Moriel Enrique - Miasto poza czasem

Szczegóły
Tytuł Moriel Enrique - Miasto poza czasem
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Moriel Enrique - Miasto poza czasem PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Moriel Enrique - Miasto poza czasem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Moriel Enrique - Miasto poza czasem - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Strona 5 ENRIQUE MORIEL MIASTO POZA CZASEM Z hiszpańskiego przełożył Andrzej Sobol-Jurczykowski Świat Książki Strona 6 Tytuł oryginału LA CIUDAD SIN TIEMPO Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińska Redakcja merytoryczna Mirosław Grabowski Redakcja techniczna Julita Czachorowska Korekta Marianna Filipkowska Irena Kulczycka Copyright © Enrique Moriel, 2007 All rights reserved Copyright © Ediciones Destino, S.A., 2007 Avenida Diagonal, 662-664 08034 Barcelona (Spain) Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media sp, z o.o., 2009 Świat Książki Warszawa 2009 Świat Książki Sp, z o.o, ul Rosola 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie Piotr Trzebiecki Druk i oprawa ZPW POZKAL ISBN 978-83-247-0925-0 Nr 6216 Strona 7 0. Ten Drugi Przybywam z lat bez granic, z pogrzebanych miast, z cmenta- rzy, które do mnie mówią, z pieśni, których nikt już nie pamięta. Przybywam z rozległego czasu. Dlatego nigdy nie jestem tym sa- mym, jak nie to samo jest moje miasto, i dlatego nie mogę nadać nazwy moim historiom. Kiedy się urodziłem, wielka barcelońska równina, która rozpo- ścierała się poza gotyckimi murami, była ziemią występku. Były tam tanie lupanary, jakich nie akceptowano w otoczonym mura- mi przyzwoitym mieście, żyli tam kuglarze, komedianci wiecznie przymierający głodem, żebracy i zbiegli przestępcy. Urodziłem się na tej ziemi. Choć to dziwne, niedostatek przestrzeni spowodował, że w krótkim czasie równina występku przekształciła się w równinę klasztorów. Moja matka - która nauczyła się wielu rzeczy, słucha- jąc klientów - powiedziała mi, że pierwsze mury Barcelony, te rzymskie, natychmiast zdusiły miasto do tego stopnia, że musiało ono wyjść poza umocnienia. W średniowieczu wzniesiono zatem drugie mury, które z upływem czasu nazwano gotyckimi. Biegły wzdłuż tego, co dziś nazywa się Rambla, a co wtedy było zwykłym strumieniem, i mieściło się w nich kilka pięknych bram, jak 5 Strona 8 Puertaferrisa i Canaletas, gdzie przerzucono mostek, aby miesz- kańcy mogli bezpiecznie przechodzić nad wodą. Klienci mojej matki wiedzieli tak dużo, gdyż w większości byli duchownymi. Ale poza tymi drugimi murami miasto nadal się rozrastało. I tak powstała „ziemia niczyja”, na której się urodziłem i gdzie znajdował się lupanar mojej matki. To prawda, że w pobliżu, dla kontrastu, wznosiły się też szpitale, jak Santa Cruz, klasztory, które nie mieściły się w obrębie murów, i koszary, to znaczy bu- dynki, w których później zagościły tak święte instytucje jak Liceo*. * Opera w Barcelonie (wszystkie przypisy tłumacza). Ale o tym matka nie mogła mi opowiedzieć, gdyż to jeszcze nie nastąpiło, ani nie mogli też tego przewidzieć mężczyźni odwiedzający jej łoże. I w jej łożu urodziłem się ja, i nikt jej nie pomagał podczas po- rodu. Moja matka była niewolnicą. I niech to nikogo nie dziwi. Niech też nikogo nie dziwi, że ktoś usiłował