Danuta Mostwin Tajemnica zwyciężonych Tom Całość w tomach Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 2000 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zakładu Nagrań i Wydawnictw ZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk: "Polska Fundacja Kulturalna", Londyn 1992 Korekty dokonały E. Chmielewska i I. Stankiewicz `rp Dla Stasia Od Autorki W pracy nad powieścią "Tajemnica zwyciężonych" opierałam się na faktach, relacjach naocznych świadków, pamiętnikach i listach. Sceny batalistyczne, opisy przejścia granic, zaprawę i skok spadochronowy zawdzięczam opowiadaniom mego Męża. Sceny ucieczki z więzienia, przygody cichociemnych oparte są o relację "Kuli" (Jana Ciasia) i "Raba" (Aleksandra Olędzkiego). Tragiczne wydarzenia na Lubelszczyźnie, obraz likwidacji getta lubelskiego przekazała mi w swoich barwnych listach świadek tych wydarzeń, ciotka moja Wacława Hercelińska. W powieści tej, fikcji literackiej, występuje wiele autentycznych osób. Tych, którzy polegli, zginęli bez wieści lub odeszli, i tych, którzy żyją, proszę o wyrozumiałość. Prolog Z silną nadchodzę muzyką Z silną nadchodzę muzyką@ z pieniem trąbek, z bębnów brawurą@ ale marsze moje nie zwycięzcom,@ zwyciężonym śpiewam moją pieśń.@ Słyszeliście, dzień wygrać jest dobrze?@ A mówię wam dobrze jest także utracić.@ Bitwy przegrane ten sam znaczy duch@ który przenika zwycięstwa.@ Poległym w bębny biję,@ w piszczałki dmę ostro, radośnie.@ Wiwat dla zwyciężonych!@ Dla zatopionych okrętów@ i dla poległych na dnie.@ Dla generałów strąconych@ i pokonanych rycerzy,@ dla bohaterów nieznanych@ równych największym, jakich zna świat.@ (Z Walta Whitmana, "Song of myself") Rozdział I Pieśń głuszca Roku zbrojny - roku walki,@ nie dla ciebie wdzięczne strofy,@ nie dla ciebie, o okrutny@ sielankowe canzony.@ Nie poetą jesteś bladym@ co nad biurkiem pochylony@ głosem drżącym pianissimo@ składa rymy.@ Lecz jak silny mąż w drelichu@ z karabinem u ramienia.@ Twarde mięśnie twego ciała@ twarz schłostana mocnym słońcem@ a u boku, a za pasem - nóż.@ .............................. Ostro dźwięczy głos twój męski@ przez kontynent głos twój niesie@ roku zbrojny, roku walki@ rozpędzony, niszczycielski,@ smutny roku oszalały.@ (Z Walta Whitmana, "Eighteen Sixty_one", 1865) 1 Był sierpień. Gorące, wilgotne popołudnie. Na poligonie w Biedrusku 7 pułk Wielkopolskich Strzelców Konnych stał gotowy do wymarszu. Z daleka, niewidoczna jeszcze, nadciągała burza. Tylko głuchy warkot grzmotów, dudnienie ziemi i czasem wężyk szmaragdowej błyskawicy. Konie drżały spłoszone. Udzielał się im nastrój ułanów. Słuchali słów pułkownika. Pułkownik Królicki konno, przy sztandarze, twarz w cieniu hełmu. Czasem nagły poryw wiatru uderzał w sztandar i wtedy furkotały jego złote frędzle i widzieli wyraźnie w czterech rogach, na białych pasach, cztery w wieńcach siódemki. Pośrodku, otoczony wawrzynem, biały orzeł w koronie. Głos pułkownika inaczej brzmiał, niż zwykle. Dźwięczało w nim "To" czego spodziewali się, "To" co zbliżało się, było już pomiędzy nimi, było w drżeniu koni i w unieruchamiającej, śmiertelnie chłodnej grozie. "To" należało już do ich życia, wpisane zostało w ich przyszłość. Szli mu na spotkanie. Wypełniało ich nieodwołalne, ciężkie przeczucie walki. - Żołnierze! Wyruszamy na wyznaczone nam stanowiska. Będziemy bronić ojczyzny przed wrogą napaścią. Sztandaru naszego, pod którym będziemy walczyli nie zdobią jeszcze żadne odznaczenia. Chłopcy! Zdobędziemy Virtuti Militari dla naszego sztandaru! Patrzył na nich z ciepłą, wszechogarniającą troską. Pokolenie trzeciej dekady dwudziestego wieku: młodzi mężczyźni. Szeregowcy zrównani teraz z oficerami i podchorążymi. Zamiast czapek z białymi otokami niskie francuskie hełmy. Zamiast wciętych w pasie, przylegających jak skóra frenczy - polowe mundury. Karabin, szabla przy siodle, bagnet, łopatka. Przytroczone: maska gazowa, chlebak i manierka. Pierwsza trójka każdej sekcji z lancami, bez proporczyków. Tylko proporce szwadronów zachowane. Przed nimi, na horyzoncie, czarne bryłowate chmury, jak ruiny powalonych fortec, nad którymi dym kłębiasty nie wygasłych zgliszczy. Pułkownik zasalutował. Przejechał z pocztem sztandarowym do pierwszego szwadronu. Usłyszeli jego mocny teraz głos, bez śladu niedawnego wzruszenia. - Na moją komendę, pułk kierunek Murowana Goślina za mną ma_a_aarsz! W ślad za komendą pułkownika rozkazy dowódców szwadronów: - Pierwszy szwadron, kierunek Murowana Goślina, za mną ma_a_arsz! - Drugi szwadron, kierunek Murowana Goślina, za mną ma_a_arsz! Ruszyli. Rozwinęli się długim, zielonawym wężem. Na zachodzie dalekie, sinoczarne rumowiska toczącej się nawałnicy, ale oni wjeżdżali w bramę tęczy. Ten łuk tęczy tak niespodziewany, tak dziwnie wydawałoby się proroczy wobec złowrogiej wróżby chmur, łagodził grozę. Jechali zamyśleni. W ciszy tylko szczęk lanc, szabel, kół taczanek. Po obu stronach drogi pola złotej, ciężkiej pszenicy. Ludzie wychodzili z domów. Przystawali na skraju szosy, przysłaniali oczy dłonią. Milczeli. Mężczyźni zdejmowali czapki. Kobiety żegnały się ukradkiem, przecierały oczy. We wzroku ludzi przerażenie. Nad wieczorem zajechali do miasteczka. Niewielkie, schludne, cichsze niż zwykle. Mieszkańcy wybiegli na rynek. Podchodzili nieśmiało, ściskali ręce ułanów, pytali czy będą ich bronić. Po zakwaterowaniu się pułkownik wydał rozkaz bojowy: pułk Wielkopolskich Strzelców Konnych otrzymał od generała Kutrzeby zadanie osłony skrzydła 14 Dywizji Piechoty. Należało rozpoznać walką siły jednostek nieprzyjacielskich, które przekroczą granicę. Rozkazem bojowym na "czaty zwarte" pułkownik Królicki wyznaczył dwa szwadrony z ckm i działkami przeciwpancernymi i dwa plutony kolarzy. Każdy pluton z jednym ckm. Na dowódcę kolarzy w rejonie Studzieńca wyznaczony został podchorąży Stanisław Bask. Data rozkazu: 28 sierpnia 1939 roku. Podchorąży Bask miał dwadzieścia dwa lata, kędzierzawą ciemnoblond czuprynę, szeroko rozstawione szaroniebieskie oczy pod zrośniętymi nad nosem grubymi łukami brwi i brawurę młodości, która nie wierzy w moc śmierci. Na wiosnę zdał trzeci egzamin prawniczy, przechodząc na ostatni rok studiów prawnych na Uniwersytecie Poznańskim. Najmłodszy w rodzinie znanego i szanowanego w Poznaniu przemysłowca i działacza społecznego, Staś jako dziecko był delikatny, chorowity i dlatego pewnie bardziej rozpieszczony, bardziej otoczony troską rodzinną, niż starszy jego brat, Marek. Wezwanie mobilizacyjne, które nadeszło 24 sierpnia przyjął pogodnie niemal wesoło, jak sprawę z dawna oczekiwaną, zapisaną mu w gwiazdach jako wielką przygodę. Urodzony pod znakiem Marsa, był porywczy, nie znał uczucia strachu, wierzył, że wojna jest jego czasem, w którym z każdą trudnością potrafi się uporać. Nastrój niemal euforii, wiary w szybkie zwycięstwo i powrotu w glorii wojennego męstwa zakłócały wylękłe, nieruchome z przerażenia twarze rodziców. Dwóch synów Marii i Ignacego Basków zabierała mobilizacja. Starszy, Marek, podporucznik i doktor weterynarii, zmobilizowany już był na Sołaczu poznańskim w 7 Dywizjonie Artylerii Konnej. A teraz odchodził najmłodszy, wrażliwy, delikatny Staś, którego ledwo odratowali z dyfterytu. Już żegnali się z nim wtedy przy dziecinnym łóżeczku i gdyby nie wujek Zygmunt, jego odważna decyzja zastosowania potrójnej dawki surowicy, Staś odszedłby tak, jak troje wcześniej utraconych dzieci Basków. Drżeli o niego. Kiedy wyczerpany forsowną nauką do trzeciego egzaminu prawniczego zmizerniał i odezwały się dawne, podyfterytowe dolegliwości serca, ojciec wystał go do Krynicy na kurację. Staś wrócił odświeżony, wypoczęty i natychmiast mobilizacja. Matka patrzyła na niego z troską. Wojenny entuzjazm syna nie przekonywał jej. Bała się. - Staśku - mówiła swoim niskim, lekko drżącym głosem - nie znacie Niemców. Kiedyś, kiedy wrócisz, opowiem ci o naszej rodzinie, o twojej babce Teodozji, mojej matce. Wtedy zrozumiesz, dlaczego... Ale podchorąży Bask w mundurze, ściśnięty w talii pasem, w wysokich, lśniących butach z ostrogami śpieszył się na pożegnalne spotkanie w kawiarni z panienką, którą poznał tej wiosny i niepokój w głosie matki wydawał mu się zwykłą matczyną tkliwością. A babka Teodozja? Cóż wspólnego z wojną mogła mieć ta małomówna, sucha, nieprzystępna staruszka, którą już rok temu odprowadziła rodzina na poznański cmentarz? Dopiero po pół wieku, okrężnymi drogami poprzez ocean, poznał historię babki Teodozji i całą bogatą tradycję rodziny, która wtedy, w chwili, gdy wyjeżdżał na poligon do Biedruska i gdy otrzymując rozkaz wyruszenia w rejon Studzieńca zasalutował wyprężony "Tak jest, panie rotmistrzu!", stała za nim, stawała się nim przekazując i nakazując, podczas gdy on, nieświadomy jej ciążącego nad nim dziedzictwa, przekonany o swojej od tradycji tej niezależności, odrywał się i wyrywał do jego własnej, jedynej, przez nikogo jeszcze nie wytyczonej drogi. 2 Ongiś samotni, dwie krążące@ planety - dziś, stopieni w gwiazdę podwójną@ jak słońce, widać nas razem z ziemi.@ Subtelna siła nas unosi@ w kosmosu nowe sfery@ gdzie wokół wspólnej krążąc osi@ pieśnią jesteśmy przestrzeni@ (Według Henry Thoreau, "Love", 1862) Należy zacząć od babki Teodozji. W historii narodu matki ustępują miejsca babkom, a wnukowie pamiętają je bardziej jako przydrożne świątki wyciosane z nieczułego drewna, niż jako kobiety, które kiedyś płonęły żarliwym rumieńcem pod spojrzeniem zalotników, albo przed lustrem zaplatały warkocze. Babkę Teodozję Staś pamiętał jako wyniośle chłodną damę, szczupłą, ciemno ubraną. Kształt z wełny i sztywnych koronek. Spoglądała poprzez niego, jego, wnuka swego, ledwo zauważając. Wydawała się życiem zmęczona, coraz bardziej w siebie samą się wpatrująca, jakby tam, w zwierciadle, zastygło odbicie jej samej, dawnej - nie zmienione. Czasem uśmiech, które otoczenie podchwytywało skwapliwie jako im przeznaczony: babcia lepiej się czuje, jest dziś w dobrym humorze. Przymyka oczy, spojrzenie kierując do jej tylko dostępnej głębi. Babcia zasypia, zmęczona, odejdźmy. Sucha, chłodna powściągliwość babki Teodozji ani nie pociągała Stasia, ani nie zastanawiała. Nie ciekawiła go też fotografia z czasów, gdy żył jeszcze dziadek Józef Donat. Tyle o dziadku tym pamiętał, że brzuchomówca. Warto jednak spojrzeć na fotografię. Babka Teodozja stoi tam mocno na ziemi, kapelusz szumny jak wzdęte, czarne żagle pirackiego okrętu. Równa wzrostem mężowi, trzyma go pod rękę ruchem królowej wspierającej się o księcia_małżonka. W płaszczu do ziemi, z rąbkiem białego żabotu pod szyją. Podbródek mocny, szeroki - zdecydowanie i energia. Wiadomo już, że umiała dochodzić swoich rzeczy i sprawy stawiać tak, jak sobie życzyła. Była to nieugiętość, planowanie drobiazgowe, a zawsze własne, uzależnione od tego, co na dnie kufra pamięci, a przecież najważniejszego dla Teodozji. Nikt więc jej życiem kierować nie był w stanie, chociaż pozornie, jak przystało kobiecie, ulegała i poddawała się, a zawsze znajdując dróżkę do własnego celu. Usta zacięte i nie wiadomo czy tylko stanowczość i determinacja, czy może ślad odległego bólu w kącikach warg, jak blizny. Dziadek_brzuchomówca z wąsikiem podkręconym zalotnie, w oczach uśmieszek tamowany, ale widać, że gdyby tylko mógł, zaraz by komuś spłatał psikusa, więc dziadek - |bon |viveur - przy tej przewyższającej go lotem piór i kokard Junonie, w |chapeau ostatniej ostrzeszowskiej mody (bo Donatowie wywodzili się z Ostrzeszowa na południowym krańcu Wielkiego Księstwa Poznańskiego), wydawał się, ujęty silnym ramieniem żony, chociaż przecież sam podawał ramię, lekkoduchem niemal. Ale przecież to nie wszystko. To niezupełnie tak. Fotografia to odciski palców, a dopiero słowo przekazywane, chociaż w przekazywaniu ulotne, nietrwałe jak puch, ukazuje palce, dłoń, ramię, połysk oczu ukryty pod kapeluszem, zapach wełny z odrobiną lawendy, zapach krochmalonego gorsu i pomady, od której lśnią wąsy, ciepły rytm krwi pod skórą na przegubie ręki i już go mamy: porusza laseczką, wychodzi naprzeciw dziadek_brzuchomówca, którego Staś ledwo obrysował dziecinną pamięcią, bo kiedy to było, trzy lata miałem, jak umarł. Dziadek Józef Donat został ukarany przez władze niemieckie. Historia tej kary, mimo dramatyczności sytuacji, wiele ma w sobie komizmu i warta jest zanotowania. Wetknijmy więc ten kwiatek w butonierkę dziadka_brzuchomówcy. Był nauczycielem w Ostrzeszowie, a że wywodził się z Kępna, gdzie powstania narodowe wciągały mieszkańców od roku 1794 w ruch niepodległościowy, a i Ostrzeszów pulsował podskórną polskością, ruchem oświatowym i artystycznym (mieli nawet swoją oficynę poetów), dziadek Donat uczył po kryjomu dzieci religii i języka polskiego. Zdradził go kolega_niemiec. Brzuchomówca, po którym obaj wnukowie, Staś i Marek, odziedziczyli łatwość żartu, upodobanie do lekkiej kpiny i wesołość tak przecież inną od babki Teodozji chłodnej ascezy - postanowił się zemścić. Organizator zabaw, wycieczek, "kawalerskich" wypadów, dziadek zaprosił kolegów na wycieczkę do starego młyna za miastem. Pojechali wszyscy, a z nimi i ów Niemiec, który doniósł o dziadka tajnym nauczaniu. Kiedy pojedli, popili, okropny jęczący głos zaczął wzywać do siebie Niemca, przypominać mu o potrzebie pokuty, bo czas jego już policzony. Porwał się przerażony i uciekł. Ale sprawa wydała się i po raz drugi ukarano dziadka_brzuchomówcę. Nie tylko, że opisały go ostrzeszowskie gazety (z czego czuł pewne zadowolenie, chociaż Teodozja cierpiała nad |faux |pas), ale i zapłacić musiał karę 300 talarów. Tyle więc o dziadku. Cofa się uprzejmie uchylając melonika. Już go ma na głowie. Jedną rękę w białej rękawiczce oparł na lasce, drugą podając ramię Teodozji zatknął za połę płaszcza. Wygląda jak aktor oczekujący należnych oklasków. Wysuwa się jednak babka Teodozja. Ale inna. Osiemnastoletnia. Przed lustrem rozczesuje włosy. To nie Teodozja, chociaż przecież jest nią także, to panna Tosia Borucka. Jest o cztery lata młodsza od swego wnuka, który teraz przeprowadza inspekcję trzydziestu kolarzy przed wypadem w stronę Studzieńca. Wyraz twarzy babki i wnuka podobny. Jest to nieco marzycielskie upojenie. Staś przypomina sobie słowa pułkownika: "Chłopcy, zdobędziemy Virtuti Militari dla naszego sztandaru". A Tosia? Zawieszony na cieniutkim łańcuszku - złoty krzyżyk. Tosia ujmuje go w dwa palce. Ciepły od jej skóry. Podnosi go do ust. Krzyżyk to dar od najdroższego, od narzeczonego, Felusia. Ślub ich za dwa tygodnie. Lada dzień więc już Feluś przyjedzie z Berlina, gdzie ukończył dopiero studia medyczne. Już miał być przedwczoraj, wczoraj. Jeszcze coś go zatrzymuje. Ale co? Z krzyżykiem przy wargach Tosia patrzy poprzez lustro. Gdyby mogła go teraz zobaczyć, dowiedzieć się, zapytać o to, o co nigdy pytać nie śmiała. Bo chociaż wiedziała, wychowana w gorącej atmosferze Ostrzeszowa, że zatrzymuje go "sprawa", że w "sprawę" jest włączony, nie mówili o szczegółach. Obowiązywała go przecież tajemnica. A może Feluś będzie towarzyszył delegacji polskiej na zjeździe trzech cesarzy, rosyjskiego Aleksandra, austriackiego Franciszka Józefa i niemieckiego Wilhelma? Może tam w jakiś sposób przyczyni się do przedstawienia kwestii polskiej"? A może wyjechał w delegacji do Anglii, gdzie lord Salisbury interesuje się sprawą polską? Może tworzy się nowy polski rząd narodowy, który rzuci hasło do walki i Polacy znów chwycą za broń? Trzeszczą włosy pod szyldkretem grzebienia. Ruch ręki unoszącej krzyżyk do warg zastyga, bo spod szczotki w srebrnej oprawie wysunął się rąbek koperty. Co to? Jeszcze jedno spojrzenie w zwierciadło. Jeszcze w nim Tosia osiemnastoletnia, tylko wargi stulone jak w płaczu. Co to? Jeszcze jedno spojrzenie w zwierciadło, zanim ręka podsunie się bliżej, zanim lustro roztrzaska się w drzazgi. W szkle rozbitym zniknie obraz dziewczyny. Nikt nie miał odwagi powiedzieć wprost. Dwie siostry przyczajone pod drzwiami. Palce na ustach, szyje w plamach pomarańczowych rumieńców. Już dostrzegła. Przeczyta. Łamią ręce, oczy unoszą w górę. Walą serca o fiszbiny gorsetów. Rozwinęła telegram. Spojrzała. Jęknęła. Poderwała się z krzesła. Raz jeszcze czyta przechylona. Wyrzuciła ramiona do góry, jakby rękami chciała objąć głowę, i runęła nagle przed siebie. Trzasnęło rozbite zwierciadło. Wbiegły skryte za drzwiami przerażone siostry. Biegli zaalarmowani hałasem domownicy. Cucono ją wodą, podkładano pod nos trzeźwiące sole. Niesiono, płacząc, nieprzytomną na łóżko. Wezwany lekarz stwierdził wstrząs mózgu, nakazał na głowę zimne kompresy, nogi ogrzewać workami z gorącą kaszą, okna szczelnie zasłonić. Chorowała przeszło pół roku. A gdy wstała, wychudzona, z sinymi wokoło oczu cieniami, nie była to już Tosia, tylko Teodozja. - Telegram! - poprosiła. Starali się jej wyperswadować: Po co? Po co się masz znów przejmować? - Telegram! - zażądała. - Chcę zobaczyć telegram! Siostra młodsza, Walercia, przyniosła telegram. Patrzyła przerażona, jak Teodozja odczytuje treść depeszy: "Feliks otruty, zmarł wczoraj - Alojzy". - Otruli go - szepnęła. Walercia siadła obok siostry, objęła ją. - Był tu Alojzy - powiedziała. - Był, jak byłaś jeszcze bardzo chora. Mówił nam wszystko. To Niemcy otruli Feliksa. - Wiedziałam. - Teodozja kiwała głową. Oczy miała suche, tylko usta blade i zacięte. - Feluś i Alojzy należeli do tej samej polskiej tajnej organizacji. Złożyła telegram. Zdjęła z szyi złoty krzyżyk. Podeszła do skrzyni, w której naszykowana jej ślubna wyprawa. Był to dębowy, ozdobnie rzeźbiony kufer. Przekręciła kluczyk. Zawinęła krzyżyk w haftowaną, białą koronkową chusteczkę, przewiązała wstążką i razem z telegramem włożyła do skrzyni. Zamknęła ją na klucz. Dopiero po dwóch latach wydano Teodozję za mąż. Józef Donat, dziadek_brzuchomówca, był jej dalekim kuzynem. Ze związku tego urodziło się pięcioro dzieci: trzech chłopców i dwie dziewczynki. Jan został księdzem, Zygmunt lekarzem, Maria była matką Stasia. Czy wszystko tak właśnie się stało? Takie, a nie inne słowa telegramu przekazujące wyrok Teodozji? Był telegram o śmierci położony przez siostrę przed lustrem, i był huk szkła pękniętego, Teodozji omdlenie długie i wlokąca się miesiącami choroba. I wiadomość prawdziwa, chociaż ściszana, szeptana na ucho, że studenta, co na kongres berliński jechał w roku 1872 z delegacją wręczyć w sprawie polskiej memoriał, otruli Niemcy. Wydarzenia, jak fale żłobią brzegi pokoleń. Pamięć ich płynie nurtem ukrytym, nakazując, przymuszając, dyktując. I na nic tu rozwaga, odwoływanie się do chrześcijańskiego miłosierdzia, do cnoty przebaczenia. Kufer panny Boruckiej zamknięty na klucz: na dnie krzyżyk owinięty w chusteczkę i pokruszony czasem blankiet telegramu. - Dziecko moje kochane - babka Teodozja poucza wnuczkę. - Do trumny tak jak przykazałam mnie ubierzecie. Zawiąż_że mi raz jeszcze pod brodą ten czarny, wdowi czepeczek. Koronka powinna być z czoła, ale włosów niech nie będzie widać, i wstążkę nieco z boku. Suknię nałóżcie mi tę czarną, wyszczotkuj tylko dobrze, a skrop i lawendą, zawsze tym, co przychodzą, przyjemniej. Halkę białą, tę, co haftowałam, tak rozłóż, żeby spod sukni nie było widać, ale fałdki rozprostuj, wygładź. Na nogi włożycie mi te białe koronkowe pończochy, co sobie zrobiłam na drutach. I czarne lakierowane czółenka. A w kufrze, dziecko moje, wiesz gdzie, w chusteczkę zawinięty krzyżyk mój złoty od Felusia. Nie opowiadaj nic, nikomu. Ręce mi przepleć w trumnie tym łańcuszkiem, a między palce, o tak, włóż krzyżyk. Kto zauważył krzyżyk między palcami babki Teodozji, gdy w swoim ostatnim wystąpieniu w zapachu świec i kwiatów, w wybitnym czarną materią salonie, w ściszeniu głosów i łzawych pocieszeń rodziny, bo przecież żyła jednak przeszło osiemdziesiąt lat (i takie życie pełne, szczęśliwe, prawda?), kto zauważył tej ostatniej zimy Dwudziestolecia, gdy na szybach styczniowe kwiaty białych wodorostów, a babka Teodozja triumfalnie przekazywała siebie historii rodzinnej, kto odkrył między palcami Tosi Boruckiej krzyżyk Felusia? Kto usłyszał brzęk rozbitego szkła i krzyk niemy, i pęknięcie serca? A może wiedzieli? Bo dlaczego ksiądz Janek i doktor Zygmunt zamienili krótkie, znaczące spojrzenia? Czy brzęk tamtego zwierciadła nie powtórzył się w trzasku rozbitego kielicha? Zawróćmy więc raz jeszcze do tamtych lat, w których zaczynała się młodość dzieci Teodozji. Zygmunt w Berlinie studiował medycynę. Podobny do ojca swego, dziadka_brzuchomówcy, wrażliwy, romantyczny, ale przecież powołaniu swemu oddany, zakochał się. Miłość z dziewczyną_Niemką ciągnęła się przez cały okres studiów. Zdecydował się wreszcie, przyjechał do Poznania, gdzie Teodozja od lat już usadowiona we własnym mieszkaniu. - Mamo - zwierzył się. - Chciałbym się żenić. - Z kim? - spojrzała na niego, a tak, że aż zadrżał. Bo wiedziała już, już jej donieśli. Ledwo wyszedł nachmurzony, bo go matka prosiła o kilka dni do namysłu zanim powie słowo ostateczne, zanim pobłogosławi, ledwo usłyszała kroki Zygmunta na bruku podwórka, już, aby szybko! Szybko! Sakwojaż ze schowka, upakować co najpotrzebniejsze i w drogę. Sprzed domu zawołała dorożkę: - Mój złoty, pośpiesz się pan! Na pociąg muszę zdążyć do Mieszkowa! Pociąg wlókł się na południowy zachód przez Kórnik, Środę, Nowe Miasto, a Teodozja obracała w palcach ziarenka różańca i czasem tylko westchnęła: "Gdzież też tego Janka wysłali! Na koniec świata! Taki zdolny, mądry, a nie spodobał się Kurii." Wieczorem kołatała do plebanii. Ciemna i ciężka to była budowla, przylepiona do starego, osiemnastowiecznego kościoła o dwóch barokowych wieżycach. Miasteczko malutkie, schludne, już niemal usypiało. Ksiądz Janek wybiegł zatroskany. Niższy od Zygmunta, okrąglejący już nieco, twarz czerstwa, a oczy wziął po ojcu (dziadku_brzuchomówcy). - Konie bym po mamusię posłał na dworzec! Jakże to tak! - A! Podwózkę sobie zgodziłam. Czasu nie było wysyłać telegram. - Coś złego? Boże broń! - Chodźmy do pokoju. Drzwi zamknij, niech gosposia nie słyszy. A gdy ją usadowił na fotelu, pochylony troskliwie, niespokojny wpatrywał w twarz matki, uderzyła w płacz. Porwała się z fotela, zarzuciła mu ręce na szyję: - Janku, Janku, ratuj! Tyś najstarszy! Do ciebie przecież, kiedy ojca nie stało. Bo do kogo? Wyjechała pocieszona. A w kilka dni później ksiądz Janek, proboszcz mieszkowski, zaprosił dwóch młodszych braci i szwagra do siebie, na plebanię. Uczta była sowita. Stare wina powyciągał z piwnicy. Weselili się, ale do czasu. Ksiądz Janek spoważniał nagle. Na obu braci, Zygmunta i Kazimierza, spojrzał księżowskim wzrokiem kaznodziei. Poczuli: nie brat to już był tylko, ale najstarszy z rodu. I ksiądz. Nalał kielichy. Zaznaczył: to już ostatnie. I zażądał przysięgi. - Co za przysięga? - dziwili się. - Na co? Kazał im powstać od stołu i powtarzać za sobą: - Póki życia, nigdy się z Niemką w związku małżeńskim nie połączę. Tak mi dopomóż Bóg. Pod wzrokiem brata Zygmunt podniósł kielich. Słowa przysięgi powtarza, ale głosem zdławionym. Skończył, trzasnął kielichem o podłogę, zadźwięczało rozbite szkło. Spotkały się oczy dwóch braci: Zygmunta wzrok ciemny od bólu i wściekłości, księdza Janka nieustępliwy, nakazujący archaiczne, ślepe prawo pokoleń. 3 - Panie wachmistrzu - powiedział podchorąży Bask. - Mamy zadanie rozpoznania terenu, który najprawdopodobniej będzie terenem natarcia przez nieprzyjaciela... Zastępca dowódcy plutonu, wyprężony służbiście notował. Stali w odosobnieniu, na tej stronie szosy, gdzie skrajem bocznej drogi pomiędzy łąką a polem rósł rząd starych topoli. Czerwień zachodzącego słońca padała poprzez liście drzew na szosę. Po drugiej jej stronie, między zabudowaniami miasteczka, widać było strzelców pojących i czyszczących konie, a tuż na wprost nich, na skarpie, pod płotem grodzącym sad rozłożył się pluton kolarzy. Rowery oparli o płot, siedzieli albo półleżeli. Odpoczywali. ...terenem natarcia będzie rejon Czarnków_huty. Niech pan załatwi zaopatrzenie z szefem szwadronu. Trzeba wziąć racje na jeden dzień. Resztę załatwimy na miejscu. Przydzielony mamy jeden cekaem, więc musimy mieć zaopatrzenie w amunicję. Musimy też przygotować się na niespodzianki... - Tak jest panie podchorąży. - Nasze zadanie: rozpoznanie terenu i ochrona ludności polskiej przed dywersantami niemieckimi. Wyruszamy za godzinę. Kierunek Studzieniec. Niech pan wyznaczy kwaterunkowych. Wachmistrz podniósł głowę znad notatek. Krótkie, nieznaczne spojrzenie na ściągnięte brwi podchorążego, na falistą nad czołem czuprynę i delikatny, chłopięcy jeszcze zarys policzków. Głowa wachmistrza mocna, kanciasta, szerokie kości policzkowe, brwi nisko nad szarymi, chłodnymi oczami. Był starszy od stojącego przed nim dowódcy. Niedowierzanie i gorycz. Fala krwi podpłynęła do czoła. Otrząsnął się natychmiast. - Ja znam te strony, panie podchorąży. Pułk tam jeździł na ćwiczenia. - To dobrze. - Tak jest, panie podchorąży. - Niech pan zrobi zbiórkę strzelców, omówi działanie i przygotuje do akcji. - Tak jest. - Panie wachmistrzu, na wypadek, gdybym został zabity, zatelefonuje pan do pułku i obejmie dowództwo. Patrzył, jak wachmistrz przechodzi szosę w kierunku kolarzy. Szedł wyprostowany, mapnik przewieszony przez ramię, rewolwer u pasa, hełm trzymał w ręku. Strzelcy podnieśli się i stali teraz zbici w wyczekującą gromadę. Otoczyli go. Podchorąży Bask usiadł pod drzewem i zapalił papierosa. Rozłożył przed sobą mapę. Miał około dziesięciu kilometrów drogi do Studzieńca. Dalej, na północny zachód leżało miasteczko Huty, a jeszcze wyżej i tuż na granicy niemieckiej - Czarnków. Ach, to tu, niedaleko - ucieszył się - jest Sokołowo. Zaraz pod samym Czarnkowem. Przecież ja tam jeździłem, jak miałem pewnie z pięć lat. Zgasił papierosa, przysypał piaskiem. Wpatrzył się znów w mapę, ale szlaki dróg, rzeczek i kolei zaczęły się zamazywać, a, nie przywoływane od lat, osaczyły go obrazy z dzieciństwa. Było to w Sokołowie. Jakaś łąka, dróżka nad stawem i sznur biegnących za nim gęsi. Groźnie wyciągnięte szyje i coraz to bliższe gęganie. Ucieka. Ucieka przerażony. Gdzie się schować? Dom daleko. Nigdzie nikogo. Bez tchu dopada budy wielkiego, podwórzowego brytana uwiązanego na łańcuchu. Tam, w ciepłym, przytulnym bezpieczeństwie, pod czułymi liźnięciami szorstkiego języka, wtulony w kudłatą sierść - zasypia. Zima. Piec trzaska rozpalony, dzwonią szyby poruszane nocnym wiatrem i głęboki cichy śnieg otula dom w Sokołowie. Gosposia Aniela kładzie gorące bochenki chleba pod wysokie, lekkie pierzyny. A on, wtulony w aromatyczne ciepło, zasypia w bezpieczeństwie puchowego gniazda. - Panie podchorąży... - Tak! - poderwał się. - Melduję, pluton gotowy do wymarszu. - Dziękuję. Ruszamy natychmiast. Czekali ustawieni gęsiego na szosie. Dwudziestu pięciu ludzi. Przeszedł z rowerem wzdłuż plutonu. Zatrzymywał się, pytał o nazwiska, niektóre już pamiętał, przyglądał się strzelcom: karabiny przyczepione do ram rowerów, granaty obronne zatknięte za pasy, maski gazowe na szyjach, z tyłu przytroczone plecaki. Świeże drelichowe bluzy, bryczesy, długie buty, płaskie francuskie hełmy. Odpowiadali na jego uśmiech uśmiechem. Przejechał rowerem na czoło kolumny. Słońce już zaszło, ale widoczność była jeszcze dobra. Na pogodnym niebie już gdzieniegdzie blade gwiazdy. Dał znak ręką. Ruszyli. Za miasteczkiem, wzdłuż szosy, długo ciągnęły się pola zżęte z wielkimi stogami zboża. Gdzieniegdzie ludzie pracowali jeszcze, a widząc ich jadących drogą, przystawali. W szarówce zamazywały się twarze i tylko trwał ruch wyciągniętych rąk. Naprzeciw wybiegały im teraz lasy gęste, mieszane, a czasem podchodził wilgotny chłód, bo wjeżdżali w doliny rzek Obry i Wełny, kraj drobnych jezior, podmokłych łąk, gdzie lęgło się ptactwo wodne. Uczucie spokoju i bezpieczeństwa, którego doznał oparty o pień topoli w krótkim zdrzemnięciu się dotykając obrazów dzieciństwa - trwało. Wilgotny zapach łąki przypominał mu, że tu pewnie, na łąkach nadobrzańskich, polował ksiądz Ludwik, brat starszy jego ojca. I zaraz ksiądz Ludwik wyskakuje z duktów leśnych na szosę. Przybiera coraz to inne formy, jakby poddawał się wyrokowi wyboru. On, taki bezkompromisowy, a jednak chce się dostosować. Aprobuje więc rolę nadrzędną Stasia. Daje się prowadzić. Spaceruje w sutannie: wielki czarny ptak unoszący głowę z godnością należną sukni duchownej. A wokoło Ludwika - Frąsia. Duch, zjawa, księdza gospodyni. Płynie. W sukni i fartuchu do ziemi. Główka lśni od gładziutkich włosów, szyja cieniuchna, a kołnierzyk wysoki sięga do uszu i brody. - Frąsiu, przynieś_że samowar. - Już niesę, księże dobrodzieju. - Widzisz Staśku, moja nagroda myśliwska. Z polowania na zające u Radziwiłła. Gospodarz miał sto i jeden zajęcy, a ja sto dwa. Przyjrzyj się tym znakom: trzy medale, każda strona medalu z wystawy wygrawerowana na samowarze. Nie umiesz czytać cyrylicy? Ach, całe życie jeszcze przed tobą, żeby odczytać. Tyle tylko pamiętaj, że z fabryki samowarów Woroncowa, z miasta Tuły. Obrócił się i już nie w sutannie, ale w kurtce myśliwskiej, długiej do pół uda. Buty za kolana, torba skórzana przez ramię. Mruży oko nad muszką sztucera. - Masz rację, polowałem tu na cietrzewie. Zajeżdżałem do przyjaciela gajowego. On często za granicą, miałem leśniczówkę jakby tylko dla siebie. Każdą wolną chwilę - tu, na łowach. Na cietrzewie trzeba było przed świtem. Nastawiałem budzik na pierwszą. Zrywałem się w nocy, kawy trochę, co sobie na spirytusowej maszynce sam ugotowałem, i zaraz do stajni. Tam już chłopak konie miał w szorach. Jechaliśmy. Ciemno, drzew nie rozróżniałem przy drodze. Zatrzymywaliśmy konie, gdzie dukt skręcał drogą boczną na łąkę. Stąd nawet niedaleko. Dochodziliśmy do budki z gałęzi, z ławeczką nawet. Tam czekam na pierwszy brzask. Serce mi łomocze. Modlę się do świętego Huberta, żeby chociaż jednego cietrzewia pozwolił. Gwiazdy bledną i wtedy nagle słyszę "czchchchui... rrrukurukurru..." To gra cietrzew. To on. - A fortepian, stryju? Co też było droższe, bardziej bliskie sercu: muzyka czy łowy? Ksiądz Ludwik przy klawiaturze, surowy dla własnych palców, uparty w powtarzaniu, poprawianiu, ćwiczeniu aż do nieosiągalnej doskonałości. Obraz ten ulatuje: mgła przecięta, rozdarta promieniem słońca. Najsilniejsze, najbliższe pamięci wraca: ksiądz Ludwik unieruchomiony na łóżku. Paraliż. Krótkie sam na sam z wychudłym, ginącym już starcem. - Broń moją myśliwską i bibliotekę tobie zapisałem w testamencie. Jest też papier, dyplom, honorowa odznaka za walkę o szkołę polską. Schowaj. Należy więc teraz, gdy Staś na czele plutonu posuwa się blisko szlaków myśliwskich stryja, przywołać, zatrzymać księdza Ludwika tak, jak tu polował - w kapelusiku z piórkiem, ogorzały, rozpalony, i tak, jak babka Teodozja przykazujący i nakazujący. Chętnie, jednym susem, sprawdzając szybko naboje w sztucerze, przyłącza się do plutonu. 