Nagórski Kazimierz - Pies

Szczegóły
Tytuł Nagórski Kazimierz - Pies
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Nagórski Kazimierz - Pies PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Nagórski Kazimierz - Pies PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Nagórski Kazimierz - Pies - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: KAZIMIERZ NAGÓRSKI Tytuł: pies Z "NF" 11 JEST PAN Z MIESIĘCZNIKA "MÓJ PIES" i chce pan wiedzieć więcej niż to, co w małych wzmiankach napisała prasa. No dobrze. Niech więc pan wie, że cała ta sprawa nie wydarzyłaby się, gdybyśmy nie kupili domu. A wszystko zaczęło się tak. Jechaliśmy z mężem podmiejskim pociągiem do moich rodziców, bo zdecydowaliśmy się powiedzieć im. Jestem, jak Pan widzi, w ciąży. Wtedy jeszcze nie było widać, ale byliśmy tym mocno poruszeni. Mówiliśmy ciągle o jednym. O naszej przyszłości z dzieckiem. Na jednym z przystanków, wie pan, tam, gdzie jest ten szpital dla wariatów, wsiadła kobieta, a że naprzeciwko było wolne miejsce, usiadła przy nas. Trochę mi było smutno, bo nasze mieszkanie w centrum to niewielki pokój z kuchnią, powiedziałam więc do męża: "Szkoda, że nie możemy mieć domu, dziecko miałoby dużo więcej miejsca do zabawy". Wtedy ta kobieta spojrzała na mnie i zapytała: "Jest pani w ciąży?", a ja na to: "Tak, jeszcze nie widać, ale to już trzeci miesiąc", i dumna uśmiecham się do niej i nagle spostrzegam, że jest bardzo blada, a po jej policzku płynie łza. Szybko ją wyciera i mówi: "Mogę wam sprzedać dom, bo wyjeżdżam na stałe za granicę. Nie chcę dużo. Dom możecie obejrzeć już. To na następnym przystanku". Tydzień później dom był nasz. Kupiliśmy go, jak to się mówi - "za psie pieniądze", ale były to przecież wszystkie nasze niewielkie oszczędności i to, co dostaliśmy ze sprzedaży mieszkania w centrum, więc jak zobaczyłam wtedy, dwa tygodnie temu, tego zamaskowanego bandziora, z tym ogromnym rewolwerem w ręku i mojego męża, leżącego w salonie twarzą do podłogi, to myślałam, że zemdleję. A ten wymachuje bronią i wrzeszczy: "Pieniądze i kosztowności, ale to już, bo mu łeb rozwalę jak psu". KUPIŁEM ten dom z myślą o niej. Stał na uboczu i miał dość ponury wygląd. Przez wiele lat był niezamieszkały i wymagał remontu. Zamierzałem nie tylko całkowicie zmienić jego zewnętrzny wygląd, ale także jego wnętrze. Kiedy wszedłem do środka, zobaczyłem z korytarza po prawej obszerną staroświecką kuchnię, za nią zrujnowaną łazienkę, po lewej - mroczny salon, dalej były cztery sypialnie, z wejściami naprzeciwko, a na końcu biblioteka. Stanąłem zachwycony. Ten pokój był największy i najwyższy, ozdobiony na prawej ścianie wielkim weneckim oknem. Nieco odsunięte od okna stało sędziwe, rzeźbione, dębowe biurko, a po obu jego stronach dwa identyczne, obrotowe krzesła z poręczami - w tym samym stylu. Ściany - od podłogi do sufitu - zastawione były drewnianymi regałami, zdobionymi pokrętnym secesyjnym ornamentem, a na nich - czasem równo, prosto i karnie, a czasem niesfornie i w nieładzie - ustawione były książki. Tysiące tomów. W lewym kącie biblioteki stały wygodne i dość wysokie schody z poręczą. Miały kółka i łatwo je było przesuwać. Biblioteka pozostanie. W takim stanie, jak jest. Trzeba tu tylko odkurzyć i posprzątać. Tak postanowiłem. I tak się stało. Jestem ekonomistą. Pracuję w banku i jak na mój wiek, 29 lat, mam wysokie stanowisko. Jestem kierownikiem działu. Nie zarabiam źle, ale na kupno i remont tego domu nie mógłbym sobie pozwolić. Kupiłem go dzięki mojemu wujowi. Świętej pamięci. Nie uprawiałem sportów, bo jestem trochę za niski i trochę za ciężki. Spójrzmy prawdzie w oczy - jestem