Osikowicz-Wolff Marcin - Car ne vale
Szczegóły |
Tytuł |
Osikowicz-Wolff Marcin - Car ne vale |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Osikowicz-Wolff Marcin - Car ne vale PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Osikowicz-Wolff Marcin - Car ne vale PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Osikowicz-Wolff Marcin - Car ne vale - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: MARCIN OSIKOWICZ-WOLFF
Tytul: Car ne vale
Z "NF" 8/98
- Aglie, Aglie.
Wołanie odbijało się od przegniłych ścian i czarnego
lustra wody, przenikało sine, gruźlicze opary unoszące się
znad kanałów. Echo przebiegało pod mostami i wydostawało na
lagunę.
- Aglie, Aglie.
Głos był monotonny, śpiewny i bolesny. Nie dotykał
nikogo z przechodniów, opływał sparszywiałego kundla
cierpliwie grzebiącego w wilgotnych śmieciach. Nie słyszeli
go sprzedawcy ryb, w świetle kaganków pakujący na łodzie
resztki towaru. Uderzał we mnie. W czubku mojej czaszki
tkwił wkręcony od środka stalowy haczyk. Drugi - taki sam -
tkwił w kości ogonowej. Pomiędzy nimi naciągnięta była
miedziana struna i to ona drżała, za każdym razem raniąc
wszystkie organy.
- Aglie, Aglie.
Głos mojej matki.
Bulwarem przebiegła grupa ludzi w białych, batystowych
maskach i czarnych kapeluszach. Pod równie czarnymi
płaszczami pobrzękiwały sztylety. Niektórzy nieśli
pochodnie. Zniknęli w zaułku i wtedy dopiero podniosłem się
z ziemi.
Sprzedawca ostryg rzucił mi ciekawe spojrzenie.
- Nie widziałem, kto ci to zrobił. Nie będę świadkiem.
Dotknąłem skroni.
- Masz, przemyj ranę.
Podał mi butelkę samogonu, który wszyscy handlarze rybami
pędzą nie wiadomo z czego i piją niczym grappę. Zrobiłem,
jak mówił.
- Za miesiąc nie będziesz pamiętał. Idź do domu. Nie
będę świadkiem.
Śmiał się.
Dzwon na Campanili wybił doży kolejną godzinę.
- Dlaczego mnie wołałaś?
Leżałem w świeżej pościeli, umyty i opatrzony. Matka w
kuchni przygotowywała rosół z młodej, zdrowej kury. Światło
znad stołu wpełgało na moje nogi przez zasłonę z pasków
aksamitu.
- Matko?
- Nie wołałam. To musiała być inna matka innego Aglie.
Odwróciłem głowę w stronę okna, ale okiennice były
zamknięte. Zamknąłem oczy, wsłuchując się w głosy na
podwórku i postukiwanie naczyń. Było tak dobrze.
Drzwi sklepu sukienniczego pana Pigafetty przy Ruga di
Speciali były już otwarte. Podłoga wewnątrz zamieciona, bele
poukładane na ladzie w zwyczajnym porządku. Pan Pigafetta
zasapany przysiadł na krześle w oczekiwaniu pierwszego
klienta.
- Jak się masz, Aglie, drogi chłopcze. Napijesz się kawy?
Może białą bułeczkę z mozarellą? - szydził, a jego twarz
była czerwona. - Wiesz, która godzina? Sam musiałem nosić te
bele! Nie myślałeś, że to mnie zabija?
- Chciałem prosić pana o wolne dni.
Pryncypał aż sapnął.
- Wykluczone!
- Będę pracował jeszcze tylko dzisiaj.
- Łaskawco!
- Wrócę do pracy, kiedy sytuacja się wyklaruje.
Pan Pigafetta bez słowa wyszedł na zaplecze.
Dzwon przebrzmiał wyznaczając jedenastą, kiedy wszedł
płatnerz Vasaletti, rysując podłogę podkutymi butami.
- Kupiłem u was cztery metry błękitnego jedwabiu.
- Tak, czyżby nie był pan zadowolony?
Spojrzał na mnie badawczo i mięśnie na karku napięły mu
się, prawie rozrywając ciasno zapięty kołnierzyk.
- Zadowolony... he, he - pogroził upierścienionym palcem.
- Chytrusek z ciebie. Wiem, co masz na myśli. Chcę jeszcze
sześć metrów.
- Coś jeszcze?
Nie odpowiedział. Wychodząc z paczką odwrócił się w
drzwiach.
- Nie interesuj się - powiedział.
- Chciałam kupić materiał na suknię. Czerwoną.
Błyszczącą. Taką, jak ma kelnerka w Al Pescatore. Ile to
będzie?
- Jesteś praczką?
Schowała ręce za siebie, ale za późno.
- I co z tego.
- Nic. To jest materiał, z jakiego Adela z La Pescatore
uszyła sobie suknię. Atłas o bardzo niezwykłym splocie
wątkowym pięcionitkowym. Masz wąskie biodra, więc wystarczy
dwa i pół łokcia po czterdzieści siedem, czyli...
- Sto siedemnaście i pół - powiedziała.
Spojrzałem na nią inaczej. Była drobna, ale wystarczająco
silna, ręce szybko się zagoją i prawie nie będzie znać.
- Od jutra będziesz pracować tutaj. Za mnie.
- Co? - cofnęła się o krok, gotowa do ucieczki.
- Będziesz sprzedawać materiały bogatym damom i
politykom. Pan Pigafetta nie bije, a w niedziele będziesz
jeść królika u niego w domu.
Rozpłakała się.
- Spójrz na moje ręce.
- Zapłacę doktorowi Paolo. Zna się na chorej skórze.
Potrafi też zrobić ze srebra sztuczne paznokcie, dopóki nie
wyrosną ci własne.
- Uważaj na siebie - powiedział pan Pigafetta wieczorem.
- Kontaktowałem się z innymi kupcami. Wiele osób kupuje
czerwony, zielony, czarny i błękitny jedwab. Płatnerz
Vasaletti nie tylko błękitny, a inni więcej niż płatnerz.
Rozumiesz?
Skinąłem głową.
Dzwon na Campanili bije dla doży co godzinę. Jeden z
miejscowych poetów nazwał to "Wielkim Odliczaniem".
- Spójrz - powiedziała matka - pewien człowiek zapisał to
dla mnie.
Siedziała przy piecu, wrzucając w ogień stare papiery.
Wziąłem żółtą kartkę.
- To fragment komiksu. Topornik o nagim torsie, w hełmie
z rogami, stojący na szczycie góry. Nie znam.
Niecierpliwie przekręciła stronicę.
- Z drugiej strony!
- To po niemiecku.
- Oczywiście - wzruszyła ramionami. - Przetłumaczę ci.
Kiedy się zakochasz
Nie będziesz mógł pić ani jeść.
Twoje oczy będą świecić w ciemności
Zwabiać nocne owady.
W żołądku zamieszka głodny szczur.
Włosy zaczną strzelać iskrami
Przyciągać kurz jak bursztyn.
