10862
Szczegóły |
Tytuł |
10862 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10862 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10862 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10862 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jolanta Kitowska
Rodzinna opowieść
Gdy pewnego wieczoru, dwójka dzieci – po obejrzeniu "Czarnych chmur" – chwyciła
wielki nóż kuchenny i rozgrzany ogniem węglowej kuchenki pogrzebacz, by odtworzyć
walkę Dowgirda z pruskim oficerem i sprawdzić, kto wygra tym razem, nikt nie podejrzewał
nic niezwykłego. Owszem, była panika, jak to zwykle w takich wypadkach bywa. Na
szczęście mama weszła w samą porę, by zapobiec ranom i oparzeniom, a historię opowiadała
później cała rodzina, raczej jednak jako anegdotę, a nie przestrogę. Spoglądano na dzieci
z ciekawością i rozbawieniem, "niezłe urwisy", myślano. I już. Nikt nie pomyślał, jak mogło
przydarzyć się to "niesamowicie spokojnej" Aluni, której zielone oczy błyszczały radośnie
pod wianuszkiem jasnych loczków. Winę przypisywano raczej niesfornemu starszemu bratu,
więc Ali poniekąd się upiekło. A jednak to o nią chodziło, od samego początku.
Była jak promyk słonka w szary, mroczny poranek. Na wsi nie każdy jednak zwracał na to
uwagę. Nie było czasu na takie rzeczy. Rosła więc spokojnie wśród jabłoni i wiśni wielkiego
sadu, wśród krzewów porzeczek zbieranych co tydzień na targ, wśród zielonych traw lebiody,
zżętych na pokarm dla świń. Jej brat, będąc utrapieniem rodziny, odwracał całą uwagę od
małej, cichej siostrzyczki. W gospodarstwie zapracowani dorośli nie zajmowali się kimś, kto
nie sprawiał problemów. I Alunia rosła, nietknięta ludzką nienawiścią, zapatrzona zielenią
oczu w niebieskie niebo nad jej jasną główką, przesłonięte gałęziami ciężkimi od dojrzałych
gruszek. A jednak to jej właśnie przydarzały się te niesamowite przygody, o których nie
wiedział nikt prócz małej kuzynki, mieszkającej z nimi przez letnie wakacje.
Choć na wsi przeważnie wiadomo wszystko o wszystkich, o Ali nikt za wiele nie
wiedział. Była cicha. I promienna. Jasna. Jakby czekała na coś pięknego. Jednak ten wieczór,
gdy chwyciła za nóż, by obronić się przed pogrzebaczem, zmienił jej spokojną, jasną
twarzyczkę. Ten wieczór, zimowy i mroźny, gdy rodzina zebrała się przed telewizorem, by
obejrzeć wiadomości, w małej główce otworzyły się drzwi. Nóż błyszczał w rączce i odbijał
blaski ognia z kuchennego paleniska. Ala była gotowa. Jednak weszła mama i drzwi się
zamknęły. Przynajmniej na jakiś czas.
Pewnego razu, w gorący, duszny dzień, gdy trawy dojrzewały i ich pyłki unosiły się
w powietrzu dookoła, Alunia wraz z kuzynką wybrały się na pola. Obie na boso,
w kolorowych sukienkach, wyglądały jak siostry. Zbierały kwiaty, suche, fioletowe kulki na
końcach grubych łodyg. Goniły motyle. Wzięły ze sobą linę dla zabawy, było jednak tak
gorąco, że nie miały siły skakać ani wymyślać nowych gier. Powietrze pachniało, pobliskie
zboże falowało leniwie w żółtym tańcu, kłosy ocierały się o siebie wypełnione ciężkimi
ziarnami. Wołały. Leżące na łące dziewczęta gryzły kawałki traw i plotły wianki. Zboże
szumiało. Alicja podniosła głowę.
– Chodź, pobawimy się w zbożu – powiedziała, wstając i odrzucając niedokończony
wianek.
– Fajnie, chodźmy!
A przecież nie wolno. Tyle razy słyszały, że nie wolno, że to chleb, a chleba się nie
depcze. Poszły. Zielone oczy błyszczały, a jasne włosy zlały się w jedno z kolorem dojrzałych
kłosów.
– Złap linę, nie zgubimy się.
