Neff Ondrej - Brama numer 13

Szczegóły
Tytuł Neff Ondrej - Brama numer 13
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Neff Ondrej - Brama numer 13 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Neff Ondrej - Brama numer 13 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Neff Ondrej - Brama numer 13 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Ondrej Neff Tytuł: Brama numer 13 (Brana cislo trinact) Z "NF" 1/91 Prolog Kosmiczna rolka była najdonioślejszym wynalazkiem dwudziestego pierwszego wieku i obok odkrycia ognia i koła najwspanialszą zdobyczą ducha w całych dziejach ludzkości. Rozwój fizyki niekauzalnej prowadził do stworzenia pierwszej parasyngularności, która stała się prawdziwą bramą do gwiazd. Jak obłąkane wydały się wobec tego mrzonki o rakietach międzygwiezdnych! Tylko stworzenie parasyngularności jest przepustką do gwiazd. Każda rozwinięta cywilizacja, bez względu na to gdzie i na którym poziomie Kosmosu istnieje, wcześniej czy później musi dorosnąć do fizyki niekauzalnej, a gdy skonstruuje parasyngularność, chcąc nie chcąc nawiązuje kontakt ze wszystkimi pozostałymi cywilizacjami, które już swoje parasyngularności posiadają. To bardzo proste: poszczególne parasyngularności są jakby rolkami gwiezdnej kolejki. Bez parasyngularności nie można nawiązać międzygwiezdnego kontaktu, a cywilizacja, która stworzy parasyngularność, nie może takiego kontaktu nie nawiązać. Skonstruowanie parasyngularności na Ziemi otworzyło nową kartę w historii ludzkości. Wiele epizodów tej historii miało dosłownie awanturniczy przebieg i warte są tego, by kolejno o nich opowiadać. Większość z nich miała miejsce w kosmosie, na planetach zamieszkiwanych przez istoty, w których istnienie ludzie onegdaj nie chcieli wierzyć, a które teraz weszły do ich codziennego życia. Niektóre zdarzenia rozegrały się jednak tu, na Ziemi, a o jednym z nich właśnie teraz opowiemy. Doszło do niego wkrótce po wybudowaniu parasyngularności czyli rolki, jak zaczęto potocznie mówić. Wyróżnia się ono tym, że miało miejsce w Czechach, na terenie byłego poligonu wojskowego niedaleko Żatca. Tam powstała pierwsza anomalia czasowa, wówczas nowość, z którą naukowcy nie potrafili sobie dać rady. Pierwszy znalazł się w obszarze anomalii doktor Ivan Trziska. Kiedy długo nie wracał, wyruszył mu na pomoc doktor Jan Havel, jego przyjaciel. A oto relacja z ich przygód. Nareszcie! Niecierpliwie wyglądałem twojego przybycia, Mistrzu. Tak długa podróż musiała cię zmęczyć. Nim pośpieszysz dalej, wejdź więc, proszę. Słowa te wypowiedział mężczyzna na oko sześćdziesięcioletni, niewysoki, ale o barczystych ramionach, a klatka piersiowa i wielkie spracowane ręce mogły należeć do atlety. Czarne kędzierzawe włosy i broda były poprzetykane siwymi nitkami. W świetle dziennym wyglądał chyba sympatycznie, nawet dobrotliwie, ponieważ miał wielkie żywe oczy, a zmarszczki świadczyły o tym, że lubił się śmiać. Lecz w zielonej poświacie wyglądał potwornie - zresztą jak wszyscy w tym mieście grozy. Podał przybyszowi rękę, prosząc o ostrożność przy przekraczaniu leżącego na progu trupa. Havla trochę zaskoczyła życzliwość tego nieznanego mężczyzny, ale naprawdę tylko trochę. Po kilku godzinach spędzonych za Barierą jego zdolność zdumiewania się została poważnie stępiona. Starannie ominął zwłoki (już dawno przestał je liczyć) i pozwolił się prowadzić przez nisko sklepiony korytarz oświetlony kilkoma kopcącymi łuczywami. Po drodze minęli drzwi. Były uchylone, a w szparze błyskały białka przerażonych oczu. Było tu czuć stęchlizną, ale również wyziewami laboratorium chemicznego. W porównaniu z trupim odorem na zewnątrz była to przyjemna zmiana. Pan domu, gdyż nie było wątpliwości, że do niego należała ta wysoka kamienica o krytym dachówką spadzistym dachu, wyróżniające się tym, że wszystkie okna na ulicę miała zamurowane, zaprowadził Havla do przestronnej sali, wyłożonej porządnie sfatygowanymi płytami z piaskowca. Panował tu przejmujący ziąb, mimo że na dworze było ciepło, jak przystało na prawdziwą lipcową noc. Trochę przyjemniej było przy samym kominku, w którym strzelało kilka na wpół spalonych polan. Gospodarz posadził Havla w niewygodnym dębowym fotelu, a sam usadowił się na niskim, bogato rzeźbionym stołku, zapewne florentyńskiego pochodzenia. - Słucham - powiedział z rękoma pokornie złożonymi na kolanach - i czekam na rozkazy, Mistrzu. Havel trochę się zmieszał, ponieważ mężczyzna, z pewnością dwukrotnie starszy od niego, patrzył na niego przenikliwie a zarazem ulegle. "Diabli wiedzą z kim mnie pomylił i czego się po mnie spodziewa. Gdybym mu kazał wziąć do ręki rozpalone polano, zrobiłby to bez mrugnięcia" - pomyślał i wpadło mu do głowy, że mógłby starego wypróbować. Odchrząknął z zakłopotaniem. Nie, profesor Lippert na pewno nie po to go tu wysłał, a major Pospiszil również nie byłby zachwycony jego wybrykami. "Muszę mu mówić po imieniu" - uzmysłowił sobie. - Jesteś Jan Mateusz Vohrubka, alchemik - powiedział starając się, by słowa te zabrzmiały najpewniej, jak przystało na... właściwie kogo? Na pierwszego asystenta dyrektora Instytutu Fizyki Niekauzalnej, na specjalnego wysłannika osiemnastego departamentu ministerstwa spraw wewnętrznych czy na jakiegoś Mistrza? Jan Mateusz Vohrubka skromnie spuścił wzrok. Miał zaczerwienione powieki, zapewne od kilku nocy nie spał. - Uczeń Szymona Tadeusza Budka z Leszyna i Falkenbergu - cicho dodał. Potem ponownie podniósł swoje żywe spojrzenie. - Słucham. Trzynasta brama się otworzyła. Co dalej, Mistrzu? Jestem bezradny. Ręce na kolanach mu się trzęsły. - Nie odwiedził cię w ostatnich dniach jakiś cudzoziemiec? Uczony zamrugał