Więc się zakochaj, hej!
- Co to jest "bursztyn"?
- Nie wiem. To piosenka rybaków z Północy. A ten
mężczyzna wyniósł się, zanim zdążyłam zapytać.
Wieczorem przyszedł posłaniec i przypomniał mi słowa
zobowiązania. Zabrałem mój sztylet i poszedłem za nim. Po
drodze dostałem fioletowy wełniany płaszcz z kapturem,
lakierowaną papierową maskę tego samego koloru, a także
rapier, który okazał się tępy i zardzewiały. W tajnej sali
gildii kupców bławatnych dołączyłem do reszty identycznie
ubranych postaci. Było nas trzydziestu sześciu. Choć
niewątpliwie był to przypadek, wielu żartowało sobie z tej
liczby. Poszliśmy za dowódcą - kupcem Lungo z Calle del
Lion. Wsiedliśmy do czterech łodzi i ułożyliśmy się na dnie,
a potem przysypano nas sianem. Płynęliśmy w ciszy i
ciemnościach. Wioślarze dla niepoznaki śmiali się i śpiewali
wulgarne kuplety o pewnej kobiecie z Werony. W końcu dano
nam znak i mogliśmy się podnieść. Był to wąziutki kanalik i
nie mogłem rozpoznać miejsca, nie było bowiem widać wież ani
mostów. Wychodziliśmy wśród szeptanych przekleństw i
cichych potknięć wprost do bramy z białego marmuru. W sieni
dowódca wydawał rozkazy. Przez bramę wychodziło się na
uliczkę, przy której stała ta kamienica z jasnego kamienia.
Dwaj kusznicy wyleźli na dach naprzeciwko, dziesięciu poszło
do tylnego wyjścia, dziesięciu na dach, a reszta - w tym i
ja - czaiła się w bramie. Już wcześniej przywieziono tam
osiemnastołokciowy stempel, który miał służyć jako taran.
Staliśmy po obu jego stronach przygięci, z końcami liny
ciasno owiniętymi na spoconych dłoniach.
- I już - powiedział Lungo, kiedy doszedł nas dźwięk
dzwonu.
Poderwaliśmy stempel i ruszyliśmy biegiem przez ulicę.
Potężny huk musiał poderwać do lotu wszystkie gołębie w
dzielnicy. Drzwi wpadły do środka, a my za nimi, puszczając
liny i dobywając broni. Dwaj strażnicy, którzy przysnęli
zaraz za drzwiami na taboretach zostali przywaleni i
stratowani. Biegłem jako trzeci za dowódcą i jeszcze jednym
zakapturzonym. Za nami dysząc tłoczyli się następni. Dowódca
znał drogę i pędziliśmy najpierw korytarzem, potem po
schodach na górę, nie napotykając oporu. Zauważyłem tylko
jedną postać w bieliźnie i ściąłem jej głowę, nawet nie
zwalniając. Jasny księżyc był naszym sprzymierzeńcem. Na
piętrze dowódca pobiegł w kierunku drzwi, wkopał je do
wewnątrz i padł trzymając się za szyję. Krew pulsującym
strumieniem sikała na jego płaszcz. Ze środka z krzykiem
wysypała się gromada mężczyzn w szlafmycach i z bronią. Na
szczęście, większość z nich miała pałki, a tylko nieliczni
noże i rapiery. Zginęli wszyscy. Dwóch naszych padło od
noży, jeden od ciosu pałką w nos.
Na dole była drukarnia. Przy prasie leżała pryzma równo
przyciętych, świeżo zadrukowanych stronic. Sięgnąłem po
jedną z nich. Mężczyzna jadący na ośle, witany przez tłum
rzucający na drogę płaszcze i świeże gałązki. Zginęli przez
ten komiks.
Wszedł człowiek przepasany zakrwawioną szarfą dowódcy,
odebrał mi pochodnię i mocno popchnął do wyjścia. Widziałem,
jak oblewa papier oliwą i rzuca pochodnię na stos.
Następny dzień spędziłem bezczynnie, leżąc w zaciemnionym
pokoju z mokrą tkaniną na twarzy. Nasłuchiwałem odgłosów na
zewnątrz, gotów do natychmiastowej ucieczki, gdyby przyszli
po mnie towarzysze zabitych. Nic takiego jednak nie
nastąpiło. Matka przyniosła wieści z targu. Spłonął dom
drukarza Ruffio, ale ludzie przyjęli to obojętnie.
Wypytywałem ją o nastroje, ale nie potrafiła odpowiedzieć.
- Targ to targ - powiedziała.
Wieczorem spotkałem się w tawernie z kilkoma
przyjaciółmi. Byli wśród nich ludzie mojego zawodu, ale nie
zdradzili się słowem, czy także brali udział w nocnej rzezi.
Piliśmy zeszłoroczne prosecco. Szynkarz z jakiegoś powodu
bardzo zadowolony obniżył cenę - nie dowiedzieliśmy się
dlaczego. Było jeszcze przed północą, kiedy do naszego stołu
podszedł bladolicy chłopiec - uczeń rzeźnicki i położył
przed Aleksandrem Perrugio połowę salami aż zielonego od
ziół, po czym wyszedł. Aleksander zesztywniał, chociaż
próbował zachować pozory dobrego humoru. Przestał jednak pić
i siedział milczący. W końcu pożegnał się zdawkowo.
Zrozumiałem, jak wszyscy przy stole, że i od niego ktoś
wymaga wypełniania przyrzeczeń. Niektórzy z nas poczuli się
nieswojo. Godzinę - może dwie - później zostaliśmy tylko w
czwórkę. Wtedy przysiadł się oczyszczacz kanałów imieniem
Pellagio, z którym przyjaźniliśmy się dla jego niezwykłych
opowieści (typowych dla ludzi, którzy widzą wszystko od
dołu), ale którego wszyscy staraliśmy się mieć od
zawietrznej. Po chwili obojętnej zdawałoby się rozmowy,
wręczył mi rulon tak, żeby inni tego nie widzieli. Chciałem
zapytać, dlaczego postępuje tak dziwacznie, ale spojrzeniem
nakazał mi milczenie. By go uspokoić, wcisnąłem zwitek za
pasek spodni i piłem dalej, aż do wyczerpania dzbanów i
cierpliwości szynkarza.
Rulon wypadł, kiedy zdejmowałem spodnie. Lampka dawała
słabe światło, a moja głowa pragnęła tylko worka gęsiego
puchu. Mimo to rozwinąłem go. Podarek Pellagia okazał się
cienką książeczką z najgorszego gatunku papieru. Była to
rysunkowa historia o niewolniku imieniem Spartakus, który
zorganizował bunt w Italii i został za to ukrzyżowany.
Opowieść odnosiła się chyba do przeszłości, ponieważ nie
były mi znane imiona postaci w niej występujących. Być może
była fikcyjna, bo takie też się ostatnio pojawiają.
Zasnąłem.