Żyto było wyższe niż one, odkryły tajemniczą dżunglę, w której trzeba przetrwać
i odnaleźć wyjście. To była dobra zabawa. Zabawa w przeżycie. Ala prowadziła. Jej sekretne
drzwi otwierały się znowu. Pociemniała zieleń jej źrenic. Prowadziła. Chichotały zawzięcie,
robiąc niespodziewane zakręty, kółka, to gubiąc specjalnie linę, to ją odnajdując. Wtedy
usłyszały szelest kroków, przełamujący szum zbóż i ich własny chichot. Kucnęły
przestraszone, ale i rozbawione. Z perspektywy kuropatwy oglądały jasne niebo, aż
nadchodzące kroki przyniosły ciemną chmurę i wypełniły horyzont wielką głową.
Był przeogromny. I groźny. I chciał im coś zrobić. Krzyczał, aż motyle skryły się
w niedalekim polu kartofli. To nie była już zabawa, to nie była już przygoda. To był straszny
olbrzym, który pałał nienawiścią i przynosił ciemność. Kuzynka schowała głowę w kolanach,
ale Alicja patrzyła mu prosto w twarz, tak długo, aż zamilkł, przyglądając się jej przez chwilę.
– Precz! – ryknął w końcu w niebo, bo nie mógł dłużej znieść spojrzenia tych oczu.
Uciekły przerażone, płacząc. Bały się wrócić do domu, myślały, że może je śledzić i odkryć,
gdzie mieszkają. Schowały się więc na łące, i leżąc, wycierały łzy płynące jasnymi ścieżkami
po brudnych buziach.
– Lina. Zostawiłyśmy linę.
Gdy trochę oprzytomniały, usiadły, wzniecając obłoki pyłku, nasion traw, dmuchawców
i motyli. Słońce otulało je swym ciepłem, dając pociechę, osuszając łzy, rozjaśniając myśli.
– Trudno, ja tam nie idę. Niech sobie leży. – Ala pociągała jeszcze nosem, smutek jeszcze
gościł na jej pięknej buzi, ale oczy miała już jasne. Nie wróciły po linę. Czuły kłębiącą się
tajemnicę, ciemność spraw, których dorośli nie są w stanie zrozumieć. Czuły, całymi swoimi
małymi ciałkami, że dotknęły mrocznej i przerażającej tajemnicy ich świata. I że Alicja
otworzyła drzwi, które coraz trudniej było jej zamknąć.
– Tylko nie mów nic mamie, nic nie mów! – Ala trzymała się za kolano, gdy bezradna
kuzynka, próbując małymi rączkami przemyć ranę, zerkała jednocześnie na ślady krwi
w kuchni. Cała noga była w zadrapaniach, a jedna, większa rana zaczynała się powyżej
kolana, a kończyła poniżej. Nie umiały sobie z tym poradzić, ale nie miały odwagi zawołać
dorosłych. Nie zrozumieliby. Jakoś posprzątały, pozaklejały plastrami, co się dało, po czym
doczłapały jakoś do sadu, gdzie ukryły się wśród krzewów.
Od rana bawiły się w ulubioną zabawę – niewidzialność. Umawiały się, że nikt, oprócz
nich samych, nie może ich zobaczyć, chowały się więc przed wszystkimi. Trzeba było jeszcze
dotrzeć do pewnego punktu podwórka czy sadu i nie pozwolić się zobaczyć nikomu. Bawiły
się w to setki razy. Robiły przy tym rzeczy, których dorośli z pewnością by nie pochwalili.
Chowały się w pokrzywach, wykrzywiając potem buzie i rozcierając piekące miejsca,
przemykały brzegiem gnojownika, po murku tak wąskim, że nawet ich małe stopy nie
mieściły się na starym, skruszonym betonie. Nieraz lądowały w cuchnącej mazi, a potem
myły się zawzięcie przy studni, żeby już tak nie śmierdziało. Skakały też z dachu wychodka
na garaż. Była to niezła kryjówka, chociaż nie dało się tam długo wytrzymać. Powierzchnia
dachu za bardzo się nagrzewała. Ale tam miały dobry widok i na podwórko, i na sad, łatwo
było zdecydować, w którą stronę przemknąć dalej, by pozostać niezauważonym. Wkładały
w tę zabawę całe serce, po dziecięcemu, traktowały jako część ich świata, poważniej niż
dorośli często traktują swój świat. Niejasno zdawały sobie sprawę, że gdy przyjdzie pora,
będą przygotowane. Wiedziały, że to ważne. Nie wiedziały jednak, że trudne. Nikt im tego
nie powiedział.