oczyma. - Cudzoziemiec? Masz na myśli tego złodziejaszka? "Wreszcie" - pomyślał Havel. Trzy dni chodził po miasteczku, zanim wpadł na trop Trziski. W końcu pomógł mu żebrak, który nie chciał uwierzyć w to, o czym byli przekonani wszyscy mieszkańcy - że nastał koniec świata. Ciągle siedział na schodach kościoła i obserwował, co się wokół dzieje. - Nazywa się Ivan Trziska. Powinien dodać "doktor nauk ścisłych". A poza tym łowca przygód. Albo wariat. Uczony przepraszająco wzruszył ramionami. - Pojmali go moi ludzie - powiedział - i przekazali halabardnikom sędziego. W tej chwili najpewniej już śpiewa na torturach. Wzięli go do ratusza z samego rana. Doktor Ivan Trziska na torturach! Alchemik zauważył, że jego gość się przeraził i pośpiesznie dodał: - Ale możliwe, że jeszcze nie przyszła na niego kolej. W mieście dopust boży, jak sam raczyłeś widzieć, zbrodniczy motłoch opuścił barłogi i morduje, i łupi, i cała noc zeszła, nim dotarli tu sędziowscy pomocnicy. Może go tylko wepchnęli do komórki - mają na ratuszu taką, gdzie spędzają wszystkie szumowiny i inne zakały, i kąpią rzezimieszków w łaźni. Havel wstał. - Zaprowadzisz mnie do ratusza - rozkazał alchemikowi - i uwolnisz tego człowieka. - Jak bym mógł, Mistrzu... - Ty? Człowiek tak bogaty w złoto? Był to tak zwany strzał z biodra, ale celny. Alchemik przestraszył się, jego kędzierzawa broda zaczęła drżeć. Miał solidną brodę, jakby drucianą. - Jak każesz, Mistrzu, ale wynik Wielkiego Dzieła... na świeckie cele... "Ten oszust chce mi wmówić, że sam wyprodukował to złoto" - uzmysłowił sobie Havel. Był zmęczony i - co tu ukrywać - na śmierć przestraszony, głęboko wstrząśnięty okropnościami, które widział w mieście: szubienice i wolno stojące drzewa obwieszone trupami; bijatyki, przy których lała się krew; kobieta skopana do nieprzytomności; pochód wzajemnie biczujących się fanatyków; kościoły nabite tłumem niewyobrażalnie biednych nędzarzy; dzieci porzucone w brudnym rynsztoku i umierające z głodu; chmary szczurów okupujące każdy ciemny zakamarek, którym zapewne tylko watahy sparszywiałych psów uniemożliwiały przejęcie władzy w tym oszalałym mieście; a do tego zielona poświata Bariery, to zimne światło, które swoją natarczywością potrafiłoby doprowadzić do obłędu największego stoika. Nastał koniec świata, w to wierzyli wszyscy mieszkańcy miasta, i każdy reagował po swojemu. Jeden szedł zamordować sąsiada, inny w miejscu publicznym spółkował, ten się modlił, ów targał się na życie. Gdzieniegdzie płonęły ognie, gdzie indziej rozlegały się pieśni dziękczynienia Panu, który zstąpił na Ziemię, by ostatecznie osądzić grzechy żywych i umarłych. Anomalia czasowa... Równania Prusa, no i pierwsze eksperymenty laboratoryjne w dziedzinie fizyki niekauzalnej dopuszczały możliwość powstania anomalii czasowych, ale nikt nie potrafił sobie wyobrazić, że w praktyce dojdzie do czegoś takiego. Westchnął. Nie był nastrojony do długich dyskusji z tym starym oszustem. Dał mu do zrozumienia, że jest zirytowany, a stary - jak na te warunki nawet bardzo stary mężczyzna - niemal rozerwał się w służalczej gorliwości, mimo że w aluzjach, chociaż bardzo poczciwie, wyrażał pewne niezadowolenie czy raczej zdziwienie wobec polecenia, jakie mu wydawał ten, którego uważał za jakiegoś Mistrza. Nagle się podniósł i uśmiech rozjaśnił jego zmartwioną twarz. Zawołał: - Mistrzu, ten człowiek... ów Trziska, jest twoim pomocnikiem, prawda? - Owszem - ponaglił go Havel - chodźmy już! - Czemu się nie ujawnił! Czemu przemilczał swoje... chyba że zakaz... Teraz, kiedy zrozumiał, czy chociaż przypuszczał, że zrozumiał zamiary Mistrza, kipiał zapałem. Przywołał dwóch pomocników, ponurych młodzieńców, jednego z urwanymi palcami lewej ręki, drugiego niemego, ponieważ, jak się później okazało, kiedyś kat odciął mu język. Rozkazał im, by uzbroili się w halabardy, a na wszelki wypadek również w pistolety; mimo że sędzia już pięć lat temu zakazał posiadania broni palnej, w okresie tak niezwykłym przestało obowiązywać niejedno zarządzenie nie tylko sędziego, ale i cesarza. Droga do ratusza, gdzie w podziemiach mieściły się sale tortur i miejskie więzienie, minęła bez przygód, co ze względu na okoliczności można było uznać za cud. Havel jednak z niepokojem zauważył, że działanie stymulatora psychicznego, w który zaopatrzono go na podróż przez Barierę i który pomógł mu zachować zdrowe zmysły w tych przerażających warunkach, szybko słabnie. Kiedy wchodzili do budynku ratusza, strzeżonego przez oddział niezbyt trzeźwych halabardników, zdał sobie sprawę, że wszystkie okropności, których był dotąd świadkiem zdarzyły się jakby niepostrzeżenie, że były jakby integralną częścią codziennego życia mieszkańców miasteczka czy raczej miasta, jak z dumą nazywali tę aglomerację, natomiast sala tortur to miejsce odmienne, stworzone po to, by niecodziennymi środkami budzić trwogę w ludziach, którzy z grozą obcowali niemal od dziecka. Spodziewał się wszystkiego, ale nie tego, że z sali tortur nie będą dobiegać jęki katowanych i nie będzie tu cuchnąć zepsutą krwią, moczem i łajnem: przywitał ich gwar gospody i zapach piwa. Trochę go to uspokoiło i pomyślał, że może te wszystkie historyjki o katach i torturach są wymysłem pismaków jak Zikmund Winter czy Josef Svatek i że jednak prawo początku siedemnastego wieku nie kroczyło ścieżkami tak drastycznymi, jak się powszechnie sądzi. Potem jednak przypomniał sobie szubienice i drzewa ozdobione wisielcami, które widział w mieście i niepokój ponownie ścisnął mu serce. Jęków torturowanych nie było słychać po prostu dlatego, że kat i jego pomocnicy mieli pauzę lub - używając współczesnego języka - przerwę