Neff Ondrej - Brama numer 13
Szczegóły |
Tytuł |
Neff Ondrej - Brama numer 13 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Neff Ondrej - Brama numer 13 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Neff Ondrej - Brama numer 13 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Neff Ondrej - Brama numer 13 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Ondrej Neff
Tytuł: Brama numer 13
(Brana cislo trinact)
Z "NF" 1/91
Prolog
Kosmiczna rolka była najdonioślejszym wynalazkiem
dwudziestego pierwszego wieku i obok odkrycia ognia i koła
najwspanialszą zdobyczą ducha w całych dziejach ludzkości.
Rozwój fizyki niekauzalnej prowadził do stworzenia pierwszej
parasyngularności, która stała się prawdziwą bramą do
gwiazd. Jak obłąkane wydały się wobec tego mrzonki o
rakietach międzygwiezdnych! Tylko stworzenie
parasyngularności jest przepustką do gwiazd. Każda
rozwinięta cywilizacja, bez względu na to gdzie i na którym
poziomie Kosmosu istnieje, wcześniej czy później musi
dorosnąć do fizyki niekauzalnej, a gdy skonstruuje
parasyngularność, chcąc nie chcąc nawiązuje kontakt ze
wszystkimi pozostałymi cywilizacjami, które już swoje
parasyngularności posiadają. To bardzo proste: poszczególne
parasyngularności są jakby rolkami gwiezdnej kolejki. Bez
parasyngularności nie można nawiązać międzygwiezdnego
kontaktu, a cywilizacja, która stworzy parasyngularność, nie
może takiego kontaktu nie nawiązać.
Skonstruowanie parasyngularności na Ziemi otworzyło nową
kartę w historii ludzkości. Wiele epizodów tej historii
miało dosłownie awanturniczy przebieg i warte są tego, by
kolejno o nich opowiadać. Większość z nich miała miejsce w
kosmosie, na planetach zamieszkiwanych przez istoty, w
których istnienie ludzie onegdaj nie chcieli wierzyć, a
które teraz weszły do ich codziennego życia. Niektóre
zdarzenia rozegrały się jednak tu, na Ziemi, a o jednym z
nich właśnie teraz opowiemy. Doszło do niego wkrótce po
wybudowaniu parasyngularności czyli rolki, jak zaczęto
potocznie mówić. Wyróżnia się ono tym, że miało miejsce w
Czechach, na terenie byłego poligonu wojskowego niedaleko
Żatca. Tam powstała pierwsza anomalia czasowa, wówczas
nowość, z którą naukowcy nie potrafili sobie dać rady.
Pierwszy znalazł się w obszarze anomalii doktor Ivan
Trziska. Kiedy długo nie wracał, wyruszył mu na pomoc doktor
Jan Havel, jego przyjaciel. A oto relacja z ich przygód.
Nareszcie! Niecierpliwie wyglądałem twojego przybycia,
Mistrzu. Tak długa podróż musiała cię zmęczyć. Nim
pośpieszysz dalej, wejdź więc, proszę.
Słowa te wypowiedział mężczyzna na oko
sześćdziesięcioletni, niewysoki, ale o barczystych
ramionach, a klatka piersiowa i wielkie spracowane ręce
mogły należeć do atlety. Czarne kędzierzawe włosy i broda
były poprzetykane siwymi nitkami. W świetle dziennym
wyglądał chyba sympatycznie, nawet dobrotliwie, ponieważ
miał wielkie żywe oczy, a zmarszczki świadczyły o tym, że
lubił się śmiać. Lecz w zielonej poświacie wyglądał
potwornie - zresztą jak wszyscy w tym mieście grozy. Podał
przybyszowi rękę, prosząc o ostrożność przy przekraczaniu
leżącego na progu trupa.
Havla trochę zaskoczyła życzliwość tego nieznanego
mężczyzny, ale naprawdę tylko trochę. Po kilku godzinach
spędzonych za Barierą jego zdolność zdumiewania się została
poważnie stępiona. Starannie ominął zwłoki (już dawno
przestał je liczyć) i pozwolił się prowadzić przez nisko
sklepiony korytarz oświetlony kilkoma kopcącymi łuczywami.
Po drodze minęli drzwi. Były uchylone, a w szparze błyskały
białka przerażonych oczu.
Było tu czuć stęchlizną, ale również wyziewami
laboratorium chemicznego. W porównaniu z trupim odorem na
zewnątrz była to przyjemna zmiana.
Pan domu, gdyż nie było wątpliwości, że do niego należała
ta wysoka kamienica o krytym dachówką spadzistym dachu,
wyróżniające się tym, że wszystkie okna na ulicę miała
zamurowane, zaprowadził Havla do przestronnej sali,
wyłożonej porządnie sfatygowanymi płytami z piaskowca.
Panował tu przejmujący ziąb, mimo że na dworze było ciepło,
jak przystało na prawdziwą lipcową noc. Trochę przyjemniej
było przy samym kominku, w którym strzelało kilka na wpół
spalonych polan. Gospodarz posadził Havla w niewygodnym
dębowym fotelu, a sam usadowił się na niskim, bogato
rzeźbionym stołku, zapewne florentyńskiego pochodzenia.
- Słucham - powiedział z rękoma pokornie złożonymi na
kolanach - i czekam na rozkazy, Mistrzu.
Havel trochę się zmieszał, ponieważ mężczyzna, z
pewnością dwukrotnie starszy od niego, patrzył na niego
przenikliwie a zarazem ulegle. "Diabli wiedzą z kim mnie
pomylił i czego się po mnie spodziewa. Gdybym mu kazał wziąć
do ręki rozpalone polano, zrobiłby to bez mrugnięcia" -
pomyślał i wpadło mu do głowy, że mógłby starego wypróbować.
Odchrząknął z zakłopotaniem. Nie, profesor Lippert na pewno
nie po to go tu wysłał, a major Pospiszil również nie byłby
zachwycony jego wybrykami.
"Muszę mu mówić po imieniu" - uzmysłowił sobie.
- Jesteś Jan Mateusz Vohrubka, alchemik - powiedział
starając się, by słowa te zabrzmiały najpewniej, jak
przystało na... właściwie kogo? Na pierwszego asystenta
dyrektora Instytutu Fizyki Niekauzalnej, na specjalnego
wysłannika osiemnastego departamentu ministerstwa spraw
wewnętrznych czy na jakiegoś Mistrza?
Jan Mateusz Vohrubka skromnie spuścił wzrok. Miał
zaczerwienione powieki, zapewne od kilku nocy nie spał.
- Uczeń Szymona Tadeusza Budka z Leszyna i Falkenbergu -
cicho dodał. Potem ponownie podniósł swoje żywe spojrzenie.
- Słucham. Trzynasta brama się otworzyła. Co dalej, Mistrzu?
Jestem bezradny.
Ręce na kolanach mu się trzęsły.
- Nie odwiedził cię w ostatnich dniach jakiś
cudzoziemiec?
Uczony zamrugał oczyma.
- Cudzoziemiec? Masz na myśli tego złodziejaszka?
"Wreszcie" - pomyślał Havel. Trzy dni chodził po
miasteczku, zanim wpadł na trop Trziski. W końcu pomógł mu
żebrak, który nie chciał uwierzyć w to, o czym byli
przekonani wszyscy mieszkańcy - że nastał koniec świata.