gruby. Mam też krótki wzrok i coraz większą łysinę. Ale mam też zalety - jestem bystry, inteligentny i dowcipny. I jestem świetnym ekonomistą. Jestem od niej trochę starszy. Znam ją od dobrych kilku lat. Eteryczna, ciemnowłosa, niebieskooka. Kiedy ją widzę, drżą mi ręce i wysycha gardło. Moja wielka miłość. Gdy dom będzie gotowy, musi wystarczyć mi odwagi na oświadczyny. DOM jest gotowy. Oświadczyny przyjęte. POBRALIŚMY SIĘ i zamieszkaliśmy w naszym domu. Szczęście. Złapałem Pana Boga za nogi. Miałem pracę, którą lubiłem. Dom, który dawał mi wytchnienie i odpoczynek. Kobietę, którą bardzo kochałem i która wtedy odwzajemniała moje uczucia. Rok szczęścia. Szczęście mężczyzny jest inne niż szczęście kobiety. Dziecko. Tego bardzo pragnęła moja żona. Po roku nieudanych prób poszliśmy do lekarza. Razem. Badania wykazały, że nie możemy mieć dzieci. Ani ona, ani ja. Były łzy. Była rozmowa, po której nic nie postanowiono. Kilkudniowa sucha, bezbrzeżna, czarna rozpacz. A potem dostałem psa. Szczeniaczek. Psie dziecko. Mały, bardzo nieporadny jeszcze - husky, z niebieskimi oczami i potężnymi, jak na takiego malca, łapami. I pierwszy raz - od tamtego dnia - zobaczyłem uśmiech na twarzy mojej żony. Nie trwało to długo. Trzy, może cztery dni. Do mojej świadomości jednak dotarło po kilku tygodniach, kiedy stało się brutalną prawdą. Pies zajął moje miejsce. Pozornie było jak dawniej. Posprzątane, zadbane, przygotowane i wyprane. Tylko nie było już piątkowych romantycznych albo wesołych kolacji we dwoje, szalonych sobotnich wypraw na zakupy, niedzielnych leniwych poranków. Nie było nawet wspólnego oglądania telewizji ze śmiesznymi, głupawymi komentarzami. Dla niej był pies. Dla mnie - puste wieczory i samotne noce. Nie chciała się ze mną kochać. Nie podała przyczyn. Nawet rozmawiać o tym nie chciała. Zazdrościłem psu. Wszystkiego. Pocałunków i przytulania. Zabaw z patykiem i wesołego turlania się w trawie ogrodu. Jednostronnych rozmów i czułego głaskania po głowie. Cierpliwość. Postanowiłem przeczekać. Zazdrość i puste wieczory zaprowadziły mnie do biblioteki. Książki. Opasłe tomiska i cienkie książeczki. Poważne rozprawy i wesołe opowiadania. Czytałem wszystko. MINĄŁ ROK. Z małego psiaka wyrósł potężny pies. Gdy stawał na tylnych łapach, był wzrostu mojej żony. Byli nierozłączną parą. Darzyła go uczuciem, którego nie zaznałem nawet ja w naszym pierwszym wspólnym roku. Pies odwzajemniał je z czułością i przywiązaniem. Byłem intruzem. Ledwo tolerowanym przez żonę, lekceważonym przez psa. Schudłem. Jedzenie przestało mi smakować. Praca i wieczorne czytanie książek, wieczorne czytanie książek i praca. Pewnej długiej sobotniej nocy natrafiłem na książkę, która nie miała okładki. Brakowało w niej kilkunastu stronic z przodu i nie wiadomo ilu z tyłu. Musiała być stara, bo papier był żółtobrązowy, a kartki postrzępione. Zacząłem czytać. Niezwykła. Traktat o magii. Godzinę później doczytałem się rozdziału "Zamiany", a w nim, że dusza człowieka może zamienić się z duszą zwierzęcia. Muszą być jednak spełnione pewne warunki. A zatem zwierzę musi być wystarczająco duże, musi być noc i księżyc w nowiu, bo nawet odbite światło słoneczne zniweczy zamiar, oraz formuła - bardzo dokładnie przepisana niebieskim atramentem, na czarnym papierze - o wymiarach 9x9 centymetrów. Formuła składała się z szeregu znaków. Potem trzeba tylko przytrzymać papier w wyciągniętych rękach na wysokości oczu i pomyśleć o zwierzęciu. Na koniec były jeszcze dwa zdania: "Powrót nie jest możliwy. Gdybyś jednak chciał tego dokonać - niech Bóg ma cię w swojej opiece". Mój racjonalny, ekonomiczny światopogląd wyszydził