technologiczną. O efekty dźwiękowe postarali się widzowie, których zebrało się tu dzisiaj sporo. Przy dębowym stole królował miejski sędzia, obok niego spał mężczyzna w bogatym, acz niemiłosiernie powalanym ubraniu, jakiś mnich wpychał w siebie pieczyste, a pozostali mężczyźni, jak poinformował Havla jego przewodnik, byli miejskimi rajcami. Wlewali w siebie znakomite miejscowe piwo z olbrzymich cynkowych kufli. Pod stołem mieli latrynę: napój przerobiony przez przewód pokarmowy wypuszczali prosto pod siebie na słomę. Wszyscy, oprócz śpiącego wielmoży i ucztującego mnicha, krzyczeli jeden przez drugiego, jedni się śmiali, inni spierali. Mistrzowi katowskiemu i jego pomocnikom wydarzył się bowiem niecodzienny wypadek: kiedy naciągali torturowanego na koło zwane czeladniczym kołowrotem, które było, w przeciwieństwie do normalnego koła, wyposażone w przekładnię i korbę, ciało ofiary nie wytrzymało naciągu i zostało rozerwane. Jedni - ci, którzy się z tego śmiali, uważali zdarzenie za zabawne, ci drudzy łajali kata, że jest niezdarą i głupcem. Nie zwracali uwagi na jego wyjaśnienia, że facet był jakiś miękki i nie wytrzymał nawet połowy tego, co znosi każdy nasz chłop, zresztą, trudno się dziwić - cudzoziemiec. Na ten widok pod Havlem załamały się nogi i byłby upadł, gdyby go Jan Mateusz Vohrubka nie podtrzymał. - Przyszliśmy za późno - zauważył szeptem. Kolega Trziska zachował się nieodpowiedzialnie. Nie potrafił opanować profesjonalnej ciekawości naukowca. Gdyby wrócił, czekałyby go ciężkie chwile na dywaniku w gabinecie profesora Lipperta. Nie wymigałby się od kary, na pewno by się nie wymigał... Kat stał obok resztek tego, co jeszcze przed kilkoma dniami uważane było za enfant terrible fizyki niekauzalnej i wzruszał ramionami: "Czy to moja wina? Taki mięczak... tylko pociągnęliśmy i już pękł... gówno wytrzymał". Również jego pierwszy sługus wyglądał na zakłopotanego. W ręku trzymał jeszcze świeczkę, którą zamierzał osmażyć boki torturowanego. Nie pomyślał, że powinien ją zgasić. Jeden z rajców, z oczyma zalanymi łzami śmiechu, zauważył ten komiczny szczegół i chcąc zwrócić na to uwagę pozostałych, żeby też się rozerwali, pokazywał głupiego sługusa palcem. Ponieważ jednak był pijany, nie zdobył się na więcej niż na bełkotliwe "nie... nie... nie...". Doktor Havel wyrwał się Vohrubce i podszedł do stołu, przy którym biesiadowali dostojni mężowie. Ci, chociaż byli pijani, a w sali tortur panował półmrok, zauważyli przyjście alchemika towarzyszącego cudzoziemcowi w przedziwnym ubraniu. Z wyjątkiem śpiącego szlachcica byli to tylko piastujący wysokie urzędy kmiotkowie, natomiast Jan Mateusz Vohrubka był doradcą księcia, w wielu sprawach jego prawą ręką i, gdyby miał taki kaprys, mógłby wysłać na tortury nawet sędziego i burmistrza. Dlatego kiedy Havel podszedł do ich stołu, śpiesznie przywdziali na swoje gęby wyuczone grymasy tępej służalczości, już od wieków najlepiej się sprawdzającej w kontaktach niższych z wyższymi. Trochę wprawdzie się nastroszyli, gdy doktor nauk ścisłych zwrócił się do nich per "wy bydlęta", ale siedzieli bez ruchu, ten z głową przechyloną w prawo, ów w lewo i ani mrugnęli. Tylko rajca, który poprzednio tak się śmiał z zapalonej świeczki w ręku pomocnika, dawał oznaki życia, ponieważ z kącików ust wyciekał mu cienki strumyczek wymiocin. Havel podszedł do stołu, oparł się pięściami o drewniany blat i zaczął im wykrzykiwać w twarze słowa gniewu i pogardy. - Wy bydlęta! - krzyczał. - Siedzicie tu i nie wiecie, co się wokół was dzieje! Jesteście bydlętami o bydlęcych mózgach i nie potraficie myśleć inaczej niż bydlęta, ale już jutro będzie inaczej, jutro... Zaciął się. Mówił dalej, ale w połowie zdania zrezygnował z pierwotnego zamiaru, przerzucił zwrotnicę i zamiast wyjaśnić tym skretyniałym bydlętom sens Bariery i jej pochodzenie, zamiast wytłumaczyć im, że niedaleko stąd, tylko pięć kilometrów w linii prostej, zaczyna się dwudziesty pierwszy wiek, wiek biotroniki, kreatologii i fizyki niekauzalnej, że zespoły naukowców i techników szykują się do przejścia przez Barierę i że przyjdą tu za dobę, i że ich, bydlęta o bydlęcych mózgach, czeka niemiła niespodzianka i gruntowna reedukacja i programy adaptacyjne, które wypędzą bydlęctwo z ich bydlęcych łbów, zamiast im to wszystko wyłuszczać i wyjaśniać, dał się ponieść gniewowi, rozpaczy i grozie i krzyczał im w tępe twarze mało oryginalne, przychodzące mu do głowy wyzwiska. Patrzyli na niego gapiowato i tylko sędzia podniósł rękę, kiedy Havel chwycił kufel, żeby trzasnąć nim w bydlęcy pysk najbliższego bydlęcia o bydlęcym mózgu, które siedziało przed nim. Piwo wytrysnęło i obficie skropiło ciemię śpiącego szlachcica. Havel krzyczał dalej, ale w głębi wzburzonych myśli zapaliło się jakieś ostrzegawcze światełko. Nawet w tym momencie nie stracił pewności znanego naukowca, przedstawiciela dwudziestego pierwszego wieku w tej bezsensownej oazie głupoty, która wpadła w dwudziesty pierwszy wiek w sposób niejasno wyjaśniony nie do końca rozwiązanymi równaniami przedwcześnie zmarłego geniusza Tadeusza Prusa. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ci tutaj już jutro stracą cały swój tupet, że burmistrz i sędzia skończą urzędowanie, że wszystkich zebranych w podziemiach ratusza, co do jednego, włącznie z katem i jego pomocnikami, czeka bliższa znajomość z takimi dyscyplinami nauki jak używanie szczoteczki do zębów i papieru toaletowego, że będą "tacy maluczcy", jeszcze bardziej bezradni niż pięcioletnie dzieci, ponieważ one w dwudziestym pierwszym wieku są w domu, natomiast oni na zawsze pozostaną obcymi. Nie stracił pewności siebie, ale uświadomił sobie, że osiemnaście godzin to szmat czasu i że te bydlęta z bydlęcymi mózgami zdążą popełnić jeszcze mnóstwo głupstw i że on, pierwszy asystent profesora Lipperta, dyrektora Instytutu Fizyki Niekauzalnej i specjalny wysłannik osiemnastego departamentu ministerstwa spraw wewnętrznych może w mgnieniu oka skończyć tak samo jak doktor Trziska, który za jego plecami częściowo leży, częściowo wisi, przerwany na pół jak słomka. Rozlane piwo schłodziło kark śpiącego wielmoży. Bydlęta o bydlęcych mózgach nie spuszczały szalejącego cudzoziemca z oczu, ale jakimś szóstym zmysłem wyczuły, że szlachcic się budzi, a razem z jego świadomością wstępuje do ponurego wnętrza sali nowy autorytet. Jan Mateusz Vohrubka ruszył w przód, by stanąć u boku doktora Havla i przyjść mu z pomocą, gdy wielmoża przebudzi się całkowicie. Nastąpiło to po kilku chwilach. Dostojny pijak, z twarzą stale przyciśniętą do stołu, kilkakrotnie powoli pokręcił głową, jakby chciał nosem wywiercić dziurę w drewnianym blacie.Wszyscy, którzy byli w miarę trzeźwi, zdawali sobie sprawę, że rozpoczyna się nowy akt albo przynajmniej nowa odsłona tego może dramatu, może komedii - tego nikt nie był pewien. Przebudzony kręcił się jak niemowlę w kołysce, chciał się przeciągnąć i gdyby był w stanie, zacząłby ssać kciuk, tylko że fizycznie było to niemożliwe, ponieważ opierał się ramionami na stole. Wydał z siebie kilka mrukliwych protestów, potem powolutku uniósł głowę - na tyle, żeby rozejrzeć się, co się wokół niego dzieje, ale nie na tyle, by odkleić głowę od podłoża. Havel westchnął zdumiony. Facet nie mógł mieć więcej niż siedemnaście lat. Sędzia poruszył się, zerknął na młodzika, a potem znów wbił wzrok w Havla - wzrok arogancki i ironiczny. Jego bezczelna radość przeskoczyła na współbiesiadników i doszła nawet do kata i jego posługaczy, zwłaszcza do tego głównego, który jeszcze nie zgasił świeczki. Młodzieniec miał zapyziały wygląd i na razie udało mu się otworzyć tylko jedno, lewe oko. Spojrzał na Havla, potem na Jana Mateusza Vohrubkę, ale zaraz zainteresowała go inna scenka, za ich plecami. Wpatrzył się w nią, a ponieważ jego zaciekawienie rosło, oku lewemu pośpieszyło z pomocą siostrzane oko prawe. Nad skrajem blatu, piędź od uszu sterczących z kłębowiska przesączonych piwem włosów, pojawiły się długie palce, chwyciły się mocno drewna jak pazury drapieżnika, a potem wielmoża - o ile można tak tytułować jeszcze skąpo opierzonego na brodzie i pod nosem chłopca - wyprostował się. - Ha! - ryknął. Sędzia i jego towarzysze skulili się. Młodzieniec na razie niewiele powiedziała, ale ton owego "ha!" bez wątpienia wyrażał niezadowolenie. - Ha! I co żeście nawyrabiali, wy bydlęta o rozumie wołu? Wyście tego człowieka zupełnie przerwali! A co ty, durniu bekający, czego tu stoisz ze świeczką jak pokutnik? Pomocnik, zupełnie słusznie nazwany bekającym durniem, spróbował zdmuchnąć świeczkę, lecz bez powodzenia. Ścisnął więc knot opuszkami palców, oparzył się i syknął. Mistrz katowski rozsierdził się i bez pośpiechu zdławił płomień dłonią, popisując się pogardą dla bólu. Gderliwie przemówił: - Pociągnęliśmy tylko trochę, Wasza Miłość. To był jakiś mięczak. Niczego nie wytrzymał. - Odpowiecie za to! - krzyknął Havel. Ulżyło mu, kiedy naprzeciw siebie zobaczył chłopca, któremu w knajpie nie powinni nawet podać piwa. Jego Miłość zwrócił się do sędziego. - Kto to? Jan Mateusz Vohrubka padł na kolana. - Spróbuj się nie unosić, Wasza Miłość i nie sprowadzaj na nas wszystkich zagłady.Ten człowiek jest silniejszy niż wszyscy cesarze i królowie, silniejszy nawet od Ojca Świętego! Ten człowiek, panie, jest jednym z Dwunastu! Ostatnie zdanie wypowiedział głębokim, zamierającym głosem i dokończył je z czołem przyciśniętym do podłogi. Młodzieniec przewrócił pijackimi oczyma.Sędzia pochylił się ku niemu. - Przyszli razem, Wasza Miłość, wykrzykiwali sprośne rzeczy, wymyślał nam od bydląt. To nie byle kto. - Czy jest tak, jak mówi alchemik? - spytał młodzieniec. - Nie - odpowiedział głośno Havel. Doszedł do wniosku, że najwyższy czas skończyć z tą maskaradą. - Pan jest najwyższym autorytetem w mieście? Młodzieniec zdumiał się, jak można zadawać tak głupie pytanie, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć uprzedził go sędzia. - Nie wiesz, że Jego Miłość... - To nieważne - przerwał mu Havel. - Wszyscy musicie zdać sobie sprawę, że nastał czas wielkich przemian. - Ma rację, Wasza Miłość. Trzynasta brama się otworzyła - wymamrotał przy ziemi alchemik. - A ty też skończ pleść bzdury. Już od czterech dni oddziela was od świata ściana zielonego światła. W swojej nieświadomości uważaliście to zapewne za jakiś cud... - Dzieło szatana! - surowo powiedział szlachcic. - Cud czy dzieło szatana, to nieistotne. Rzeczywistość jest zupełnie inna. Alchemik pokręcił tylną częścią ciała wyrażając aprobatę. - Ta ściana zielonego światła to... jak by to wyjaśnić... Za nią zaczyna się świat zupełnie inny niż potraficie sobie wyobrazić. Wy tutaj żyjecie na początku wieku siedemnastego. Ale tam za ścianą jest wiek dwudziesty pierwszy, tam jest rok dwa tysiące trzydziesty pierwszy! Havel nie miał złudzeń, że ta informacja wywrze na słuchaczach jakiekolwiek wrażenie. Nie mogli zrozumieć nic z tego, co im opowiadał. Taką świadomość mieli wszyscy członkowie konsylium, które zwołano na gruncie Akademii Nauk wkrótce po tym, kiedy w północnych Czechach pojawiła się pierwsza anomalia czasowa o nie znanym dotąd rozmiarze. Do tej pory były to mikroanomalie wielkości śnieżnej kulki, ale teraz, po raz pierwszy od rozpoczęcia prób z parasyngularnością, powstała anomalia o średnicy ponad dziesięciu kilometrów. Jak to tym ludziom