Ciągle siedział na schodach kościoła i obserwował, co się
wokół dzieje.
- Nazywa się Ivan Trziska.
Powinien dodać "doktor nauk ścisłych". A poza tym łowca
przygód. Albo wariat.
Uczony przepraszająco wzruszył ramionami.
- Pojmali go moi ludzie - powiedział - i przekazali
halabardnikom sędziego. W tej chwili najpewniej już śpiewa
na torturach. Wzięli go do ratusza z samego rana.
Doktor Ivan Trziska na torturach!
Alchemik zauważył, że jego gość się przeraził i
pośpiesznie dodał:
- Ale możliwe, że jeszcze nie przyszła na niego kolej. W
mieście dopust boży, jak sam raczyłeś widzieć, zbrodniczy
motłoch opuścił barłogi i morduje, i łupi, i cała noc zeszła,
nim dotarli tu sędziowscy pomocnicy. Może go tylko wepchnęli
do komórki - mają na ratuszu taką, gdzie spędzają wszystkie
szumowiny i inne zakały, i kąpią rzezimieszków w łaźni.
Havel wstał.
- Zaprowadzisz mnie do ratusza - rozkazał alchemikowi - i
uwolnisz tego człowieka.
- Jak bym mógł, Mistrzu...
- Ty? Człowiek tak bogaty w złoto?
Był to tak zwany strzał z biodra, ale celny. Alchemik
przestraszył się, jego kędzierzawa broda zaczęła drżeć. Miał
solidną brodę, jakby drucianą.
- Jak każesz, Mistrzu, ale wynik Wielkiego Dzieła... na
świeckie cele...
"Ten oszust chce mi wmówić, że sam wyprodukował to złoto"
- uzmysłowił sobie Havel. Był zmęczony i - co tu ukrywać - na
śmierć przestraszony, głęboko wstrząśnięty okropnościami,
które widział w mieście: szubienice i wolno stojące drzewa
obwieszone trupami; bijatyki, przy których lała się krew;
kobieta skopana do nieprzytomności; pochód wzajemnie
biczujących się fanatyków; kościoły nabite tłumem
niewyobrażalnie biednych nędzarzy; dzieci porzucone w
brudnym rynsztoku i umierające z głodu; chmary szczurów
okupujące każdy ciemny zakamarek, którym zapewne tylko
watahy sparszywiałych psów uniemożliwiały przejęcie władzy w
tym oszalałym mieście; a do tego zielona poświata Bariery,
to zimne światło, które swoją natarczywością potrafiłoby
doprowadzić do obłędu największego stoika. Nastał koniec
świata, w to wierzyli wszyscy mieszkańcy miasta, i każdy
reagował po swojemu. Jeden szedł zamordować sąsiada, inny w
miejscu publicznym spółkował, ten się modlił, ów targał się
na życie. Gdzieniegdzie płonęły ognie, gdzie indziej
rozlegały się pieśni dziękczynienia Panu, który zstąpił na
Ziemię, by ostatecznie osądzić grzechy żywych i umarłych.
Anomalia czasowa...
Równania Prusa, no i pierwsze eksperymenty laboratoryjne
w dziedzinie fizyki niekauzalnej dopuszczały możliwość
powstania anomalii czasowych, ale nikt nie potrafił sobie
wyobrazić, że w praktyce dojdzie do czegoś takiego.
Westchnął. Nie był nastrojony do długich dyskusji z
tym starym oszustem.
Dał mu do zrozumienia, że jest zirytowany, a stary - jak
na te warunki nawet bardzo stary mężczyzna - niemal rozerwał
się w służalczej gorliwości, mimo że w aluzjach, chociaż
bardzo poczciwie, wyrażał pewne niezadowolenie czy raczej
zdziwienie wobec polecenia, jakie mu wydawał ten, którego
uważał za jakiegoś Mistrza. Nagle się podniósł i uśmiech
rozjaśnił jego zmartwioną twarz. Zawołał:
- Mistrzu, ten człowiek... ów Trziska, jest twoim
pomocnikiem, prawda?
- Owszem - ponaglił go Havel - chodźmy już!
- Czemu się nie ujawnił! Czemu przemilczał swoje...
chyba że zakaz...
Teraz, kiedy zrozumiał, czy chociaż przypuszczał, że
zrozumiał zamiary Mistrza, kipiał zapałem. Przywołał dwóch
pomocników, ponurych młodzieńców, jednego z urwanymi palcami
lewej ręki, drugiego niemego, ponieważ, jak się później
okazało, kiedyś kat odciął mu język. Rozkazał im, by
uzbroili się w halabardy, a na wszelki wypadek również w
pistolety; mimo że sędzia już pięć lat temu zakazał
posiadania broni palnej, w okresie tak niezwykłym przestało
obowiązywać niejedno zarządzenie nie tylko sędziego, ale i
cesarza.
Droga do ratusza, gdzie w podziemiach mieściły się sale
tortur i miejskie więzienie, minęła bez przygód, co ze
względu na okoliczności można było uznać za cud. Havel
jednak z niepokojem zauważył, że działanie stymulatora
psychicznego, w który zaopatrzono go na podróż przez Barierę
i który pomógł mu zachować zdrowe zmysły w tych
przerażających warunkach, szybko słabnie.
Kiedy wchodzili do budynku ratusza, strzeżonego przez
oddział niezbyt trzeźwych halabardników, zdał sobie sprawę,
że wszystkie okropności, których był dotąd świadkiem
zdarzyły się jakby niepostrzeżenie, że były jakby integralną
częścią codziennego życia mieszkańców miasteczka czy raczej
miasta, jak z dumą nazywali tę aglomerację, natomiast sala
tortur to miejsce odmienne, stworzone po to, by
niecodziennymi środkami budzić trwogę w ludziach, którzy z
grozą obcowali niemal od dziecka.
Spodziewał się wszystkiego, ale nie tego, że z sali
tortur nie będą dobiegać jęki katowanych i nie będzie tu
cuchnąć zepsutą krwią, moczem i łajnem: przywitał ich gwar
gospody i zapach piwa. Trochę go to uspokoiło i pomyślał, że
może te wszystkie historyjki o katach i torturach są
wymysłem pismaków jak Zikmund Winter czy Josef Svatek i że
jednak prawo początku siedemnastego wieku nie kroczyło
ścieżkami tak drastycznymi, jak się powszechnie sądzi. Potem
jednak przypomniał sobie szubienice i drzewa ozdobione
wisielcami, które widział w mieście i niepokój ponownie
ścisnął mu serce.