Następnego dnia dowiedziałem się od matki o bitwie dwóch
zamaskowanych grup. Członkowie jednej nosili szkarłatne
kostiumy i białe maski. Ich przeciwnicy mieli granatowe
płaszcze, zielone kapelusze przyozdobione kogucimi piórami i
pomalowane na czarno twarze tak, że nie można było rozpoznać
rysów. Zdarzenie miało miejsce tuż przed świtem, wynik
starcia nie był jasny. Obydwie strony uprzątnęły ciała
swoich zabitych. Przypomniałem sobie wypadki dnia
poprzedniego i zadrżałem o los Aleksandra. Kiedy obmywałem
w miednicy ciało z karczemnego plugastwa, matka odnalazła
komiks o Spartakusie i spaliła go w piecu, zanim zdążyłem
zareagować. Szkoda, ledwie go bowiem przerzuciłem.
Jeszcze przed południem wyszedłem na ulicę odwiedzić
miejsca, gdzie rozegrała się bitwa. Na Campo di Fava zebrało
się już sporo ludzi, a wciąż napływali następni. Na ścianach
i bruku było sporo krwawych plam. Niektórzy sypali sól w te
miejsca, inni po prostu pluli. Od plującego starca
dowiedziałem się, że granatowi byli legionem powstańców, a
szkarłatni zamaskowaną gwardią doży. Nie wiem, jak gapie
rozpoznawali, która krew należy do gwardzistów. Chciałem
zapytać, ale staruch zaczął podejrzewać we mnie szpicla i
zniknął w tłumie. Chwilę potem wydarzyło się coś bardzo
dziwnego. Na dach straganu wspiął się młody chłopak, chudy i
brudny. Nikt nie zwracał na niego uwagi aż do momentu, kiedy
zakrzyknął: "Ja jestem Spartakus!"
Tłum umilkł i zafalował. Wszyscy - może z wyjątkiem
kieszonkowców - patrzyli na obdartusa. Wydawało się to tak
zabawne, że już chciałem głośno się roześmiać, kiedy z
drugiego końca placu dobiegł następny okrzyk: "Ja jestem
Spartakus!"
Wszystkie głowy zwróciły się w tamtą stronę, chociaż nikt
w pobliżu mnie nie miał szansy zobaczyć, kto krzyczy tym
razem. Wydawało się, że to już koniec, gdy nagle starszy
jegomość, który do tej pory stał obok mnie i sapał
astmatycznie, wziął oddech i ryknął nosowo: "Ja jestem
Spartakus!" Potem już potoczyło się jak skalna lawina, którą
widziałem jako dziecko. Rozlegały się coraz to nowe okrzyki,
pozostali kręcili głowami, aż w końcu sami zaczynali
krzyczeć. Po chwili cały plac wypełniał jeden skandowany
rytmicznie okrzyk i las wyciągniętych do góry zaciśniętych
pięści. Jakoś przebiłem się do wylotu uliczki i uciekłem
mając za plecami nie ustające wyznanie.
Wieczorem upewniłem się, że Aleksander ma się dobrze
(zapewnił mnie o tym przez drzwi) i poszedłem do pewnego
domu. Rosa przyjęła mnie jak zwykle miękko i mogłem
wyładować na jej ciemnym ciele moje przerażenie. Potem
leżałem z głową na jej brzuchu, a ona głaszcząc mnie po
głowie opowiedziała pewną historię, która w jej intencji
miała mnie uśpić, ale w końcu tylko pobudziła moje nerwy:
- Otóż każdego dnia do naszego miasta zdąża Przybysz.
Czasem jest to mężczyzna, czasem kobieta, niekiedy nawet
dziecko. Człowiek ten idzie na ogół pieszo, rzadko jednak
niesie bagaż. Dość często podpiera się kijem. Jeżeli wejdzie
do miasta, wszystko się zmieni. Nie sprecyzowała co
dokładnie. Dlatego miasto ma sowicie opłacanego Strażnika,
którego jedynym zadaniem jest wykrycie Przybysza, zanim
przekroczy linię murów. Nie wiadomo bliżej, jak Strażnik
radzi sobie z tym obowiązkiem, ale każdego dnia dzięki jego
umiejętnościom Przybysz zostaje schwytany i zarżnięty na
kamiennym stole przez samego dożę. Urząd Strażnika jest
tajny i dziedziczny po mieczu. Ten stan trwa od początku.
Nie powiedziała od początku czego.
Zapytałem, czy czasem nie odwiedza jej również Strażnik.
Przestała się uśmiechać, dostrzegając zło tego pytania i
przez to zmianę mojego humoru. Odpowiedziała, że nie wie,
ale trzy dni temu odwiedziło ją dwóch klientów związanych z
dworem, z których jeden powiedział do drugiego, zanim
weszli: "To nie mogło trwać wiecznie", a drugi się
rozpłakał. Potem byli bardziej okrutni niż zwykle.
Zawstydzony zapłaciłem więcej niż to było ustalone i
wyszedłem cicho. Nie czułem się lepiej niż przedtem.
Przed zaśnięciem zastanawiałem się nad legendą o
Przybyszu i Strażniku. Doszedłem do wniosku, że pierwotnie
odnosiła się ona do innego miasta, które otoczone było murem
z kilkoma bramami i położne na lądzie, a nie na wodzie.
Tej nocy w kompletnej ciszy zginęło skrytobójczo wielu
Żydów, wśród nich Rosa.
Rano matka powiedziała mi, co się stało. Pobiegłem do
tego domu, bowiem Rosa była jedyną osobą pochodzenia
żydowskiego, z którą utrzymywałem kontakty. W jej mieszkaniu
stare kobiety przeszukiwały szuflady, grabiąc sukienki i
pachnidła. Ciała już nie było - biała, żałobna łódź zapewne
wiozła je już w kierunku bezdrzewnej wyspy Murano. Tylko
krew na pościeli i porozcinane kawałki sznura, którym ją
związano. Usiadłem na skraju łóżka. Szabrowniczki patrzyły
na mnie, jakbym to ja - a nie one - popełniał przestępstwo.
Pod kapą wymacałem jakiś płaski przedmiot. Sięgnąłem tam i
wyciągnąłem gruby zeszyt. Znowu komiks. Zabrałem go do domu
razem z jej perfumami, które siłą wydarłem jednej z bab.
Wieczorem poszedłem odwiedzić mojego pracodawcę. Jak
zwykle narzekał na kręgosłup. Wciąż zabawiał się
wyliczaniem, kto i jaki materiał kupował ostatnio i co może
z tego wyniknąć. W końcu gestem zapytałem o zastępczynię,
która przez cały czas naszej rozmowy stała tyłem,
porządkując próbki. Najpierw - co oczywiste - wskazał na jej
pośladki. Potem ogarnął ręką sklep i dopiero teraz
zauważyłem, że zmienił się układ, w jakim od zawsze ułożone
były bele materiałów. Nareszcie leżały tak, jak od dawna
proponowałem - to znaczy ciepłe po jednej, a zimne po
drugiej stronie. Pokiwałem z podziwem głową, bo zmuszenie
pana Pigafetty do zmiany porządku w jego statycznym (za
dnia) życiu było niezwykle trudne. Potem dotknął znacząco
swojej sakiewki. A na końcu wykonał gest, którego wtedy nie
zrozumiałem, ale był w nim gniew połączony ze słodyczą.