wyjaśnić? Czy potrafią zrozumieć, że znaleźli się cztery wieki później w strumieniu czasu? Konsylium, które zapewne obraduje również w tej chwili, podzieliło się na dwa obozy. Część jego członków proponowała radykalne cięcie. Trzeba przedostać się do anomalii, wyprowadzić uwięzionych w niej ludzi i bez skrupułów adaptować. Przedstawiciele różnych dziedzin nauk społecznych ostro zaprotestowali, odwołując się przy tym do zasad etyki. Twierdzili, że trzeba stworzyć takie warunki, żeby ludzie wewnątrz anomalii w spokoju dokonali żywota tak, jak do tego przywykli. Adaptacja oznaczałaby ujmę w ich wolności osobistej, skrzywiłaby ich osobowość. Może tylko dzieci, w odpowiednich warunkach, dałoby się wyprowadzić na zewnątrz i stopniowo przystosowywać do życia dwudziestego pierwszego wieku. Trzeba więc infiltrować w środku anomalii zespół specjalistów, którzy stopniowo, krok po kroku, w sposób kontrolowany będą zmieniać warunki życia tak, aby w ciągu kilkudziesięciu lat... Ach, Boże, pomyślał Havel, który sam był zwolennikiem tej drugiej koncepcji, dopóki nie przekroczył Bariery i nie przekonał się, jak faktycznie wygląda życie w środku anomalii, mój Boże, czy ktoś potrafi wyobrazić sobie grozę sali tortur? Grozę lipy obwieszonej trupami? Odchrząknął i nawiązał do przerwanego wykładu. - Za ścianą zielonego światła, nazywamy ją Barierą, jest zupełnie inne życie. Szybko do niego przywykniecie. Jest o wiele piękniejsze, wygodniejsze, przyjemniejsze niż to tutaj. Ludzie pracują tam bez wysiłku... Młodociany szlachcic ze znudzeniem wzruszył ramionami i rozejrzał się za najbliższym kuflem. Trochę to Havla zdopingowało, ale zarazem mu przypomniało, jak wielka przepaść dzieli jego myślenie od myślenia tych ciemniaków. - Zapewniam was, że mamy tam również to piwo, które sobie tak upodobaliście. Starczy go dla wszystkich. Przyzwyczaicie się. Szlachcic się napił. Nieźle sobie poczyna jak na siedemnastoletniego gołowąsa, pomyślał Havel. I emanował z niego autorytet, jakiego mógłby mu pozazdrościć nawet profesor Lippert. - Mówże - powiedział młodzieniec. To oznaczało: masz ostatnią szansę, do tej pory słuchaliśmy samych bzdur. - Nasi naukowcy... nasi alchemicy - poprawił się Havel - przeprowadzili eksperyment. W swoich... pracowniach... sztucznie stworzyli zarodek wszechświata. jest to jajko, z którego rodzą się gwiazdy, planety, wszelka energia i materia kosmosu. Co by powiedzieli jego koledzy, gdyby usłyszeli taką teorię parasyngularności... popękaliby ze śmiechu! "Ale chciałbym ich widzieć na moim miejscu" - myślał Havel. "A czy mam inne wyjście? Muszę się przystosować do ich myślenia". - Ci alchemicy... - kontynuował, ale szlachcic, wreszcie zainteresowany jego wykładem, przerwał mu pytaniem. - Cesarscy alchemicy? Pan Filip Lang z Lagenfels? Pan Johannes Frank z Frankhenfels? "Ciężko będzie" - pomyślał Havel. - Są to zupełnie inni mędrcy, których imion nie znacie. - Dlaczego Jego Wysokość Cesarz nie powołał ich do swoich służb? - Cesarz nie żyje, nie rozumiecie tego? Już od ponad czterystu lat! Ludzie, proszę, wysłuchajcie mnie. Zapomnijcie o kształcie świata, jaki znaliście. Już od jutra wszystko będzie inaczej. Przyjdą moi przyjaciele... - Co zrobili ci... nieznani alchemicy? "Muszę ich wziąć na patetyzm" - zdecydował Havel. Rozłożył ręce i z czołem wzniesionym w górę z czcią przemówił. - Otworzyli bramę do gwiazd. - Nie! Jan Mateusz Vohrubka jęknął i podniósł się na kolana. - Nie! Niech Wasza Miłość go nie słucha! Już to pojąłem... On... - wskazał palcem Havla - on nie jest jednym z Dwunastu. - Czy to prawda? - spytał ostro szlachcic. Havel wzruszył ramionami. - Nigdy nie twierdziłem, że tak jest. Tylko ten stary wariat sobie ubzdurał, że jestem jakimś magiem czy Mistrzem... - To wspólnik tego... - alchemik pokazał za siebie, na udręczone resztki biednego doktora Ivana Trziski. - Owszem - powiedział Havel. - To mój przyjaciel doktor Ivan Trziska. Jego śmierć jest tragiczna, ale nie obawiajcie się, nie będziecie za nią ukarani. Na terenie anomalii jeszcze przez jakiś czas będą obowiązywać nadzwyczajne prawa i zasady... - Czyli wspólnik - powiedział młodzieniec, mnąc sobie brodę porośniętą cienkimi bladymi kłaczkami. Z zadumą spojrzał na mistrza egzekucji, który pochylił głowę w pokłonie - ucieleśnienie gorliwości. Potem spojrzał na alchemika. Ten ciągle jeszcze klęczał obok domniemanego Mistrza, patrzył na niego, ale już nie z szacunkiem i pokorą, ale z nienawiścią. - W świecie, z którego pochodzę i w którym wkrótce wy również się znajdziecie, każde dziecko ma więcej wiadomości niż ten oszust - rzucił Havel wskazując Jana Mateusza Vohrubkę. - Oszust! - powtórzył potępiony uczony. - Mnie będzie wyzywać od oszustów, on, który przed chwilą twierdził, że nieznani alchemicy... - Oczywiście - Havel z satysfakcją wbił mu szpileczkę. - Tobie nieznani alchemicy. Już jako dzieci przewyższali cię wiedzą. - Dość - powiedział Jan Mateusz Vohrubka, wstał i zrobił krok do przodu. Doktor nauk ścisłych Havel znalazł się za jego plecami. - Już dość. Moja cierpliwość jest przeogromna, ale nie nieskończona. Wasza Miłość, przyczyną wszystkich wydarzeń ostatnich dni jestem ja, i zwracam się do ciebie jako najwyższego przedstawiciela władzy świeckiej, z prośbą o ochronę przed utratą honoru. Krótko spojrzał na Havla i ciągnął. - Ten oszust twierdzi, że jacyś - pozwólcie, że się zaśmieję - nieznani alchemicy otworzyli bramę do gwiazd. Wasza Miłość, trzynastą bramę otworzyłem ja. Havel przypomniał sobie, że ten kudłaty szaleniec plótł coś o trzynastej bramie już w pierwszych chwilach spotkania. - Poleć, panie, tym pachołkom, by odeszli. Teraz, kiedy wyzbył się pokory, z