Tego dnia chciały przemknąć właśnie na garaż. Stały za murem i naradzały się, którą
drogą najlepiej pójść. Wujek akurat wrócił z pracy, sprawa stała się trudniejsza. Lubił
zaglądać do swoich gołębi, siedzieć na ławeczce z papierosem w ręku. Obserwował. Był jak
strażnik. To utrudniało zabawę. Ale było też bardziej ekscytujące. Dziewczynki szeptały,
chichocząc od czasu do czasu, co chwilę wyglądając na podwórko, by przekonać się, że
wujek wciąż tam siedzi.
– Musimy coś zrobić. Bo będziemy tu sterczeć cały dzień. Pić mi się już chce.
Uśmiechnęły się do siebie. Tak, to oznaczało następny trudny przystanek – kuchnię.
Wspaniale. Opracowały strategię. Murek, dach wychodka, potem dach garażu i kuchnia.
Letnia kuchnia miała wyjście wprost na podwórko, ale miały nadzieję, że do tej pory wujek
sobie pójdzie. W końcu to był środek lata i roboty w sadzie co niemiara.
Wspięły się na murek i, schowane pod gęstym listowiem starej, zdziczałej moreli, powoli
przesuwały się w stronę wychodka. Wujek oglądał gołębie. Wtedy Alicja zobaczyła
ciemność. Nie cień, a ciemność właśnie. Zbliżała się powoli, skradała właściwie, jakby bojąc
się słonecznego środka podwórka, trzymała się murów pralni i chlewika. Zbliżała się do
ławeczki stojącej w przyjemnym chłodzie orzecha. Do wujka. Zbliżała się i rosła, ogarniając
swym cielskiem najpierw cieniste zakątki, a potem coraz bardziej sięgając ku ławce. Wujek
skulił się, jakby zmalał. Gołębie poderwały się do lotu, przestraszone. Ala zamarła na murku,
przycupnięta, kurczowo trzymając się starego, poszarpanego betonu. Kuzynka, odrobinę
dalej, też znieruchomiała. Też była dzieckiem, też czuła. Nie tyle jednak, co Alicja. Drzwi,
kilka razy już uchylone, gdzieś głęboko w jej wnętrzu, otworzyły się teraz szeroko. Alicja
dotknęła swym wzrokiem ciemności, jak dziecko dźga patykiem drugie dziecko, gdy chce się
popsocić. Wujek, nienaturalnie pochylony do przodu, chwycił się ławki. Wtedy Ala wskazała
na siebie, powiedziała: "jestem tu, chodź, weź mnie", wszystko to cudownymi wielkimi
oczami. Drzwi, które uchyliła, dawały jej siłę, jakiej nie znała, dawały odwagę, jakiej dotąd
nie miała. Zaczerpnęła pełną garścią, bo nie umiała inaczej, ale tak właśnie trzeba było. I gdy
zbliżyła się do niej nieznana, wielka, ciemna nieskończoność, Ala podniosła wzrok
i odepchnęła ją. A siła jej zielonego spojrzenia rozerwała na strzępy czarną, lodowatą materię,
zanim ta ostatecznie przybrała postać wielkiego olbrzyma. Wujek cicho jęknął, jakby poczuł
zimny powiew eksplozji. Strzępy ciemności spadły popiołem na podwórze i martwa, głucha
cisza ogarnęła na chwilę świat. Nawet wiatr ucichł.
Ala poderwała się do biegu, bo przerażenie teraz dopiero utorowało sobie drogę do jej
małego serduszka. Biegła po wąskim murku, tak szybko, że zanim kuzynka podniosła się na
nogi, ona już skakała z dachu wychodka na garaż. Skok, który obie powtarzały setki razy. Nie
trafiła. Drobne ciało runęło dwa metry niżej, na zarośnięte chwastami stare śmieci.
Rozwalona noga. To wszystko, co jej się stało.
Na drugi dzień wujek poszedł do lekarza. Dostał tabletki, które miały odciążyć jego
zmęczone serce.
– Śmierć musiała być bardzo zajęta, dziecko. Jak mogłaś się tak poharatać? – powiedziała
babcia, gdy nie dało już się ukryć rany na nodze. Goiło się długo i Ala nie chciała już więcej
skakać na garaż.
Wtedy jednak, pod koniec tego dziwnego, strasznego dnia, gdy rozbudzone tańcem traw
i zapachem agrestu, oglądały zbierające się ponad drzewami sadu chmury, niejasne dziecięce
przekonanie, mówiło im, że Śmierć nie była zajęta. Musiała po prostu pozbierać się do kupy.