nas oboje zabić. Tym kimś był Ten Drugi. I nie wypowiem jego imienia, gdyż nadal często go spotykam. Strona 9 1. Biała śmierć Nie zdarzyło się dotąd, by Marcos Solana, bogaty adwokat - i dlatego obsługujący barcelończyków, którzy w rodzinie rozma- wiają tylko o pieniądzach - miał do czynienia z zabójstwem o ta- kich oto trzech elementach: oczywiście trup, katolicki ksiądz i niemal stuletnia fotografia, która wisiała na jednym z korytarzy Szpitala Klinicznego. Może trzeba zacząć od trupa - pomyślał Marcos Solana, dobrze wychowany człowiek, który z szacunku dla swoich klientów zaw- sze ubierał się na szaro. Nieboszczykiem był Guillermo Clavé - wśród przyjaciół nazy- wany Guillermito - i leżał w szpitalu na marmurowym stole, z ciałem niedawno zaszytym po autopsji. Ale rzeczą szczególną w jego przypadku było to, że był multimilionerem, jak wielu tych, którzy nie pracują, i mieszkał w jednej z najlepszych willi na Paseo de la Bonanova, a także to, że nikt w szpitalu nie widział dotąd tak bladego trupa. Był tam również ksiądz, rzecz normalna, bo przy bogatych lu- dziach, którzy umierają, jest zwykle katolicki ksiądz. Marcos Solana spojrzał na niego. Ojciec Olavide był kanoni- kiem, tajnym pokojowcem Jego Świątobliwości, doktorem teologii 7 Strona 10 i profesorem tej dyscypliny w Collegium Romanum. Mówiono, że ma wstęp wolny do najbardziej tajemnych biur Watykanu, że zna historię wszystkich krypt i że od czasu do czasu papież udziela mu poufnych rad. Marcos Solana nie widział jeszcze starej fotografii. Spojrzał na lekarza sądowego, wysokiego i chudego mężczy- znę, bez wątpienia w podeszłym już wieku - widać to było po kil- ku fałdach na szyi - ale o włosach tak czarnych i cerze tak gładkiej i delikatnej, że wyglądał na młodego. Właśnie zdejmował ręka- wiczki po zakończeniu swej pracy i opuszczał pomieszczenie, żeby można było ubrać nieboszczyka. Kiedy adwokat bogaczy skiero- wał wzrok na ciało, wzdrygnął się. Klienci adwokatów bogatych zawsze pojawiają się schludnie ubrani, w każdych okolicznościach, natomiast ma niewielkie zna- czenie, jak wyglądają klienci adwokatów biednych. Ale w owej chwili Guillermo Clavé oznaczał dlań podwójną nowość. Nigdy wcześniej Marcos Solana nie widział go nagiego - tylko by tego brakowało! - toteż teraz dowiadywał się, że był on człowiekiem tęgim, niekształtnym i na pozór pozbawionym wszelkiej godno- ści. Ale to też nie jest tak niezwykłe u dojrzałych już przedstawi- cieli burżuazji, którzy nigdy nie wykonywali żadnych ćwiczeń oprócz pieszczenia kobiet, żyli pod opieką najlepszych restaura- torów, w ogóle nie pracowali, a teraz nagle muszą sprostać nie- obecności swojego krawca. Było to nowością względną dla takie- go człowieka jak Solana; ale ta druga była nowością absolutną: nigdy dotąd nie widział tak bladego trupa. Spytał lekarza sądowego, czy to normalne. - W zasadzie normalne - powiedział lekarz bezbarwnym gło- sem, zaczynając myć ręce. - Zazwyczaj śmierć nie zostawia nas z najlepszym wyglądem, choć skóra nie zawsze jest tak biała: to 8 Strona 11 właśnie po odcieniu skóry trupa domyślamy się wielu rzeczy. Ale muszę przyznać, że nigdy jeszcze nie widziałem trupa tak wy- krwawionego. Marcos Solana spytał: - Co dokładnie ma pan na myśli, mówiąc „wykrwawionego”? - Właśnie to, co znaczy to słowo: po prostu, że