całą pewnością udawanej, emanował z niego autorytet, w którym gubiło się poważanie tego dostojnego młodzieniaszka, chociaż był on, jak powiedział uczony, najwyższym przedstawicielem władzy świeckiej. Młodociany wielmoża natychmiast usłuchał i niecierpliwymi, trochę zniewieściałymi gestami wygonił wszystkich z sali jak gospodyni wypędzająca gniewnymi "a sio" drób z sieni. Exodus nie obszedł się bez drobnych incydentów, jak upadki ze schodów, bolesne kolizje z ostrymi narzędziami tortur i podobne - wszak z wyjątkiem mistrza katowskiego, pisarza i pomocników wszyscy byli pijani. Lecz wreszcie zapanował spokój i przedstawiciel władzy świeckiej mógł się poświęcić temu przedziwnemu przypadkowi. - Jak Waszej Miłości wiadomo, do Ogrodu Filozofów prowadzi brama potrójnie zamknięta i opatrzona ryglem. Młodzieniec skinął i zerknął jak na to reaguje ten podejrzany człek, najpierw rzekomy Mistrz, jeden z Dwunastu, potem samozwańczy emisariusz Nieznanych Alchemików, a w rzeczywistości zapewne kanciarz i złodziej. Havel w ogóle nie reagował, tylko gorączkowo rozmyślał jak się wydostać z tej kabały. Przypomniał sobie radę majora Pospiszila, której jednak nie wysłuchał - jaka szkoda! Naprawdę, ze wszystkich zdobyczy wiedzy i techniki dwudziestego pierwszego wieku w tej sytuacji najbardziej by mu się przydała stara, niezawodna spluwa. Alchemik kontynuował wywody. - Dwanaście bram należy otworzyć i przejść przez nie, nie bez niemałych cierpień. Materię należy najpierw oczyścić, potem rozpuścić. Po rozdzieleniu żywiołów trzeba je ponownie połączyć, zostawić, by przegniły, a po zgęstnieniu i przeniknięciu przedestylować, i wierz mi, Wasza Miłość, że jest to praca żmudna i niewdzięczna. Po oczyszczeniu, czyli sublimacji następuje zakwaszenie, czyli fermentacja, a po uszlachetnieniu i rozmnożeniu pożądany cel mamy na wyciągnięcie ręki. Lew zostaje ukoronowany. Wielkie dzieło dopełnione, zwycięzca nad materią jest witany w Ogrodzie Filozofów i zaproszony na ucztę, na której częstują go złotymi jabłkami. - To wszystko wie każdy uczeń nauk hermetycznych - warknął młodzieniec. Gadania alchemika słuchał nie po raz pierwszy i, jak Havel mógł wywnioskować z jego energicznego potakiwania, uważał się za znawcę nauk tajemnych. - Ja przeszedłem przez dwanaście bram - powiedział cicho alchemik. Młodzieniec skrzywił się i spojrzał na Havla, który się uśmiechnął. Alchemik miał wzrok wbity w popękaną powierzchnię stołu i patrzył na nieapetyczne resztki żarcia jakby to były skarby w sercu Galaktyki. - Ja przez nie przeszedłem, ale nie spocząłem w ocienionej altanie Ogrodu Filozofów, nie okazałem zainteresowania kuszącymi jabłkami. Opatrzność boska pozwoliła mi zrozumieć, że jest to ukryta pokusa, subtelna pułapka zastawiona na adepta. Oświecony kroczyłem dalej i w ciemnym kącie ogrodu, gdzie poza chwastami i ziołami nic nie rosło, znalazłem na wpół połamane, zwykłym haczykiem zamknięte wrota. Wystarczyło leciutko pchnąć palcem i zawiasy puściły, wrota się otworzyły, a ja wszedłem i zrozumiałem, że to Trzynasta Brma, o której istnieniu nie miał pojęcia ani Hermes Trismegistos, ani Raymundus Julius, ani Albertus Magnus. Była to brama do gwiazd. Młodzieniec najwyraźniej tracił zainteresowanie i był ciekawy raczej cudzoziemca, którego wprawdzie również uważał za oszusta, ale przynajmniej zabawnego. Havel wzruszył ramionami i nie prosząc o pozwolenie przysiadł na przewróconej, leżącej opodal beczce zakładając nogę na nogę. - Stworzyłeś Kamień Filozoficzny? - obojętnie spytał chłopak. - Kamień to drobnostka, jedynie prolog - odpowiedział uczony. - Trzynasta Brama prowadzi do stworzenia Punktu Początku. Doktor Havel cichutko westchnął. Już się zdecydował: poczeka na pomoc z zewnątrz. Sam, choćby posiadał dar wymowy spikera plastywizyjnego, nie przekona tych ludzi. Adaptacja potrwa długo. I kto wie ilu z nich psychicznie podoła przejściu przez przepaść czterech stuleci! Mają głęboko zakorzenione przesądy... stosunki społeczne... system wartości moralnych. Nie, nie będzie sobie łamać tym głowy. Jest przecież fizykiem, umysłem ścisłym. To problem dla pedagogów, socjologów, psychologów. Alchemik spojrzał na Havla. - Wiem, że nie jesteś zwykłym człowiekiem - powiedział cicho. - Nazwałeś mnie oszustem. - Nie... nie jesteś oszustem. To próba, prawda? Jesteś Mistrzem, jesteś jednym z Dwunastu, a jedenastu pozostałych czeka na twoje rozkazy? - Niech ci będzie, stary. jestem Mistrzem. Alchemik sięgnął za pazuchę i wyciągnął podniszczony skórzany mieszek. - Punkt Początku. Jest tutaj. Już poprzednio, w trakcie jego przemowy, doktor Havel zrozumiał, że ów "Punkt Początku" jest zapewne czymś w rodzaju parasyngularności.Czemu takie pojęcie nie mogłoby się pojawić w poplątanej, zabobonnej terminologii alchemików? Przecież słowo "atom" też ma dwa i pół tysiąca lat. Uczony uśmiechnął się do niego i dopiero teraz w pełni rozwinęły się wachlarzyki zmarszczek w kącikach jego żywych oczu. Delikatnie potrząsnął woreczkiem. Mam go tutaj, oznaczał gest alchemika. Doktor Havel histerycznie się roześmiał. Do stworzenia parasyngularności musiały się połączyć potencjały naukowe i techniczne całego świata. Na głębokości piętnastu kilometrów pod Mont Blanc wydrążono jamę wielkości kilometra sześciennego. Akumulatory elektrowni termonuklearnych zasilały kolosa zdolnego rozpętać moce trzykrotnie większe niż znane we wszechświecie. Tylko w warunkach tego niewyobrażalnego Inferna można przejść z poziomu energii na poziom stosunków niekauzalnych, jak już w roku 1951 przewidział nieznany profesor gimnazjum w Tallinie Tadeusz Prus. Parasyngularność tam powstała, żyła swoim nie do końca wyjaśnionym