4 Na południowy zachód od Poznania, nad rzeką Obrą, rozłożył się Zbąszyń. Osada stara, sięgająca jeszcze XIII wieku, sławna się stała w trzydziestych latach wieku XV. Dziedzic miasteczka, Abraham, sędzia poznański, tolerancyjny, chociaż wierny Rzymowi, ściągnął na siebie klątwę biskupią popierając husyckiego kaznodzieję. Chociaż sędzia w katedrze poznańskiej złożył uroczyście publiczne wyznanie wiary, winę zmazał ofiarą, to jednak Zbąszyń do historii narodu przeszedł razem z nazwiskiem sędziego Abrahama, jako polskie ognisko husycyzmu. W tamtym okresie reformatorskiej działalności Husa, przywędrowali z Czech do Zbąszynia Baskowie. Historia rodzinna początki swoje ukrywała wstydliwie i skrzętnie, jako że od pokoleń wiernymi się stali Rzymowi. Nie sięgali więc Baskowie poza pokolenia pradziadów. Nikt też początkowo nie ośmielał się, a później nie był ciekaw odgrzebywania popiołów. Możliwe, chociaż nikt nie dowiódł, że w popiołach przechowywały się iskry. Gdyby Annie, babce Stasia, a matce jego ojca, napomknął ktoś o Husie i że to być może ktoś w dalekiej rodzinie dał się ponieść husyckiej herezji, przeżegnałaby się w popłochu: jak najdalej od diabelskiego nasienia! Kłamstwo! Husy, lutry, kalwini, heretycy - precz z mego domu! Kiedy Ignacy, syn młodszy, powiedział, że chciałby się ożenić z Niemką, bez słowa zamachnęła się i wymierzyła mu policzek: "Po moim trupie!" Uchylenie jednak rąbka tajemnicy_historii wiele mogłoby wytłumaczyć z zachowania księdza Ludwika, płomienną jego akcję w początkach stulecia, za co od biskupa Likiewskiego, administratora diecezji poznańskiej, otrzymał ojcowskie napomnienie, a od sądu leszczyńskiego miesiąc twierdzy i grzywnę dwustu marek. O Husie, czeskim bohaterze narodowym, obrońcy języka i narodowości, co za bunt przeciwko doktrynom Kościoła spalony został na stosie, ksiądz Ludwik jeśli myślał, to z odrazą i westchnieniem głębokim: Antichristus! apage satanas! A skojarzyć go ze Zbąszyniem, albo jego, ks. Ludwika, walką, o język polski w szkołach? Czysta herezja! A jednak... Sędzia poznański, Abraham Zbąski, wyraźnie był po stronie heretyków. Zgubną naukę sekciarskich kapłanów popierał. Nic sobie też nie robił z klątwy gorliwego biskupa Stanisława Ciołka, który Zbąszyń obłożył kościelnym interdyktem. Przeciwnie ruszył na niego zbrojnie, aż się biskup Stanisław schronić musiał w Krakowie. I byłoby się gniazdo heretyckie rozwijało pod protektoratem dziedzica w Zbąszyniu, bo dziedzic specjalnej doznawał satysfakcji w buncie - a buntował się przeciw zarządzeniom kościelnym - gdyby na stolicę poznańską nie wstąpił krewki biskup Andrzej Bniński. Obległ Zbąszyń konnicą 900 ludzi, Abrahamowi zagroził, że póty oblegać będzie, póki sędzia nie wyda heretyków. Ukorzył się sędzia i przed bramy miasta wystał pięciu heretyckich kapłanów. Popędził ich biskup do Poznania, surowo sądził. I spalił. Ksiądz Ludwik urodził się w 430 lat po egzekucji. Przeszło cztery wieki minęły od czasu, gdy na poznańskim rynku spalono pięciu heretyków zbąszyńskich. Przesunęły się granice, ukrócono samowolę panów. Wartości pozostały: język własny, obyczaj rodzimy, potrzeba ładu i sprawiedliwości. Tego należało bronić. O wartości walczyli, jak zwykle, naznaczeni szaleństwem: nieustępliwcy, żarliwi, wsłuchani we własną pieśń, która dla nich była chorałem serafinów, dla innych, podziwiających albo tylko przypatrujących się ukradkiem: niezrozumiała chociaż piękna, niepojęta, przerażająca. W księdzu Ludwiku od lat najmłodszych palił się ogień. Brzmiała w nim pieśń, której echo słyszał na duktach leśnych prowadzących w głąb kniei, tropiąc w młodych zagajnikach płową zwierzynę, zamierając z zachwytu nad migającym w borze rogaczem, ucząc się, gdy przyklękał nad miękkimi w gliniastym spodzie tropami, który racice łani, a który stąpanie byka. Zanim jeszcze wysłano go do poznańskiego gimnazjum, już znikł w lesie. Polował. Wiosennym wieczorem zaczajał się na bagnach, na błotnistych drogach. Szły tędy przed zmrokiem ciągi stonek, co za dnia zapadały na brzegach kałuż i potoków leśnych. Drżał z podniecenia: ubić, trzymać w ręku ciepły kształt ptaka. Mieć! Dlaczego więc z tym umiłowaniem myślistwa wybrał seminarium? Sukienkę duchowną? Dlaczego nie został leśniczym? Całe życie wtedy w ukochanej kniei. Od lat najmłodszych nie było wątpliwości: z czworga dzieci Basków jedno powinno było poświęcić się służbie Bożej. Ignacy nie czuł powołania. Dwie córki młodsze nie śpieszyły się do nauki. Ludwik palił się, pragnął, marzył o wzniosłych czynach. Słyszał w sobie Głos. Gdy błądził po duktach leśnych wypatrując tropów odyńca, wydawało mu się, że słyszy Głos idący do niego wierzchołkami młodych świerków. Dopiero kiedy ukończył trzydzieści pięć lat, nadszedł ten czas. Ksiądz Ludwik, proboszcz dubiński, wszedł na ambonę. Urodę miał, jak wszyscy Baskowie, mocną, oczy szare, rozstawione szeroko i grube nad nimi brwi. Była w nim siła dojrzałej młodości. Wstrzymywał się jak na łowach ostrożny, ale cały sprężony, gotowy do skoku. Na parafii w Dubinie był już od kilku lat. Lubili go słuchać: głos miał dźwięczny i mówił odważnie. Tej niedzieli, po Ewangelii kazanie miał krótkie. Skończył, ale zebrani wiedzieli, że to nie wszystko. Cisza była w kościele - ani odchrząknięć, ani nikt nie zakaszlał. Patrzyli. - Najmilsi - powiedział. - Wzięli nam język ojczysty. Zabrali. Zrabowali. A my? Nie wolno stać bezczynnie. Musimy się bronić. Bo nasza jest przed Bogiem odpowiedzialność. Po całej prowincji poznańskiej strajk szkolny idzie, jak płomień. My wiemy, kto nam zabrał język ojczysty, ale nie wolno nam tego powiedzieć. Niech ich Bóg skarze! To są nasi nieprzyjaciele. Módlmy się za nich. Za to kazanie, a i inne, na których ksiądz Ludwik porównywał dzieci polskie do męczenników chrześcijańskich walczących za wiarę, a także za chodzenie po domach i zakazywanie niemieckiego pozdrowienia i modlenia się po niemiecku, został ksiądz Ludwik postawiony przed sądem leszczyńskim i, mimo obrony mecenasa Wolińskiego z Poznania i Ruszczyńskiego z Leszna, skazany na miesiąc fortecy i dwieście marek kary. Karę odsiedział w Wisłoujściu. A kiedy ósmego sierpnia tegoż roku 1907 wychodził z więzienia, czekała na niego manifestacja parafian. Album, który mu ofiarowali rozpoczyna się na pierwszej stronie wykaligrafowanym adresem: "Na pamiątkę więzienia fortecznego za wiarę i ojczyznę ofiarują księdzu proboszczowi parafianie". Taki właśnie w tej chwili swego życia przywołany, triumfujący, młody i zwycięski ksiądz Ludwik dołącza za plutonem. Zbliżył się teraz do czoła oddziału i przysiadł na ramie roweru dowódcy. Na drogach wielkopolskich, w lasach i na haliznach podchorąży Bask nie znalazłby lepszego przewodnika. Szosa biegła skrajem lasu. Niebo wygwieżdżone, noc sierpniowa chłodna, cierpka jak rozgryziona czerwona jagoda borówki. Tu, w tych okolicach, tylko głębiej, dalej, gdzie zagajnik przechodził w knieję, ksiądz Ludwik polował. O tej porze nadciągającego września jelenie ogarniał niepokój. Ciągnęły na rykowiska. Podniecony myśliwy, skryty za świerkiem, śledził walki rywali. Poplątane wieńce jelenie prą to naprzód, to wstecz. A gdy zastygają na chwilę, z nogami grzęznącymi w mule, chłodno, zdecydowanie Ludwik rozpoznaje oczy w wieńcu. Mierzy. Huk strzału. I spokój cmentarny. Tu, w powiecie czarnkowskim, dokąd przez Studzieniec i Huty prowadziła droga plutonu, Ludwik spotykał na łowiskach daniele. Od jelenia różni się daniel tym, że czaszkę ma krótszą, wieniec rosochaty, kwiat (ogon) dłuższy, a suknie cętkowane. Ale różne. Zimą czerwonobrunatne w białe cętki, a nieraz i czarne, i białe odmiany. W przydrożnej chałupie w Hutach rozłożyli się na kwaterze. Dom był pusty, telefon przy stole, rozrzucone papiery. Widocznie za dnia urzędował tu poczciarz. Strzelcy zasnęli zaraz na porzuconych w izbie siennikach, na podłodze. Podchorąży Bask wyszedł przed dom. Sprawdził rozstawienie czujek. Usiadł na skarpie, wyciągnął przed siebie nogi. Nigdy nie polował ze stryjem Ludwikiem, a jednak wydawało mu się, jakby w łowach jego uczestniczył. Przecież to jemu zapisał stryj w testamencie swoją broń i bibliotekę myśliwską. O polowaniach stryj opowiadał z pasją aż zatrważającą. Nie było większej radości w życiu nad świetność i szczęśliwość łowiecką. Co za rozkosz podchodzić grającego głuszca! Mierzyć spokojnie chychitającego trubadura. A radość celnego strzału do ptaka wyśpiewującego swoje szczęście! Ta chwila strzału, a potem obracanie w ręku trofeum: zielonoszafirowy pancerz poległego rycerza. Taka chwila, Staśku, wlewa radość do duszy. To robi człowieka lepszym, wynagradza bóle i zawody. Podchorąży Bask spojrzał na niebo ponad lasem. Delikatny, różowawy odblask. Dniało. Nie był śpiący, nie odczuwał zmęczenia. Wojna - bo to przecież była wojna - chociaż jeszcze nie wypowiedziana oficjalnie, ale cwałująca ku niemu, jak przygoda, której pragnął doświadczyć, rozpalała wyobraźnię, a jednocześnie nakazywała przyczajoną ostrożność. Być może podobnie czuł stryj Ludwik tropiąc czarną zwierzynę i podchodząc dzika z oszczepem. Obydwóch: stryja i bratanka, księdza_myśliwego i dowódcę plutonu kolarzy, łączyło pragnienie akcji. Tylko, że ksiądz Ludwik akcję uwznioślał. Widział ją tak, jak chciał widzieć: unosił ku niebu. Myślistwo - mawiał - to czar i poezja. Ubić wolno. Nie wolno tylko ranić. Staś zapalał się, entuzjazmował, rzucał na przeszkody, ale akcję widział w wymiarach realnych. Od najmłodszych lat dopatrywał się prawd istniejących poza dogmatycznym autorytetem dorosłych. Więc kiedy stryj Ludwik grzmiał o końcu świata, spadających gwiazdach i zderzeniu słońca z czarną planetą, Staś szperał w stosach naddartych książek u antykwariuszy i za kilkadziesiąt groszy kupił dzieło Weiningera. "Zaślepienie zakochanego - czytał - to pragnienie ujrzenia w obiekcie miłości tego, co chciałby zobaczyć, nieraz samego siebie, swoje "ja" idealne." W tym samym okresie, w wieku lat trzynastu, natrafił w antykwariacie na wypisy z psychologii freudowskiej. Zasmakował w rozgryzaniu znaczenia instynktów. Jak to jest, w jaki sposób, pod jakimi przemyślnie utkanymi sukniami, pod jaką przyłbicą, hełmem, biretem, rogatywką, tonsurą czy też rozwichrzoną czupryną kryje się instynkt agresji? Zamyślał się, rozważał: jak sobie z tym tajfunem człowiek daje radę? Samopaleniem? Niszczeniem i rabunkiem? Zaprzedaniem się idei? Jakim ten potok rwie łożyskiem? Jak go utrzymać na wodzy, by nie poniósł, ale niósł, nie zrolował po kamiennym dnie, ogłuszył, zmiażdżył, ale tak, aby go ujarzmić, nim kierować? Ze stryjem o tym nie mówił. W miarę wzmagania się choroby, coraz bardziej surowo rozprawiał się ze wszystkim, co inne. Stawał się fanatyczny i nietolerancyjny. O myślistwie mógł tylko mówić, albo o końcu świata. Unieruchomionemu na łóżku, Staś grał preludia Chopina. Stryj już dawno klawiszy nie dotykał. Opuchnięte, czerwone w stawach palce były sztywne. Teraz, przywołany na terenach dawnych swych łowisk, Ludwik, wyłuskany z czasu, utrwalony w fazie życia najszczęśliwszej, jak we frazie muzycznej albo w krysztale, kiedy gra pod słońcem barwami, przysiadł obok bratanka na skarpie spoglądając z nim razem na północ, w stronę granicznego miasteczka Czarnkowa. 5 31 sierpnia Siedzimy na poczcie w Hutach. Rano telefonowałem do pułku. Przekazali mi wiadomość, że pułkownik Królicki jedzie łazikiem na inspekcję Straży Granicznej do Czarnkowa. Mamy dołączyć natychmiast. Po drodze spotykamy Moszczeńskiego z patrolem ułanów na koniach. Pułkownik kieruje go na prawe skrzydło. Jest i Matuszewski z plutonem kolarzy. Jadą na lewo od Czarnkowa, na granicę. Ja z pułkownikiem do Czarnkowa. Wracamy późnym wieczorem. Wtedy strzały. Zaczyna się wojna. To dywersanci ostrzelali nas z okien. Na szczęście żadnych strat. Małe draśnięcie na łaziku. Pułkownik wraca do Murowanej Gośliny. Nasze trzy patrole zostawia do lepszego rozpoznania przedpola. Dostaję rozkaz zatrzymania się w Hutach. Maszczeński i Matuszewski na swoich posterunkach przygranicznych. Noc bardzo jasna. Chłodno. Spokój. Myślę o ojcu. Przywiózł mi do Biedruska te długie buty wykładane pęcherzem. Powiedział: nogi ci nigdy nie przemokną. Żartowaliśmy, ale ta groza w oczach ojca. Czy go jeszcze zobaczę? Jak tylko nadarzy się pierwsza sposobność, wyrwę się do Poznania. Ojciec żegnał się ze mną tak, jakby na zawsze. To trzeba zmienić. Buty są wspaniale, wygodne. Nie żałuję, że jestem w szwadronie kolarzy. Odpada czyszczenie i karmienie koni. Ale za to będzie zawsze pierwsza linia albo osłanianie odwrotu. 6 Sen miał niespokojny. Podrywał się, sprawdzał godzinę, wydawało mu się, już dzień. Ale cicho, tylko pochrapywania i ciężkie oddechy strzelców. Nie dowierzał ciszy, wsłuchiwał się. W tym skupionym wsłuchiwaniu się napadł go krótki sen: ksiądz Ludwik pochylony nad nim, zmarszczka zniecierpliwienia tam, gdzie brwi spotykają się nad nosem, i głos tubalny: wstawaj! Głuszce grają, trzeba zdążyć przed świtem. Zerwał się, przytomniał. Głuszce tokowały wczesną wiosną, więc dlaczego? Skąd ten sen? W szarości budzącego się dnia rozróżniał w izbie śpiących na rozłożonych pod ścianami siennikach. Pchnął drzwi. Chłód. Wilgotna obwisająca gałąź jabłonki przed domem uderzyła go w policzek i poczuł zimne krople rosy spływające z policzka na szyję. Wartownik podbiegł do niego. - Niech pan podchorąży posłucha. Mnie się zdaje, samoloty, ale jeszcze daleko i bardzo wysoko. Z chałupy zaczęli wychodzić strzelcy. Schodzili teraz ze skarpy na szosę. Mgły zaczynały się podnosić z podszycia lasu, co po drugiej stronie szosy, i delikatny, różowy brzask na horyzoncie tam, gdzie droga ginęła im z oczu. Stali z podniesionymi głowami, wypatrując. Nad nimi, mało widoczne jeszcze, płynęły eskadry samolotów. Z Czarnkowa, na wschód. Wrócił do chaty, podniósł słuchawkę. Połączył się z pułkiem. Z rotmistrzem Jankowskim. - Podchorąży Bask. Nie mogę nawiązać łączności z Czarnkowem. - Jakie wiadomości od Matuszewskiego i Moszczeńskiego? - Nie mają kontaktu. Przed chwilą przeleciały eskadry nieprzyjacielskie z kierunku Czarnkowa. Panie rotmistrzu, proszę o pozwolenie wypadu do Czarnkowa. Sprawdzę na miejscu. - Niech pan jedzie ostrożnie. W razie czego, cofać się natychmiast. Kontaktować. - Tak jest, panie rotmistrzu. Na ten wypad zabrał z sobą tylko dziesięciu ochotników. Reszta została w Hutach. Świtało. W powietrzu rześkość, spodziewanie przygody. Myślał: przecież to wojna, zaczyna się wojna. Ale tylko szybsze uderzenia serca i poczucie bezpieczeństwa, jakby nadciągające samoloty, ich śmiertelny cel, z którego przecież zdawał sobie sprawę, nie dotyczyły go, nie mogły zachwiać jego ufności we własną niezniszczalność. Za Hutami, przy ostatnich zabudowaniach, czarny kot przebiegł mu drogę. Szybko, przed samymi kołami. O mało co, a potrąciłby go, ale zahamował. Wzdrygnął się: zła wróżba. Ale otrząsnął się natychmiast. Nie dopuszczał zwątpienia we własne szczęście tam, gdzie miała toczyć się bitwa. Bo przeczuwał już starcie. Wyrywał się na spotkanie, drżał z podniecenia. Może więc na szczęście. Odwrócił się do jadącego za nim patrolu: - Na szczęście! - krzyknął. - Na dobrą wróżbę! - Na szczęście! - odkrzyknęli mu. Zatrzymali się na wysokim pagórku. Stąd w dole, widać miasteczko: wieże dwóch kościołów zanurzone w bladej różowości. Stromą drogą wjechali do Czarnkowa. Czworobok szesnastowiecznych kamieniczek otacza brukowany rynek, w głębi kościół. Od rynku wąskie uliczki zniżają się ku rzece. Pochylić się nieco i widać most graniczny na Noteci. Schludnie i jasno, jakby wszystko wymiecione, przyszykowane na ich przyjęcie. Ludzie wybiegają z bram, ręce powiewają z okien. Natychmiast ich otaczają. Dotknąć roweru. Można? Dotknąć munduru, uścisnąć rękę. Przyszliście nas bronić? Niech żyją nasi żołnierze! Czyżby całe miasteczko wyległo na rynek, aby im tu o piątej rano zgotować owację? Przez rosnący wokół nich tłum przepycha się kobieta. Staś widzi w niej podobieństwo do Frąsi stryja Ludwika. Tylko tej twarz okrąglejsza, policzki: dwa dojrzałe jabłka. Niesie na tacy kubki, za nią dziewczyna z dzbankiem kawy. Zapach kawy paruje w chłodzie poranka i nadaje ich zgromadzeniu na rynku smak niedzielnego spotkania. W tej chwili, gdy podnosi kubek z kawą do ust i gorący płyn parzy mu gardło - krzyk. Ostry, przeraźliwy krzyk kobiecy: Niemcy! Wyskoczył przed tłum. Rozbiegali się już i tylko mignęły mu twarze ściągnięte, oczy poszerzone grozą, dygocące wargi. Sprężony w sobie, opanowany, wyciągnął Visa. Wzrok skoncentrowany, dostrzegł ich natychmiast. Szli ciężkim, niezdarnym krokiem, pochyleni, trzymając w pogotowiu karabiny. Przechodzili most na Noteci. Ale inni, przed nimi, już zbliżali się z dwóch stron uliczkami do rynku. Krzyknął ostrym, nie swoim głosem: "Cywile do bram!" Celował spokojnie tam, gdzie pierwszy żołnierz niemiecki dochodził już rogu przyrynkowej kamienicy. Strzał. Suchy świst w ciszy zupełnej, a jeszcze przed chwilą tu śmiech, ruch, powitania, wiwaty. Żołnierz na rogu ulicy zachwiał się. Wyciągnął ręce w stronę muru, obsunął się. Od tyłu nadbiegali dwaj sanitariusze. Widział, jak go podnosili. Szedł z wyciągniętym rewolwerem środkiem pustego rynku. Cofając się w stronę wzgórza wydawał komendę: - Patrol na rowery! Wycofywać się tą samą drogą! Jadąc czuje chłód czoła i mocne uderzenia pulsu w skroniach. Przez mgnienie myśl: raniłem człowieka. Może zabiłem? Gorycz, którą przełyka. To wojna. Trudno. Wojna. Gorycz zostaje. Ale natychmiast przerażenie: oglądając się nie widzi wszystkich strzelców. Zatrzymują się na krańcu Czarnkowa i tu oblicza: brakuje mi czterech. - Wracamy! Przerażone twarze strzelców. I szept błagalny niemal: - Na miłość Boską, panie podchorąży! - To są nasi koledzy. Nie wolno nam ich zostawić. Ta sama stroma droga. Przed miasteczkiem zsiedli z rowerów. Szli środkiem szosy. Ominęli barykadę z pościnanych drzew. Ostrożnie, skradając się, weszli na rynek. Pusto. Cisza. Pusty most na rzece. Podchorąży Bask podbiegł do zamkniętej bramy domu. Uderzył. Zawołał: Waszkowiak, Rożak, Dzida, Lis! Jest tam który? 7 2 września Noc bardzo jasna. Pierwsza rano. Uczucie dziwne: z jednej strony satysfakcja, zadowolenie z siebie, że nie straciłem żadnego strzelca. Z drugiej powraca ta twarz pastora z Hut: spokojna aż do szaleństwa. Należy się z tego otrząsnąć: jak wojna, to wojna. Tyle spraw, wydarzeń, jeden dzień tylko. Ruch szybszy, niż myśl. Dwóch z mego patrolu na początku strzelaniny w Czarnkowie wycofało się inną drogę. Straciłem z nimi łączność. A oni - dowiedziałem się telefonując z Hut do pułku - już dotarli do Murowanej Gośliny. Zaalarmowali: Niemcy w Czarnkowie, podchorąży Bask i reszta plutonu polegli. Ta wiadomość już na pewno u rodziców w Poznaniu. Odczuwam ich rozpacz: pierwszy dzień wojny i syn poległ. Mam jeszcze przed oczami ten rynek w Czarnkowie: stare miasteczko, schludne, cywilów pełno na rynku. Entuzjazm, radość, ściskają nas i nagle ten krzyk: Niemcy idą! Cywile rozpierzchli się. Otworzył się widok na wylot ulicy: Niemcy przechodzą przez most na Noteci. Ryknąłem: cywile do bram! Widzę, po prawej stronie ulicy, na wprost mostu - Niemiec przyczajony pod murem kamienicy zamierza się z karabinu. Rękę miałem na Visie. Oddałem pierwszy strzał. Niemiec przyklęknął, osunął się. Po moim strzale, ta kanonada. Niemcy zaczęli strzelać. Cofam się z wyciągniętym rewolwerem środkiem rynku i krzyczę: wycofywać się! Niemców szły setki. Cały most zielony od ich mundurów. A my, tylko kilku ludzi i rozkaz rozpoznania, nie walki. Za miastem policzyłem ich: było tylko sześciu. To uczucie grozy, rozpaczy, aż ból fizyczny: odpowiedzialność za życie moich strzelców. Krzyknąłem: wracamy! Przerażeni byli, opierali się. Tam Niemcy, przewaga Niemców. To nasi koledzy - tłumaczyłem - musimy im pomóc, nie wolno ich zostawić! Nie wiem, co ich przekonało, może dlatego, że ruszyłem pierwszy, może każdy myślał o sobie: gdybym ja w takiej sytuacji... Pojechali za mną. Przed Czarnkowem zeszliśmy z rowerów. Zacząłem pukać do bram, wołałem strzelców po nazwisku. Dwóch, Rożak i Lis, zaraz podlecieli do mnie. Uradowani. Myśleli, że poległem. Na rynku, na moście - spokój. Niemcy cofnęli się. Na jak długo? Cywile wyglądają ostrożnie na rynek. Pytają czy wrócimy, czy będziemy ich bronić. Obiecuję, że tak. Zaraz będę telefonować do pułku. Telefonuję z Hut do Murowanej Gośliny. Raportuję: w Czarnkowie Niemcy. Ostrzelali nas. Straciłem łączność z dwoma strzelcami. Wtedy powiedzieli mi: są już tu, już wiemy o potyczce. Wystraszyli nas, że prawdopodobnie pluton i dowódca polegli. Pytam o rozkazy. Oczyścić teren w Hutach z niepewnego elementu. Ludność polska narzeka na hakatystów. Całe południe aresztowałem Niemców. Poszedłem do pastora. Otworzyła żona. Oczy szare, wielkie, aż wyłupiaste, bolesne ściągnięcie ust, widziałem, jak dygotały jej ręce, pastor zaraz wyszedł, bez wołania, stanął za nią. Trzydziestoparoletni, twarz pociągła, inteligentna, włosy jasne i mała łysina z tyłu głowy. Kazałem mu się pakować. Odszedł spokojnie, bez słowa. Widziałem, jak pakuje rzeczy do walizki. Żona starała mu się pomagać. Coraz to obejmowała go za szyję. Spojrzała na mnie, łzy płynęły jej po policzkach. Uczucie przykrości dotkliwe. Oskarżam samego siebie za to, że tu jestem, że stoję na progu tego domu. Ta przegroda, przepaść pomiędzy nami. I nagle synek pastora, może siedmioletni, chwyta matkę za rękę. W nim nic żałości, tylko buta, tupnął nogą i po polsku do matki: Co mama płacze! Jak wojna, to wojna! To mnie nieco otrzeźwiło. Wrogość w ustach dziecka, więc może ten ich żal i ból, i spokój to tylko wobec mnie maski. A co czują? Niemki stoją przed chatami. Wyklinają mnie głośno. Idę przez potok tych przekleństw. Chłopi patrzą w przestrzeń przed siebie. Spluwają pod nogi. Nienawistnie. Czuję ich tnące spojrzenia. Już czekali na wyzwolenie niemieckie, już ich armia przechodziła granicę na Noteci. I znów odwleka ją. Niektórzy gospodarze uciekają w pole, muszę posyłać po nich strzelców. Aresztuję ich i trzymam razem w jednej chacie. Przed wieczorem wysyłam wszystkich pod strażą na kierunek Chodzież_budzyń. Wiadomość: straż graniczna i kompania pułku piechoty "Łódź" otrzymały zadanie zajęcia Czarnkowa. Melduję o tym do pułku. Dostaję pozwolenie dołączenia do tej jednostki. Jestem ich jedynym zwiadowcą. Przeze mnie wiedzieli, co się dzieje w Czarnkowie. Melduję o tym do pułku. Dostaję pozwolenie dołączenia do tej jednostki. Jestem ich jedynym zwiadowcą. Przeze mnie wiedzieli, co się dzieje w Czarnkowie. Wyruszamy o świcie. Teraz godzina pierwsza rano. Jasna noc. Coraz to gwiazda. Zatacza łuk na niebie. Spada. Strzelcy śpią, tylko czujki rozmawiają szeptem pod oknem. Przez otwarte okno słodki zapach maciejki. Nie jestem śpiący. Widzę przed sobą twarz pastora. Niewątpliwie jedyne nasze spotkanie w życiu. Ale on mnie i ja jego będziemy pamiętać. Nic nie czuję do tego człowieka. Raczej sympatię. Czy znaleźlibyśmy nić porozumienia? Pasowałby pewnie do naszych wieczornych dyskusji z profesorem Znamierowskim. Jakie byłoby jego pojęcie szczęścia, miłości, oddania sprawie? Zbyt wiele myślę o tym. To, co mnie zabolało, to sam akt rozstania ojca z synem. To wykracza poza granice różnic narodowościowych. To ten ból, niemal zwierzęcy, odrywania, rozrywania więzów przemówił do mnie. Ból ich wywołał we mnie rezonans. Czy wojna ta na tyle stępi naszą wrażliwość, że nie będziemy już odczuwać nawet tego? Przecież to dopiero początek. Wolałbym, aby takie zadania nie wchodziły w zakres mojej wojennej przygody. Mój ojciec rozpacza teraz pewnie, że zostałem zabity. Trzeba się wyrwać do Poznania, o ile naturalnie jutro... Nie, w ten sposób myśleć nie wolno. Trzeba myśleć tak, jakby się miało przeżyć tę wojnę. Dostanę się do Poznania, jeszcze raz musimy na siebie spojrzeć. Tak mało wiem właściwie o moim ojcu. Nie wiem nawet, czy był w jakimś wojsku. 