te brednie. Ale jeśli to możliwe... Jeśli to możliwe, to znowu mógłbym być z nią. Trochę inaczej niż przed rokiem, ale przecież blisko. Najbliżej, jak tylko można. Spojrzałem na kalendarz. Jutro jest nów. MÓJ MĄŻ ZWARIOWAŁ. Wlazł pod zlewozmywak w kuchni i cieniutko piszczał. Przedtem narobił takiego rumoru w kuchni, że obudziłby każdego z najtwardszego snu. Zadzwoniłam po pogotowie, no i wtedy dał popis. Rzucił się na lekarza szczerząc zęby i pewnie pogryzłby go, gdyby nie pielęgniarze. Dwóch osiłków ledwo dało radę temu chuchrakowi. Kiedy wnosili go do karetki, spojrzał na mnie takim dziwnym, przejmującym wzrokiem. Tydzień później zjawił się lekarz z kliniki psychiatrycznej. Mój mąż jest poważnie chory. Cierpi na zmianę osobowości. Leczenie potrwa co najmniej kilka miesięcy. Przywiózł wszystkie jego rzeczy i kopertę, w której był portfel z dokumentami, zegarek i kawałek czarnego papieru. Będę musiała nauczyć się żyć sama. Te wieczory na odludziu. Dobrze, że mam psa. OD KIEDY JESTEŚMY SAMI, mój pies się zmienił. Łazi za mną krok w krok. Przedtem wprawdzie też łaził, ale teraz robi to inaczej. Teraz chodzi bardzo blisko. Kiedy głaskam go, zerka na mnie niebieskimi oczami i uśmiecha się kpiarsko. Zastanawiałam się, czy pies może się uśmiechać. To nie jest nic innego. Potwierdziła to zresztą historia z listonoszem. Bawiliśmy się w ogrodzie z patykiem. Prosta gra. Rzucam patyk. Pies biegnie, dopada patyk w trawie i wraca z kijkiem w zębach. Przedtem droczył się, niby nie chciał oddać, a teraz nagła zmiana. Wraca, okrąża mnie i ulegle kładzie patyk pod nogi. Rzucam drugi raz - to samo. Biorę patyk po raz trzeci - cały się zjeża i wali prosto do furtki. Na podejściu, tuż za furtką stoi listonosz. Pies poznaje go. Zwalnia. Podchodzi do listonosza, delikatnie, ale stanowczo wyjmuje mu z ręki rulonik z gazetami i korespondencją, spokojnie idzie do domu i kładzie to wszystko na stoliku w przedpokoju. Listonosz uśmiecha się, ale jest blady jak kreda. - Nieźle go pani wyszkoliła w tak krótkim czasie - mówi. Nic nie mówię, tylko myślę, że wcale go nie szkoliłam. Kilka dni później poszliśmy spacerem na skraj parowu. Nie oddalał się zbytnio, ale na skarpie stanął jak wryty. Przez dobrych kilka minut nie ruszał się, a potem wolno i ostrożnie zaczął schodzić w dół. - Wracaj - powiedziałam. Nie usłuchał. Wprawdzie zatrzymał się, ale tylko odwrócił swój piękny, trójkątny łeb i lekko nim pokręcił, jakby chciał powiedzieć - nie. W chwilę później runął po zboczu, w kilka sekund znalazł się na dnie parowu, a potem zobaczyłam tylko, jak gna na złamanie karku dnem parowu w stronę zagajnika. Nie było go godzinę. Kiedy wrócił, mokry i zziajany, nie powiedziałam nic, tylko obrażona ruszyłam szybkim krokiem w stronę domu. Tylko przez chwilę szedł za mną. Kiedy wsunął swoją mokrą głowę pod moją lewą rękę, minął gniew. Wróciliśmy do domu. Następnego dnia spałam długo. Nie zbudził mnie, jak zawsze, wczesnym rankiem, trącając zimnym nosem w rękę albo stopę. Obudził mnie przeciąg, bo zerwał się wiatr i z łoskotem zatrzasnął drzwi. Wrócił w południe. Tuż przed burzą. Pachniał wiatrem i sianem, i czymś jeszcze. Przyjrzałam mu się. Miał leciutko naderwane prawe ucho. Na końcu ranki lśniły kropelki krwi. Lunęło. Nie dał sobie opatrzyć rany. Uciekł na werandę i wystawił głowę na deszcz. Od tego dnia zaczęły się jego ucieczki. Kiedy zamknęłam furtkę na klucz, cały się zjeżył i wydobył z siebie groźny pomruk. Obszedł całe ogrodzenie. Znalazł dogodne miejsce i jednym susem przeskoczył. Potem spojrzał na mnie tymi niebieskimi oczami i ruszył w stronę parowu. Udowodnił mi, że na nic zabezpieczenia. Przestraszył