Osikowicz-Wolff Marcin - Car ne vale

Szczegóły
Tytuł Osikowicz-Wolff Marcin - Car ne vale
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Osikowicz-Wolff Marcin - Car ne vale PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Osikowicz-Wolff Marcin - Car ne vale PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Osikowicz-Wolff Marcin - Car ne vale - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: MARCIN OSIKOWICZ-WOLFF Tytul: Car ne vale Z "NF" 8/98 - Aglie, Aglie. Wołanie odbijało się od przegniłych ścian i czarnego lustra wody, przenikało sine, gruźlicze opary unoszące się znad kanałów. Echo przebiegało pod mostami i wydostawało na lagunę. - Aglie, Aglie. Głos był monotonny, śpiewny i bolesny. Nie dotykał nikogo z przechodniów, opływał sparszywiałego kundla cierpliwie grzebiącego w wilgotnych śmieciach. Nie słyszeli go sprzedawcy ryb, w świetle kaganków pakujący na łodzie resztki towaru. Uderzał we mnie. W czubku mojej czaszki tkwił wkręcony od środka stalowy haczyk. Drugi - taki sam - tkwił w kości ogonowej. Pomiędzy nimi naciągnięta była miedziana struna i to ona drżała, za każdym razem raniąc wszystkie organy. - Aglie, Aglie. Głos mojej matki. Bulwarem przebiegła grupa ludzi w białych, batystowych maskach i czarnych kapeluszach. Pod równie czarnymi płaszczami pobrzękiwały sztylety. Niektórzy nieśli pochodnie. Zniknęli w zaułku i wtedy dopiero podniosłem się z ziemi. Sprzedawca ostryg rzucił mi ciekawe spojrzenie. - Nie widziałem, kto ci to zrobił. Nie będę świadkiem. Dotknąłem skroni. - Masz, przemyj ranę. Podał mi butelkę samogonu, który wszyscy handlarze rybami pędzą nie wiadomo z czego i piją niczym grappę. Zrobiłem, jak mówił. - Za miesiąc nie będziesz pamiętał. Idź do domu. Nie będę świadkiem. Śmiał się. Dzwon na Campanili wybił doży kolejną godzinę. - Dlaczego mnie wołałaś? Leżałem w świeżej pościeli, umyty i opatrzony. Matka w kuchni przygotowywała rosół z młodej, zdrowej kury. Światło znad stołu wpełgało na moje nogi przez zasłonę z pasków aksamitu. - Matko? - Nie wołałam. To musiała być inna matka innego Aglie. Odwróciłem głowę w stronę okna, ale okiennice były zamknięte. Zamknąłem oczy, wsłuchując się w głosy na podwórku i postukiwanie naczyń. Było tak dobrze. Drzwi sklepu sukienniczego pana Pigafetty przy Ruga di Speciali były już otwarte. Podłoga wewnątrz zamieciona, bele poukładane na ladzie w zwyczajnym porządku. Pan Pigafetta zasapany przysiadł na krześle w oczekiwaniu pierwszego klienta. - Jak się masz, Aglie, drogi chłopcze. Napijesz się kawy? Może białą bułeczkę z mozarellą? - szydził, a jego twarz była czerwona. - Wiesz, która godzina? Sam musiałem nosić te bele! Nie myślałeś, że to mnie zabija? - Chciałem prosić pana o wolne dni. Pryncypał aż sapnął. - Wykluczone! - Będę pracował jeszcze tylko dzisiaj. - Łaskawco! - Wrócę do pracy, kiedy sytuacja się wyklaruje. Pan Pigafetta bez słowa wyszedł na zaplecze. Dzwon przebrzmiał wyznaczając jedenastą, kiedy wszedł płatnerz Vasaletti, rysując podłogę podkutymi butami. - Kupiłem u was cztery metry błękitnego jedwabiu. - Tak, czyżby nie był pan zadowolony? Spojrzał na mnie badawczo i mięśnie na karku napięły mu się, prawie rozrywając ciasno zapięty kołnierzyk. - Zadowolony... he, he - pogroził upierścienionym palcem. - Chytrusek z ciebie. Wiem, co masz na myśli. Chcę jeszcze sześć metrów. - Coś jeszcze? Nie odpowiedział. Wychodząc z paczką odwrócił się w drzwiach. - Nie interesuj się - powiedział. - Chciałam kupić materiał na suknię. Czerwoną. Błyszczącą. Taką, jak ma kelnerka w Al Pescatore. Ile to będzie? - Jesteś praczką? Schowała ręce za siebie, ale za późno. - I co z tego. - Nic. To jest materiał, z jakiego Adela z La Pescatore uszyła sobie suknię. Atłas o bardzo niezwykłym splocie wątkowym pięcionitkowym. Masz wąskie biodra, więc wystarczy dwa i pół łokcia po czterdzieści siedem, czyli... - Sto siedemnaście i pół - powiedziała. Spojrzałem na nią inaczej. Była drobna, ale wystarczająco silna, ręce szybko się zagoją i prawie nie będzie znać. - Od jutra będziesz pracować tutaj. Za mnie. - Co? - cofnęła się o krok, gotowa do ucieczki. - Będziesz sprzedawać materiały bogatym damom i politykom. Pan Pigafetta nie bije, a w niedziele będziesz jeść królika u niego w domu. Rozpłakała się. - Spójrz na moje ręce. - Zapłacę doktorowi Paolo. Zna się na chorej skórze. Potrafi też zrobić ze srebra sztuczne paznokcie, dopóki nie wyrosną ci własne. - Uważaj na siebie - powiedział pan Pigafetta wieczorem. - Kontaktowałem się z innymi kupcami. Wiele osób kupuje czerwony, zielony, czarny i błękitny jedwab. Płatnerz Vasaletti nie tylko błękitny, a inni więcej niż płatnerz. Rozumiesz? Skinąłem głową. Dzwon na Campanili bije dla doży co godzinę. Jeden z miejscowych poetów nazwał to "Wielkim Odliczaniem". - Spójrz - powiedziała matka - pewien człowiek zapisał to dla mnie. Siedziała przy piecu, wrzucając w ogień stare papiery. Wziąłem żółtą kartkę. - To fragment komiksu. Topornik o nagim torsie, w hełmie z rogami, stojący na szczycie góry. Nie znam. Niecierpliwie przekręciła stronicę. - Z drugiej strony! - To po niemiecku. - Oczywiście - wzruszyła ramionami. - Przetłumaczę ci. Kiedy się zakochasz Nie będziesz mógł pić ani jeść. Twoje oczy będą świecić w ciemności Zwabiać nocne owady. W żołądku zamieszka głodny szczur. Włosy zaczną strzelać iskrami