2034

Szczegóły
Tytuł 2034
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2034 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2034 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2034 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Danuta Mostwin Tajemnica zwyci�onych Tom Ca�o�� w tomach Zak�ad Nagra� i Wydawnictw Zwi�zku Niewidomych Warszawa 2000 T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zak�adu Nagra� i Wydawnictw ZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk: "Polska Fundacja Kulturalna", Londyn 1992 Korekty dokona�y E. Chmielewska i I. Stankiewicz `rp Dla Stasia Od Autorki W pracy nad powie�ci� "Tajemnica zwyci�onych" opiera�am si� na faktach, relacjach naocznych �wiadk�w, pami�tnikach i listach. Sceny batalistyczne, opisy przej�cia granic, zapraw� i skok spadochronowy zawdzi�czam opowiadaniom mego M�a. Sceny ucieczki z wi�zienia, przygody cichociemnych oparte s� o relacj� "Kuli" (Jana Ciasia) i "Raba" (Aleksandra Ol�dzkiego). Tragiczne wydarzenia na Lubelszczy�nie, obraz likwidacji getta lubelskiego przekaza�a mi w swoich barwnych listach �wiadek tych wydarze�, ciotka moja Wac�awa Herceli�ska. W powie�ci tej, fikcji literackiej, wyst�puje wiele autentycznych os�b. Tych, kt�rzy polegli, zgin�li bez wie�ci lub odeszli, i tych, kt�rzy �yj�, prosz� o wyrozumia�o��. Prolog Z siln� nadchodz� muzyk� Z siln� nadchodz� muzyk�@ z pieniem tr�bek, z b�bn�w brawur�@ ale marsze moje nie zwyci�zcom,@ zwyci�onym �piewam moj� pie��.@ S�yszeli�cie, dzie� wygra� jest dobrze?@ A m�wi� wam dobrze jest tak�e utraci�.@ Bitwy przegrane ten sam znaczy duch@ kt�ry przenika zwyci�stwa.@ Poleg�ym w b�bny bij�,@ w piszcza�ki dm� ostro, rado�nie.@ Wiwat dla zwyci�onych!@ Dla zatopionych okr�t�w@ i dla poleg�ych na dnie.@ Dla genera��w str�conych@ i pokonanych rycerzy,@ dla bohater�w nieznanych@ r�wnych najwi�kszym, jakich zna �wiat.@ (Z Walta Whitmana, "Song of myself") Rozdzia� I Pie�� g�uszca Roku zbrojny - roku walki,@ nie dla ciebie wdzi�czne strofy,@ nie dla ciebie, o okrutny@ sielankowe canzony.@ Nie poet� jeste� bladym@ co nad biurkiem pochylony@ g�osem dr��cym pianissimo@ sk�ada rymy.@ Lecz jak silny m�� w drelichu@ z karabinem u ramienia.@ Twarde mi�nie twego cia�a@ twarz sch�ostana mocnym s�o�cem@ a u boku, a za pasem - n�.@ .............................. Ostro d�wi�czy g�os tw�j m�ski@ przez kontynent g�os tw�j niesie@ roku zbrojny, roku walki@ rozp�dzony, niszczycielski,@ smutny roku oszala�y.@ (Z Walta Whitmana, "Eighteen Sixty_one", 1865) 1 By� sierpie�. Gor�ce, wilgotne popo�udnie. Na poligonie w Biedrusku 7 pu�k Wielkopolskich Strzelc�w Konnych sta� gotowy do wymarszu. Z daleka, niewidoczna jeszcze, nadci�ga�a burza. Tylko g�uchy warkot grzmot�w, dudnienie ziemi i czasem w�yk szmaragdowej b�yskawicy. Konie dr�a�y sp�oszone. Udziela� si� im nastr�j u�an�w. S�uchali s��w pu�kownika. Pu�kownik Kr�licki konno, przy sztandarze, twarz w cieniu he�mu. Czasem nag�y poryw wiatru uderza� w sztandar i wtedy furkota�y jego z�ote fr�dzle i widzieli wyra�nie w czterech rogach, na bia�ych pasach, cztery w wie�cach si�demki. Po�rodku, otoczony wawrzynem, bia�y orze� w koronie. G�os pu�kownika inaczej brzmia�, ni� zwykle. D�wi�cza�o w nim "To" czego spodziewali si�, "To" co zbli�a�o si�, by�o ju� pomi�dzy nimi, by�o w dr�eniu koni i w unieruchamiaj�cej, �miertelnie ch�odnej grozie. "To" nale�a�o ju� do ich �ycia, wpisane zosta�o w ich przysz�o��. Szli mu na spotkanie. Wype�nia�o ich nieodwo�alne, ci�kie przeczucie walki. - �o�nierze! Wyruszamy na wyznaczone nam stanowiska. B�dziemy broni� ojczyzny przed wrog� napa�ci�. Sztandaru naszego, pod kt�rym b�dziemy walczyli nie zdobi� jeszcze �adne odznaczenia. Ch�opcy! Zdob�dziemy Virtuti Militari dla naszego sztandaru! Patrzy� na nich z ciep��, wszechogarniaj�c� trosk�. Pokolenie trzeciej dekady dwudziestego wieku: m�odzi m�czy�ni. Szeregowcy zr�wnani teraz z oficerami i podchor��ymi. Zamiast czapek z bia�ymi otokami niskie francuskie he�my. Zamiast wci�tych w pasie, przylegaj�cych jak sk�ra frenczy - polowe mundury. Karabin, szabla przy siodle, bagnet, �opatka. Przytroczone: maska gazowa, chlebak i manierka. Pierwsza tr�jka ka�dej sekcji z lancami, bez proporczyk�w. Tylko proporce szwadron�w zachowane. Przed nimi, na horyzoncie, czarne bry�owate chmury, jak ruiny powalonych fortec, nad kt�rymi dym k��biasty nie wygas�ych zgliszczy. Pu�kownik zasalutowa�. Przejecha� z pocztem sztandarowym do pierwszego szwadronu. Us�yszeli jego mocny teraz g�os, bez �ladu niedawnego wzruszenia. - Na moj� komend�, pu�k kierunek Murowana Go�lina za mn� ma_a_aarsz! W �lad za komend� pu�kownika rozkazy dow�dc�w szwadron�w: - Pierwszy szwadron, kierunek Murowana Go�lina, za mn� ma_a_arsz! - Drugi szwadron, kierunek Murowana Go�lina, za mn� ma_a_arsz! Ruszyli. Rozwin�li si� d�ugim, zielonawym w�em. Na zachodzie dalekie, sinoczarne rumowiska tocz�cej si� nawa�nicy, ale oni wje�d�ali w bram� t�czy. Ten �uk t�czy tak niespodziewany, tak dziwnie wydawa�oby si� proroczy wobec z�owrogiej wr�by chmur, �agodzi� groz�. Jechali zamy�leni. W ciszy tylko szcz�k lanc, szabel, k� taczanek. Po obu stronach drogi pola z�otej, ci�kiej pszenicy. Ludzie wychodzili z dom�w. Przystawali na skraju szosy, przys�aniali oczy d�oni�. Milczeli. M�czy�ni zdejmowali czapki. Kobiety �egna�y si� ukradkiem, przeciera�y oczy. We wzroku ludzi przera�enie. Nad wieczorem zajechali do miasteczka. Niewielkie, schludne, cichsze ni� zwykle. Mieszka�cy wybiegli na rynek. Podchodzili nie�mia�o, �ciskali r�ce u�an�w, pytali czy b�d� ich broni�. Po zakwaterowaniu si� pu�kownik wyda� rozkaz bojowy: pu�k Wielkopolskich Strzelc�w Konnych otrzyma� od genera�a Kutrzeby zadanie os�ony skrzyd�a 14 Dywizji Piechoty. Nale�a�o rozpozna� walk� si�y jednostek nieprzyjacielskich, kt�re przekrocz� granic�. Rozkazem