8 Unoszą go. Coraz wyżej, wyżej. Strach, że tak wysoko, ale ciekawość i bezpieczeństwo rąk ojca. Czuje zapach ojcowskiego futra. Ulica biała, rozdeptany śnieg i płatki śniegu z granatowego nieba. Pachnie śnieg. Obrócił się: gdzie matka? Ale tuż jej głos, to uspakaja: - Dziecko... dziecko... niech dziecko zobaczy. Unieś go lepiej na rękach, Ignaś! Halinka i Marek, trzymajcie się razem, tu przy mnie! - Widzisz - ojciec pochyla się nad nim - o, stamtąd, stamtąd nadjedzie. W oknach domów zapalone świece. Bursztynowe i zielonawe dymią płomienie pochodni. Trwoży się jednak, chce mu się popłakać, szum wokoło niego, obcość ściśniętych blisko, wychylających się ku jezdni nieznanych ludzi. - Tam, stamtąd, popatrz, Stasiu. Nadjedzie do św. Marcina i potem na Berlińską i do Placu Wilhelmowskiego. A z Placu do Bazaru. - Ale czysty skandal, żeby w ten wieczór, kiedy on przyjeżdża, wyłączyli w mieście elektryczność! - To głos ciotki Marysi, siostry ojca, gruby, a czasem aż krzykliwy, popiskujący i zawsze obrażony. Teraz obrażona jest na niemieckie władze miejskie: wyłączyli światło. Mruczy głośno i wściekle: hakatyści... szwaby... I zaraz władczo, rozkazująco: - Daj... tu, Ignaś, Staśka, niech no ja go potrzymam! Uczepił się kurczowo kołnierza ojca, skrzywił usta: nie, nie! - Ja go będę trzymał, Marysiu. - Podobno - Marysia tubalnie, słychać ją naokoło - ktoś przybiegł z dworca, mówi, że Niemcy nie chcieli ich puścić do Poznania... - Przecież wiemy - to głos matki, uspokajający, przyciszający - każdy wie, Marysiu. - Zatrzymali ich w drodze z Gdańska, ale ci dwaj Anglicy, jak oni się nazywają, Ignaś? Ojciec przerzuca go sobie na drugie ramię, odwraca się do matki: - Pułkownik Wade i komendant Rawlins. Jadą tu z nim. I jedzie jeszcze Korfanty. - ...ci dwaj Anglicy powiedzieli, że alianci wyciągną z tego konsekwencje. I puścili ich. Co za dzień! Co za święto dla Poznania! Stoją przy ulicy Berlińskiej, niedaleko Placu Wilhelmowskiego. Śniegi i ciepłe deszcze zmyją nazwy ulic i placu. Staś nie zapamięta ulicy Berlińskiej, tylko Dwudziestego Siódmego Grudnia, a Plac Wilhelmowski będzie zawsze Placem Wolności. Jednak w pierwszej chwili zapamiętanej, przywracającej dzieciństwo, powróci najpierw zapach dymu pochodni, migotanie świec za szybami okien, zapach śniegu i ruchoma chmura głów ludzkich, i nie będzie ważna nazwa ulicy i placu, tylko unoszące w górę ramię ojca, zapach tytoniu i wilgotnej wełny, i krzyk, od którego serce zaczyna bić szybciej: "Niech żyje! Niech żyje Paderewski! Nie zapamiętał powozu ani stojącego w nim wysokiego mężczyzny, gestów jego rąk, uniesionej twarzy ani wiwatujących okrzyków tłumu. Zostały migoczące w ciemności światła. Zostało doznanie dreszczu, jak po uderzeniu fali wielkiego przypływu. W przypływ ten uchwycony wbrew samemu sobie, zmieszany z falą, porwany jej szumem i siłą, zbyt słaby, aby się nie poddać - drżał w euforii udzielonej mu atmosferą tej nocy. Uczucie przenikającego dreszczu powraca. Pierwsze rozwija się ze szpuli pamięci. Wzrusza. Dopiero później przypomina się Berliner Strasse i Wilhelms Platz, które już jutro staną się ulicą Dwudziestego Siódmego Grudnia i Placem Wolności. Ulice nie są nawet ważne, gdyż płynął ponad ulicami w bezpiecznym zagłębieniu ojcowskiego ramienia. Zachwycony i przerażony, pomiędzy płaczem i śmiechem zaczynał pamiętać. Dlatego chwilę tę i miejsce należy zarejestrować, zakarbować je na lasce podróżnej, którą Staś zabierze z sobą. To jednak nie wszystko. Powraca obraz inny: szkic zadymionego pokoju, stół, lampa, pochyleni nad żółtym kręgiem lampy mężczyźni w mundurach. Dym papierosowy owija ich woalem tajemnicy. Wniesiony na rękach matki rozpoznaje znajome twarze: to wuj Zygmunt, lekarz, brat matki, tu w sutannie ksiądz Janek, proboszcz mieszkowski. Inni budzą lęk, ale na krótko. Krzywi się, chciałby zapłakać, ale czapki! Czapki, sztywne rogatywki, zachwycają. - Dziecko chciało tylko powiedzieć dobranoc. To nasz najmłodszy, Stasio. - Podobają mu się czapki. Chcesz czapkę? Uśmiecha się, wyciąga rączkę. Chwyta czapkę mocno, przesuwa palcami wzdłuż daszka. Przykłada do ust - próbuje daszek zębami. - O nie, nie! Tego się nie je. Włóż na głowę. Chcesz być powstańcem? Odpływa unoszony bezpiecznie w ramionach matki. Odwraca się i w tej chwili zabiera z sobą na zawsze: tajemnicę zadymionego pokoju i konspiracji. I jeszcze: rysunek rogatywki wielkopolskiego powstańca. Była także szpada. W kącie orzechowej, dwudrzwiowej, wybrzuszonej szafy z lustrem pośrodku, stała wsunięta pomiędzy futra i salopy - szpada. Długa, prosta, ze złotymi frędzlami u rękojeści. Należała do ojca, ale kiedy, z jakiej okazji, do jakiego munduru ją nosił - Staś nie wiedział ani go też to nigdy nie ciekawiło. Wiadomo było tylko na pewno, że szpadą tą Ignacy Bask nikogo nie przeszył. Wyrzucić szkoda, ale nie chlubił się nią, nie opowiadał. Wspominał natomiast o swoim uczestnictwie w Naczelnej Radzie Ludowej Powstania Wielkopolskiego. Zapalał się wtedy, unosił: - To nie z Warszawy przyszedł impuls Powstania. Powstanie było dziełem woli Wielkopolan. Pamiętamy 27 grudnia w Poznaniu. A Zbąszyń! Miasto moje rodzinne! W lutym dziewiętnastego roku największe tam były walki, sami wywalczyliśmy naszą niepodległość. Od ojca Staś przejął żal do "Warszawy", do centrum, do rządu, który po przyłączeniu Wielkopolski do macierzy stanowił o niej, wydawał dyrektywy. Karna Wielkopolska buntowała się czasem, ale niegroźnie. "Żal" ten Ignacy wypowiadał wśród zaprzyjaźnionych poznaniaków albo na rodzinnych biesiadach, bo Baskowie przyjmowali, i to hucznie: - To my - mówił - po przyłączeniu Wielkopolski posyłaliśmy do Warszawy ogromne ilości zaopatrzenia, pieniądze, transporty żywności, a oni, kiedy sami krwawiliśmy się w powstaniach, nie wyciągnęli do nas braterskiej ręki. My szliśmy im na odsiecz, posyłaliśmy naszych chłopców, a u nich nie było rodzinnego zrywu do tej kolebki Polski. Nie ocenili nas i nie cenią należycie. Poznań w ich oczach gorszy, niż nędza galicyjska. Na stanowiska, które należały się wielkopolanom, poprzysyłali nam ludzi z Kongresówki i Małopolski. Zalała nas Galicja. Ojca Staś nie wyobrażał sobie w walce orężnej, w ataku na bagnety ani w gorącej konspiracji, gdzie rodziły się plany napadów i zamachów, gdzie przechowywano ładunki dynamitu, a żarliwość przemówień paliła wargi. Co innego wujowie, stryjkowie, ciotki, powinowaci. Pośród szerokiego kręgu rodzinnego od Ostrzeszowa po Zbąszyń aż wrzało od podziemnej roboty. Wujowie w tajnej organizacji im. Tomasza Zana, ciotki i kuzynki w Towarzystwie Młodych Polek, strajkach szkolnych, w organizowaniu publicznych bibliotek, wykładów na wieczornicach, wieców, odczytów. Kiedy szwagier Ignacego, Antoni Jabłoński, w grudniu osiemnastego roku wpadł do jego mieszkania krzycząc: "Rozbroiliśmy z szesnastoma towarzyszami komisariat policji na Łazarzu!", Ignacy podziwiał, cieszył, gratulował, ale i nie żałował, że w rozbrajaniu nie brał osobistego udziału. Kiedy Zygmunt, brat żony, zaciągnął się do Armii Hallera, chwalił, ale dla siebie samego widział inną drogę. Od najwcześniejszej młodości był tym, który roztacza opiekę, dba o spokojny sen, zdrowie i żywność tych, których kocha, i tych, których kochać każe mu poczucie obowiązku. Po wczesnej śmierci rodziców, właścicieli gospody na zbąszyńskim rynku, on, a nie starszy brat Ludwik, podjął opiekę na rodzeństwem. Na handlowca_kupca, a potem budowniczego wielkopolskiego przemysłu wykształcili go Niemcy. W ich firmach początkowo pracował opłacając seminarium Ludwika, Ludwika_szalonej głowy, bojownika o szkołę polską, Ludwika_łowcy, zwycięzcy w myśliwskich turniejach. Z patriotycznych wystąpień brata był dumny, ale sam by ich nie powtórzył. - To nie dla mnie - mówił - nie nadaję się do polityki. Pochylony z Ludwikiem nad kuflami piwa z lubością smakował opowieści myśliwskie, mrużył oczy w podziwie, ale sam na polowania? Nie! Nigdy. A któż by pracował? Nie miał zresztą o tę pomoc dla rodziny pretensji, cieszył się, dawał. Gdyby tylko udało się wydać za mąż siostrę - Marysię! Zmora jej staropanieństwa ciągnęła się za nim przez całe życie. Marysia figurę miała okazałą, w biodrach szeroka, ale prosta i sztywna - dragon w spódnicy. Plecy boksera, głos zwykle tubalny, ale kiedy Ignacy po cierpliwych staraniach sprowadzał konkurenta obiecując posag i mieszkanie, Marysia wychodziła na spotkanie z uniesionym kokieteryjnie jednym ramieniem, którym, jak skrzydłem, osłaniała dużą głowę. Przymykała oczy, wzdychała "och" i "ach" i skarżyła się na migreny. Jej szeroka, mocna twarz z wysunięta ku przodowi brodą jak zaciśniętą pięścią zapowiadała jędzostwo już w średnim wieku. Krzywiła usta kokieteryjno_bolesnym uśmieszkiem, zerkając zaczepnie w stronę bomboniery i oceniając jej wartość, a tym samym i konkurenta, który ją przyniósł w podarunku. Wybijała rytm solidną stopą i wznosząc oczy do sufitu wśród "ochów" i "achów" zwierzała się, że na migreny cierpi chronicznie. "Ja zawsze, zawsze, całe życie mam migreny". Ignacy posępniał. Konkurent zdobyty z takim trudem wycofywał się pozostawiając bombonierkę. Marysię więc ulokowano przy Ludwiku. Najpierw na probostwie dubińskim, później w Poznaniu. Duch_frąsia, dobrodzieja gospodyni, z anielską cierpliwością znosiła Marysine humory. A Marysię, chociaż ściśniętą staropanieństwem, nawiedzały nocą sny nieprzystojne. Intrygował ją mężczyzna. Ale nie jego nagość, kształt inny niż jej własny. Zatrzymywała się w grzesznych swoich marzeniach na samym tylko progu: o zawrót głowy przyprawiała ją myśl o kalesonach. Białych, zawsze białych. Ta białość męskiej bielizny, wypełniona ciałem, którego nie śmiała sobie nawet wyobrazić, ciałem_abstrakcją, a jednak istniejącym, żywym, poruszającym się, o zapachu drażniącym, defilowała przed Marysią w snach. Budziła się z migreną. Frąsia przynosiła kompresy pachnące octem, nakładała na czoło. Czasem strofowała nieśmiało: "Bo nie trzeba było tyle tego mięsa na kolację." Marysia rzucała się obrażona: "Co też Frąsia opowiada! Najważniejsze, i na wszystko pomaga, to najeść się porządnie. Nie ma lepszego lekarstwa." Krytyczna i mająca za złe innym kobietom,, moralizująca tubalnym głosem, zemdlała wśród "achów" i "ochów" widząc raz u gościa księdza Ludwika rąbek koszuli wystającej ze źle dopiętej sutanny. A może nie była to niedopięta sutanna, ale tylko dopatrujące się pożądliwie chciwe białości oko Marysi? Po ocuceniu opowiadała wzburzona, że były to na pewno kalesony, i że ona, kobieta, nie mogła na to patrzeć spokojnie. "A może wystawały nawet z niedopiętego rozporka. Och, co za słowo! Nie powinnam sobie nawet tym słowem kalać moich ust." Do historii rodziny Marysia przeszła w towarzystwie niedopiętego rozporka (o sutannie powoli zapomniano), białego rąbka intymnej męskiej bielizny. Nie! Ignacy mimo najusilniejszych starań nie mógł jej wydać za mąż. Łożył tylko pieniądze i błagał Ludwika, żeby, na pamięć rodziców, siostry od siebie nie wyrzucał. Chociaż to hetera, język niewyparzony - tu ściszał głos - i głupia, ale miej nad nią litość, przecież to rodzina. Ludwik godził się, ale groźnie. Ton jego głosu ma autorytet ambony. Już orator unosi słowa, rzuca nimi, peroruje. - Ale niech mi tylko nad Frąsią się nie wytrząsa! Niech uzna pokorę i to miejsce na świecie, które jej wyznaczyła Opatrzność. - To na nią hukniesz! - Ignacy podnosi kufel z piwkiem i w pianie kryje uśmiech. Ludwik wzdycha. Kilka łyków piwa ochładza. - Niech się dzieje wola Boska, ale jej zapowiedz. Żartować nie będę. Dwaj bracia pochyleni ku sobie: Ludwik, król polowań, poeta_myśliwy, bywalec w wielkopolskim |beau |monde. Brwi ściągnął, dwie pionowe zmarszczki nad prostym, wąskim nosem, twarz godna, w kącikach ust i oczu rozstawionych szeroko uśmieszek skryty - świadomość własnej godności. W oczach głębia, ale chociaż, wydawałoby się, przejrzysta, nie dojrzysz dna. Wygolony, włosy ciemne, "na jeża", sterczą buńczuczną czupryną. Ignacego wzrok spoza binokli ciepły, wzbudzający zaufanie. Wąsy i mała szpakowata bródka umiejscawiają go natychmiast w początkach stulecia. Ksiądz Ludwik w sutannie, sztywny kołnierzyk ujmuje mocną szyję. Ignacy w marynarce dwurzędowej, eleganckiej, szytej u najlepszego krawca w Poznaniu. A może w Karlsbadzie, skąd niedawno wrócił po corocznej razem z żoną kuracji? Sztywny kołnierzyk o zagiętych pod samym podbródkiem rogach. W twarzy dostojna pewność siebie, ale i zmęczenie, jakie daje podjęta ciężka odpowiedzialność. Marzenie jego i wizja to rozwinięcie młodego polskiego przemysłu na skalę międzynarodową. Jest to twarz człowieka, do którego inni zwracają się po przewodnictwo i decyzje. Jest wiernym sługą Kościoła i wiara jego pozostała wiarą dziecka. Dogmaty Kościoła przyjmuje z pokorą i co wieczór klęka przed łóżkiem odmawiając półgłosem modlitwy. Wypełnia go czułość dla żony i dla dzieci. Żona ustępuje mu łagodnie i, jeśli trzeba, usuwa się w cień, protestując rzadko, ale skutecznie. Każde z dzieci kocha go inaczej, a on przystaje zakłopotany przed ich młodą innością i nie rozumie dlaczego metody wychowawcze stosowane przez jego rodziców nie pasują do tych, którzy przecież są z niego i przez niego upragnieni. Naukę ceni jako narzędzie prowadzące do konkretnych celów. Sam ślęczy godzinami nad kodeksami prawa handlowego. Starszego syna zbił grubym skórzanym pasem za złe stopnie przyniesione ze szkoły. Że mogły być wynikiem trudności - nie rozumie. Żałuje swoich postępków, ale tłumaczy: "Robię to dla jego dobra". Kiedy podchorąży Bask budzi się przed świtem trzeciego września w chałupie poczciarza, w osadzie Huty, twarz ojca niknie poza zakrętem snu. Można by jej nie zapamiętać, jak nie pamięta się snów, których urokliwe barwy i niemą muzykę przecina ostrze poranka i tylko okruchy sypią się poprzez palce - kredowo blade, bez znaczeń, które tak uporczywie chcieliśmy zapamiętać. W śnie tym jednak Twarz była tylko jednym z wielu symboli, które składały się na prawdziwą obecność Ojca. Obecność ta, sen przenikająca, nie naruszona miękką szarością przedświtu, trwała jak echo powtarzające się, coraz cichsze, ale wyraźne, aż podchwyciła je świadomość. W obrazy bez barwy i światła poczęła wlewać kolory, a wyrazom bez słów i bez melodii użyczyła dźwięku. Ojciec ze snu stawał się ojcem zapamiętanym na jawie. Wciągając długie buty, które Ignacy Bask przywiózł mu do Biedruska, Staś czuł przy sobie bliskość ojca. Spoglądając na zegarek uświadomił sobie, że śnił mu się ojciec. Przymknął oczy i przez chwilę zastanawiał się, co sen ten mógł oznaczać. Przekazy spoza granicy jawy i snu, znaki dosięgające nas zza widnokręgu realności Staś traktował z szacunkiem. Dopatrywał się w nich opiekuńczej przestrogi albo potwierdzenia własnych decyzji. W każdym "znaku" umiał dostrzec iskrę, wytłumaczyć ją sobie na własną korzyść i sam siebie o korzystnym obrocie spraw przekonać. Tajemną konfiguracją genów stworzony został na nigdy nie poddającego się optymistę. I z mozaiki genów i ich niepowtarzającego się tańca otrzymał dar odczuwania zdarzeń, które, zawieszone w przyszłości, czyhają, aby runąć w teraźniejszość. Głosu tej wrażliwości, której, gdyby nie wojna, może nigdy by w sobie nie odkrył, Staś nie lekceważył i traktował z tym samym nie żądającym wyjaśnień szacunkiem, co i znaki zza widnokręgu spraw realnych. Jego milczący szacunek wobec niepojętego, wzrastający w miarę dni i lat wojny, wartość jaką zaczął przypisywać znakom i ostrzeżeniom, wydaje się trudna do pogodzenia z jego upodobaniami do rozważań analitycznych studenta filozofii prawa, ćwiczącego na seminarium profesora Znamierowskiego precyzję myśli i oczyszczanie pojęć z brudu, którym je pokrywa użytek codzienny. Gdyby nie wojna, prowadziliby dalej wieczorne dyskusje o strukturze filozoficznej pojęcia świata. Mówiliby o miłości, a profesor dowodziłby, że nie można miłować nie_osób, czegoś, co nie jest istotą żywą, a Staś argumentowałby, że św. Franciszek z Asyżu miłował najdrobniejsze stworzenie, nie_osobę, spełniając trzy warunki miłości: zapominanie o własnym "ja", wczuwanie się i dążność do zachowania przedmiotu. Być może jednak, że głos genów, silniejszy wobec zagrożenia niż głos intelektu, nakazywał, ostrzegał i prowadził wtedy, gdy intelekt okazywał się bezradny. Ściągnął brwi i szybkim, dogłębnym, ostrym spojrzeniem w samego siebie raz jeszcze sondował znaczenie snu. Potrząsnął głową, uśmiechnął się. Poderwał się z krzesła, wybiegł przed dom w chłodny, mglisty brzask, skąd już nawoływania, brzęk menażek, chlupotanie wody. Wiedział: ten sen był dobrą wróżbą, znakiem danym mu przez obecność ojca. Dobrą wróżbą na co? Ale nie mógł już zastanawiać się dłużej. Pluton stawał w szyku do wymarszu. Byli oddziałem zwiadowczym. Należało ruszać natychmiast i dołączyć do straży granicznej i pułku piechoty armii "Łódź" z zadaniem zajęcia Czarnkowa. 9 3 września O brzasku, z Hut do Czarnkowa. Po mglistym przedświcie, rześki, jasny poranek. Nad moczarami tylko jeszcze białe opary. Od lasu gorzka i ostra woń dziczyzny. Daleko, pojedyncze strzały. Stryj Ludwik poluje? Chwytam się na tym, zapominam, że stryj nie żyje. Nie żyje już od kilku lat, a przedtem jeszcze długo unieruchomiony artretyzmem. Uczucie, że nie jadę sam na czele patrolu, ten sen o ojcu, a teraz myśl o stryju. Dziwne, im dalej od tych, z którymi przecież ostatnio obcowałem tak niewiele, tym są mi bliżsi. Czy jest to bliskość utraty? Czy, być może, jest we mnie obawa, że to wszystko, co stworzyło ich i mnie, do czego należeli i należę, znajduje się w jakiejś strefie zagrożenia i dlatego, że zagrożone, wydaje się bliższe? Jestem w połowie drogi do Czarnkowa i wtedy nagle samochód! Wypada na nas w tumanie kurzu. Krzyczę: dokąd? Rozpoznaję, co wydaje mi się niemożliwe, pułkownika straży granicznej. Szofer wychyla się, nie zwalnia, odkrzykuje: Do Studzieńca! Samochód ginie za ścianą kurzu. Przeklinamy. Musimy przystanąć na chwilę: oczy pełne pyłu, nic nie widać. Ale natychmiast dalej. Już widać wzgórze pod Czarnkowem. Po obu stronach szosy oddziały straży granicznej i pułku piechoty łódzkiej. Szukam dowódcy. Wesołe szare oczy, ale pionowa zmarszczka między brwiami. - Baranowski. - Podchorąży Bask. Chciałbym się zameldować do dyspozycji dowódcy, pułkownika straży granicznej. Baranowski próbuje się roześmiać, ale zagryza tylko wargi: - Nie widział pan? Skurwysyn w tej chwili uciekł. - Tym samochodem? Kolego, niemożliwe! Baranowski wzrusza ramionami. Widzę, że jest tu sam, ale podchodzę bliżej, i cicho: - Kto dowodzi? Jak wygląda sytuacja? - Jestem jedynym oficerem. Kolego, chce mi pan pomóc? Musimy objąć dowództwo i prowadzić. Widzi pan tę kukurydzę pod lasem? Tam Niemcy. A dalej jeszcze chowają się w zbożu. Wszystko, co możemy zrobić, to opóźniać, dać możliwość polskim siłom reorganizacji i kontrataku. Godzę się natychmiast. Ściskamy sobie ręce. W tej chwili prędkiego uścisku rąk i spojrzenia sobie w oczy - spotykamy się. Przede mną płaski teren: piaszczyste łachy, sośnina, dalej, po lewej stronie szosy, pole kukurydzy, kartofliska i aż do Noteci rzadki, mieszany las. Obejmuję komendę po lewej stronie szosy, Baranowski po prawej i nad całością. Godzina około dziesiątej rano, pachnie żywicą nagrzaną wczesnym słońcem. Leżę schowany za piaszczystym wzgórkiem. Tylko rzadkie sosenki. Wysuwam się trochę i wtedy jak przygrzał mi karabin maszynowy! Ze sto kul padło tuż przy mnie. Leżę, a te kule gradem koło mnie. I nawet mnie nie drasnęło. Zamiast strachu, poczucie bezpieczeństwa. Kule mnie się nie imają! Patrzę: Niemcy schowani do pasa w kukurydzy idą tyralierą i wolno suną poprzez kartofliska na nas. Organizujemy się, wycofujemy w szyku, planowo: wojsko i straż graniczna. Bez strat. Niemcy postępują za nami. Dochodzimy tak do Hut i tu już wojsko Wycofuje się całą linię. Żegnamy się z Baranowskim. Zdjął hełm, przygładza włosy: zaczesane z czoła, jasne blond, twarz cała w kurzu i spalona od słońca. - Cześć! Dziękuję. No i... do zobaczenia. Odchodzi dalej z oddziałem. Ja z moim plutonem na noc w Hutach. Nie miałem rozkazu opuszczenia posterunku. Myślę o naszym spotkaniu z Baranowskim. Rzuceni ku sobie przypadkiem, przez kilka godzin biegliśmy obok siebie. Od naszego partnerstwa zależało życie pozostawionych bez dowództwa ludzi. Nigdy się już nie zobaczymy. Chociaż... nie wiadomo. Zastanawiam się jaki sens mają spotkania niepowtarzalne, zbliżenia krótkie, ale intensywne. Ile takich spotkań przede mną? Czy będą jak znaki wypalone głownią? Czy to one stworzą historię mego życia? Czas pewnie zasypie je popiołem, tylko później, wodząc palcem po bliźnie, powrócę. Rzecz do dyskusji na seminarium profesora Znamierowskiego. Można polemizować z jego teorią powitań i pożegnań. Twierdzi, że bywają one czułe tylko dlatego, że żywa jest w pierwszym pamięć przeżytego w rozstaniu smutku, i że w drugim już się zaczyna niemal smutek czekającego rozstania: Nic z tego nie pasuje do naszego spotkania z Baranowskim. A przecież miało ono znaczenie. Cała struktura filozoficzna pojęcia świata wydaje mi się sztuczna, oparta na fałszywych przesłankach. Służba wojskowa, trzeci dzień wojny, a już czuję inaczej. O zachodzie słońca telefonuję do pułku. Odbiera rotmistrz Wacław Jankowski. Pyta: gdzie Niemcy? Mówię: zaraz zobaczę. Wychylam się z okna: widzę - niemieckie samochody pancerne zaczynają wjeżdżać do Hut. Melduję: Niemcy wchodzą do Hut! Rotmistrz Jankowski: Natychmiast wycofywać się! Natychmiast! Chwyciłem siekierę, porąbałem linię telefoniczną i łącznicę. I na rower! Odjeżdżałem wśród strzałów. Mknęliśmy jak szaleni. Ciemno już, gdy blisko Studziennej napotykamy nasze oddziały. Wskazują mi dom, gdzie obraduje sztab. Domek drewniany, na skraju lasu. Skrzypią drzwi i wszystkie głowy zwrócone ku mnie. Widzę ich w świetle naftowej lampki. Nie obradują, siedzą wokoło stołu nad wielką misą jajecznicy. Jest pułkownik straży granicznej. Jest Baranowski. Witamy się jak po długim niewidzeniu. Pułkownik nie tłumaczy się dlaczego odjechał. Melduję się i chcę zaraz odchodzić: wracam do pułku. Wtedy on namawia: - Niechże pan zje z nami, panie podchorąży. Przecież pan musi być nieludzko zmęczony. I ani słowa o ucieczce samochodem. Myślałem sobie: jak ja go dostanę! Ale gdzie tam! Nic mi się nie chce, jestem tylko głodny. Pułkownik spogląda na mnie z troską, po ojcowsku. W podpuchniętych oczach jakby łzawy poblask lampy naftowej. Szeroka, zmęczona twarz. Przecież to stary człowiek! Ile on może mieć lat? Oceniam po pochyleniu szerokich ramion, obwisłych policzkach. Pięćdziesiąt? A co to mnie obchodzi! Teraz tylko najeść się i dołączyć do pułku. Słyszę - Baranowski coś peroruje. Odkładam łyżkę. Co? Co? Niemcy wkroczyli do Radomia i do Częstochowy? Niemożliwe! Baranowski unosi ramiona. Jest to gest niepewności, ale i bezradny. - Czy ktoś wie tu coś naprawdę? Poruszamy się po omacku. Nawet nie ma porządnych map. Udało nam się złapać radio Warszawę, podawali... ale może to dywersja? - Co podawali? - zrywam się od stołu podchodzę do Baranowskiego. - ... podawali, że siódma dywizja piechoty z Armii "Kraków" opuściła pozycje pod Częstochową i że cała dywizja rozbita w lasach pod Janowem... - Kolego - przerywa pułkownik - kolego, nie należy siać paniki. Ja też złapałem radio Warszawa i jest pewna wiadomość, że Anglia przystąpiła do wojny. Dziś, trzeciego września, i że Francja ma lada chwila przystąpić. - Bardzo możliwe - mówi Baranowski. - Ależ ja pana zapewniam. Spoglądamy na siebie z Baranowskim. Salutuję pośpiesznie. Wymieniamy uścisk dłoni. Nie mówimy: do zobaczenia. Nie mówimy także o pułkowniku. Ale kiedy otwieram drzwi, Baranowski podrywa się i wybiega za mną. W ciemności szepcze gorączkowo: "No i słyszał pan, kolego? Słyszał pan? Niech sobie nawet Anglia przystępuje do wojny, ale my nie powinniśmy zamykać oczu na to, co się dzieje. Widział pan, nawet się nie tłumaczył. To co? Mam robić awanturę?" - Nauczyliśmy się polegać na samych sobie, kolego. A ta wiadomość z Radomiem i z Częstochową? - Boję się, że to prawda. Pan teraz do pułku? Stoją za Obornikami. Był łącznik. Widział pan te palące się stogi? Rozkaz był, by palić. Czy pan myśli, że był sens? Ludzie cały rok pracowali. Ja wiem, my mamy majątek, ja wiem co to znaczy wyhodować zboże, zebrać, związać. Przecież tu będzie głód. Głód! No, niech pan jedzie! Cześć! Uważać trzeba na uciekinierów, już ciągną na wschód, tarasują drogi. Zbieramy mój patrol. Prujemy w kierunku na Oborniki. Noc ciemna, gorzki zapach spalenizny, na polach tlą się jeszcze spalone stery zboża. Po raz pierwszy szarpnięcie głębokie, ostra do dna sonda, ból, aż wilgotnieją oczy: spalony chleb. I niepokój: co w Poznaniu? Muszę tam wpaść. Chociaż na krótko, na godzinę, dwie. Dostanę przepustkę. Za Obornikami, przy brzegach szosy, już dychać naszych strzelców: ogniki papierosów, rozmowy, parskanie koni. Dowiaduję się, gdzie szwadron porucznika Iwanickiego. Siedzą w lesie, na polance, wokoło dogasającego ogniska, owinięci w płaszcze, chłodna noc, wilgoć ciągnie od niedalekiej Warty. Melduję się dowódcy. - Siadaj! - mówi Iwanicki. - Jadłeś? Usuwają się, ustępują mi miejsca między sobą. Czuję żar na policzkach od rozpalonych głowni ogniska. Dreszcz i zaraz przyjemne ciepło, Olo Raczkowski zarzuca mi koc na ramiona. Porucznika twarz w ruchliwych cieniach pociągła, przecięta suchym uśmiechem, zmrużenie oczu zapraszające i błysk zębów zawadiacki. Lubię go. Porucznik Iwanicki patrzy teraz na mnie: - Opowiadaj! Jakie wiadomości, co w Czarnkowie? Raz przybiega goniec, melduje - podchorąży Bask i reszta plutonu polegli, drugi raz, że dowodziłeś w bitwie pod Czarnkowem. - Jestem tu. I ...zarekwirowałem samochód! Teraz wszyscy koło mnie: Gdzie? W jaki sposób? Komu? Opowiadam: Po bitwie pod Czarnkowem mieliśmy kilku ciężko rannych ze Straży Granicznej. Trzeba ich było na punkt sanitarny. Tylko taczanki. Podwód żadnych nie mieliśmy. Patrzę, dwa samochody nawiewają z Czarnkowa. Zatrzymałem. W jednym oplu starosta, w drugim tabor starosty. Mówię, rekwiruję jeden samochód dla rannych. Starosta zaczął się rzucać. Na to ja za rewolwer. Uspokoił się. Zarekwirowałem samochód razem z szoferem. Nasz sanitariusz pojechał z nimi. Odwieźli rannych. - Wrócili? - Wrócili. Są tu. Niedaleko szosy. Patrzę wokoło: w spojrzeniach, a było nas pewnie z siedmiu, iskry ognia aż skaczę, a policzki pomarańczowe od blasku. Myślałem: w tym kręgu uznanie druhów większą ma cenę, niż poklask największej widowni. - No to spisałeś się - mówi porucznik. Zrywam się i salutuję: - Ku chwale kawalerii, panie poruczniku! - Zostaw to "panie poruczniku", to dobre do oficjalnych meldunków. Obok mnie Olo Raczkowski zajada pajdę chleba z kiełbasę. Taki chudy, delikatny, a brzuch tylko mu spęczniał, jak balon. - Chcesz? - Chcę. A skąd ta kiełbasa? - Stąd, niedaleko. Przyniósł gajowy. To nasze strony, strzelcy tu mają rodziny. Ludzie tylko pytają, czy ich nie zostawimy, czy ich będziemy bronić. Sięgam po chleb z kiełbasą. Wilgotna, pachnie mocno czosnkiem, smakuje. ...ale - mówi Olo - jutro pewnie zaczniemy się cofać. - Przez Poznań? - Chyba nie. Słyszałem, że obejdziemy Poznań. - Ale można by wskoczyć. Może posłaliby nas z jakimś zadaniem. Porucznik usłyszał: - Pojedziecie po mapy tym samochodem. W Komendzie Miasta powinni mieć mapy okolic Konina. Jutro rano ruszajcie, Staszek i Olo. Dołączycie do pułku w lesie Zielonka. 