Przyciągać kurz jak bursztyn. Więc się zakochaj, hej! - Co to jest "bursztyn"? - Nie wiem. To piosenka rybaków z Północy. A ten mężczyzna wyniósł się, zanim zdążyłam zapytać. Wieczorem przyszedł posłaniec i przypomniał mi słowa zobowiązania. Zabrałem mój sztylet i poszedłem za nim. Po drodze dostałem fioletowy wełniany płaszcz z kapturem, lakierowaną papierową maskę tego samego koloru, a także rapier, który okazał się tępy i zardzewiały. W tajnej sali gildii kupców bławatnych dołączyłem do reszty identycznie ubranych postaci. Było nas trzydziestu sześciu. Choć niewątpliwie był to przypadek, wielu żartowało sobie z tej liczby. Poszliśmy za dowódcą - kupcem Lungo z Calle del Lion. Wsiedliśmy do czterech łodzi i ułożyliśmy się na dnie, a potem przysypano nas sianem. Płynęliśmy w ciszy i ciemnościach. Wioślarze dla niepoznaki śmiali się i śpiewali wulgarne kuplety o pewnej kobiecie z Werony. W końcu dano nam znak i mogliśmy się podnieść. Był to wąziutki kanalik i nie mogłem rozpoznać miejsca, nie było bowiem widać wież ani mostów. Wychodziliśmy wśród szeptanych przekleństw i cichych potknięć wprost do bramy z białego marmuru. W sieni dowódca wydawał rozkazy. Przez bramę wychodziło się na uliczkę, przy której stała ta kamienica z jasnego kamienia. Dwaj kusznicy wyleźli na dach naprzeciwko, dziesięciu poszło do tylnego wyjścia, dziesięciu na dach, a reszta - w tym i ja - czaiła się w bramie. Już wcześniej przywieziono tam osiemnastołokciowy stempel, który miał służyć jako taran. Staliśmy po obu jego stronach przygięci, z końcami liny ciasno owiniętymi na spoconych dłoniach. - I już - powiedział Lungo, kiedy doszedł nas dźwięk dzwonu. Poderwaliśmy stempel i ruszyliśmy biegiem przez ulicę. Potężny huk musiał poderwać do lotu wszystkie gołębie w dzielnicy. Drzwi wpadły do środka, a my za nimi, puszczając liny i dobywając broni. Dwaj strażnicy, którzy przysnęli zaraz za drzwiami na taboretach zostali przywaleni i stratowani. Biegłem jako trzeci za dowódcą i jeszcze jednym zakapturzonym. Za nami dysząc tłoczyli się następni. Dowódca znał drogę i pędziliśmy najpierw korytarzem, potem po schodach na górę, nie napotykając oporu. Zauważyłem tylko jedną postać w bieliźnie i ściąłem jej głowę, nawet nie zwalniając. Jasny księżyc był naszym sprzymierzeńcem. Na piętrze dowódca pobiegł w kierunku drzwi, wkopał je do wewnątrz i padł trzymając się za szyję. Krew pulsującym strumieniem sikała na jego płaszcz. Ze środka z krzykiem wysypała się gromada mężczyzn w szlafmycach i z bronią. Na szczęście, większość z nich miała pałki, a tylko nieliczni noże i rapiery. Zginęli wszyscy. Dwóch naszych padło od noży, jeden od ciosu pałką w nos. Na dole była drukarnia. Przy prasie leżała pryzma równo przyciętych, świeżo zadrukowanych stronic. Sięgnąłem po jedną z nich. Mężczyzna jadący na ośle, witany przez tłum rzucający na drogę płaszcze i świeże gałązki. Zginęli przez ten komiks. Wszedł człowiek przepasany zakrwawioną szarfą dowódcy, odebrał mi pochodnię i mocno popchnął do wyjścia. Widziałem, jak oblewa papier oliwą i rzuca pochodnię na stos. Następny dzień spędziłem bezczynnie, leżąc w zaciemnionym pokoju z mokrą tkaniną na twarzy. Nasłuchiwałem odgłosów na zewnątrz, gotów do natychmiastowej ucieczki, gdyby przyszli po mnie towarzysze zabitych. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Matka przyniosła wieści z targu. Spłonął dom drukarza Ruffio, ale ludzie przyjęli to obojętnie. Wypytywałem ją o nastroje, ale nie potrafiła odpowiedzieć. - Targ to targ - powiedziała. Wieczorem spotkałem się w tawernie z kilkoma przyjaciółmi. Byli wśród nich ludzie mojego zawodu, ale nie zdradzili się słowem, czy także brali udział w nocnej rzezi. Piliśmy zeszłoroczne prosecco. Szynkarz z jakiegoś powodu bardzo zadowolony obniżył cenę - nie dowiedzieliśmy się dlaczego. Było jeszcze przed północą, kiedy do naszego stołu podszedł bladolicy chłopiec - uczeń rzeźnicki i położył przed Aleksandrem Perrugio połowę salami aż zielonego od ziół, po czym wyszedł. Aleksander zesztywniał, chociaż próbował zachować pozory dobrego humoru. Przestał jednak pić i siedział milczący. W końcu pożegnał się zdawkowo. Zrozumiałem, jak wszyscy przy stole, że i od niego ktoś wymaga wypełniania przyrzeczeń. Niektórzy z nas poczuli się nieswojo. Godzinę - może dwie - później zostaliśmy tylko w czwórkę. Wtedy przysiadł się oczyszczacz kanałów imieniem Pellagio, z którym przyjaźniliśmy się dla jego niezwykłych opowieści (typowych dla ludzi, którzy widzą wszystko od dołu), ale którego wszyscy staraliśmy się mieć od zawietrznej. Po chwili obojętnej zdawałoby się rozmowy, wręczył mi rulon tak, żeby inni tego nie widzieli. Chciałem zapytać, dlaczego postępuje tak dziwacznie, ale spojrzeniem nakazał mi milczenie. By go uspokoić, wcisnąłem zwitek za pasek spodni i piłem dalej, aż do wyczerpania dzbanów i cierpliwości szynkarza. Rulon wypadł, kiedy zdejmowałem spodnie. Lampka dawała słabe światło, a moja głowa pragnęła tylko worka gęsiego puchu. Mimo to rozwinąłem go. Podarek Pellagia okazał się cienką książeczką z najgorszego gatunku papieru. Była to rysunkowa historia o niewolniku imieniem Spartakus, który zorganizował bunt w Italii i został za to ukrzyżowany. Opowieść odnosiła się chyba do przeszłości, ponieważ nie były mi znane imiona postaci w niej występujących. Być może była