293
Szczegóły |
Tytuł |
293 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
293 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 293 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
293 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "MUZYKA�CI"
autor: Andrzej Sapkowski
tekst wklepa�: Junior
Do�y
Tam, gdzie praktycznie ko�czy�o si� miasto, za p�tl� tramwaju, za skrytym w wykopie torem kolejowym i pstrym kwadratem ogr�dk�w dzia�kowych, rozci�ga�o si� nier�wne, pag�rkowate pole, za�miecone i zryte, szczerz�ce si� z�omami betonu i k�ami drutu zbrojeniowego, g�sto poro�ni�te ostem, perzem, mietlic�, mleczem i szar�atem. By� to pas ziemi niczyjej, frontowa strefa pomi�dzy kamienn� �cian� blok�w mieszkalnych a odleg�ym, ciemnozielonym lasem, zasinionym mg�� smogu. Teren ten ludzie nazywali Do�ami. Nie by�a to prawdziwa nazwa tego miejsca. Okolica ta zawsze by�a pusta, z rzadka penetrowana nawet przez wsz�dobylskie dzieci, kt�re, na wz�r rodzic�w, preferowa�y do zabaw miejsca ukryte w bezpiecznych i przytulnych �elbetowych kanionach. Czasem tylko, i to na samym skraju, zasiadali tu pijaczkowie, atawistycznie ci�gn�cy ku zieleni. Poza tym na Do�y nie zapuszcza� si� nikt. Nie licz�c kot�w. Kot�w by�o pe�no na ca�ym osiedlu, ale Do�y by�y ich kr�lestwem, niekwestionowan� domen� i azylem. Osiedlowe psy, regularnie szczute na koty przez swoich w�a�cicieli, zatrzymywa�y si� na pograniczu pustkowia, wraca�y, kul�c ogony i skaml�c. Z pokor� przyjmowa�y okrutne ci�gi, spuszczane im przez pan�w "za tch�rzostwo" - Do�y budzi�y w nich wi�kszy strach ni� razy. Ludzie r�wnie� czuli si� na Do�ach nieswojo. W dzie�. Bo w nocy na Do�y nie zapuszcza� si� nikt. Nie licz�c kot�w.
W ci�gu dnia przyczajone i ostro�ne, noc� koty kr��y�y po Do�ach mi�kkim, ostrzegawczym krokiem, dokonywa�y niezb�dnych korekt liczebno�ci miejscowych szczur�w i myszy, budzi�y mieszka�c�w pogranicznych blok�w przera�liwym wrzaskiem, oznajmiaj�cym mi�o�� lub krwawy b�j. W nocy koty czu�y si� na Do�ach bezpiecznie. W dzie� nie. Mieszka�cy osiedla nie lubili kot�w. Zwa�ywszy, �e stworzenia, kt�re lubili i kt�re trzymali w swoich kamiennych gniazdach, zwykli byli od czasu do czasu bestialsko m�czy�, okre�lenie "nie lubili" w stosunku do kot�w nabiera�o w�a�ciwego, ponurego wyrazu. Bywa�o, �e koty zastanawia�y si�, gdzie le�y przyczyna tego stanu. Pogl�dy by�y r�ne - wi�kszo�� kot�w uwa�a�a, �e win� ponosz� owe drobne, pozornie nic nie znacz�ce drobiazgi, kt�re powoli, acz skutecznie, zabija�y ludzi i wiod�y ich do ob��du - ostre, mordercze igie�ki azbestu, kt�re nosili w p�ucach, zab�jcze promieniowanie, p�yn�ce z p�yt b�d�cych �cianami ich siedzib, kwa�ne, �yciogubne powietrze, bezustannie wisz�ce nad miastem. C� dziwnego, m�wi�y koty, �e kto� balansuj�cy na kraw�dzi zag�ady, truty, trawiony przez jady i choroby, nienawidzi witalno�ci, zwinno�ci i si�y? �e kto� roztrz�siony, nie znaj�cy spokoju, w�ciek�o�ci� i sza�em reaguje na ciep�y, puszysty i rozmruczany spok�j innych? Nie, nie by�o w tym niczego, czemu nale�a�o si� dziwi�. Nale�a�o natomiast by� czujnym - nale�a�o ucieka� co si� w nogach, co d�ugo�ci w wyci�gni�tym skoku, gdy dostrzeg�o si� na horyzoncie du�e lub ma�e dwunogie sylwetki. Nale�a�o strzec si� kopniaka, kija, kamienia, z�b�w szczutego psa, k� samochodu. Nale�a�o umie� rozpozna� okrucie�stwo, kryj�ce si� za cedzonym zza zaci�ni�tych z�b�w: "Kici, kici". I tyle. By�y jednak w�r�d kot�w i takie, kt�re uwa�a�y, �e przyczyna nienawi�ci le�y gdzie indziej. �e ukryta jest w Dawnych Czasach. Dawne Czasy. Koty wiedzia�y o Dawnych Czasach. Obrazy z Dawnych Czas�w widywa�o si� nocami na Do�ach. Bo Do�y nie by�y zwyk�ym miejscem. Podczas roz�wierszczonych, ksi�ycowych nocy koty widzia�y obrazy dost�pne wy��cznie ich kocim �renicom. Zamglone, rozmigotane obrazy. Korowody d�ugow�osych panien dooko�a dziwacznych budowli z kamienia, ob��ka�cze wycia i podskoki wok� okaleczonych cia� zwisaj�cych z drewnianych rusztowa�, szeregi zakapturzonych ludzi z pochodniami w r�kach, p�on�ce domy z wie�ami zako�czonymi znakiem krzy�a, takie same krzy�e, ale odwr�cone, zatkni�te w czarn�, pulsuj�c� ziemi�. Stosy, pale i szubienice. I czarnego cz�owieka, wykrzykuj�cego s�owa. S�owa b�d�ce, jak wiedzia�y koty, prawdziw� nazw� miejsca nazywanego Do�ami. Locus terribilis.
W takie noce koty ba�y si�. Koty czu�y, jak drga Zas�ona. Przypada�y w�wczas p�asko do ziemi, wpija�y pazury w grunt, bezg�o�nie otwiera�y w�sate pyszczki. Czeka�y. I w�wczas rozbrzmiewa�a muzyka. Muzyka, zag�uszaj�ca niepok�j, koj�ca strach, nios�ca b�ogo��, zwiastuj�ca bezpiecze�stwo. Bo opr�cz kot�w, na Do�ach mieszkali Muzykanci.
Veehal
Dzie� zacz�� si� tak samo, jak wszystkie inne dni - ch�odny ranek rozgrza� si� i rozleniwi� ciep�ym, jesiennym przedpo�udniem, roz�wieci� si� smu�kami babiego lata w swym zenicie, rozchmurzy� i zamgli� pod wiecz�r, zacz�� gasn��. To sta�o si� zupe�nie niespodziewanie, nagle, bez ostrze�enia. Veehal rozdar� powietrze, przelecia� po chwastach jak wicher, zwielokrotni� si� echem odbitym od kamiennej �ciany blok�w. Potworny strach zje�y� pr�gowane i �aciate futerka, po�o�y� uszy, wyszczerzy� kie�ki. Veehal!
M�czarnia i �mier�!
Mord!
Veehal!
Zas�ona! Zas�ona p�ka!
I muzyka.
Uspokojenie.
Syreny karetek sp�yn�y na ogr�dki dzia�kowe dopiero p�niej. Dopiero p�niej zacz�a si� oszala�a krz�tanina ludzi w bia�ych i niebieskich ubraniach. Koty patrzy�y na to z ukrycia, spokojne i oboj�tne. To ju� ich nie dotyczy�o. Ludzie biegali, krzyczeli, kl�li. Ludzie wynosili spomi�dzy altanek cia�a, zmasakrowane, zniekszta�cone, s�cz�ce krew przez bia�e prze�cierad�a. Ludzie w niebieskich ubraniach odpychali od drucianej siatki innych, tych, kt�rzy nadbiegali od strony osiedla. Koty patrzy�y. Jeden z ludzi w niebieskich ubraniach, wytoczywszy si� na otwart� przestrze�, wymiotowa�, krztusi� si�. Kto� krzycza�, krzycza� okropnie. W�ciekle roztrzaska�y si� drzwi samochod�w, potem znowu wy�y syreny. Koty mrucza�y cicho. Koty s�ucha�y muzyki. Tamto ju� ich nie dotyczy�o.
Krostowaty
Pogr��ony w sieci ton�w, wi���cych i klej�cych przedart� Zas�on� delikatn� prz�dz� muzyki, Krostowaty cofn�� si�, siej�c wok� kropelkami krwi �ciekaj�cej z pazur�w i k��w. Cofn�� si�, znikn��, odgradzany od przej�cia kleistym spoiwem, po raz ostatni, ju� zza Zas�ony, tchn�� ku Muzykantom nienawi�ci�, z�o�ci� i gro�b�. Zas�ona zros�a si�, zatar� si� ostatni �lad p�kni�cia.
