Moriel Enrique - Miasto poza czasem
Szczegóły |
Tytuł |
Moriel Enrique - Miasto poza czasem |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Moriel Enrique - Miasto poza czasem PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Moriel Enrique - Miasto poza czasem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Moriel Enrique - Miasto poza czasem - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Strona 5
ENRIQUE MORIEL
MIASTO
POZA
CZASEM
Z hiszpańskiego przełożył
Andrzej Sobol-Jurczykowski
Świat Książki
Strona 6
Tytuł oryginału LA CIUDAD SIN TIEMPO
Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska
Redakcja merytoryczna Mirosław Grabowski
Redakcja techniczna Julita Czachorowska
Korekta
Marianna Filipkowska
Irena Kulczycka
Copyright © Enrique Moriel, 2007
All rights reserved
Copyright © Ediciones Destino, S.A., 2007
Avenida Diagonal, 662-664
08034 Barcelona (Spain)
Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media sp, z o.o., 2009
Świat Książki Warszawa 2009
Świat Książki Sp, z o.o, ul Rosola 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie Piotr Trzebiecki
Druk i oprawa ZPW POZKAL
ISBN 978-83-247-0925-0 Nr 6216
Strona 7
0.
Ten Drugi
Przybywam z lat bez granic, z pogrzebanych miast, z cmenta-
rzy, które do mnie mówią, z pieśni, których nikt już nie pamięta.
Przybywam z rozległego czasu. Dlatego nigdy nie jestem tym sa-
mym, jak nie to samo jest moje miasto, i dlatego nie mogę nadać
nazwy moim historiom.
Kiedy się urodziłem, wielka barcelońska równina, która rozpo-
ścierała się poza gotyckimi murami, była ziemią występku. Były
tam tanie lupanary, jakich nie akceptowano w otoczonym mura-
mi przyzwoitym mieście, żyli tam kuglarze, komedianci wiecznie
przymierający głodem, żebracy i zbiegli przestępcy.
Urodziłem się na tej ziemi.
Choć to dziwne, niedostatek przestrzeni spowodował, że w
krótkim czasie równina występku przekształciła się w równinę
klasztorów. Moja matka - która nauczyła się wielu rzeczy, słucha-
jąc klientów - powiedziała mi, że pierwsze mury Barcelony, te
rzymskie, natychmiast zdusiły miasto do tego stopnia, że musiało
ono wyjść poza umocnienia. W średniowieczu wzniesiono zatem
drugie mury, które z upływem czasu nazwano gotyckimi. Biegły
wzdłuż tego, co dziś nazywa się Rambla, a co wtedy było zwykłym
strumieniem, i mieściło się w nich kilka pięknych bram, jak
5
Strona 8
Puertaferrisa i Canaletas, gdzie przerzucono mostek, aby miesz-
kańcy mogli bezpiecznie przechodzić nad wodą. Klienci mojej
matki wiedzieli tak dużo, gdyż w większości byli duchownymi.
Ale poza tymi drugimi murami miasto nadal się rozrastało. I
tak powstała „ziemia niczyja”, na której się urodziłem i gdzie
znajdował się lupanar mojej matki. To prawda, że w pobliżu, dla
kontrastu, wznosiły się też szpitale, jak Santa Cruz, klasztory,
które nie mieściły się w obrębie murów, i koszary, to znaczy bu-
dynki, w których później zagościły tak święte instytucje jak
Liceo*. * Opera w Barcelonie (wszystkie przypisy tłumacza). Ale o tym matka
nie mogła mi opowiedzieć, gdyż to jeszcze nie nastąpiło, ani nie
mogli też tego przewidzieć mężczyźni odwiedzający jej łoże.
I w jej łożu urodziłem się ja, i nikt jej nie pomagał podczas po-
rodu.
Moja matka była niewolnicą. I niech to nikogo nie dziwi.
Niech też nikogo nie dziwi, że ktoś usiłował nas oboje zabić.
Tym kimś był Ten Drugi. I nie wypowiem jego imienia, gdyż
nadal często go spotykam.
Strona 9
1.