fikcyjna, bo takie też się ostatnio pojawiają. Zasnąłem. Następnego dnia dowiedziałem się od matki o bitwie dwóch zamaskowanych grup. Członkowie jednej nosili szkarłatne kostiumy i białe maski. Ich przeciwnicy mieli granatowe płaszcze, zielone kapelusze przyozdobione kogucimi piórami i pomalowane na czarno twarze tak, że nie można było rozpoznać rysów. Zdarzenie miało miejsce tuż przed świtem, wynik starcia nie był jasny. Obydwie strony uprzątnęły ciała swoich zabitych. Przypomniałem sobie wypadki dnia poprzedniego i zadrżałem o los Aleksandra. Kiedy obmywałem w miednicy ciało z karczemnego plugastwa, matka odnalazła komiks o Spartakusie i spaliła go w piecu, zanim zdążyłem zareagować. Szkoda, ledwie go bowiem przerzuciłem. Jeszcze przed południem wyszedłem na ulicę odwiedzić miejsca, gdzie rozegrała się bitwa. Na Campo di Fava zebrało się już sporo ludzi, a wciąż napływali następni. Na ścianach i bruku było sporo krwawych plam. Niektórzy sypali sól w te miejsca, inni po prostu pluli. Od plującego starca dowiedziałem się, że granatowi byli legionem powstańców, a szkarłatni zamaskowaną gwardią doży. Nie wiem, jak gapie rozpoznawali, która krew należy do gwardzistów. Chciałem zapytać, ale staruch zaczął podejrzewać we mnie szpicla i zniknął w tłumie. Chwilę potem wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Na dach straganu wspiął się młody chłopak, chudy i brudny. Nikt nie zwracał na niego uwagi aż do momentu, kiedy zakrzyknął: "Ja jestem Spartakus!" Tłum umilkł i zafalował. Wszyscy - może z wyjątkiem kieszonkowców - patrzyli na obdartusa. Wydawało się to tak zabawne, że już chciałem głośno się roześmiać, kiedy z drugiego końca placu dobiegł następny okrzyk: "Ja jestem Spartakus!" Wszystkie głowy zwróciły się w tamtą stronę, chociaż nikt w pobliżu mnie nie miał szansy zobaczyć, kto krzyczy tym razem. Wydawało się, że to już koniec, gdy nagle starszy jegomość, który do tej pory stał obok mnie i sapał astmatycznie, wziął oddech i ryknął nosowo: "Ja jestem Spartakus!" Potem już potoczyło się jak skalna lawina, którą widziałem jako dziecko. Rozlegały się coraz to nowe okrzyki, pozostali kręcili głowami, aż w końcu sami zaczynali krzyczeć. Po chwili cały plac wypełniał jeden skandowany rytmicznie okrzyk i las wyciągniętych do góry zaciśniętych pięści. Jakoś przebiłem się do wylotu uliczki i uciekłem mając za plecami nie ustające wyznanie. Wieczorem upewniłem się, że Aleksander ma się dobrze (zapewnił mnie o tym przez drzwi) i poszedłem do pewnego domu. Rosa przyjęła mnie jak zwykle miękko i mogłem wyładować na jej ciemnym ciele moje przerażenie. Potem leżałem z głową na jej brzuchu, a ona głaszcząc mnie po głowie opowiedziała pewną historię, która w jej intencji miała mnie uśpić, ale w końcu tylko pobudziła moje nerwy: - Otóż każdego dnia do naszego miasta zdąża Przybysz. Czasem jest to mężczyzna, czasem kobieta, niekiedy nawet dziecko. Człowiek ten idzie na ogół pieszo, rzadko jednak niesie bagaż. Dość często podpiera się kijem. Jeżeli wejdzie do miasta, wszystko się zmieni. Nie sprecyzowała co dokładnie. Dlatego miasto ma sowicie opłacanego Strażnika, którego jedynym zadaniem jest wykrycie Przybysza, zanim przekroczy linię murów. Nie wiadomo bliżej, jak Strażnik radzi sobie z tym obowiązkiem, ale każdego dnia dzięki jego umiejętnościom Przybysz zostaje schwytany i zarżnięty na kamiennym stole przez samego dożę. Urząd Strażnika jest tajny i dziedziczny po mieczu. Ten stan trwa od początku. Nie powiedziała od początku czego. Zapytałem, czy czasem nie odwiedza jej również Strażnik. Przestała się uśmiechać, dostrzegając zło tego pytania i przez to zmianę mojego humoru. Odpowiedziała, że nie wie, ale trzy dni temu odwiedziło ją dwóch klientów związanych z dworem, z których jeden powiedział do drugiego, zanim weszli: "To nie mogło trwać wiecznie", a drugi się rozpłakał. Potem byli bardziej okrutni niż zwykle. Zawstydzony zapłaciłem więcej niż to było ustalone i wyszedłem cicho. Nie czułem się lepiej niż przedtem. Przed zaśnięciem zastanawiałem się nad legendą o Przybyszu i Strażniku. Doszedłem do wniosku, że pierwotnie odnosiła się ona do innego miasta, które otoczone było murem z kilkoma bramami i położne na lądzie, a nie na wodzie. Tej nocy w kompletnej ciszy zginęło skrytobójczo wielu Żydów, wśród nich Rosa. Rano matka powiedziała mi, co się stało. Pobiegłem do tego domu, bowiem Rosa była jedyną osobą pochodzenia żydowskiego, z którą utrzymywałem kontakty. W jej mieszkaniu stare kobiety przeszukiwały szuflady, grabiąc sukienki i pachnidła. Ciała już nie było - biała, żałobna łódź zapewne wiozła je już w kierunku bezdrzewnej wyspy Murano. Tylko krew na pościeli i porozcinane kawałki sznura, którym ją związano. Usiadłem na skraju łóżka. Szabrowniczki patrzyły na mnie, jakbym to ja - a nie one - popełniał przestępstwo. Pod kapą wymacałem jakiś płaski przedmiot. Sięgnąłem tam i wyciągnąłem gruby zeszyt. Znowu komiks. Zabrałem go do domu razem z jej perfumami, które siłą wydarłem jednej z bab. Wieczorem poszedłem odwiedzić mojego pracodawcę. Jak zwykle narzekał na kręgosłup. Wciąż zabawiał się wyliczaniem, kto i jaki materiał kupował ostatnio i co może z tego wyniknąć. W końcu gestem zapytałem o zastępczynię, która przez cały czas naszej rozmowy stała tyłem, porządkując próbki. Najpierw - co oczywiste - wskazał na jej