Muzykanci
Muzykanci siedzieli w cieniu pogi�tego, okopconego, zarytego w ziemi� pieca. - Uda�o si� - powiedzia� Kersten. - Uda�o si� tym razem. - Tak - potwierdzi� Itka. - Ale nast�pnym razem... Nie wiem. - B�dzie nast�pny raz - zaszepta� Pasiburduk - Itka? B�dzie nast�pny raz? - Ponad wszelk� w�tpliwo�� - rzek� Itka. - Nie znasz ich? Nie wiesz, o czym teraz my�l�? - Nie - powiedzia� Pasiburduk. - Nie wiem.
- A ja wiem - mrukn�� Kersten. - Dobrze wiem, bo ich znam. My�l� o zem�cie. Dlatego musimy j� odnale��. - Musimy - powiedzia� Itka. - Musimy j� wreszcie odnale��. Tylko ona mo�e ich powstrzyma�. Ona ma z nimi kontakt. A gdy ju� b�dzie z nami, odejdziemy st�d. Do Bremy. Do innych. Tak, jak ka�e Prawo. Musimy i�� do Bremy.
B��kitny pok�j
B��kitny pok�j �y� w�asnym �yciem. Oddycha� zapachem ozonu i rozgrzanego plastiku, metalu, eteru. T�tni�, jak krwi�, elektryczno�ci� bzycz�c� w izolowanych kablach, oleisto l�ni�cych wy��cznikach, klawiszach i wtyczkach. Migota� szklist� po�wiat� ekran�w, mn�stwem z�ych, czerwonych oczek czujnik�w. Pyszni� si� majestatem chromu i niklu, powag� czerni, dostoje�stwem bieli. �y�. Wzbudza� respekt. Dominowa�.
Debbe poruszy�a si� w u�cisku rzemieni, rozpinaj�cych j� na p�ask na pokrytym prze�cierad�em i cerat� stole. Nie czu�a b�lu - ig�y, wbite w czaszk�, i z�bate blaszki, przypi�te do uszu, nie bola�y ju�, ci��y�y tylko spl�tane koron� przewod�w, szpeci�y, ha�bi�co kr�powa�y, ale przesta�y zadawa� cierpienie. Nieruchomym, bezbarwnym wzrokiem Debbe patrzy�a na pelargoni� stoj�c� na parapecie. Pelargonia by�a w tym pokoju jedyn� rzecz�, �yj�c� w�asnym, niezale�nym �yciem. Nie licz�c Izy.
Iza, zgarbiona nad sto�em, pisa�a szybko, drobnym maczkiem pokrywaj�c strony zeszytu, od czasu do czasu postukuj�c palcami po klawiaturze komputera. Debbe ws�uchiwa�a si� w t�tno Pokoju. - No, male�ka - powiedzia�a Iza, odwracaj�c si�. - Zaczynamy. Spokojnie. Szcz�kn�� wy��cznik, zabrz�cza�y silniki, drgn�y ogromne szpule, �ypn�y krwawe czerwone �wiate�ka. Przez okr�g�e, kratkowane okna ekran�w pop�dzi�y w podskokach �wietliste myszki. Rysiki zadygota�y, rozko�ysa�y si� jak cienkie, paj�cze nogi, pope�z�y na b�bnach grzebieniaste linie. Debbe Iza gryz�a d�ugopis, wpatruj�c si� w rz�dy cyfr, przera�aj�co r�wno wyskakuj�cych na ekranie monitora, na linie, na pude�kowate wykresy. Mrucza�a pod nosem, d�ugo pisa�a w zeszycie. Pali�a. Przegl�da�a wydruki. Wreszcie szcz�kn�� wy��cznik. Widzia�a pelargoni�. Czu�a sucho�� w nosie, ch�odniej�ce gor�co, sp�ywaj�ce od czo�a ku oczom. Dr�twienie, dr�twienie ca�ego cia�a. Iza przegl�da�a wydruki. Niekt�re z nich mi�a i ciska�a do przepe�nionego kosza, inne, oznaczone szybkimi poci�gni�ciami d�ugopisu, spina�a i odk�ada�a na r�wny stos. Pok�j �y�.
- Jeszcze raz - powiedzia�a Iza. - Jeszcze raz, ma�a. Debbe Niebieski ekran wyczarowywa� zygzaki i linie, regularnymi warstwami pi�trzy� kolumny cyferek. Rysik, p�ynnie i spokojnie faluj�c, kre�li� na b�bnie fantastyczny horyzont. To my. Musisz,
zdziwi�a si�, s�ysz�c ten g�os. Nigdy przedtem nie s�ysza�a tego g�osu, g�osu silniejszego ni� g�os Pokoju, silniejszego ni� piek�ce gor�co, bulgoc�ce w jej m�zgu. Ig�y, od kt�rych je�y�a si� jej g�owa, zawibrowa�y. Muzyka! Muzyka! Muzyka!
Czerwona linia na ekranie skoczy�a w g�r�, rysik targn�� si� i narysowa� w rozedrganej kresce trzy lub cztery pot�ne szczerby. musisz z nami do Bremy. - Co jest, cholera - szepn�a Iza, wpatrzona w ekran. Zapominaj�c o tl�cym si� na popielniczce papierosie, zapali�a drugiego. Wciska�a w��czniki jeden po drugim, pr�buj�c opanowa� szalej�ce ekrany. - Nic nie rozumiem. Co si� dzieje, ma�a? Wreszcie zrobi�a to, co nale�a�o. Wy��czy�a pr�d.
- Nieee - powiedzia�a przeci�gle Debbe. - Nie chc�, jasnow�osa. Nie chce����! Iza wsta�a, pog�aska�a j� po g�owie i grzbiecie. Wszystkie linie na ekranie pop�dzi�y ku g�rze, a rysik zaszamota� si� dziko. Iza tego nie widzia�a. - Biedny kotek - powiedzia�a, g�aszcz�c jedwabiste futerko Debbe. - Biedna kicia. �eby� wiedzia�a, jak mi ci� �al. Ale przys�u�ysz si� nauce, koteczku. Przys�u�ysz si� wiedzy. Za plecami Izy kursor komputera podrepta� w prawo, rz�dami ma�ych, kanciastych literek wypisa�: "Incorrect statement" i zgas�. Zupe�nie. Rysik zatrzyma� si� na b�bnie. �wietlista myszka na okr�g�ym, kratkowanym ekranie pisn�a raz jeszcze i zamar�a. Iza, czuj�c nagle mrocz�c� oczy s�abo��, opad�a ci�ko na bia�y, tr�jnogi sto�ek. Muzyka, pomy�la�a, sk�d ta...
Debbe mrucza�a z przej�ciem, z �atwo�ci� i lekko, p�ynnie i naturalnie dopasowuj�c si� do harmonii biegn�cych zewsz�d ton�w. Odnajdywa�a w nich siebie, swoje miejsce, swoje przeznaczenie. Czu�a, �e bez niej ta muzyka jest niepe�na, kaleka. G�osy, punktuj�ce akordy, potwierdza�y to. To ty, m�wi�y, to ty. Uwierz w siebie. To w�a�nie ty. Uwierz. Debbe wierzy�a.
My, m�wi�y g�osy, to ty. S�uchaj. S�uchaj nas. S�uchaj naszej muzyki. Twojej muzyki. Czy s�yszysz? Debbe s�ysza�a.
Czekamy na ciebie, m�wi�y g�osy. Wska�emy ci drog� do nas. A gdy ju� b�dziesz z nami, wyruszymy razem do Bremy. Do innych Muzykant�w. Ale najpierw musisz da� im szans�. Tylko ty mo�esz to zrobi�. Mo�esz da� im szans�. Pos�uchaj. Powiemy ci, co si� sta�o. Powiemy ci, co zrobi�, aby ich powstrzyma�. S�uchaj. Debbe s�ucha�a.
Czy zrobisz to?
Tak, powiedzia�a Debbe. Zrobi�.
Muzyka odpowiedzia�a kaskad� d�wi�k�w.
Iza martwym wzrokiem patrzy�a na pelargoni�.
Sp�jrz na mnie, jasnow�osa, powiedzia�a Debbe. Czarna litera "M" na czole kotki, znami� wybranki, znak Paj�ka Pogo�ca, b�ysn�a, zal�ni�a metalicznym pawim po�yskiem. Sp�jrz mi w oczy.
Nejman
- Dw�ch - powiedzia�a piel�gniarka. - Jest ich dw�ch. Siedz� w pokoju ordynatora. Recka zrobi�a im kawy. Ale m�wili, �e im si� spieszy. - Czego mo�e chcie� ode mnie milicja? - Iza zdusi�a niedopa�ek papierosa w blaszanym, chwiejnym talerzu korytarzowej popielniczki. - Nie m�wili? - Nic nie m�wili - piel�gniarka wykrzywi�a pucu�owat� buzi�. - Wie pani, pani doktor. Oni nigdy niczego nie m�wi�. - Sk�d mam wiedzie�?
- Niech pani idzie. M�wili, �e im si� spieszy.
- Id�.