Jęków torturowanych nie było słychać po prostu dlatego,
że kat i jego pomocnicy mieli pauzę lub - używając
współczesnego języka - przerwę technologiczną. O efekty
dźwiękowe postarali się widzowie, których zebrało się tu
dzisiaj sporo. Przy dębowym stole królował miejski sędzia,
obok niego spał mężczyzna w bogatym, acz niemiłosiernie
powalanym ubraniu, jakiś mnich wpychał w siebie pieczyste, a
pozostali mężczyźni, jak poinformował Havla jego przewodnik,
byli miejskimi rajcami. Wlewali w siebie znakomite miejscowe
piwo z olbrzymich cynkowych kufli. Pod stołem mieli latrynę:
napój przerobiony przez przewód pokarmowy wypuszczali prosto
pod siebie na słomę. Wszyscy, oprócz śpiącego wielmoży i
ucztującego mnicha, krzyczeli jeden przez drugiego, jedni
się śmiali, inni spierali. Mistrzowi katowskiemu i jego
pomocnikom wydarzył się bowiem niecodzienny wypadek: kiedy
naciągali torturowanego na koło zwane czeladniczym
kołowrotem, które było, w przeciwieństwie do normalnego
koła, wyposażone w przekładnię i korbę, ciało ofiary nie
wytrzymało naciągu i zostało rozerwane. Jedni - ci, którzy
się z tego śmiali, uważali zdarzenie za zabawne, ci drudzy
łajali kata, że jest niezdarą i głupcem. Nie zwracali uwagi
na jego wyjaśnienia, że facet był jakiś miękki i nie
wytrzymał nawet połowy tego, co znosi każdy nasz chłop,
zresztą, trudno się dziwić - cudzoziemiec.
Na ten widok pod Havlem załamały się nogi i byłby upadł,
gdyby go Jan Mateusz Vohrubka nie podtrzymał.
- Przyszliśmy za późno - zauważył szeptem.
Kolega Trziska zachował się nieodpowiedzialnie. Nie
potrafił opanować profesjonalnej ciekawości naukowca. Gdyby
wrócił, czekałyby go ciężkie chwile na dywaniku w gabinecie
profesora Lipperta. Nie wymigałby się od kary, na pewno by
się nie wymigał...
Kat stał obok resztek tego, co jeszcze przed kilkoma
dniami uważane było za enfant terrible fizyki niekauzalnej i
wzruszał ramionami: "Czy to moja wina? Taki mięczak... tylko
pociągnęliśmy i już pękł... gówno wytrzymał". Również jego
pierwszy sługus wyglądał na zakłopotanego. W ręku trzymał
jeszcze świeczkę, którą zamierzał osmażyć boki
torturowanego. Nie pomyślał, że powinien ją zgasić. Jeden z
rajców, z oczyma zalanymi łzami śmiechu, zauważył ten
komiczny szczegół i chcąc zwrócić na to uwagę pozostałych,
żeby też się rozerwali, pokazywał głupiego sługusa palcem.
Ponieważ jednak był pijany, nie zdobył się na więcej niż na
bełkotliwe "nie... nie... nie...".
Doktor Havel wyrwał się Vohrubce i podszedł do stołu,
przy którym biesiadowali dostojni mężowie.
Ci, chociaż byli pijani, a w sali tortur panował półmrok,
zauważyli przyjście alchemika towarzyszącego cudzoziemcowi w
przedziwnym ubraniu. Z wyjątkiem śpiącego szlachcica byli to
tylko piastujący wysokie urzędy kmiotkowie, natomiast Jan
Mateusz Vohrubka był doradcą księcia, w wielu sprawach jego
prawą ręką i, gdyby miał taki kaprys, mógłby wysłać na
tortury nawet sędziego i burmistrza. Dlatego kiedy Havel
podszedł do ich stołu, śpiesznie przywdziali na swoje gęby
wyuczone grymasy tępej służalczości, już od wieków najlepiej
się sprawdzającej w kontaktach niższych z wyższymi. Trochę
wprawdzie się nastroszyli, gdy doktor nauk ścisłych zwrócił
się do nich per "wy bydlęta", ale siedzieli bez ruchu, ten z
głową przechyloną w prawo, ów w lewo i ani mrugnęli. Tylko
rajca, który poprzednio tak się śmiał z zapalonej świeczki w
ręku pomocnika, dawał oznaki życia, ponieważ z kącików ust
wyciekał mu cienki strumyczek wymiocin.
Havel podszedł do stołu, oparł się pięściami o drewniany
blat i zaczął im wykrzykiwać w twarze słowa gniewu i
pogardy.
- Wy bydlęta! - krzyczał. - Siedzicie tu i nie wiecie, co
się wokół was dzieje! Jesteście bydlętami o bydlęcych
mózgach i nie potraficie myśleć inaczej niż bydlęta, ale już
jutro będzie inaczej, jutro...
Zaciął się.
Mówił dalej, ale w połowie zdania zrezygnował z
pierwotnego zamiaru, przerzucił zwrotnicę i zamiast wyjaśnić
tym skretyniałym bydlętom sens Bariery i jej pochodzenie,
zamiast wytłumaczyć im, że niedaleko stąd, tylko pięć
kilometrów w linii prostej, zaczyna się dwudziesty pierwszy
wiek, wiek biotroniki, kreatologii i fizyki niekauzalnej, że
zespoły naukowców i techników szykują się do przejścia przez
Barierę i że przyjdą tu za dobę, i że ich, bydlęta o
bydlęcych mózgach, czeka niemiła niespodzianka i gruntowna
reedukacja i programy adaptacyjne, które wypędzą bydlęctwo z
ich bydlęcych łbów, zamiast im to wszystko wyłuszczać i
wyjaśniać, dał się ponieść gniewowi, rozpaczy i grozie i
krzyczał im w tępe twarze mało oryginalne, przychodzące mu
do głowy wyzwiska.
Patrzyli na niego gapiowato i tylko sędzia podniósł rękę,
kiedy Havel chwycił kufel, żeby trzasnąć nim w bydlęcy pysk
najbliższego bydlęcia o bydlęcym mózgu, które siedziało
przed nim. Piwo wytrysnęło i obficie skropiło ciemię
śpiącego szlachcica.
Havel krzyczał dalej, ale w głębi wzburzonych myśli
zapaliło się jakieś ostrzegawcze światełko. Nawet w tym
momencie nie stracił pewności znanego naukowca,
przedstawiciela dwudziestego pierwszego wieku w tej
bezsensownej oazie głupoty, która wpadła w dwudziesty
pierwszy wiek w sposób niejasno wyjaśniony nie do końca
rozwiązanymi równaniami przedwcześnie zmarłego geniusza
Tadeusza Prusa. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ci tutaj
już jutro stracą cały swój tupet, że burmistrz i sędzia
skończą urzędowanie, że wszystkich zebranych w podziemiach
ratusza, co do jednego, włącznie z katem i jego pomocnikami,
czeka bliższa znajomość z takimi dyscyplinami nauki jak
używanie szczoteczki do zębów i papieru toaletowego, że będą
"tacy maluczcy", jeszcze bardziej bezradni niż pięcioletnie
dzieci, ponieważ one w dwudziestym pierwszym wieku są w
domu, natomiast oni na zawsze pozostaną obcymi. Nie stracił
pewności siebie, ale uświadomił sobie, że osiemnaście godzin
to szmat czasu i że te bydlęta z bydlęcymi mózgami zdążą
popełnić jeszcze mnóstwo głupstw i że on, pierwszy asystent
profesora Lipperta, dyrektora Instytutu Fizyki Niekauzalnej
i specjalny wysłannik osiemnastego departamentu ministerstwa
spraw wewnętrznych może w mgnieniu oka skończyć tak samo jak
doktor Trziska, który za jego plecami częściowo leży,
częściowo wisi, przerwany na pół jak słomka.