Biała śmierć
Nie zdarzyło się dotąd, by Marcos Solana, bogaty adwokat - i
dlatego obsługujący barcelończyków, którzy w rodzinie rozma-
wiają tylko o pieniądzach - miał do czynienia z zabójstwem o ta-
kich oto trzech elementach: oczywiście trup, katolicki ksiądz i
niemal stuletnia fotografia, która wisiała na jednym z korytarzy
Szpitala Klinicznego.
Może trzeba zacząć od trupa - pomyślał Marcos Solana, dobrze
wychowany człowiek, który z szacunku dla swoich klientów zaw-
sze ubierał się na szaro.
Nieboszczykiem był Guillermo Clavé - wśród przyjaciół nazy-
wany Guillermito - i leżał w szpitalu na marmurowym stole, z
ciałem niedawno zaszytym po autopsji. Ale rzeczą szczególną w
jego przypadku było to, że był multimilionerem, jak wielu tych,
którzy nie pracują, i mieszkał w jednej z najlepszych willi na
Paseo de la Bonanova, a także to, że nikt w szpitalu nie widział
dotąd tak bladego trupa.
Był tam również ksiądz, rzecz normalna, bo przy bogatych lu-
dziach, którzy umierają, jest zwykle katolicki ksiądz.
Marcos Solana spojrzał na niego. Ojciec Olavide był kanoni-
kiem, tajnym pokojowcem Jego Świątobliwości, doktorem teologii
7
Strona 10
i profesorem tej dyscypliny w Collegium Romanum. Mówiono, że
ma wstęp wolny do najbardziej tajemnych biur Watykanu, że zna
historię wszystkich krypt i że od czasu do czasu papież udziela
mu poufnych rad.
Marcos Solana nie widział jeszcze starej fotografii.
Spojrzał na lekarza sądowego, wysokiego i chudego mężczy-
znę, bez wątpienia w podeszłym już wieku - widać to było po kil-
ku fałdach na szyi - ale o włosach tak czarnych i cerze tak gładkiej
i delikatnej, że wyglądał na młodego. Właśnie zdejmował ręka-
wiczki po zakończeniu swej pracy i opuszczał pomieszczenie, żeby
można było ubrać nieboszczyka. Kiedy adwokat bogaczy skiero-
wał wzrok na ciało, wzdrygnął się.
Klienci adwokatów bogatych zawsze pojawiają się schludnie
ubrani, w każdych okolicznościach, natomiast ma niewielkie zna-
czenie, jak wyglądają klienci adwokatów biednych. Ale w owej
chwili Guillermo Clavé oznaczał dlań podwójną nowość. Nigdy
wcześniej Marcos Solana nie widział go nagiego - tylko by tego
brakowało! - toteż teraz dowiadywał się, że był on człowiekiem
tęgim, niekształtnym i na pozór pozbawionym wszelkiej godno-
ści. Ale to też nie jest tak niezwykłe u dojrzałych już przedstawi-
cieli burżuazji, którzy nigdy nie wykonywali żadnych ćwiczeń
oprócz pieszczenia kobiet, żyli pod opieką najlepszych restaura-
torów, w ogóle nie pracowali, a teraz nagle muszą sprostać nie-
obecności swojego krawca. Było to nowością względną dla takie-
go człowieka jak Solana; ale ta druga była nowością absolutną:
nigdy dotąd nie widział tak bladego trupa.
Spytał lekarza sądowego, czy to normalne.
- W zasadzie normalne - powiedział lekarz bezbarwnym gło-
sem, zaczynając myć ręce. - Zazwyczaj śmierć nie zostawia nas z
najlepszym wyglądem, choć skóra nie zawsze jest tak biała: to
8
Strona 11
właśnie po odcieniu skóry trupa domyślamy się wielu rzeczy. Ale
muszę przyznać, że nigdy jeszcze nie widziałem trupa tak wy-
krwawionego. Marcos Solana spytał:
- Co dokładnie ma pan na myśli, mówiąc „wykrwawionego”?
- Właśnie to, co znaczy to słowo: po prostu, że w ciele nie ma
ani kropli krwi. I to najbardziej mnie dziwi, gdyż dotychczas nie
spotkałem się z podobnym przypadkiem, nawet przy wielkich
okaleczeniach. Temu człowiekowi... Jak on się nazywa?