By�o ich rzeczywi�cie dw�ch. Przystojny blondyn, kawa� ch�opa w denimowej kurtce i brunecik w ciemnym swetrze. Na widok wchodz�cej Izy wstali obaj. Zdziwi�a si� - gest by� niecodzienny nawet u zwyk�ych m�czyzn, a zupe�nie nieprawdopodobny u milicjant�w. Policjant�w, poprawi�a si� w my�li i r�wnocze�nie zawstydzi�a si� - zawstydzi�a stereotypu, kt�remu bezwiednie si� podda�a. - Pani doktor Przem�cka - stwierdzi� fakt blondyn. - Tak. - Izabella Przem�cka?
- Tak. Niech panowie usi�d�, prosz�. S�ucham pan�w. - A nie - u�miechn�� si� blondyn. - To ja s�ucham. - Nie bardzo pana rozumiem, panie... - Komisarzu. To odpowiednik dawniejszego porucznika. - Chodzi�o mi o nazwisko, nie o szar��. - Nejman. Andrzej Nejman. A to jest aspirant Zdyb. Przepraszam pani�, pani doktor. Uzna�em prezentacj� za zb�dn�, bo pani mnie przecie� zna. Pani telefonowa�a do mnie. Wymieniaj�c moje nazwisko. I szar��, jak si� pani dowcipnie wyrazi�a. - Ja? - zdziwi�a si� szczerze Iza. - Ja do pana telefonowa�am? Prosz� pana, ja od pocz�tku przypuszcza�am, �e to jaka� pomy�ka. A teraz jestem pewna, �e tak jest. Nigdy nie dzwoni�am na milicj�. Nigdy. Pomyli� mnie pan z kim� innym. - Pani Izo - powiedzia� powa�nie Nejman. - Bardzo prosz�, niech pani nie utrudnia mi zadania. Pracuj� nad spraw� morderstwa pope�nionego na ogr�dkach dzia�kowych imienia R�y Luksemburg, obecnie genera�a Andersa. Pewnie pani s�ysza�a: trzech nastolatk�w zaszlachtowanych przy u�yciu sierpa, kosy, bosaka lub podobnego narz�dzia. S�ysza�a pani? To niedaleko st�d, na przedmie�ciu. - S�ysza�am. Ale co ja mam z tym wsp�lnego?
- Nie wie pani? Zajmuje si� pani jedn� z ofiar tego wypadku. Po�redni� ofiar�, tak to nazwijmy. El�bieta Gruber, lat dziewi��. Ta ma�a dziewczynka, kt�ra widzia�a ca�y przebieg zdarzenia, przebieg zbrodni. Le�y w tym szpitalu. S�ysza�em, �e pani si� ni� zajmuje. - Ach, ta dziewczynka w komatozie... Nie, panowie, to nie jest moja pacjentka. Doktor Abramik... - Doktor Abramik, z kt�rym ju� rozmawia�em, twierdzi, �e pani bardzo interesuje si� tym przypadkiem. Ta Gruber to pani krewna? - Sk�d�e znowu... �adna krewna, nie znam jej. Nie zna�am nawet jej nazwiska... - Pani Izo. Niech pani przestanie. Tolek, pozw�l.
Brunecik si�gn�� do akt�wki, wyj�� ma�y, p�aski magnetofon, National Panasonic. - U nas - powiedzia� Nejman - nagrywa si� rozmowy. Pani rozmowa ze mn� te� zosta�a nagrana. Niestety, nie od pocz�tku... Wbrew woli komisarz zaczerwieni� si�. Pocz�tek rozmowy nie nagra� si� z prozaicznych powod�w - w kieszeni magnetofonu tkwi�a w�wczas kaseta z "But Seriously" Phila Collinsa, przegrana z p�yty kompaktowej. Brunecik wcisn�� klawisz. - ...przerywaj, Nejman - powiedzia� g�os Izy. - Co ci� to obchodzi, kto m�wi? Wa�niejsze jest, co m�wi. A m�wi to: nie wolno ci zrobi� tego, co zamierzasz. Rozumiesz? Nie wolno. Co chcesz osi�gn��? Chcesz wiedzie�, kto zabi� ch�opc�w na ogr�dkach dzia�kowych? Mog� ci powiedzie�, je�li chcesz. - Tak - powiedzia� g�os komisarza. - Chc�. Prosz� mi powiedzie�, kto to zrobi�. - Zrobi� to ten, kt�ry przeszed� przez przedart� Zas�on�. Gdy rozbrzmia� veehal, Zas�ona p�k�a, a on przeszed�. Kiedy Zas�ona p�ka, ci, kt�rzy znajd� si� w pobli�u, s� zgubieni. - Nie rozumiem.
- I nie musisz - powiedzia� ostro g�os Izy. - Wcale nie musisz rozumie�. Masz po prostu przyj�� do wiadomo�ci, �e ja wiem, co zamierzasz uczyni�. Wiem te�, �e tego zrobi� nie wolno. I po prostu dziel� si� z tob� t� wiedz�. Je�li mnie nie pos�uchasz, skutki b�d� straszne. - Chwileczk� - odezwa� si� g�os Nejmana. - Mia�a mi pani powiedzie�, kto... - Ju� powiedzia�am - przerwa� g�os Izy.
- Niech wi�c pani powt�rzy, prosz�.
- Po co ci to? My�lisz, �e mo�esz co� zrobi� temu zza Zas�ony? Jeste� w g��bokim b��dzie. On jest poza twoim zasi�giem. Ale ty... Ty jeste� w jego zasi�gu. Strze� si�. - Pani mi grozi. - To by�o stwierdzenie, nie pytanie. - Tak - powiedzia� beznami�tnie g�os Izy. - Gro��. Ale to nie ja ci zagra�am. Nie ja. Nie potrafi� wyt�umaczy� ci wielu rzeczy, wielu fakt�w, nie mog� znale�� w�a�ciwych s��w. Ale jedno mog�... mog� ci� ostrzec. Czy nie za du�o ju� by�o ofiar? Ci ch�opcy, El�bieta Gruber. Nie r�b tego, co zaplanowa�e�, Nejman. Nie r�b tego. - Prosz� pos�ucha�...
- Dosy�. Zapami�taj. Nie wolno ci.
Trzasn�a s�uchawka.
- Pan mi pewnie nie uwierzy... - zacz�a Iza.
- Ju� nie jeste�my na ty? - przerwa� Nejman. - Szkoda. To by�o mi�e i bezpo�rednie. W co nie uwierz�? �e to nie by�a pani? Faktycznie, trudno by mi by�o. A teraz, prosz� bardzo, s�ucham. Co ja zaplanowa�em? Dlaczego nie wolno mi tego zrobi�? - Nie wiem. To nie ja... To nie by� m�j g�os.
- Kim jest dla pani ma�a Gruber?
- Nie wiem... Nikim... Ja...
- Kto zamordowa� dzieciaki na dzia�kach? - Nejman m�wi� cicho, nie krzycza�, ale mi�nie na szcz�kach drga�y mu wyra�nie i miarowo. - Kto to by�? Dlaczego jest poza moim zasi�giem? Dlatego, �e jest nienormalny, prawda? Je�eli go z�api�, nie p�jdzie do pud�a, ale do szpitala, takiego jak ten? A mo�e w�a�nie do tego? A mo�e ju� tu by�? Co? Pani doktor? - Nie wiem! - Iza unios�a pi�ci w mimowolnym ge�cie. - Nie wiem, m�wi� panu! To nie ja dzwoni�am! Nie ja! Nejman i aspirant Zdyb milczeli.
- Ja wiem, co pan my�li - powiedzia�a wolno Iza.
- W�tpi�.
- Pan my�li... �e jak w tym dowcipie... �e my tym si� r�nimy od pacjent�w, �e chodzimy na noc do domu. - Brawo - powiedzia� Nejman bez u�miechu. - A teraz s�ucham. - Ja... niczego nie wiem. Ja nie telefonowa�am... - Pani doktor - powiedzia� Nejman spokojnie i przymilnie, jak do dziecka. - W porz�dku, ja wiem, �e ta�ma magnetofonowa to w�tlutki dow�d. �e mo�e pani zaprzeczy�. Mo�e pani, na og�lnie przyj�tej fali, oskar�y� nas nawet o manipulacj�, o fabrykowanie dowod�w, o co pani chce. Ale je�eli faktycznie chodzi pani na noc do domu zas�u�enie, a nie tylko dzi�ki czyjemu� b��dowi w diagnozie, to orientuje si� pani, jakie b�d� skutki, gdy sprawa si� wyda. A sprawa wyda si� prze�licznie. Musi si� wyda�, bo tak si� sk�ada, �e zamordowani ch�opcy maj� wa�nych rodzic�w i �adna si�a nie wstrzyma �ledztwa, wr�cz przeciwnie. Wie pani, co si� w�wczas stanie. - Nie rozumiem, o co panu chodzi.