Następnie ja gestami objaśniłem swoje zamiary wobec niej,
co spotkało się z ojcowskim błogosławieństwem pryncypała.
Po tej milczącej, ale owocnej chwili podszedłem do
dziewczyny i zaproponowałem, że przyjdę po nią po
zamknięciu. Spojrzała ponad moim ramieniem i - po oczywistej
już teraz zgodzie Pigafetty - przystała. Dopiero wtedy
zorientowałem się, że nie wiem, jak ma na imię.
- Magdalena.
Piliśmy wino i jedliśmy kolację na ciepłych kamiennych
schodkach przystani przy Canal Grande. Gorgonzola nie była
najlepszej jakości, ale nie wybrzydzałem. A ona miała już tę
sukienkę.
- Od dawna chciałem tak ułożyć materiały - powiedziałem.
- Tak. Zauważyłam pierwszego dnia - wtedy, kiedy już
nauczyłam się rozmawiać z klientami - że dzielą się oni na
ciepłych i zimnych ludzi, w różnych odcieniach oczywiście.
Kiedy ułożyć bele według takiego układu, klienci z obu grup
stoją po przeciwnych końcach lady i łatwiej ich kontrolować.
Poza tym nie mają wtedy okazji zderzać się ze sobą w tłoku i
nie doprowadza to do konfliktów. Oczywiście są wyjątki -
zwykle dotyczą osób o żółtych i czerwonych duszach.
Zaproponowałam to panu Pigafetcie, a on się zgodził.
- Bez zastrzeżeń?
- Bez. Myślę, że mnie kocha.
Zastanowiłem się nad tym, co powiedziała.
- Jakiego koloru jest moja dusza?
- Granatowego, jak twoje oczy. Obejmij mnie.
W pokoiku, który odstąpił jej pan Pigafetta na tyłach
kamienicy, Magdalena wyciągnęła spod łóżka szkatułkę, a z
niej żółtawy rulon.
- Czytałeś to już? - spytała, widząc mój grymas.
- Przeglądałem.
Patrzyła na mnie, jakbym powinien powiedzieć coś jeszcze.
- Opowiedz mi dokładnie, jak wyglądało twoje spotkanie ze
Spartakusem - zażądała zaskakująco stanowczo i z napięciem
twarzy, którego nie widziałem u niej wcześniej. Wyjaśniłem
jej sytuację z pewnym zażenowaniem. Widziałem, jak rozluźnia
się cała jej sylwetka. Roześmiała się jak dziecko.
- Nic nie wiesz - rozprostowała komiks na łóżku. - Karty
tej książeczki nasączone są narkotykiem. Kiedy oglądasz go w
nocy, przy świecy, z twarzą bliską arkuszy, śliniąc palec
przy przewracaniu, a przecież tak spiskowcy czytają zakazane
broszury, narkotyk uwalnia się i - zrobiła ręką nieokreślony
gest. - Twój kanalarz miał egzemplarz zaczytany już na
śmierć, narkotyk ulotnił się, a ty w dodatku ledwie go
przejrzałeś, półprzytomny z opicia. - Znów się roześmiała.
- Czytaj. Czytaj teraz.
- Myślałem, że będziemy...
- To też. Teraz czytaj.
Zacząłem uważnie, obrazek po obrazku, odczytywać słowa w
dymkach. Świeca migotała, nadając ruchliwość postaciom.
Drgały też płomienie odbijające się w miedzianej zbroi
bohatera.
- Witaj, Aglie - powiedział heros. Siedział przy ognisku
rozsznurowując puklerze i zrzucając je w pył. Giermek
zbierał je z czcią i zanosił do swojego namiotu - będzie
pewnie polerował je potem do świtu.
- Niezwykłe - powiedziałem, usadawiając się obok na
pniaku - ty jesteś Spartakus.
- No - potwierdził i splunął do ognia.
- I co teraz?
- To zależy od ciebie, Aglie. Możesz zrzucić kajdany jak
my - zrobił ruch ręką i zobaczyłem, że jesteśmy w środku
ogromnego obozowiska, którego ogniska były liczniejsze niż
gwiazdy na bezchmurnym niebie - albo dalej, no wiesz -
Spartakus znów odchrząknął i splunął.
- Zgaga - wyjaśnił.
- Zajrzałem na koniec opowieści. Zostaniesz złapany i
ukrzyżowany przy drodze do Kapui, a wraz z tobą siedem
tysięcy innych.
- Tak. To smutne. Ale musisz coś zrozumieć, Aglie.
Wszyscy, którzy przyłączyli się do mnie, są mną. Giną na
krzyżu z rozkazu konsula Krassusa - siedem tysięcy
Spartakusów. To tylko metafora, ale chodzi o ideał. Tu
zostaniemy pokonani, mimo że jutro zdobędziemy Roum -
wskazał palcem i zobaczyłem ciemne mury miasta, o którym
dotychczas tylko słyszałem, a które poniekąd uważałem za
zmowę kartografów. - Tam w twoim mieście to może skończyć
się zupełnie inaczej. Czy muszę mówić ci to, co sam wiesz...
Doża umiera bezdzietnie, Campanila odlicza jego godziny i
rozgrzewa serca niewolników. Gildie i cechy walczą z gwardią
o prawo wyboru następcy. Walczą też między sobą o lepsze
miejsca startowe. Tworzą się sojusze, kontrsojusze i spiski.
Chaos, zamęt, skrytobójstwa, rzezie. Zamaskowani bandyci z
długimi nożami. Maski, kostiumy i antykostiumy, a także
fałszywe kostiumy. Wielki wyścig rydwanów zacznie się
wkrótce i to my pojedziemy po zwycięstwo. Przyłącz się do
nas, Aglie...
Wstał i podniósł w górę miecz legionisty z nabitym na
koniec kawałkiem pieczystego. Jego głos od pewnej chwili był
niesłychanie donośny. Czułem, że spływa na mnie jego siła.
- Dlaczego giną Żydzi? - zapytałem.
Opuścił miecz.
- Ach, Żydzi. Głupia sprawa.
Czekałem, ale nie powiedział już nic.
- A Przybysz? Słyszałeś o nim?
Spartakus machnął lekceważąco ręką.
- To tylko legenda - powiedział. - To nic nie znaczy. A
teraz idę na stronę. Za dużo wołowiny.
Podniosłem głowę. Kark bolał mnie okrutnie, jakbym
spędził nieruchomo co najmniej godzinę. Może zresztą tak
było. Magdalena podała mi szklankę wina. Wypiłem jednym
haustem.
- I co? - zapytała, a wzrok jej błyszczał. - Czyż nie
jest wielki?