- Guillermo Clavé, ale wszyscy nazywali go Guillermito.
- Wygląda to tak, jakby temu człowiekowi usunięto krew jakąś
maszyną ssącą, chociaż nie jest to wyjaśnienie techniczne. Proszę
spojrzeć na ten otwór na szyi, dokładnie na tętnicy. Mógł tędy
utracić całą krew, ale dziwi mnie, że stało się to tak szybko. A
jeszcze bardziej mnie dziwi to, że według policji niemal nie było
śladów krwi na łóżku, kiedy znaleziono nieboszczyka. Logicznie
rzecz biorąc, cała sypialnia powinna być zamalowana na czerwo-
no.
- A od czego pochodzi ten otwór?
- To jest jeszcze bardziej niewiarygodne: powiedziałbym, że
od ukąszenia jakiegoś niewielkiego zwierzęcia, przypuszczalnie
szczura czy kota. Naturalnie w takim luksusowym domu, w jakim
mieszkał... Guillermito?... nie mogło być szczurów i powiedziano
mi, że nie było też kotów. A ponadto żadne z tych zwierząt nie
pije krwi, tak więc jestem zupełnie zdezorientowany. Będę zmu-
szony poprosić o pomoc kolegów, a w konsekwencji trup pozo-
stanie chwilowo tutaj, w kostnicy Szpitala Klinicznego.
- To niemożliwe - odrzekł Marcos Solana machinalnie, bez za-
stanowienia.
9
Strona 12
- Niemożliwe? Dlaczego? I kim pan właściwie jest?
- Mówiono to panu, zanim pozwolił mi pan tutaj wejść: jestem
Marcos Solana, adwokat rodziny. Rodziny należącej do wyższej
burżuazji barcelońskiej, jak już pan z pewnością wie. Jeżeli
śmierć Guillerma Clavé okaże się zagadką nie do rozwiązania,
nazwisko rodziny stanie się przedmiotem rozmaitych spekulacji,
a w konsekwencji ucierpią na tym jej interesy. Chociaż don
Guillermo nie pracował, jego pełnomocnicy obracają ogromnymi
pieniędzmi. To normalne, że trzeba przeprowadzić wszelkie do-
chodzenia, jakie uzna pan za stosowne, ale nie można opóźniać
pogrzebu. Wszystko musi wyglądać jak śmierć... powiedzmy... w
dobrej rodzinie.
Ojciec Olavide, obszedłszy dokoła stół, popatrzył na trupa.
Przyjrzał się skaleczeniu, o którym mówił lekarz. Pomimo swoich
licznych tytułów - wśród których figurował tytuł profesora histo-
rii - nie był w stanie rozwiązać zagadki, chociaż mógł wyciągnąć
jakieś wnioski. Ojciec Olavide wygłosił wiele odczytów w Królew-
skiej Akademii Medycznej, w średniowiecznym gmachu szpitala
San Pedro, i cieszył się opinią barcelońskiego kapłana, który ba-
dał najwięcej sławnych zgonów. Ale na jego obliczu odmalował
się grymas wątpliwości.
- Nic nie rozumiem - rzekł.
Pogładził dłońmi przód sutanny, jakby ją pieścił, i przeszedł
ponownie na przeciwną stronę stołu. Barcelońscy księża nie uży-
wają już sutanny, ale ojciec Olavide - owszem. Skinął dłonią w
stronę mecenasa Mareosa Solany.
- Porozmawiajmy przez chwilę na zewnątrz - wyszeptał. -
Czym innym są interesy rodzinne, a czym innym niewytłuma-
czalna śmierć tego człowieka. Proszę to wziąć pod uwagę: wdowa
ufa zarówno mnie, jak i panu.