bojowym na "czaty zwarte" pu�kownik Kr�licki wyznaczy� dwa szwadrony z ckm i dzia�kami przeciwpancernymi i dwa plutony kolarzy. Ka�dy pluton z jednym ckm. Na dow�dc� kolarzy w rejonie Studzie�ca wyznaczony zosta� podchor��y Stanis�aw Bask. Data rozkazu: 28 sierpnia 1939 roku. Podchor��y Bask mia� dwadzie�cia dwa lata, k�dzierzaw� ciemnoblond czupryn�, szeroko rozstawione szaroniebieskie oczy pod zro�ni�tymi nad nosem grubymi �ukami brwi i brawur� m�odo�ci, kt�ra nie wierzy w moc �mierci. Na wiosn� zda� trzeci egzamin prawniczy, przechodz�c na ostatni rok studi�w prawnych na Uniwersytecie Pozna�skim. Najm�odszy w rodzinie znanego i szanowanego w Poznaniu przemys�owca i dzia�acza spo�ecznego, Sta� jako dziecko by� delikatny, chorowity i dlatego pewnie bardziej rozpieszczony, bardziej otoczony trosk� rodzinn�, ni� starszy jego brat, Marek. Wezwanie mobilizacyjne, kt�re nadesz�o 24 sierpnia przyj�� pogodnie niemal weso�o, jak spraw� z dawna oczekiwan�, zapisan� mu w gwiazdach jako wielk� przygod�. Urodzony pod znakiem Marsa, by� porywczy, nie zna� uczucia strachu, wierzy�, �e wojna jest jego czasem, w kt�rym z ka�d� trudno�ci� potrafi si� upora�. Nastr�j niemal euforii, wiary w szybkie zwyci�stwo i powrotu w glorii wojennego m�stwa zak��ca�y wyl�k�e, nieruchome z przera�enia twarze rodzic�w. Dw�ch syn�w Marii i Ignacego Bask�w zabiera�a mobilizacja. Starszy, Marek, podporucznik i doktor weterynarii, zmobilizowany ju� by� na So�aczu pozna�skim w 7 Dywizjonie Artylerii Konnej. A teraz odchodzi� najm�odszy, wra�liwy, delikatny Sta�, kt�rego ledwo odratowali z dyfterytu. Ju� �egnali si� z nim wtedy przy dziecinnym ��eczku i gdyby nie wujek Zygmunt, jego odwa�na decyzja zastosowania potr�jnej dawki surowicy, Sta� odszed�by tak, jak troje wcze�niej utraconych dzieci Bask�w. Dr�eli o niego. Kiedy wyczerpany forsown� nauk� do trzeciego egzaminu prawniczego zmizernia� i odezwa�y si� dawne, podyfterytowe dolegliwo�ci serca, ojciec wysta� go do Krynicy na kuracj�. Sta� wr�ci� od�wie�ony, wypocz�ty i natychmiast mobilizacja. Matka patrzy�a na niego z trosk�. Wojenny entuzjazm syna nie przekonywa� jej. Ba�a si�. - Sta�ku - m�wi�a swoim niskim, lekko dr��cym g�osem - nie znacie Niemc�w. Kiedy�, kiedy wr�cisz, opowiem ci o naszej rodzinie, o twojej babce Teodozji, mojej matce. Wtedy zrozumiesz, dlaczego... Ale podchor��y Bask w mundurze, �ci�ni�ty w talii pasem, w wysokich, l�ni�cych butach z ostrogami �pieszy� si� na po�egnalne spotkanie w kawiarni z panienk�, kt�r� pozna� tej wiosny i niepok�j w g�osie matki wydawa� mu si� zwyk�� matczyn� tkliwo�ci�. A babka Teodozja? C� wsp�lnego z wojn� mog�a mie� ta ma�om�wna, sucha, nieprzyst�pna staruszka, kt�r� ju� rok temu odprowadzi�a rodzina na pozna�ski cmentarz? Dopiero po p� wieku, okr�nymi drogami poprzez ocean, pozna� histori� babki Teodozji i ca�� bogat� tradycj� rodziny, kt�ra wtedy, w chwili, gdy wyje�d�a� na poligon do Biedruska i gdy otrzymuj�c rozkaz wyruszenia w rejon Studzie�ca zasalutowa� wypr�ony "Tak jest, panie rotmistrzu!", sta�a za nim, stawa�a si� nim przekazuj�c i nakazuj�c, podczas gdy on, nie�wiadomy jej ci���cego nad nim dziedzictwa, przekonany o swojej od tradycji tej niezale�no�ci, odrywa� si� i wyrywa� do jego w�asnej, jedynej, przez nikogo jeszcze nie wytyczonej drogi. 2 Ongi� samotni, dwie kr���ce@ planety - dzi�, stopieni w gwiazd� podw�jn�@ jak s�o�ce, wida� nas razem z ziemi.@ Subtelna si�a nas unosi@ w kosmosu nowe sfery@ gdzie wok� wsp�lnej kr���c osi@ pie�ni� jeste�my przestrzeni@ (Wed�ug Henry Thoreau, "Love", 1862) Nale�y zacz�� od babki Teodozji. W historii narodu matki ust�puj� miejsca babkom, a wnukowie pami�taj� je bardziej jako przydro�ne �wi�tki wyciosane z nieczu�ego drewna, ni� jako kobiety, kt�re kiedy� p�on�y �arliwym rumie�cem pod spojrzeniem zalotnik�w, albo przed lustrem zaplata�y warkocze. Babk� Teodozj� Sta� pami�ta� jako wynio�le ch�odn� dam�, szczup��, ciemno ubran�. Kszta�t z we�ny i sztywnych koronek. Spogl�da�a poprzez niego, jego, wnuka swego, ledwo zauwa�aj�c. Wydawa�a si� �yciem zm�czona, coraz bardziej w siebie sam� si� wpatruj�ca, jakby tam, w zwierciadle, zastyg�o odbicie jej samej, dawnej - nie zmienione. Czasem u�miech, kt�re otoczenie podchwytywa�o skwapliwie jako im przeznaczony: babcia lepiej si� czuje, jest dzi� w dobrym humorze. Przymyka oczy, spojrzenie kieruj�c do jej tylko dost�pnej g��bi. Babcia zasypia, zm�czona, odejd�my. Sucha, ch�odna pow�ci�gliwo�� babki Teodozji ani nie poci�ga�a Stasia, ani nie zastanawia�a. Nie ciekawi�a go te� fotografia z czas�w, gdy �y� jeszcze dziadek J�zef Donat. Tyle o dziadku tym pami�ta�, �e brzuchom�wca. Warto jednak spojrze� na fotografi�. Babka Teodozja stoi tam mocno na ziemi, kapelusz szumny jak wzd�te, czarne �agle pirackiego okr�tu. R�wna wzrostem m�owi, trzyma go pod r�k� ruchem kr�lowej wspieraj�cej si� o ksi�cia_ma��onka. W p�aszczu do ziemi, z r�bkiem bia�ego �abotu pod szyj�. Podbr�dek mocny, szeroki - zdecydowanie i energia. Wiadomo ju�, �e umia�a dochodzi� swoich rzeczy i sprawy stawia� tak, jak sobie �yczy�a. By�a to nieugi�to��, planowanie drobiazgowe, a zawsze w�asne, uzale�nione od tego, co na dnie kufra pami�ci, a przecie� najwa�niejszego dla Teodozji. Nikt wi�c jej �yciem kierowa� nie by� w stanie, chocia� pozornie, jak przysta�o kobiecie, ulega�a i poddawa�a si�, a zawsze znajduj�c dr�k� do w�asnego celu. Usta zaci�te i nie wiadomo czy tylko stanowczo�� i determinacja, czy mo�e �lad odleg�ego b�lu w k�cikach warg, jak blizny. Dziadek_brzuchom�wca z w�sikiem podkr�conym zalotnie, w oczach u�mieszek tamowany, ale wida�, �e gdyby tylko m�g�, zaraz by komu� sp�ata� psikusa, wi�c dziadek - |bon |viveur - przy tej przewy�szaj�cej go lotem pi�r i kokard Junonie, w |chapeau ostatniej ostrzeszowskiej mody (bo Donatowie wywodzili si� z