Rozlane piwo schłodziło kark śpiącego wielmoży.
Bydlęta o bydlęcych mózgach nie spuszczały szalejącego
cudzoziemca z oczu, ale jakimś szóstym zmysłem wyczuły, że
szlachcic się budzi, a razem z jego świadomością wstępuje do
ponurego wnętrza sali nowy autorytet.
Jan Mateusz Vohrubka ruszył w przód, by stanąć u boku
doktora Havla i przyjść mu z pomocą, gdy wielmoża przebudzi
się całkowicie.
Nastąpiło to po kilku chwilach.
Dostojny pijak, z twarzą stale przyciśniętą do stołu,
kilkakrotnie powoli pokręcił głową, jakby chciał nosem
wywiercić dziurę w drewnianym blacie.Wszyscy, którzy byli w
miarę trzeźwi, zdawali sobie sprawę, że rozpoczyna się nowy
akt albo przynajmniej nowa odsłona tego może dramatu, może
komedii - tego nikt nie był pewien. Przebudzony kręcił się
jak niemowlę w kołysce, chciał się przeciągnąć i gdyby był w
stanie, zacząłby ssać kciuk, tylko że fizycznie było to
niemożliwe, ponieważ opierał się ramionami na stole. Wydał z
siebie kilka mrukliwych protestów, potem powolutku uniósł
głowę - na tyle, żeby rozejrzeć się, co się wokół niego
dzieje, ale nie na tyle, by odkleić głowę od podłoża.
Havel westchnął zdumiony. Facet nie mógł mieć więcej niż
siedemnaście lat.
Sędzia poruszył się, zerknął na młodzika, a potem znów
wbił wzrok w Havla - wzrok arogancki i ironiczny. Jego
bezczelna radość przeskoczyła na współbiesiadników i doszła
nawet do kata i jego posługaczy, zwłaszcza do tego głównego,
który jeszcze nie zgasił świeczki.
Młodzieniec miał zapyziały wygląd i na razie udało mu się
otworzyć tylko jedno, lewe oko. Spojrzał na Havla, potem na
Jana Mateusza Vohrubkę, ale zaraz zainteresowała go inna
scenka, za ich plecami. Wpatrzył się w nią, a ponieważ jego
zaciekawienie rosło, oku lewemu pośpieszyło z pomocą
siostrzane oko prawe. Nad skrajem blatu, piędź od uszu
sterczących z kłębowiska przesączonych piwem włosów,
pojawiły się długie palce, chwyciły się mocno drewna jak
pazury drapieżnika, a potem wielmoża - o ile można tak
tytułować jeszcze skąpo opierzonego na brodzie i pod nosem
chłopca - wyprostował się.
- Ha! - ryknął.
Sędzia i jego towarzysze skulili się. Młodzieniec na
razie niewiele powiedziała, ale ton owego "ha!" bez
wątpienia wyrażał niezadowolenie.
- Ha! I co żeście nawyrabiali, wy bydlęta o rozumie wołu?
Wyście tego człowieka zupełnie przerwali! A co ty, durniu
bekający, czego tu stoisz ze świeczką jak pokutnik?
Pomocnik, zupełnie słusznie nazwany bekającym durniem,
spróbował zdmuchnąć świeczkę, lecz bez powodzenia. Ścisnął
więc knot opuszkami palców, oparzył się i syknął. Mistrz
katowski rozsierdził się i bez pośpiechu zdławił płomień
dłonią, popisując się pogardą dla bólu. Gderliwie przemówił:
- Pociągnęliśmy tylko trochę, Wasza Miłość. To był jakiś
mięczak. Niczego nie wytrzymał.
- Odpowiecie za to! - krzyknął Havel. Ulżyło mu, kiedy
naprzeciw siebie zobaczył chłopca, któremu w knajpie nie
powinni nawet podać piwa.
Jego Miłość zwrócił się do sędziego.
- Kto to?
Jan Mateusz Vohrubka padł na kolana.
- Spróbuj się nie unosić, Wasza Miłość i nie sprowadzaj
na nas wszystkich zagłady.Ten człowiek jest silniejszy niż
wszyscy cesarze i królowie, silniejszy nawet od Ojca
Świętego! Ten człowiek, panie, jest jednym z Dwunastu!
Ostatnie zdanie wypowiedział głębokim, zamierającym
głosem i dokończył je z czołem przyciśniętym do podłogi.
Młodzieniec przewrócił pijackimi oczyma.Sędzia pochylił
się ku niemu.
- Przyszli razem, Wasza Miłość, wykrzykiwali sprośne
rzeczy, wymyślał nam od bydląt. To nie byle kto.
- Czy jest tak, jak mówi alchemik? - spytał młodzieniec.
- Nie - odpowiedział głośno Havel. Doszedł do wniosku, że
najwyższy czas skończyć z tą maskaradą. - Pan jest
najwyższym autorytetem w mieście?
Młodzieniec zdumiał się, jak można zadawać tak głupie
pytanie, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć uprzedził go
sędzia.
- Nie wiesz, że Jego Miłość...
- To nieważne - przerwał mu Havel. - Wszyscy musicie zdać
sobie sprawę, że nastał czas wielkich przemian.
- Ma rację, Wasza Miłość. Trzynasta brama się otworzyła -
wymamrotał przy ziemi alchemik.
- A ty też skończ pleść bzdury. Już od czterech dni
oddziela was od świata ściana zielonego światła. W swojej
nieświadomości uważaliście to zapewne za jakiś cud...
- Dzieło szatana! - surowo powiedział szlachcic.
- Cud czy dzieło szatana, to nieistotne. Rzeczywistość
jest zupełnie inna.
Alchemik pokręcił tylną częścią ciała wyrażając aprobatę.
- Ta ściana zielonego światła to... jak by to wyjaśnić...
Za nią zaczyna się świat zupełnie inny niż potraficie sobie
wyobrazić. Wy tutaj żyjecie na początku wieku siedemnastego.
Ale tam za ścianą jest wiek dwudziesty pierwszy, tam jest rok
dwa tysiące trzydziesty pierwszy!