10 Czwartego dnia wojny podchorąży Bask i Raczkowski jechali zarekwirowanym samochodem do Poznania, z zadaniem uzyskania map z okręgu Konina. Niebo było jasne, spokojne, tylko głuche buczenie przypominało, że na dużych wysokościach przelatują nieprzyjacielskie bombowce. Wzdłuż dróg dogasały rżyska, a szosą ciągnęły grupy uciekinierów wlokąc za sobą dobytek, krowy i konie. Wzrok tych zbłąkanych, wędrujących nie wiadomo gdzie, byle przed siebie, na wschód, zatrzymywał się czasem na samochodzie, na polowych mundurach podchorążych i biegł za nimi, jak krzyk pełen pytającej rozpaczy. Ani uciekinierzy, ani jadący do Poznania podchorążowie nieświadomi byli sytuacji, w jaką pogrążał się kraj. W Rzeczpospolitą wżerała się armia niemiecka. Posuwała się z trzech stron: od północy, zachodu i południa. Na Polskę szły czterdzieści dwie dywizje niemieckiej piechoty, cztery dywizje zmotoryzowane, brygada kawalerii, dwie dywizje słowackie, 2.700 czołgów, 6.000 dział, 1.900 samolotów. Półtora miliona żołnierzy. Do obrony kraju stanęło w Polsce przeszło milion żołnierzy, ale już po pierwszych dniach strat liczba ta skurczyła się. W trzecim dniu wojny było zaledwie niecałe 700 tysięcy oficerów i żołnierzy i około 250 tysięcy koni. Z 400 samolotów wystawionym przeciwko lotnictwu niemieckiemu wiele zostało zniszczonych w pierwszych działaniach. Jedyną przewagę miała kawaleria. Na jedną brygadę niemiecką Polacy wystawili jedenaście brygad kawalerii. Tego samego dnia, w którym podchorążowie zbliżali się do mostu na Chwaliszewie i wjeżdżali nim na stary poznański rynek, 7 Pułk Strzelców Konnych Wielkopolskich otrzymał rozkaz wycofania się z linii czat, przerwania działalności rozpoznawczej i kierowania się na południowy wschód do dyspozycji dowódcy Wielkopolskiej Brygady Kawalerii, generała Abrahama. Synowie ziemi wielkopolskiej zaczynali ją opuszczać. Na ulicach Poznania jeszcze cisza. Nieliczni przechodnie przystają, odwracają się za samochodem. Podchorążych ogarnia uniesienie, optymizm. Wrześniowy poranek jest rześki, chłodny i młody. Widok rodzinnego miasta: koronki ratuszowej wieży, zegara, na którym wydaje się, czas stanął, nieruchomej Bamberki w sutej, kamiennej spódnicy, dążącej bez ruchu ku studni, aby zaczerpnąć nigdy nie czerpanej wody, pastorały latarni, schludny spokój przyrynkowych kamieniczek. Poczuli się bezpieczni, utuleni przez nie zmienione miasto. Jechali znanymi ulicami, ale tak, jakby krążyli wokoło jednego tylko punktu na mapie. W jednostronnym w mapę wpatrzeniu nie dostrzegali zmieniającego się terytorium. Ogłuszeni, wydawałoby się oślepieni, nieświadomi toczącej się na nich nawałnicy, cieszyli się: chociażby na chwilę wpaść do domu, zobaczyć, pochwalić się sobą, zawieźć siebie żywego, zdrowego w podarunku na krótką chwilę spotkania. Wjeżdżali w miasto nie naruszone wojną, a ulicami biegło ich dzieciństwo i młodość, i patrzyli sobie w oczy zachwyceni tym spotkaniem widząc tylko to, co zostanie na zawsze odbite w tajemnie ukrytych lustrach. Z Rynku szofer skręcił w Aleje Marcinkowskiego. Tu długi gmach Biblioteki Raczyńskich, rząd wysokich, majestatycznych kolumn. - Przy końcu ulicy niech pan zatrzyma! - podchorąży Bask wyskakuje z samochodu. Już czerwony budynek Komendy Miasta. Ale jeszcze spojrzenie wstecz. Iskra zapala się i gaśnie: Tam mieszkał stryj Ludwik, zaraz po drugiej stronie... ile razy chodziłem tędy... i tam umarł... Przed bramą Komendy Miasta spokój. Stoją tu teraz obaj. Nacisnęli dzwonek. Cisza. Olo uderza pięścią w bramę. Słuchać kroki. Otwiera siwy, przygarbiony człowiek. Jest wystraszony, trudno mu mówić. - Czy nikogo nie ma? - pyta Staś. - Nikogo. Wyjechali. Ja tu tylko, woźny, pilnuję. - Kiedy wyjechali? - A wczoraj. - Potrzebne nam mapy. Może w biurze są mapy? - Nie ma map. Wszystko zabrali. Odwracają się bezradnie. A za nimi wyrosła nie wiadomo skąd grupa kilkorga ludzi. Wpatrują się w nich pytająco, Staś czuje, że powinien im coś powiedzieć. Milczy zażenowany, gdyż wie, że cokolwiek powie - nie zabrzmi prawdziwie. Myśli intensywnie: mapy, skąd wezmę mapy okolic Konina? Kobieta w chustce zarzuconej na ramiona postawiła przed sobą pleciony kosz pełen długich bochenków chleba. Uśmiecha się niepewnie: - Wczoraj bombardowali koszary i dworzec. Stojąca za nią grupa, jak tło, w którym trudno rozróżnić twarze, kiwa głowami, potakuje. - Bombardowali dworzec. - A mówią, że ten pociąg ewakuacyjny co szedł z granicy, rozbity. Ludzie pozabijani. To jak to jest? To co z nami będzie? - Nie bójcie się - mówi Olo. - My się nie damy! Ale w oczach ludzi uśmiechających się bezradnie jest strach. Woźny z Komendy Miasta podszedł bliżej. - Nie damy się - krzywi usta. - A wojsko nasze odchodzi. - Wczoraj - mówi Staś - Anglia przystąpiła do wojny, a wczoraj wieczór francuski ambasador w Berlinie zawiadomił Ribbentropa, że Francja staje u boku Polski jako jej sojusznik. Kobieta roześmiała się, wyjęła z kosza długi, jasny bochenek i podała Stasiowi. Czuł w dłoni ciepło chleba, a w gardle gorycz. I po co ja to mówiłem? Gdy odjeżdżali, mężczyźni unieśli kapelusze. - My właściwie - powiedział Olo - bardzo mało wiemy co dzieje się na froncie. - Nic nie wiemy. Staś czuł, jak chleb ogrzewa mu ręce. Pewnie dopiero niedawno wyjęli go z pieca. I odeszła uśmiechnięta, zaufała, że Anglia i Francja pomogą. - Wiesz, Olu, nie bardzo mi się podoba ten odwrót. Ale z drugiej strony zastanawiam się, może jest to taktyka wojenna? Przecież musi być jakiś plan, przecież mamy zdolnych ludzi, którzy tą całą kampanią kierują. - To gdzie zatrzymać? - kierowca odwrócił się. Był to młody chłopak z Czarnkowa, zarekwirowali go razem z samochodem. - O tu, widzi pan tę dużą kamienicę, Ratajczaka dwanaście. Olu, dam ci połowę chleba. - Zabieraj! Daj rodzicom! Jestem tu za dwie godziny. Półcień klatki schodowej. Przeskakuje schody: po dwa, po trzy. I teraz dopiero szaleństwo podejrzeń: a może chorzy? Nie żyją? Zadyszany dopada mieszkania. Całą ręką naciska dzwonek, ale matka już w progu. Usłyszała? Zobaczyła? Jej twarz ogromniejąca w drzwiach. Twarz widziana i twarz zapamiętana. Twarz szczupła, o wysokich kościach policzkowych, zwężająca się w nieśmiały podbródek, wąski nos, głęboko, pod nisko zarysowanymi brwiami, blade, jakby wypłakane oczy i tylko dwa małe zalotne loczki nad uszami. Jej usta, skore do godzących się na życie uśmiechów, drżą. - Dziecko! Staśku kochany, żyjesz! Żyjesz! - A tatuś? - Tak, tak, jest tatuś! - Tatusiu! - Mój Boże... Mój Boże... Dzięki Ci, Panie Boże! - A Marek? - Nic nie wiemy. - Halinka? - Wystaw sobie, Staśku najdroższy, z Warszawy nic... nic... - Mamusiu, chleb... - No, moje dziecko kochane, chleb nam przyniosłeś. I skąd to! A świeży, pachnie! Prowadzą go pomiędzy sobą, usadawiają na fotelu. Wszystko to samo: meble, dywany, obrazy, kryształy w serwantce. Tylko okna poklejone paskami i czarne rolety zaciemnienia. Swojsko. Zapada się w tę swojskość. Nie ma wojny. To sen. Ojca twarz jednak inna, zdjął okulary, przeciera zaczerwienione oczy. Płacze? Matka wyciera oczy chusteczką. - Ale przecież jestem! Więc dlaczego? - To nic... nic... wzruszyliśmy się. Zaraz dam ci jeść. - Nie, nie, bo ja już niedługo, zaraz muszę z powrotem do pułku. A co z rodziną? - Ci, co w Poznaniu, zdrowi. Ach, gdyby wiedzieli, że ty tu jesteś... Ciocia Zosia, wujek Kazio, wujek Zygmunt... - Chciałabym ich zobaczyć, ale... Matka kładzie dłoń na jego ręku. Usta skrzywione poddającym się uśmiechem. My wiemy, rozumiemy, że musisz. Ojciec przeciera okulary chusteczką, wydaje się w tym ruchu bezbronny, bezradny. Ale nagły przypływ energii, ostrzejszy głos. Baczne spojrzenie na syna. - Więc powiedz, co wy, w pułku, na froncie myślicie o tej wojnie? - Nie możemy myśleć inaczej: wojnę wygramy. No, nie sami. Przecież przyjdą z pomocą alianci. Dopiero przystąpili do wojny. Ojciec kiwa głową, uśmiecha się, ale nie przekonany. - No tak... tak.... Wiesz, że wojska już nie ma w Poznaniu, że mają wysadzać mosty. Wojewoda Bociański wyjechał, dziś nad ranem, mówił nasz dozorca, wyjechała policja, wyjechał starosta... Staś zauważa, że wąsy ojca są siwe, a oczy poza okularami bledsze niż kolor oczu, który przechował się w pamięci. Kiedy to się stało? Czyżby nie spostrzegł dawniej, przed wyjazdem do Biedruska? A w Biedrusku? Nie, w Biedrusku ojciec tak nie wyglądał. - Zderzyliście się już z Niemcami? - Tak. Ja już pierwszego dnia wojny. W Czarnkowie. - To wtedy donieśli, że poległeś. Straszna to była dla nas chwila. - Biliśmy się między Czarnkowem i Chodzieżą. Odrzuciliśmy Niemców, ale mieliśmy straty. - Byli zabici? - Zabici i ranni. - Wracałem potem przez Chodzież. Zniszczone miasto, rozgardiasz. A już powywieszali flagi hitlerowskie. - Co ty mówisz! Ludzie tu się tak boją. Poznań bombardują od pierwszego września. Zrzucali bomby na Pocztę Główną. I wiesz kogo pozabijali? Emerytów! Czekali koło poczty na wypłatę rent. Bombardowali dworzec, Rynek Widecki. Boże drogi, do czego to idzie... Matka przybiega z kuchni z filiżanką gorącej kawy. Na talerzu chleb z kiełbasą. - Jedz. No zjedz, przecież my mamy dla siebie. Nie jest jeszcze tak źle. - Wy pewnie tu więcej macie wiadomości o wojnie, niż my na froncie. Ale chwilowe wycofywanie się to jeszcze nie jest... co tatuś mówi, że co? - Boję się, że nas zgniotą. - Nie tak łatwo, tatusiu. - Moje dziecko... oby tak było. - Nagłym szybkim gestem ojciec zaciska rękę w pięść, opuszcza ją gwałtownie, z furią. - Wszystko to budowaliśmy. Tworzyliśmy, urządzaliśmy. Dali nam tylko dwadzieścia lat. I teraz! Zniszczą! Zniszczą! Wzrok za opadającą w dół ręką ojca w ciepły amarant dywanu. Kto poruszy kwiatowe girlandy skrywające wypolerowany parkiet? Noga w obcisłym, długim bucie grzęźnie w miękkim ujęciu dywanu. Gdzie przeznaczony krok jej następny? Zniszczą? Ojciec jest pesymistą, starzeje się. A może? Podnosi głowę. Obejmuje wzrokiem to, co w swojej nienaruszalności utrwaliło się, zespoliło w niepowtarzalne rusztowanie dzieciństwa: załamania ścian, cienie światła padające poprzez firanki, zapach skórzanych foteli, pędząca trójka szalonych koni rwących z kopyta poprzez zbrużdżony śnieg, sanki fruwają w śnieżnej chmurze i tylko szeroki pas złotej, rzeźbionej ramy, jak nie uznające sprzeciwu wędzidło, tamuje pęd koni. Obraz Chełmońskiego nad skrzydłem fortepianu razem z melodią ustępujących pod palcami klawiszy, i z ukośnym promieniem słońca, co z balkonu poprzez firanki drga, mieni się - jest muzyką. - Pójdę na chwilę do mego pokoju. - Idź, naturalnie. A może się prześpisz? Rzuć się na łóżko chociażby na pół godziny. - Nie! Oni tu niedługo będą. Otwarte drzwi do stołowego. Tu, w dni świąteczne, w uroczystości, rozstawiano stół na całą długość obydwu pokoi. I goście. Biesiady. Trio muzyczne: matka przy fortepianie, ojciec i wujek Zygmunt na skrzypcach. A później śpiew Hali. Cały dom w podziwie, zaczarowany jej koloraturą. Na serwantkach kryształowe wazy, za szkłem kredensu puchary z kolorowego kryształu przywożone po corocznym pobycie rodziców w niemieckich kurortach, w Austrii, w Szwajcarii. Drzwi do jego pokoju zamknięte. Naciska klamkę ostrożnie, jakby on jeszcze tam był, a ten teraz przed drzwiami w polowym mundurze domagający się konfrontacji, to ktoś inny. Dotyka poręczy skórzanego fotela: "witaj przyjacielu". Zapada się w fotel. Nogi przerzuca przez poręcz, głowa na miękkim oparciu. Trzeba by tylko sięgnąć ręką po otwartą, porzuconą przy fotelu książkę. Ile godzin tu, w samotności dzielonej tylko z książką! Żelazne łóżko pod ścianą. W głębi szafa oszklona - biblioteka myśliwska stryja Ludwika. Czy ja tu jeszcze wrócę? Czy ja to jeszcze zobaczę? Pułk cofa się. Cofa się niewątpliwie cała Armia "Poznań". Ale dlaczego? Co się dzieje? Dlaczego wojewoda i starosta opuścili miasto? Matka wsuwa się do pokoju. Odruchowo opuszcza nogi, siada na fotelu. - Staśku, tu, widzisz, daję ci medalik. Schowaj, miej przy sobie. Poświęcony w Częstochowie. Bo jeśli nawet ty sam się nie modlisz, to inni: ojciec i ja, i stryj Ludwik... Podrywa się i szybkim, czułym ruchem obejmuje matkę. Pochyla się tak, że jej głowa dotyka teraz jego policzka. - Dobrze, dobrze mamusiu, będę nosił przy sobie. - Ach, ta wojna, moje dziecko, ta straszna, straszna wojna... Ponad głową matki, nad łóżkiem, różowoniebieska reprodukcja: Chrystus z obnażonym sercem. Pamiątka Pierwszej Komunii. Dalej szkice myśliwskie księdza Ludwika. Obraz tokującego głuszca: mocne łapy obejmują skrzywioną gałąź dębu. Uniesiona w wysiłku potężna szyja. Lśni ciemnoszafirowy pancerz piór. Aria ptaka wypełnia pokój. Śpiew głuszca łączy w tkaninę dźwięku, cieni i zapachów zarys sprzętów, światło wrześniowego popołudnia, które poprzez firanki kapie ciepłymi plamami na skórę fotela. Łączy błękit i róż obrazu nad łóżkiem ze złoceniami grzbietów książek za szkłem biblioteki. I nic już nigdy nie wróci samo. Tylko połączone: książki i fotel, łóżko i obraz, dzień wrześniowy i niema pieśń głuszca. I głos matki. - Taką masz piękną bibliotekę po Ludwisiu. Żeby tylko nie zniszczyli. - Wielka by była szkoda. Wydobywa się nagle z dźwięków i zapachów, z czułego uścisku młodzieńczego pokoju: - Mamusiu, czy Inka tu nie była? - Ta twoja sympatia? - Tak. - Nie, nie była. - Nie wiesz czy są w Poznaniu, czy wyjechali? - Nic nie wiem. - Chodźmy już. Ale jeszcze zatrzymuje się. Pchnięte ręką otwierają się drzwi pokoju starszej siostry. I tu, wokoło pianina, stłoczone, wybuchają perliste gamy. Spoglądają na siebie matka i syn. - Pamiętasz? - Pamiętam, jak ćwiczyła te swoje "la...la...la...la!" - Dokuczaliście jej, ty i Marek. - Niewinnie. A od Marka nie było nic? Żadnej wiadomości? - Nic. Nic. Gdzie też on może być? - Tyle wiem, że w Armii "Pomorze", ze swoim pułkiem artylerii konnej. Będę się dowiadywał. Ojciec stoi poza nimi w korytarzu, przed otwartymi drzwiami pokoju Hali. On też oczarowany dźwiękami. Gamy tańczą, przelewają się z pokoju na korytarz. Ojciec uśmiecha się, ale smutno. Tęskni za jedyną córką. Dlaczego wyjechała z Poznania? Czy dzieciom można dogodzić? A przecież chciał jak najlepiej: zdobywał konkurentów. Ofiarowywał posag. A ona nie chciała. Uciekła do Warszawy. - Już tam trąbią na ciebie, Staśku. Jeszcze uściski. Dotyk wilgotnych policzków. Tamowany płacz matki. Ojca ręka kreśli krzyż na czole, kreśli krzyż w powietrzu za odchodzącym. Ale już się wyrwał. Zbiega po schodach. Olo wychyla się z samochodu. A oni dwoje jeszcze na balkonie. Uniesione ręce, twarze w cieniu. Zawieszeni ponad ulicą. - Zapalisz? - mówi Olo. - Masz, zapal! Te rozstania, pożegnania są straszne. U mnie to samo. Starsze pokolenie pamięta okupację niemiecką. Boją się. Szofer odwraca głowę znad kierownicy. Spod hełmu ostro sterczy nos, zdecydowana, ku przodowi wysunięta broda, oczy stalowe, uważne, a tak, jakby zespolony z motorem. Mało mówił z nimi. Prowadził samochód, wykonywał rozkazy. - Jak się pan nazywa? - Jackowski Mieczysław. Staś stara się przeniknąć spojrzenie szofera. Przyjazne? Czy też niechętne? Zarekwirowali go przecież razem z samochodem starosty. Nie pytali, nie był ochotnikiem. - Pan był szoferem starosty. - Byłem. - Ktoś mówił, że pan Niemiec. - Ja nie Niemiec. Ja Polak z Czarnkowa. Oni nas wszyscy biorą za Niemców, bo my nad granicą. - Ale po niemiecku pan mówi. - Mówię. Dlaczego nie. - Udał się pan nam. - Co mam robić? Każą, to jadę. Wojna, rozkaz to rozkaz. Najważniejsze, samochód znam. Inny by zmarnował. To gdzie teraz? - Trzeba by do koszar, jeszcze próbować te mapy, co myślisz, Staszek? - Po mojemu - mówi szofer - to nie ma co tam jechać. Wojsko wyszło z miasta. - Trzeba tam jednak zajechać - mówi Staś. - I jeszcze na chwilę na Plac Opery. Niech pan skręci na 27 grudnia, ja poprowadzę. Jadą przez dziwnie wyludnione ulice. Ludzie przesuwają się pod murami. Głuche, dalekie, buczenie bombowców. - Wiesz - mówi Olo - ojciec mój widział nalot na pociąg ewakuacyjny. To było zaraz pierwszego września, koło elektrowni. Samoloty krążyły nad pociągiem. Straszny płacz kobiet, piski dzieci, krzyczeli: zatrzymać pociąg! Ludzie wyskakiwali z wagonów. Wtedy zrzucili bomby. Ledwo wszyscy zapakowali się znów do wagonów, samoloty wróciły, zaczęły zrzucać bomby. Ojciec mówił, wyglądało tak, jakby się tym przerażeniem ludzkim bawili. - Dranie! Żeby na ludność cywilną! Zajechali przed gmach opery. Stoi, nietknięty. Mignęły tylko kwiaty nad sadzawką. - O tu, kawałek dalej, przed tą willą proszę niech pan stanie. - A, już wiem - śmieje się Olo. Staś wyskakuje, puka do drzwi willi, przyciska dzwonek. Cisza. Jeszcze niecierpliwe uderzenie w drzwi całą dłonią. Odwraca się. Za nim na chodniku, przed sztachetkami willi, mężczyzna w czapce_kominiarce z białoczerwoną opaską na ramieniu. - Nie ma tam nikogo - mówi. - Wyjechali. Staś podchodzi do niego. Jest to człowiek pewnie czterdziestoletni, barczysty, oczy spod daszka czapki spoglądają spokojnie. Wygląda na robotnika z fabryki Cegielskiego. - Już przedwczoraj, w sobotę wyjechali. Samochodem. Mówili, że na Kraków. Po tych nalotach pierwszego września to ludzie pouciekali. - A pan nie uciekł? - Ktoś musi zostać. My tu organizujemy straż obywatelską. Pan Cyryl Ratajski będzie teraz prezydentem miasta, prezydent Ruge wyjechał. A pan podchorąży szukał tu kogo? Rodziny? - Nie. Tylko znajomych. Rodzice tu są, zostali. My po mapy przyjechaliśmy z okręgu Konina. Komenda miasta nieczynna. Nie wie pan, gdzie by tu dostać takie mapy? - Żebym ja wiedział! Policja wyszła z miasta. - A w koszarach? Jest tam kto? - Nikogo tam nie będzie. Ale czy ja wiem? A wy się dużo nie kręćcie, lada godzina będą tu bombardować, a koło koszar najwięcej. Olo niecierpliwi się, wychyla z samochodu. - Chodź już, chodź! - Dziękuję panu. - Staś przyłożył rękę do hełmu, zasalutował. - Panie podchorąży! - mężczyzna ze Straży Obywatelskiej pobiegł za nim, stanął przy samochodzie. - Panowie - szeptał - prawda to, nasze wielkopolskie pułki odchodzą? Cofają się? Dlaczego? Olo zmarszczył brwi, powiedział groźnie i z pewnością siebie: - Ale wrócimy! Staś spuścił głowę, czuł oskarżający wzrok nieznajomego. Wróciły dręczące pytania: dlaczego się cofamy? Dlaczego ludzie w popłochu opuszczają Poznań? Przez krótki czas myślał tylko o zobaczeniu Inki. Ich letnia znajomość rozkwitła w wojennym nastroju. A teraz wydawało mu się, zwiędła. Gorzkie uczucie niedosytu. - Trzeba jechać - naglił szofer. - Ja tu jeszcze gdzieś muszę dostać benzyny. Lepiej teraz z dala od miasta, na boczne drogi. - Wyjechała? - Olo poklepał go po ramieniu. - No, może się jeszcze spotkacie? - Powiem ci, tak znów bardzo mi na tym nie zależy. - Lepiej na wojnie być wolnym. - Masz rację - powiedział, ale uczucie przykrości ciągnęło się, dokuczało. Przed północą dołączyli do maszerującego pułku. Map nigdzie nie znaleźli. Pułk szedł dzień i noc przez dwadzieścia godzin. Na krótkich postojach strzelcy zasypiali natychmiast przy koniach. Kierowali się na południowy wschód, na linię Warty. Maszerowali bocznymi drogami przez wsie, przez zatłoczone uciekinierami małe miasteczka. Nocami widać było łuny pożarów: to płonęło bombardowane Gniezno, dopalały się stogi na polach. Czasem wracające ze wschodu bombowce zniżały się i atakowały ich z karabinów maszynowych. Ale strat nie było. Zdyscyplinowany, w szyku bojowym 7 Pułk Wielkopolskich Strzelców Konnych zbliżał się do granicy województwa poznańskiego. Podchorąży Bask ze swoim plutonem kolarzy działał samodzielnie, wysyłany na coraz to inne rozpoznania. Był to pluton zwiadowczy, poruszający się własnymi drogami utrzymując stałą łączność z pułkiem. 11 7 września Wczoraj, 6 września, na postoju w Gorazdowie wzywa mnie pułkownik Królicki. Jak zawsze serdeczny, bezpośredni, a jednak wyraźny dystans lat, doświadczenia i odpowiedzialności. Kocha swój pułk, ale nie tylko jako symbol, sztandar, kawaleryjską dumę i honor. Obserwowałem go w rozmowie ze strzelcami. Stara się poznać każdego jako indywidualną jednostkę. Troszczy się, pyta o rodziny. Ale kiedy przychodzi do wydawania rozkazu - służbista. Każdy z nas pójdzie za nim w ogień. Szczupły, średniego wzrostu, widać - urodzony kawalerzysta. Wyczuwam w nim mimo pozornej łagodności stalowy upór. Był niewiele starszy ode mnie, kiedy zaczęła się pierwsza wojna. I od początku w akcji, oficer legionowy pierwszego pułku ułanów Beliny. Królicki siedzi pod rozłożystym, starym dębem. Jest tu cień i przyjemny chłód. Studiuje mapę i sprawdza z notatką, którą ma na kartce. Melduję się. - Panie pułkowniku, podchorąży Bask melduje się na rozkaz! - Dobrze. Niech pan siada. Niech pan spojrzy tu na mapę. Wyruszamy wieczorem, żeby uniknąć nalotów. Będziemy się kierować przez Lądek i Golinę na Konin i na linię Warty. - Wycofujemy się. - Taki jest rozkaz dowództwa. - Potrzebuję pana do ubezpieczenia wycofywania się pułku. Nieprzyjaciel naciera od północy i południowego zachodu. Będą starali się nas odciąć. Widzi pan ten trójkąt: Konin_turek_dobra i już po drugiej stronie Warty - Uniejów. Cała dywizja piechoty maszeruje z miejscowości Turek do Uniejowa. Dywizję osłania kompania piechoty na linii Dobra. Rano została tam skierowana kompania czołgów rozpoznawczych. My, jak pan widzi, jesteśmy na lewym skrzydle cofającej się dywizji. Rozkaz: za wszelką cenę utrzymać rejon Dobrej aż do odwołania. Będzie pan na lewym skrzydle osłony. Niech pan wyrusza natychmiast! Zasalutowałem: - Tak jest, panie pułkowniku. Zatrzymał mnie jeszcze: - Był pan w Poznaniu. Jak Poznań? - Pusty, panie pułkowniku, ludzie wystraszeni, wojsko odeszło, odeszła policja. Nie patrzył na mnie, kiwał głową. Widziałem, martwił się. - A rodzice? - spytał. - Wyjechali? - Zostają w Poznaniu. Uśmiechnął się: - Czołem, panie podchorąży. Wiem, że mogę na panu polegać. Pobiegłem do mego plutonu. Strzelcy leżeli na polance. Zerwałem ich. Wytłumaczyłem, że pułkownik Królicki chce mieć swój oddział, który ubezpieczy pułk w odwrocie. Ruszyliśmy natychmiast bocznymi drogami, unikając szosy. Od strony Konina słychać było wybuchy bomb. Coraz głośniejsze, im dalej posuwaliśmy się na południowy_wschód. Wczesnym popołudniem dołączyliśmy do stanowisk piechoty niedaleko Dobrej. Melduję się u porucznika, dowódcy. Przydziela nam długi odcinek na skraju lasu. Gdzie Niemcy? Nikt nie wie dokładnie, ale wiadomo, że idą z dwóch stron, chcą nam zamknąć przejście przez Wartę. Muszę bardzo cienko rozrzucić strzelców na stanowiskach. Widzę, że chłopcy się boją, nie mówią wprost, ale odczuwam ich przerażenie, ledwo widzimy jeden drugiego. Daję rozkaz okopania się na stanowiskach. Przechodzę wzdłuż linii, staram się mieć kontakt ze strzelcami. Na naszym prawym skrzydle piechota. Też cienko rozrzuceni. Słabe na razie odgłosy artylerii. Ściemnia się. Artyleria coraz bliższa, wokoło nas odgłosy walk. Coraz wyraźniejsze. Staram się wsłuchać, zlokalizować kierunek. Noc bardzo czarna. Nic nie widać. Na widnokręgu zaczyna leciutko świtać. I wtedy przybiega do mnie strzelec z naszego prawego skrzydła, melduje, że stracił łączność z kompanią piechoty. Melduje, że wszyscy odeszli. Co robić? W ciszy przedrannej słychać odgłosy nadchodzących oddziałów niemieckich. Muszę decydować natychmiast. Położenie widzę jasno: od północy napierają siły nieprzyjaciela w kierunku na Kutno, ku nim na spotkanie oddziały pancerne niemieckie ciągną od południowego zachodu. Lada chwila zamkną się obcęgi. Odetną nas. Piechota wycofała się. Nie mam czasu do stracenia, trzeba działać póki jeszcze osłania nas przedświt i mgła. Szeptem: - Rozkaz: wszystkich ściągnąć tu do mnie! Natychmiast! Zrozumieli, biegli bezszelestnie, porozumiewali się szeptem. - Czy wszyscy na miejscu? - Wszyscy, panie podchorąży. Jeszcze raz sam przeliczam. Nie brakuje nikogo. Otoczyli mnie, zbili się w gromadę. - Widzicie - szeptałem - tu, od lasu, oskrzydlają nas już Niemcy. Skinęli głowami, widzieli: w szarości świtu między młodym lasem pojedynczy piechurzy następowali zagonem. - Widzicie przed nami to pole. Tędy musimy się przebić! Czuję opływający mnie spokój, chociaż gdzieś w głębi walenie, gorąco. To wali serce. Ale czoło mam chłodne. Ogromna, precyzyjna bystrość myśli. Widzę wszystko, jakby obrysowane, cały plan wypadu. Szepczę do pochylonych ku mnie: - Chcecie żyć? Chcecie wyjść z tego? Kiwają głowami, słyszę tylko ich oddechy. - Będziemy starali się przebić. Zabieramy broń i rowery. Bagnet na broń, granaty w pogotowiu. Na mój rozkaz każdy rzuci granat. Rzucać jak najdalej w kierunku Niemców. Jak tylko granaty wybuchną, za mną! I krzyczeć! Krzyczeć jak szatany! Chcecie żyć, musicie krzyczeć! I biec, biec z rowerami przez to zaorane pole! Sprężyli się. Odczuwałem ich napięcie. Determinację. Kompletne poddanie się moim rozkazom. Podniosłem rękę. Padły granaty. Świst wybuchów. Fontanny ziemi. Krzyk. Nasz krzyk. Wrzask: "Hurra!", "Hurra na skurwysynów!" Krzyk, jakby natarcie kompanii wojska. Biegniemy. Moi strzelcy jak sarenki przez to zaorane pole. Pociski niemieckie. Coraz gęstsze. Kule nad nami. Biegniemy. I krzyk: "Hurra!". Zdezorientowani Niemcy cofnęli się. A my już poza polem, już na rowerach. Nikogo nie brakowało, nikt nie został ranny. Z rowerami dotarliśmy do pułku. To był już siódmy września. Chłodny poranek. Jeszcze wtedy orientowałem się w datach, w dniach tygodnia, w godzinach. Wiedziałem, że to piątek, że wschód słońca, że dzień pogodny. Później wszystko się skotłowało. Nie wiedziałem kiedy słońce, kiedy księżyc. I trwa to we mnie: skłębiona, bolesna masa, której nie mogę rozwikłać. To było nad Bzurą. Ale teraz jeszcze poranek siódmego września. Pułk na biwaku w lasach niedaleko Koła. Szukam pułkownika. Pokazują mi go: siedzi w swojej ulubionej pozie pod drzewem, wyciągnął nogi, oparł na pieńku. Wąski promyk wschodzącego słońca na lśniących butach, na ostrogach. Twarz w cieniu. Melduję się. Nie mogę ukryć dumy, że przebiliśmy się, że zostaliśmy dłużej niż piechota, że nie straciłem żadnego strzelca. Pułkownik kiwa głową. - Bardzo dobrze. - Ku chwale kawalerii, panie pułkowniku! - Niech pan siada. Zje pan zupy? Siadam na mchu obok pułkownika. Przyjmuję podaną mi przez służbowego menażkę z krupnikiem. Pierwsza łyżka gorącej strawy od kiedy? Nie pamiętam kiedy jadłem ostatnio. Wczoraj rano? I dopiero teraz - zmęczenie. Runąć tu na mech, wyciągnąć się, spać. Pułkownik spogląda na mnie, jakby odczekiwał, pozwalał mi na spokojne zjedzenie zupy. - Pan musi być zmęczony. - Nie jest tak źle, panie pułkowniku. Widzę, pułkownik odstawia menażkę. Kładzie na kolanach mapnik. Przysuwam się bliżej. - Muszę pana wysłać do generała Abrahama. Straciliśmy kontakt z dowództwem. - Tak jest, panie pułkowniku. Na rozkaz. - Pojedzie pan łazikiem. Szofer, kapral Wieczorek z poczty dowództwa, pojedzie z panem. Ostatnia wiadomość, jaką miałem, to to, że sztab przechodzi na prawą stronę Warty. Niech się pan dowiaduje o nowe miejsce postoju. To powinno być gdzieś tu, niech pan spojrzy na mapę, gdzieś blisko Koła. Niech pan jedzie ostrożnie, są już miejsca zajęte przez nieprzyjaciela, ostrzeliwują z samolotów. Niech pan zamelduje generałowi, że pułk czeka na rozkazy. I niech pan rusza natychmiast. Poderwałem się. W głosie pułkownika, tak zawsze opanowanego, wyczuwałem tamowane zdenerwowanie. Kapral Wieczorek czekał na mnie przed samochodem. Stuknął obcasami, zasalutował. Jedno spojrzenie i polubiłem go. Dziarski chłopak. Słowiańskie jasne oczy nie łagodne, ale ze stalową w nich iskrą. Na oczami czarne łuki brwi nastroszone, jak u ptaka. Ptasi, ostry nos. Zadziorny. Broda szeroka, wysunięta ku przodowi. Szczupły, nie za wysoki, nogi kawaleryjskie. Myślę: podoba mi się. - Samochód gotowy? - Tak jest, panie podchorąży. - Jedziemy! Na szosie tłok: oddziały piechoty, uciekinierzy. Z kilku stron pożary. Ogromne języki ognia. Dym chwilami zastania drogę. Buczenie bombowców. Gwizd bomb. Uciekinierzy biegną, rozlatują się po polach, padają w kartofliska. Krzyki, piski i płacz dzieci. Krzyk rannych. Omijamy trupy końskie na szosie. Oszołomieni, ale zdeterminowani, prujemy tym piekłem w stronę mostu. A tu dowódca, porucznik saperów mówi, że zaraz będą wysadzali most. Ma rozkaz zniszczenia mostu, bo wszystkie wojska już się wycofały. Tłumaczę gorączkowo, bez tchu, że jadę po rozkazy do generała Abrahama, że 7 Pułk Strzelców Konnych czeka w lesie na rozkazy. Pytam gdzie kwatera generała. Informuje, że zaraz za Kołem, trzeba skręcić droga w lasy. Na lewo zobaczę aleję wysadzaną lipami. Przyrzeka, że wstrzyma zniszczenie mostu do mego powrotu. Nagli, żeby szybciej. - Widzi pan, co się dzieje! Jak długo tu wytrzymamy? Za mostem wjeżdżamy do Koła. W mieście ścisk, panika. Myśliwce niemieckie coraz to obniżają się, walę z karabinów maszynowych do uciekinierów. Widać poniszczone domy. Za miastem, na szosie, znów tłumy uciekinierów. Wloką za sobą swój dobytek. Przerażeni nadlatującymi samolotami, padają w rowy przydrożne. Wieczorek pędzi, jak szalony. Bzykanie kul. Świst rozrywających się bomb. Widzę, na szosie jesteśmy sami. Wszystko leży po rowach. Samoloty niemieckie szaleją. Jeden leci tuż nad nami. Jeszcze chwila i dostaniemy. Patrzę na Wieczorka, zacisnął zęby, tylko pot spływa mu po twarzy. Nie zdejmuje nogi z pedału. Nagle świst ogłuszający. Zrzucił bombę, drań. Bomba mija nas o 20 metrów. Pył, kurz oślepia. Wpadamy w lej po bombie. Nad nami samolot wali z karabinów maszynowych. Łazik wywrócony do góry kołami. Wydostajemy się cali, okurzeni, oczy zasypane pyłem. Próbujemy we dwóch podnieść samochód. Nie dajemy rady. Myśliwce nieprzyjacielskie pikuję. Uciekinierzy leżą w rowach, obok nich rozrzucone toboły. Podbiegamy do leżących, przerażonych ludzi. Zaklinamy: pomóżcie! Jedziemy z ważnym meldunkiem do dowództwa. Od tego zależy los całego pułku. Kilku mężczyzn podnosi się. Biegną. Pomagają nam. Podnosimy wspólnym wysiłkiem samochód. Niemcy zniżają się, walą do nas z karabinów maszynowych. Wieczorek przy kierownicy. - Panie podchorąży, słowo daję, nic nie uszkodzony. Jedzie! Śmiejemy się. Poczciwy łazik. I ci ludzie, jacy pomocni, przemogli strach. Ruszamy. Za nami jakiś przeraźliwy krzyk, jęk rannego. Nawet nie możemy się odwrócić. Skręcamy według instrukcji porucznika saperów. W lasach jedziemy wąskim duktem. Widać z daleka aleję. I dach dworu. To tu. Jaka cisza. Niebo, jakby nie to samo. Tylko dalekie odgłosy detonacji. Wbiegam po schodach na taras, przez otwarte drzwi do pokoju. Stół, jak po uczcie, nie sprzątnięty, opuszczony. Ten widok i tamten na szosie. Bolesne ukłucie. Stoję wyprostowany, w zabłoconym mundurze. Czuję się źle po wypadku. Zauważyli mnie. Wychodzi rotmistrz, adiutant generała. Uśmiechnięty, w rozpiętym mundurze. Przystojny, sympatyczny. Melduję o co chodzi. Przygląda mi się, zapina mundur. - W tej chwili, panie podchorąży. Wraca natychmiast z pisemnym rozkazem wycofania się pułku. Z rozkazem przez Kolo, do mostu. Znów ścisk, uciekinierzy, bombardowanie, ale jakby nieco lżejsze. Pokazuję rozkaz porucznikowi saperów. Zasalutowali w porządku. - Tylko jak najszybciej! Sam pan widzi! Dziś nocą powinni przejść. O siódmej wieczorem docieram do pułku. Wyskakuję z samochodu, ryczę: - Meldunek dla dowódcy pułku! Meldunek dla dowódcy pułku! Stoję oparty o drzewo. Patrzę jak pułk szykuje się do wymarszu. Słyszę rozkaz: "Siodłać konie!". Wydaje mi się, że to ożył obraz Kossaka. 