Ostrzeszowa na po�udniowym kra�cu Wielkiego Ksi�stwa Pozna�skiego), wydawa� si�, uj�ty silnym ramieniem �ony, chocia� przecie� sam podawa� rami�, lekkoduchem niemal. Ale przecie� to nie wszystko. To niezupe�nie tak. Fotografia to odciski palc�w, a dopiero s�owo przekazywane, chocia� w przekazywaniu ulotne, nietrwa�e jak puch, ukazuje palce, d�o�, rami�, po�ysk oczu ukryty pod kapeluszem, zapach we�ny z odrobin� lawendy, zapach krochmalonego gorsu i pomady, od kt�rej l�ni� w�sy, ciep�y rytm krwi pod sk�r� na przegubie r�ki i ju� go mamy: porusza laseczk�, wychodzi naprzeciw dziadek_brzuchom�wca, kt�rego Sta� ledwo obrysowa� dziecinn� pami�ci�, bo kiedy to by�o, trzy lata mia�em, jak umar�. Dziadek J�zef Donat zosta� ukarany przez w�adze niemieckie. Historia tej kary, mimo dramatyczno�ci sytuacji, wiele ma w sobie komizmu i warta jest zanotowania. Wetknijmy wi�c ten kwiatek w butonierk� dziadka_brzuchom�wcy. By� nauczycielem w Ostrzeszowie, a �e wywodzi� si� z K�pna, gdzie powstania narodowe wci�ga�y mieszka�c�w od roku 1794 w ruch niepodleg�o�ciowy, a i Ostrzesz�w pulsowa� podsk�rn� polsko�ci�, ruchem o�wiatowym i artystycznym (mieli nawet swoj� oficyn� poet�w), dziadek Donat uczy� po kryjomu dzieci religii i j�zyka polskiego. Zdradzi� go kolega_niemiec. Brzuchom�wca, po kt�rym obaj wnukowie, Sta� i Marek, odziedziczyli �atwo�� �artu, upodobanie do lekkiej kpiny i weso�o�� tak przecie� inn� od babki Teodozji ch�odnej ascezy - postanowi� si� zem�ci�. Organizator zabaw, wycieczek, "kawalerskich" wypad�w, dziadek zaprosi� koleg�w na wycieczk� do starego m�yna za miastem. Pojechali wszyscy, a z nimi i �w Niemiec, kt�ry doni�s� o dziadka tajnym nauczaniu. Kiedy pojedli, popili, okropny j�cz�cy g�os zacz�� wzywa� do siebie Niemca, przypomina� mu o potrzebie pokuty, bo czas jego ju� policzony. Porwa� si� przera�ony i uciek�. Ale sprawa wyda�a si� i po raz drugi ukarano dziadka_brzuchom�wc�. Nie tylko, �e opisa�y go ostrzeszowskie gazety (z czego czu� pewne zadowolenie, chocia� Teodozja cierpia�a nad |faux |pas), ale i zap�aci� musia� kar� 300 talar�w. Tyle wi�c o dziadku. Cofa si� uprzejmie uchylaj�c melonika. Ju� go ma na g�owie. Jedn� r�k� w bia�ej r�kawiczce opar� na lasce, drug� podaj�c rami� Teodozji zatkn�� za po�� p�aszcza. Wygl�da jak aktor oczekuj�cy nale�nych oklask�w. Wysuwa si� jednak babka Teodozja. Ale inna. Osiemnastoletnia. Przed lustrem rozczesuje w�osy. To nie Teodozja, chocia� przecie� jest ni� tak�e, to panna Tosia Borucka. Jest o cztery lata m�odsza od swego wnuka, kt�ry teraz przeprowadza inspekcj� trzydziestu kolarzy przed wypadem w stron� Studzie�ca. Wyraz twarzy babki i wnuka podobny. Jest to nieco marzycielskie upojenie. Sta� przypomina sobie s�owa pu�kownika: "Ch�opcy, zdob�dziemy Virtuti Militari dla naszego sztandaru". A Tosia? Zawieszony na cieniutkim �a�cuszku - z�oty krzy�yk. Tosia ujmuje go w dwa palce. Ciep�y od jej sk�ry. Podnosi go do ust. Krzy�yk to dar od najdro�szego, od narzeczonego, Felusia. �lub ich za dwa tygodnie. Lada dzie� wi�c ju� Felu� przyjedzie z Berlina, gdzie uko�czy� dopiero studia medyczne. Ju� mia� by� przedwczoraj, wczoraj. Jeszcze co� go zatrzymuje. Ale co? Z krzy�ykiem przy wargach Tosia patrzy poprzez lustro. Gdyby mog�a go teraz zobaczy�, dowiedzie� si�, zapyta� o to, o co nigdy pyta� nie �mia�a. Bo chocia� wiedzia�a, wychowana w gor�cej atmosferze Ostrzeszowa, �e zatrzymuje go "sprawa", �e w "spraw�" jest w��czony, nie m�wili o szczeg�ach. Obowi�zywa�a go przecie� tajemnica. A mo�e Felu� b�dzie towarzyszy� delegacji polskiej na zje�dzie trzech cesarzy, rosyjskiego Aleksandra, austriackiego Franciszka J�zefa i niemieckiego Wilhelma? Mo�e tam w jaki� spos�b przyczyni si� do przedstawienia kwestii polskiej"? A mo�e wyjecha� w delegacji do Anglii, gdzie lord Salisbury interesuje si� spraw� polsk�? Mo�e tworzy si� nowy polski rz�d narodowy, kt�ry rzuci has�o do walki i Polacy zn�w chwyc� za bro�? Trzeszcz� w�osy pod szyldkretem grzebienia. Ruch r�ki unosz�cej krzy�yk do warg zastyga, bo spod szczotki w srebrnej oprawie wysun�� si� r�bek koperty. Co to? Jeszcze jedno spojrzenie w zwierciad�o. Jeszcze w nim Tosia osiemnastoletnia, tylko wargi stulone jak w p�aczu. Co to? Jeszcze jedno spojrzenie w zwierciad�o, zanim r�ka podsunie si� bli�ej, zanim lustro roztrzaska si� w drzazgi. W szkle rozbitym zniknie obraz dziewczyny. Nikt nie mia� odwagi powiedzie� wprost. Dwie siostry przyczajone pod drzwiami. Palce na ustach, szyje w plamach pomara�czowych rumie�c�w. Ju� dostrzeg�a. Przeczyta. �ami� r�ce, oczy unosz� w g�r�. Wal� serca o fiszbiny gorset�w. Rozwin�a telegram. Spojrza�a. J�kn�a. Poderwa�a si� z krzes�a. Raz jeszcze czyta przechylona. Wyrzuci�a ramiona do g�ry, jakby r�kami chcia�a obj�� g�ow�, i run�a nagle przed siebie. Trzasn�o rozbite zwierciad�o. Wbieg�y skryte za drzwiami przera�one siostry. Biegli zaalarmowani ha�asem domownicy. Cucono j� wod�, podk�adano pod nos trze�wi�ce sole. Niesiono, p�acz�c, nieprzytomn� na ��ko. Wezwany lekarz stwierdzi� wstrz�s m�zgu, nakaza� na g�ow� zimne kompresy, nogi ogrzewa� workami z gor�c� kasz�, okna szczelnie zas�oni�. Chorowa�a przesz�o p� roku. A gdy wsta�a, wychudzona, z sinymi woko�o oczu cieniami, nie by�a to ju� Tosia, tylko Teodozja. - Telegram! - poprosi�a. Starali si� jej wyperswadowa�: Po co? Po co si� masz zn�w przejmowa�? - Telegram! - za��da�a. - Chc� zobaczy� telegram! Siostra m�odsza, Walercia, przynios�a telegram. Patrzy�a przera�ona, jak Teodozja odczytuje tre�� depeszy: "Feliks otruty, zmar� wczoraj - Alojzy". - Otruli go - szepn�a. Walercia siad�a obok siostry, obj�a j�. - By� tu Alojzy - powiedzia�a. - By�, jak by�a� jeszcze bardzo chora. M�wi� nam wszystko. To Niemcy otruli Feliksa. - Wiedzia�am. - Teodozja kiwa�a g�ow�. Oczy mia�a suche, tylko usta blade i zaci�te. - Felu� i