany jej �wiat. Odrzuca�a sam� my�l o �yciu w takim �wiecie. Wtedy jednak przestanie to by� jej trosk�. M�wi�, �e �mier� jest ostatecznym doznaniem zmys��w.
W pustym pokoju zabrzmia� jej �miech. Tak, mo�e si� teraz �mia� ze �mierci, cho� oci�ga�a si� sto pi��dziesi�t lat przed z�o�eniem jej zap�aty. Wkr�tce upomni si� o swoje, a kr�lowa zap�aci Letniakom na nast�pnym, ostatnim �wi�cie, bo taka jest kolej rzeczy. Ale to ona b�dzie �mia� si� na koniec. Na poprzednim �wi�cie, przed pokoleniem, zasia�a mi�dzy niczego si� nie spodziewaj�cymi Letniakami dziewi�� ziaren w�asnego zmartwychwstania; dziewi�� klon�w siebie, kt�re oni wychowaj� i uznaj� za swoje, kt�rych naucz� swych zwyczaj�w, a kt�re, b�d�c dzie�mi o jej umy�le, zdo�aj� nimi pokierowa�, gdy nadejdzie pora.
�ledzi�a dorastaj�ce dzieci, wierz�c niez�omnie, �e w�r�d nich b�dzie cho� jedno dok�adnie takie jak ona... i by�o. Tylko jedno. Pesymizm pozaziemskiego lekarza sprzed niemal dwudziestu lat o ma�o si� nie spe�ni�. Trzy klony zosta�y stracone w poronieniach, inne urodzi�y si� z wadami fizycznymi albo dorasta�y upo�ledzone umys�owo b�d� uczuciowo. Tylko jedno dziecko by�o, wed�ug raport�w, doskona�e pod ka�dym wzgl�dem... i uczyni z niego Kr�low� Lata.
Schyli�a si� i podnios�a spod stolika ma��, ozdobn� kostk� obrazow�. Wewn�trz widnia�o zdj�cie jej samej jako dziewczynki. Obraca�a kostk�, patrzy�a, jak zmienia si� �miej�ca tr�jwymiarowa twarz. �ledz�cy dziecko kupiec zrobi� dla niej ten hologram. Spogl�daj�c na niego, czu�a, jak rodz� si� w niej dziwne, niespodziewane uczucia. Czasami t�skni�a za zobaczeniem nie tylko zdj�cia dziecka... za dotkni�ciem go, obj�ciem, przygl�daniem si� jego zabawom, dorastaniu, dojrzewaniu i uczeniu si�; widzeniem siebie, jak� musia�a kiedy� by�, tak dawno temu, �e ju� tego nie pami�ta�a.
Ale nie. Sp�jrz na to dziecko, odziane w brzydkie, podarte szaty i t�uste sk�ry ryb, prawdopodobnie wyjadaj�ce co� palcami z garnka w jakiej� ciasnej, kamiennej norze. Jak mo�e patrze� na tak� siebie - patrze� na mikrokosmos, w jaki za par� lat skurczy si� ten �wiat, gdy znowu porzuc� go pozaziemscy handlarze? Mo�e jednak nie stanie si� tak, przynajmniej nie do ko�ca, je�li zdo�a przeprowadzi� sw�j plan. Baczniej przyjrza�a si� twarzy na hologramie, tak bardzo podobnej do jej w�asnej. Patrz�c z bliska, dostrzeg�a, �e troch� si� r�ni, �e czego� jej brak.
Do�wiadczenia, tylko tego brakowa�o. Wyrafinowania. Wkr�tce zdo�a sprowadzi� tu dziewczyn�, wyja�ni jej wszystko, poka�e, czego si� po niej spodziewa. A poniewa� b�dzie t�umaczy� sobie, dziewczyna wszystko zrozumie. Nie mo�na dopu�ci� do utraty tej odrobiny wiedzy technicznej, na jak� pozwalaj� pozaziemcy. Tym razem lud Tiamat musi j� zachowa� i ho�ubi�; spr�bowa� przynajmniej przywita� powracaj�cych pozaziemc�w jako ludzie stoj�cy troch� wy�ej nad poziom barbarzy�stwa...
Gwa�townie podesz�a do lustra i dotykaj�c per�y w jego podstawie, odes�a�a w niebyt nie ko�cz�ce si� dworskie bana�y. G�o�nym poleceniem zmieni�a mikrofon i rozja�ni�a ekran, ukazuj�cy obraz z innego ukrytego oka. Skryto�� i niezawodno�� mechanicznych szpieg�w oraz czysta przyjemno�� p�yn�ca z ich u�ywania sk�oni�y j� do stworzenia rozbudowanej sieci obejmuj�cej wszystkie poziomy miasta. Wszechwiedza i koncesje stanowi�y kwiat i cier� tego samego pn�cza, kt�re czerpi�c z jednego korzenia, spe�nia�y r�ne funkcje.