- To ja pani powiem. Pani my�li, �e je�eli maniak z ogr�dk�w jest pani krewnym lub kim� bliskim, to nie b�dzie pani odpowiada� karnie za krycie go. Mo�e. Ale opr�cz odpowiedzialno�ci karnej jest jeszcze inna odpowiedzialno��. Je�eli oka�e si�, �e kry�a pani homicydalnego maniaka, to w tym szpitalu, a i w innych szpitalach tej bran�y na ca�ym �wiecie, b�dzie pani sko�czona. Uratowa� mo�e pani� jedynie zdrowy rozs�dek. Czekam, a� go pani przejawi. - Pan... Powtarzam, �e nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi - opu�ci�a g�ow� Iza. - To nie by� m�j g�os, s�yszy pan? Podobny, ale nie m�j. To nie by� m�j spos�b wyra�ania si�. Ja tak nie m�wi�. Mo�e pan spyta�, kogo pan chce! - Pyta�em - powiedzia� Nejman. - Mn�stwo os�b pani� rozpozna�o. Wiem te�, z jakiego aparatu dzwoniono. Niech si� pani powa�nie zastanowi, pani Izo. Prosz� przesta� kierowa� si� emocjami. Mamy do czynienia z morderstwem, z bestialskim mordem pope�nionym na ludziach. Na ludziach, rozumie pani? Pojmuje pani, �e tego nie mo�na usprawiedliwi� niczym, a ju� na pewno nie trosk� o dobro zwierz�tek. Ta zbrodnia to typowy przejaw reakcji paranoika, maniaka. Pom�ci� kota, zabi� dzieci, kt�re go m�czy�y. A jutro zamorduje kogo�, kto bije psa. Pojutrze zakatrupi pani�, gdy rozdepcze pani szczypawk� na chodniku. - O co panu chodzi?
- Twierdz�, �e �wietnie pani wie, o co mi chodzi. Bo pani wie, kto to zrobi� i dlaczego to zrobi�. Bo pani go leczy�a, albo nadal leczy, i wie, na czym polega, przepraszam, zajob pani pacjenta. To jest kto�, przepraszam, szurni�ty na punkcie dobroci dla zwierz�t. - Panie Nejman - powiedzia�a Iza, dygoc�c, nie panuj�c nad dr�eniem r�k i uciskiem w mostku. - To pan jest szurni�ty. Przepraszam. Niech mnie pan aresztuje. Albo niech mnie pan zostawi w spokoju. Nejman wsta�, aspirant Zdyb wsta� r�wnie�.
- Szkoda - powiedzia� komisarz. - Szkoda, pani Izo. Gdyby pani si� jednak zdecydowa�a, prosz� do mnie zatelefonowa�. - Nie mam na co si� decydowa� - powiedzia�a Iza. - I nie znam pana numeru. - Ach tak - Nejman pokr�ci� g�ow�, patrz�c jej w oczy. - Rozumiem. Szkoda. Do widzenia, pani Izo.
Ch�clewski
- Panie Ch�clewski - powiedzia� komisarz policji Nejman. - My�la�em, �e mam do czynienia z powa�nym cz�owiekiem... - Ej! - adwokat uni�s� r�k� w ostrzegawczym ge�cie. - Uwa�aj pan. Nie jeste�my w komisariacie. O co panu chodzi, do cholery? - Widzi pan - powiedzia� aspirant Zdyb, nie kryj�c z�o�ci. - Tyle by�o dowcip�w o milicjantach, a tak ma�o o mecenasach. A wygl�da, �e nies�usznie. - Jeszcze s�owo, a wyrzuc� was obu za drzwi - powiedzia� wolno Ch�clewski. - Co to za gadka? Na co wy sobie pozwalacie, panowie milicjanci? - Policjanci, je�li �aska.
- Policjanci od siedmiu bole�ci. Zab�jca mojego syna chodzi sobie na swobodzie, a wy tutaj przychodzicie wygadywa� brednie. No, jazda, kaw� na �aw�. M�j czas to s� pieni�dze, panowie. - Pan za du�o gada - rzek� Nejman. - Jak si� pan zapami�ta, to nie mo�e przerwa�. Gada pan do nas, a co gorsza, tak�e do innych. I przez to ryp�a si� ca�a sprawa, panie mecenasie. - Co si� ryp�o? Ja�niej, panowie.
- Nazwisko Przem�cka m�wi panu co�? Doktor Przem�cka, z wariatkowa. - Nie mam znajomo�ci u czubk�w. Co to za jedna? - Ta jedna wie o wszystkim, co�my zaplanowali. Nie od nas. Wychodzi na to, �e wie od pana. A je�li tak jest, to nie ona jedyna. - Bzdura, czyli bullshit - wyprostowa� si� Ch�clewski. - O planie wiem wy��cznie ja i wy obaj. Ja nie m�wi�em o tym nikomu. To wy j�czeli�cie i st�kali�cie, �e nie mo�ecie niczego zrobi� bez wiedzy prze�o�onych. A wi�c poinformowali�cie prze�o�onych, a prze�o�eni zapewne poinformowali p� miasta, w tym i doktor Przesm�ck�, czy jak jej tam. Quod erat demonstrandum, czyli co by�o do okazania. Szkoda, panowie. I pan si� pomyli�, panie Zdyb. W dowcipach o milicjantach jest jednak sporo prawdy. - Nie m�wili�my o niczym nikomu - poczerwienia� aspirant. - Nikomu, s�yszysz pan? Ani prze�o�onym, ani �onom. Nikomu. - Dobra, dobra. Cud�w nie ma. Chyba, �e... Ta doktor z wariatkowa, jak m�wicie, mog�a was po prostu podpu�ci�. Blefowa�. Co wam powiedzia�a? Kiedy? Przy jakiej okazji? - Niech pan sam pos�ucha. Daj magnetofon, Andrzej. Siedzieli, pal�c papierosa za papierosem. Nejman obserwowa�, jak w domu naprzeciwko �ysy facet z pomoc� kilku kole�k�w montuje na balkonie wielk� mich�, wygl�daj�c�, wypisz wymaluj, jak antena satelitarna. Z s�siedniego balkonu, na kt�rym sta� jaskrawo pomalowany ko� na biegunach, przepe�z�a do monter�w �aciata �winka morska. �ysy, nie puszczaj�c michy, kopn�� j�. �winka spad�a z balkonu. Nejman nie wsta�, by zobaczy�, co si� z ni� sta�o. To by�o �sme pi�tro. - Taaak - powiedzia� adwokat, wys�uchawszy nagrania do ko�ca. - Czy ona ma aby wszystkich w domu, ta lekarka? Znacie ten dowcip... - Znamy - powiedzia� aspirant Zdyb. - Zas�ona. Jaka zas�ona? I ten... wehal, czy jak... Be�kot jaki�. Ta doktorka... Przesmycka? - Przem�cka.
- Znacie j�? Sprawdzali�cie, co to za jedna?
- Sprawdzali�my. M�oda, bez du�ej praktyki klinicznej, ma�o kontakt�w z pacjentami. Zajmuje si� jakimi� badaniami. To skomplikowane, cholera, chodzi o fale m�zgowe, neurony, zapomnia�em. - Szalona pani doktor Frankenstein - wykrzywi� si� adwokat. - Wiecie co? Ja bym si� ca�� spraw� nie przejmowa�. - A ja odwrotnie - powiedzia� Nejman. - Wi�cej powiem, ju� si� zacz��em przejmowa�. Panie Ch�clewski, u nas si� jeszcze nie sko�czy�o, czystka trwa. Komu� mo�e cholernie zale�e�, �eby mnie udupi�. Lekko pieprzni�ta lekarka to taki sam instrument prowokacji, jak ka�dy inny, ani lepszy, ani gorszy. Ja to mam przerobione. - Pan jeste� egocentryk, panie Andrzeju - rzek� Ch�clewski. - Pa�ska osoba w tej sprawie jest, wybaczy pan, ma�o wa�na. - Oby - u�miechn�� si� komisarz. - Wcale bym si� nie zmartwi�. Ale i pan, drogi panie Ch�clewski, chyba si� myli�. Po telefonie od pani doktor g�ow� bym sobie da� urwa�, �e pa�skiego syna zabi� przypadkowy szaleniec. To nie by�a �adna zemsta. Niezale�nie kogo i dlaczego broni� pan w stanie wojennym i ilu sekretarzom zrobi� pan ko�o pi�ra po. Piasecki to pan nie jest. Wybaczy pan. - Konkluzja? - adwokat poczerwienia� lekko.