Alojzy nale�eli do tej samej polskiej tajnej organizacji. Z�o�y�a telegram. Zdj�a z szyi z�oty krzy�yk. Podesz�a do skrzyni, w kt�rej naszykowana jej �lubna wyprawa. By� to d�bowy, ozdobnie rze�biony kufer. Przekr�ci�a kluczyk. Zawin�a krzy�yk w haftowan�, bia�� koronkow� chusteczk�, przewi�za�a wst��k� i razem z telegramem w�o�y�a do skrzyni. Zamkn�a j� na klucz. Dopiero po dw�ch latach wydano Teodozj� za m��. J�zef Donat, dziadek_brzuchom�wca, by� jej dalekim kuzynem. Ze zwi�zku tego urodzi�o si� pi�cioro dzieci: trzech ch�opc�w i dwie dziewczynki. Jan zosta� ksi�dzem, Zygmunt lekarzem, Maria by�a matk� Stasia. Czy wszystko tak w�a�nie si� sta�o? Takie, a nie inne s�owa telegramu przekazuj�ce wyrok Teodozji? By� telegram o �mierci po�o�ony przez siostr� przed lustrem, i by� huk szk�a p�kni�tego, Teodozji omdlenie d�ugie i wlok�ca si� miesi�cami choroba. I wiadomo�� prawdziwa, chocia� �ciszana, szeptana na ucho, �e studenta, co na kongres berli�ski jecha� w roku 1872 z delegacj� wr�czy� w sprawie polskiej memoria�, otruli Niemcy. Wydarzenia, jak fale ��obi� brzegi pokole�. Pami�� ich p�ynie nurtem ukrytym, nakazuj�c, przymuszaj�c, dyktuj�c. I na nic tu rozwaga, odwo�ywanie si� do chrze�cija�skiego mi�osierdzia, do cnoty przebaczenia. Kufer panny Boruckiej zamkni�ty na klucz: na dnie krzy�yk owini�ty w chusteczk� i pokruszony czasem blankiet telegramu. - Dziecko moje kochane - babka Teodozja poucza wnuczk�. - Do trumny tak jak przykaza�am mnie ubierzecie. Zawi��_�e mi raz jeszcze pod brod� ten czarny, wdowi czepeczek. Koronka powinna by� z czo�a, ale w�os�w niech nie b�dzie wida�, i wst��k� nieco z boku. Sukni� na��cie mi t� czarn�, wyszczotkuj tylko dobrze, a skrop i lawend�, zawsze tym, co przychodz�, przyjemniej. Halk� bia��, t�, co haftowa�am, tak roz��, �eby spod sukni nie by�o wida�, ale fa�dki rozprostuj, wyg�ad�. Na nogi w�o�ycie mi te bia�e koronkowe po�czochy, co sobie zrobi�am na drutach. I czarne lakierowane cz�enka. A w kufrze, dziecko moje, wiesz gdzie, w chusteczk� zawini�ty krzy�yk m�j z�oty od Felusia. Nie opowiadaj nic, nikomu. R�ce mi przeple� w trumnie tym �a�cuszkiem, a mi�dzy palce, o tak, w�� krzy�yk. Kto zauwa�y� krzy�yk mi�dzy palcami babki Teodozji, gdy w swoim ostatnim wyst�pieniu w zapachu �wiec i kwiat�w, w wybitnym czarn� materi� salonie, w �ciszeniu g�os�w i �zawych pociesze� rodziny, bo przecie� �y�a jednak przesz�o osiemdziesi�t lat (i takie �ycie pe�ne, szcz�liwe, prawda?), kto zauwa�y� tej ostatniej zimy Dwudziestolecia, gdy na szybach styczniowe kwiaty bia�ych wodorost�w, a babka Teodozja triumfalnie przekazywa�a siebie historii rodzinnej, kto odkry� mi�dzy palcami Tosi Boruckiej krzy�yk Felusia? Kto us�ysza� brz�k rozbitego szk�a i krzyk niemy, i p�kni�cie serca? A mo�e wiedzieli? Bo dlaczego ksi�dz Janek i doktor Zygmunt zamienili kr�tkie, znacz�ce spojrzenia? Czy brz�k tamtego zwierciad�a nie powt�rzy� si� w trzasku rozbitego kielicha? Zawr��my wi�c raz jeszcze do tamtych lat, w kt�rych zaczyna�a si� m�odo�� dzieci Teodozji. Zygmunt w Berlinie studiowa� medycyn�. Podobny do ojca swego, dziadka_brzuchom�wcy, wra�liwy, romantyczny, ale przecie� powo�aniu swemu oddany, zakocha� si�. Mi�o�� z dziewczyn�_Niemk� ci�gn�a si� przez ca�y okres studi�w. Zdecydowa� si� wreszcie, przyjecha� do Poznania, gdzie Teodozja od lat ju� usadowiona we w�asnym mieszkaniu. - Mamo - zwierzy� si�. - Chcia�bym si� �eni�. - Z kim? - spojrza�a na niego, a tak, �e a� zadr�a�. Bo wiedzia�a ju�, ju� jej donie�li. Ledwo wyszed� nachmurzony, bo go matka prosi�a o kilka dni do namys�u zanim powie s�owo ostateczne, zanim pob�ogos�awi, ledwo us�ysza�a kroki Zygmunta na bruku podw�rka, ju�, aby szybko! Szybko! Sakwoja� ze schowka, upakowa� co najpotrzebniejsze i w drog�. Sprzed domu zawo�a�a doro�k�: - M�j z�oty, po�piesz si� pan! Na poci�g musz� zd��y� do Mieszkowa! Poci�g wl�k� si� na po�udniowy zach�d przez K�rnik, �rod�, Nowe Miasto, a Teodozja obraca�a w palcach ziarenka r�a�ca i czasem tylko westchn�a: "Gdzie� te� tego Janka wys�ali! Na koniec �wiata! Taki zdolny, m�dry, a nie spodoba� si� Kurii." Wieczorem ko�ata�a do plebanii. Ciemna i ci�ka to by�a budowla, przylepiona do starego, osiemnastowiecznego ko�cio�a o dw�ch barokowych wie�ycach. Miasteczko malutkie, schludne, ju� niemal usypia�o. Ksi�dz Janek wybieg� zatroskany. Ni�szy od Zygmunta, okr�glej�cy ju� nieco, twarz czerstwa, a oczy wzi�� po ojcu (dziadku_brzuchom�wcy). - Konie bym po mamusi� pos�a� na dworzec! Jak�e to tak! - A! Podw�zk� sobie zgodzi�am. Czasu nie by�o wysy�a� telegram. - Co� z�ego? Bo�e bro�! - Chod�my do pokoju. Drzwi zamknij, niech gosposia nie s�yszy. A gdy j� usadowi� na fotelu, pochylony troskliwie, niespokojny wpatrywa� w twarz matki, uderzy�a w p�acz. Porwa�a si� z fotela, zarzuci�a mu r�ce na szyj�: - Janku, Janku, ratuj! Ty� najstarszy! Do ciebie przecie�, kiedy ojca nie sta�o. Bo do kogo? Wyjecha�a pocieszona. A w kilka dni p�niej ksi�dz Janek, proboszcz mieszkowski, zaprosi� dw�ch m�odszych braci i szwagra do siebie, na plebani�. Uczta by�a sowita. Stare wina powyci�ga� z piwnicy. Weselili si�, ale do czasu. Ksi�dz Janek spowa�nia� nagle. Na obu braci, Zygmunta i Kazimierza, spojrza� ksi�owskim wzrokiem kaznodziei. Poczuli: nie brat to ju� by� tylko, ale najstarszy z rodu. I ksi�dz. Nala� kielichy. Zaznaczy�: to ju� ostatnie. I za��da� przysi�gi. - Co za przysi�ga? - dziwili si�. - Na co? Kaza� im powsta� od sto�u i powtarza� za sob�: - P�ki �ycia, nigdy si� z Niemk� w zwi�zku ma��e�skim nie po��cz�. Tak mi dopom� B�g. Pod wzrokiem brata Zygmunt podni�s� kielich. S�owa przysi�gi powtarza, ale g�osem zd�awionym. Sko�czy�, trzasn�� kielichem o pod�og�, zad�wi�cza�o rozbite szk�o. Spotka�y si� oczy dw�ch braci: Zygmunta wzrok ciemny od b�lu i w�ciek�o�ci, ksi�dza Janka nieust�pliwy, nakazuj�cy archaiczne, �lepe prawo pokole�. 