życiem, przejawiała swoje istnienie, może niedozwolone, pulsowała, nawiązywała kontakty, którym nie stały na przeszkodzie nawet gwiezdne mgławice, a tutaj ten brodacz trzyma ją w woreczku na tytoń! Śmiał się i śmiał, rozbolał go brzuch, w oczach zalanych łzami rozmazał mu się obraz, upadł, ale śmiał się dalej, ponieważ nie mógł się nie śmiać. Opadło z niego napięcie, wszystkie przerażające doznania ostatnich dni w nim eksplodowały, nie potrafił utrzymać moczu, młócił wokół siebie rękoma, kopał, walił dłońmi w kamienną posadzkę i się śmiał. Na młodzieńcu nie zrobiło to większego wrażenia. Często bywał gościem w sali tortur, przychodził tak sobie, z przyjaciółmi, dla rozrywki, i gwałtowne wybuchy uczuć były tu na porządku dziennym. Poświęcił więc uwagę uczonemu i jego mieszkowi. Alchemik cofnął się i przycisnął woreczek do serca. - Co to potrafi? - zainteresował się młodzieniec. - Wszystko... i nic - niejasno odpowiedzia mag. - Robi złoto? - Również. Doktor Havel, rzekomy Mistrz, jeden z Dwunastu, bezsilnie zwijał się na ziemi w histerycznym ataku. Młodzieniec wstał, zatoczył się obchodząc stół, ale w samą porę podparł się lewą ręką. Prawą położył na pochwie wielkiego miecza. - Pokaż. "Panie, pomóż mi" błagały oczy maga, ale bezsuktecznie wbijały się w śmiejącego się Havla. Młodzieniec stanął w rozkroku i dał do zrozumienia, że miecz nosi nie od parady. - Wasza Miłość raczy się odsunąć, eksperyment może być niebezpieczny - poprosił uczony z nadzieją, że zyska na czasie. Młody szlachcic posłuchał, ale odstąpił tylko pół kroku. Alchemik znalazł na półce ołowianą kulę, która, odpowiednio rozgrzana, bywała wkładana do ust złoczyńcom, którzy dopuścili się kradzieży kur, gęsi i kaczek. Położył ją na dłoni i lekko potarł woreczkiem. Kula natychmiast się zazłociła. - To złoto? - nie dowierzał młodzieniec. - Najczystsze. - Pokaż! - Nie dotykaj, panie. Jest rozpalona. Młodzian się skrzywił, sięgnął po złotą kulę, ryknął i odskoczył. Oparzył się, aż zasyczało, na chwilę do smrodu sali tortur dołączył swąd spalonej skóry. - Ostrzegałem - powiedział alchemik z łagodnym uśmiechem. Młodzieniec wytrzeszczył na niego oczy. Uczonemu to pochlebiło i, licząc na to, że lada chwila Mistrz, jeden z Dwunastu, opanuje ten niechlubny swój stan ducha, a może z zupełnie innego powodu zadecydował, że pokaże jeszcze jeden numer. Podszedł do koła tortur, na którym cały czas wisiały nędzne szczątki doktora Ivana Trziski, obluzował przekładnię i nie bez widocznego obrzydzenia, ale bez widocznego wysiłku fizycznego przysunął obie części udręczonego ciała do siebie. Potem potarł mieszkiem czoło, serce, pępek i przyrodzenie trupa. Trup się poruszył. Młody szlachcic znowu krzyknął, jeszcze głośniej niż poprzednio, gdy się oparzył. Doktor Trziska usiadł, potoczył wokół siebie nieprzytomnym wzrokiem, a kiedy rozpoznał ponure rekwizyty sali tortur, jął rozpaczliwie jęczeć błagając o litość. Doktor Havel uspokoił się. Czkając i postękując przewrócił się na bok, potem usiadł, a kiedy ujrzał ożywionego kolegę zamarł bez oddechu, przestał czkać i łzawić, i chyba nawet serce w nim zamarło. - Taka jest moc Punktu Początku, Mistrzu, jak ci zapewne wiadomo. Czy mogę uznać próbę za skończoną? Alchemik ukląkł i złożył głęboki ukłon. - Dwanaście bram, dwunastu mistrzów. Jak odkryłem Trzynastą. Czy jestem więc... - zaciął się - tym Trzynastym? Doktor Trziska przestał jęczeć nie widząc nigdzie swoich oprawców, doktor Havel również złapał oddech. Obaj przedstawiciele nauki dwudziestego pierwszego wieku nie prezentowali się najlepiej. Doktor Trziska był nagi, brudny, skatowany, pokryty guzami, siniakami, krwiakami i szramami. Doktor Havel, wytarzany w brudzie posadzki, lepki od własnego moczu, wyglądał jeszcze gorzej - strasznie, a na dodatek komicznie. No, a Jan Mateusz Vohrubka klęczał i prosił jak chłopiec, żeby wpuszczono go gdzieś, gdzie go nie chcą. Tak rozmyślał w pijanym widzie przedstawiciel władzy świeckiej o siedemnastu wiosnach życia, co prawda zahartowany wychowaniem i dotychczasowymi przeżyciami, których, wierzajcie, nie było mało. "To gnojki" - pomyślał - "i nie muszę się ich bać". - Daj mi to - powiedział i wyciągnął miecz. - Nie - odparł Jan Mateusz Vohrubka. Przycisnął mieszek do serca i zamknął oczy. Miecz świsnął, tępo chrupnęło, kiedy trafił na szyję, ale ponieważ był to druzgocący cios, głowa odskoczyła, aż mistrz katowski mógłby pozazdrościć. Korpus jednak nie zwalił się na ziemię, zachował poprzednią pozycję. Młodzieniec odrzucił miecz, zawahał się, przełknął ślinę, ale po chwili się przemógł, podszedł do trupa i z wysiłkiem rozwarł palce zaciśnięte na mieszku. Doktor Trziska w ogóle nie rozumiał, co się dzieje, ale jego towarzysz lepiej się orientował. - Lepiej tego nie ruszać - ostrzegł młodego zabójcę, który podejrzliwie na niego spojrzał. Doktor Havel wstał i podszedł do niego. - Niech mi pan... niech mu pan wróci życie. Musi pan to zrobić! Szlachcic, dzierżąc w lewej ręce woreczek, niechętnie położył wyprostowane ciało na plecy, wyprostował mu nogi i przysunął głowę do szyi. Dotknął czoła, okolicy serca, pępka i członka, ale nic się nie stało. "Tak to jest z tymi szarlatanami" - pomyślał z gniewem Havel. Same szwindle, salonowe zabawy. Ale potem sobie uświadomił, że trik z reanimacją na pół przerwanego ciała graniczy z cudem. A niepowtarzalność jest podstawową zasadą fizyki niekauzalnej, podszeptywał mu głos wewnętrzny. - Nie da rady - wychrypiał młodziek. - Niech to diabli wezmą! Zaklął, żeby dodać sobie odwagi. Potem rozwiązał troczek, otworzył mieszek i zajrzał do środka. Havel uległ ciekawości i również zajrzał. Wewnątrz mieszka ziała przepaść, wobec