- Prosta jak drut. Je�eli to jest szaleniec, to z punktu widzenia prawa jest to cz�owiek chory. Chory, rozumie pan, mecenasie? - Jak s�ysz� co� takiego - wybuchn�� Ch�clewski - to mi z�by trzeszcz�! Chory, skurwysyn! On mojego Ma�ka... Chory! - Ja pana rozumiem. Mnie te� trz�sie. Ale nic nie da si� zrobi� i to wyra�nie powiedzia�a ta lekarka. Za��my, �e blefowa�a, �e nie wie nic o naszym planie. Ale mog�a si� domy�li�, wi�c ostrzeg�a mnie. Wyra�nie mnie ostrzeg�a. - Pan si� w jej be�kocie doszuka� ostrze�enia? Przed czym? - Niech si� pan nie zgrywa. Ostrzeg�a mnie, �ebym nie pr�bowa� uj�� tego wariata w charakterze zimnego mi�sa. Mog� go aresztowa� u�ywaj�c �agodnej perswazji, zwi�za� w kaftan i odda� specjalistom. Na kuracj�. - Strach pana oblecia�, panie Andrzeju, i dlatego nieprawid�owo pan rozumuje - adwokat spl�t� d�onie. - Ja te� s�ucha�em tego nagrania. I zupe�nie co innego mia�o w nim kardynalne znaczenie. Niech pan pos�ucha. Zabawimy si�. Ja b�d� panem, a pan pa�skim pu�kownikiem czy tam inspektorem policji, tak to si� teraz nazywa, je�li si� nie myl�. S�uchaj pan, panie inspektorze policji. Przeanalizowa�em dziwn� rozmow� z pani� doktor Iks. Uderzy�o mnie, �e kilkakrotnie u�ywa�a s��w, z kt�rych wynika�o, �e podejrzany furiat jest straszliwie niebezpieczny. Utkwi�o to w mojej pod�wiadomo�ci tak g��boko, �e kiedy dosz�o do konfrontacji, nerwy mi pu�ci�y. Widz�c, �e atakuje mnie z niebezpiecznym narz�dziem, u�y�em broni s�u�bowej, nie przekraczaj�c granic obrony koniecznej. Co? Dobre by�o, panie inspektorze. Dobre t�umaczenie? - W dup� niech pan sobie wsadzi takie t�umaczenie - powiedzia� spokojnie Nejman. - Tak powiedzia�by, oczywi�cie, m�j inspektor do mnie. Panie mecenasie, pan dobrze wie, co oznacza obrona konieczna w przypadku uzbrojonego policjanta, kt�ry w dodatku wie, �e ma do czynienia z kim� o ograniczonej poczytalno�ci. To nie jest Ameryka. Nie mam zamiaru trafi� do krymina�u. Adwokat zamy�li� si�, milcza� przez d�u�sz� chwil�. - No, dobrze - powiedzia� wreszcie. - Mo�e faktycznie ma pan racj�, panie Nejman. Co wi�c robimy? - Rozwi�zujemy umow�.
- No, tu idzie ju� pan nieco za daleko, nie uwa�a pan? Rozumiem, strzelanie nie wchodzi w gr� ani �aden inny powa�ny wypadek. Ale facet mo�e stawia� op�r. Ucieka�. Mo�e si� potkn�� i zdrowo pot�uc. S�ysza�em o takich wypadkach, nas�ucha�em si� o nich od moich klient�w. A propos, wiecie, panowie, �e kilku moich klient�w jest obecnie w Warszawie? - I co z tego? - Bardzo wiele z tego. Moja propozycja jest taka: utrzymujemy umow� w mocy. Proponuj� korzystne warunki. Za umo�liwienie mi osobistego udzia�u w akcji, za satysfakcj� dotkni�cia r�k� i nog� mordercy mojego syna daj� wam poparcie z bardzo wysoka na wypadek dalszych czystek w policji, wzgl�dnie jakich� nieprzewidzianych komplikacji w naszym planie. Moi przyjaciele z Warszawy, je�li b�dzie trzeba, ucisz� te� pani� Przem�ck� od czubk�w, nie b�jcie si�. No, a do tego, jak si� um�wili�my, dochodzi konkretna gratyfikacja finansowa dla was dw�ch. - Trzech - powiedzia� aspirant Zdyb.
- Jak to, do diab�a? - zdenerwowa� si� Ch�clewski. - Trzech? Trzech to wielka gromada ludzi, imi� ich jest legion, kurwa. Po co trzeci? - Dla uwiarygodnienia raportu. Tak si� u nas zawsze robi. Tr�jka murarska. Panie mecenasie, pan jest od koncepcji, my od techniki. Znamy si� na tym. - Pewny chocia� ten trzeci?
- Sto procent, czyli hundred per cent.
- Niech wi�c b�dzie - skrzywi� si� adwokat. - No? Panie Nejman, mam nadziej�, �e jest pan przekonany. - Nie do ko�ca - powiedzia� komisarz. - Tolek? Wydaje ci si�... - Powinno by� dobrze - rzek� aspirant. - Jedna rzecz mnie troch� niepokoi. Czy nie za szybko zak�adamy, �e to jest chory psychicznie. To mo�e by� taki zielony, greenpeace, rozumiecie? Mi�o�nik zwierz�t. Zobaczy�, �e dzieciaki m�cz� kota, i odbi�o mu. Czyta�em o podobnym przypadku, w "Przekroju" chyba. Facetowi o�lepili psa czy kota, ju� nie pami�tam. Jak o tym czyta�em, to czu�em, �e w pisaniu o tym facet wy�adowa� swoj� w�ciek�o��, �al, ch�� zemsty. Inny m�g�by wy�adowa� si� inaczej. Wzi��by n�, siekier�, sztachet� i zem�ci� si� za swojego psa. - To na jedno wychodzi - powiedzia� Ch�clewski. - Kto tak reaguje, ten jest stukni�ty. Quod erat demonstrandum. - To wcale nie na jedno wychodzi - podchwyci� my�l Nejman. - Szajba na punkcie zwierzak�w mo�e si� nie zakwalifikowa� u psychiatr�w. Z ich punktu widzenia facet b�dzie ca�kowicie normalny i b�d� go s�ucha�, gdy opowie, w jaki spos�b go capn�li�my i co�my mu wtedy zrobili. - Widzia�em w swojej karierze wielu opowiadaj�cych, co wydarzy�o im si� na milicji - powiedzia� adwokat, u�miechaj�c si� krzywo. - Ale nie przypominam sobie �adnego, kt�remu by formalnie dano wiar�. A je�eli nawet opowie, w jaki spos�b go uj�li�cie, to co? My�licie, �e kto� si� przejmie g�upim kotem? - Mo�e i nie - powiedzia� Zdyb. - A co si� stanie, je�li tego kota us�yszy kto� ca�kiem ni pri czom? I przyleci zobaczy�, co si� dzieje? - �artujesz, Tolek - Nejman wzruszy� ramionami. - Tym to bym si� akurat nie przejmowa�. Kogo mo�e obchodzi� kot? - A propos kota - powiedzia� Ch�clewski. - Trzeba jakiego� zorganizowa�. - Z tym nie powinno by� k�opotu - rzek� Nejman. - Kot�w jest pe�no. Dzieciaki mojej s�siadki, na ten przyk�ad, maj� kota. Powinien si� nada�.
Iza
Iza le�a�a spokojnie, jak gdyby ba�a si�, �e najl�ejsze poruszenie mo�e sp�oszy� ten oddalaj�cy si�, nieuchwytny sygna�, ba�amutn� i k�amliw� zapowied� nieziszczalnego orgazmu. Przytulony do niej m�czyzna oddycha� r�wno, miarowo, najwyra�niej zapad� ju� w drzemk�. Bucza� autoalarm, daleko i cicho. - Heniu - odezwa�a si�.
M�czyzna drgn��, wyrwany z p�snu, zbli�y� twarz do jej nagiego ramienia. - Co, Izunia?
- Niedobrze jest ze mn�, Heniu.
- Znowu? - przestraszy� si� m�czyzna. - Cholera, powinna� jako� podregulowa� ten tw�j cykl, Iza. - To nie to.
M�czyzna odczeka� chwil�. Iza nie kontynuowa�a.
- Wi�c co? - spyta� wreszcie.
- Heniu... Objawem czego s� okresy niepami�ci?
- Dlaczego pytasz? Masz takowe?
- Ostatnio cz�sto. Do�� d�ugie. Poza tym halucynacje. Urojenia s�uchowe. Omamy. M�czyzna spojrza� dyskretnie na zegarek.
- Heniu.
- S�ysza�em - mrukn��, lekko zniecierpliwiony. - I co? Jeste� specjalistk�. Jaka jest twoja diagnoza? Anaemia cerebri? Pocz�tki schizofrenii? Astrocytoma na p�acie czo�owym? Inne g�wno uciskaj�ce �r�dm�zgowie? Iza, ka�dy psychiatra odnajduje u siebie r�ne podobne objawy, to po prostu skrzywienie zawodowe. Musz� ci m�wi�, jak niewiele wiemy o m�zgu, o zachodz�cych tam procesach? Moim zdaniem, jeste� po prostu przepracowana. Nie powinna� sp�dza� tylu godzin z twoimi kotami, przy tej aparaturze. Wiesz przecie�, jak szkodliwa jest wysoka cz�stotliwo��, pola, promieniowanie ekran�w. Zostaw to wszystko na jaki� czas, we� urlop. Odpocznij. Iza unios�a si� na �okciu. M�czyzna, le��c na wznak, g�aska� jej piersi, automatycznym, wyuczonym ruchem, kt�rego nie lubi�a. - Heniu. - H�?
- Chcia�abym, aby� mnie zbada�. Na EEG albo izotopem. - Mog�, czemu nie. Ale... - Prosz� ci�.
- Dobrze.
Milczeli.
- Heniu.
- Tak?