12 Długą linią rozwinęli się w szyku@ serpentyną pośród wysp zielonych@ Broń lśni w słońcu, słyszysz: chrzęst jej śpiewa.@ Spójrz na rzekę: w płynnym srebrze konie@ przystanęły i piją spragnione.@ Spójrz na mężczyzn twarze ogorzałe@ na ten obraz wielu i każdego@ kiedy luźno kołyszą się w siodłach.@ Ci na brzegu przeciwnym widoczni@ tamci w bród zaczynają wstępować@ a szkarłatne, błękitne i białe@ proporczyki na wietrze furkoczą.@ (Z Walta Whitmana, "Cavalry Crossing a Ford" ("Kawaleria przechodzi bród"), 1865) Nocą siódmego września 7 Pułk Wielkopolskich Strzelców Konnych przechodził most na Warcie. Szli w szyku bojowym. Zdyscyplinowani. Wszyscy, co do jednego, obecni. Szli posłuszni rozkazowi generała, dowódcy Armii "Poznań": Rozkaz do podległych mi wojsk Kilkudniowe ciężkie walki Armii "Łódź" ze znaczną przewagą npla doprowadziły do jej pobicia i wymusiły jej odwrót za Wisłę. Armia "Poznań", nie zaznawszy dotąd zaszczytu starcia się z przeciwnikiem, otrzymała rozkaz Naczelnego Wodza do odmarszu na Warszawę. Nie będzie to zwykły marsz, gdyż wojska pancerne nieprzyjaciela mogą stanąć w poprzek naszej drogi marszu, jak również zaatakować nas z jednego lub drugiego boku. Zachowując ład, hart i chęć walki dojdziemy do Warszawy, idąc zwartym blokiem całego wojska wielkopolskiego. Utrzymanie pełnej dyscypliny i przeciwdziałanie panice staje się naczelnym obowiązkiem dowódców na wszystkich szczeblach. Ufam, że trudne zadanie bojowe złożone przez Naczelnego Wodza na Armię Wielkopolską spełnimy tak, jak tego wymaga interes Rzeczypospolitej i honor żołnierski. Dowódca Armii "Poznań" Kutrzeba, gen. dyw. Za odchodzącymi oddziałami poznańskimi do Wielkopolski wkroczyły wojska niemieckie. Rozdział II Krwawa żagiew smoliście się pali Ten ogromny kościół na rozstaju@ stał się teraz szpitalem polowym,@ jakie cienie w nim ciemne, głębokie,@ jaka cieni przepastna tych czerń@ tylko świec pełgające płomyki,@ lampek tylko światełka ruchome,@ krwawa żagiew smoliście się pali,@ dziko płonie jej ogień czerwony.@ (Z Walta Whitmana "A March in the Ranks Hard_prest..." ("Marsz pośpieszny w szeregach..."), 1865) 1 Ciągnęli na wschód. W przedrannej mgle, co wstawała nad polami, posuwali się nierównym, falującym tłumem. Wózki chłopskie zaprzężone w jednego konia, bryczki, wozy dwukonne, ciężarówki, auta prywatne. Ale najwięcej ich pieszo. Dźwigali w rękach walizki, na plecach toboły, plecaki, pchali obładowane dobytkiem rowery. Twarze ginęły we mgle przedświtu. Na wprost tego tłumu zajmującego całą szerokość szosy warszawsko_lubelskiej jechał, przedzierał się mały, wojskowy łazik. Obydwaj: szofer plutonowy i siedzący obok niego kapitan patrzyli przerażeni na coraz to rosnący tłum. - Widzicie, co się dzieje - powiedział kapitan Żuławski. - Żeby tylko dojechać przed świtem, panie kapitanie. Rozwidni się, to zaraz przylecą te cholery i zaczną walić. - Świt już blisko. Kierowca nie odpowiedział. Zagryzł wargi. Zjechał z brzegu szosy na pole. Jechali teraz szybciej. Ludzie na wprost nich szli milcząco, jak na pogrzebie. Czasem parsknięcie konia, głośniejsze "wio!" furmana, czasem płacz dziecka. Sapanie autobusu, szum opon samochodu. - Najgorsze też - powiedział kierowca - żeby się koła nie zaryły na tym polu, bo czasem tu piach. Teraz jakoś jedzie. Na wschodzie niebo zaczynało różowieć. Ludzie wynurzali się z mgły. Widać było poszczególne twarze, szare i wydłużone po nie przespanej nocy. Szli, jechali w futrach, płaszczach zimowych, w prochowcach, kurtkach i w letnich sukienkach. Młodzi mężczyźni i starcy, dziewczęta i niedołężne, poruszające się z trudem starsze kobiety. Okutane w chustki, skulone na wozach postacie. Podtrzymujący się nawzajem piesi: córka pomagająca iść matce, ojciec pchający przed sobą wózek z dzieckiem i żona dźwigająca walizkę, przystająca na chwilę, aby przełożyć ją sobie z ręki do ręki. Nagle przez ten tłum toczący się przed siebie: dreszcz. Lecą! Gdzie? Lecą! Słychać! O Boże! Ludzie! Z drogi! Lecą! Dalekie, słabe, ale coraz wyraźniejsze buczenie. Schodzić z szosy! Schodzić z szosy! Zjeżdżać! Zjeżdżać! Biegną, potykają się. Padają w rowach. Krzyki. Nawoływania. Na pole! Mamo, na pole! Padają na płask w kartofliskach. Przywierają twarzą do bruzd wilgotnej ziemi. Furmani zjeżdżają w bok. Pod drzewa. Zator. Przekleństwa. Koń potyka się pada. Posuwać się! Schodzić z szosy! Ludzie, ratujcie się! Lecą! Zdejmować ten biały płaszcz! Zdjąć biały płaszcz! O Boże, zmiłuj się! Pod Twoją obronę... Już słychać detonacje. Ziemia drży. Już blisko. Coraz bliższe buczenie bombowców. Kierowca łazika skręca gwałtownie, zbyt gwałtownie, samochód przechyla się, obsuwa w rów. Leżą osłonięci ścianą samochodu. Samoloty nisko nad szosą. Świst bomby. Głowa w bruździe. Szybsze, coraz szybsze, coraz gwałtowniejsze oddechy, walenie serca o ziemię. Boże, tylko nie tu! Detonacja. Zapach dymu. Świst. Jeden, drugi, trzeci. Huk padającego drzewa. Krzyk: O Jezu! Świst. Huk. Sylwetka mężczyzny. Biegnie w stronę drzew. Na ziemię! Na ziemię! Wariat! Pokazuje drogę. Boże, trafili mnie! Grzmot silnika nadlatującego junkersa. Ratunku! Trzask kul. Cisza. Leżeć! Znów lecą! Kryć się! Lecą dranie, cholery! Świst. Detonacja. Dym. Trafili auto na drodze! Auto się pali! Dziecko! Dziecko! Zabili mi dziecko! Kanonada karabinów maszynowych. Warczenie silników. Jezu, zmiłuj się nad nami... Odlecieli! Odlecieli? Nie ruszać się! Tu ranny! Ranny, ratunku! Odlecieli! To już? Już? - Panie kapitanie, panie kapitanie... - W porządku, co z wami? - Nogę trochę przygniotło, ale nic. Trzeba będzie wypchać maszynę z rowu. Wydostali się na szosę. Nic nie widać: dym wali z płonącego auta, białe dymy na polach, tuż przed nimi lej po bombie. Jęk. O Jezu, umieram... Na skraju drogi leży człowiek. Brzuch poszarpany, wypływają wnętrzności, zamglone, błagalne spojrzenie na Żuławskiego: wody... Kiedy biegnie z menażką, stara się przyłożyć mu do ust, człowiek zamyka oczy. Odchodzi. Potyka się o trupa rozszarpanego konia, drugi koń rzuca się w uprzęży. Podbiega furman. O na rany... taki koń! Płacze. Taki koń! Pochyla się, zdejmuje uprząż z konia. Z pól, spod drzew, z rowów wynurzają się ludzie. Kobieta biegnie wymachuje rękami, krzyczy: "Tam ranni, na polu pełno rannych! Trzeba pomóc!" Kilka postaci dołącza. Biegną razem. Miga ramię dziewczyny z opaską Czerwonego Krzyża. Ostry płomień palącego się auta. Odsunąć się! Benzyna może wybuchnąć! Kierowca i Żuławski wypychają łazika z rowu. - Jak Boga kocham, jedzie! Motor pracuje! "Ranny! Ranny, rannego na wóz! Miejsce dla rannych!" Na skraju pola kilka osób na klęczkach odmawia modlitwę. Dalej, po obu stronach drogi - pożary. Niebo ściemniało od dymu. Czasem głośniejszy trzask. Języki ognia. Nad szosą dym zrzedł. Tylko auto pali się smolistym, tłustym płomieniem. Po drugiej stronie szosy grupa pochylonych ludzi i stamtąd głuchy jęk - szloch. Żuławski przeskoczył wyrwę na szosie i podbiegi. Na trawie, w gorącym świetle słońca leżała jasnowłosa, kilkunastoletnia dziewczyna. Żuławski drgnął. Pochylił się. Odetchnął. Przez chwilę wydawało mu się, że to Boga. Oczy dziewczyny były zamknięte, twarz wokoło nosa i ust zbryzgana krwią, krew sączyła się z kącika ust. Lewą rękę położyła na piersi, jakby w usiłowaniu osłonięcia się, obrony. Tam też widocznie została raniona. Poprzez przesiąkniętą krwią sukienkę, spod nieruchomej, ciężkiej dłoni krew sączyła się na ziemię i zastygała, krzepła na źdźbłach trawy. Tadeusz patrzył. W ustach gorzki smak dymu, pyłu, oczy łzawią i drapanie w gardle. Na karku już gorące palce słońca. W głębi - niby dotknięcie ostrego sztyletu. Nie zasklepiona rana: dlaczego je zostawiłem? A jeśli one teraz na szosie? Nad dziewczyną klęczała kobieta. Matka. To jej szloch i jęk słyszał Żuławski. Podniosła głowę. Mundur. Do tego munduru wyciągnęła ręce: - Panie kapitanie, panie kapitanie niech pan ratuje moją córkę! Przykląkł przy dziewczynie. Twarz nieruchoma, zastygająca. Spojrzenie matki na nim, na jego rękach, na naramiennikach płaszcza. - Panie kapitanie... panie kapitanie... Wyciągnął z chlebaka podręczny opatrunek. Bezcelowe, wiedział. Chciał rzucić się, biec gdzieś, krzyczeć: Przeklęci! Przeklęci! Strzelać! Do kogo? Za nim rozpaczliwa, drętwa cisza. Tylko jęk: "O Jezu..." Szept chóralnej modlitwy: "Pod Twoją obronę"... "Tu ranni! Tu na wóz ranni! Czy ma ktoś łopatę? Przecież nie można tak zostawić! Kto ze mną? Tam pod las... tam ziemia miękka." - Ale ona żyje, panie kapitanie, żyje? Spojrzenia ludzi otaczających leżącą dziewczynę: wilgotne, nabrzmiałe zrezygnowaną rozpaczą. Przyłożyć opatrunek w tym miejscu, gdzie pod dłonią dziewczyny wysychało małe źródło krwi. "Jest doktor, o idzie doktor!" Matka uniosła głowę. Włosy na futrzanym kołnierzu zimowego płaszcza. Drobne, delikatne usta skrzywione półuśmiechem: "Doktor... doktor..." Żuławski podniósł się, ustąpił miejsca młodemu człowiekowi. Opaska Czerwonego Krzyża, walizeczka w ręku. Za nim dwie sanitariuszki z noszami. Przyłożył ucho do piersi dziewczyny, ujął przegub ręki, odchylił powiekę. Spojrzał na matkę. Szepnął: "Niestety..." Zakryła twarz rękami: "Boże, Boże, dlaczego?" Żuławski patrzył na lekarza. Zmęczona, młoda twarz, bruzda pionowa na wysokim czole. - Skąd jesteście? - My spod Otwocka. Pogotowie sanitarne. To straszny nalot. Już kilkunastu zabitych, rannych nie mogę się doliczyć. Ale gdzie ich brać? Ja sam i kilka harcerek_sanitariuszek. Morderstwo... to morderstwo bezbronnych ludzi. Dziewczęta układały leżącą na noszach. Żuławski poczuł rękę szofera, ciągnął go za połę płaszcza. - Panie kapitanie, lepiej zaraz jechać. Póki cicho, lepiej zaraz się z tego wydostać. - Pan kapitan do Warszawy? - spytał lekarz. - Do Warszawy. Co w Warszawie? - Warszawa będzie się bronić. Wracali. Wyrastali z pól, z rowów, z podszycia brzozowego lasu, gdzie wywrócone, popalone drzewa. Zabierali porzucone toboły. Mościli się na wozach, zapuszczali motory samochodów. Ruszali przed siebie. Na wschód. Wielu skręcało dalej w pola, szli, jechali na przełaj, w bok, w las, na boczne drogi, do oddalonych od głównego traktu wsi. Trzeba przeczekać. Najlepiej posuwać się nocą. Po południu znów nadlecą. Będą bombardować. Noc pewniejsza. W nocy oni nie widzą. Ale niektórzy szli jeszcze środkiem szosy. Więc tamci, ostrożniejsi, z pobrzegów wołali: "Nie iść szosą! Schodźcie z szosy! Na szosie śmierć!" Wśród tłumu, który nie był już tłumem tylko, nie był już masą bezładną, ale bractwem nędzników ochrzczonym bliskością śmierci, strachem i bólem rodziło się powinowactwo, budziła się wspólnota, umacniało się poczucie narodu. Była to chęć, potrzeba i nakaz wzajemnej pomocy. Troska prawie że rodzinna. Odnalezienie się wzajemne. Szofer zastartował. Ruszyli. Przed nimi daleko, na horyzoncie, niebo popielate od dymu. - Widzi pan kapitan, Praga się pali. - Praga - szepnął Tadeusz. - Pali się prawy brzeg Wisły. - Rodzina pana kapitana na Pradze? - Na Saskiej Kępie. - To blisko. Skinął głową. Czuł w ustach gorzki swąd spalenizny, czczość, ból. Przez chwilę zobaczył zbombardowany dom na ulicy Francuskiej: obwisają długie balkony, wyrwa tam, gdzie wejście do jego mieszkania. Ciemna jama. Pustka. Zaledwie w niedzielę, niecały tydzień temu żegnał się z Ireną i Bogą. Wtedy pod niebem jasno rozpiętym jeszcze słodycz jesieni i ostatnie szkarłatne różyczki na niskopiennych krzakach przed oknami. Na ten obraz nakładał się inny, niewidzialny, ale wyczuwalny: gruzy i pustka, poszarpane resztki ubrań, drzazgi mebli, może świeże mogiły w ogrodzie, takie, jak te, które teraz kopią pod brzozami, wzdłuż drogi, zgięci w wysiłku, pod ogromniejącym słońcem. To moja wina - dręczył się - powinienem był je zabrać. Nie zwracać uwagi na upór Ireny, że chce zostać w Warszawie. A jeśli pojechały pociągiem ewakuacyjnym? Jeżeli i ten pociąg zbombardowany? Jechali wolno omijając wyrwy i leje. Drogę zagrodził im wywrócony wóz. Szofer wyskakiwał odsuwając porzucone toboły. Paliły się, dymiły jakieś pogięte żelastwa, resztki roweru albo wózka. Ciężarówka leżała na boku i kilku mężczyzn starało się ją postawić. A na pobrzeżach dziewczęta w drelichach harcerskich, młodzi mężczyźni z opaskami Czerwonego Krzyża na ramieniu opatrywali siedzących i leżących rannych. Znów wpadają w parującą szosę. Kurz, drobiny gruzu. Po obu stronach sinoczarne warkocze dymów. Trzeszczą gałęzie brzóz. Jasny, ostry płomień ognia skacze po drzewach. Poszarpana, obolała szosa. Poryte pola. A jeszcze kilka dni temu droga ta płynęła po równinie między białą koronką brzozowej kory. Teraz - piekło. Czasem odór przejmujący parującej w słońcu krwi, mdlący zapach spalonego ciała. Z daleka, od strony Warszawy - detonacje. - Gdzie jesteśmy? Nic nie widzę. Czy to nie przejechaliśmy Józefowa? - Tak, będziemy dojeżdżać do Anina. Tam już dalej, widzę, szosa trochę lepsza. I do Grochowskiej niedaleko. Potem to już pan kapitan poprowadzi. - A wy skąd jesteście? - Ja spod Starachowic. Tam niedaleko, gdzie ta fabryka, co pan kapitan do niej jeździł. - A rodzinę macie? - Mam. Ale żona i dzieci to pojechały pod Puławy do rodziny. Ja bym ich tam przy tych fabrykach nie zostawił. A do Warszawy to jeździłem. Nieraz. Bo ja w starachowickiej fabryce jestem przy transportach. Zmobilizowali mnie, ale przydział na miejscu. - Pierwszej wojny to wy nie pamiętacie? - A skąd, panie kapitanie. Ja czternasty rocznik jestem. To akurat jak wojna przyszła, to mnie matka miała. - Roześmiał się, spod hełmu błysnął zębami. - Dwadzieścia pięć lat skończyłem w lipcu. - Tadeusz zwrócił głowę w stronę kierowcy: młody, opalony policzek, zadarty, wesoły nos i wargi jeszcze uchylone w śmiechu. - Tak - powiedział Żuławski. - Tak ten czas leci. Wyrosło pokolenie, które nie pamięta wojny. A ja od szesnastego roku życia w wojsku. I już druga wojna. - Starał się uśmiechnąć. Ale tylko kiwał głową w milczeniu. Twarz miał zmęczoną, ściemniałą od zarostu i niewyspania. Oczy podpuchnięte, przekrwione białka. Czuł się niewyspany. W ostatnich dniach nieustannie w podróży jako oficer łącznikowy Kierownictwa Zaopatrzenia Uzbrojenia. Wracał teraz z objazdu składnic amunicji w Centralnym Okręgu Przemysłowym, z tej środkowej części kraju, gdzie drogi były jeszcze spokojne i gdzie nie dotarł burzliwy strumień uchodźców. Jechał z meldunkiem do sztabu. Meldunku tego jednak nie musiałby przekazywać osobiście. Istniały jeszcze inne drogi łączności. Żuławski wracał do Warszawy, a właściwie przedzierał się już po raz drugi przez rosnące fale uchodźców, aby wywieźć w bezpieczne miejsce żonę i córkę, znaleźć ojca, który z kuracji w Ciechocinku dotarł już pewnie do Warszawy. Pomimo zmęczenia i niewyspania nie czuł się śpiący. Dramat bombardowanej szosy wstrząsnął nim. A chociaż nalot już przebrzmiał, chociaż przejechali już odcinek drogi poszarpany bombami, w Żuławskim szalała nawałnica. Rozrywała go rozpacz. Trzeszczał, uginał się gmach-struktura całego życia, który Tadeusz budował w sobie przez dwadzieścia lat niepodległości. Teraz, kiedy zdewastowana szosa już poza nimi, kiedy tylko odgłosy artylerii, a na warszawskim niebie smugi dymów, teraz scenariusz wrześniowej drogi, obłędnej od strachu uciekających bez ładu, bez celu, przed siebie, drogi poszarpanej; zasypanej gruzem, parującej krwią - odtwarza się w Żuławskim. Szosa toczy się poprzez niego ze świstem padających bomb, terkotem karabinów maszynowych, warkotem samolotowym silników, dzikim rżeniem rannego konia. Czuje w ustach smak gorzki dymu, dławiący zapach kurzu i prochu... Nachylają się nad nim oczy osieroconej matki: "Panie kapitanie..." Ciężko, blisko przylega ostatnie spojrzenie konającego: "Wody..." Żuławski przywykł do pytań, na które znajdował proste, wytłumaczalne odpowiedzi. Nie był filozofem. Poważał konkretność faktu i stronił od debat wnikających w głębię jestestwa człowieka. Szosa wrześniowa tocząca się poprzez niego, jak rozrywający pług domagała się odpowiedzi: Dlaczego? Ból wewnętrzny, niemal fizyczne odczuwanie dramatu nie był tylko wstrząsem, współczuciem dla ofiar, rozpaczą nad tragedią kraju, był przede wszystkim niemożnością odpowiedzi na pytanie: dlaczego? I za ten brak odpowiedzi Tadeusz czuł się współodpowiedzialny. Wychowało go wojsko. Miał piętnaście lat, kiedy jako szeregowiec rozpoczął służbę w Pow. Wyrósł w dyscyplinie, w narzuconej mu, formującej go od zewnątrz, ściskającej wewnętrznie strukturze. Nauczył się cenić regulamin, karność, dryl wojskowy i służbistość wobec dowódców. Kochał swój mundur. Dbał o jego nieskazitelność. Buty jego lśniły, błyszczały guziki i daszek czapki. Kiedy jako dwudziestojednoletni podporucznik przeszedł na własną prośbę do rezerwy, zarabiał lepiej, ale po pewnym czasie czuł się zgubiony. Powołanie do służby czynnej w chwili przewrotu majowego zdecydowało za niego. Został w wojsku na stałe. Zapłacił jednak za czteroletnią nieobecność zmianą starszeństwa i spóźnionym awansem. W 8. pułku Legionów uważany był za służbistę i takim, mimo przeniesienia z korpusu piechoty do korpusu uzbrojenia, pozostał. Z pułkiem jednak na zawsze łączyły go serdeczne więzy i tu zaczęły się długoletnie przyjaźnie: z majorem Siunkiem Machem, pułkownikiem Wincentym Korsakiem i najbliższym mu przyjacielem, majorem Mikołajem Polką. Poczuł się samotny, zapragnął bliskości przyjaciół, atmosfery pułku, wspólnoty niebezpieczeństwa, rozmowy otwartej. Gdyby Mach i Korsak, gdyby Polko zjawili się tu, w pędzącym łaziku, gdyby spytać: "Kto tu winien?" i "czy to możliwe, że klęska?" Co powie Siunek? Twarz jego tuż przy Tadeuszu: opalona, szeroka, zęby - lśniąca klawiatura. Oficer liniowy, dziarski chłop z Łańcuta, w walkach od 1915 roku. "Co ty, Tadziu? Ty mówisz o klęsce? Przecież się bijemy!" Prawda, Siunek w 70. pułku piechoty w Pleszewie. A więc w Armii "Poznań". Biją się. A Wicek? Szczęka aż kwadratowa w zacięciu. Silny, z chłopskiej lubelskiej rodziny. Nawet jeśli rozsypie się Armia "Łódź", Wincenty utrzyma swój pułk. - Panie kapitanie, panie kapitanie! Już Grochowska! Barykadę budują! Zatrzymali się przy grupie mężczyzn. W mundurach, polowych czapkach, po cywilnemu. Zakurzeni, zziajani dźwigali szyny tramwajowe. - Którędy tu przejechać? - wołał kierowca. Starszy człowiek, widocznie dozorujący i kierujący robotą, w czapce motorniczego zsuniętej z czoła, podszedł blisko, oparł się łokciem o ścianę samochodu. Siwe, sterczące wąsiki podskoczyły do góry. - Tędy, tędy przejedzie - pokazywał przesmyk między nasypem i chodnikiem. Zaczerwieniony ze zmęczenia sapał. Przyglądał się Żuławskiemu. - Panowie z daleka? - Spod Skarżyska jedziemy. - To idzie wojsko na pomoc Warszawie? - niebieskie w czerwonych obwódkach oczy wpatrzone w Żuławskiego. - Z różnych stron idzie na pomoc - powiedział Tadeusz, ale właściwie sam nie wiedział dobrze gdzie idzie wojsko i skąd mogłaby nadejść pomoc. Spodziewał się, że dowie się więcej w sztabie, który jeszcze urzędował w Warszawie na ulicy Rakowieckiej. - Mówiło radio, Częstochowa, Kielce i Kraków zajęte. Żuławski drgnął. Motorniczy przypomniał mu ojca: to samo spojrzenie, ten sam wiek pewnie. Gdzie ojciec teraz? Może gdzieś pomaga budować barykadę? Zaraz, natychmiast muszę telefonować. A może zatrzymali go w Ciechocinku? - Ludzie mówią, Anglicy to już płyną, cała flota płynie na pomoc. A Francuzi to tak zbombardowali Berlin! Trzeba tylko przetrzymać. Nie dać się. Warszawy bronić. Ludzie pracujący przy barykadzie podnieśli głowy, przyglądali się, przysłuchiwali. Pół zasypane szyny tramwajowe sterczały spod piachu i gruzu, jak żebra żelaznego mamuta. Nagle: wstrząs. Detonacja, drżenie ziemi. - Gdzie to uderzyło? O tam! tam! Na Dworzec Wschodni znów walą! Wczoraj całą południową Pragę bombardowali! Oba dworce. Targówek. O, lecą, lecą! Słychać! - A Saska Kępa? Co na Saskiej Kępie? - O, panie, panie kapitanie! Tam koło Wisły to nasza artyleria stoi. Tam im się dostało! Ja nie byłem. Ale ludzie mówili. Tam, nie daj Boże. - Jedziemy! Ruszyli. Żuławski wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Palce mu drżały. - Zapalicie? Szofer skinął głową. Żuławski starał się opanować dygocące ręce. Minęli oddział maszerujących mężczyzn. Łopaty na ramieniu. Nieśli je jak karabiny. Śpiewali. - Gdzie skręcić, panie kapitanie? - Teraz - powiedział Żuławski i poczuł twardą suchość gardła - z Grochowskiej skręcimy na lewo, w Aleję Zieleniecką. Trzeba przejechać wzdłuż Parku Paderewskiego. Skręcili w Zieleniecką. Żuławski wychylał się, wypatrywał. Od miasta - detonacje. W obolałych od kurzu i gruzu oczach Tadeusza nagle objawił się park. Kopuła nieba nad nim jak wklęsła misa z niebieskiej terakoty. Dziwnie nie naruszona dymami praskich pożarów. Park, znak domu, bo zawsze obwieszczał jego bliskość, stał, jak bukiet powitalny - złoto topoli, winna czerwień klonów, bujna jeszcze zieleń kasztanów - był zaprzeczeniem dramatu szosy, barykady, pożarów. Dymy wydawały się nie sięgać ponadparkowego nieba. Patrzył, wsłuchiwał się. Buczenie. Warkot samolotu. Wstrząs, detonacja. Błyski ognia. Salwa pocisków. Daleki świst. Wstrząs. Terkot pocisków. - To nasi. To nasza artyleria. Tam, koło mostu. - Widzi pan kapitan ten dym! Walnęli w śródmieście. Nasza artyleria ich nie zatrzyma. Tu trzeba by myśliwców. Ja już przestałem wierzyć w tych Anglików i Francuzów... - Tu skręcajcie, tu na lewo i od razu na Francuską. - Żuławski odwrócił się: park uciekał, znikał. Nie słyszał, nie rozumiał, co mówi do niego kierowca. Już minęli Rondo Waszyngtona, pochyłość ulicy Francuskiej. Na lewo zniszczony dom, rozsypane cegły. Ostrożnie! Lej po bombie. Bombardowali, walili tu. Zabite deskami okna domu. Zamknięty sklep spożywczy. Ale tu nic nie naruszone. Już z daleka widać długie balkony. Murek odgraniczający od ulicy. Dom stoi. Widzicie, dom stoi! Wyskoczył z samochodu. Furtka od ogródka otwarta. Biegnie po ścieżce do drzwi mieszkania. Pela otwiera drzwi. - O rany Boskie, pan kapitan! - Jest pani? - Wyjechały! - Wyjechały? Gdzie? - O Jezus! Czy ja wiem? Pojechały tym autobusem. Wczoraj rano. - Jakim autobusem? - Takim żółtym. Wszedł do mieszkania. Pachniało domem: nagrzanym woskiem podłóg, wełną dywanów. W cieniach korytarza jęczała pustka. Usiadł przy biurku. W płaszczu, w hełmie, z chlebakiem przewieszonym przez ramię, maską gazową. Położył ręce na szklanym, lśniącym blacie. Dopiero teraz zauważył niedomytą skórę rąk, brudne paznokcie. Pela stała pośrodku pokoju. Usta wygięte w podkówkę, na niskim czole, pod zwichrzonymi, kruczymi włosami - podłużne bruzdy. Przyglądała się. Siedział milcząco zakurzony, nieogolony, obrzękłe powieki, głęboko zapadnięte, przekrwione oczy. - Zupę mam. I herbatę zrobię. Chleb wczoraj upiekłam. - Dla kierowcy, Pelu. Chłopak zmęczony. - Pan kapitan nie będzie nic jadł? Wzruszył ramionami. Spoglądała pytająco, urażona w swojej gotowości pomocy. Odsunął krzesło, zrzucił płaszcz. Gwałtownym ruchem zapalił papierosa. Chodził po pokoju. Ślady zakurzonych butów na dywanie. - Dlaczego? - wykrzyknął. - Dlaczego, po jakiego diabła wyjeżdżały? - O jej - jej! - Pela wyrzuciła obie ręce w górę. Wzywała niebo na świadka. - Jak to tak mówić? Pan kapitan tu nie był, nie wie co się wyrabiało! Nastraszyli przez radio: opuszczać Warszawę i opuszczać Warszawę! Pani nie chciała. To przylecieli tu różni ludzie i że będą Niemcy zabijać wszystkie rodziny oficerów. - Z kim wyjechały? - Ja nie wiem. Pełno ludzi było. Śpieszyli się wołali: prędzej! prędzej! I pani Polkowa z Lilusią i Wojtkiem też pojechała. - I Polkowa też? Pela kiwa gwałtownie głową. - A panienka nasza to bez płaszcza, ino w tej czerwonej sukience w kratkę z białym