- Tak - odpowiedziałem. - Ale u nas nie ma niewolników.
Nawet czyściciele kanałów są wolni.
- Nie rozumiesz - powiedziała.
Myślałem, że wypchnie mnie za drzwi albo, co gorsza,
rzuci się na mnie ze sztyletem, ale nie. Westchnęła tylko i
przytuliła się do mnie, pozwalając, bym zajął się resztą.
Wcześniej dałem jej perfumy Rosy, a ona wypróbowała je od
razu. Był to podstęp z mojej strony, ale dzięki temu... do
diabła.
- Ktoś o ciebie pytał - powiedziała matka, kiedy tylko
wszedłem. Pocałowałem ją w czoło i siadłem do stołu, gdzie
już stało śniadanie, przykryte białą szmatką dla ochrony
przed muchami.
- Martwię się, Aglie - powiedziała, kiedy zjadłem.
- Jak wyglądał?
- Starszy miał siwe włosy i szpiczastą bródkę, jak
gondolier. Młodszy - niewątpliwie jego syn - był jeszcze
dzieckiem. Bardzo niespokojni, ale dziwnie radośni. Jakby
przed wejściem do naszego domu ktoś wręczył im po sakiewce
guldenów. Ale nie to mnie martwi. Obaj mieli oczy jak pan
Matau.
Nie odpowiedziałem, bo i co było mówić. Zacząłem pakować
torbę. Potem pożegnałem się z matką i ostrożnie wyszedłem
przez podwórko.
Pan Matau był rzeźnikiem.
Oczywiście poszedłem do pana Pigafetty. Wszedłem od
zaplecza i dałem mu dyskretny znak tak, żeby nie zauważyła
mnie Magdalena. Pan Pigafetta spojrzał na mnie i wskazał
wzrokiem magazyn na dole. Siedziałem w ciemności chyba pół
godziny, nasłuchując szurania stóp nade mną, zanim nie
zszedł tam ze świeczką.
- Ktoś na mnie poluje. Potrzebuję pomocy gildii -
powiedziałem szeptem, kiedy zamknął za sobą klapę.
- Mężczyzna i chłopiec o oczach grabarzy? Byli tu już
wczoraj.
- Czego chcieli?
Pan Pigafetta spojrzał martwym wzrokiem. Sprawiał
wrażenie nieobecnego, a jego twarz w tym świetle miała
chorobliwy odcień.
- Synu - powiedział - gildia nie może ci pomóc. Ten
komiks o rybaku z Nazaretu... ktoś widział, jak wynosiłeś
egzemplarz z drukarni, zanim spłonęła. Teraz to krąży po
mieście. Gildia daje nagrodę za twoją głowę.
- Ktoś ma rozdwojony język. Nie zabrałem stamtąd niczego,
poza krwią na rękach.
- Wierzę ci, Aglie. Cholerna świeczka. Poczekaj.
Pan Pigafetta schylił się po zgubiony ogarek. W ciemności
przesunąłem się na sąsiednią belę, by ułatwić mu zadanie.
Wtedy usłyszałem dźwięk prutego materiału i łomot.
- Aglie? Gdzie jesteś, chłopcze? Nie mogę znaleźć tej
świeczki.
Świst powietrza, głuche uderzenie w materiał. Znowu
świst.
Na miękkich nogach posuwałem się wzdłuż ściany. Pan
Pigafetta odgradzał mnie od wyjścia. Trafnie przypuszczał, w
której części piwnicy mogę być, i posuwał się w moim
kierunku, zapewne trzymając przed sobą nóż. Czułem oliwę,
którą nasmarowane było ostrze. Czułem pot Pigafetty. Kiedy
ponownie usłyszałem szelest jego ubrania i świst powietrza,
zaatakowałem. Wymacałem jego prawą rękę i wbiłem mu w usta
jego własny sztylet, podczas gdy on drugą ręką próbował
wydłubać mi oczy. Wtedy otworzyła się klapa i ujrzałem w
górze sylwetkę Magdaleny.
- I co teraz? - zapytała.
Nie odpowiedziałem. Była pora sjesty. Po raz drugi tej
doby znalazłem się w jej pokoju. Obmyła mnie z krwi pana
Pigafetty i wyprała koszulę.
- Znam jeden adres - powiedziała ostrożnie. - Oberża "Pod
Gardłem". Oberżysta jest głuchy i niemy. Pójdź tam i wymień
moje imię, a dostaniesz pokój.
- Jak mam porozumieć się z głuchoniemym?
Uśmiechnęła się.
- On umie czytać, tak jak ty.
Jeżeli ktoś pragnie, aby jego oberża skupiła wszystkich
zbiegłych skazańców, spiskowców, tajnych agentów,
skrytobójców i złodziei w mieście, niech zatrudni
głuchoniemego oberżystę. Jeżeli nie znajdzie takiego, niech
wynajmie głuchego, a potem każe oberżnąć mu język, jak to
odbyło się w tym przypadku. Niech pomaluje ściany na
zielono, a sufit na czerwono, żeby ci, którzy wchodzą do
środka, od razu tracili zmysły. Niech każe podawać tylko
mętne wino i rum, a do jedzenia prawie nie wytrzęsioną
kałamarnicę, która zaczerni gościom podniebienia. Goście
zaś będą cenić dyskrecję obsługi, a zamawiać będą wskazując
palcem - a to na beczkę, a to na dzban, a to na półmisek.
Uprzywilejowani w rozmowie z oberżystą będą zbiegowie, jako
ci, którzy w więzieniu nabrali wprawy w mowie gestów.
Stanąłem przy szynkwasie, wskazałem na dzban i dostałem
to, co w nim było. Razem z miedzianą monetą wsunąłem do ręki
grubasa zwiniętą kartkę. Po chwili przyniósł mi klucz i
wskazał na schody. Więcej nie spojrzał w moją stronę.
Rzuciłem się na trzeszczącą pryczę. Było jeszcze jasno,
ale bałem się wychodzić. Rozpakowałem torbę, kładąc obok
siebie nagi sztylet. Znalazłem komiks Rosy i liść dębu
wetknięty między kartki. Był jeszcze zielony. Rosa musiała
niedawno opuszczać miasto albo ktoś przyniósł jej go jako
prezent. To było możliwe. Miewała dziwnych klientów. Sam
zeszyt przypominał rozmiarem i grubością księgę rachunków i
weksli. Papier był znacznie bielszy i gładszy niż ten w
broszurce o Spartakusie, ale różnił się też od kart, które
zniszczyliśmy w drukarni pana Ruffio.
- Witaj - powiedział brodaty mężczyzna siedzący na
płaskim kamieniu.
Byliśmy sami na chropawej pustyni. Słońce stało wysoko, a
horyzont drżał. Pochyliłem się. Obok kamienia siedziało
dziwaczne zwierzątko, podobne do jaszczurki polnej, ale o
krótkim pysku. Nie miało koloru, a raczej było koloru pyłu,
w którym pełzało. Jedno oko tego stworzenia obserwowało moją
rękę, a drugie małego insekta, kręcącego się koło uda
tamtego mężczyzny.