- El�bieta Gruber. Leczysz j�. Co z ni� naprawd� jest? - Interesuje ci� to? Prawda, s�ysza�em. To do�� dziwny przypadek, Iza. Przywie�li j� w szoku, z objawami typowymi dla wylewu. Prawie natychmiast przesz�a w stan komatyczny, kt�ry nie �agodnieje i nie ust�puje. Sk�aniam si� ku pogl�dowi, �e na szok na�o�y� si� u niej stan zapalny w dnie komory trzeciej lub w wodoci�gu Sylwiusza. - Encephalitis lethargica? - Aha. Dlaczego pytasz?
Iza odwr�ci�a g�ow�. Zza okna, mieszaj�c si� z nast�pnym rozpaczliwym buczeniem autoalarmu, rozbrzmia� skowyt psa, urywany, coraz g�o�niejszy. - Nogi bym takiemu powyrywa� - odezwa� si� m�czyzna, patrz�c w stron� okna. - Ma problemy w pracy albo w domu, a wy�adowuje si� na zwierz�ciu, bydlak. - Veehal rozdziera Zas�on� - powiedzia�a wolno Iza. - Co? - Veehal. G�os katowanego zwierz�cia. G�os rozpaczy, strachu, b�lu, odbieraj�cy zmys�y. - Iza?
- Krzyk, kt�ry nie jest krzykiem - Iza m�wi�a coraz g�o�niej - Veehal. Veehal rozdziera Zas�on�. Tak m�wi�a... Ela Gruber. Ona to widzia�a. - Podobno... - zaj�kn�� si� m�czyzna. - Iza! Ona nie mog�a... Dziewczynka jest w �pi�czce! O czym ty m�wisz? - Ona m�wi do mnie. M�wi i ka�e mi robi� r�ne rzeczy. - Iza, naprawd� powinna� wzi�� urlop - m�czyzna spojrza� na ni�, westchn��. - Ale przedtem przyjd� do mnie, zbadam ci�. To ten cholerny stres, ta parszywa robota, wszystko w tym kraju. Nie mo�na si� tak tym przejmowa�, Iza. - Heniu - Iza usiad�a na ��ku. - Czy nie rozumiesz, o czym m�wi�? Ela Gruber m�wi do mnie. S�ysz� j�. Ona widzia�a... - Wiem, co ona widzia�a. To zapewne by�o przyczyn� szoku i wylewu. By�a �wiadkiem morderstwa na dzia�kach. - Nie.
- Jak to?
- To by�o p�niej. Ona tego ju� nie widzia�a. Widzia�a... desk� po�o�on� na g�owie kota, zakopanego po szyj� w ziemi. Nogi depcz�ce po tej desce. Oczy... Dwie kuleczki... - Jezus Maria! Iza? Sk�d ty o tym... Od kogo?
- Powie... dzieli mi...
- Kto?
- Muzy... kanci...
- Kto?
Iza, opu�ciwszy g�ow� na podkurczone kolana, zatrz�s�a si� od p�aczu. M�czyzna milcza�. My�la� o tym, jak nieodporne s� kobiety, do jakiego stopnia ich babskie emocje rz�dz� nimi, przeszkadzaj� pracowa�, przeszkadzaj� cieszy� si� �yciem. O tym, �e ogromnym nieszcz�ciem jest feminizacja pewnych zawod�w, absolutnie nieodpowiednich dla kobiet. Z Iz�, my�la�, naprawd� jest niedobrze. Niepokoi� si�. Przez chwil�. A po chwili g�r� wzi�� powa�niejszy niepok�j - co powiedzie� �onie, gdy wr�ci od Izy do domu. W tym miesi�cu wykorzysta� ju� wszystkie dobre t�umaczenia. Pomy�la�, �e koniecznie musi zbada� Iz�, zrobi� jej EEG, przeprowadzi� testy. M�g�by to zrobi� nawet we wtorek, ale obieca� koledze, �e we wtorek wpadnie do niego na dzia�k�, by pom�c tru� krety. Cholera, pomy�la�, zapomnia�em dzisiaj wzi�� strychnin� ze szpitala. - We� urlop, Iza - powiedzia�.
B��kitny pok�j
- Marylko! - zawo�a�a Iza, patrz�c na pusty, pokryty bia�ym prze�cierad�em i cerat� st�, na porozrzucane przewody, ig�y, czujniki, sk�rzane paski i sprz�czki. - Marylko!
- Jestem, pani doktor.
- Gdzie jest moja kotka?
- Kotka? - zdziwi�a si� laborantka.
- Kotka - powt�rzy�a Iza. - Ta pr�gowana. Ta, kt�rej ostatnio u�ywa�am. Co si� z ni� sta�o? - Jak to? Przecie� pani sama...
- Co, ja?
- Pani kaza�a mi j� przenie��... O, tu stoi klateczka. Potem kaza�a mi pani przynie�� mleka. Jak przynios�am, pani nakarmi�a tego kota... - Ja? - Tak, pani doktor. A potem otworzy�a pani okno. Nie pami�ta pani? Kot wskoczy� na parapet. Nawet powiedzia�am wtedy, �e on pani ucieknie. I kot uciek�. A pani... - Co, ja? - Iza s�ysza�a muzyk�. Potar�a twarz d�oni�. - Pani zacz�a si� �mia�... Musz�, pomy�la�a Iza, musz� i�� do Eli Gruber.
Dlaczego? Po co?
Musz� i�� do Eli Gruber.
Dlaczego?
Ela Gruber mnie wzywa.
Debbe
Debbe bieg�a, to szybciutko drobi�c �apkami, to wypr�aj�c si� w d�ugich susach. Wiedzia�a, dok�d biec. Daleka muzyka, odleg�y zew cichej melodii nieomylnie wskazywa�y jej drog�. Dobieg�a do skraju krzew�w, za kt�rymi, niczym powierzchnia zatrutej rzeki, po�yskiwa� asfalt. Po nim, dudni�c i sycz�c jak smok, przemkn��, ko�ysz�c si�, wielki, oci�a�y autobus. Musz� si� z ni� po�egna�, pomy�la�a Debbe. Zanim odejd�, musz� jeszcze si� z ni� po�egna�. I ostrzec. Po raz ostatni. Ciekawe, gdzie te� mo�e by� Brema? Skoczy�a.
Nadje�d�aj�cy samoch�d omi�t� j� �wiat�ami. Na sekund� dostrzeg�a czerwon�, t�ust� g�b� cz�owieka, dodaj�cego gazu i raptownie skr�caj�cego kierownic�. Samoch�d run�� w jej kierunku, czu�a, jak maszyna drga w�ciek�o�ci�, zdecydowaniem i ��dz� mordu. Uskoczy�a w ostatniej chwili, podmuch musn�� jej futerko. Pobieg�a wzd�u� �ywop�otu, ma�y, pr�gowany cie�.
Locuster ribilis
Koty by�y wsz�dzie dooko�a - nieruchome, z uniesionymi g�owami, patrzy�y, nas�uchiwa�y. Odwraca�y g�owy za przechodz�c� Debbe, wita�y j� miaukni�ciami, pe�nymi szacunku zmru�eniami oczu. �aden nie poruszy� si�, nie podszed�. Znak Paj�ka Pogo�ca na czole kotki p�on�� w mroku widmowym �wiat�em. Czu�a, �e to miejsce jest dziwne, niebezpieczne. Wyczuwa�a opuszkami �apek pulsowanie ziemi, s�ysza�a nierealne szepcz�ce g�osy. Przez chwil�, za zas�on� z rozdygotanej mg�y, widzia�a... ogie� i krzy�e, odwr�cone, zatkni�te... Debbe zamrucza�a w takt melodii. Obrazy znik�y.
Z daleka zobaczy�a czarny kszta�t - resztki pieca zarytego w ziemi niczym wypalony wrak czo�gu na polu bitwy. Obok pieca, ciemne na tle nieba, trzy niewielkie sylwetki. Podesz�a bli�ej. Czarny pies z krzyw�, zgi�t� �ap�.
Szary szczur z d�ugim w�satym pyszczkiem.
I ma�y rudawy chomik.
Muzykanci.
��ty pok�j
- ...uciek� rozb�jnik, co si� w nogach - czyta�a monotonnie babcia - i zda� spraw� hersztowi. To na nic, stracili�my nasz� siedzib�, powiedzia�. W domu siedzi straszliwa czarownica, kt�ra naparska�a na mnie i podrapa�a mi twarz pazurami. Przy drzwiach czai si� cz�owiek uzbrojony w n�. Na podw�rzu ma legowisko czarny potw�r, ten uderzy� mnie pa�k�. A na dachu siedzia� s�dzia, kt�ry krzykn��: "Dajcie �otra tu!" Ch�opiec za�mia� si� srebrnym g�osikiem. Venerdina, le��ca na ��ku, zwin�a si� w k��bek, zastrzyg�a uchem. - I co dalej? Czytaj, babciu!