10
Strona 13
Adwokat skinął głową. Nie mógł odmówić. Obaj skierowali się
ku drzwiom sali autopsji i w tym momencie wszedł jakiś mężczy-
zna, z pewnością inny lekarz sądowy, popychając wózek z in-
strumentami chirurgicznymi. Podobnie jak lekarz, który właśnie
skończył autopsję, wyglądał na mężczyznę bez wieku. Był wysoki,
szczupły, o głębokim i niepokojącym spojrzeniu, długich dło-
niach, szybkich krokach. Ich uwagę bardziej jednak zwrócił wó-
zek pełen strasznych narzędzi niż owo głębokie i niepokojące
spojrzenie. Takie spojrzenia rodzą się zwykle już na początku
kariery i oznaczają, że lekarz mało zarabia. Ojciec Olavide położył
dłoń na ramionach adwokata i w ten sposób objął go boską opie-
ką. Udali się powoli jednym z kamiennych korytarzy, którym wy-
szli ze Szpitala Klinicznego na dziedziniec Fakultetu.
Są tam teraz nowe ściany, a na zewnątrz rozległy plac, kilka
drzew i naturalnie parking. Ale uroczyste kolumny pod fronto-
nem są dokładnie takie same jak wówczas, kiedy założono szpital
w szczerym polu znanym tylko ptakom. Na ścianach wisiało kilka
fotografii, w kolorze sepii lub szarym, oprawionych w tanie ram-
ki. Na jednej z nich widać było Szpital Kliniczny, kiedy został
wzniesiony na horyzoncie miasta; na innej - jedną ze starych sal
zbiorowych, nad którymi królowały krucyfiksy; na trzeciej - grupę
ówczesnych lekarzy - w białych fartuchach zapiętych pod samą
szyję, w kamaszach, z wąsami, kilku z brodą, kilku ze szpic-
bródką - którą fotografia zawiesiła w czasie. A pod spodem pod-
pis wykonany angielską kaligrafią: „Oddział nagłych przypadków,
1916”. Oddział nagłych przypadków, takich jak gdy po wyrwaniu
zęba zabijała człowieka posocznica.
Ojciec Olavide powiedział:
11
Strona 14
- Możemy pomówić z rodziną, która jest najbardziej zaintere-
sowana wyjaśnieniem całej sprawy. Nic się nie stanie, jeżeli odło-
ży się pogrzeb o jeden dzień.
- O ile nie powstaną plotki. Możemy spokojnie mówić o
śmierci wywołanej krwotokiem, ale nigdy o zabójstwie.
- Niech pan pozwoli, że omówimy to z wdową. Jako jej spo-
wiednik mam chyba na nią jakiś wpływ, nieprawdaż? A prasą i
kręgami handlowymi już zajmie się pan. Ale... jakie ponure jest to
wszystko, nie wydaje się panu? Stary Szpital Kliniczny zachował
dotąd część swoich upiorów, zwłaszcza w takiej chwili jak ta, o
jedenastej wieczorem. I te fotografie na ścianach... Czy nie byłoby
im lepiej w jakimś muzeum?
Właśnie w tym momencie Marcos Solana zwrócił uwagę na
jedną z nich. A konkretnie na tę, która przedstawiała grupę daw-
nych lekarzy.
I jego twarz się zmieniła.
Jego powieki zadrżały.
Rwącym się głosem wyszeptał:
- Przed chwilą widziałem tę twarz...
Wskazał na jednego z lekarzy oddziału nagłych przypadków z
1916 roku. Ponad dziewięćdziesiąt lat wcześniej, ponad dziewięć-
dziesiąt różnych miast, ponad dziewięćdziesiąt opróżnionych i
ponownie zapełnionych grobowców, ponad dziewięćdziesiąt nie-
mowląt poniesionych skwapliwie do dołu. Ten mężczyzna na fo-
tografii, który w owych czasach był dojrzałym człowiekiem, siłą
rzeczy musiał już nie żyć.
Adwokat obrócił się na pięcie, wydał rodzaj jęku i rzucił się
biegiem do sali autopsji. Był bowiem pewien, że przed chwilą go
widział.
Strona 15
2.
Niewolnica
Kiedy się urodziłem, w jednym z domów przy ulicy, która wie-
le lat później miała się nazywać Espalier, działał już lupanar. Ale
nad drzwiami nie było twarzy.