3 - Panie wachmistrzu - powiedzia� podchor��y Bask. - Mamy zadanie rozpoznania terenu, kt�ry najprawdopodobniej b�dzie terenem natarcia przez nieprzyjaciela... Zast�pca dow�dcy plutonu, wypr�ony s�u�bi�cie notowa�. Stali w odosobnieniu, na tej stronie szosy, gdzie skrajem bocznej drogi pomi�dzy ��k� a polem r�s� rz�d starych topoli. Czerwie� zachodz�cego s�o�ca pada�a poprzez li�cie drzew na szos�. Po drugiej jej stronie, mi�dzy zabudowaniami miasteczka, wida� by�o strzelc�w poj�cych i czyszcz�cych konie, a tu� na wprost nich, na skarpie, pod p�otem grodz�cym sad roz�o�y� si� pluton kolarzy. Rowery oparli o p�ot, siedzieli albo p�le�eli. Odpoczywali. ...terenem natarcia b�dzie rejon Czarnk�w_huty. Niech pan za�atwi zaopatrzenie z szefem szwadronu. Trzeba wzi�� racje na jeden dzie�. Reszt� za�atwimy na miejscu. Przydzielony mamy jeden cekaem, wi�c musimy mie� zaopatrzenie w amunicj�. Musimy te� przygotowa� si� na niespodzianki... - Tak jest panie podchor��y. - Nasze zadanie: rozpoznanie terenu i ochrona ludno�ci polskiej przed dywersantami niemieckimi. Wyruszamy za godzin�. Kierunek Studzieniec. Niech pan wyznaczy kwaterunkowych. Wachmistrz podni�s� g�ow� znad notatek. Kr�tkie, nieznaczne spojrzenie na �ci�gni�te brwi podchor��ego, na falist� nad czo�em czupryn� i delikatny, ch�opi�cy jeszcze zarys policzk�w. G�owa wachmistrza mocna, kanciasta, szerokie ko�ci policzkowe, brwi nisko nad szarymi, ch�odnymi oczami. By� starszy od stoj�cego przed nim dow�dcy. Niedowierzanie i gorycz. Fala krwi podp�yn�a do czo�a. Otrz�sn�� si� natychmiast. - Ja znam te strony, panie podchor��y. Pu�k tam je�dzi� na �wiczenia. - To dobrze. - Tak jest, panie podchor��y. - Niech pan zrobi zbi�rk� strzelc�w, om�wi dzia�anie i przygotuje do akcji. - Tak jest. - Panie wachmistrzu, na wypadek, gdybym zosta� zabity, zatelefonuje pan do pu�ku i obejmie dow�dztwo. Patrzy�, jak wachmistrz przechodzi szos� w kierunku kolarzy. Szed� wyprostowany, mapnik przewieszony przez rami�, rewolwer u pasa, he�m trzyma� w r�ku. Strzelcy podnie�li si� i stali teraz zbici w wyczekuj�c� gromad�. Otoczyli go. Podchor��y Bask usiad� pod drzewem i zapali� papierosa. Roz�o�y� przed sob� map�. Mia� oko�o dziesi�ciu kilometr�w drogi do Studzie�ca. Dalej, na p�nocny zach�d le�a�o miasteczko Huty, a jeszcze wy�ej i tu� na granicy niemieckiej - Czarnk�w. Ach, to tu, niedaleko - ucieszy� si� - jest Soko�owo. Zaraz pod samym Czarnkowem. Przecie� ja tam je�dzi�em, jak mia�em pewnie z pi�� lat. Zgasi� papierosa, przysypa� piaskiem. Wpatrzy� si� zn�w w map�, ale szlaki dr�g, rzeczek i kolei zacz�y si� zamazywa�, a, nie przywo�ywane od lat, osaczy�y go obrazy z dzieci�stwa. By�o to w Soko�owie. Jaka� ��ka, dr�ka nad stawem i sznur biegn�cych za nim g�si. Gro�nie wyci�gni�te szyje i coraz to bli�sze g�ganie. Ucieka. Ucieka przera�ony. Gdzie si� schowa�? Dom daleko. Nigdzie nikogo. Bez tchu dopada budy wielkiego, podw�rzowego brytana uwi�zanego na �a�cuchu. Tam, w ciep�ym, przytulnym bezpiecze�stwie, pod czu�ymi li�ni�ciami szorstkiego j�zyka, wtulony w kud�at� sier�� - zasypia. Zima. Piec trzaska rozpalony, dzwoni� szyby poruszane nocnym wiatrem i g��boki cichy �nieg otula dom w Soko�owie. Gosposia Aniela k�adzie gor�ce bochenki chleba pod wysokie, lekkie pierzyny. A on, wtulony w aromatyczne ciep�o, zasypia w bezpiecze�stwie puchowego gniazda. - Panie podchor��y... - Tak! - poderwa� si�. - Melduj�, pluton gotowy do wymarszu. - Dzi�kuj�. Ruszamy natychmiast. Czekali ustawieni g�siego na szosie. Dwudziestu pi�ciu ludzi. Przeszed� z rowerem wzd�u� plutonu. Zatrzymywa� si�, pyta� o nazwiska, niekt�re ju� pami�ta�, przygl�da� si� strzelcom: karabiny przyczepione do ram rower�w, granaty obronne zatkni�te za pasy, maski gazowe na szyjach, z ty�u przytroczone plecaki. �wie�e drelichowe bluzy, bryczesy, d�ugie buty, p�askie francuskie he�my. Odpowiadali na jego u�miech u�miechem. Przejecha� rowerem na czo�o kolumny. S�o�ce ju� zasz�o, ale widoczno�� by�a jeszcze dobra. Na pogodnym niebie ju� gdzieniegdzie blade gwiazdy. Da� znak r�k�. Ruszyli. Za miasteczkiem, wzd�u� szosy, d�ugo ci�gn�y si� pola z��te z wielkimi stogami zbo�a. Gdzieniegdzie ludzie pracowali jeszcze, a widz�c ich jad�cych drog�, przystawali. W szar�wce zamazywa�y si� twarze i tylko trwa� ruch wyci�gni�tych r�k. Naprzeciw wybiega�y im teraz lasy g�ste, mieszane, a czasem podchodzi� wilgotny ch��d, bo wje�d�ali w doliny rzek Obry i We�ny, kraj drobnych jezior, podmok�ych ��k, gdzie l�g�o si� ptactwo wodne. Uczucie spokoju i bezpiecze�stwa, kt�rego dozna� oparty o pie� topoli w kr�tkim zdrzemni�ciu si� dotykaj�c obraz�w dzieci�stwa - trwa�o. Wilgotny zapach ��ki przypomina� mu, �e tu pewnie, na ��kach nadobrza�skich, polowa� ksi�dz Ludwik, brat starszy jego ojca. I zaraz ksi�dz Ludwik wyskakuje z dukt�w le�nych na szos�. Przybiera coraz to inne formy, jakby poddawa� si� wyrokowi wyboru. On, taki bezkompromisowy, a jednak chce si� dostosowa�. Aprobuje wi�c rol� nadrz�dn� Stasia. Daje si� prowadzi�. Spaceruje w sutannie: wielki czarny ptak unosz�cy g�ow� z godno�ci� nale�n� sukni duchownej. A woko�o Ludwika - Fr�sia. Duch, zjawa, ksi�dza gospodyni. P�ynie. W sukni i fartuchu do ziemi. G��wka l�ni od g�adziutkich w�os�w, szyja cieniuchna, a ko�nierzyk wysoki si�ga do uszu i brody. - Fr�siu, przynie�_�e samowar. - Ju� nies�, ksi�e dobrodzieju. - Widzisz Sta�ku, moja nagroda my�liwska. Z polowania na zaj�ce u Radziwi��a. Gospodarz mia� sto i jeden zaj�cy, a ja sto dwa. Przyjrzyj si� tym znakom: trzy medale, ka�da strona medalu z wystawy wygrawerowana na samowarze. Nie umiesz czyta� cyrylicy? Ach, ca�e �ycie jeszcze przed tob�, �eby odczyta�. Tyle tylko pami�taj, �e z fabryki samowar�w Woroncowa, z miasta Tu�y. Obr�ci� si� i ju� nie w sutannie, ale w kurtce my�liwskiej, d�ugiej