pośladki. Potem ogarnął ręką sklep i dopiero teraz zauważyłem, że zmienił się układ, w jakim od zawsze ułożone były bele materiałów. Nareszcie leżały tak, jak od dawna proponowałem - to znaczy ciepłe po jednej, a zimne po drugiej stronie. Pokiwałem z podziwem głową, bo zmuszenie pana Pigafetty do zmiany porządku w jego statycznym (za dnia) życiu było niezwykle trudne. Potem dotknął znacząco swojej sakiewki. A na końcu wykonał gest, którego wtedy nie zrozumiałem, ale był w nim gniew połączony ze słodyczą. Następnie ja gestami objaśniłem swoje zamiary wobec niej, co spotkało się z ojcowskim błogosławieństwem pryncypała. Po tej milczącej, ale owocnej chwili podszedłem do dziewczyny i zaproponowałem, że przyjdę po nią po zamknięciu. Spojrzała ponad moim ramieniem i - po oczywistej już teraz zgodzie Pigafetty - przystała. Dopiero wtedy zorientowałem się, że nie wiem, jak ma na imię. - Magdalena. Piliśmy wino i jedliśmy kolację na ciepłych kamiennych schodkach przystani przy Canal Grande. Gorgonzola nie była najlepszej jakości, ale nie wybrzydzałem. A ona miała już tę sukienkę. - Od dawna chciałem tak ułożyć materiały - powiedziałem. - Tak. Zauważyłam pierwszego dnia - wtedy, kiedy już nauczyłam się rozmawiać z klientami - że dzielą się oni na ciepłych i zimnych ludzi, w różnych odcieniach oczywiście. Kiedy ułożyć bele według takiego układu, klienci z obu grup stoją po przeciwnych końcach lady i łatwiej ich kontrolować. Poza tym nie mają wtedy okazji zderzać się ze sobą w tłoku i nie doprowadza to do konfliktów. Oczywiście są wyjątki - zwykle dotyczą osób o żółtych i czerwonych duszach. Zaproponowałam to panu Pigafetcie, a on się zgodził. - Bez zastrzeżeń? - Bez. Myślę, że mnie kocha. Zastanowiłem się nad tym, co powiedziała. - Jakiego koloru jest moja dusza? - Granatowego, jak twoje oczy. Obejmij mnie. W pokoiku, który odstąpił jej pan Pigafetta na tyłach kamienicy, Magdalena wyciągnęła spod łóżka szkatułkę, a z niej żółtawy rulon. - Czytałeś to już? - spytała, widząc mój grymas. - Przeglądałem. Patrzyła na mnie, jakbym powinien powiedzieć coś jeszcze. - Opowiedz mi dokładnie, jak wyglądało twoje spotkanie ze Spartakusem - zażądała zaskakująco stanowczo i z napięciem twarzy, którego nie widziałem u niej wcześniej. Wyjaśniłem jej sytuację z pewnym zażenowaniem. Widziałem, jak rozluźnia się cała jej sylwetka. Roześmiała się jak dziecko. - Nic nie wiesz - rozprostowała komiks na łóżku. - Karty tej książeczki nasączone są narkotykiem. Kiedy oglądasz go w nocy, przy świecy, z twarzą bliską arkuszy, śliniąc palec przy przewracaniu, a przecież tak spiskowcy czytają zakazane broszury, narkotyk uwalnia się i - zrobiła ręką nieokreślony gest. - Twój kanalarz miał egzemplarz zaczytany już na śmierć, narkotyk ulotnił się, a ty w dodatku ledwie go przejrzałeś, półprzytomny z opicia. - Znów się roześmiała. - Czytaj. Czytaj teraz. - Myślałem, że będziemy... - To też. Teraz czytaj. Zacząłem uważnie, obrazek po obrazku, odczytywać słowa w dymkach. Świeca migotała, nadając ruchliwość postaciom. Drgały też płomienie odbijające się w miedzianej zbroi bohatera. - Witaj, Aglie - powiedział heros. Siedział przy ognisku rozsznurowując puklerze i zrzucając je w pył. Giermek zbierał je z czcią i zanosił do swojego namiotu - będzie pewnie polerował je potem do świtu. - Niezwykłe - powiedziałem, usadawiając się obok na pniaku - ty jesteś Spartakus. - No - potwierdził i splunął do ognia. - I co teraz? - To zależy od ciebie, Aglie. Możesz zrzucić kajdany jak my - zrobił ruch ręką i zobaczyłem, że jesteśmy w środku ogromnego obozowiska, którego ogniska były liczniejsze niż gwiazdy na bezchmurnym niebie - albo dalej, no wiesz - Spartakus znów odchrząknął i splunął. - Zgaga - wyjaśnił. - Zajrzałem na koniec opowieści. Zostaniesz złapany i ukrzyżowany przy drodze do Kapui, a wraz z tobą siedem tysięcy innych. - Tak. To smutne. Ale musisz coś zrozumieć, Aglie. Wszyscy, którzy przyłączyli się do mnie, są mną. Giną na krzyżu z rozkazu konsula Krassusa - siedem tysięcy Spartakusów. To tylko metafora, ale chodzi o ideał. Tu zostaniemy pokonani, mimo że jutro zdobędziemy Roum - wskazał palcem i zobaczyłem ciemne mury miasta, o którym dotychczas tylko słyszałem, a które poniekąd uważałem za zmowę kartografów. - Tam w twoim mieście to może skończyć się zupełnie inaczej. Czy muszę mówić ci to, co sam wiesz... Doża umiera bezdzietnie, Campanila odlicza jego godziny i rozgrzewa serca niewolników. Gildie i cechy walczą z gwardią o prawo wyboru następcy. Walczą też między sobą o lepsze miejsca startowe. Tworzą się sojusze, kontrsojusze i spiski. Chaos, zamęt, skrytobójstwa, rzezie. Zamaskowani bandyci z długimi nożami. Maski, kostiumy i antykostiumy, a także fałszywe kostiumy. Wielki wyścig rydwanów zacznie się wkrótce i to my pojedziemy po zwycięstwo. Przyłącz się do nas, Aglie... Wstał i podniósł w górę miecz legionisty z nabitym na koniec kawałkiem pieczystego. Jego głos od pewnej chwili był niesłychanie donośny. Czułem, że spływa na mnie jego siła. - Dlaczego giną Żydzi? - zapytałem. Opuścił miecz. - Ach, Żydzi. Głupia sprawa. Czekałem, ale nie powiedział już nic. - A Przybysz? Słyszałeś o nim? Spartakus machnął lekceważąco ręką. - To tylko legenda - powiedział. - To nic nie znaczy. A teraz idę na stronę. Za dużo wołowiny. Podniosłem głowę. Kark bolał mnie