Havel nie miał złudzeń, że ta informacja wywrze na
słuchaczach jakiekolwiek wrażenie. Nie mogli zrozumieć nic z
tego, co im opowiadał. Taką świadomość mieli wszyscy
członkowie konsylium, które zwołano na gruncie Akademii Nauk
wkrótce po tym, kiedy w północnych Czechach pojawiła się
pierwsza anomalia czasowa o nie znanym dotąd rozmiarze. Do
tej pory były to mikroanomalie wielkości śnieżnej kulki, ale
teraz, po raz pierwszy od rozpoczęcia prób z
parasyngularnością, powstała anomalia o średnicy ponad
dziesięciu kilometrów. Jak to tym ludziom wyjaśnić? Czy
potrafią zrozumieć, że znaleźli się cztery wieki później w
strumieniu czasu? Konsylium, które zapewne obraduje również
w tej chwili, podzieliło się na dwa obozy. Część jego
członków proponowała radykalne cięcie. Trzeba przedostać się
do anomalii, wyprowadzić uwięzionych w niej ludzi i bez
skrupułów adaptować. Przedstawiciele różnych dziedzin nauk
społecznych ostro zaprotestowali, odwołując się przy tym do
zasad etyki. Twierdzili, że trzeba stworzyć takie warunki,
żeby ludzie wewnątrz anomalii w spokoju dokonali żywota tak,
jak do tego przywykli. Adaptacja oznaczałaby ujmę w ich
wolności osobistej, skrzywiłaby ich osobowość. Może tylko
dzieci, w odpowiednich warunkach, dałoby się wyprowadzić na
zewnątrz i stopniowo przystosowywać do życia dwudziestego
pierwszego wieku. Trzeba więc infiltrować w środku anomalii
zespół specjalistów, którzy stopniowo, krok po kroku, w
sposób kontrolowany będą zmieniać warunki życia tak, aby w
ciągu kilkudziesięciu lat... Ach, Boże, pomyślał Havel,
który sam był zwolennikiem tej drugiej koncepcji, dopóki nie
przekroczył Bariery i nie przekonał się, jak faktycznie
wygląda życie w środku anomalii, mój Boże, czy ktoś potrafi
wyobrazić sobie grozę sali tortur? Grozę lipy obwieszonej
trupami?
Odchrząknął i nawiązał do przerwanego wykładu.
- Za ścianą zielonego światła, nazywamy ją Barierą, jest
zupełnie inne życie. Szybko do niego przywykniecie. Jest o
wiele piękniejsze, wygodniejsze, przyjemniejsze niż to
tutaj. Ludzie pracują tam bez wysiłku...
Młodociany szlachcic ze znudzeniem wzruszył ramionami i
rozejrzał się za najbliższym kuflem. Trochę to Havla
zdopingowało, ale zarazem mu przypomniało, jak wielka
przepaść dzieli jego myślenie od myślenia tych ciemniaków.
- Zapewniam was, że mamy tam również to piwo, które sobie
tak upodobaliście. Starczy go dla wszystkich. Przyzwyczaicie
się.
Szlachcic się napił. Nieźle sobie poczyna jak na
siedemnastoletniego gołowąsa, pomyślał Havel. I emanował z
niego autorytet, jakiego mógłby mu pozazdrościć nawet
profesor Lippert.
- Mówże - powiedział młodzieniec. To oznaczało: masz
ostatnią szansę, do tej pory słuchaliśmy samych bzdur.
- Nasi naukowcy... nasi alchemicy - poprawił się Havel -
przeprowadzili eksperyment. W swoich... pracowniach...
sztucznie stworzyli zarodek wszechświata. jest to jajko, z
którego rodzą się gwiazdy, planety, wszelka energia i
materia kosmosu.
Co by powiedzieli jego koledzy, gdyby usłyszeli taką
teorię parasyngularności... popękaliby ze śmiechu! "Ale
chciałbym ich widzieć na moim miejscu" - myślał Havel. "A
czy mam inne wyjście? Muszę się przystosować do ich
myślenia".
- Ci alchemicy... - kontynuował, ale szlachcic, wreszcie
zainteresowany jego wykładem, przerwał mu pytaniem.
- Cesarscy alchemicy? Pan Filip Lang z Lagenfels? Pan
Johannes Frank z Frankhenfels?
"Ciężko będzie" - pomyślał Havel.
- Są to zupełnie inni mędrcy, których imion nie znacie.
- Dlaczego Jego Wysokość Cesarz nie powołał ich do swoich
służb?
- Cesarz nie żyje, nie rozumiecie tego? Już od ponad
czterystu lat! Ludzie, proszę, wysłuchajcie mnie.
Zapomnijcie o kształcie świata, jaki znaliście. Już od jutra
wszystko będzie inaczej. Przyjdą moi przyjaciele...
- Co zrobili ci... nieznani alchemicy?
"Muszę ich wziąć na patetyzm" - zdecydował Havel.
Rozłożył ręce i z czołem wzniesionym w górę z czcią
przemówił.
- Otworzyli bramę do gwiazd.
- Nie!
Jan Mateusz Vohrubka jęknął i podniósł się na kolana.
- Nie! Niech Wasza Miłość go nie słucha! Już to
pojąłem... On... - wskazał palcem Havla - on nie jest jednym
z Dwunastu.
- Czy to prawda? - spytał ostro szlachcic.
Havel wzruszył ramionami.
- Nigdy nie twierdziłem, że tak jest. Tylko ten stary
wariat sobie ubzdurał, że jestem jakimś magiem czy
Mistrzem...
- To wspólnik tego... - alchemik pokazał za siebie, na
udręczone resztki biednego doktora Ivana Trziski.
- Owszem - powiedział Havel. - To mój przyjaciel doktor
Ivan Trziska. Jego śmierć jest tragiczna, ale nie obawiajcie
się, nie będziecie za nią ukarani. Na terenie anomalii
jeszcze przez jakiś czas będą obowiązywać nadzwyczajne prawa
i zasady...
- Czyli wspólnik - powiedział młodzieniec, mnąc sobie
brodę porośniętą cienkimi bladymi kłaczkami. Z zadumą
spojrzał na mistrza egzekucji, który pochylił głowę w
pokłonie - ucieleśnienie gorliwości. Potem spojrzał na
alchemika.
Ten ciągle jeszcze klęczał obok domniemanego Mistrza,
patrzył na niego, ale już nie z szacunkiem i pokorą, ale z
nienawiścią.
- W świecie, z którego pochodzę i w którym wkrótce wy
również się znajdziecie, każde dziecko ma więcej wiadomości
niż ten oszust - rzucił Havel wskazując Jana Mateusza
Vohrubkę.
- Oszust! - powtórzył potępiony uczony. - Mnie będzie
wyzywać od oszustów, on, który przed chwilą twierdził, że
nieznani alchemicy...
- Oczywiście - Havel z satysfakcją wbił mu szpileczkę. -
Tobie nieznani alchemicy. Już jako dzieci przewyższali cię
wiedzą.
- Dość - powiedział Jan Mateusz Vohrubka, wstał i zrobił
krok do przodu. Doktor nauk ścisłych Havel znalazł się za
jego plecami. - Już dość. Moja cierpliwość jest przeogromna,
ale nie nieskończona. Wasza Miłość, przyczyną wszystkich
wydarzeń ostatnich dni jestem ja, i zwracam się do ciebie
jako najwyższego przedstawiciela władzy świeckiej, z prośbą
o ochronę przed utratą honoru.
Krótko spojrzał na Havla i ciągnął.
- Ten oszust twierdzi, że jacyś - pozwólcie, że się
zaśmieję - nieznani alchemicy otworzyli bramę do gwiazd.
Wasza Miłość, trzynastą bramę otworzyłem ja.
Havel przypomniał sobie, że ten kudłaty szaleniec plótł
coś o trzynastej bramie już w pierwszych chwilach spotkania.
- Poleć, panie, tym pachołkom, by odeszli.