do p� uda. Buty za kolana, torba sk�rzana przez rami�. Mru�y oko nad muszk� sztucera. - Masz racj�, polowa�em tu na cietrzewie. Zaje�d�a�em do przyjaciela gajowego. On cz�sto za granic�, mia�em le�nicz�wk� jakby tylko dla siebie. Ka�d� woln� chwil� - tu, na �owach. Na cietrzewie trzeba by�o przed �witem. Nastawia�em budzik na pierwsz�. Zrywa�em si� w nocy, kawy troch�, co sobie na spirytusowej maszynce sam ugotowa�em, i zaraz do stajni. Tam ju� ch�opak konie mia� w szorach. Jechali�my. Ciemno, drzew nie rozr�nia�em przy drodze. Zatrzymywali�my konie, gdzie dukt skr�ca� drog� boczn� na ��k�. St�d nawet niedaleko. Dochodzili�my do budki z ga��zi, z �aweczk� nawet. Tam czekam na pierwszy brzask. Serce mi �omocze. Modl� si� do �wi�tego Huberta, �eby chocia� jednego cietrzewia pozwoli�. Gwiazdy bledn� i wtedy nagle s�ysz� "czchchchui... rrrukurukurru..." To gra cietrzew. To on. - A fortepian, stryju? Co te� by�o dro�sze, bardziej bliskie sercu: muzyka czy �owy? Ksi�dz Ludwik przy klawiaturze, surowy dla w�asnych palc�w, uparty w powtarzaniu, poprawianiu, �wiczeniu a� do nieosi�galnej doskona�o�ci. Obraz ten ulatuje: mg�a przeci�ta, rozdarta promieniem s�o�ca. Najsilniejsze, najbli�sze pami�ci wraca: ksi�dz Ludwik unieruchomiony na ��ku. Parali�. Kr�tkie sam na sam z wychud�ym, gin�cym ju� starcem. - Bro� moj� my�liwsk� i bibliotek� tobie zapisa�em w testamencie. Jest te� papier, dyplom, honorowa odznaka za walk� o szko�� polsk�. Schowaj. Nale�y wi�c teraz, gdy Sta� na czele plutonu posuwa si� blisko szlak�w my�liwskich stryja, przywo�a�, zatrzyma� ksi�dza Ludwika tak, jak tu polowa� - w kapelusiku z pi�rkiem, ogorza�y, rozpalony, i tak, jak babka Teodozja przykazuj�cy i nakazuj�cy. Ch�tnie, jednym susem, sprawdzaj�c szybko naboje w sztucerze, przy��cza si� do plutonu. 4 Na po�udniowy zach�d od Poznania, nad rzek� Obr�, roz�o�y� si� Zb�szy�. Osada stara, si�gaj�ca jeszcze XIII wieku, s�awna si� sta�a w trzydziestych latach wieku XV. Dziedzic miasteczka, Abraham, s�dzia pozna�ski, tolerancyjny, chocia� wierny Rzymowi, �ci�gn�� na siebie kl�tw� biskupi� popieraj�c husyckiego kaznodziej�. Chocia� s�dzia w katedrze pozna�skiej z�o�y� uroczy�cie publiczne wyznanie wiary, win� zmaza� ofiar�, to jednak Zb�szy� do historii narodu przeszed� razem z nazwiskiem s�dziego Abrahama, jako polskie ognisko husycyzmu. W tamtym okresie reformatorskiej dzia�alno�ci Husa, przyw�drowali z Czech do Zb�szynia Baskowie. Historia rodzinna pocz�tki swoje ukrywa�a wstydliwie i skrz�tnie, jako �e od pokole� wiernymi si� stali Rzymowi. Nie si�gali wi�c Baskowie poza pokolenia pradziad�w. Nikt te� pocz�tkowo nie o�miela� si�, a p�niej nie by� ciekaw odgrzebywania popio��w. Mo�liwe, chocia� nikt nie dowi�d�, �e w popio�ach przechowywa�y si� iskry. Gdyby Annie, babce Stasia, a matce jego ojca, napomkn�� kto� o Husie i �e to by� mo�e kto� w dalekiej rodzinie da� si� ponie�� husyckiej herezji, prze�egna�aby si� w pop�ochu: jak najdalej od diabelskiego nasienia! K�amstwo! Husy, lutry, kalwini, heretycy - precz z mego domu! Kiedy Ignacy, syn m�odszy, powiedzia�, �e chcia�by si� o�eni� z Niemk�, bez s�owa zamachn�a si� i wymierzy�a mu policzek: "Po moim trupie!" Uchylenie jednak r�bka tajemnicy_historii wiele mog�oby wyt�umaczy� z zachowania ksi�dza Ludwika, p�omienn� jego akcj� w pocz�tkach stulecia, za co od biskupa Likiewskiego, administratora diecezji pozna�skiej, otrzyma� ojcowskie napomnienie, a od s�du leszczy�skiego miesi�c twierdzy i grzywn� dwustu marek. O Husie, czeskim bohaterze narodowym, obro�cy j�zyka i narodowo�ci, co za bunt przeciwko doktrynom Ko�cio�a spalony zosta� na stosie, ksi�dz Ludwik je�li my�la�, to z odraz� i westchnieniem g��bokim: Antichristus! apage satanas! A skojarzy� go ze Zb�szyniem, albo jego, ks. Ludwika, walk�, o j�zyk polski w szko�ach? Czysta herezja! A jednak... S�dzia pozna�ski, Abraham Zb�ski, wyra�nie by� po stronie heretyk�w. Zgubn� nauk� sekciarskich kap�an�w popiera�. Nic sobie te� nie robi� z kl�twy gorliwego biskupa Stanis�awa Cio�ka, kt�ry Zb�szy� ob�o�y� ko�cielnym interdyktem. Przeciwnie ruszy� na niego zbrojnie, a� si� biskup Stanis�aw schroni� musia� w Krakowie. I by�oby si� gniazdo heretyckie rozwija�o pod protektoratem dziedzica w Zb�szyniu, bo dziedzic specjalnej doznawa� satysfakcji w buncie - a buntowa� si� przeciw zarz�dzeniom ko�cielnym - gdyby na stolic� pozna�sk� nie wst�pi� krewki biskup Andrzej Bni�ski. Obleg� Zb�szy� konnic� 900 ludzi, Abrahamowi zagrozi�, �e p�ty oblega� b�dzie, p�ki s�dzia nie wyda heretyk�w. Ukorzy� si� s�dzia i przed bramy miasta wysta� pi�ciu heretyckich kap�an�w. Pop�dzi� ich biskup do Poznania, surowo s�dzi�. I spali�. Ksi�dz Ludwik urodzi� si� w 430 lat po egzekucji. Przesz�o cztery wieki min�y od czasu, gdy na pozna�skim rynku spalono pi�ciu heretyk�w zb�szy�skich. Przesun�y si� granice, ukr�cono samowol� pan�w. Warto�ci pozosta�y: j�zyk w�asny, obyczaj rodzimy, potrzeba �adu i sprawiedliwo�ci. Tego nale�a�o broni�. O warto�ci walczyli, jak zwykle, naznaczeni szale�stwem: nieust�pliwcy, �arliwi, ws�uchani we w�asn� pie��, kt�ra dla nich by�a chora�em serafin�w, dla innych, podziwiaj�cych albo tylko przypatruj�cych si� ukradkiem: niezrozumia�a chocia� pi�kna, niepoj�ta, przera�aj�ca. W ksi�dzu Ludwiku od lat najm�odszych pali� si� ogie�. Brzmia�a w nim pie��, kt�rej echo s�ysza� na duktach le�nych prowadz�cych w g��b kniei, tropi�c w m�odych zagajnikach p�ow� zwierzyn�, zamieraj�c z zachwytu nad migaj�cym w borze rogaczem, ucz�c si�, gdy przykl�ka� nad mi�kkimi w gliniastym spodzie tropami, kt�ry racice �ani, a kt�ry st�panie byka. Zanim jeszcze wys�ano go do pozna�skiego gimnazjum, ju� znik� w lesie. Polowa�. Wiosennym wieczorem zaczaja� si� na bagnach, na b�otnistych drogach. Sz�y t�dy przed zmrokiem ci�gi stonek, co za dnia zapada�y na