mnie, bo poczułam, jaki może być groźny. Przestał chodzić za mną krok w krok, chociaż nadal okazywał mi wielkie przywiązanie. Ale coraz więcej czasu spędzał poza domem. Bywało, że nie wracał na noc. Dziś też go nie ma. Pójdę poczytać do biblioteki. MORDERCZYNI. Kraty. W zasięgu wzroku kroplówka na tle krat. Nie mogę się ruszyć. Ból. Boli mnie wszystko. Nawet oczy. Uwiera mnie ciało. Płaczę. Wróciłem - więc nieprawdą jest, że nie ma powrotu. "Niech Bóg ma cię w swojej opiece". Niechaj Bóg ma mnie w swojej opiece teraz. Teraz, kiedy nie chcę już swojego ciała. Teraz - kiedy wiem już, co to jest wolność. Teraz - kiedy nie mogę już kochać swojej żony. Nie dała mi żadnych szans. Siedziała na schodach przed domem z dubeltówką wuja na kolanach i kiedy stanąłem w świetle furtki, wypaliła z obu luf. Zabiła mnie. Zabiła mnie - JAK PSA. OZDROWIENIEC. Jestem słaby. Poruszam się wolno, ale chodzę. Nie krępuje mnie już kaftan bezpieczeństwa. Pozwalają mi nawet pójść do ustępu - z pielęgniarzem, rzecz jasna - ale mogę. Dostaję leki. Pastylki i zastrzyki. Przetrwam to. Czekam, aż zjawi się tu moja żona. Może zechce mnie zabić jeszcze raz. Liczę na to. Przez moje zakratowane okno widzę park. Biega po nim wielki - może półtoraroczny - owczarek syberyjski. Jest piękny. Ale i tak nie mam formuły. A nawet gdybym miał, czy jest możliwy drugi raz? POKÓJ WIZYT. Moja żona siedzi przy stole naprzeciwko mnie. Jest blada i wygląda na zmęczoną. Ręce mocno zaciska na torebce. Wreszcie mówi: - Ty podstępny, obłudny egoisto. Zniszczyłeś moje życie. Potargałeś je jak niepotrzebną kartkę papieru. Bez zastanowienia zająłeś miejsce, które nigdy nie było dla ciebie przeznaczone, a potem opuściłeś mnie. To podła zemsta. Na dodatek książka kłamała. Wróciłeś pewnie dlatego, że twoje ciało wciąż tu było. Żywe. Milknie i wtedy zaczynam mówić ja. - Co ty, kobieto, możesz wiedzieć o relacjach między miłością a wolnością? Ty, która przez chwilę nawet nie żyłaś innym życiem. Książka nie kłamała. Nikt nie wrócił, bo nie chciał wracać. Tam nie czeka na nas gwałtowna śmierć. Cóż ty możesz wiedzieć o wolności, jeśli nie znasz zapachu rozrytej przez kreta ziemi, jeśli nie słyszysz cichych, ostrożnych stąpań sarny. Wolność to uderzenia wiatru niosącego niewyobrażalne zapachy, to nagły atak wilka, nocny śpiew sowy. To deszcz i śnieg. To pewność siły łap. Moc zębów. To głupawa zabawa z tobą w patyk. Zrobiłem to, bo bardzo cię kochałem, nie wiedziałem, że znajdę wolność. Wolność to życie najprostsze, jakie tylko można sobie wyobrazić. Bez obłudy, fałszu, małych i dużych kłamstw, zawiłych intryg i pokrętnych tłumaczeń, bez ekonomii i filozofii. Wolność to blady świt i krople rosy, to zapach legowiska lisa. Zabrałaś mi to. Po twarzy mojej żony płyną łzy. Otwiera torebkę. Nie, to nie pistolet. W ręku trzyma czarny kartonik. WRZESZCZY, a ja stoję sparaliżowana strachem i wtedy przez okno do salonu, jak taran, jak szara burza, wskakuje ten ogromny owczarek syberyjski - o ten, co wygrzewa się na słońcu w ogrodzie - a z tyłu, od strony kuchni, ta piękna wilczyca - ta sama, co teraz zachęca go do zabawy - i pada strzał, który robi tę dziurę w suficie, a potem bandzior już leży, na nim owczarek syberyjski z zębami na gardle, ja płaczę, wilczyca odciąga rewolwer pod stół, mąż siada i mówi: "Trzeba wezwać policję" i wtedy ona przynosi mu w zębach telefon. Nie wiem, skąd wzięły się te psy. Ale teraz są już nasze. Mówi pan, że to dziwne? To wcale nie jest takie dziwne. Najdziwniejsze było to, że kiedy przyjechała policja i wszyscy byli zajęci, psy weszły do biblioteki i potargały jakąś książkę. Na drobne strzępy.