- I to koniec bajki. Rozb�jnicy uciekli i nigdy nie wr�cili, a pies, kot, osio� i kogut zamieszkali w le�nym domku i �yli d�ugo i szcz�liwie. - I nie poszli tam... no, tam, dok�d si� wybierali? - Do Bremy? Nie. Chyba nie. Zostali w domku i tam sobie �yli. - Aha - ch�opiec zamy�li� si�, gryz�c palec. - Szkoda. Przecie� tam w�a�nie powinni i��. To pies wymy�li�, kiedy go wygnali, bo ju� by� stary. To bardzo brzydko. Ja nigdy nie pozwol� wygna� naszej Mruczki, cho�by by�a nie wiem jak stara. Venerdina unios�a g�ow� i popatrzy�a na malca ��tym, nieodgadnionym spojrzeniem. - �pij, Mariuszku. Ju� p�no.
- Tak - rzek� sennie ch�opczyk. - Nawet gdy b�dzie bardzo stara. U nas i tak nie ma myszy. A oni powinni p�j�� do tej Bremy. Oni wszyscy byli... Nie zabieraj Mruczki, babciu. Niech �pi ze mn�. - Nie powinno si� spa� z kotem... - A ja chc�.
Ela Gruber
Iza poderwa�a g�ow�, budz�c si�, przeci�gn�a r�k� po prze�cieradle. Za oknem by�a ciemno��. Siedzia�a na ��ku, a dotyk prze�cierad�a porazi� j� obco�ci�, brutalnie szczer� pewno�ci�, �e... Nie powinna by� tutaj.
- S�yszysz mnie? - powiedzia�a dziewczynka le��ca na ��ku. Iza kiwn�a g�ow�, potwierdzaj�c to, co by�o niemo�liwe. Oczy dziewczynki by�y szkliste i puste, po brodzie ciek�a jej w�ziutka, l�ni�ca stru�ka �liny. - S�yszysz? - powt�rzy�a dziewczynka, sepleni�c z lekka, niezgrabnie poruszaj�c skrzywionymi wargami zlepionymi bia�awym nalotem. - Tak - powiedzia�a Iza. - To dobrze. Chcia�am si� z tob� po�egna�.
- Tak - szepn�a Iza. - Ale to przecie�...
- Niemo�liwe? To chcia�a� powiedzie�? Nie szkodzi. Nie uda�o nam si�, du�o nam si� nie uda�o, jasnow�osa. Chc� si� z tob� po�egna�. Mo�e ci� to zdziwi, ale... polubi�am dotyk twojej d�oni. Pos�uchaj mnie uwa�nie. Je�eli dzisiejszej nocy zabrzmi veehal, Zas�ona p�knie. Nie wiem, czy uda nam si� powstrzyma�... tamtych. Dlatego musisz ucieka�. Co masz zrobi�, powt�rz. - Nie wiem - j�kn�a Iza.
- Masz ucieka�! - krzykn�a Ela Gruber, szarpi�c nagle g�ow� po poduszce. - Ucieka�, jak najdalej od Zas�ony! Nie staraj si� niczego zrozumie� i wierz w to, co widzisz! Wyda ci si�, �e majaczysz, �e to sen, koszmar, a to b�dzie rzeczywisto��! Pojmujesz? - Nie... Nie pojmuj�. Ja... zwariowa�am, tak?
Dziewczynka milcza�a, wpatrzona w sufit male�kimi jak uk�ucia szpilki punkcikami �renic. - Tak - powiedzia�a. - Wszyscy�cie zwariowali. Ju� dawno temu. Jeszcze jedno szale�stwo, male�kie ziarenko na szczycie ogromnej g�ry szale�stw. Ten ostatni veehal, kt�rego nie mia�o by�. Kto wie, mo�e to dzisiaj? S�uchasz mnie? - S�ucham - powiedzia�a Iza, zupe�nie spokojnie. - Ale ja jestem psychiatr�. Doskonale wiem, �e ty nie mo�esz do mnie m�wi�. Jeste� w �pi�czce, w komatozie. To nie ty. G�os, kt�ry s�ysz�, emituje m�j chory m�zg. To halucynacja. - Halucynacja - powt�rzy�a dziewczynka, u�miechaj�c si�. To przykurcz mi�ni twarzy, wy��cznie przykurcz powylewowy, pomy�la�a Iza, w tym nie ma niczego upiornego. Niczego upiornego, pomy�la�a, czuj�c, jak je�� si� jej w�osy na karku. - Halucynacja, m�wisz - ci�gn�a Ela Gruber. - Czyli co�, czego w istocie nie ma. Fa�szywy obraz. Czy tak? - Tak.
- Mo�na to s�ysze�. Mo�na to widzie�. Ale tego nie ma. Czy tak? - Tak. - Jak my bardzo si� r�nimy, ty i ja. Podobno m�j m�zg jest mniej rozwini�ty od twojego, ale ja, dla przyk�adu, wiem, �e to, co widz� i co s�ysz�, jest. Istnieje. Gdyby nie istnia�o, jak mo�na by to zobaczy�? A je�eli istnieje i ma szpony, k�y, ��d�o, to trzeba przed tym ucieka�, bo mo�e ci� okaleczy�, zmia�d�y�, rozszarpa�. Dlatego w�a�nie musisz ucieka�, jasnow�osa. Przez przedart� Zas�on� przejd� halucynacje. To dobre okre�lenie na co�, co nie ma w�asnej postaci, ale zyskuje j� w m�zgu tego, kto na to patrzy. O ile ten m�zg wytrzyma tak� pr�b�. A ma�o kt�ry wytrzyma. Ostatni raz m�wi�: �egnaj, jasnow�osa. G�owa Eli Gruber obr�ci�a si� bezw�adnie w bok, spogl�daj�c na Iz� martwym, szklanym okiem.
Kot
- Dobra, ju�. Teraz - szepn�� Ch�clewski.
Nejman spojrza� na zegarek. By�a dziewi�ta dwadzie�cia trzy. Gdy patrzy�, ostatnia cyferka zata�czy�a jak ko�ciotrup w animowanym filmie, staj�c si� czw�rk�. Po torach, za ogr�dkiem, w g��bokim, obro�ni�tym jarz�bin� wykopie �oskota� i dudni� poci�g. - Na co czekamy, cholera? - denerwowa� si� adwokat. Nejman wyci�gn�� z plastikowego worka gruby t�umok okr�cony kilkoma r�cznikami i jutowym sznurkiem. Z zawini�tka wystawa� bia�o-czarny koci �eb, z drugiej strony - ogon i tylne �apki zwierz�tka. Nejman wydoby� z kieszeni kurtki kombinerki izolowane pomara�czowym plastikiem. Dalej, za altankami, Zdyb, przyczajony obok Wendy, ci�ko bulgoc�cego przez zakatarzony nos, wzdrygn�� si� na odg�os, kt�ry dobieg� go od strony ogr�dk�w. - Jezu - smarkn�� Wenda. - Ale to go musi bole�... Na Do�ach koty przypad�y do ziemi, szczerz�c bia�e k�y, p�asko k�ad�c uszy. Muzykanci, ca�a czw�rka, byli gotowi.
Zdyb
Dudnienie poci�gu �cich�o, echem toczy�o si� jeszcze po betonowych �cianach blok�w. I wtedy potworny wrzask od strony ogr�dk�w powt�rzy� si�, eksplodowa� jak granat, wzbi� si� nieprawdopodobnie wysoko, faluj�cy, rozedrgany, straszny. - Matko Boska! - krzykn�� Wenda. - Tolek! To nie kot! Zdyb zerwa� si�, rozpinaj�c kurtk�, wyszarpn�� pistolet z kabury. Ryk - bo to by� ju� ryk, nie wrzask, urwa� si�, p�k�, wibruj�c jak przeci�ty no�ycami stalowy drut. Zdyb bieg�. Przeskoczy� �ywop�ot, przedar� si� przez krzaki agrestu. W tym momencie noc rozszarpa� drugi wrzask, jeszcze potworniejszy od poprzedniego, kr�tki, urwany. - Andrzeeeeej!!! - rykn�� aspirant. Rw�c przez pomidorowe tyczki, zderzy� si� z pe�n� wody beczk�, odbi� si� od niej jak od muru, potkn�� si�, upad�, zerwa� si�, po�lizgn��, upad� ponownie, podpieraj�c si� odruchowo, wt�oczy� luf� P-83 w mokr� ziemi�. Za sob� s�ysza� przekle�stwa Wendy, kt�ry utkn�� na elastycznej przegrodzie drucianej siatki. - Andrzeeeej!!!