w ciele nie ma ani kropli krwi. I to najbardziej mnie dziwi, gdyż dotychczas nie spotkałem się z podobnym przypadkiem, nawet przy wielkich okaleczeniach. Temu człowiekowi... Jak on się nazywa? - Guillermo Clavé, ale wszyscy nazywali go Guillermito. - Wygląda to tak, jakby temu człowiekowi usunięto krew jakąś maszyną ssącą, chociaż nie jest to wyjaśnienie techniczne. Proszę spojrzeć na ten otwór na szyi, dokładnie na tętnicy. Mógł tędy utracić całą krew, ale dziwi mnie, że stało się to tak szybko. A jeszcze bardziej mnie dziwi to, że według policji niemal nie było śladów krwi na łóżku, kiedy znaleziono nieboszczyka. Logicznie rzecz biorąc, cała sypialnia powinna być zamalowana na czerwo- no. - A od czego pochodzi ten otwór? - To jest jeszcze bardziej niewiarygodne: powiedziałbym, że od ukąszenia jakiegoś niewielkiego zwierzęcia, przypuszczalnie szczura czy kota. Naturalnie w takim luksusowym domu, w jakim mieszkał... Guillermito?... nie mogło być szczurów i powiedziano mi, że nie było też kotów. A ponadto żadne z tych zwierząt nie pije krwi, tak więc jestem zupełnie zdezorientowany. Będę zmu- szony poprosić o pomoc kolegów, a w konsekwencji trup pozo- stanie chwilowo tutaj, w kostnicy Szpitala Klinicznego. - To niemożliwe - odrzekł Marcos Solana machinalnie, bez za- stanowienia. 9 Strona 12 - Niemożliwe? Dlaczego? I kim pan właściwie jest? - Mówiono to panu, zanim pozwolił mi pan tutaj wejść: jestem Marcos Solana, adwokat rodziny. Rodziny należącej do wyższej burżuazji barcelońskiej, jak już pan z pewnością wie. Jeżeli śmierć Guillerma Clavé okaże się zagadką nie do rozwiązania, nazwisko rodziny stanie się przedmiotem rozmaitych spekulacji, a w konsekwencji ucierpią na tym jej interesy. Chociaż don Guillermo nie pracował, jego pełnomocnicy obracają ogromnymi pieniędzmi. To normalne, że trzeba przeprowadzić wszelkie do- chodzenia, jakie uzna pan za stosowne, ale nie można opóźniać pogrzebu. Wszystko musi wyglądać jak śmierć... powiedzmy... w dobrej rodzinie. Ojciec Olavide, obszedłszy dokoła stół, popatrzył na trupa. Przyjrzał się skaleczeniu, o którym mówił lekarz. Pomimo swoich licznych tytułów - wśród których figurował tytuł profesora histo- rii - nie był w stanie rozwiązać zagadki, chociaż mógł wyciągnąć jakieś wnioski. Ojciec Olavide wygłosił wiele odczytów w Królew- skiej Akademii Medycznej, w średniowiecznym gmachu szpitala San Pedro, i cieszył się opinią barcelońskiego kapłana, który ba- dał najwięcej sławnych zgonów. Ale na jego obliczu odmalował się grymas wątpliwości. - Nic nie rozumiem - rzekł. Pogładził dłońmi przód sutanny, jakby ją pieścił, i przeszedł ponownie na przeciwną stronę stołu. Barcelońscy księża nie uży- wają już sutanny, ale ojciec Olavide - owszem. Skinął dłonią w stronę mecenasa Mareosa Solany. - Porozmawiajmy przez chwilę na zewnątrz - wyszeptał. - Czym innym są interesy rodzinne, a czym innym niewytłuma- czalna śmierć tego człowieka. Proszę to wziąć pod uwagę: wdowa ufa zarówno mnie, jak i panu. 10 Strona 13 Adwokat skinął głową. Nie mógł odmówić. Obaj skierowali się ku drzwiom sali autopsji i w tym momencie wszedł jakiś mężczy- zna, z pewnością inny lekarz sądowy, popychając wózek z in- strumentami chirurgicznymi. Podobnie jak lekarz, który właśnie skończył autopsję, wyglądał na mężczyznę bez wieku. Był