brzegach ka�u� i potok�w le�nych. Dr�a� z podniecenia: ubi�, trzyma� w r�ku ciep�y kszta�t ptaka. Mie�! Dlaczego wi�c z tym umi�owaniem my�listwa wybra� seminarium? Sukienk� duchown�? Dlaczego nie zosta� le�niczym? Ca�e �ycie wtedy w ukochanej kniei. Od lat najm�odszych nie by�o w�tpliwo�ci: z czworga dzieci Bask�w jedno powinno by�o po�wi�ci� si� s�u�bie Bo�ej. Ignacy nie czu� powo�ania. Dwie c�rki m�odsze nie �pieszy�y si� do nauki. Ludwik pali� si�, pragn��, marzy� o wznios�ych czynach. S�ysza� w sobie G�os. Gdy b��dzi� po duktach le�nych wypatruj�c trop�w ody�ca, wydawa�o mu si�, �e s�yszy G�os id�cy do niego wierzcho�kami m�odych �wierk�w. Dopiero kiedy uko�czy� trzydzie�ci pi�� lat, nadszed� ten czas. Ksi�dz Ludwik, proboszcz dubi�ski, wszed� na ambon�. Urod� mia�, jak wszyscy Baskowie, mocn�, oczy szare, rozstawione szeroko i grube nad nimi brwi. By�a w nim si�a dojrza�ej m�odo�ci. Wstrzymywa� si� jak na �owach ostro�ny, ale ca�y spr�ony, gotowy do skoku. Na parafii w Dubinie by� ju� od kilku lat. Lubili go s�ucha�: g�os mia� d�wi�czny i m�wi� odwa�nie. Tej niedzieli, po Ewangelii kazanie mia� kr�tkie. Sko�czy�, ale zebrani wiedzieli, �e to nie wszystko. Cisza by�a w ko�ciele - ani odchrz�kni��, ani nikt nie zakaszla�. Patrzyli. - Najmilsi - powiedzia�. - Wzi�li nam j�zyk ojczysty. Zabrali. Zrabowali. A my? Nie wolno sta� bezczynnie. Musimy si� broni�. Bo nasza jest przed Bogiem odpowiedzialno��. Po ca�ej prowincji pozna�skiej strajk szkolny idzie, jak p�omie�. My wiemy, kto nam zabra� j�zyk ojczysty, ale nie wolno nam tego powiedzie�. Niech ich B�g skarze! To s� nasi nieprzyjaciele. M�dlmy si� za nich. Za to kazanie, a i inne, na kt�rych ksi�dz Ludwik por�wnywa� dzieci polskie do m�czennik�w chrze�cija�skich walcz�cych za wiar�, a tak�e za chodzenie po domach i zakazywanie niemieckiego pozdrowienia i modlenia si� po niemiecku, zosta� ksi�dz Ludwik postawiony przed s�dem leszczy�skim i, mimo obrony mecenasa Woli�skiego z Poznania i Ruszczy�skiego z Leszna, skazany na miesi�c fortecy i dwie�cie marek kary. Kar� odsiedzia� w Wis�ouj�ciu. A kiedy �smego sierpnia tego� roku 1907 wychodzi� z wi�zienia, czeka�a na niego manifestacja parafian. Album, kt�ry mu ofiarowali rozpoczyna si� na pierwszej stronie wykaligrafowanym adresem: "Na pami�tk� wi�zienia fortecznego za wiar� i ojczyzn� ofiaruj� ksi�dzu proboszczowi parafianie". Taki w�a�nie w tej chwili swego �ycia przywo�any, triumfuj�cy, m�ody i zwyci�ski ksi�dz Ludwik do��cza za plutonem. Zbli�y� si� teraz do czo�a oddzia�u i przysiad� na ramie roweru dow�dcy. Na drogach wielkopolskich, w lasach i na haliznach podchor��y Bask nie znalaz�by lepszego przewodnika. Szosa bieg�a skrajem lasu. Niebo wygwie�d�one, noc sierpniowa ch�odna, cierpka jak rozgryziona czerwona jagoda bor�wki. Tu, w tych okolicach, tylko g��biej, dalej, gdzie zagajnik przechodzi� w kniej�, ksi�dz Ludwik polowa�. O tej porze nadci�gaj�cego wrze�nia jelenie ogarnia� niepok�j. Ci�gn�y na rykowiska. Podniecony my�liwy, skryty za �wierkiem, �ledzi� walki rywali. Popl�tane wie�ce jelenie pr� to naprz�d, to wstecz. A gdy zastygaj� na chwil�, z nogami grz�zn�cymi w mule, ch�odno, zdecydowanie Ludwik rozpoznaje oczy w wie�cu. Mierzy. Huk strza�u. I spok�j cmentarny. Tu, w powiecie czarnkowskim, dok�d przez Studzieniec i Huty prowadzi�a droga plutonu, Ludwik spotyka� na �owiskach daniele. Od jelenia r�ni si� daniel tym, �e czaszk� ma kr�tsz�, wieniec rosochaty, kwiat (ogon) d�u�szy, a suknie c�tkowane. Ale r�ne. Zim� czerwonobrunatne w bia�e c�tki, a nieraz i czarne, i bia�e odmiany. W przydro�nej cha�upie w Hutach roz�o�yli si� na kwaterze. Dom by� pusty, telefon przy stole, rozrzucone papiery. Widocznie za dnia urz�dowa� tu poczciarz. Strzelcy zasn�li zaraz na porzuconych w izbie siennikach, na pod�odze. Podchor��y Bask wyszed� przed dom. Sprawdzi� rozstawienie czujek. Usiad� na skarpie, wyci�gn�� przed siebie nogi. Nigdy nie polowa� ze stryjem Ludwikiem, a jednak wydawa�o mu si�, jakby w �owach jego uczestniczy�. Przecie� to jemu zapisa� stryj w testamencie swoj� bro� i bibliotek� my�liwsk�. O polowaniach stryj opowiada� z pasj� a� zatrwa�aj�c�. Nie by�o wi�kszej rado�ci w �yciu nad �wietno�� i szcz�liwo�� �owieck�. Co za rozkosz podchodzi� graj�cego g�uszca! Mierzy� spokojnie chychitaj�cego trubadura. A rado�� celnego strza�u do ptaka wy�piewuj�cego swoje szcz�cie! Ta chwila strza�u, a potem obracanie w r�ku trofeum: zielonoszafirowy pancerz poleg�ego rycerza. Taka chwila, Sta�ku, wlewa rado�� do duszy. To robi cz�owieka lepszym, wynagradza b�le i zawody. Podchor��y Bask spojrza� na niebo ponad lasem. Delikatny, r�owawy odblask. Dnia�o. Nie by� �pi�cy, nie odczuwa� zm�czenia. Wojna - bo to przecie� by�a wojna - chocia� jeszcze nie wypowiedziana oficjalnie, ale cwa�uj�ca ku niemu, jak przygoda, kt�rej pragn�� do�wiadczy�, rozpala�a wyobra�ni�, a jednocze�nie nakazywa�a przyczajon� ostro�no��. By� mo�e podobnie czu� stryj Ludwik tropi�c czarn� zwierzyn� i podchodz�c dzika z oszczepem. Obydw�ch: stryja i bratanka, ksi�dza_my�liwego i dow�dc� plutonu kolarzy, ��czy�o pragnienie akcji. Tylko, �e ksi�dz Ludwik akcj� uwznio�la�. Widzia� j� tak, jak chcia� widzie�: unosi� ku niebu. My�listwo - mawia� - to czar i poezja. Ubi� wolno. Nie wolno tylko rani�. Sta� zapala� si�, entuzjazmowa�, rzuca� na przeszkody, ale akcj� widzia� w wymiarach realnych. Od najm�odszych lat dopatrywa� si� prawd istniej�cych poza dogmatycznym autorytetem doros�ych. Wi�c kiedy stryj Ludwik grzmia� o ko�cu �wiata, spadaj�cych gwiazdach i zderzeniu s�o�ca z czarn� planet�, Sta� szpera� w stosach naddartych ksi��ek u antykwariuszy i za kilkadziesi�t groszy kupi� dzie�o Weiningera. "Za�lepienie zakochanego - czyta� - to pragnienie ujrzenia w obiekcie mi�o�ci tego, co chcia�by zobaczy�, nieraz samego siebie, swoje "ja" idealne." W tym samym okresie, w wieku lat trzynastu, natrafi� w antykwariacie na wypisy z psychologii freudowskiej. Zasmakowa� w rozgryzaniu znaczenia instynkt�w. Jak to jest, w jaki spos�b, pod jakimi przemy�lnie utkanymi sukniami, pod jak� przy�bic�, he�mem, biretem, rogatywk�, tonsur� czy te� rozwichrzon� czupryn� kryje si� instynkt agresji? Zamy�la� si�, rozwa�a�: jak sobie z tym tajfunem cz�owiek daje rad�? Samopaleniem? Niszczeniem i rabunkiem? Zaprzedaniem si� idei? Jakim ten potok rwie �o�yskiem? Jak go utrzyma� na wodzy, by nie poni�s�, ale ni�s�, nie zrolowa� po kamiennym dnie, og�uszy�, zmia�d�y�, ale tak, aby go ujarzmi�, nim kierowa�? Ze stryjem o tym nie m�wi�. W miar� wzmagania si� choroby, coraz bardziej surowo rozprawia� si� ze wszystkim, co inne. Stawa� si� fanatyczny i nietolerancyjny. O my�listwie m�g� tylko m�wi�, albo o ko�cu �wiata. Unieruchomionemu na ��ku, Sta� gra� preludia Chopina. Stryj ju� dawno klawiszy nie dotyka�. Opuchni�te, czerwone w stawach palce by�y sztywne. Teraz, przywo�any na terenach dawnych swych �owisk, Ludwik, wy�uskany z czasu, utrwalony w fazie �ycia najszcz�liwszej, jak we frazie muzycznej albo w krysztale, kiedy gra pod s�o�cem barwami, przysiad� obok bratanka na skarpie spogl�daj�c z nim razem na p�noc, w stron� granicznego miasteczka Czarnkowa. 5 31 sierpnia Siedzimy na poczcie w Hutach. Rano telefonowa�em do pu�ku. Przekazali mi wiadomo��, �e pu�kownik Kr�licki jedzie �azikiem na inspekcj� Stra�y Granicznej do Czarnkowa. Mamy do��czy� natychmiast. Po drodze spotykamy Moszcze�skiego z patrolem u�an�w na koniach. Pu�kownik kieruje go na prawe skrzyd�o. Jest i Matuszewski z plutonem kolarzy. Jad� na lewo od Czarnkowa, na granic�. Ja z pu�kownikiem do Czarnkowa. Wracamy p�nym wieczorem. Wtedy strza�y. Zaczyna si� wojna. To dywersanci ostrzelali nas z okien. Na szcz�cie �adnych strat. Ma�e dra�ni�cie na �aziku. Pu�kownik wraca do Murowanej Go�liny. Nasze trzy patrole zostawia do lepszego rozpoznania przedpola. Dostaj� rozkaz zatrzymania si� w Hutach. Maszcze�ski i Matuszewski na swoich posterunkach przygranicznych. Noc bardzo jasna. Ch�odno. Spok�j. My�l� o ojcu. Przywi�z� mi do Biedruska te d�ugie buty wyk�adane p�cherzem. Powiedzia�: nogi ci nigdy nie przemokn�. �artowali�my, ale ta groza w oczach ojca. Czy go jeszcze zobacz�? Jak tylko nadarzy si� pierwsza sposobno��, wyrw� si� do Poznania. Ojciec �egna� si� ze mn� tak, jakby na zawsze. To trzeba zmieni�. Buty s� wspaniale, wygodne. Nie �a�uj�, �e jestem w szwadronie kolarzy. Odpada czyszczenie i karmienie koni. Ale za to b�dzie zawsze pierwsza linia albo os�anianie odwrotu. 6 Sen mia� niespokojny. Podrywa� si�, sprawdza� godzin�, wydawa�o mu si�, ju� dzie�. Ale cicho, tylko pochrapywania i ci�kie oddechy strzelc�w. Nie dowierza� ciszy, ws�uchiwa� si�. W tym skupionym ws�uchiwaniu si� napad� go kr�tki sen: ksi�dz Ludwik pochylony nad nim, zmarszczka zniecierpliwienia tam, gdzie brwi spotykaj� si� nad nosem, i g�os tubalny: wstawaj! G�uszce graj�, trzeba zd��y� przed �witem. Zerwa� si�, przytomnia�. G�uszce tokowa�y wczesn� wiosn�, wi�c dlaczego? Sk�d ten sen? W szaro�ci budz�cego si� dnia rozr�nia� w izbie �pi�cych na roz�o�onych pod �cianami siennikach. Pchn�� drzwi. Ch��d. Wilgotna obwisaj�ca ga��� jab�onki przed domem uderzy�a go w policzek i poczu� zimne krople rosy sp�ywaj�ce z policzka na szyj�. Wartownik podbieg� do niego. - Niech pan podchor��y pos�ucha. Mnie si� zdaje, samoloty, ale jeszcze daleko i bardzo wysoko. Z cha�upy zacz�li wychodzi� strzelcy. Schodzili teraz ze skarpy na szos�. Mg�y zaczyna�y si� podnosi� z podszycia lasu, co po drugiej stronie szosy, i delikatny, r�owy brzask na horyzoncie tam, gdzie droga gin�a im z oczu. Stali z podniesionymi g�owami, wypatruj�c. Nad nimi, ma�o widoczne jeszcze, p�yn�y eskadry samolot�w. Z Czarnkowa, na wsch�d. Wr�ci� do chaty, podni�s� s�uchawk�. Po��czy� si� z pu�kiem. Z rotmistrzem Jankowskim. - Podchor��y Bask. Nie mog� nawi�za� ��czno�ci z Czarnkowem. - Jakie wiadomo�ci od Matuszewskiego i Moszcze�skiego? - Nie maj� kontaktu. Przed chwil� przelecia�y eskadry nieprzyjacielskie z kierunku Czarnkowa. Panie rotmistrzu, prosz� o pozwolenie wypadu do Czarnkowa. Sprawdz� na miejscu. - Niech pan jedzie ostro�nie. W razie czego, cofa� si� natychmiast. Kontaktowa�. - Tak jest, panie rotmistrzu. Na ten wypad zabra� z sob� tylko dziesi�ciu ochotnik�w. Reszta zosta�a w Hutach. �wita�o. W powietrzu rze�ko��, spodziewanie przygody. My�la�: przecie� to wojna, zaczyna si� wojna. Ale tylko szybsze uderzenia serca i poczucie bezpiecze�stwa, jakby nadci�gaj�ce samoloty, ich �miertelny cel, z kt�rego przecie� zdawa� sobie spraw�, nie dotyczy�y go, nie mog�y zachwia� jego ufno�ci we w�asn� niezniszczalno��. Za Hutami, przy ostatnich zabudowaniach, czarny kot przebieg� mu drog�. Szybko, przed samymi ko�ami. O ma�o co, a potr�ci�by go, ale zahamowa�. Wzdrygn�� si�: z�a wr�ba. Ale otrz�sn�� si� natychmiast. Nie dopuszcza� zw�tpienia we w�asne szcz�cie tam, gdzie mia�a toczy� si� bitwa. Bo przeczuwa� ju� starcie. Wyrywa� si� na spotkanie, dr�a� z podniecenia. Mo�e wi�c na szcz�cie. Odwr�ci� si� do jad�cego za nim patrolu: - Na szcz�cie! - krzykn��. - Na dobr� wr�b�! - Na szcz�cie! - odkrzykn�li mu. Zatrzymali si� na wysokim pag�rku. St�d w dole, wida� miasteczko: wie�e dw�ch ko�cio��w zanurzone w bladej r�owo�ci. Strom� drog� wjechali do Czarnkowa. Czworobok szesnastowiecznych kamieniczek otacza brukowany rynek, w g��bi ko�ci�. Od rynku w�skie uliczki zni�aj� si� ku rzece. Pochyli� si� nieco i wida� most graniczny na Noteci. Schludnie i jasno, jakby wszystko wymiecione, przyszykowane na ich przyj�cie. Ludzie wybiegaj� z bram, r�ce powiewaj� z okien. Natychmiast ich otaczaj�. Dotkn�� roweru. Mo�na? Dotkn�� munduru, u�cisn�� r�k�. Przyszli�cie nas broni