Potkn�� si� znowu. Zobaczy�, o co. I wtedy zacz�� krzycze�. Nejman nie mia� g�owy. Co� uderzy�o go w pier�. Zdyb, kl�cz�c, zad�awi� si� i wrzasn��, wrzasn�� do b�lu, tak �e w�asny wrzask zako�ata� mu w uszach. Gwa�townym, nie skoordynowanym ruchem odtr�ci� od siebie r�k� w skrwawionym, popelinowym r�kawie, z kt�rego stercza�a o�lizg�a, g�adka, bia�a nawet w mroku ko��. Na trawniku, na tle wyra�nej, rzadkiej palisady s�onecznik�w co� siedzia�o. Co�, co by�o wielkie. Wielkie jak ci�ar�wka. Granatowe niebo, podczerwienione dalekim neonem, roz�wietla�o si� lekko za plecami siedz�cego na trawie ogromu - wygl�da�o tak, jak gdyby to ogromne co� przedar�o si� przez niebo i noc, zostawiaj�c za sob� dziur� i choink� p�kni��. Kolejny poci�g, wpadaj�c na przejazd kolejowy, smagn�� zaro�la jaskrawym batem �wiat�a. Zdyb otworzy� usta i zachrypia�. Przykucni�ty na trawniku garbaty stw�r o ogromnym, pokrytym naro�lami brzuszysku, olbrzymich uszach i wyd�u�onym, naje�onym z�bami pysku, uni�s� cia�o Ch�clewskiego w s�katych �apach. Reflektory poci�gu zakot�owa�y ogr�dki tysi�cem ruchliwych cieni. Zdyb chrypia�. Stw�r otworzy� paszcz�k� i z chrz�stem, jednym k�apni�ciem, odgryz� Ch�clewskiemu g�ow�, daleko, z rozmachem, odrzucaj�c korpus. Zdyb us�ysza�, jak cia�o hukn�o o konstrukcj� z falistej blachy. Mocz ciep�� fal� sp�ywa� mu po udzie. Nie widzia� ju� nic, ale wiedzia�, czu�, �e potw�r, miarowo przestawiaj�c kr�tkie, wielkostope �apy, idzie ku niemu. Zdyb chrypia�. Bardzo chcia� co� zrobi�. Cokolwiek. Ale nie m�g�.
Krople
Muzyka klej�ca Zas�on� rwa�a si�, p�ka�a, rozpada�a na elastyczne strz�py. P�kni�cie powi�ksza�o si�, z tamtej strony pe�z�y k��biaste, cuchn�ce opary, wielkie, postrz�pione cirrusy, mg�a brzemienna ci�k� jak plwocina wilgoci�, mieszaj�c si� z kwa�nym smogiem miasta. Na dachy, na asfalt, na szyby, na samochody pad�y pierwsze, rzadkie krople. Pad�y krople ��tawe, sycz�ce w zetkni�ciu z metalem, wciskaj�ce si� w szpary i szczeliny, gdzie pali�y izolacj� kabli i gryz�y mied� przewod�w. Pad�y krople brunatne, wielkie i lepkie, a tam, gdzie pad�y, bled�a trawa, li�cie zwija�y si� w tr�bki, czernia�y �odygi i ga��zki. Pad�y krople atramentowosine, a tam, gdzie pad�y, parowa� i topi� si� beton, gotowa�a ceg�a, a tynk p�yn�� po murze jak �zy. I pad�y krople przejrzyste, kt�re wcale nie by�y kroplami.
Renata
Renata Wodo mia�a niegro�n� obsesj�, dziwaczny zwyczaj - niezmiennie, k�ad�c si� do ��ka, sprawdza�a, czy pokrywa sedesu jest opuszczona, a drzwi do �azienki zamkni�te. Sedes, otwarty na tajemniczy i z�owrogi labirynt kana��w i rur, by� zagro�eniem - nie m�g� pozosta� otwarty, nie zabezpieczony - wszak�e "co�" mog�o z niego wyj�� i zaskoczy� Renat� podczas snu. Tej nocy Renata jak zwykle opu�ci�a pokryw�. Przebudziwszy si�, zaniepokojona, zlana zimnym potem, targaj�c si� w p�nie jak ryba na lince, stara�a si� przypomnie� sobie, czy zamkn�a drzwi. Drzwi do �azienki. Zamkn�am, pomy�la�a usypiaj�c. Na pewno zamkn�am. Myli�a si�. Nie mia�o to zreszt� �adnego znaczenia. Pokrywa sedesu unios�a si� powoli.
Barbara
Barbara Mazanek panicznie ba�a si� wszelkich owad�w i robak�w, ale prawdziwy, tryskaj�cy adrenalin� strach i miotaj�cy ca�ym cia�em wstr�t budzi�y w niej skorki - p�asko-ob�e, ruchliwe, br�zowe monstra, zbrojne w c�gowate kleszcze na ko�cu odw�oka. Barbara g��boko wierzy�a, �e ta szybko biegaj�ca, wciskaj�ca si� w ka�d� szpar� obrzydliwo�� czyha tylko na okazj�, by wpe�zn�� jej do ucha i od �rodka wy�re� ca�y m�zg. Sp�dzaj�c wakacje pod namiotem, ka�dej nocy pieczo�owicie wpycha�a do uszu korki ukr�cone z waty. Tej nocy, budz�c si� zaniepokojona, odruchowo przycisn�a lewe ucho do poduszki, a prawe przykry�a ramieniem. Nie mia�o to �adnego znaczenia.
Przez nieszczelne drzwi balkonowe, niczym brudna, oleista fala, zacz�y s�czy� si� i rozlewa� po pokoju miliardy ruchliwych owad�w. Oczka �wieci�y im czerwono, a kleszcze na ko�cach odw�ok�w by�y ostre jak brzytwy.
Muzykanci
- Koniec - powiedzia� Kersten. Debbe milcza�a, siedz�c nieruchomo z szeroko otwartymi oczami, leciutko poruszaj�c czarnym ko�cem ogonka. - Koniec - powt�rzy� pies. - Itka, nie mo�emy niczego zrobi�. Niczego. S�yszycie? Pasiburduk, przesta�, to nie ma sensu. Chomik przesta� gra�, znieruchomia�, uni�s� ku g�rze czarne guziczki �lepi. Taki ju� jest, pomy�la� Kersten, nie zmieni si�. Wszystko mu trzeba powtarza� dwa razy. C�, to tylko chomik. Debbe milcza�a. Kersten po�o�y� si�, opu�ci� pysk na �apy. - Nie uda�o si� i nie ma co d�u�ej pr�bowa� - powiedzia�. - Zas�ona p�k�a ostatecznie i nie za�atamy jej tym razem. Przeszli. Tamci. Oczywi�cie, Zas�ona wkr�tce zro�nie si� sama, ale nie musz� wam m�wi�... - Nie musisz - Itka wyszczerzy� z�by. - Nie musisz, Kersten. - Pewne szanse jeszcze to miasto ma. Dop�ki Krostowaty nie przeszed� na t� stron�, miasto ma szanse. - A inne miasta? - odezwa� si� niespodziewanie Pasiburduk. Kersten nie odpowiedzia�. - A my? - zapyta� szczur. - Zostajemy?
- Po co?
Itka usiad�, opuszczaj�c szpiczasty pyszczek.
- A zatem... Zgodnie z planem?
- Widzisz inne rozwi�zanie?
Z oddali, od strony osiedla dobieg� ich d�wi�k. Fala d�wi�ku. Kersten zje�y� si�, a Pasiburduk skuli� w rud� kulk�. - Masz racj�, Kersten - powiedzia� Itka. - To koniec. Odchodzimy do Bremy. Tam czekaj� inni. Szczur obr�ci� si� w stron� Debbe, wci�� siedz�cej nieruchomo jak puszysty, pr�gowany pos��ek. - Debbe... Co ci jest? Nie s�ysza�a�? Koniec!
- Zostaw j�, Itka - zawarcza� Kersten.
- Wygl�dasz - sykn�� szczur do kotki - jakby ci by�o ich �al. Co, Debbe? �al ci ich? - Co ty mo�esz wiedzie�, Itka - miaukn�a cicho, z�owrogo kotka. - �al? Mo�e i tak, �al mi ich. �al mi dotyku ich r�k. �al mi szmeru ich oddech�w, gdy �pi�. �al mi ciep�a ich kolan. �al mi naszej muzyki, kt�r�, ledwo poznan�, trac�. Bo to jest nikomu niepotrzebna muzyka i nigdy nikogo ju� ni� nie uratujemy. Dlatego, �e w ka�dej minucie, w ka�dej sekundzie, w tysi�cznych punktach tej planety rozbrzmiewa veehal i b�dzie rozbrzmiewa� coraz cz�ciej. A� do ko�ca. Was te� mi �al. Ciebie, Itka, i Kerstena, i Pasiburduka. �al mi was, przegranych, zmuszonych do ucieczki. I siebie te� mi �al, bo przecie� i tak p�jd� z wami, jako jedna z was. Chocia� to nie ma �adnego sensu. - Mylisz si�, Debbe - rzek� spokojnie Kersten. - My nie uciekamy. Tym razem nam si� nie uda�o. Ale w Bremie... w Bremie czekaj� inni. Od niepami�tnych czas�w Muzykanci schodz� si� do Bremy. A gdy b�dzie nas wi�cej, silniejsza b�dzie i nasza muzyka, i kiedy� zamkniemy Zas�on� ostatecznie i na zawsze, uczynimy z niej nieprzenikalny mur. Dlatego mylisz si�, s�dz�c, �e nasza muzyka jest niepotrzebna. I �e j� utraci�a�. To nieprawda. I ty o tym wiesz. - Uczucia bior� u ci