Inne podobne miejsca miały ją nad wejściem, choć teraz my-
ślę, że to, gdzie się urodziłem, było tak podłe i nędzne, że nie mo-
gło nawet opłacić tego znaku rozpoznawczego. A przecież twarz
stanowiła rodzaj gwarancji legalności. Z upływem czasu ci, co
znali miasto i jego lupanary, zaczęli nazywać ją maszkarą: czasa-
mi była to kamienna podobizna kobiety, ale najczęściej - roze-
śmiana twarz mężczyzny, który wyglądał jak pijany, to znaczy
twarz mężczyzny szczęśliwego. Dlatego uważano, że maszkara,
niosąc informację, iż tu się mieści legalny lupanar, jednocześnie
przedstawia zadowolonego klienta, który z pewnością umarł in
odore sanctitatis, poznawszy przedtem wszystkie podopieczne.
Nikt nawet się nie domyślał, że twarz, która później pojawiła się
nad drzwiami, przedstawia człowieka, który się tam urodził - to
znaczy mnie - i że wcale nie upamiętnia rozpusty, tylko akt miło-
ści.
Po wielu latach oszczędzania - mężczyzna za mężczyzną, mo-
neta za monetą - kazała ją tam umieścić moja matka. Klienci
13
Strona 16
płacili jej niewiele, bo nie mogła się wyzwolić. Była niewolnicą i
córką niewolnicy.
Jeżeli ktoś to kiedyś przeczyta (w co wątpię, bo mówią, że ten,
kto czyta, nie tylko źle służy swemu panu, lecz także rozpala swo-
ją wyobraźnię i kończy na sodomii), zdziwi się, że tysiąc czterysta
lat po śmierci tak zwanego Pana Chrześcijan, pod rządami Jego
Królewskiej Mości, istnieli jeszcze niewolnicy. A istnieli, jasne, że
istnieli, i mogła to zaświadczyć moja matka.
Pomimo że Barcelona była w zasadzie uważana za miasto libe-
ralne i o postępowych ideach - chociaż liberałowie kończyli zwy-
kle na szubienicy - ciągłe wojny z niewiernymi, czyli Saracenami,
powodowały napływ jeńców, a tych sprowadzano do stanu nie-
wolników w taki sam sposób, jak niewierni czynili to z synami
Chrystusa. A ponieważ synowie Chrystusa żyli tu bardziej z pracy
niż z błogosławieństw, używali jako siły roboczej niewolników
męskich, a jako siły łożnicowej niewolnic żeńskich, które zawsze
wiodły ich na pożałowania godne pokuszenie, toteż niewątpliwie
zasługiwały na karę. Wśród tych, które zawsze zasługiwały na
karę, była moja matka.
Barcelońskich niewolników aż do czasów nowożytnych, jak-
kolwiek dziwne by się to wydawało, nie tylko można było sprze-
dawać i kupować, ale też zastawiać - i dlatego próba ucieczki była
najgorszym przestępstwem, jakie mogli oni popełnić, gdyż szko-
dziła handlowej powadze miasta. I tak wprowadzono rekompen-
saty dla tych, co myśląc o prosperity kraju, ścigali zbiegów. Wy-
sokość tych rekompensat zależała od wysiłków i trudów, na jakie
niewolnik narażał ścigającego: jeżeli uciekinier zostawał ujęty,
zanim przekroczył rzekę Llobregat, ten, kto go schwytał, dostawał
skromny mancus (równowartość jednego muzułmańskiego dir-
hama, cztery gramy czystego złota), ale jeżeli musiał w tym celu
14
Strona 17
narażać życie i przeprawiać się przez rwącą rzekę, otrzymywał
uncję złota.
Tam gdzie dziś znajduje się ulica Puerta del Ángel, był targ
niewolników. Pewna dama w mieście - jak opowiedział mi które-
goś dnia historyk Duran Sampere (nie podejrzewając, że sam to
przeżyłem) - miała siedmiu niewolników o pięknej prezencji. Nie
potrafił mi jednak powiedzieć, ile niewolnic, o jeszcze piękniej-
szej prezencji, miał jej mąż.
Ponieważ to miasto zawsze lubiło dobrze zbilansowane ra-
chunki, właściciele niewolników mogli ich ubezpieczać. Upoważ-
niona do pobierania opłat ubezpieczeniowych była ni mniej, ni
więcej, tylko sama Generalitat*, * Parlament kataloński. i mogę
przysiąc, że czytałem - jestem bowiem czytelnikiem, ale jeszcze
nie sodomitą - że w roku pańskim 1431 miała ona ubezpieczonych
tysiąc czterystu siedemdziesięciu ośmiu niewolników, prawie
wszystkich z Barcelony, i jest oczywiste, że z takich ubezpieczeń
czerpano wielkie korzyści dla wiary i publicznych interesów.