- Masz dobry wzrok, Przybyszu.
- Nazwałeś mnie Przybyszem. Dlaczego?
- Zawsze tak nazywam ludzi, których nie było, a potem
nagle są.
- Zatem wszyscy jesteśmy przybyszami. Co to za miejsce?
- Pustynia.
- A ty co tu robisz?
- Poszczę. Od czterdziestu dni.
- Żaden człowiek nie przeżyłby tyle czasu na pustyni bez
jedzenia.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Nie samym chlebem człowiek żyje, Aglie.
- Kim jesteś? Nie czytałem od początku. Otwarłem na tej
stronie przez przypadek.
- Jestem Jezus. Syn cieśli z Nazaretu. Bóg. Umrę na
krzyżu i zmartwychwstanę za grzechy ludzi. Jestem nadzieją.
- Moją?
- Może kiedyś.
- Czy ja umrę?
- Niestety, tak.
Zastanowiłem się.
- Nie o to pytałem. Czy umrę wkrótce? Od noża albo
trucizny, albo od miecza.
- Będzie gorzej, jeśli się dowiesz. Uwierz mi.
- Więc jesteś Bogiem? Znam kilku kupców, którzy
odprawiają modły do posążków, aby zapewnić sobie większą
sprzedaż. Czy o to chodzi?
- W twoim mieście nie ma świątyń, nie ma mojego kościoła?
Nie biją dzwony w niedzielę?
- Nie wiem, co znaczą te słowa. Ale dzwon na Campanili
bije co godzinę na znak, że doża jeszcze żyje. Każde
uderzenie to jeden trup w walce o schedę po nim.
- A Żydzi? Są w twoim mieście Żydzi?
- Niewielu ich zostało po ostatniej rzezi. Z jakichś
względów nikt ich nie lubi.
- Paskudna rana na twojej głowie.
- Tak. Nawet nie wiem, komu za to podziękować.
Mężczyzna pochylił się i dotknął mojej głowy. Wodził
palcem wzdłuż brzegów rany, jakby czytał.
- Niezwykłe - powiedział w końcu.
- Co?
- Pewien człowiek, w pewnym sensie podobny do mnie,
szukał śmierci, ale nie mógł jej znaleźć. Oszalały rzucił
się na ciebie i rozbił twoją głowę dębową gałęzią.
- Dlaczego moją?
Jezus nie patrzył już na mnie.
- Wiele rzeczy się pomieszało. Chociaż może jeszcze nie
wszystko stracone. Ale z drugiej strony...
- Czy ta gałąź miała liście? - zapytałem.
- Miała, czy to ważne?
- Dla Rosy tak. Muszę ci coś powiedzieć. Jesteś tylko
postacią z politycznej broszury - komiksu nasączonego
narkotykiem z ziół. Nie jesteś Bogiem.
- Tak. Wiem. - Wyglądał na zmartwionego, ale nie tym, co
mu powiedziałem. - Błogosławię cię - dodał po chwili.
Zrobił znak nad moją głową. Zwierzę u jego boku
obserwowało nas oboma niezależnymi gałkami. Potem na
mgnienie oka wysunęło niewiarygodnie długi język i połknęło
tłustą muchę.
Obudziłem się, ale było tak, jakbym wciąż doznawał wizji.
Wokół panowała ciemność tak gęsta, że nie mogłem wykonać
żadnych ruchów ponad te, jakie czyni mucha oklejona pajęczą
siecią. Wpadłem w panikę, zacząłem krzyczeć, było mi duszno.
Usłyszałem hałas, a potem na moje plecy spadło kilka
uderzeń. Znieruchomiałem. Byłem zawinięty w materiał, być
może w dywan z mojego pokoju w oberży. Leżałem na podłodze.
Dwa głosy rozmawiały niespiesznie, przerywając co chwilę.
Jeden z nich należał do mężczyzny, drugi do kobiety lub
chłopca.
- Zaczynaj.
- A jeśli sznury puszczą?
- Nie puszczą. Zaczynaj. Tylko nie patrz w jej oczy.
Usłyszałem dźwięk, od którego coś narosło mi w gardle.
- Podstaw naczynie, szybko!
Wiedziałem już, co się działo. Ci, którzy mnie uwięzili,
właśnie poderżnęli gardło ofiarnemu zwierzęciu - zapewne
kozie lub owcy. Krew szybko, a potem coraz wolniej skapywała
do cynowej miski.
- Dobrze. Teraz skóra. Odegnij brzegi. Podciągnij mocno
do góry.
- Wyślizgnęła mi się.
- Nie szkodzi. Podaj nożyce - rozetnę jej żebra. Są dość
miękkie. Teraz usunę jelita. Daj tu rękę. Dotknij - to
serce.
- Jakie gorące!
- Właśnie. Trzeba uważać, żeby nie uszkodzić żadnych
części. To byłby niepomyślny znak. Na razie wszystko wygląda
ładnie. Teraz uważaj - wątroba.
Mimo okręcającej moją głowę tkaniny czułem już ten
zapach. Niektórym przypomina on woń świeżego orzecha.
- Co to jest?
- Woreczek żółciowy. Bardzo łatwo go rozerwać.
Nastąpiła chwila ciszy. Słychać było tylko posapywanie
mężczyzny.
- Ojcze! Dlaczego zamilkłeś?
- Doża umrze tej nocy.
- Skąd wiesz?
- Wątroba nie ma głowy.
- Jak to głowy? Ona ma głowę.
Mężczyzna zaśmiał się chrapliwie.
- Głowa wątroby. Żydzi pod wpływem Babilończyków nazywają
to palcem. Odstająca od całości, piramidalnego kształtu
część tego narządu. Tutaj jej nie ma!
- Czy to zły znak?
- Najgorszy z możliwych.
- Może ponowimy ofiarę?
- Możemy spróbować, ale wątpię...
Rozległo się walenie do drzwi.
- Strażniku! Jesteś tam?
- Czego?
- Doża chce zobaczyć przybysza. Teraz! Już!
- Rozkaz! - warknął głos. - Rozwiń go.
Poczułem szarpnięcie i zakręciło mi się w głowie.
Obijałem się o podłogę raz lewą, raz prawą stroną.
Potraktowano mnie jak rulon płótna na worki. W następnej
chwili leżałem nagi na zimnych kamieniach i mrużyłem oczy
odzwyczajone od światła. Przede mną stało dwóch mężczyzn.
Jeden z nich był właściwie chłopcem. Matka miała rację. Obaj
mieli oczy pana Matau.
- Wstań, Przybyszu.
- Nie macie pojęcia, kto ostatnio nazwał mnie w ten
sposób. On również się mylił.
- Damy mu jakieś ubranie? - zapytał chłopiec.
- Ten, którego nazywacie Przybyszem, rozbił mi głowę
laską. Sam chciałbym go znaleźć.
Nawet na mnie nie spojrzeli.
- Po co mu ubranie?
- Doża...