Teraz, kiedy wyzbył się pokory, z całą pewnością
udawanej, emanował z niego autorytet, w którym gubiło się
poważanie tego dostojnego młodzieniaszka, chociaż był on,
jak powiedział uczony, najwyższym przedstawicielem władzy
świeckiej. Młodociany wielmoża natychmiast usłuchał i
niecierpliwymi, trochę zniewieściałymi gestami wygonił
wszystkich z sali jak gospodyni wypędzająca gniewnymi "a
sio" drób z sieni. Exodus nie obszedł się bez drobnych
incydentów, jak upadki ze schodów, bolesne kolizje z ostrymi
narzędziami tortur i podobne - wszak z wyjątkiem mistrza
katowskiego, pisarza i pomocników wszyscy byli pijani. Lecz
wreszcie zapanował spokój i przedstawiciel władzy świeckiej
mógł się poświęcić temu przedziwnemu przypadkowi.
- Jak Waszej Miłości wiadomo, do Ogrodu Filozofów
prowadzi brama potrójnie zamknięta i opatrzona ryglem.
Młodzieniec skinął i zerknął jak na to reaguje ten
podejrzany człek, najpierw rzekomy Mistrz, jeden z Dwunastu,
potem samozwańczy emisariusz Nieznanych Alchemików, a w
rzeczywistości zapewne kanciarz i złodziej.
Havel w ogóle nie reagował, tylko gorączkowo rozmyślał
jak się wydostać z tej kabały. Przypomniał sobie radę majora
Pospiszila, której jednak nie wysłuchał - jaka szkoda!
Naprawdę, ze wszystkich zdobyczy wiedzy i techniki
dwudziestego pierwszego wieku w tej sytuacji najbardziej by
mu się przydała stara, niezawodna spluwa.
Alchemik kontynuował wywody.
- Dwanaście bram należy otworzyć i przejść przez nie, nie
bez niemałych cierpień. Materię należy najpierw oczyścić,
potem rozpuścić. Po rozdzieleniu żywiołów trzeba je ponownie
połączyć, zostawić, by przegniły, a po zgęstnieniu i
przeniknięciu przedestylować, i wierz mi, Wasza Miłość, że
jest to praca żmudna i niewdzięczna. Po oczyszczeniu, czyli
sublimacji następuje zakwaszenie, czyli fermentacja, a po
uszlachetnieniu i rozmnożeniu pożądany cel mamy na
wyciągnięcie ręki. Lew zostaje ukoronowany. Wielkie dzieło
dopełnione, zwycięzca nad materią jest witany w Ogrodzie
Filozofów i zaproszony na ucztę, na której częstują go
złotymi jabłkami.
- To wszystko wie każdy uczeń nauk hermetycznych -
warknął młodzieniec. Gadania alchemika słuchał nie po raz
pierwszy i, jak Havel mógł wywnioskować z jego energicznego
potakiwania, uważał się za znawcę nauk tajemnych.
- Ja przeszedłem przez dwanaście bram - powiedział cicho
alchemik.
Młodzieniec skrzywił się i spojrzał na Havla, który się
uśmiechnął. Alchemik miał wzrok wbity w popękaną
powierzchnię stołu i patrzył na nieapetyczne resztki żarcia
jakby to były skarby w sercu Galaktyki.
- Ja przez nie przeszedłem, ale nie spocząłem w
ocienionej altanie Ogrodu Filozofów, nie okazałem
zainteresowania kuszącymi jabłkami. Opatrzność boska
pozwoliła mi zrozumieć, że jest to ukryta pokusa, subtelna
pułapka zastawiona na adepta. Oświecony kroczyłem dalej i w
ciemnym kącie ogrodu, gdzie poza chwastami i ziołami nic nie
rosło, znalazłem na wpół połamane, zwykłym haczykiem
zamknięte wrota. Wystarczyło leciutko pchnąć palcem i
zawiasy puściły, wrota się otworzyły, a ja wszedłem i
zrozumiałem, że to Trzynasta Brma, o której istnieniu nie
miał pojęcia ani Hermes Trismegistos, ani Raymundus Julius,
ani Albertus Magnus. Była to brama do gwiazd.
Młodzieniec najwyraźniej tracił zainteresowanie i był
ciekawy raczej cudzoziemca, którego wprawdzie również uważał
za oszusta, ale przynajmniej zabawnego. Havel wzruszył
ramionami i nie prosząc o pozwolenie przysiadł na
przewróconej, leżącej opodal beczce zakładając nogę na nogę.
- Stworzyłeś Kamień Filozoficzny? - obojętnie spytał
chłopak.
- Kamień to drobnostka, jedynie prolog - odpowiedział
uczony. - Trzynasta Brama prowadzi do stworzenia Punktu
Początku.
Doktor Havel cichutko westchnął. Już się zdecydował:
poczeka na pomoc z zewnątrz. Sam, choćby posiadał dar wymowy
spikera plastywizyjnego, nie przekona tych ludzi. Adaptacja
potrwa długo. I kto wie ilu z nich psychicznie podoła
przejściu przez przepaść czterech stuleci! Mają głęboko
zakorzenione przesądy... stosunki społeczne... system
wartości moralnych. Nie, nie będzie sobie łamać tym głowy.
Jest przecież fizykiem, umysłem ścisłym. To problem dla
pedagogów, socjologów, psychologów.
Alchemik spojrzał na Havla.
- Wiem, że nie jesteś zwykłym człowiekiem - powiedział
cicho.
- Nazwałeś mnie oszustem.
- Nie... nie jesteś oszustem. To próba, prawda? Jesteś
Mistrzem, jesteś jednym z Dwunastu, a jedenastu pozostałych
czeka na twoje rozkazy?
- Niech ci będzie, stary. jestem Mistrzem.
Alchemik sięgnął za pazuchę i wyciągnął podniszczony
skórzany mieszek.
- Punkt Początku. Jest tutaj.
Już poprzednio, w trakcie jego przemowy, doktor Havel
zrozumiał, że ów "Punkt Początku" jest zapewne czymś w
rodzaju parasyngularności.Czemu takie pojęcie nie mogłoby
się pojawić w poplątanej, zabobonnej terminologii alchemików?
Przecież słowo "atom" też ma dwa i pół tysiąca lat.
Uczony uśmiechnął się do niego i dopiero teraz w pełni
rozwinęły się wachlarzyki zmarszczek w kącikach jego żywych
oczu. Delikatnie potrząsnął woreczkiem. Mam go tutaj,
oznaczał gest alchemika.
Doktor Havel histerycznie się roześmiał.
Do stworzenia parasyngularności musiały się połączyć
potencjały naukowe i techniczne całego świata. Na głębokości
piętnastu kilometrów pod Mont Blanc wydrążono jamę wielkości
kilometra sześciennego. Akumulatory elektrowni
termonuklearnych zasilały kolosa zdolnego rozpętać moce
trzykrotnie większe niż znane we wszechświecie. Tylko w
warunkach tego niewyobrażalnego Inferna można przejść z
poziomu energii na poziom stosunków niekauzalnych, jak już w
roku 1951 przewidział nieznany profesor gimnazjum w Tallinie
Tadeusz Prus. Parasyngularność tam powstała, żyła swoim nie
do końca wyjaśnionym życiem, przejawiała swoje istnienie,
może niedozwolone, pulsowała, nawiązywała kontakty, którym
nie stały na przeszkodzie nawet gwiezdne mgławice, a tutaj
ten brodacz trzyma ją w woreczku na tytoń!