Patrzy�a teraz na Starbucka; widzia�a, jak chodzi niecierpliwie we wn�trzu zwierciad�a. Ruch napina� i rozlu�nia� jego mi�nie pod ciemn� sk�r� pozaziemca. By� pot�nym m�czyzn�, zdawa� si� rozsadza� swym wzrostem ograniczenia niewielkiej komnaty. Niemal nagi, czeka�, a� do niego przyjdzie. Patrzy�a ze szczerym podziwem, przez my�li przelatywa� jej kalejdoskop chwil nami�tno�ci, zapomnia�a na chwil�, �e zaczyna j� nudzi�, jak wszystko inne. Us�ysza�a, jak mruczy jakie� blu�nierstwa, i zdecydowa�a, �e do�� si� ju� naczeka�.
W�r�d rozlicznych cech Starbucka nie by�o cierpliwo�ci, a �wiadomo��, i� Arienrhod o tym wie i u�ywa przeciwko niemu, nie poprawia�a mu humoru. Wyznaczane przez ni� pory wyczekiwania m�g�by sp�dza� na rozwa�aniu cienkiej linii dziel�cej mi�o�� od nienawi�ci, lecz takie rozmy�lania by�y mu raczej obce. Zakl�� znowu, tym razem g�o�niej, domy�laj�c si�, �e jest obserwowany, i pragn�c j� rozbawi�. Zadowalanie jej, pod ka�dym wzgl�dem, stanowi�o jego g��wne zadanie, jak i wszystkich poprzednich Starbuck�w. Ze swoim umys�em m�g�by zosta� intelektualist�, przewa�y�y jednak sk�onno�ci handlarza niewolnik�w i ca�kowity brak moralno�ci. Cechy te, w po��czeniu z si�� fizyczn�, wyzwoli�y m�odzie�ca zwanego Herne od pozbawionego przysz�o�ci �ycia na macierzystej planecie Kharemough i zapewni�y b�yskotliw� karier� w handlu lud�mi i innymi przynosz�cymi zysk towarami. Wszystko to pasowa�o idealnie do obecnego �ycia jako Starbucka.
- Kim jest Starbuck? - postawi� to retoryczne pytanie lustrzanej butelce, stoj�cej na szafce przy ��ku, roze�mia� si� nagle i nala� sobie miejscowego wina. (Bogowie! co te� ceni� sobie te �mierdz�ce, zacofane �wiaty. Niemal splun��. Do czego mo�na si� przyzwyczai�...) Nawet teraz wraca� niekiedy do swej starej osobowo�ci, upijaj�c si� i graj�c z przypadkowymi przybyszami z innych planet, pr�buj�cymi rozrywek Labiryntu. I czasem patrzyli na niego wyblak�ymi oczami, zadaj�c to samo pytanie: Kim jest Starbuck?
M�g�by im odpowiedzie�, �e Starbuck jest zdrajc�, pozaziemskim doradc� Kr�lowej tej planety, stawiaj�cym wy�ej jej interesy ni� Hegemonii. M�g�by odpowiedzie�, �e Starbuck jest �owc�, zbieraj�cym swe obce Psy i prowadz�cym je na rozkazy Kr�lowej na ponure �niwa mer�w. M�g�by im odpowiedzie�, �e Starbuck jest kochankiem Kr�lowej i b�dzie nim, p�ki jaki� szybszy, sprytniejszy konkurent nie pokona go i nie zostanie nast�pnym Starbuckiem. Kr�lowa, uwa�ana tradycyjnie za wcielenie Matki Morza, mia�a tylu kochank�w, co ocean wysp. Wszystko to by�o prawd�, jak i kilka jeszcze rzeczy. M�g�by im nawet powiedzie�, �e to on jest Starbuckiem, wkradaj�cym si� w zaufanie kupc�w, by wzmocni� pozycj� Kr�lowej podczas negocjacji - przyj�liby to �miechem, jak i on, bo Starbuckiem m�g� by� ka�dy z nich albo �aden. Wiadomo by�o tylko, �e musi by� pozaziemcem. I �e musi by� najlepszy. Anonimowo�ci Starbucka strzeg� obyczaj i prawo; istnia� ponad i poza wszelk� w�adz�, kara� go mog�a jedynie Kr�lowa.
Starbuck odwr�ci� si�, patrz�c ponad brzegiem pucharu na ubrania le��ce bez�adnie na p�ce, ci�gn�cej si� wzd�u� wyk�adanej zwierciad�ami �ciany, przy lustrzanych drzwiach. Przyjrza� si� czarnym jedwabiom i sk�rze oficjalnego stroju dworskiego, tradycyjnemu rogatemu he�mowi, maskuj�cemu jego prawdziwy wygl�d, nie pozwalaj�cemu odr�ni� Herne'a od dziesi�tk�w jego bezwzgl�dnych i ��dnych w�adzy poprzednik�w. He�m wie�czy�y zakrzywione stalowe kolce, przypominaj�ce czu�ki �uka jelonka - prastary symbol najbardziej bezkarnej w�adzy, jak� mo�na sobie wymarzy�; a przynajmniej tak s�dzi�, zak�adaj�c go po raz pierwszy. Dopiero p�niej zrozumia�, �e tak on sam, jak i prawdziwa w�adza nale�y do kobiety.
Usiad� nagle, odrzucaj�c przykrycia d�ugiego �o�a, i patrzy� na ci�gn�ce si� w niesko�czono�� odbicia swej twarzy. Czy widzi reszt� swego �ycia? Skrzywi