- Doża widział wielu nagich mężczyzn. Między innymi
dlatego umrze bez potomka.
Pomieszczenie było wysoką, ale wąską izbą wyłożoną
heblowanymi deskami, z galeryjką w połowie wysokości i z
okrągłymi okienkami przy suficie. Przez te okienka wpadało
bledziutkie jeszcze światło poranka. Ponadto paliły się
wciąż dwa wieloramienne świeczniki, stojące po obu stronach
kamiennego ofiarnego stołu.
Zacząłem krzyczeć i rzuciłem się na starszego mężczyznę.
W tym momencie chłopiec uderzył mnie kantem dłoni w szyję i
pchnął w tył. Ściana, która znajdowała się tam przed chwilą,
nie dała oparcia moim plecom. Upadłem, odruchowo zamykając
oczy. Kiedy je otworzyłem, znajdowałem się - a razem ze mną
moi oprawcy - w wąziutkim korytarzu. Założono mi sznur na
szyję i powleczono naprzód. Korytarz nie był długi. Wkrótce
uchyliły się drzwi i znaleźliśmy się w ogromnej sali, ściany
i sufit pokryte były freskami opiewającymi chwałę miasta.
Tajne przejście zdążyło się już zamknąć i patrząc na
zastawione bronią gabloty nie mogłem odgadnąć, która z nich
ma wmontowane zawiasy.
Strażnik i jego syn poprowadzili mnie do stojącego na
środku łoża. Zapewne z powodu przeciągu podłoga z
marmurowych płyt była zimna jak w piwnicy. Łoże wykonano z
hebanu - prawdopodobnie jedynego gatunku drewna odpowiednio
wytrzymałego, by unieść ciężar władcy miasta. Burty
pokrywały rzeźbione motywy pnącego się bluszczu. Z lewej
strony łoża stała na trójnogu miedziana tuba, której
powykręcany lej niknął wśród kotar baldachimu. Przy
baldachimie stał starzec w czarnym płaszczu i czapce
zasłaniającej oczy. Gdy podprowadzono mnie bliżej, bez słowa
odchylił ciężkie zasłony. Na środku złotej pościeli leżało
tłuste ciało doży. Brzuch wznosił się i opadał
nieregularnie. Zapuchnięte oczy rozszerzyły się na moment i
palec doży wykonał drobny gest. Starzec pochylił się do ust
pana.
- On pyta, dlaczego Przybysz płacze.
Strażnik wzruszył ramionami.
- Zobaczył swoją kochankę wypatroszoną na stole ofiarnym.
Nie powinien płakać. Ta praczka wydała go nam prawie
dobrowolnie.
- Czy wróżby wypadły pomyślnie?
- Zależy dla kogo. On - wskazał na leżącego - umrze
szybko.
Oczy doży spojrzały uważnie na Strażnika. Brzuch podniósł
się i opadł z mocnym świstem.
- Puśćcie go i odsuńcie się - polecił zausznik. -
Załatwimy to szybko.
Strażnik uśmiechnął się i oblizał wargi. Puścili mnie
obaj. Stałem na kwadratowej marmurowej płycie. Strażnik
chwycił syna za ramię i odciągnął go tak, że znajdowali się
na sąsiednim bloku. Spojrzałem za okna. Poranny wiatr
przepływający swobodnie przez salę owiewał moje nagie ciało
i wyrwał zasłony na zewnątrz. Wyglądały teraz jak złote
sztandary, a wschodzące słońce muskało ich brzegi. W dole
otwarta laguna przyjmowała już jego blask. Wciąż płakałem,
ale nie czułem strachu. Było tak pięknie. Z daleka
usłyszałem ten głos.
- Aglie, Aglie.
Zapadnia - zrozumiałem, gdy było za późno na cokolwiek.
Zausznik schylił się i przekręcił jeden z drewnianych
liści z boku łoża. Strażnik i chłopiec zniknęli. W miejscu,
gdzie stali, ziała czarna studnia. Po chwili na tyle
długiej, że wprawny w rachowaniu człowiek doliczyłby do
czterech, usłyszeliśmy odgłos uderzenia. Sługa ponownie
przekręcił liść i płyta wróciła na swoje miejsce.
- Wybacz, Panie, pomyliłem zapadnie. To się więcej nie
powtórzy - spazmatyczny chichot wstrząsał jego wysuszonym
ciałem.
Doża przekręcił opuchniętą twarz w kierunku sługi i dał
znak, że chce mówić. Starzec uchwycił końcówkę tuby i
przemyślnie ruchome urządzenie zawisło tuż przed ustami
pana.
- Marcufio, zostaw nas samych - wyszeptał doża. Jego
szept dzięki tubie zabrzmiał w całej sali.
Starzec oddalił się sztywno i po chwili zniknął za
niewielkimi drzwiczkami.
Władca patrzył na mnie i słyszałem jego zwielokrotniony
świszczący oddech.
- Nie jestem Przybyszem - powiedziałem w końcu. - Jestem
Aglie, czeladnik u kupca bławatnego. Wszyscy to wiedzą.
- Nie zabiłem cię - zaświszczała tuba. - Nie zabiłem.
Pierwszy raz. Robiłem to codziennie. A teraz Strażnik leży
tam w dole, a ty żyjesz.
Spojrzałem przez łopoczące firany na wypływające z Canal
Grande czarne, matowe w powszechnym blasku łodzie.
- Umieram - brzmiał szept. - To jest jak sraczka.
Trzymasz ją w środku siłą woli, ale kiedyś musisz puścić.
Masz piękną linię ramion.
Umilkł i oblizał spierzchnięte wargi.
- Marcufio przyniósł mi wczoraj komiks o magiku z
Nazaretu, który marnie skończył. Podobno czyta to już całe
miasto. Ten magik cię uratował.
Zamknął oczy i przez długą chwilę milczał, a ja myślałem,
że umarł. Namacałem palcami węzeł i wyswobodziłem szyję z
pętli.
- I co teraz, Przybyszu? Co zrobisz? - Patrzył na mnie
nieruchomo. - Wszystko się zmieni - westchnął.
Wszedł Marcufio i rzucił mi zniszczone spodnie i koszulę
z drapiącej, lnianej tkaniny. Potem wskazał uchylone
drzwiczki. Ubrałem się czym prędzej. Zausznik przyklęknął
przy swoim panu i szeptał coś do niego, trzymając jego białą
mokrą dłoń. Nie zwrócili uwagi, kiedy wyszedłem.
- Aglie, Aglie.
Nie miałem pieniędzy, a żaden gondolier nie zechce zabrać
bosego łachmaniarza jedynie za parol zapłaty. Wlokłem się
więc piechotą, czując pod stopami coraz gorętsze kamienie.
Kilkakrotnie musiałem nadkładać drogi, ponieważ niektóre
kwartały kamienic zdążyły pozamieniać się w fortece z
murowanymi barykadami sięgającymi czwartego piętra. Kiedy
podszedłem do jednej z nich - blokującej drogę do mojego
domu - i próbowałem wyprosić prawo przejścia, spotkały mnie
tylko groźby i wyzwiska. W otworach strzelniczych widać było
twarze w maskach o długich zakrzywionych nosach.