Śmiał się i śmiał, rozbolał go brzuch, w oczach zalanych
łzami rozmazał mu się obraz, upadł, ale śmiał się dalej,
ponieważ nie mógł się nie śmiać. Opadło z niego napięcie,
wszystkie przerażające doznania ostatnich dni w nim
eksplodowały, nie potrafił utrzymać moczu, młócił wokół
siebie rękoma, kopał, walił dłońmi w kamienną posadzkę i się
śmiał.
Na młodzieńcu nie zrobiło to większego wrażenia. Często
bywał gościem w sali tortur, przychodził tak sobie, z
przyjaciółmi, dla rozrywki, i gwałtowne wybuchy uczuć były
tu na porządku dziennym. Poświęcił więc uwagę uczonemu i
jego mieszkowi. Alchemik cofnął się i przycisnął woreczek do
serca.
- Co to potrafi? - zainteresował się młodzieniec.
- Wszystko... i nic - niejasno odpowiedzia mag.
- Robi złoto?
- Również.
Doktor Havel, rzekomy Mistrz, jeden z Dwunastu, bezsilnie
zwijał się na ziemi w histerycznym ataku. Młodzieniec wstał,
zatoczył się obchodząc stół, ale w samą porę podparł się
lewą ręką. Prawą położył na pochwie wielkiego miecza.
- Pokaż.
"Panie, pomóż mi" błagały oczy maga, ale bezsuktecznie
wbijały się w śmiejącego się Havla. Młodzieniec stanął w
rozkroku i dał do zrozumienia, że miecz nosi nie od parady.
- Wasza Miłość raczy się odsunąć, eksperyment może być
niebezpieczny - poprosił uczony z nadzieją, że zyska na
czasie. Młody szlachcic posłuchał, ale odstąpił tylko pół
kroku. Alchemik znalazł na półce ołowianą kulę, która,
odpowiednio rozgrzana, bywała wkładana do ust złoczyńcom,
którzy dopuścili się kradzieży kur, gęsi i kaczek. Położył
ją na dłoni i lekko potarł woreczkiem.
Kula natychmiast się zazłociła.
- To złoto? - nie dowierzał młodzieniec.
- Najczystsze.
- Pokaż!
- Nie dotykaj, panie. Jest rozpalona.
Młodzian się skrzywił, sięgnął po złotą kulę, ryknął i
odskoczył. Oparzył się, aż zasyczało, na chwilę do smrodu
sali tortur dołączył swąd spalonej skóry.
- Ostrzegałem - powiedział alchemik z łagodnym uśmiechem.
Młodzieniec wytrzeszczył na niego oczy. Uczonemu to
pochlebiło i, licząc na to, że lada chwila Mistrz, jeden z
Dwunastu, opanuje ten niechlubny swój stan ducha, a może z
zupełnie innego powodu zadecydował, że pokaże jeszcze jeden
numer.
Podszedł do koła tortur, na którym cały czas wisiały
nędzne szczątki doktora Ivana Trziski, obluzował przekładnię
i nie bez widocznego obrzydzenia, ale bez widocznego
wysiłku fizycznego przysunął obie części udręczonego ciała
do siebie. Potem potarł mieszkiem czoło, serce, pępek i
przyrodzenie trupa.
Trup się poruszył.
Młody szlachcic znowu krzyknął, jeszcze głośniej niż
poprzednio, gdy się oparzył.
Doktor Trziska usiadł, potoczył wokół siebie
nieprzytomnym wzrokiem, a kiedy rozpoznał ponure rekwizyty
sali tortur, jął rozpaczliwie jęczeć błagając o litość.
Doktor Havel uspokoił się. Czkając i postękując
przewrócił się na bok, potem usiadł, a kiedy ujrzał
ożywionego kolegę zamarł bez oddechu, przestał czkać i
łzawić, i chyba nawet serce w nim zamarło.
- Taka jest moc Punktu Początku, Mistrzu, jak ci zapewne
wiadomo. Czy mogę uznać próbę za skończoną?
Alchemik ukląkł i złożył głęboki ukłon.
- Dwanaście bram, dwunastu mistrzów. Jak odkryłem
Trzynastą. Czy jestem więc... - zaciął się - tym Trzynastym?
Doktor Trziska przestał jęczeć nie widząc nigdzie swoich
oprawców, doktor Havel również złapał oddech. Obaj
przedstawiciele nauki dwudziestego pierwszego wieku nie
prezentowali się najlepiej. Doktor Trziska był nagi, brudny,
skatowany, pokryty guzami, siniakami, krwiakami i szramami.
Doktor Havel, wytarzany w brudzie posadzki, lepki od
własnego moczu, wyglądał jeszcze gorzej - strasznie, a na
dodatek komicznie. No, a Jan Mateusz Vohrubka klęczał i
prosił jak chłopiec, żeby wpuszczono go gdzieś, gdzie go nie
chcą. Tak rozmyślał w pijanym widzie przedstawiciel władzy
świeckiej o siedemnastu wiosnach życia, co prawda
zahartowany wychowaniem i dotychczasowymi przeżyciami,
których, wierzajcie, nie było mało. "To gnojki" - pomyślał -
"i nie muszę się ich bać".
- Daj mi to - powiedział i wyciągnął miecz.
- Nie - odparł Jan Mateusz Vohrubka. Przycisnął mieszek
do serca i zamknął oczy. Miecz świsnął, tępo chrupnęło,
kiedy trafił na szyję, ale ponieważ był to druzgocący cios,
głowa odskoczyła, aż mistrz katowski mógłby pozazdrościć.
Korpus jednak nie zwalił się na ziemię, zachował
poprzednią pozycję.
Młodzieniec odrzucił miecz, zawahał się, przełknął ślinę,
ale po chwili się przemógł, podszedł do trupa i z wysiłkiem
rozwarł palce zaciśnięte na mieszku.
Doktor Trziska w ogóle nie rozumiał, co się dzieje, ale
jego towarzysz lepiej się orientował.
- Lepiej tego nie ruszać - ostrzegł młodego zabójcę,
który podejrzliwie na niego spojrzał. Doktor Havel wstał i
podszedł do niego. - Niech mi pan... niech mu pan wróci
życie. Musi pan to zrobić!
Szlachcic, dzierżąc w lewej ręce woreczek, niechętnie
położył wyprostowane ciało na plecy, wyprostował mu nogi i
przysunął głowę do szyi. Dotknął czoła, okolicy serca, pępka
i członka, ale nic się nie stało. "Tak to jest z tymi
szarlatanami" - pomyślał z gniewem Havel. Same szwindle,
salonowe zabawy. Ale potem sobie uświadomił, że trik z
reanimacją na pół przerwanego ciała graniczy z cudem. A
niepowtarzalność jest podstawową zasadą fizyki niekauzalnej,
podszeptywał mu głos wewnętrzny.
- Nie da rady - wychrypiał młodziek. - Niech to diabli
wezmą!
Zaklął, żeby dodać sobie odwagi. Potem rozwiązał troczek,
otworzył mieszek i zajrzał do środka.
Havel uległ ciekawości i również zajrzał.