kołnierzykiem. Pani w sweterku. Załadowałam migiem tę małą walizkę, poleciałam, podałam do tego autobusu. Odwraca się mrucząc coś jeszcze do siebie, coś przygaduje półgłosem i już z progu: - To ja zaraz zrobię herbaty. A kierowca to już przyszedł. Myje się w łazience. - Dobrze Pelu, dziękuję. Żuławski przed szklanymi drzwiami biblioteki. Grzbiety książek, strażnicy archiwum, w którym przechowane dotknięcia palców i promienie spojrzeń. Z szuflady wyciąga album rodzinnych fotografii. Przerzuca prędko, nawracając, nie mogąc się zdecydować. Wybiera kilka fotografii, odkłada na biurku. Te zabierze z sobą. Sprawdza godzinę na zegarku, oblicza czas: przed nocą trzeba wyjechać w drogę, a jeszcze trzeba dotrzeć na Rakowiecką. Obejmuje wzrokiem pokój: meble. Dopiero niedawno zajechał wóz meblowy, wyładowywali, ostrożnie, żeby nie zadrapać. Meble na lata, na całe życie. Obrazy: pamięć skacze od najpierwszej chwili zachwytu, oczarowania, decyzji: mieć! Objęcie ręką: moje. Wieszanie: na tej ścianie? Nie, na tej drugiej. Przyglądanie się z boku, na wprost, z oddalenia. A jednak może trochę niżej? Uczucie ciepła, spokoju: woda na zawsze pozostanie błękitnozielonawa ze zmarszczoną falą, złotą różowością piaszczystej wydmy. Wszedł do sypialni: zaścielone, nietknięte łóżka. Przez firankę sączy się niebieski dzień. Cisza. Ucisk w gardle. Jęk wbrew samemu sobie, jakby nie własny głos. To nie on. To ktoś poza nim: Ach Boże, Boże... Z przedpokoju słychać jak Pela rozmawia z kierowcą. Śmieje się, opowiada coś szybko i wtedy wyraźniej słychać jej twardy rolujący akcent z zachodnich stron kraju. Żuławski nakręca numer telefonu ojca. Długi sygnał. Nikt nie odbiera. Nakręca raz jeszcze, teraz nie ma sygnału. Kierowca je zupę przy stole. Pela przy nim ujęła się pod boki. Zamilkła w połowie zdania, w pół uśmiechu. Żuławski nie spostrzegł. Obejmował pokój stołowy, ściany tuliły się do niego. Przy tym stole niedawno: my wszyscy. I Siunek Mach. I kto to był jeszcze: Stefan? Tak, to wuj Stefan Kulczyba na ostatniej sesji senatu. A Siunek opowiadał o swoim koniu, "Hance". - Ja już zaparzam herbatę. Już niosę. - Czekaj Pelu, ja myślę, że one pojechały do Lublina. Będę ich tam szukał. A pan starszy? Może starszy pan pojechał z nimi? - Pani to wydzwaniała, nikt nie odpowiadał. A tam jechać nie chcieli. Gdzieś zaś na drugi koniec Warszawy. Musiał zostać w tym Ciechocinku. A pan kapitan skąd jedzie? - My - powiedział kierowca - od Starachowic. - To dziś rano mówili w radio - Niemcy zajęli Starachowice. - Na rany Boskie! - szofer porwał się od stołu. Skoczyła w górę jasna czupryna. Poczerwieniał. - Co też pani mówi? Jakie radio? Kiedy? - Spokojnie - powiedział Żuławski - spokojnie. Radio też robi panikę. Wyjaśnimy na Rakowieckiej. - Ale słyszałam! - O rany! - jęczał kierowca. - O rany... - Kończcie zupę, będziemy niedługo jechać. - Wszystko przepadło, nie ma gdzie wracać... - Ale rodzinę macie pod Puławami, nie w Starachowicach. - O rany... już domu pewnie nie ma. Żuławski podniósł się, przeszedł do sypialni, wyjął z szafy zmianę bielizny, świeży ręcznik. Otworzył drzwi łazienki. Wykąpię się. Nie wiadomo kiedy drugi raz się zdarzy. Kiedy wczesnym popołudniem odjeżdżał wykąpany i odświeżony, czuł się spokojniejszy. Na pewno są w Lublinie. A ojca zatrzymali w Ciechocinku. Spojrzał raz jeszcze na dom, na drzwi prowadzące do mieszkania, na okno, za którym sypialnia. Czy ja tu jeszcze wrócę? A dlaczego nie miałbym wrócić? Dopiero gdy byli już w połowie mostu Poniatowskiego, przypomniał sobie, że nie zabrał z sobą fotografii, że zostały na biurku. - Psiakrew - zaklął. - Psiakrew! Ogarnęło go uczucie przykrości, jakby coś niepowrotnie utracił. `tc Rozdział II Krwawa żagiew smoliście się pali (cd.) 2 Dokąd leci ten autobus o świcie? Dokąd przekrada się leśnym traktem? Jakie fatum zasiadło przy kierownicy? Dzień i zmrok, świt i noc trwożnie mijają za szybą. Tylko bliskie czasem detonacje z tej strony, gdzie główna szosa, albo gdzie przebiegają kolejowe szyny. Podskakują na wybojach skórzane fotele. Kiedy w krótkich godzinach nocy śpią szoferzy, bezruch budzi pasażerów. Niepokoją się. W chłodnych chwilach popółnocnych, kiedy na wrzosowiskach delikatny szron, przychodzi opamiętanie: Gdzie jedziemy? Dokąd? Po co? We dnie - oczy pełne wrześniowej pogody, złota i czerwieni. Dwaj szoferzy zmieniają się przy kierownicy: studiują mapę, wybierają ostrożnie boczne trakty. Obserwują niebo. Wjeżdżają w las, pod ochronę drzew. Pod wieczór zahaczają o małe miasteczka: pasażerowie szukają żywności. Szoferzy wypytują gdzie radio, dopytują się, badają, ustalają dalszą marszrutę. I w drogę! Pasażerowie w półśnie. W letargu. Kołyszące, znieczulające pragnienie: jechać! Przed siebie. Jechać! Uciekać! Każde zatrzymanie niepokoi. Dlaczego? Co się stało? Szofer - władca pokładu, na którym tych dwudziestu kilku obcych sobie rozbitków z tonącego miasta - rozkazuje: - Wysiadać! Teraz, prędko! Do lasu. Kto w krzaczki za swoją potrzebą, to teraz! Zeskakuje ze stopni. W skórzanej kurtce, krzepki, zdecydowany, buty długie, oficerki. To jeden z tych, do których skierowany był apel opuszczania Warszawy. A cały autobus za nim. Z nim. Szofer unosi brwi łukowate pod wysokim czołem i podaje rękę "babci". No - myśli - ta się wybrała! "Babcia" kiwa głową, dziękując. Jest w długim szlafroku i w mocnych pantoflach. Wlecze za sobą szlafrok przechodząc przez drogę w stronę krzaków. Za nią zeskakuje wnuczek. Ma siedemnaście lat i patrzy łakomie na buty szofera. Szofer zapalił papierosa. Nos jego sterczy nieustraszenie. Podobny jest z wyniosłej ogromności nosa do Brony Szymańskiej. Przecież to jej kuzyn. To przez Bronę Żuławska i Boga, Jadwiga Polkowa, Lilka i Wojtek jadą teraz autobusem. Przed siebie. Do nikąd. Boże, gdzie my jedziemy? Ludzie wysiadają teraz, jedno po drugim, zeskakują ze stopnia. Matka pomaga schodzić małemu chłopcu. A tu rodzina z dwojgiem kilkuletnich dzieci. Samotny starszy mężczyzna i młody chłopak w białej, rozpiętej pod szyją koszuli. Przyglądają się sobie: jak to, więc dzieliliśmy ten autobus-dom przez kilka dni i jeszcze się nie znamy? A do kogo należy autobus? Czyją własnością jest jaskrawożółty sapiący żuk? Szofer opiera się o ścianę autobusu. Teraz on jest nie tylko władcą, ale i właścicielem. Skoro wszystko niczyje, a Gestapo spali Warszawę, samochód należy do niego. Pobrał pieniądze od pasażerów. Wybór marszruty zależy od niego i zmienia się z godziny na godzinę. - Kto w krzaczki, to teraz. Później nie będziemy stawać! Irena Żuławska biegnie przez drogę. Dalej, w zarośla, tam, gdzie mignęła już granatowa w białe grochy sukienka Brony Szymańskiej. Widzi, jak Brona kuca za jałowcem. - Pani Brono! Dalej, widać! Ogląda się. Czerwona sukienka Bogi. Boga przystanęła na środku traktu, patrzy w niebo, przestania oczy ręką. Po co ja jej pozwoliłam wziąć tę sukienkę? Czerwone widać z daleka. Trwożliwe spojrzenie w górę: błękit nienaruszony, ale gdy wsłuchać się: buczenie, jakby dalekie grzmoty. Żuławska biegnie pod osłonę krzaków. Wybiera miejsce, zastanawia się: już! Niedaleko od niej sapanie i skrawek niebieskiego szlafroka "babci". - Pani Brono, jest tam pani? - Jestem. - Pani Brono, gdzie my jedziemy, gdzie oni nas wiozą? Brona podnosi się. Najpierw złoto utleniony czub, potem nos, czerwony krawacik pod białym kołnierzykiem. Szelest obciąganej sukienki. Trzy dni podróży; a nic nie straciła na elegancji. Jej niski głos tchnie spokojem. Zupełnie, jakby tłumaczyła klientce: "Ale świetnie leży, a te drobiazgi zaraz poprawimy. Ale suknia! Niech pani tylko podejdzie do lustra!" Autobus to był pomysł Brony. Do niej więc zwraca się Irena. Nie jest tu na swoim terenie. Uwięziona w żółtej klatce, marzy tylko: wyrwać się. Tak, ale przedtem było tylko: uciekać! - Pani Ireno - Brona wynurza się zza krzaka i teraz stoją obie na wpół osłonięte zielonością. Brona ścisza głos. - Widzi pani, że nas wiozą bocznymi drogami. Na szosie, ludzie mówią - śmierć. I dobrze, że nie wyjechałyście tymi pociągami ewakuacyjnymi. Ludzie mówią, pociągi zbombardowane, leżą na szynach, pełno trupów w polach. Strzelają do chłopów, zabili oracza przy pługu. Chłopi teraz sieją nocami. Ten Józef, ten wyższy w długich butach, to świetnie zna drogi. - Mieliśmy jechać do Lublina. Gdzie my jesteśmy? "Babcia" sapie za krzakiem. Jęczy: "O Boże mój, Boże..." Brona kręci głową, szepcze: - Ta kobieta... jej wnuczek - nachyla się ucha Ireny - to nie chciał jechać. I teraz stale, że wraca... - Gdzie my jesteśmy? Jak daleko od Lublina? - Dowiem się. Boga i Lilka spacerują po krawędzi lasu. Lilka jest w białej bluzce i granatowej spódniczce. Nerwowy tik przebiega wzdłuż lewego oka. - Lilusiu! - woła Polkowa. - Nałóż sweter! Jadwiga rozmawia z szoferem, przygładza włosy: czyściutko sczesane z czoła, związane w porządny, mały, siwiejący węzełek na karku. Wychyla się, obserwuje drogę. Zobaczyła Żuławską. Włosy Żuławskiej rozrzucone z fantazją. Jest to fantazja niezamierzona: sterczą we wszystkich kierunkach, jeden kosmyk opada na oko. - Pani Ireno - szepcze Brona. - Tu grzebyk, niech się pani trochę przyczesze. Irena walczy z włosami, poddają się opornie. Kiwa głową smutnie, jakby nad zabitym ptakiem. Ciepły jeszcze, jeszcze drgają skrzydełka, Irena patrzy na drogę. Szepcze przez łzy: - Boże, Boże, co się dzieje z naszym krajem... - Lilusiu, nałóż sweter, bo się zaziębisz! - Ja nie chcę! Mnie jest gorąco. - Lilka - mówi Boga. - Czy ty wierzysz, że Gestapo będzie rozstrzeliwać rodziny oficerów? - Nie wiem. Żyć mi się nie chce. Głowa mi pęka od tego autobusu. - Może wrócimy? - Jak? Moja mama boi się o Wojtka. Kazali wszystkim młodym ludziom wychodzić z Warszawy. Sama słyszałaś. Wojtek ma szesnaście lat. I taki wysoki, wygląda na osiemnaście. Niebieski szlafrok ciągnie się za "babcią": przechodzi drogą postękując, wdrapuje się do autobusu. - Rafałku, Rafałku... gdzie jesteś? - Jestem tu, babciu. - Rafał i młody człowiek w koszuli szepczą. Jasna twarz Rafała, odchylona ku tyłowi głowa, wpatrzenie w tamtego. Tamten: grube brwi ściągnięte, głęboko palą się oczy i groźne zacięcie ust. - Jedźmy już, jedźmy, proszę pana - babcia błagalnie do szofera. Jadwiga rzuca jej niecierpliwe spojrzenie: przecież ludzie są jeszcze w lesie! - Może się pani przebierze z tego szlafroka teraz. - Kiedy mi tak cieplej, tak mi cieplej... - Widziałaś, w lesie, tu niedaleko - mówi Lilka - cała polanka borówek. Chodź... - Chodźmy! Przystają. Od autobusu podniesione głosy. I głos zniecierpliwiony szofera: "Nie! Nie!" Młody człowiek w rozpiętej pod szyją koszuli gestykuluje, pokazuje na drogę. Szofer krzyczy: "Nie!" Autobus trąbi. To sygnał. Już całe zgromadzenie wokoło szofera i młodego człowieka. Kto to? W granatowych spodniach i białej koszuli, trzyma w ręku plecak. Ciemna czupryna, zacięte usta. - O co chodzi? - On chce, żebyśmy wracali do Warszawy. - Ja nie zawrócę! - krzyczy szofer. Nos mu poczerwieniał, nabrzmiała żyła skośnie przecina czoło. - Idź pan, sam wracaj! ... a ja panu mówię, Warszawa będzie się bronić! Słyszałem sam, jak Boga kocham! - Gdzie? - Przez radio, jak żeśmy wczoraj zatrzymali się za Siedlcami. - Propaganda! Bzdury! A ja słyszałem co innego. Kierować się na wschód! Słyszy pan? Na wschód! Cały rząd tam jedzie, tam będzie linia obrony, za Bugiem! - Panie, panie kierowco, słyszałem. Sam słyszałem, na Boga! Mówił generał Czuma. Wzywa wszystkich na pomoc Warszawie! - A ja słyszałem: nie wracać! - Ja wracam! - Wczoraj pan! Wolna droga! My jedziemy! Ruszamy! Szofer wskakuje na stopień: - Ruszamy! - Niech pan jedzie, niech pan już jedzie. - To babcia szepcze niespokojnie. Ogląda się: - Gdzie Rafał? Rafał wpatrzony w młodego człowieka, który wraca. Rozchylone wargi, delikatny puch jasnego zarostu na policzkach, słońce w rozszerzonych niebieskich oczach pod jasnymi brwiami. - Proszę wsiadać, nie będę czekał! - Już drugi szofer z ponuro zwieszoną wargą zapuszcza motor. Podskakują siedzenia, pachnie spalona benzyna. - No a moje pieniądze, przecież zapłaciłem panu 200 złotych? Boga stoi za szoferem i widzi, jak ręka jego, sięgająca teraz do kieszeni skórzanej ciemnobrązowej kurtki, drży. Ręką opanowującą drżenie podaje dwa banknoty odchodzącemu. Młody człowiek zarzuca plecak na ramiona. Ludzie wsiadają opornie, oglądają się. Wahają się, jakby przekraczając moment decyzji: wracać? jechać? Ruszamy! Nagle: krzyk. Cienki, rozdzierający: - Rafał! Rafał! Rafał został! To "babcia". Szofer zatrzymuje autobus. Babcia porywa się, chce wysiadać. - Rafałku! Rafałku! - Niech babcia jedzie. Niech babcia przeczeka. Ja pójdę z nim. Wrócę. Przecież babcia nie może iść. Może ojciec przyjdzie do Warszawy. Ten pan mówi, że Armia "Poznań" idzie na odsiecz Warszawie. - Rafałku... Rafałku... - "Babcia" szlocha. Trzaskają drzwi autobusu. "Babcia" przypada do okna. Wtedy Brona siada koło "babci", głaszcze ją po żółtosiwych rozsypanych włosach. - Ja mam walerianę, krople walerianowe... To Boga. Odwraca się: - Czy ktoś ma kostkę cukru? Kobieta, matka dwojga małych dzieci przesuwa się bliżej, podaje cukier. Odmierzane krople. Zapach waleriany. Samochód mknie, sennie kołysze. Nawet wytężając wzrok, patrząc wstecz nie widać już dwóch powracających do Warszawy chłopców. - Jedzie pani z nami. Wszyscy jedziemy razem - mówi Brona. - Może to lepiej dla niego. Nic nigdy nie wiadomo. Niech się pani pomodli. Najlepiej do Matki Boskiej Częstochowskiej. "Babcia" płacze, płacze coraz ciszej. Modli się. Zgroza. Jak się rozrasta, poszerza. Wielka, monstrualna o błoniastych skrzydłach ćma zasłania wszystko, przesłania. Cisza paraliżująca. Tylko szum autobusu. Szept "babci" złamanej, uspokojonej walerianą: "Módl się za nami, módl się za nami..." Jadwiga Polkowa drży. Wilgoć oczu osusza końcami palców. Przecież Wojtek niewiele młodszy od tamtego Rafała. Przez te chwile, gdy szukała go wzrokiem wśród pasażerów - a on jeszcze nie na swoim miejscu w autobusie, jeszcze ociągał się na brzegu lasu (a ona nie dostrzegała go), smolista, gruchocząca rozpacz szarpnęła nią. Drżała tak, jakby padały w niej kamienie walących się domów. Gdzie Wojtek? Wojtuś? Czy odchodzi z tamtymi? Czy namówił go ten szaleniec o srogich brwiach i palącym spojrzeniu? Czy oderwą go od matki? Nie przeżyłabym tego! Rzuciłabym się mu pod nogi: "po moim trupie!" Ale Wojtek, sosenka wysmukła i giętka, poddaje czoło słońcu, policzek oparł o szybę, oczy zmrużył. Teraz widać twarz pociągłą, dziecinną jeszcze, ale już wydłużającą się, zapowiadającą kanciastość twarzy męskiej. Rysują się wysokie kości policzkowe, puch pod nosem ściemniał, a wargi i podbródek przybierają miękką łagodność twarzy ojca jego, Mikołaja. O czym myśli mój syn? Czy odczuwa tę wojnę nagłą jak kataklizm, zły sen czy przygodę? Dlaczego się uśmiecha? Do kogo, do czego się uśmiecha? Do jakich myśli? Do jakich marzeń? - Jak się czujesz, Wojtuniu? Odwraca twarz do szyby. Znów uśmiech tak podobny do łagodnego, zasłaniającego się przed nią uśmiechu męża jej, Lutka. - Dobrze, dobrze mamusiu. Nie denerwuj się. Czasem wydaje jej się, że to Mikołaj. Sprzed dwudziestu lat, kiedy poznali się w Lublinie: on na studiach prawnych, ona młoda nauczycielka. Czy była podobna do córki swojej, Lilki? Nie, nie byłam taka ładna. Ale przecież dość miałam uroku, aby się we mnie zakochał. Przeżyli z sobą lata wytrwałej oszczędności, dorabiania się, troski o dzieci: wszystko dla nich, z myślą o ich - Lilki i Wojtka - przyszłości. Zawężali się, ograniczali w swoich pragnieniach. Radością stała się chęć dawania dzieciom. Małżeństwo ich... Jadwiga czuje gorycz niedosytu. Nie wszystko było tak, jakby chciała, spodziewała się. Ale przecież współżyli poprawnie. Mieli także swoje chwile i dni uniesień. Dawno już. Ale były, i można do nich wracać pamięcią. Jadwiga spogląda na syna: spojrzenie napełnia się słodyczą jego obrazu: czub ciemnoblond włosów opadł mu na oko. Tak niedawno zaczesywała mu włosy na grzywkę. Tak niedawno siedząc ukryty pod stołem pytał ją nieśmiało: "Mamusiu, czy wiesz skąd się dzieci biorą?" Nie odpowiedziała. Jakże mogła odpowiedzieć? Skalać jego niewinność? Czy dowiedział się? Od kogo? Lepiej nie wtrącać się do tych spraw. Jeszcze czas. Jeszcze takie dziecko. Czułość jej, oszczędna wobec męża i córki, tu nie zna tamy. Topnieje wobec syna, rozpływa się, aż do łez. - Pani Brono - Żuławska przysuwa się bliżej do Brony Szymańskiej. Dzielą podwójne siedzenie w autobusie. - Pani Brono - szepcze. Gdzie my jedziemy? Brona przykłada dłoń do ust: - Na Brześć. - Jezus Maria... ale przecież mieliśmy do Lublina. Pytała się pani? Jak to do Brześcia, niemożliwe! - Widzi pani, ominęliśmy Lublin. - Dlaczego? - Niech pani słucha. Lublin zbombardowany. Bombardowali w sobotę, półtorej godziny. Ludzie myśleli, że trzęsienie ziemi. Podobno piekło, straszne pożary, całe miasto w gruzach... - Boże kochany, ale skąd pani wie? To może być plotka, to tworzenie paniki! - To prawda. Ten mój kuzyn, ten w długich butach, co teraz przy kierownicy, słuchał radia. Ale powiedział mi: "Nie mów, bo będę miał histerie". Żuławska składa ręce przed sobą, opadają ramiona, czerwienieje koniec zadziornego nosa. Pociera czoło palcami, dolna warga wygina się sama niekontrolowanym płaczliwym odruchem. Optymizm Ireny więdnie. Tylko ręka z czoła wędruje ku włosom i szarpie je desperacko, rozpaczliwie. - Jestem zupełnie ogłupiała. Który to dzień dzisiaj? - Zaraz - Brona liczy na palcach. - Dziś mamy jedenastego września, poniedziałek. - Może nie powinnam była wyjeżdżać. Irena zaciska powieki, stara się zrozumieć, dlaczego wyjechała. Jak to się stało? Dała się unieść fali. Nie można, nie sposób analizować przyczyny wyjazdu. Wszystko się kłębi, wiruje. Porwała ją trąba powietrzna. Rzuciła, znów porywa. Szum i zawrót głowy. I tylko obrazy, pozrywane strzępy niepełne wirują. Telefon! Która to godzina? Północ! To Tadeusz! "Tadziu?" "Pani Ireno, to ja, Brona. Czy pani słyszała?" Boga zrywa się z tapczanu, narzuca szlafrok. Drży. - Mamusiu, czy to ojciec? Żuławska kręci głową przecząco. - Pani Ireno, niech pani otworzy radio. - Otwarte, ale zasnęłyśmy. Co się stało? - Pułkownik Umiastowski ze Sztabu Naczelnego Wodza mówi, że Warszawa będzie oddana Niemcom. Wzywa wszystkich do opuszczenia miasta. Mój kuzyn ma autobus, wyjeżdżamy nad ranem do Lublina. Tam za Wisłą ma być linia obrony. Niech pani jedzie z nami. - Ja nie wyjeżdżam. Głos Brony grubieje, opada do szeptu, a szept tubalny głośniejszy niż krzyk: - Pani Ireno! Pani Ireno! Czy pani wie, co się dzieje? Byli tu uciekinierzy z Poznańskiego... sama na własne uszy... słowo honoru... co tam się dzieje! Głowy ścinają ludziom toporem! Gestapo! A pierwsi ci, co coś mieli wspólnego z wojskiem, z rządem... Tych pierwszych aresztują, torturują, egzekucje publiczne. Niech pani, na miłość Boską, ucieka! - Boże... - Niech pani się ratuje! Ode mnie z okna już widać: ludzie uciekają... - Boże drogi... - Mamusiu, co ona mówi? Co ona mówi? - Boga, otwórz drzwi od stołowego, nastaw głośniej radio! "Koma trzy! Uwaga koma trzy! Uwaga, koma dwadzieścia trzy nadchodzi!" - Pani Brono, w radiu nic nie mówią... - Zaraz powinni ogłaszać, powtarzają. Owinięta w szlafrok Boga pochylona nad radiem. Bezradne spojrzenie Żuławskiej czepia się mebli: biurko Tadeusza, jego fotel, ulubiony obraz wielbłąda pijącego wodę. Poszerza się, ucieka, rozpada bezpieczna łupina orzecha: cztery ściany i sufit chroniące przed złym wiatrem, przed śniegiem i deszczem, przed chmurą ciągnącą nisko i żarliwym okiem słońca. Na szkle biurka odciski palców Tadeusza. Jeszcze dźwięczą w pokoju stołowym widelce i noże, jeszcze cienie rozmów tulą się po kątach, a już pęka obręcz. I tylko przeraźliwe, złowrogie sygnały wpadają przez okna bez szyb i wywalone z bezpieczeństwa drzwi: "Ogłaszam alarm lotniczy dla miasta Warszawy! Dla miasta Warszawy... dla miasta Warszawy..." - Pani Ireno, za godzinę, najpóźniej za dwie... - Mamusiu, mamusiu, teraz mówią, powtarzają! "Powtarzamy: pułkownik Roman Umiastowski, rzecznik informacyjny naczelnego dowództwa, wzywa wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni do natychmiastowego opuszczenia Warszawy i kierowania się na wschód, gdzie zostanie zorganizowana nowa linia obrony." - Słyszała pani, pani Ireno! - Słyszałam. - Niech pani się szykuje, za dwie godziny podjedziemy. - Nie mogę. - Dlaczego? - Nie mogę wyjechać bez Polkowej. Obiecałam Tadeuszowi. - Dobrze, zabierzemy ją i dzieci. Żuławska odkłada słuchawkę. Teraz nie myśleć. Nie zadręczać się. Zdecydowałam. Trzeba natychmiast do Polkowej. Jeśli chce jechać... Powiem jej, zdecydowałam. To nie ja zdecydowałam, to życie zdecydowało za mnie. Tadziu, gdzie jesteś? - Boga, Bogusiu, wyjeżdżamy. - Gdzie? Dlaczego? Przecież to mężczyźni mają opuszczać Warszawę! - Obudź Pelę, wytłumaczę ci... mnie się zdaje, że teraz powinnyśmy... mam takie przeczucie. Boga patrzy na matkę. Zaraz stanie się to, czego boi się najbardziej: Matka położy głowę na splecionych ciasno ramionach i zacznie się kołysać w górę i w dół ruchem rozpaczliwie dziecinnym, gestami płaczki, w bezradnym usiłowaniu utulając samą siebie, będzie płakała bezgłośnie, bezradnie skarżąc się samej sobie, że opuścił ją optymizm, jej "wszystko będzie dobrze" pękło jak tablica, której złote litery rozsypane leżą w ulicznych gruzach. - Mamusiu, mamusiu... - Boga obejmuje matkę ramionami. Teraz obie kołyszą się połączone równomiernym ruchem wahadła, ruchem najstarszym, najintymniejszym, jak pierwsze uderzenie serca. - No, już! - otrząsa się Irena. - No, już! Nie martw się, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzwoń do Jadwigi Polkowej! Ja zaraz... już zaraz podchodzę... Kołysanie autobusu. Półsen ścianami z szemrzącego deszczu zatacza szklane koło. W kroplach wody odbite wstępują na scenę postacie. W drzwiach otwartych mieszkania: Tadeusz. Szorstki zapach munduru, gorzki tytoniu, nikły zapach wody kolońskiej. "Prędzej! jedziecie ze mną!" Pośpiech, zadyszanie aż piersi bolą od szybkości gorącego oddechu. Pęd taksówki. Zawrót głowy. Dlaczego wszystko wiruje? "Gdzie jedziemy, Tadziu?" "Ze mną. W bezpieczne miejsce, na nową linię obrony". "Ja nie jadę, wysiadam! Nie wolno mi wiązać cię rodziną." Same na ulicy. Taksówka niknie, skręca, zniknęła. Tylko wilgotna skłonność w kącikach ust. - Pani Ireno, pani Ireno, co pani? Niech pani nie płacze, to ja panią przestraszyłam tak tym bombardowaniem Lublina. Pękło szklane koło. Jak liść, zeschły zwinęła się scena. Żuławska wyciera twarz chusteczką. Wydmuchuje głośno nos. Te ruchy, odgłosy, wilgoć chusteczki wprowadzają ją w autobusową rzeczywistość. Jedzie. Przed siebie. Boga zaniepokojona odwraca się, zrywa z fotela, podchodzi do matki. Podłoga autobusu tańczy pod jej stopami. - Co? Co się stało? -A! A, nic. Przyśnił mi się Tadeusz, twój ojciec. - Przyśnił, że co? - Jak wtedy, trzeciego września, kiedy po nas przyjechał i ja zdecydowałam, że nie, nie pojedziemy. I wtedy wysiadłyśmy na Pradze. Alarm? - Alarm! Alarm! Ryk syreny. Dreszcz nagłego przebudzenia. Boga czuje, jak szczękają jej zęby. Buczenie syreny alarmowej. Pisk, zgrzyt hamowanego autobusu. Szofer gwałtownie skręca pod drzewa. Ten w oficerkach przykłada dłoń do ust: - Proszę wysiadać! Prędko! Alarm lotniczy. Pod drzewa. Tam, do ogródków! Szoferzy wyskakują z autobusu. Zlatywanie ze stopni: na łeb, na szyję. "Niech pani nie tarasuje drogi!" "Ale mój but, mój but!" "Dlaczego pani nie wysiada?" "Ja nie! Nie!" "Babcia" przykurcza się, opiera. Nie! Ja tu zostanę!" Kuca śmiesznie pomiędzy siedzeniami autobusu. Okręcona w niebieski szlafrok, trzęsie głową: "Nie! Nie! Ja się tu schowam!" "Dalej! Dalej! Jak nie chce wysiadać, zostawić. Nie ma co tłumaczyć." "Wysiadać! Prędko!" "O już słychać!" "Już lecą!" "O Jezu miłosierny! Lecą dranie!" Bieg, zadyszanie. "Gdzie tu schron?" "Boga, daj mi rękę! Nie zgub się! Pani Jadwigo, tam w ogrody, pod te drzewa!" Samoloty! "Samoloty! Jezus, Maria!" "Na ziemię! Wojtuś, na ziemię!" Huk! Trzask! Świst, gwizd. "Leci!" "Bomba leci!" "Teraz nad nami! Matko święta!" Twarz blisko ziemi. Serce uderza o ziemię. Boga czuje stukot serca. Co to za miasto? Miasteczko? Wszystko jedno. Co pod ręką? Jakieś liście? Kapusta? Huk! Ziemia faluje: unosi, opada. Trzęsienie, dygotanie ziemi. Dygotanie, drgawki. "Boga, przysuń się tu bliżej do mnie. Głowę pod mój płaszcz!" "Nie! Nie! Nie ruszam się!" "Teraz z drugiej strony walą!" Kanonada. Artyleria? Świst. Gwizd jeden, drugi! Dreszcze po całym ciele. Dygotanie nóg. Twarz w wilgoci liści. "Wojtuniu, Wojtuniu, nie podnoś głowy! Błagam, nie podnoś głowy!" "Mamusiu, to nasza artyleria!" Cisza. "Już?" Nadsłuchiwanie. "Nie! Lecą". "Wracają." Buczenie, warkot. Blisko! Świst! "Już?" Nadsłuchiwanie. "Nie! Lecą". "Wracają". Buczenie, warkot. Blisko! Świst! "Boże, to w nas!" Wstrząs, szok! Ziemia się zapada. Grudy ziemi, żwiru na ramiona, na plecy. "Nic nie widzę! Noc! To już koniec. Zaraz koniec!" Cisza. - Boga! Boga! Gdzie jesteś? - Tu, tu koło mnie, pani Ireno, tu ją rzuciło. - Bogusiu, Boże, żyjesz? - Żyję. Ledwo widzę. Szloch Jadwigi: - Wojtek ranny! Wojtuniu! - Ale nie! Tylko uderzyłem się w łokieć. Mamusiu, nie denerwuj się. - Lilusiu! Gdzie jesteś? Kurz! Nic nie widać. - Tu jestem, tu. Podnoszą się, zakurzone, szare, kurz i gruz we włosach. Jadwiga chwyta się ręką za serce: płacze: "Myślałam, zdawało mi się, Wojtuś ranny..." Irena płacze, obejmuje Bogę. Brona otrzepuje sukienkę, poprawia czerwoną krawatkę pod szyją. - Spójrzcie tylko - woła. - Spójrzcie tylko. Tam, na ten lej po bombie. Trochę bliżej i nie byłoby nas! Biegną. Przeskakują poszarpaną grządkę, na której jeszcze okrągła, ciepłopomarańczowa dynia. Stają nad wielką wyrwą. Groza. Z leja szary, gryzący dym. A gdyby tak bliżej. To cud. To cud, że żyjemy. Zza osłaniających ogródek drzew - dym. Wije się, szybuje w górę coraz gwałtowniej. Sięga pułapu nieba. Języki ognia. Odwrócić się, z drugiej strony też dym. Ogień. Gdzie nasz samochód? Dzwonki straży pożarnej. Ogień za drzewami, jak krwawy zachód słońca. Zapowiedź wietrznego dnia. Wsłuchują się. Cisza. Tylko dalekie detonacje, jak pomruki oddalającej się burzy. Cisza chłodna o kolorze śniegu, głęboka, błękitna na dnie. W tej ciszy, innej, niezwykłej nagle - koncert. Dzwony. Przeźroczyste, srebrne. Bliskie. Nie spostrzegły, że tuż, na skrzyżowaniu ulic - kościół: dwuwieżowy, wysmukły, murowany. Z kościoła tego - dzwony. Jezdnią, chodnikiem w stronę kościoła idą ludzie. Coraz szerszy tłum. Irena i Brona, Jadwiga Boga i Lilka idą, włączają się w tłum. Wojtek podbiega do matki i bierze ją pod ręką. Śpiew dzwonów prowadzi. Wpływają do kościoła. Trzy nawy pełne ludzi i nierówny pośpiew litanii. Ksiądz przy ołtarzu odmawia razem litanię: Matko Chrystusowa, módl się za nami, Matko łaski Bożej, módl się za nami, Matko najczystsza, módl się za nami... Zapach palonych świec. Zapach i ciepło oddechów. Podnoszą się i opadają głosy. Szemrzą: "Módl się za nami... módl się za nami..." Irena pochyla się do Bogi, szepcze: - Ślubowałam sobie, że jak wrócimy szczęśliwie do Warszawy, pójdziemy na pielgrzymkę do Częstochowy... - Tak - Boga kiwa głową. - Tak... tak... jak wrócimy. - Ogarnia ją nagła, bolesna tęsknota za domem, własnym miejscem, za Warszawą. Wrócić tam chociażby zaraz. Pieszo. Wychodzą z kościoła. Jezdnią i chodnikami idą żołnierze. Pochyleni. zmęczeni. Szyje wyciągnięte. Jadą