której jama w masywach skalnych Mont Blanc była szufladą dziecięcego stolika. Była ciemna, a jednak obszerna, przestronnie konkretna, jakby wionęło z niej przeczuciem odległości. A w środku, chociaż wydawało się to niezrozumiałe, ciemno świecił Punkt Początku. W czerni dyszącej przestrzenią wydzielała się energia. Havel bezskutecznie przekonywał samego siebie, że w woreczku niczego nie ma, że to zwykła halucynacja, omam, przywidzenie. Nie potrafił oderwać wzroku od tego widoku. - To niemożliwe - jęknął młodzieniec i zanim Havel zdążył mu przeszkodzić, odwrócił mieszek dnem do góry, nastawiwszy pod niego dłoń. Czarny diament zabłysnął na dłoni zbrukanej zbrodnią. Havlowi zakręciło się w głowie. W okamgnieniu młodzieniec się spłaszczył, pozbył się jednego wymiaru, został lustrzanym odbiciem kogoś, kto może gdzieś kiedyś żył, podobny do wciśniętego między dwie szyby kartonowego manekina; zjawa zafalowała w powietrzu, powiększyła się, czy może skurczyła - tego Havel nie zdążył dostrzec, i w czasie krótszym niż błysk iskry zniknęła. Havel usłyszał westchnienie. Obejrzał się. Jego kolega Trziska stał tam i spoglądał na niego ze zdumieniem. - Co to było? Co tu się dzieje? - Musimy zwiewać... zanim tamci wrócą. - Tak nie mogę - zaprotestował Trziska. Przez chwilę szperali, aż wreszcie znaleźli jakieś odzienie, zapewne zerwane z ciała któregoś z nieszczęśników. Trziska wyglądał w nim jak strach na wróble, ale chyba mu to nie przeszkadzało. Chciał stąd zniknąć jak najszybciej. Zwiać, zwiać stąd, to była jedyna myśl, którą był w tej chwili w stanie wyartykułówać. Havel niepokoił kłopotliwy chłód w nogawkach, ale zdecydowanie nie miał zamiaru odwlekać ucieczki przez taką błahostkę. Schody, po których panowie prosto z gospody schodzili do sali tortur, na szczęście nie były strzeżone, nie było na nich nawet krat czy drzwi i z przerażającego pomieszczenia wydostali się bez przygód, które bez wątpienia byłyby fatalne w skutkach. Gospoda była pusta, nawet karczmarz opuścił swoje strategiczne miejsce przy beczce, stał teraz przy wejściu i przyglądał się czemuś, co się działo na ulicy. A był to zapewne widok nie byle jaki, ponieważ z dworu dobiegał wrzask, wywołujący brzęczenie szyb w oknach. Uciekający naukowcy zamarli, kiedy ujrzeli rozłożyste plecy karczmarza, ale potem nabrali odwagi, odepchnęli go i nie zwracając uwagi na przekleństwa wyśliznęli się na ulicę, gdzie szybko zmieszali się z tłumem. - Patrz! - krzyknął Havel pokazując na niebo. Było niebieskie, tylko ciężkie chmury płynęły po nim jak statki z ładunkiem deszczu. - Bariera... zniknęła - powiedział Trziska. Ludzie krzyczeli, podskakiwali, cieszyli się. Opadła z nich groza ostatnich dni i teraz dawali upust radości. - Nasi tu będą lada chwila - zauważył Havel. - Chyba że... - Co... chyba że? - Chyba że się zdecydowali na jakiś powolny program adaptacyjny. Żeby tych biedaków uchronić przed kolejnym szokiem, rozumiesz? - Jak bym ich... - mruknął Trziska, który najwyraźniej z tymi biedakami miał niemiłe doświadczenia, ale nie skończył. Zastąpił im drogę sędzia w towarzystwie dwóch halabardników. Inni zbrojni kotłowali się ze wszystkich stron. - Ja... my... - zaczął Havel, ale sędzia trzasnął w powietrze trzymanym w ręku biczem. - Ty jesteś tym przyjacielem Mistrza Jana, a ciebie też skądś znam - powiedział. - Pewno też z ciebie niezłe ziółko. Ale niech wam będzie. Przyjechali żołnierze księcia i pan kapitan ogłosił generalną amnestię. Możecie iść, jesteście wolni. Macie piekielne szczęście. - Skąd przyjechali ci żołnierze? - spytał doktor Havel. Wypowiedzenie tych słów kosztowało go wiele trudu, zaczął bowiem przeczuwać, co się stało: razem z młodocianym wielmożą zniknęła również anomalia czasowa. A oni dwaj zostali po tej gorszej stronie już nie istniejącej Bariery! Sędzia się uśmiechnął. - Skąd by, jak nie z Żatca? No biegnijcie, biegnijcie, łaska pańska na pstrym koniu jeździ, jeszcze pan kapitan się rozmyśli i powplata was w koło. Biegnijcie, dopóki los wam sprzyja! Posłuchali i biegli, ale nie do Żatca, ale w odwrotnym kierunku, do Pragi, gdzie dotarli po trzydniowej podróży i zaraz po przyjściu, na Moście Karola mogli podziwiać powóz Jego Cesarskiej Mości Rudolfa II, jadący w stronę Starówki, do Żydowskiego Miasta, gdzie Jego Wysokość zamierzał odwiedzić mieszkanie uczonego rabina Jehudy Lowe, syna Bezalela, gdzie - jak później powiadano - rabin dokonywał prób z camera obscura, poprzednikiem aparatu fotograficznego. A doktor Havel i doktor Trziska przy tym byli, przynajmniej jako widzowie na moście! Po prostu mieli szczęście. Epilog Żatecka anomalia zniknęła tak samo nieoczekiwanie, jak się pojawiła, a jej powstania i zaniku jeszcze nikt przekonująco nie wyjaśnił. Dzisiaj już tylko my wiemy, co się w środku działo i jakie losy spotkały dwóch obiecujących naukowców, Jana Havla i Ivana Trziskę. I również tylko my wiemy, że powstanie anomalii absolutnie nie było przypadkowe: przecież według praw fizyki niekauzalnej wszystkie parasyngularności są ze sobą w kontakcie, bez względu na różnice w czasie i przestrzeni. Jeśli chodzi o Havla i Trziskę, w foyer Instytutu Fizyki Niekauzalnej odsłonięto ich płytę pamiątkową. Jeśli tam kiedyś traficie, byłoby miło z waszej strony, gdybyście położyli na niej choćby mały kwiatek. Przełożyła Joanna Czaplińska ONDREJ NEFF Autor nie tylko znakomity, ale i płodny, nic więc dziwnego, że często gości na naszych łamach ("Fantastyka" nr 5/86, 12/88, 10/89; "Nowa Fantastyka" nr 6/90). Opowiadanie "Brama numer 13" zdobyło na konwencie "Parcon 90" nagrodę Ludvika. Neff zwyciężył tam również w kategorii powieści (za "Mesic meho zivota"). Gratulujemy!