wysoki, szczupły, o głębokim i niepokojącym spojrzeniu, długich dło- niach, szybkich krokach. Ich uwagę bardziej jednak zwrócił wó- zek pełen strasznych narzędzi niż owo głębokie i niepokojące spojrzenie. Takie spojrzenia rodzą się zwykle już na początku kariery i oznaczają, że lekarz mało zarabia. Ojciec Olavide położył dłoń na ramionach adwokata i w ten sposób objął go boską opie- ką. Udali się powoli jednym z kamiennych korytarzy, którym wy- szli ze Szpitala Klinicznego na dziedziniec Fakultetu. Są tam teraz nowe ściany, a na zewnątrz rozległy plac, kilka drzew i naturalnie parking. Ale uroczyste kolumny pod fronto- nem są dokładnie takie same jak wówczas, kiedy założono szpital w szczerym polu znanym tylko ptakom. Na ścianach wisiało kilka fotografii, w kolorze sepii lub szarym, oprawionych w tanie ram- ki. Na jednej z nich widać było Szpital Kliniczny, kiedy został wzniesiony na horyzoncie miasta; na innej - jedną ze starych sal zbiorowych, nad którymi królowały krucyfiksy; na trzeciej - grupę ówczesnych lekarzy - w białych fartuchach zapiętych pod samą szyję, w kamaszach, z wąsami, kilku z brodą, kilku ze szpic- bródką - którą fotografia zawiesiła w czasie. A pod spodem pod- pis wykonany angielską kaligrafią: „Oddział nagłych przypadków, 1916”. Oddział nagłych przypadków, takich jak gdy po wyrwaniu zęba zabijała człowieka posocznica. Ojciec Olavide powiedział: 11 Strona 14 - Możemy pomówić z rodziną, która jest najbardziej zaintere- sowana wyjaśnieniem całej sprawy. Nic się nie stanie, jeżeli odło- ży się pogrzeb o jeden dzień. - O ile nie powstaną plotki. Możemy spokojnie mówić o śmierci wywołanej krwotokiem, ale nigdy o zabójstwie. - Niech pan pozwoli, że omówimy to z wdową. Jako jej spo- wiednik mam chyba na nią jakiś wpływ, nieprawdaż? A prasą i kręgami handlowymi już zajmie się pan. Ale... jakie ponure jest to wszystko, nie wydaje się panu? Stary Szpital Kliniczny zachował dotąd część swoich upiorów, zwłaszcza w takiej chwili jak ta, o jedenastej wieczorem. I te fotografie na ścianach... Czy nie byłoby im lepiej w jakimś muzeum? Właśnie w tym momencie Marcos Solana zwrócił uwagę na jedną z nich. A konkretnie na tę, która przedstawiała grupę daw- nych lekarzy. I jego twarz się zmieniła. Jego powieki zadrżały. Rwącym się głosem wyszeptał: - Przed chwilą widziałem tę twarz... Wskazał na jednego z lekarzy oddziału nagłych przypadków z 1916 roku. Ponad dziewięćdziesiąt lat wcześniej, ponad dziewięć- dziesiąt różnych miast, ponad dziewięćdziesiąt opróżnionych i ponownie zapełnionych grobowców, ponad dziewięćdziesiąt nie- mowląt poniesionych skwapliwie do dołu. Ten mężczyzna na fo- tografii, który w owych czasach był dojrzałym człowiekiem, siłą rzeczy musiał już nie żyć. Adwokat obrócił się na pięcie, wydał rodzaj jęku i rzucił się biegiem do sali autopsji. Był bowiem pewien, że przed chwilą go widział. Strona 15 2. Niewolnica Kiedy się urodziłem, w jednym z domów przy ulicy, która wie- le lat później miała się nazywać Espalier, działał już lupanar. Ale nad drzwiami nie było twarzy. Inne podobne miejsca miały ją nad wejściem, choć teraz my- ślę, że to, gdzie się urodziłem, było tak podłe i nędzne, że nie mo- gło nawet opłacić tego znaku rozpoznawczego. A przecież twarz stanowiła rodzaj gwarancji legalności. Z upływem czasu ci, co