okrutnie, jakbym spędził nieruchomo co najmniej godzinę. Może zresztą tak było. Magdalena podała mi szklankę wina. Wypiłem jednym haustem. - I co? - zapytała, a wzrok jej błyszczał. - Czyż nie jest wielki? - Tak - odpowiedziałem. - Ale u nas nie ma niewolników. Nawet czyściciele kanałów są wolni. - Nie rozumiesz - powiedziała. Myślałem, że wypchnie mnie za drzwi albo, co gorsza, rzuci się na mnie ze sztyletem, ale nie. Westchnęła tylko i przytuliła się do mnie, pozwalając, bym zajął się resztą. Wcześniej dałem jej perfumy Rosy, a ona wypróbowała je od razu. Był to podstęp z mojej strony, ale dzięki temu... do diabła. - Ktoś o ciebie pytał - powiedziała matka, kiedy tylko wszedłem. Pocałowałem ją w czoło i siadłem do stołu, gdzie już stało śniadanie, przykryte białą szmatką dla ochrony przed muchami. - Martwię się, Aglie - powiedziała, kiedy zjadłem. - Jak wyglądał? - Starszy miał siwe włosy i szpiczastą bródkę, jak gondolier. Młodszy - niewątpliwie jego syn - był jeszcze dzieckiem. Bardzo niespokojni, ale dziwnie radośni. Jakby przed wejściem do naszego domu ktoś wręczył im po sakiewce guldenów. Ale nie to mnie martwi. Obaj mieli oczy jak pan Matau. Nie odpowiedziałem, bo i co było mówić. Zacząłem pakować torbę. Potem pożegnałem się z matką i ostrożnie wyszedłem przez podwórko. Pan Matau był rzeźnikiem. Oczywiście poszedłem do pana Pigafetty. Wszedłem od zaplecza i dałem mu dyskretny znak tak, żeby nie zauważyła mnie Magdalena. Pan Pigafetta spojrzał na mnie i wskazał wzrokiem magazyn na dole. Siedziałem w ciemności chyba pół godziny, nasłuchując szurania stóp nade mną, zanim nie zszedł tam ze świeczką. - Ktoś na mnie poluje. Potrzebuję pomocy gildii - powiedziałem szeptem, kiedy zamknął za sobą klapę. - Mężczyzna i chłopiec o oczach grabarzy? Byli tu już wczoraj. - Czego chcieli? Pan Pigafetta spojrzał martwym wzrokiem. Sprawiał wrażenie nieobecnego, a jego twarz w tym świetle miała chorobliwy odcień. - Synu - powiedział - gildia nie może ci pomóc. Ten komiks o rybaku z Nazaretu... ktoś widział, jak wynosiłeś egzemplarz z drukarni, zanim spłonęła. Teraz to krąży po mieście. Gildia daje nagrodę za twoją głowę. - Ktoś ma rozdwojony język. Nie zabrałem stamtąd niczego, poza krwią na rękach. - Wierzę ci, Aglie. Cholerna świeczka. Poczekaj. Pan Pigafetta schylił się po zgubiony ogarek. W ciemności przesunąłem się na sąsiednią belę, by ułatwić mu zadanie. Wtedy usłyszałem dźwięk prutego materiału i łomot. - Aglie? Gdzie jesteś, chłopcze? Nie mogę znaleźć tej świeczki. Świst powietrza, głuche uderzenie w materiał. Znowu świst. Na miękkich nogach posuwałem się wzdłuż ściany. Pan Pigafetta odgradzał mnie od wyjścia. Trafnie przypuszczał, w której części piwnicy mogę być, i posuwał się w moim kierunku, zapewne trzymając przed sobą nóż. Czułem oliwę, którą nasmarowane było ostrze. Czułem pot Pigafetty. Kiedy ponownie usłyszałem szelest jego ubrania i świst powietrza, zaatakowałem. Wymacałem jego prawą rękę i wbiłem mu w usta jego własny sztylet, podczas gdy on drugą ręką próbował wydłubać mi oczy. Wtedy otworzyła się klapa i ujrzałem w górze sylwetkę Magdaleny. - I co teraz? - zapytała. Nie odpowiedziałem. Była pora sjesty. Po raz drugi tej doby znalazłem się w jej pokoju. Obmyła mnie z krwi pana Pigafetty i wyprała koszulę. - Znam jeden adres - powiedziała ostrożnie. - Oberża "Pod Gardłem". Oberżysta jest głuchy i niemy. Pójdź tam i wymień moje imię, a dostaniesz pokój. - Jak mam porozumieć się z głuchoniemym? Uśmiechnęła się. - On umie czytać, tak jak ty. Jeżeli ktoś pragnie, aby jego oberża skupiła wszystkich zbiegłych skazańców, spiskowców, tajnych agentów, skrytobójców i złodziei w mieście, niech zatrudni głuchoniemego oberżystę. Jeżeli nie znajdzie takiego, niech wynajmie głuchego, a potem każe oberżnąć mu język, jak to odbyło się w tym przypadku. Niech pomaluje ściany na zielono, a sufit na czerwono, żeby ci, którzy wchodzą do środka, od razu tracili zmysły. Niech każe podawać tylko mętne wino i rum, a do jedzenia prawie nie wytrzęsioną kałamarnicę, która zaczerni gościom podniebienia. Goście zaś będą cenić dyskrecję obsługi, a zamawiać będą wskazując palcem - a to na beczkę, a to na dzban, a to na półmisek. Uprzywilejowani w rozmowie z oberżystą będą zbiegowie, jako ci, którzy w więzieniu nabrali wprawy w mowie gestów. Stanąłem przy szynkwasie, wskazałem na dzban i dostałem to, co w nim było. Razem z miedzianą monetą wsunąłem do ręki grubasa zwiniętą kartkę. Po chwili przyniósł mi klucz i wskazał na schody. Więcej nie spojrzał w moją stronę. Rzuciłem się na trzeszczącą pryczę. Było jeszcze jasno, ale bałem się wychodzić. Rozpakowałem torbę, kładąc obok siebie nagi sztylet. Znalazłem komiks Rosy i liść dębu wetknięty między kartki. Był jeszcze zielony. Rosa musiała niedawno opuszczać miasto albo ktoś przyniósł jej go jako prezent. To było możliwe. Miewała dziwnych klientów. Sam zeszyt przypominał rozmiarem i grubością księgę rachunków i weksli. Papier był znacznie bielszy i gładszy niż ten w broszurce o Spartakusie, ale różnił się też od kart, które zniszczyliśmy w drukarni pana Ruffio. - Witaj - powiedział brodaty mężczyzna siedzący na płaskim kamieniu. Byliśmy sami na chropawej pustyni. Słońce stało wysoko, a horyzont drżał. Pochyliłem się. Obok kamienia siedziało dziwaczne zwierzątko, podobne do jaszczurki polnej, ale o krótkim pysku. Nie miało koloru, a raczej było koloru pyłu, w którym pełzało. Jedno oko tego stworzenia obserwowało moją rękę, a drugie małego insekta, kręcącego się koło uda tamtego mężczyzny. - Masz dobry wzrok, Przybyszu. - Nazwałeś mnie Przybyszem. Dlaczego? - Zawsze tak nazywam ludzi, których nie było, a potem nagle są. - Zatem wszyscy jesteśmy przybyszami. Co to za miejsce? - Pustynia. - A ty co tu robisz? - Poszczę. Od czterdziestu dni. - Żaden człowiek nie przeżyłby tyle czasu na pustyni bez jedzenia. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Nie samym chlebem człowiek żyje, Aglie. - Kim jesteś? Nie czytałem od początku. Otwarłem na tej stronie przez przypadek. - Jestem Jezus. Syn cieśli z Nazaretu. Bóg. Umrę na krzyżu i zmartwychwstanę za grzechy ludzi. Jestem nadzieją. - Moją? - Może kiedyś. - Czy ja umrę? - Niestety, tak. Zastanowiłem się. - Nie o to pytałem. Czy umrę wkrótce? Od noża albo trucizny, albo od miecza. - Będzie gorzej, jeśli się dowiesz. Uwierz mi. - Więc jesteś Bogiem? Znam kilku kupców, którzy odprawiają modły do posążków, aby zapewnić sobie większą sprzedaż. Czy o to chodzi? - W twoim mieście nie ma świątyń, nie ma mojego kościoła? Nie biją dzwony w niedzielę? - Nie wiem, co znaczą te słowa. Ale dzwon na Campanili bije co godzinę na znak, że doża jeszcze żyje. Każde uderzenie to jeden trup w walce o schedę po nim. - A Żydzi? Są w twoim mieście Żydzi? - Niewielu ich zostało po ostatniej rzezi. Z jakichś względów nikt ich nie lubi. - Paskudna rana na twojej głowie. - Tak. Nawet nie wiem, komu za to podziękować. Mężczyzna pochylił się i dotknął mojej głowy. Wodził palcem wzdłuż brzegów rany, jakby czytał. - Niezwykłe - powiedział w końcu. - Co? - Pewien człowiek, w pewnym sensie podobny do mnie, szukał śmierci, ale nie mógł jej znaleźć. Oszalały rzucił się na ciebie i rozbił twoją głowę dębową gałęzią. - Dlaczego moją? Jezus nie patrzył już na mnie. - Wiele rzeczy się pomieszało. Chociaż może jeszcze nie wszystko stracone. Ale z drugiej strony... - Czy ta gałąź miała liście? - zapytałem. - Miała, czy to ważne? - Dla Rosy tak. Muszę ci coś powiedzieć. Jesteś tylko postacią z politycznej broszury - komiksu nasączonego narkotykiem z ziół. Nie jesteś Bogiem. - Tak. Wiem. - Wyglądał na zmartwionego, ale nie tym, co mu powiedziałem. - Błogosławię cię - dodał po chwili. Zrobił znak nad moją głową. Zwierzę u jego boku obserwowało nas oboma niezależnymi gałkami. Potem na mgnienie oka wysunęło niewiarygodnie długi język i połknęło tłustą muchę. Obudziłem się, ale było tak, jakbym wciąż doznawał wizji. Wokół panowała ciemność tak gęsta, że nie mogłem wykonać żadnych ruchów ponad te, jakie czyni mucha oklejona pajęczą siecią. Wpadłem w panikę, zacząłem krzyczeć, było mi duszno. Usłyszałem hałas, a potem na moje plecy spadło kilka uderzeń. Znieruchomiałem. Byłem zawinięty w materiał, być może w dywan z mojego pokoju w oberży. Leżałem na podłodze. Dwa głosy rozmawiały niespiesznie, przerywając co chwilę. Jeden z nich należał do mężczyzny, drugi do kobiety lub chłopca. - Zaczynaj. - A jeśli sznury puszczą? - Nie puszczą. Zaczynaj. Tylko nie patrz w jej oczy. Usłyszałem dźwięk, od którego coś narosło mi w gardle. - Podstaw naczynie, szybko! Wiedziałem już, co się działo. Ci, którzy mnie uwięzili, właśnie poderżnęli gardło ofiarnemu zwierzęciu - zapewne kozie lub owcy. Krew szybko, a potem coraz wolniej skapywała do cynowej miski. - Dobrze. Teraz skóra. Odegnij brzegi. Podciągnij mocno do góry. - Wyślizgnęła mi się. - Nie szkodzi. Podaj nożyce - rozetnę jej żebra. Są dość miękkie. Teraz usunę jelita. Daj tu rękę. Dotknij - to serce. - Jakie gorące! - Właśnie. Trzeba uważać, żeby nie uszkodzić żadnych części. To byłby niepomyślny znak. Na razie wszystko wygląda ładnie. Teraz uważaj - wątroba. Mimo okręcającej moją głowę tkaniny czułem już ten zapach. Niektórym przypomina on woń świeżego orzecha. - Co to jest? - Woreczek żółciowy. Bardzo łatwo go rozerwać. Nastąpiła chwila ciszy. Słychać było tylko posapywanie mężczyzny. - Ojcze! Dlaczego zamilkłeś? - Doża umrze tej nocy. - Skąd wiesz? - Wątroba nie ma głowy. - Jak to głowy? Ona ma głowę. Mężczyzna zaśmiał się chrapliwie. - Głowa wątroby. Żydzi pod wpływem Babilończyków nazywają to palcem. Odstająca od całości, piramidalnego kształtu część tego narządu. Tutaj jej nie ma! - Czy to zły znak? - Najgorszy z możliwych. - Może ponowimy ofiarę? - Możemy spróbować, ale wątpię... Rozległo się walenie do drzwi. - Strażniku! Jesteś tam? - Czego? - Doża chce zobaczyć przybysza. Teraz! Już! - Rozkaz! - warknął głos. - Rozwiń go. Poczułem szarpnięcie i zakręciło mi się w głowie. Obijałem się o podłogę raz lewą, raz prawą stroną. Potraktowano mnie jak rulon płótna na worki. W następnej chwili leżałem nagi na zimnych kamieniach i mrużyłem oczy odzwyczajone od światła. Przede mną stało dwóch mężczyzn. Jeden z nich był właściwie chłopcem. Matka miała rację. Obaj mieli oczy pana Matau. - Wstań, Przybyszu. - Nie macie pojęcia, kto ostatnio nazwał mnie w ten sposób. On również się mylił. - Damy mu jakieś ubranie? - zapytał chłopiec. - Ten, którego nazywacie Przybyszem, rozbił mi głowę laską. Sam chciałbym go znaleźć. Nawet na mnie nie spojrzeli. - Po co mu ubranie? - Doża... - Doża widział wielu nagich mężczyzn. Między innymi dlatego umrze bez potomka. Pomieszczenie