Wewnątrz mieszka ziała przepaść, wobec której jama w
masywach skalnych Mont Blanc była szufladą dziecięcego
stolika. Była ciemna, a jednak obszerna, przestronnie
konkretna, jakby wionęło z niej przeczuciem odległości. A w
środku, chociaż wydawało się to niezrozumiałe, ciemno
świecił Punkt Początku. W czerni dyszącej przestrzenią
wydzielała się energia. Havel bezskutecznie przekonywał
samego siebie, że w woreczku niczego nie ma, że to zwykła
halucynacja, omam, przywidzenie.
Nie potrafił oderwać wzroku od tego widoku.
- To niemożliwe - jęknął młodzieniec i zanim Havel zdążył
mu przeszkodzić, odwrócił mieszek dnem do góry, nastawiwszy
pod niego dłoń.
Czarny diament zabłysnął na dłoni zbrukanej zbrodnią.
Havlowi zakręciło się w głowie.
W okamgnieniu młodzieniec się spłaszczył, pozbył się
jednego wymiaru, został lustrzanym odbiciem kogoś, kto może
gdzieś kiedyś żył, podobny do wciśniętego między dwie szyby
kartonowego manekina; zjawa zafalowała w powietrzu,
powiększyła się, czy może skurczyła - tego Havel nie zdążył
dostrzec, i w czasie krótszym niż błysk iskry zniknęła.
Havel usłyszał westchnienie.
Obejrzał się.
Jego kolega Trziska stał tam i spoglądał na niego ze
zdumieniem.
- Co to było? Co tu się dzieje?
- Musimy zwiewać... zanim tamci wrócą.
- Tak nie mogę - zaprotestował Trziska.
Przez chwilę szperali, aż wreszcie znaleźli jakieś
odzienie, zapewne zerwane z ciała któregoś z nieszczęśników.
Trziska wyglądał w nim jak strach na wróble, ale chyba mu to
nie przeszkadzało. Chciał stąd zniknąć jak najszybciej.
Zwiać, zwiać stąd, to była jedyna myśl, którą był w tej
chwili w stanie wyartykułówać. Havel niepokoił kłopotliwy
chłód w nogawkach, ale zdecydowanie nie miał zamiaru
odwlekać ucieczki przez taką błahostkę.
Schody, po których panowie prosto z gospody schodzili do
sali tortur, na szczęście nie były strzeżone, nie było na
nich nawet krat czy drzwi i z przerażającego pomieszczenia
wydostali się bez przygód, które bez wątpienia byłyby
fatalne w skutkach. Gospoda była pusta, nawet karczmarz
opuścił swoje strategiczne miejsce przy beczce, stał teraz
przy wejściu i przyglądał się czemuś, co się działo na
ulicy. A był to zapewne widok nie byle jaki, ponieważ z
dworu dobiegał wrzask, wywołujący brzęczenie szyb w oknach.
Uciekający naukowcy zamarli, kiedy ujrzeli rozłożyste plecy
karczmarza, ale potem nabrali odwagi, odepchnęli go i nie
zwracając uwagi na przekleństwa wyśliznęli się na ulicę,
gdzie szybko zmieszali się z tłumem.
- Patrz! - krzyknął Havel pokazując na niebo.
Było niebieskie, tylko ciężkie chmury płynęły po nim jak
statki z ładunkiem deszczu.
- Bariera... zniknęła - powiedział Trziska.
Ludzie krzyczeli, podskakiwali, cieszyli się. Opadła z
nich groza ostatnich dni i teraz dawali upust radości.
- Nasi tu będą lada chwila - zauważył Havel. - Chyba
że...
- Co... chyba że?
- Chyba że się zdecydowali na jakiś powolny program
adaptacyjny. Żeby tych biedaków uchronić przed kolejnym
szokiem, rozumiesz?
- Jak bym ich... - mruknął Trziska, który najwyraźniej z
tymi biedakami miał niemiłe doświadczenia, ale nie skończył.
Zastąpił im drogę sędzia w towarzystwie dwóch halabardników.
Inni zbrojni kotłowali się ze wszystkich stron.
- Ja... my... - zaczął Havel, ale sędzia trzasnął w
powietrze trzymanym w ręku biczem.
- Ty jesteś tym przyjacielem Mistrza Jana, a ciebie też
skądś znam - powiedział. - Pewno też z ciebie niezłe ziółko.
Ale niech wam będzie. Przyjechali żołnierze księcia i pan
kapitan ogłosił generalną amnestię. Możecie iść, jesteście
wolni. Macie piekielne szczęście.
- Skąd przyjechali ci żołnierze? - spytał doktor Havel.
Wypowiedzenie tych słów kosztowało go wiele trudu, zaczął
bowiem przeczuwać, co się stało: razem z młodocianym
wielmożą zniknęła również anomalia czasowa. A oni dwaj
zostali po tej gorszej stronie już nie istniejącej Bariery!
Sędzia się uśmiechnął.
- Skąd by, jak nie z Żatca? No biegnijcie, biegnijcie,
łaska pańska na pstrym koniu jeździ, jeszcze pan kapitan się
rozmyśli i powplata was w koło. Biegnijcie, dopóki los wam
sprzyja!
Posłuchali i biegli, ale nie do Żatca, ale w odwrotnym
kierunku, do Pragi, gdzie dotarli po trzydniowej podróży i
zaraz po przyjściu, na Moście Karola mogli podziwiać powóz
Jego Cesarskiej Mości Rudolfa II, jadący w stronę Starówki,
do Żydowskiego Miasta, gdzie Jego Wysokość zamierzał
odwiedzić mieszkanie uczonego rabina Jehudy Lowe, syna
Bezalela, gdzie - jak później powiadano - rabin dokonywał
prób z camera obscura, poprzednikiem aparatu
fotograficznego. A doktor Havel i doktor Trziska przy tym
byli, przynajmniej jako widzowie na moście!
Po prostu mieli szczęście.
Epilog
Żatecka anomalia zniknęła tak samo nieoczekiwanie, jak się
pojawiła, a jej powstania i zaniku jeszcze nikt przekonująco
nie wyjaśnił. Dzisiaj już tylko my wiemy, co się w środku
działo i jakie losy spotkały dwóch obiecujących naukowców,
Jana Havla i Ivana Trziskę. I również tylko my wiemy, że
powstanie anomalii absolutnie nie było przypadkowe: przecież
według praw fizyki niekauzalnej wszystkie parasyngularności
są ze sobą w kontakcie, bez względu na różnice w czasie i
przestrzeni.
Jeśli chodzi o Havla i Trziskę, w foyer Instytutu Fizyki
Niekauzalnej odsłonięto ich płytę pamiątkową. Jeśli tam
kiedyś traficie, byłoby miło z waszej strony, gdybyście
położyli na niej choćby mały kwiatek.
Przełożyła Joanna Czaplińska
ONDREJ NEFF
Autor nie tylko znakomity, ale i płodny, nic więc dziwnego,
że często gości na naszych łamach ("Fantastyka" nr 5/86,
12/88, 10/89; "Nowa Fantastyka" nr 6/90). Opowiadanie
"Brama numer 13" zdobyło na konwencie "Parcon 90" nagrodę
Ludvika. Neff zwyciężył tam również w kategorii powieści (za
"Mesic meho zivota"). Gratulujemy!