działka przeciwlotnicze. Irena chwyta za rękaw maszerującego obok kolumny porucznika. - Panie poruczniku, co w Warszawie? Uśmiecha się. Mija ją. Wzrusza ramionami. Za pałacowym dziedzińcem, za gazonem zdeptanym teraz, i wyschłą fontanną, park opada łagodnie aż tam, gdzie ukryty za puszystymi łapami świerków, wtulony w zieleń i błękit, nieruchomy, srebrny od słońca staw. Stąd, z biegnącej pochyło ku wodzie alejki parku nie widać zabudowań stajennych ani drewnianych czworaków. Przed stajnią dyszy zmęczony, żółty autobus. Już drugi dzień nad otwartą maską samochodu pochyla się Józek-kierowca. Zajechali tu dwa dni temu, nocą. Pałac pusty, ale strzeżony przez służbę. Uzgodniono, że uciekinierzy zatrzymają się w czworakach, mogą spać na drewnianych pryczach. Od rana więc rozkładanie się, moszczenie, pranie i mycie, wyszukiwanie lepszego miejsca, poszukiwanie prowiantu, gotowanie na wielkiej płycie kuchennej. Myśli i pragnienia skoncentrowane tylko na tym jednym: co za godzinę, co na obiad, co wieczorem. Nie można przestąpić zakresu jednego dnia. Wszystko zawężone, znieczulone. Nawet nikt nie pyta czyj jest pałac czyj majątek. Obojętnie przechodzą obok piętrowego białochłodnego budynku z kolumnowym portykiem od zajazdu. Nad pałacem, zajazdem, nad parkiem, gdzie marmurowe ławeczki; nad stawem, gdzie dwa białe łabędzie przechylają wdzięczne wysmukłe szyje i coraz to zanurzają czerwone dzioby w wodzie, nad szczytami świerków i czerwieniejącymi liśćmi szerokich, grubopiennych dębów, ta pajęcza sieć ciszy - niepokoi. Jej bezszelestność wydaje się podstępem. Jej delikatne więzy omotują, przytrzymują, nie puszczają. Nie można im uciec. Tej drugiej nocy Irena spała źle. Starała się myśleć: gdzie się znajdują? Dokąd jadą? Co się z nimi stanie jutro? Za tydzień? Na jak długo starczy jej pieniędzy? Ale myślała z trudem, opornie, jakby przedzierając się przez ławice piachu. Wiedziała, że są gdzieś pod Luckiem, w czyimś majątku, który zgodził się na przygarnięcie uciekinierów. Ale na jak długo? I gdzie dalej zawiezie je autobus? Usnęła późno. Zbudził ją sen przedranny ostry, wyraźny, jak ukłucie ostu, gdy nastąpi się na niego gołą stopą. Usiadła na pryczy wycierając łzy wierzchem dłoni i uświadomiła sobie, że śnił się jej ojciec, Dominik Skorczyca. Widziała jeszcze pochyloną nad sobą jego twarz, małą szpiczastą bródkę, bladoniebieskie oczy, policzki, na których popękane żyłki tworzyły sieć rumieńców. Mówił coś, nakazywał. Leżała nieruchomo starając się przywołać ojca. Wokoło niej oddechy, posapywania, głośne chrapanie. Irena wstała i wyszła na dwór. Dniało. Chłód orzeźwiający. Wydawało jej się nagle, że zza autobusu, za budynek stajenny przemknęła jakaś postać. Wzdrygnęła się. Przebiegł ją dreszcz strachu przed nieznanym. Był to strach inny niż lęk przed bombardowaniem. Była to obawa przed czymś czającym się, podpełzającym znienacka, lęk spraw mających się dopiero począć. Czy przed tym ostrzegał ją ojciec? Uciekać! Ale gdzie? Wracać! Wracać do domu, do Warszawy! Ale jak? Wróciła do baraku. Spontanicznie, szukając sprzymierzeńca, przysunęła się do pryczy, na której spała Jadwiga Polkowa. - Pani Jadwigo - szepnęła. Polkowa poderwała się: - Alarm? - Nie... nie... pani Jadwigo, wracajmy... - Gdzie? Jak? Najpierw mnie pani wyciąga z Warszawy, teraz wracać? To po to mnie pani budzi? Ja nigdzie się nie ruszam, trzymam się autobusu! - Odwróciła się. Nasunęła koc na głowę. - Proszę mi nie przeszkadzać! Irena wróciła na swoją pryczę. Położyła się, starała się zasnąć. Poderwała się nagle energicznie. - Boga - pochyliła się nad śpiącą obok córką. - Wstań! Pójdziemy się umyć do stawu. Zerwała się, półprzytomna, włosy w papilotach, oglądała się: szaro jeszcze. - Dlaczego? - szepnęła. - Powiem ci. Wracały odświeżone ranną kąpielą, kiedy przed pałac zajechał łazik wojskowy. Oficer wyskoczył z samochodu, zasalutował: - Czy wszystko w porządku? Irena i Boga podeszły bliżej. - Dlaczego? - spytała Irena. - Co się stało? Oficer i kierowca spojrzeli na siebie. - Przyjechaliśmy zobaczyć co tu się dzieje. Na sąsiedni majątek dziś w nocy napadła banda ukraińska. Niech pani tu nie zostaje. Irena zadrżała. Wiedziała, że nie powinna dłużej tu zostać. To sen. To ostrzegał ją ojciec. Ale dokąd jechać? Jak? - Pani ma młodą córkę - powiedział oficer. - Tu, na tym pustkowiu... napadają coraz więcej... straszne rzeczy... Już lepiej dostać się do miasta, do Łucka. Irena unosi w górę podbródek, mocny ruch głową, przytaknięcie własnym myślom, podjęcie ryzyka, przekonywanie samej siebie: tak właśnie, jak tak chcę! - Zabierzecie nas panowie do Łucka? - Zabierzemy. Dalej nie. Ale do Łucka podwieziemy. - Więc zaraz, tylko kilka minut, tylko spakujemy walizkę. Teraz, kiedy już zapadła decyzja, wszystko wydaje się jasne. Czują się uwolnione z oplątującej ich pajęczyny. Biegną obydwie. A z baraków wychodzą ludzie, przeciągają się. Ktoś niesie kubeł wody. W baraku, w smudze wschodzącego słońca, wiruje kurz. Irena dopada Jadwigi, tłumaczy gorączkowo, przekonuje, ostrzega. Jadwiga wzrusza ramionami: "niepoczytalna! szalona!" - Brona! Brona! - Irena i Boga odnajdują ją: czesze złoty czub przed lusterkiem puderniczki. Uściski. Łzy. - Jeśli pani tak czuje, pani Ireno! Jedźcie z Bogiem! Wracają zadyszane do łazika. Siadają. Samochód rusza, Żuławska kreśli znak krzyża na czole i na piersiach. Jej głos jest tubalny i słychać go poprzez szum motoru: "W imię Ojca, i Syna i Ducha! Amen! Jedźmy z Bogiem!" Droga piaszczysta, wyboista, lasy ciche, pordzewiałe liście buków, mijają bagna zarosłe wysoką trzciną i pola już puste, tylko gdzieniegdzie stogi. Irena nie widzi drogi, cała wsłuchana w wiadomości. - Więc mówicie, panowie, rząd nasz jest teraz w Łucku. - Jest. Ministrowie urzędują, jest premier Sławoj-Składkowski. - - A Warszawa? - dopytuje Boga. - Broni się. Ze wszystkich stron nasze wojsko ciągnie na pomoc Warszawie. - A Anglicy? - Ach, podobno był desant pod Warszawą. Zanim wysiadły z samochodu, wszystko wydawało się łatwe. Możliwe, że w Łucku spotkają ojca. Może Tadeusz tu dotarł. Próżno dopytują się w budynkach rządowych. Nikt nic nie wie. Chaos. Tłok. Gorączkowe zamieszanie. Przeciskają się w tłumie na ulicach. Wszystko obce. Nigdy nie były w tych stronach kraju. Ruiny zbombardowanych domów, oblężone sklepy, puste sklepy, wszystko wykupione. Na schodach budynków siedzą żołnierze-maruderzy. Pozdejmowali buty, oglądają otarte, chore nogi. Ciągną, ciągną tabory z rozbitych jednostek wojskowych. Maszerują zorganizowane oddziały wojska. Jedni na północny zachód, na Warszawę, inni na południowy wschód, na granicę. Wśród tego tłumu ludzi, koni, pojazdów, zagubione Irena i Boga trzymają się za ręce. Mała skórzana walizka, jedyny dobytek, wciśnięta mocno pod pachę torba Ireny z dokumentami i pieniędzmi. - Pójdziemy za ludźmi - mówi Irena. - Pójdziemy w kierunku Warszawy. Idą brzegiem szosy za innymi, depcząc kartofliska i zboże. Syrena alarmowa! Padają na ziemię, zakrywają uszy dłońmi: nie słyszeć, nie wiedzieć. I znów podrywają się, idą. Szosą płynie szeroka rzeka wojskowych taborów. Konie i wozy. Słońce praży wprost w oczy. Wysycha gardło. Nie trzeba myśleć. Tylko iść! Iść przed siebie, poruszać nogami. - Nie mogę - słania się Irena. - Nie mogę już iść. Boga ujmuje matkę pod rękę. W drugiej ręce niesie walizkę. - Rzuć tę walizkę! Rzuć, zostaw! - Nie! Nie rzucę. Boga czuje w sobie twardniejący upór. Słabość matki dodaje jej siły. Patrzy na mijające ją wozy: czy nikt nie pomoże? Nikt ich nie podwiezie? Wtedy ktoś idący szosą zatrzymuje żołnierza-woźnicę: - Kolego, weźcie te panie na wóz! Kto to wołał? Już zniknął. Ale wóz zatrzymuje się. Boga podnosi głowę: przez zmrużone od słońca oczy widzi na koźle żołnierza: zawadiacko przekręcona czapka, silny kark. - Wezmę! - śmieje się - ale jak ta koło mnie siądzie! - Końcem bata wskazuje na Bogę. Irena wdrapuje się na wóz. Jęczy, rozciera sobie nogi. Długie, pełne ulgi: "Och"... Boga przy furmanie. Zagląda jej w twarz zaczepnie. Podsuwa menażkę pełną lśniącego, białego sera. Jedną ręką trzyma lejce, drugą objął ją w pół. A Boga widzi tylko ser. Chłodny, kwaskowaty. Napycha sobie serem usta i dopiero teraz czuje głód. Przed nimi niekończąca się płaska droga, a gdy wychylić się nieco, widać, jak droga zakręca i jak ciągną wolno, sennie, wozy za wozami, wozy za wozami. - Widzi pani co się stało z naszą armią? - mówi furman. - Rozbita, klęska. Uciekło dowództwo, zostawili żołnierzy... - Niech pan tak nie mówi - krzyczy Irena. - Tak mówić nie wolno! Jeszcze nie koniec! Jeszcze się okaże kto zwycięży. Historia osądzi. - Wio! - Furman pogwizduje. Zapala papierosa. - A pani jak na imię? - Boga. - No, a ja Henio. Ja spod Łodzi. Ale mnie zmobilizowali pod sam koniec. I niedługo potem cała armia rozbita. A gdzie wy obydwie jedziecie? - Chyba najpierw do Lublina, a potem do Warszawy. - To świat drogi i tak na piechotę? Boga wzrusza ramionami. Myśl o następnym dniu przeraża. Ale też w głębi ukryta pewność: nic mi nie będzie. Kolebanie wozu usypia. Zapada się w miękkość wszystko łagodzącą. Boga otwiera oczy, ale powieki ciężkie opadają i aksamitny kielich snu zamyka się, odgradza. Dopiero bezruch wozu otrzeźwia. Stoją. Już noc. Henio zeskoczył z kozła, w ciemności ognik papierosa. - Widzi pani - mówi. - Nie stąd, trzeba się unieść, stanąć na wozie. Boga podnosi się, staje: przed nią po obu stronach ciemnej szosy płoną wsie. Palą się długimi łańcuchami, jak pochodnie, daleko, aż do widnokręgu. - Wojna! - mówi Henio. - Wojna! Wóz przed nimi ruszył, Henio szedł przy wozie. Jechali wolniutko, noga za nogą. Mówił coś do siebie. Mamrotał, złorzeczył, komuś wymyślał, na coś się złościł. - Co pan mówi? - Boga wychyliła się. - Nie słyszę. Henio wskoczył na wóz. - E - mruknął. - Zmarnowali dranie nasz kraj. Zburzyli, stratowali, podpalili naszą Polskę. I tyleśmy jej mieli: tylko dwadzieścia lat. 3 Wieczór był ciemny, wilgotny. Tylko czasem księżyc niemal pełny i biały wysuwał się spoza pasm granatowych chmur i wtedy widać było ulice miasta: ślepe okna kamienic, gruzy zbombardowanych domów, poszarpane chodniki. Oświetlał sobie drogę latarką i posuwał się ostrożnie, czując się po raz pierwszy obco w tym mieście, które znał tak dobrze. Szedł środkiem jezdni nierównej, zbudowanej z okrągłego kamienia, kocich łbów, a jego kroki szybkie, chociaż uważne, były jedynym głosem w ponurej, zatrważającej ciszy. Czasem mijali go ludzie z kołyszącą się pośród nich latarnią. Szli szybko, milcząco, jakby przyczajeni, jakby wymagał tego nastrój wieczoru. Na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Lipowej zatrzymał się przy patrolu. Dwóch wartowników z paskami pod brodą, z karabinami stało po tej stronie Lipowej, gdzie dalej rozpoczynał się cmentarz. Jeden z nich trzymał w ręku latarnię, ale kiedy Tadeusz zbliżył się do nich, księżyc wypłynął na wolną, bezchmurną przestrzeń i widać było dobrze ulicę i wierzchołki drzew z Ogrodu Saskiego. - Czy dojdę tędy na Narutowicza? - spytał. - A który to numer, panie kapitanie? - Pięćdziesiąt pięć - powiedział Żuławski. Wartownicy naradzali się. Tadeusz zapalił papierosa. Niecierpliwił się. - Zaryzykuję - powiedział. - Ale dojdzie się, dojdzie - uspokajał wartownik. - Oni dziś walili w Śródmieście, ale tam bliżej Okopowej i Orlej. Niech pan kapitan idzie prosto Lipową aż do Narutowicza. Nie skręcać czasami w Szopena, tam droga zawalona. Tam nie przejdzie. - Dziękuję. Ruszył szybko. Biegł prawie tym samym niespokojnym, gorączkowym krokiem od samego początku, od chwili, gdy wyskoczył z samochodu wiozącego innych jeszcze oficerów Departamentu Uzbrojenia z punktu ewakuacyjnego pod Lubartowem do Lublina na krótki, aż do świtu, postój - bo później, rano, Niemcy zaczynali bombardować - i zaraz skoro świt mieli ruszyć w stronę Kowla i - jak im oświadczono dziś rano - dalej, na granicę rumuńską. W chłodnym świetle księżyca poranione, chore miasto dygotało w gorączce. Czasem zrywał się wiatr i niósł z sobą kurz i drobiny gruzu, i ostry zapach wilgotniejących ruin. A czasem buchał nagle mdły, słodkawy odór z gruzów, gdzie zagrzebane rozkładały się trupy ludzkie. Ostry zapach spalenizny, wszechobecny, owijał miasto żałobnym welonem. Wiatr zerwał się teraz silniejszy, uderzał go w plecy i Tadeusz poczuł, że wstrząsają nim dreszcze, chociaż czoło miał chłodne, a myśl pracowała jasno i ostrzej jak we dnie. Raz odwrócił się, bo wydawało się mu, że ktoś za nim idzie, ale to tylko wiatr szurnął porzuconym na chodniku papierem. Szedł ulicami tego miasta, które tyle razy przemierzał w pułkowych defiladach, gdy orkiestra w mosiężne dęła trąby i puzony, a na chodnikach gęsty tłum wiwatował i rzucał kwiaty. Szedł czując ten wewnętrzny, bolesny ucisk, który jest przeczuciem utraty, bo wydawało mu się, że nie idzie, ale odchodzi. Wtedy myślał, że już wkrótce, za kilkanaście minut zobaczy Irenę i Bogę, że są przecież razem tu, z rodziną, i że je namówi aby jechały z nim, znajdzie się miejsce, przecież o to nawet prosił, to sobie zarezerwował, bo nie powinni się w tych czasach rozstawać, nie może odjeżdżać sam nie widząc co się tu z nimi stanie. Ale jednocześnie idąc i planując już ułożenie przyszłości, wracał, jakby samo miasto, omdlewające teraz, krztuszące się dymem, okaleczone, chwytało go za rękaw munduru, przypominało się, dopominało o swoją część jego, tę część jego życia, która należała do tych ulic, do domów, drzew i nieba zmieniającego się, a na zawsze ostro zapisanego w pamięci. Szedł ciemną ulicą Lipową, a w nim wracały i rozświetlały ciemność śnieżne ranki, niebieskie zimy, lodowe pnącza na szybach. Słyszał skrzypienie śniegu pod nogami i wdychał srebrną przeźroczystość powietrza. Czuł, jak dyszy żarem wysoki, lśniący, kaflowy piec i jak sztywnieje parujący oddech w szklanym, mroźnym powietrzu. Widział Irenę w jej szkolnym mundurku i czuł ją przy sobie, ślizgającą się na oblodzonym chodniku, kiedy szli razem, zaręczeni, do wspólnej fotografii planując bliski swój ślub w lubelskim kościele Bernardynów. Więc gdy on zbliżał się coraz bardziej, coraz bardziej pewny, że ją tu zastanie, bo gdzieżby mogła jechać, jeśli nie do Lublina, ona, dawna, zostawała tu, oddalała się coraz bardziej od niego poszukującego jej, idącego jej naprzeciw. Bolesny, wewnętrzny ucisk nie ustawał. Wstrząsnął nim dreszcz i wydawało mu się, że chwyta go gorączka, ale szedł szybko, raźno omijając nierówności i doły widoczne teraz w świetle księżyca. Na rogu Lipowej i Narutowicza, na jezdni, leżał trup konia z rozpłatanym podbrzuszem i szedł od niego mdlący odór rozkładającej się padliny. Widział, czuł i słyszał ostrzej, wyraźniej niż zwykle i inaczej, na kilku jakby poziomach, kilka wątków naraz biegło równolegle, przecząc charakterystycznej dla niego jednotorowości myślenia. I nagle, w gmatwaninie myśli napierających na siebie, usłyszał wyraźnie ten głos. Przez chwilę, przez drgnienie wydawało mu się: to obok, to poza mną. Ale nie. Głos był w nim: wysoki, kobiecy sopran wołał go po imieniu. Echo, jakby w wielkiej sali, powtarzało jego imię. Ostry, przenikliwy, a przecież dźwięczny głos był głosem jego matki, Felicji. Wzywał go, jakby coś chciał mu przekazać. Ale poza tym jednym: "Tadziu, Tadziu!", nie usłyszał nic. Przystanął i wtedy głos zamilkł. Dlaczego? - szepnął. Przecież ona już tyle lat nie żyje. Jestem zdenerwowany. Przywidzenia, przesłyszenia. Ale nadsłuchiwał. Głos jednak już zapadł się w nim. Nie wrócił. Zaraz potem doszedł do domu, w którym mieszkała jego teściowa, Paulina Skorczycowa, i dwie starsze siostry Ireny: Gryknia i Milia. Sprawdził numer na bramie oświetlając latarką, bo brama i dom wydały mu się obce, jakby nie oglądane w przeszłości. Wszedł na klatkę schodową ciemną, pachnącą kurzem i dymem, zatęchłą. Potykał się na schodach, przytrzymywał jedną ręką ściany. Zza zamkniętych drzwi mieszkań dochodziły odgłosy rozmów ściszone, jakby przytłoczone ciemnością. Doszedł, a właściwie dobiegł do drugiego piętra i tu sprawdził nazwisko "Totz", a więc mieszkanie Milii i jej męża, miejsce, gdzie najczęściej zbierała się rodzina. Chociaż przycisnął dzwonek, ale uświadomił sobie, że przecież od unieruchamiającego Lublin nalotu dziewiątego września miasto jest jeszcze bez elektryczności i cofając rękę od dzwonka zapukał ostro raz, drugi i trzeci. Za drzwiami kroki ociągające się i ostrożne. Rozpoznał głos Grykni: - Kto tam? - To ja, Tadeusz. - Jezus Maria! Słyszycie, Tadeusz! W otwartych drzwiach, w chybotaniu świecy, którą trzymała w ręku, zobaczył jej twarz całą w cieniach, otwarte usta i rozszerzone wzruszeniem czy też przerażeniem oczy. Pociągała nosem i mówiła trochę ochryple, przeciągając ostatnie samogłoski. - No i co, Tadziu, no i co...? A on, nawet nie witając się, zdyszanym głosem, bo biegł po schodach: - Są tu? Są tu z wami? - Kto, kto Tadziu? - No Irena, Boga. Jak to, nie ma ich? Nie przyjechały? - Nie ma, nie ma... A jechały tu? Jak? Tym pociągiem ewakuacyjnym? Kiedy? O Jezus Maria! Chyba nie tym pociągiem! Wszedł do pokoju. Przy lampie naftowej siedzieli wychyleni teraz ku niemu: Paulina, brat jej Stefan Kulczyba i Stefcio Totz, mąż Milii, która szła do niego mrugając oczami niespokojnie i uśmiechała się zapraszająco. Stefan Kulczyba podniósł się, uścisnęli sobie ręce. Patrzył na Żuławskiego uważnie przez binokle. Tadeusz był nie ogolony, mizerny, jakby sczerniały od ciemniejącego na policzkach zarostu, w obłoconych butach, wymiętym mundurze. - Gdzie kwaterujecie? - Właściwie nigdzie. Wszystko zapchane. Koledzy dostali jeden pokoik w Europejskim. Wyruszamy o czwartej rano. - Dokąd? - Powiem wujowi, pomówimy. Szukałem Ireny i Bogi ... Myślałem ... wracałem drugi raz do Warszawy, byłem w domu, na Saskiej Kępie. Wyjechały gdzieś jakimś autobusem. - Przesunął się dalej, aby przywitać z teściową, a już Paulina wychylała ku niemu twarz o policzkach zaczerwienionych w świetle lampy, naznaczonych siatką popękanych czerwonych żyłek i głowę całkiem siwą, białą, ale trzymającą się mocno, z brodą uniesioną ku górze. Zahaczyła go spojrzeniem ostrym, pytającym, a jej ciemne, ruchliwe oczy wydawały się spoglądać do głębi: - To, mówisz, nie wiesz co się z nimi stało? Nie wiesz, dokąd pojechały? - Nie wiem. Podniósł do ust jej suchą, pomarszczoną rękę, którą ona ukradkiem przed podaniem wytarła o swoją długą do ziemi, fałdzistą spódnicę. Poczuł ten sam, zawsze przylegający do niej zapach wsi i pola, siana, mleka, rozgrzanego w słońcu drzewa, chociaż przecież coraz dłużej przebywała w Lublinie wcześniej wracając jesienią, później wyprawiając się wiosną na Kalinówkę. - Jak mamy zdrowie? - spytał. - Co tam! - machnęła ręką. - Co tam moje zdrowie! - Jej duże wargi wykrzywiły się w lekceważącej pogardzie dla samej siebie. Stanęła, przytrzymując się krzesła, poprawiała na ramionach kraciastą chustę, chociaż w mieszkaniu nie było chłodno - Co tam moje zdrowie! Teraz wojna! Nieważne. Chodzić nie mogę. One lecą do schronu, tam do piwnicy, jak bombardowanie, a ja nadążyć nie mogę. To mówię: lećta, lećta, ja tu już sama zostanę. - Niechże mama siada, mamo! - To Milia niosła z kuchni szklankę z herbatą. - Funiu, przysuń krzesło Tadeuszowi! - No przecież daję, przecież już daję! - Funio Totz stara się, aż zgina wpół, wysoki, ze sterczącą czupryną, ale wszystko u niego burczące, warkliwe. Zrzędzi: - Bo po co wyjeżdżały nie wiadomo gdzie? Siedzieć na miejscu! My tu siedzimy. - Siedzisz, bo nie poszedłeś do wojska. A syn twój gdzie? Syn twój może ranny, może Bóg wie co! - Głos Milii podnosi się w niepokojącym crescendo. - No już, nie denerwuj się, Misiuniu. - Funio milknie, lepiej nie denerwować Milii. Paulina pojękując drepcze w kierunku tapczanu. - O, tu sobie siądę, a ty Tadeusz na moim miejscu. I mów. Mów co się dzieje. Emilka, jeść mu dajcie! Przyglądali mu się, a on rozglądał się po pokoju i czuł w sobie obcość, niepełność. Bo chociaż bywał tu nieraz w czasie świąt i przejazdem na wieś, na "Górkę", i chociaż znał tych ludzi, bliską przecież rodzinę Ireny, inni mu się wydali bez jej tu obecności, bez możności umiejscowienia jej, odnalezienia, i chciał nawet zaraz podnieść się, wyjść, uciec od ich pytań, ale widział, że tego nie zrobi, bo zrozumieliby go fałszywie, a przecież tak chcieli okazać mu serdeczność. Odpowiadał na pytania, że tak, wyjechały, nie wiem w jakim kierunku, pewnie na wschód, na pewno na wschód ze wszystkimi po tym, jak Umiastowski przestraszył całą Warszawę, jak wezwał do opuszczania miasta, drogi pełne uciekinierów, co tam się dzieje, sam był świadkiem, mordercy walą wprost z karabinów maszynowych do ludności, zniżają się, polują. Cały kraj ruszył z miejsca, wszystko się wymieszało. Mówił, odpowiadał, ale cały czas zdawał sobie sprawę rozpaczliwie, że ich tu nie ma że przecież liczył na to, iż je tu odnajdzie. Nie wyobrażał sobie, że mogłyby pojechać gdzie indziej. A to już przecież prawie tydzień, bo wyjechały siódmego, a teraz już wieczór trzynastego września. Cały tydzień! Co teraz? O świcie wyjazd do Kowla. Dalej granica. I przejście granicy. Powracał obraz Ireny: wciskając mocniej torbę pod pachę, z uporem, którego nawet nie starał się przełamać, słyszał słowa decyzji: Ja tu zostaję. To było trzeciego września na Pradze. Zaledwie dziesięć dni temu. Dlaczego zdecydowała się zostać? Czy to pośpieszne pożegnanie miało być pożegnaniem ostatecznym po dwudziestu latach małżeństwa? I już nigdy jej nie zobaczy? Wybrała. A może to on wybrał? Przecież powinien był się nią zaopiekować. Zawsze mu ufała. Zawsze biegła do niego w chwili niebezpieczeństwa. Zostawił ją. Zostawił je obydwie. Nawet nie poradził jak powinny postępować. Nie ostrzegł: nie ruszajcie się z domu. Czekajcie na wiadomość ode mnie. Na mój znak, telefon, list. Nic. Odjechał. - A czy ty wiesz, Tadziu, co się tu działo? W Lublinie? Oczy Grykni załzawione i czerwienieje koniuszek nosa, a Funio Totz kiwa głową przytakująco i zmarszczone, wysokie jego czoło, czoło dużego chłopca, pełne jest pobrużdżonej zgrozy. - Posłuchaj... posłuchaj... przylecieli o dziesiątej rano i bez przerwy, bez przerwy bombardowali. Co ludzi zginęło! Walili na magistrat, na Katedrę, na koszary. My tu w piwnicy i tylko modlimy się... - A zaraz potem prezydent miasta wyjechał. - Czekaj, Funiu, niech ja opowiem... i tak wiesz, Tadziu, jak do Lublina przedtem wszystko najechało, mówili Warszawa spotyka się w Lublinie, tak po tym nalocie zaczęło to wszystko uciekać. Ludzie uciekali na wieś, a prezydent miasta zabrał urzędników, kasę i wyewakuował się. Uciekła straż pożarna, uciekła policja... Mówiła szybko, podniecona i w tym podnieceniu zaczęła seplenić tak, jak dwie młodsze jej siostry, kiedy w ferworze potykały się o "sz", "rz" i "ć". Tadeusz pił długimi łykami herbatę, głos Grykni przypominał mu głos Ireny, zaciągał się papierosem i czuł obezwładniającą niemoc, ssącą pustkę i brak jakiejś decyzji, która uporządkowałaby dzień następny i dzień po tym dniu, poza tą jedną: wyjazd o świcie do Kowla. Ale to był rozkaz, decyzja nie jego, ale narzucona z góry. Tej się trzymał, i ona przesłaniała inne możliwości, poza nią przyszłość była ciemna. Istniała tylko wspomniana dziś rano granica, którą mają przejść, już nie prawdopodobnie, ale na pewno. Wtedy usłyszał głos Stefana Kulczyby, który milczał dotąd, przyglądał się tylko. - Przepraszam cię, Wacława, przepraszam, że ci przerwę, chciałem o coś zapytać... Gryknia przerwała w pół słowa, ustępując jak uczennica przed instruującym nauczycielem. W jej pełnym szacunku cofnięciu się - chociaż przed chwilą nie pozwoliła dojść do głosu Funiowi - objawiła się różnica autorytetu i doświadczenia, a nie różnica wieku jedynie, bo przecież dzieliło ją i Stefana zaledwie piętnaście lat. Umilkła, spoglądała pokornie i przepraszająco, uznając zręby hierachii, której przekroczyć nie wolno, domagającej się szacunku według praw nie pisanych, ustalonych tradycją. Odsunął krzesło, twarzą zwrócony ku Tadeuszowi. Na wargach jeszcze ten przepraszający, ale i nie uznający sprzeciwu półuśmiech. Zza binokli ciemne, przenikliwe spojrzenie, ostrością swoją przypominające wzrok Pauliny, ale jeszcze bardziej skoncentrowane, spokojnie sondujące, przywykłe do czytania poza wyrazem twarzy i treścią wypowiadanych słów, gdyż ufał tylko własnej swojej ocenie, własnemu sądowi, niełatwo przekonywany, uparty, nie dający sobie niczego narzucić, co by kolidowało z jego osobistym przekonaniem. Tej jesieni roku 1939 Stefan Kulczyba rozpoczynał pięćdziesiąty piąty rok życia. Z jego ciężkiej, nieco otyłej postaci, szerokiej, wysuniętej ku przodowi klatki piersiowej, biła siła i pewność siebie człowieka, który nieraz podejmował ważkie decyzje i umiał pociągać za sobą i przekonywać innych. Wyczuwało się w nim to ukryte promieniowanie demagoga, który stojąc przed tłumem potrafi nie tylko treścią i tonem głosu, ale bardziej jeszcze całą swoją postawą i tym co z niego emanuje opanować ruchliwość ludzkiej fali, podporządkować ją sobie i wydobyć z niej entuzjazm nawet dla rzeczy szalonych. Łysy, w rozpiętej pod szyją i wyłożonej na ciemną marynarkę białej koszuli, wydawał się dużo starszy od Żuławskiego. Przytłaczał go ciężarem tego pokolenia, które w uporczywym, podziemnym wysiłku uzyskiwało przez lata to, co spełniło się w roku 1918, a co teraz, dwadzieścia lat później, załamywało się, ginęło. Był silniejszy mocą tego pokolenia, które prowadziło, nadawało ton, podczas gdy Żuławski, młodszy i nie ukształtowany jeszcze, wchodził był już jako chłopiec w ustalone przez nich drogi, ufnie podejmując przekazane mu obowiązki. - Chciałbym - powiedział Kulczyba - spytać jaka, uważacie, jest sytuacja na froncie. W oczach Tadeusza, czarnych ze zmęczenia i niewyspania, o białkach zaczerwienionych od papierosowego dymu, był ciężki, zrezygnowany smutek. - Klęska, wuju. Wojna przegrana. - Jak to? - uniósł się na krześle, przekrzywił głowę, spojrzał ostrzej, zaczepnie. - Dlaczego? Dlaczego już rezygnujecie? Dopiero niedawno, o, dziś wieczór, rozgłośnia wileńska polskiego radia podawała wiadomość, że Armia "Poznań" przebija się przez pierścień wojsk niemieckich do Warszawy. - Wiem, wiem. Ale pomimo to przegrywany. Wuj sam dobrze wie dlaczego przegrywamy wojnę i że klęska już teraz jest nieunikniona. Ale wuj nie chce. Wuj nie może tego przyznać. Kulczyba nie odezwał się. Pionowa zmarszczka pomiędzy brwiami pogłębiła się. W pokoju trwała cisza. Paulina z półotwartymi ustami wpatrywała się w Stefana, to znów w Tadeusza. Milia stanęła za krzesłem męża, jakby broniąc albo dodając odwagi. Gryknia spoglądała na Stefana. W jej szeroko rozstawionych, zielonawych oczach - łagodne uwielbienie. Daleko odezwał się strzał. Drgnęli. Potem jeden, drugi, trzeci, krótka kanonada. Odwrócili głowy do okna. Tylko Stefan i Tadeusz siedzieli bez ruchu. - To gdzieś daleko - powiedział Żuławski. - Gdzieś chyba za dworcem. To echo tak niesie po nocy. Szybkim, ostrym ruchem Kulczyba uniósł głowę, spojrzał na Tadeusza. - A wy myślicie, dlaczego? Wy, uzbrojeniowiec powinniście się orientować. - Wuju, uzbrojenie było ważne w tej wojnie, ale nie najważniejsze. - Głos Tadeusza zmęczony, ciążyły mu powieki, mówił z trudem. - Jak wojna wybuchła, mieliśmy uzbrojenia i amunicji dla półtora miliona żołnierzy i dziesięciu tysięcy armat. W pierwszych dniach wojny stało na kołach trzy tysiące wagonów. Miały dowozić do walczących oddziałów