znali miasto i jego lupanary, zaczęli nazywać ją maszkarą: czasa- mi była to kamienna podobizna kobiety, ale najczęściej - roze- śmiana twarz mężczyzny, który wyglądał jak pijany, to znaczy twarz mężczyzny szczęśliwego. Dlatego uważano, że maszkara, niosąc informację, iż tu się mieści legalny lupanar, jednocześnie przedstawia zadowolonego klienta, który z pewnością umarł in odore sanctitatis, poznawszy przedtem wszystkie podopieczne. Nikt nawet się nie domyślał, że twarz, która później pojawiła się nad drzwiami, przedstawia człowieka, który się tam urodził - to znaczy mnie - i że wcale nie upamiętnia rozpusty, tylko akt miło- ści. Po wielu latach oszczędzania - mężczyzna za mężczyzną, mo- neta za monetą - kazała ją tam umieścić moja matka. Klienci 13 Strona 16 płacili jej niewiele, bo nie mogła się wyzwolić. Była niewolnicą i córką niewolnicy. Jeżeli ktoś to kiedyś przeczyta (w co wątpię, bo mówią, że ten, kto czyta, nie tylko źle służy swemu panu, lecz także rozpala swo- ją wyobraźnię i kończy na sodomii), zdziwi się, że tysiąc czterysta lat po śmierci tak zwanego Pana Chrześcijan, pod rządami Jego Królewskiej Mości, istnieli jeszcze niewolnicy. A istnieli, jasne, że istnieli, i mogła to zaświadczyć moja matka. Pomimo że Barcelona była w zasadzie uważana za miasto libe- ralne i o postępowych ideach - chociaż liberałowie kończyli zwy- kle na szubienicy - ciągłe wojny z niewiernymi, czyli Saracenami, powodowały napływ jeńców, a tych sprowadzano do stanu nie- wolników w taki sam sposób, jak niewierni czynili to z synami Chrystusa. A ponieważ synowie Chrystusa żyli tu bardziej z pracy niż z błogosławieństw, używali jako siły roboczej niewolników męskich, a jako siły łożnicowej niewolnic żeńskich, które zawsze wiodły ich na pożałowania godne pokuszenie, toteż niewątpliwie zasługiwały na karę. Wśród tych, które zawsze zasługiwały na karę, była moja matka. Barcelońskich niewolników aż do czasów nowożytnych, jak- kolwiek dziwne by się to wydawało, nie tylko można było sprze- dawać i kupować, ale też zastawiać - i dlatego próba ucieczki była najgorszym przestępstwem, jakie mogli oni popełnić, gdyż szko- dziła handlowej powadze miasta. I tak wprowadzono rekompen- saty dla tych, co myśląc o prosperity kraju, ścigali zbiegów. Wy- sokość tych rekompensat zależała od wysiłków i trudów, na jakie niewolnik narażał ścigającego: jeżeli uciekinier zostawał ujęty, zanim przekroczył rzekę Llobregat, ten, kto go schwytał, dostawał skromny mancus (równowartość jednego muzułmańskiego dir- hama, cztery gramy czystego złota), ale jeżeli musiał w tym celu 14 Strona 17 narażać życie i przeprawiać się przez rwącą rzekę, otrzymywał uncję złota. Tam gdzie dziś znajduje się ulica Puerta del Ángel, był targ niewolników. Pewna dama w mieście - jak opowiedział mi które- goś dnia historyk Duran Sampere (nie podejrzewając, że sam to przeżyłem) - miała siedmiu niewolników o pięknej prezencji. Nie potrafił mi jednak powiedzieć, ile niewolnic, o jeszcze piękniej- szej prezencji, miał jej mąż. Ponieważ to miasto zawsze lubiło dobrze zbilansowane ra- chunki, właściciele niewolników mogli ich ubezpieczać. Upoważ- niona do pobierania opłat ubezpieczeniowych była ni mniej, ni więcej, tylko sama Generalitat*, * Parlament kataloński. i mogę przysiąc, że czytałem - jestem bowiem