Bałem się poprosić o pomoc w domach znajomych. Nie było
pewności, czy ktoś jeszcze - poza panem Pigafettą - nie
poluje na mnie dla nagrody, jaką obiecała moja własna
gildia.
Chociaż gromadzący się na zacienionych rogach ulic
żebracy jak zwykle rozmawiali wyłącznie o pogodzie, w
mieście wyczuwało się zmianę nastroju, której sensu nie
starałem się nawet dociekać. Wielu przechodniów patrzyło na
mnie wprost. Na początku myślałem, że to z powodu wyglądu,
ale po wnikliwszej obserwacji zauważyłem, że oni patrzą tak
na każdego. Patrzą bez strachu. Nie było ich tak wielu -
może dwudziestu na mojej drodze do domu, ale takie
spojrzenie cechowało dotychczas wyłącznie gwardzistów.
Przechodząc przez jedno ze zdewastowanych podwórek
natknąłem się na osobliwą scenę. Na wrotach ograbionego
spichlerza wisiał nagi człowiek. Jego dłonie i stopy
przybite były bretnalami do desek. Kilkanaścioro dzieci
siedziało wkoło na ziemi, przyglądając się ciekawie i od
czasu do czasu leniwie ciskając kamyk. Dwóch
najodważniejszych chłopców uwiesiło się na i tak już
przeciążonych wrotach. Odbijając się nogami od ziemi,
majestatycznie kręcili nimi tam i z powrotem. Ukrzyżowany
człowiek przeklinał wściekle i pluł na swoich ciemiężycieli.
Właśnie po głosie rozpoznałem w nim pana Vasalettiego -
płatnerza. Nad jego głową czyjaś ręka wyskrobała węglem
hebrajski napis. Zapytałem jednego z chłopców o jego treść.
Najpierw przesylabizował z wysiłkiem z prawa na lewo, a
potem przetłumaczył: "Nasi tu byli".
Do domu dotarłem w południe. Matka opatrzyła moje stopy i
posmarowała maścią sińce. Potem pozwoliła mi spać.
Obudziłem się wieczorem. Matka siedziała przy oknie z
oczami pełnymi łez.
- Co się stało? - zapytałem.
- Wiele rzeczy, mój dobry Aglie. Campanila umilkła.
Więc umarł.
- Co jeszcze?
- Wszyscy mówią o Przybyszu, który jest w mieście i
opowiada ludziom o nowym królu, który nadejdzie wkrótce i
nas wybawi. Wielu wierzy, że tym królem jest rybak z
komiksu. Inni mówią, że to tylko żydowska propaganda i klną.
- Co to za dźwięki?
- Wielka bitwa, która zaczęła się po sjeście, ale nie
wiem, kto walczy. I jeszcze coś. Rana na twojej głowie
zniknęła.
Dotknąłem czaszki.
- Matko - powiedziałem. - Spakuj rzeczy. Pójdę wynająć
łódź.
Wszystko się zmienia. Patrzyłem na ginące miasto mojego
życia, odwracając co chwilę głowę, płynęliśmy bowiem w
przeciwnym kierunku. Pożary rozświetlały niebo. Wydawało mi
się, że słyszę niesione wodą odgłosy walki i krzyki, ale
mogło to być złudzenie. Co jakiś czas dochodził do naszych
uszu wybuch i za chwilę jęk walącej się do wody kamienicy.
Najjaśniejszy płomień otaczał składy kupieckie w porcie.
Widocznie część z nich nie zdążyła zostać rozgrabiona.
W pobliżu płynęły także inne łodzie, ale nie było ich
zbyt wiele. Matka siedziała z przodu - na skrzyni z
dobytkiem, wpatrując się w ciemny, cichy brzeg.
Marcin Osikowicz-Wolff
INSTRUKCJA
OBSŁUGI
Kiedy uczyniłem kuglarską sztuczkę, pytano, jak pies,
którego chwilę wcześniej przeciąłem na pół piłą łańcuchową,
wciąż może szczekać i machać ogonem. Odpowiedziałem:
"Zrobiłem to tak delikatnie, że nie zauważył".
Zastanawiająca jest w ludziach chęć rozumienia do końca
wszystkiego, co czytają, jakby wiedza była wartością
nadrzędną. Okres największego uwielbienia fantastyki
przeżyłem jako dziecko, doświadczając podczas lektury
radosnego uczucia dezorientacji. Umykała mi
większość autorskiego przekazu, ale czułem, że ten przekaz
gdzieś ponad mną istnieje. Teraz - kiedy wiem, czego się
spodziewać po tym gatunku - fantastyka nie błyszczy dla mnie
jak wtedy. Odczuwam to jako stratę, ale próbuję ją
rekompensować. Oglądam filmy od środka i wychodzę przed
końcem, kupuję "Literaturę na Świecie", gdzie drukują
opowiadania pisane na przykład przez Jamajczyka dla
Anglików; sam piszę opowiadania.
cd. na str. 53
INSTRUKCJA
CD. ZE STR. 51
Scena z komiksem, którego strony nasączono narkotykiem
powodującym przenikanie czytelnika do wewnątrz fabuły, po
prostu mi się przyśniła. Wyobraziłem sobie zamkniętą
społeczność żyjącą w niezmiennym, nienaturalnym układzie.
Jakby wahadło zatrzymało się w punkcie krańcowym i nie
chciało ruszyć z powrotem. Miasto, które funkcjonuje bez
pojęcia Boga. "Przybysz" jest zapowiedzią zmiany -
poprzedza nadejście Jezusa, z którym Aglie rozmawia na
pustyni. Spartakus też jest zapowiedzią zmiany - jej jakby
drugą ścieżką. Spartakus i Chrystus - obaj ukrzyżowani za
bunt, każdy za inną jego formę. Aglie nie tworzy tej
opowieści, nie ma wpływu na jej przebieg i zakończenie. Po
prostu nagle wszyscy wokół zaczynają umierać, a on stara się
wyjść z tego cało i ocalić przynajmniej jedną osobę, którą
kochał. Udaje mu się, można to odczytać jako łaskę. Nie tyle
bożą, co moją własną.
dokończenie na str. 55
INSTRUKCJA
DOKOŃCZENIE ZE STR. 53
Zabawne - człowiek pisze opowiadanie, a potem dzwoni do
niego Redaktor i mówi, że tekst jest postmodernistyczny.
Spartakusa wziąłem ze starego filmu Kubricka z Kirkiem
Douglasem - stąd jego dziura w podbródku. Z topografią
Wenecji był kłopot - tam prawie wszystkie ulice i place mają
jakiegoś świętego w nazwie, więc musiałem się gimnastykować,
żeby znaleźć miejsca bez patronów. W prawdziwej Campanili
oczywiście nie ma dzwonu.
M.O.-W.
O Autorze patrz "NF" 4/98.