było wysoką, ale wąską izbą wyłożoną heblowanymi deskami, z galeryjką w połowie wysokości i z okrągłymi okienkami przy suficie. Przez te okienka wpadało bledziutkie jeszcze światło poranka. Ponadto paliły się wciąż dwa wieloramienne świeczniki, stojące po obu stronach kamiennego ofiarnego stołu. Zacząłem krzyczeć i rzuciłem się na starszego mężczyznę. W tym momencie chłopiec uderzył mnie kantem dłoni w szyję i pchnął w tył. Ściana, która znajdowała się tam przed chwilą, nie dała oparcia moim plecom. Upadłem, odruchowo zamykając oczy. Kiedy je otworzyłem, znajdowałem się - a razem ze mną moi oprawcy - w wąziutkim korytarzu. Założono mi sznur na szyję i powleczono naprzód. Korytarz nie był długi. Wkrótce uchyliły się drzwi i znaleźliśmy się w ogromnej sali, ściany i sufit pokryte były freskami opiewającymi chwałę miasta. Tajne przejście zdążyło się już zamknąć i patrząc na zastawione bronią gabloty nie mogłem odgadnąć, która z nich ma wmontowane zawiasy. Strażnik i jego syn poprowadzili mnie do stojącego na środku łoża. Zapewne z powodu przeciągu podłoga z marmurowych płyt była zimna jak w piwnicy. Łoże wykonano z hebanu - prawdopodobnie jedynego gatunku drewna odpowiednio wytrzymałego, by unieść ciężar władcy miasta. Burty pokrywały rzeźbione motywy pnącego się bluszczu. Z lewej strony łoża stała na trójnogu miedziana tuba, której powykręcany lej niknął wśród kotar baldachimu. Przy baldachimie stał starzec w czarnym płaszczu i czapce zasłaniającej oczy. Gdy podprowadzono mnie bliżej, bez słowa odchylił ciężkie zasłony. Na środku złotej pościeli leżało tłuste ciało doży. Brzuch wznosił się i opadał nieregularnie. Zapuchnięte oczy rozszerzyły się na moment i palec doży wykonał drobny gest. Starzec pochylił się do ust pana. - On pyta, dlaczego Przybysz płacze. Strażnik wzruszył ramionami. - Zobaczył swoją kochankę wypatroszoną na stole ofiarnym. Nie powinien płakać. Ta praczka wydała go nam prawie dobrowolnie. - Czy wróżby wypadły pomyślnie? - Zależy dla kogo. On - wskazał na leżącego - umrze szybko. Oczy doży spojrzały uważnie na Strażnika. Brzuch podniósł się i opadł z mocnym świstem. - Puśćcie go i odsuńcie się - polecił zausznik. - Załatwimy to szybko. Strażnik uśmiechnął się i oblizał wargi. Puścili mnie obaj. Stałem na kwadratowej marmurowej płycie. Strażnik chwycił syna za ramię i odciągnął go tak, że znajdowali się na sąsiednim bloku. Spojrzałem za okna. Poranny wiatr przepływający swobodnie przez salę owiewał moje nagie ciało i wyrwał zasłony na zewnątrz. Wyglądały teraz jak złote sztandary, a wschodzące słońce muskało ich brzegi. W dole otwarta laguna przyjmowała już jego blask. Wciąż płakałem, ale nie czułem strachu. Było tak pięknie. Z daleka usłyszałem ten głos. - Aglie, Aglie. Zapadnia - zrozumiałem, gdy było za późno na cokolwiek. Zausznik schylił się i przekręcił jeden z drewnianych liści z boku łoża. Strażnik i chłopiec zniknęli. W miejscu, gdzie stali, ziała czarna studnia. Po chwili na tyle długiej, że wprawny w rachowaniu człowiek doliczyłby do czterech, usłyszeliśmy odgłos uderzenia. Sługa ponownie przekręcił liść i płyta wróciła na swoje miejsce. - Wybacz, Panie, pomyliłem zapadnie. To się więcej nie powtórzy - spazmatyczny chichot wstrząsał jego wysuszonym ciałem. Doża przekręcił opuchniętą twarz w kierunku sługi i dał znak, że chce mówić. Starzec uchwycił końcówkę tuby i przemyślnie ruchome urządzenie zawisło tuż przed ustami pana. - Marcufio, zostaw nas samych - wyszeptał doża. Jego szept dzięki tubie zabrzmiał w całej sali. Starzec oddalił się sztywno i po chwili zniknął za niewielkimi drzwiczkami. Władca patrzył na mnie i słyszałem jego zwielokrotniony świszczący oddech. - Nie jestem Przybyszem - powiedziałem w końcu. - Jestem Aglie, czeladnik u kupca bławatnego. Wszyscy to wiedzą. - Nie zabiłem cię - zaświszczała tuba. - Nie zabiłem. Pierwszy raz. Robiłem to codziennie. A teraz Strażnik leży tam w dole, a ty żyjesz. Spojrzałem przez łopoczące firany na wypływające z Canal Grande czarne, matowe w powszechnym blasku łodzie. - Umieram - brzmiał szept. - To jest jak sraczka. Trzymasz ją w środku siłą woli, ale kiedyś musisz puścić. Masz piękną linię ramion. Umilkł i oblizał spierzchnięte wargi. - Marcufio przyniósł mi wczoraj komiks o magiku z Nazaretu, który marnie skończył. Podobno czyta to już całe miasto. Ten magik cię uratował. Zamknął oczy i przez długą chwilę milczał, a ja myślałem, że umarł. Namacałem palcami węzeł i wyswobodziłem szyję z pętli. - I co teraz, Przybyszu? Co zrobisz? - Patrzył na mnie nieruchomo. - Wszystko się zmieni - westchnął. Wszedł Marcufio i rzucił mi zniszczone spodnie i koszulę z drapiącej, lnianej tkaniny. Potem wskazał uchylone drzwiczki. Ubrałem się czym prędzej. Zausznik przyklęknął przy swoim panu i szeptał coś do niego, trzymając jego białą mokrą dłoń. Nie zwrócili uwagi, kiedy wyszedłem. - Aglie, Aglie. Nie miałem pieniędzy, a żaden gondolier nie zechce zabrać bosego łachmaniarza jedynie za parol zapłaty. Wlokłem się więc piechotą, czując pod stopami coraz gorętsze kamienie. Kilkakrotnie musiałem nadkładać drogi, ponieważ niektóre kwartały kamienic zdążyły pozamieniać się w fortece z murowanymi barykadami sięgającymi czwartego piętra. Kiedy podszedłem do jednej z nich - blokującej drogę do mojego domu - i próbowałem wyprosić prawo przejścia, spotkały mnie