Moja matka, jako że była piękna, choć słabej budowy, nie mo-
gła marzyć o mniej lub bardziej znośnej przyszłości, na przykład
w łożu jakiegoś kupca. Nikt się nią nie zajął. I tak została przeka-
zana skromnemu lupanarowi, gdzie tolerowano wszelkie barba-
rzyństwo. Prawo, jak wiedziałem już od dziecka, chroniło kobiety
publiczne przed śmiercią, ale przed niewieloma rzeczami ponad-
to. Matka przyjmowała czasami dwudziestu klientów dziennie,
pijacy ją bili, a już co najmniej lżyli, choć właściciel, jako że był
dobry, zwykle dawał jej, co pięciu mężczyzn, kubek mleka od ko-
zy, do której można było mieć zaufanie, bo mieszkała w jednym z
pokojów tego samego domu. Tej kozie zawdzięczam życie, gdyż
15
Strona 18
czasami dawała mi pokarm bezpośrednio z wymion.
Ale to matka mnie uratowała, kiedy Ten Drugi chciał nas oboje
wykończyć. Ponieważ zabito jej już dwoje dzieci, też urodzonych
w lupanarze, broniła mnie z wściekłością tygrysicy. Tak wielka
była jej rozpacz i nienawiść - bo była to zwierzęca nienawiść - że
Ten Drugi musiał zostawić nas żywych. Potem, widząc, jak poto-
czyły się jej losy, nie wiem, czy było warto.
Później, znacznie później, pewnego spokojnego wieczoru, kie-
dy musiała pójść do łóżka tylko z przeorem, opowiedziała mi, jak
się urodziłem. I wtedy dowiedziałem się o wszystkich naduży-
ciach, jakich wobec niej się dopuszczono. Jedno z nich wywarło
na mnie piętno. Owej nocy dowiedziałem się, że poddano ją tor-
turze dybów.
Strona 19
Strona 20
3.
Glos brązu
Najwyższą ze wszystkich dzwonnic w barcelońskiej katedrze
jest dzwonnica zwana „Honorata”, która odmierza kwadranse
niespokojnym mieszkańcom miasta.
„Honorata” waży siedemset pięćdziesiąt kilo i została odlana w
sierpniu 1865 roku, kiedy Barcelona przeżywała okres rozkwitu,
miała pierwszą kolej żelazną w Hiszpanii, najlepsze fabryki włó-
kiennicze, najbogatszych i najbardziej brzuchatych kupców oraz
najbardziej wdzięczne panny z towarzystwa, które pragnąc za-
znaczyć talię, uczyły się jazdy konnej w nowym klubie dla arysto-
kratów zwanym Kołem Jeździeckim.
Ale, jak to bywa we wszystkich starych miastach, „Honorata” nie
była pierwszą „Honoratą”. Dzwon, który wcześniej nosił to imię,
został zawieszony w roku pańskim 1393 i wybijał godziny miesz-
kańcom, wówczas znacznie mniej zamożnym. Był to dzwon roz-
sądny, o ile takie istnieją, który przyczyniał się także do tworzenia
miejsc pracy, gdyż bito w niego w chwilach ustalonych przez so-
nadors*, * Ci, którzy biją w dzwony (katal.). ci zaś byli opłacani przez Radę
Stu**.** Rada Stu (hiszp. Consejo de Ciento; katal. Conseil de Cent) - dawny organ
władzy miejskiej w Barcelonie. W 1249 roku Jakub I utworzył radę złożoną z czterech
członków, wspieraną przez ośmiu radców i zgromadzenie „uczciwych ludzi”. Szesnaście lat
później, po kilku modyfikacjach, organizacji miejskiej nadano ostateczną formę: trzech
radców wybieranych przez radę stu osobistości. Radę Stu zniósł Filip V w 1714 roku w
ramach represji za popieranie Karola Habsburga w wojnie sukcesyjnej 1701-1714.
18