czytelnikiem, ale jeszcze nie sodomitą - że w roku pańskim 1431 miała ona ubezpieczonych tysiąc czterystu siedemdziesięciu ośmiu niewolników, prawie wszystkich z Barcelony, i jest oczywiste, że z takich ubezpieczeń czerpano wielkie korzyści dla wiary i publicznych interesów. Moja matka, jako że była piękna, choć słabej budowy, nie mo- gła marzyć o mniej lub bardziej znośnej przyszłości, na przykład w łożu jakiegoś kupca. Nikt się nią nie zajął. I tak została przeka- zana skromnemu lupanarowi, gdzie tolerowano wszelkie barba- rzyństwo. Prawo, jak wiedziałem już od dziecka, chroniło kobiety publiczne przed śmiercią, ale przed niewieloma rzeczami ponad- to. Matka przyjmowała czasami dwudziestu klientów dziennie, pijacy ją bili, a już co najmniej lżyli, choć właściciel, jako że był dobry, zwykle dawał jej, co pięciu mężczyzn, kubek mleka od ko- zy, do której można było mieć zaufanie, bo mieszkała w jednym z pokojów tego samego domu. Tej kozie zawdzięczam życie, gdyż 15 Strona 18 czasami dawała mi pokarm bezpośrednio z wymion. Ale to matka mnie uratowała, kiedy Ten Drugi chciał nas oboje wykończyć. Ponieważ zabito jej już dwoje dzieci, też urodzonych w lupanarze, broniła mnie z wściekłością tygrysicy. Tak wielka była jej rozpacz i nienawiść - bo była to zwierzęca nienawiść - że Ten Drugi musiał zostawić nas żywych. Potem, widząc, jak poto- czyły się jej losy, nie wiem, czy było warto. Później, znacznie później, pewnego spokojnego wieczoru, kie- dy musiała pójść do łóżka tylko z przeorem, opowiedziała mi, jak się urodziłem. I wtedy dowiedziałem się o wszystkich naduży- ciach, jakich wobec niej się dopuszczono. Jedno z nich wywarło na mnie piętno. Owej nocy dowiedziałem się, że poddano ją tor- turze dybów. Strona 19 Strona 20 3. Glos brązu Najwyższą ze wszystkich dzwonnic w barcelońskiej katedrze jest dzwonnica zwana „Honorata”, która odmierza kwadranse niespokojnym mieszkańcom miasta. „Honorata” waży siedemset pięćdziesiąt kilo i została odlana w sierpniu 1865 roku, kiedy Barcelona przeżywała okres rozkwitu, miała pierwszą kolej żelazną w Hiszpanii, najlepsze fabryki włó- kiennicze, najbogatszych i najbardziej brzuchatych kupców oraz najbardziej wdzięczne panny z towarzystwa, które pragnąc za- znaczyć talię, uczyły się jazdy konnej w nowym klubie dla arysto- kratów zwanym Kołem Jeździeckim. Ale, jak to bywa we wszystkich starych miastach, „Honorata” nie była pierwszą „Honoratą”. Dzwon, który wcześniej nosił to imię, został zawieszony w roku pańskim 1393 i wybijał godziny miesz- kańcom, wówczas znacznie mniej zamożnym. Był to dzwon roz- sądny, o ile takie istnieją, który przyczyniał się także do tworzenia miejsc pracy, gdyż bito w niego w chwilach ustalonych przez so- nadors*, * Ci, którzy biją w dzwony (katal.). ci zaś byli opłacani przez Radę Stu**.** Rada Stu (hiszp. Consejo de Ciento; katal. Conseil de Cent) - dawny organ władzy miejskiej w Barcelonie. W 1249 roku Jakub I utworzył radę złożoną z czterech członków, wspieraną przez ośmiu radców i zgromadzenie „uczciwych ludzi”. Szesnaście lat później, po kilku modyfikacjach, organizacji miejskiej nadano ostateczną formę: trzech radców wybieranych przez radę stu osobistości. Radę Stu zniósł Filip V w 1714 roku w ramach represji za popieranie Karola Habsburga w wojnie sukcesyjnej 1701-1714. 18