tylko groźby i wyzwiska. W otworach strzelniczych widać było twarze w maskach o długich zakrzywionych nosach. Bałem się poprosić o pomoc w domach znajomych. Nie było pewności, czy ktoś jeszcze - poza panem Pigafettą - nie poluje na mnie dla nagrody, jaką obiecała moja własna gildia. Chociaż gromadzący się na zacienionych rogach ulic żebracy jak zwykle rozmawiali wyłącznie o pogodzie, w mieście wyczuwało się zmianę nastroju, której sensu nie starałem się nawet dociekać. Wielu przechodniów patrzyło na mnie wprost. Na początku myślałem, że to z powodu wyglądu, ale po wnikliwszej obserwacji zauważyłem, że oni patrzą tak na każdego. Patrzą bez strachu. Nie było ich tak wielu - może dwudziestu na mojej drodze do domu, ale takie spojrzenie cechowało dotychczas wyłącznie gwardzistów. Przechodząc przez jedno ze zdewastowanych podwórek natknąłem się na osobliwą scenę. Na wrotach ograbionego spichlerza wisiał nagi człowiek. Jego dłonie i stopy przybite były bretnalami do desek. Kilkanaścioro dzieci siedziało wkoło na ziemi, przyglądając się ciekawie i od czasu do czasu leniwie ciskając kamyk. Dwóch najodważniejszych chłopców uwiesiło się na i tak już przeciążonych wrotach. Odbijając się nogami od ziemi, majestatycznie kręcili nimi tam i z powrotem. Ukrzyżowany człowiek przeklinał wściekle i pluł na swoich ciemiężycieli. Właśnie po głosie rozpoznałem w nim pana Vasalettiego - płatnerza. Nad jego głową czyjaś ręka wyskrobała węglem hebrajski napis. Zapytałem jednego z chłopców o jego treść. Najpierw przesylabizował z wysiłkiem z prawa na lewo, a potem przetłumaczył: "Nasi tu byli". Do domu dotarłem w południe. Matka opatrzyła moje stopy i posmarowała maścią sińce. Potem pozwoliła mi spać. Obudziłem się wieczorem. Matka siedziała przy oknie z oczami pełnymi łez. - Co się stało? - zapytałem. - Wiele rzeczy, mój dobry Aglie. Campanila umilkła. Więc umarł. - Co jeszcze? - Wszyscy mówią o Przybyszu, który jest w mieście i opowiada ludziom o nowym królu, który nadejdzie wkrótce i nas wybawi. Wielu wierzy, że tym królem jest rybak z komiksu. Inni mówią, że to tylko żydowska propaganda i klną. - Co to za dźwięki? - Wielka bitwa, która zaczęła się po sjeście, ale nie wiem, kto walczy. I jeszcze coś. Rana na twojej głowie zniknęła. Dotknąłem czaszki. - Matko - powiedziałem. - Spakuj rzeczy. Pójdę wynająć łódź. Wszystko się zmienia. Patrzyłem na ginące miasto mojego życia, odwracając co chwilę głowę, płynęliśmy bowiem w przeciwnym kierunku. Pożary rozświetlały niebo. Wydawało mi się, że słyszę niesione wodą odgłosy walki i krzyki, ale mogło to być złudzenie. Co jakiś czas dochodził do naszych uszu wybuch i za chwilę jęk walącej się do wody kamienicy. Najjaśniejszy płomień otaczał składy kupieckie w porcie. Widocznie część z nich nie zdążyła zostać rozgrabiona. W pobliżu płynęły także inne łodzie, ale nie było ich zbyt wiele. Matka siedziała z przodu - na skrzyni z dobytkiem, wpatrując się w ciemny, cichy brzeg. Marcin Osikowicz-Wolff INSTRUKCJA OBSŁUGI Kiedy uczyniłem kuglarską sztuczkę, pytano, jak pies, którego chwilę wcześniej przeciąłem na pół piłą łańcuchową, wciąż może szczekać i machać ogonem. Odpowiedziałem: "Zrobiłem to tak delikatnie, że nie zauważył". Zastanawiająca jest w ludziach chęć rozumienia do końca wszystkiego, co czytają, jakby wiedza była wartością nadrzędną. Okres największego uwielbienia fantastyki przeżyłem jako dziecko, doświadczając podczas lektury radosnego uczucia dezorientacji. Umykała mi większość autorskiego przekazu, ale czułem, że ten przekaz gdzieś ponad mną istnieje. Teraz - kiedy wiem, czego się spodziewać po tym gatunku - fantastyka nie błyszczy dla mnie jak wtedy. Odczuwam to jako stratę, ale próbuję ją rekompensować. Oglądam filmy od środka i wychodzę przed końcem, kupuję "Literaturę na Świecie", gdzie drukują opowiadania pisane na przykład przez Jamajczyka dla Anglików; sam piszę opowiadania. cd. na str. 53 INSTRUKCJA CD. ZE STR. 51 Scena z komiksem, którego strony nasączono narkotykiem powodującym przenikanie czytelnika do wewnątrz fabuły, po prostu mi się przyśniła. Wyobraziłem sobie zamkniętą społeczność żyjącą w niezmiennym, nienaturalnym układzie. Jakby wahadło zatrzymało się w punkcie krańcowym i nie chciało ruszyć z powrotem. Miasto, które funkcjonuje bez pojęcia Boga. "Przybysz" jest zapowiedzią zmiany - poprzedza nadejście Jezusa, z którym Aglie rozmawia na pustyni. Spartakus też jest zapowiedzią zmiany - jej jakby drugą ścieżką. Spartakus i Chrystus - obaj ukrzyżowani za bunt, każdy za inną jego formę. Aglie nie tworzy tej opowieści, nie ma wpływu na jej przebieg i zakończenie. Po prostu nagle wszyscy wokół zaczynają umierać, a on stara się wyjść z tego cało i ocalić przynajmniej jedną osobę, którą kochał. Udaje mu się, można to odczytać jako łaskę. Nie tyle bożą, co moją własną. dokończenie na str. 55 INSTRUKCJA DOKOŃCZENIE ZE STR. 53 Zabawne - człowiek pisze opowiadanie, a potem dzwoni do niego Redaktor i mówi, że tekst jest postmodernistyczny. Spartakusa wziąłem ze starego filmu Kubricka z Kirkiem Douglasem - stąd jego dziura w podbródku. Z topografią Wenecji był kłopot - tam prawie wszystkie ulice i place mają jakiegoś świętego w nazwie, więc musiałem się gimnastykować, żeby znaleźć miejsca bez patronów. W prawdziwej Campanili oczywiście nie ma dzwonu. M.O.-W. O Autorze patrz "NF" 4/98.