broń i amunicję. Miały iść transporty z wielkich magazynów pod Łodzią, pod Modlinem, od Cegielskiego w Poznaniu. Mieliśmy samoloty myśliwskie i bombowce w Białej Podlaskiej i tu, w Lublinie, w Warszawie, w Mielcu i na całym terenie Cop-u, ale nie byliśmy jeszcze gotowi. Wuju, oni nam narzucili wojnę totalną, barbarzyńską. Myśmy nie byli na to przygotowani. Z leżącej przed nim na stole papierośnicy wyjął papierosa, zapalił. Uczuł gorzki smak nikotyny, papieros nie smakował mu. Mimo to zaciągał się, a ciśnienie w skroniach, które odczuwał już idąc na spotkanie, jak myślał, Ireny i Bogi, spotęgowało się. Czekał na sposobną chwilę: podnieść się, pożegnać, wyjść. Spojrzał na Kulczybę. Kulczyba z opuszczoną teraz głową wydawał się czekać, domagać dalszego, bardziej pełnego wytłumaczenia. - Tak - powiedział. - Tak, ja słucham... - No, więc wuju - powiedział - sprawa uzbrojenia to nie wszystko. Były rzeczy bardziej istotne... - Zawahał się, myślał: O co on ma do mnie pretensję? Czy oskarża mnie o klęskę w tej wojnie? Mnie, cały departament uzbrojenia? Całe wojsko? A on? Senator? Senatorzy? Co oni zrobili, żeby zapobiec klęsce? Oni są przecież współodpowiedzialni za układ polityczny. Ja w tych sprawach nie miałem głosu. - Co rozumiecie przez rzeczy bardziej istotne? - Kulczyba zdjął binokle, rozcierał czerwoną, odciśniętą od nich skórę na grzbiecie nosa. - To, że zostaliśmy sami. Nie przewidziano tego, że alianci nie przyjdą z pomocą. Zostaliśmy sami - powtórzył i chciał już podnieść się, przerwać tę rozmowę. Wtedy niespodziewanie Stefan Kulczyba powiedział: - Macie rację. Za mało interesowaliśmy się polityką Zachodu. Nie umieliśmy rozgryźć intryg dyplomatycznych. Przecież wiadomo, że Polska od samego początku była solą w oku, zawadzała, drażniła. Polska, ubogi kraj o wielkim, nie zrealizowanym potencjale. Pamiętam te lata dwudzieste... A! - wstrząsnął się. Wstał od stołu i zaczął przemierzać pokój od otwartych drzwi na korytarz do stojącego pod ścianą kredensu, do tapczanu, gdzie półleżąca Paulina. Spojrzenia wszystkich szły za nim jeszcze się czegoś spodziewając, wpatrzone i milczące. Tylko Żuławski spuścił głowę nad serwetą. Czuł ból w skroniach, dygoczący niepokój w całym ciele. Myśl o tym, gdzie Irena, czy żyje, czy żyją, wracała udręczającą falą. A jeszcze Kulczyba! Zarzucający i oskarżający, uparty i nierealny. Podniósł głowę i patrzył, jak Stefan z rękami splecionymi poza sobą, wychylony ku przodowi porusza się po pokoju, jak wlecze za sobą swój cień wydłużony, sięgający sufitu, i jak staje, zwraca się do nich, jakby nie byli tylko małą grupą rodzinną, ale zgromadzeniem ludzi, którym za chwilę, jak na sali sądowej, obwieści wyrok. Powiedział: - Ja w klęskę nie wierzę. A wy, wy, oficer polski, mówicie o klęsce? Żuławski zagryzł wargi. Chciał uderzyć pięścią w stół. Chciał się poderwać, wybiec. Opanował się, powiedział niskim stłumionym głosem: - Czy wuj nie wie, że Niemcy przekroczyli Bug pod Kryłowem, czy wuj nie słyszał, że lada dzień twierdza brzeska zajęta będzie przez oddziały niemieckie? - Poderwał się z krzesła, stanął przed Stefanem. Sczerwieniał na twarzy, głos coraz bardziej ochrypły. - Częstochowa, Kielce, Piotrków, Kraków w rękach niemieckich! Siódma armia generała Gąsiorowskiego rozbita! Rozbita Armia "Łódź" generała R~ommla i generała Dęba_Biernackiego. Rozbite zgrupowanie generała Przedrzymirskiego. Gdynia i Hel odcięte. Europa milczy! Paulina uniosła się z półleżącej pozycji na tapczanie, usiadła. To, co odbywało się teraz pomiędzy dwoma stojącymi na wprost siebie mężczyznami, zaczynało nabrzmiewać, urastać, pulsować gorączką jak otwierająca się rana. Stefan wyjął chustkę z kieszeni marynarki, przetarł nią twarz i szyję, powiedział: - Chciałem zapytać... - Zaraz, wuju, chwileczkę. Zaraz. Czy zdajecie sobie sprawę, czy wuj słyszał, że na południowym wschodzie, koło Drohobycza, działa ukraińska akcja dywersyjna? Napadają na dwory; mordują polskich oficerów, rozbrajają pojedynczych naszych żołnierzy. Działają wspólnie ze spadochroniarzami niemieckimi. - Chciałem zapytać, co zamierzacie? - Mam rozkaz kierowania się na granicę rumuńską. - I co? - Rozkaz przejścia granicy. Spojrzał na stojącego przed nim Kulczybę. I nagle, kierowany jakimś impulsem, odruchem niezależnym od niego, bo przecież czuł w tej chwili do Kulczyby urazę za niesprawiedliwy osąd, za niemożność zrozumienia jego, Tadeusza, sytuacji, kierowany przeczuciem, które przez mgnienie wstrząsnęło nim, położył obie ręce na ramionach Kulczyby i głębokim, wzruszonym głosem szepnął: - Wuju, niech wuj się ratuje! Niech wuj jedzie ze mną! Na miłość Boską niech wuj nie zostaje! Kulczyba żachnął się. Cofnął. - Mam inny rozkaz - powiedział. - Jaki? - Nazwijmy to rozkazem mojego sumienia. Już raz w życiu uciekałem. Nigdy więcej. - Wojsko jutro opuści Lublin - powiedział Tadeusz. - Wiem. Ale już zawiązał się Komitet Obrony Lublina. Jestem w nim komisarzem cywilnym. Są z nami Ślaski, Ptaszyński, Lis_Błoński i inni. Nie wszyscy mają rozkaz opuszczenia kraju. Ktoś musi zostać. Więc widzicie, są dwa różne rozkazy. - Jak zawsze w Polsce - powiedział Żuławski. Ale powiedział to tak cicho, że tylko wychylona ku nim obydwu Paulina usłyszała. Usta jej wykrzywiły się w gorzkim, płaczliwym uśmiechu. I takim samym uśmiechem żegnała Tadeusza. - Czy my się jeszcze zobaczymy? - oczy jej w czerwonych obwódkach zwilgotniały. - Nie wiem, mamo. Powiedzcie Irenie, że wracałem, że szukałem jej... i ojca mego w Warszawie. Szukałem... sam nie wiem... nie wiem - głos mu się załamał - nie wiem kiedy... czy... a one, Irena i Boga, wiem, że będą tu miały oparcie... dam znać. Żegnał się. Gryknia objęła go za szyję. Zapłakała. Milia wycierała łzy. Funio, wyprostowany i chmurny, podawał mu płaszcz. Kulczyba stał pośrodku pokoju. Uścisnęli sobie ręce. - Macie rozkaz - powiedział Stefan. - No, rozumiem. Ale ktoś musi zostać. - Przechylił się do niego, szepnął: - Przed nami jest inny rodzaj walki. Ja już w tym byłem. Ja się tu przydam. Jedno żebyście zapamiętali: żeby nie wiadomo co - nigdy klęska! Nas nigdy nie zwyciężą. Naród przetrwa. 4 Świtało. Na szosie prowadzącej z Łowicza do Sochaczewa pierwsi maruderzy. Żołnierze półumundurowani, w cywilnych kurtkach i spodniach wojskowych, to w mundurach bez naramienników, szli, jechali rowerami, w rozsypce, zdezorientowani dążyli, byle przed siebie. Oparty o pień sosny, w przydrożnym, rzadkim lasku podchorąży Bask budził się, mrużył oczy przed słońcem. I zaraz piekący ból lewej strony głowy zaczął się nasilać, rozlewać po całej czaszce. Dotknął ręką najwrażliwszego miejsca, poczuł lepką wilgoć i wtedy przypomniał sobie cały dzień wczorajszy i maszrutę nocną, odczuł to raz jeszcze jak jedno szybkie uderzenie ognia i zaraz jednocześnie pomyślał: jesteśmy bez rowerów! Jestem ranny! Poderwał się, przytrzymał pnia sosny, a już sanitariusz podskoczył do niego. - Zmienię opatrunek, panie podchorąży. Bolało, zagryzł wargi, syknął i podczas gdy sanitariusz, szczupły, rudawy strzelec, delikatnymi, chłodnymi rękami dotykał obolałego miejsca za uchem, w lewej, dolnej stronie czaszki, szukał wzrokiem strzelców podnoszących się już z mchu. Liczył i ogarnęło go uczucie ulgi: wszyscy. Stali teraz w pozycji wyczekującej, na jego rozkaz. Wiedział, że są głodni, że nie jedli od dwóch dni, że wyczerpani wczorajszą bitwą i nocnym marszem słaniają się na nogach i że nie ujdą teraz, że za wszelką cenę musi zdobyć dla nich utracone rowery. Ale myśl o rowerach zakłócał obraz wczorajszej bitwy i jednocześnie wyrywając się tamtym obrazom, starał się zorientować gdzie są, który to dzień i skąd zdobyć żywność dla strzelców. Pierwsze rowery - myślał - to najważniejsze! Odsuwając ręką sanitariusza i dziękując mu odwrócił się do czekającego plutonu, powiedział: - Zdobędziemy rowery. Uśmiechnęli się. Ufali mu, ale byli zmęczeni i słabi. A on, mimo wyczerpania i bólu głowy, bo rana zaczynała teraz rwać i zdrętwienie obejmowało kark i łopatkę, i mimo bólu w nadbrzuszu po wczorajszym objedzeniu się zielonymi jabłkami, bo nic innego nie mogli znaleźć, czuł jak wstępuje w niego energia i pewność siebie, i przekonanie, że ich stąd wyprowadzi i zdąży na spotkanie z pułkiem w lesie, niedaleko Brochowa, powiedział: - Panie wachmistrzu, proszę wyznaczyć patrol. Patrol stanie ukryty w zaroślach, tam, gdzie szosa wychodzi z lasu. W ten sposób będziemy nie zauważeni przez nadjeżdżających. Zatrzymywać każdego na rowerze. Legitymować jadących luzem. Jak niejasne kto i dokąd - rekwirować rowery. Ja będę podpisywał kwity rekwizycyjne. - Tak jest, panie podchorąży. - Głos wachmistrza był ochrypły, jego szare oczy w dużej, ciężkiej głowie, wpadnięte, ponure. Wydawał się chory, niezupełnie przytomny. - Co panu jest? - Poległ kapral Warawa. - Wiem. Osłaniał odwrót. - Najgorsze - powiedział wachmistrz. - On tam został. Pułkownik Królicki zarządził, żeby nasi ranni i polegli nie dostali się w ręce wroga. A on jeszcze... - Wachmistrz odwrócił się, opuścił głowę, patrzył w ziemię, gdzie opadłe gałęzie uszkodzonej pociskiem brzozy. Pochylił się, podniósł gałąź i zaczął łamać ją palcami. Jego szeroka, krótka klatka piersiowa drgnęła raz i drugi w konwulsyjnym skurczu. Starał się opanować łamiąc gałąź coraz gwałtowniej. Cisnął ją na trawę. Wyprostował się, spojrzał na podchorążego, oczy miał zwężone, ciemne. - Warawa - powiedział - był ciężko ranny. Dostał w brzuch, nie mógł się podnieść. Strzelał do końca. Myśmy się wycofywali, a jego Niemcy wtedy dobijali kolbami: w głowę, w brzuch, kopali go, aż się przestał ruszać. I ja to widziałem... ja to widziałem. Podchorąży Bask stał na wprost wachmistrza. Milczał. Szukał słów. Ale daremnie. Słów nie było. Wytrzymywał tylko ten wzrok rozpaczliwy, czarny od nie zawinionej winy i wiedział, że ta milcząca odpowiedź jest tą właśnie oczekiwaną odpowiedzią. Stali tak przez chwilę, a wydawało się: wieczność. Słońce podnosiło się szybko i dzień zapowiadał się gorący. Podchorąży wyciągnął rękę, dotknął ramienia stojącego przed nim człowieka. Szepnął: - Poległ porucznik Faleński. Wachmistrz westchnął: - Na miejscu. Dostał kulą w czoło. Wokoło nich, wpatrzone w nich, oczy żołnierzy. Podchorąży Bask uśmiechnął się. Wachmistrz stał jeszcze zamyślony. - Panie wachmistrzu - poderwał go. - Proszę wyznaczyć patrol rekwizycyjny! - Tak jest, panie podchorąży. Odszedł. Podchorąży oparł się o drzewo, w tyle głowy zaczynała pulsować gorączka. Myślał o Zygmuncie Faleńskim. Kiedy widział go po raz ostatni? Przecież to było wczoraj, dopiero wczoraj. Widział go, jak wychylając się zza krzaka przyklęknął, przyłożył lornetkę do oczu. Gdzie to było? Czy to było w Zdunach Kościelnych, czy pod Bełchowem? Myślał też, który to dzień dzisiaj i obliczył, że trzynasty września. Zaczął cofać się aż do czasu, gdy dziewiątego, w sobotę, opuścili pułk i aż do tej chwili, gdy sztandar ustawiono na dwóch karabinach pośrodku pułku, a przy nim dwóch strzelców ze szwadronu sztandarowego z karabinami gotowymi do otwarcia ognia. Przypomniał sobie, jak przechodząc obok salutowali przejęci i uroczyści wiedząc, że przeniesienie sztandaru z dowództwa pomiędzy strzelców było symbolem i sygnałem zbliżającej się walki. 5 13 września Od soboty, 9 września, nie mamy kontaktu z pułkiem. Nasz szwadron kolarzy pod dowództwem por. Iwanickiego ubezpiecza brygadę i armię na szosie Kutno-Łowicz. Nie mamy kuchni polowej. Strzelcy głodni. Jedziemy wzdłuż toru kolejowego. Cały czas obstrzał artylerii nieprzyjaciela. Zatrzymujemy się na drodze do Łowicza w Zdunach Kościelnych. Przed nami odgłosy ciężkiej walki. To 64. Pomorski Pułk Strzelców Murmańskich walczy o Łowicz. Na horyzoncie pożary. Wieczorem, w poniedziałek, miasto zdobyte. Z Grudziądza nadjeżdża szwadron kolarzy 17. pułku ułanów. Nasz szwadron włączony pod dowództwo rotmistrza Chrzanowskiego. Rozkaz rozpoznania kierunku Łowicz-Skierniewice. Z naszego szwadronu dwa podjazdy. Mój pluton wyznaczony na straż przednią. Polna droga wzdłuż toru kolejowego. Piaszczysta. Trzeba prowadzić rowery. Około południa silny ogień artyleryjski. Nie ma czasu szukać żywności. Przed nami, na nasypie, tor kolejowy. Dalej las. Kule nad naszymi głowami. Zostawiamy rowery w rowie, spieszymy się. Walą strasznie. Przeskakujemy tor. Zajmujemy pozycje na skraju rzadkiego lasku. Niemcy w lesie, kilkaset metrów od nas. Silny ogień ckm nieprzyjacielskich. Mój pluton na prawym skrzydle, na lewo plutony naszego szwadronu. Pomiędzy nami szwadron kolarzy 17. pułku ułanów. Jakieś zamieszanie, coś nie jest w porządku. Ktoś czołga się w moją stronę. To podporucznik Piasny z naszego drugiego podjazdu. Za nim wachmistrz Konopa z 17. ułanów. Piasny tuż przy mnie, czuję jego oddech: - Faleński zabity! Obejmuję całość. Brak kadry u kolarzy z siedemnastego. Obejmiecie dowództwo szwadronu na czas ataku. Wachmistrz Konopa weźmie was na pozycje szwadronu. Hawryluk poprowadzi wasz pluton. Jakieś pytania? Kręcę głową, że nie. Piasny uderza mnie rękę po ramieniu, szepcze: - Staszek, melduję natarcie niemieckiej piechoty i czołgów z Bełchowa. Jesteśmy w podwójnym ogniu. Zaczynaj natarcie jak najszybciej. Już odczołgał się na swoją pozycję. Przy mnie Konopa, wskazuje pozycje plutonów. Po pierwszym szoku spływa na mnie ten sam spokój co pod Czarnkowem. Widzę ostrzej, wszystkie zmysły wyczulone. Myśl pracuje chłodno. Odprawa dowódców plutonów. - Tak jest, panie podchorąży. Jest ich trzech, młodzi podoficerowie, żadnego starszeństwa. Wskazuję pozycje nieprzyjacielskich karabinów maszynowych. Mówię: - Użyjcie całej siły ognia na pozycje niemieckie. Wtedy ja z moją grupę skoczę na skraj lasu i otworzymy ogień z naszej strony. I wtedy pojedynczymi skokami, pod dwóch, po trzech, będziecie posuwać się naprzód. Uważać, żeby nie za blisko siebie. - Tak jest, panie podchorąży. - Patrzą na mnie, czekają na dalszy ciąg rozkazu. Nie waham się. Jakbym to nie ja, jakby ktoś inny podpowiadał mi do ucha, ktoś, komu bezgranicznie ufam. I widzę już jak poprowadzę natarcie. - Jeżeli ocenię, że nasz ogień będzie skuteczny i przydusi nieprzyjaciela, dam znak ręką. Wtedy podrywać się do ataku. I wrzeszczeć! Hurra! Wachmistrz uśmiecha się i podoficerowie - dowódcy plutonów podchwytuję uśmiech, ale jest to uśmiech-skrzywienie, gorzki i okrutny. I ja sam odczuwam w kąciku własnych warg to ścierpnięcie uśmiechu. Wiem, że jest potrzebny. Jest to podniecająca trucizna walki. W tej chwili rzucam komendę: - Bagnet na broń! - i do wachmistrza: - Niech pan utrzyma ze mną łączność! Gdyby łączność się przerwała, natychmiast przysyłać gońca. - Łączność, panie podchorąży? - Kontakt wzrokowy. - Tak jest, panie podchorąży. - Po osiągnięciu drugiej lizjery lasu okopać się! W razie przeważających sił wroga wycofać się na tę samą pozycję, z której wychodzimy. Czy macie granaty? - Mamy, panie podchorąży. - Przed skokiem do ataku dacie rozkaz rzucenia granatów. - Tak jest. Zegarki! Ustalamy godzinę. U mnie trzynasta piętnaście. Nakręcali zegarki. Patrzyli na mnie. Czekali na dalsze rozkazy. - Za dziesięć minut rozpoczynamy akcję. Widziałem, jak czołgają się do swoich plutonów. Zbliżyłem się do plutonu, z którym miałem wyskoczyć w pierwszym rzucie. Dwadzieścia kilka par oczu wpatrzonych we mnie. W napiętych mięśniach gotowość do skoku. Przesuwam się od jednego do drugiego, jeszcze objaśniam. Na mój uśmiech - próba uśmiechu, skrzywienie warg. Patrzę na zegarek: jeszcze cztery minuty, trzy, dwie. Jeszcze tylko minuta. Huraganowy ogień! To nasi! Co do sekundy! Ruchem ręki podrywam mój pluton do skoku. Poderwali się. Biegnę. Tylko kilka sekund. Jesteśmy na skraju lasu. Niemcy zaskoczeni. Zmniejszają ogień. Nasi nie milkną. Ubezpieczają nas. Wskazuję ręką stanowisko nieprzyjacielskiego ckm-u na skraju lasu. - Tam! Mój pluton otwiera silny ogień. Ckm cichnie. Dostaliśmy go. Wtedy znak rękę do wachmistrza. Krzyczę: "Granaty!" i "Biegiem do ataku!" "Hurra!" Odwracam się: mój pluton tuż za mną i za mną cały szwadron. Ryczę: "Hurra!" Wszystko pędzi. Ogarnia mnie uniesienie. Nic nie ma znaczenia: tylko ten zbiorowy, szalony pęd. I wtedy nagle uderzenie w tył głowy. Zamroczenie, słabość. Przez sekundę nogi uginają się pode mną. Ale nic! Biegnę. Przewrócony niemiecki karabin maszynowy, rozsypana amunicja. Leżą zabici. Ale widzę jak przez mgłę. Przed nami płonąca wieś. Wolne przejście na szosę. Słyszę krzyk wachmistrza: "Sanitariusz! Sanitariusz! Pan podchorąży ranny!" Dopiero dalej, na drodze do Łowicza odnajduję mój patrol 7. pułku strzelców konnych. Chwilowa słabość minęła. Idziemy razem. Maszerujemy. Nie udało im się odzyskać rowerów, zostały w rowie za nasypem kolejowym. Nocą przez płonący Łowicz pod obstrzałem artylerii. Dopiero nad ranem rozłożyliśmy się tu, w tym lesie. Patrzę, jak moi strzelcy rekwiruję rowery. Coraz podchodzą do mnie. Wypisuję kwity rekwizycyjne. Po półtorej godziny mamy już trzydzieści rowerów. Wtedy ruszamy szosą na Sochaczew, na spotkanie z pułkiem. W tej chwili myślę tylko o jednym: jestem głodny. Niebo bezchmurne, słońce uderza wprost w oczy. Czuję, że głowa mi cięży i wydaje mi się, że mam gorączkę. 6 Do leśniczówki dotarli wieczorem. Mieli tu stanąć w drugim rzucie jako odwód. Dom wśród wysokich świerków, podmurowany, z białymi w oknach firankami, wydawał się nienaruszony. Ale leśniczy zaprowadził ich zaraz od tyłu i pokazywał zniszczenie. Cała ściana ze szklaną werandą w gruzach. Poprzez dziurę w suficie białe światło księżyca pada na otwartą klawiaturę fortepianu. - Ja to panom zazdroszczę - powiedział. Spojrzeli po sobie. Było ich pięciu: dowódca szwadronu Iwanicki, podporucznicy Piasny i Matuszewski, i dwóch podchorążych Raczkowski i Bask. - Zazdroszczę panom tej akcji, no, tego, że się bijecie. Ja... zgłaszałem się, nie zostałem zmobilizowany. - Głos miał pogrubiały, wilgotny od wzruszenia. Był jeszcze młody, smukły, w bryczesach i długich butach i mógłby być jednym z nich. Przyglądali się sobie. W świetle księżyca twarze ich nabrały chłodnej, zielonawej bladości i nie widać było powalanych mułem mundurów, obłoconych butów, bo całą noc leżeli na terenie bagnistym, w płytkich, podchodzących wodą rowach, zmęczeni bitwą o Sieraków, a potem przedzierali się puszczą prowadząc objuczone rowery po grząskich, piaszczystych drogach, w tłoku maruderów, rannych, umierających, coraz to natykając się na trupy ludzi, kryjąc się przed szalejącymi pociskami niemieckiej artylerii. - Który to dzień dzisiaj, proszę pana? - spytał Iwanicki. - Dziś, panie poruczniku, wtorek, dziewiętnastego września. - Tak myślałem. Dwa dni temu, siedemnastego, pod Górkami był ranny pułkownik Królicki. - Dowódca pułku? - Tak. Niestety. Mamy duże straty. - Może panowie pozwolą do jadalni. Tam światło i żona zaraz przygotuje kolację. Szedł pierwszy otwierając drzwi, ale podchorąży Bask zatrzymał go jeszcze. - Czy można? - podszedł do fortepianu, położył rękę na czarnym, oświetlonym księżycowym światłem wieku. Leśniczy skinął głową: - Proszę. Więc kiedy tamci odeszli zostawiając uchylone drzwi do jadalni, Staś siadł przy fortepianie. Delikatnie, opuszkami palców dotknął klawiszy. Gładził je, a od klawiszy spływało kojące wzruszenie i wydawało mu się, że to, co stało się wczoraj, było tylko majakiem nocnym, a on znów w domu, w cieple własnego pokoju, gdzie książki i broń myśliwska stryja Ludwika, gra ulubioną "Sonatę księżycową" Beethovena. Pianissimo, łagodnie pojedynczymi tonami zbliżał się do kołyszącej, zadumanej frazy. Z pianissima wykwita nić melodii. Ton, jak fala, wypluskuje, unosi się, nasila i powraca słodka omdlałość motywu. Lekko, lekko pląsają nici księżycowego światła, gonią je palce po klawiszach, a poprzez rozwaloną ścianę zbliża się las: wybujałe na torfowiskach leszczyny, młode giętkie dębczaki i graby, a za nimi bór sosnowy i tajemnica tej nocy. Nagle - detonacja. Zatrząsł się fortepian. Brzękła rozbita szyba rozwalonej werandy. Gwizdy przeciągłe, głośne, łoskot padających drzew. Wsłuchał się: to blisko, nad Wisłą. Spojrzał: nad nim księżyc. Niebo przecięte błyskawicami wybuchów. Chciał się podnieść, ale palce same uchwyciły się akordów. Bieg... bieg... bieg szybki, cichy, we mgle. Ciemno, mgła, mgła gęsta owija ziemię, torfowiska, potykają się o wysokie krzaki leszczyny. Rozkaz: ze szwadronem na przełaj przez las. Zadanie: ubezpieczenie pułku, kierunek: Zamość. - Staszek - szepcze Iwanicki. - Twój pluton będzie ubezpieczał szwadron. Ty po prawej, ja z plutonem Kajdy zaraz za tobą, Groniowski po lewej stronie drogi. Nieprzyjaciel przed nami, mogą zaskoczyć, bądź gotowy! Deszcz, odgłosy walki, dalekie błyski ognia: te od wschodu, to Górki, od południa: Zamość. - Hawryluk, chodźcie obok mnie. W razie potrzeby będziecie dalej prowadzić. Rozkaz: Bagnet na broń! Bagnet na broń... bagnet na broń... Za wachmistrzem Hawrylukiem kaprale: Marszałek, Jagiełło, Łapczyński. Powtarzają: bagnet na broń... bagnet na broń... Zatrzymać się! Głosy. Dalekie jeszcze, ale rozpoznają język niemiecki. Na ziemię! Przyczajają się. Serca walą o ziemię. Ciemno, nic nie widać. Słychać tylko. Słychać kroki i głosy. Niemcy idą! Granaty w garść! Granaty w garść... granaty... Wyczekiwanie. Tężeją mięśnie. Całe ciało sprężone do skoku. - Czekajcie na mój znak! Wytrzymać... wytrzymać! O kilkanaście kroków od nich wynurzają się z mgły. Teraz! Granaty! Wybuch, łuna rozjaśnia przedpole. W tym świetle podrzucone wybuchem ciała. I wściekłość. Szaleństwo i krzyk: - Naprzód na skurwysynów! Hurra! Twarze wykrzywione, grymas okrutnie zaciętych ust. Hawryluk biegnie z wyciągniętym bagnetem. Za nim Jagiełło i Łapczyński, za nimi strzelcy. Podchorąży Bask z wyciągniętym "Visem". Wargi zagryzł do krwi i krew uderza do głowy, ale myśl chłodna i tylko to jedno: naprzód, naprzód na skurwysynów! Biegnie, zaplątuje się w krzaki. Karabin nieprzyjacielski tuż. Już mierzy do niego. Mgnieniem odruchu wycelowuje z "Visa". Rozstrzaskana kulą, zalana krwią twarz Niemca. Błysk bagnetu! Już koniec! - Panie podchorąży! To Jagiełło. Podskoczył. Przekłuł Niemca bagnetem. Dostał go pod hełmem. Przebił szyję. Niemiec, ramiona w górę. Pada. Rzuca karabin. Ale jeszcze czołga się, chwyta karabin, mierzy do Jagiełły. Pada. Jagiełło odwraca się. Podchorąży Bask stoi za nim z wyciągniętym "Visem". Cierpki grymas ust, cień uśmiechu, kiwnięcie głową, błysk oczu porozumiewawczy. Wokoło nich ciała zakłutych Niemców. Reszta cofa się. Ale grzmi ogień karabinowy. Serie cekaemów przecinają drogę. Mgła zakrywa wszystko. Uniemożliwia pościg. Wybuch! Ogień! To Niemcy podpalili swój samochód pancerny. Łuna. Wybuchy. Wszechobecna, mleczna, kłębiasta wraca mgła. Mgła... deszcz... zmęczenie. Tylko spać... usnąć... usnąć... nic więcej. Jak ta melodia kołysze... powraca... srebrzy się... wzbija... opada. Snuje się smętnie, opływa jak światło na dłoniach... na klawiszach. - Staszek! Wzdrygnął się. Otrząsnął. To Matuszewski. Stoi za nim. - Nie wiedziałem, że tak grasz... - Przypomniał mi się wczorajszy wypad na bagnety, na Zamość. To jeszcze we mnie... jeszcze za mną idzie... - Wiesz, Taylor i Groniowski polegli. - Nie! - poderwał się. - Nie! O Boże! Myślałem, tylko ranni. - Pochylił się, czołem dotknął klawiszy. Poczuł dłoń Olgierda Matuszewskiego na ramieniu. - Chodź, przygotowali nam kolację. Dwie świece na stole. Pajęczyny cieni po kątach i to ściszenie, które nie jest jeszcze żałobą, ale już smętkiem i żałością, jakby tuż obok, zaraz w drugim pokoju, ktoś konał, ktoś bliski, dla którego nie ma ratunku, więc lepiej nie patrzeć, nie słuchać, wyrywać życiu to, co jeszcze zostało, bo być może za godzinę, o świcie, a może jeszcze tej nocy zapadnie wyrok, skończy się świat. Żona leśniczego mówi półgłosem. Częstuje jajecznicą z kiełbasą, podsuwa grube kromki ciemnego chleba, ale wąskie jej dłonie coraz to wędrują do upiętego na karku, rozluźniającego się węzła jasnych włosów, a potem przez chwilę zatrzymują się na skroniach, jakby chciała zakryć uszy, zasłonić oczy. Z daleka odgłosy bitwy. Coraz posępniejsze, wstrząsające ziemią echa detonacji. Leśniczy staje za krzesłem żony. Kładzie ręce na drobnych jej plecach. A oni, obcy temu domowi nocni przybysze, podnoszą oczy znad stołu starając się dyskretnie nie patrzeć, dostrzegają jednak, że plecy kobiety drgają powstrzymywanym płaczem, chociaż oczy ma suche, poszerzone blaskiem świec, szare, piękne w dziewczęcej jeszcze twarzy. Cisza. Tylko świst zabłąkanych kul. Huki padających bomb, gwizd rozrywanych szrapneli. Szarpią się konie w stajni, kopytami biją o żłoby. Cicho leżą rowery. W poświacie księżyca, na tle wysokiego podszycia lasu: sylwetki strzelców. Ciche rozmowy. Co jutro? Żarzą się papierosy. Podchorąży Bask pochylił głowę nad talerzem, jest głodny, ale wszechogarniające znużenie silniejsze od głodu. W głębi krzyk: Dlaczego? I ciche zawodzenie tej nocy. Szybsze nierówne bicie serca, kiedy twarz przyjaciela wychyla się zza mgły, pokrwawiony mundur, zalane krwią czoło. Staszek Taylor... Boże... mój Boże... Drgnął, obudził go głos leśniczego. - Basia, żona moja, martwi się o brata. Wpadł tu wczoraj... - A gdzie jest? W jakim pułku? - Matuszewski przechyla się, ogarnięty współczuciem, chętny do pomocy. Dziewczyna podnosi wysoko głowę, potrząsa nią, jakby chciała czemuś zaprzeczyć. A oni widzą jej wąski podbródek, różowe skrzydełka nosa, drobne na czole piegi, usta wypukłe, skrzywione nieco. I widzą rękę leśniczego gładzącą jej szczupłe plecy i jak pod bluzką z białego perkalu podnoszą się i opadają piersi. Widzą, jak opiera głowę o ramię stojącego za nią męża ruchem bezradnym, a jednocześnie czułym, i wyczuwają bliskość tych dwojga przypadkiem napotkanych tu ludzi - młode małżeństwo zapewne - oboje dopiero po studiach, zapaleni projektami rozwoju tej leśniczówki, szczęśliwi sami z sobą w tej otaczającej ich puszczy, w domu, który i dla nich, żołnierzy wyruszających o świcie na przeprawę, stał się na jedną noc domem, schronieniem i ulgą po piekle ostatnich dni. Patrząc odczuwają ich miłość tak niespodziewanie im odkrytą, bo przez ostatnie trzy tygodnie myśleli tylko o walce, widzieli walkę i śmierć, i śmierć zadawali zobojętniali na to, że śmierć zadają, zabijają, żeby nie zostać zabitym, a odczuwali tylko wściekłość i ból, pragnienie zemsty i głód, i zmęczenie, odurzające, nieprzytomne zmęczenie. Urzeczeni tym, co wydawało im się istnieje tylko w świecie, który opuścili, w nierealności gdyż tylko bitwa stała się życiem realnym, każdy, na swój sposób cofał się, marzył. I nie słyszeli nawet, że dziewczyna zaczęła mówić, że zwraca się do nich. Wpatrzeni, nie widząc i nie słysząc, trwali półuśmiechnięci, a ona powtórzyła raz jeszcze głośno i tym ich przebudziła, otrząsnęli się, słuchali: - ...w czternastym pułku ułanów Jazłowieckich. Mój brat wpadł tu wczoraj, na krótko, na krócej niż panowie, mówił, że dziś będą się przebijać do Warszawy. Czy panowie coś wiedzą? Oczy jej niespokojnie zatrzymywały się na każdym z nich badając, starając się wyczytać odpowiedź. Milczeli. Patrzyli na dowódcę szwadronu. Sucha, pociągła twarz porucznika Iwanickiego była spokojnie łagodna. Jego oczy szkliste w świetle świec, nieprzeniknione. Pochylił głowę ruchem tej skromnej dystynkcji, którą tak u niego lubili. Półobrócony do żony leśniczego, skłonił się wytwornie, pomimo polowego, pomiętego munduru i wydawało im się, brzęknęły ostrogi. - Wiem, proszę pani, że dziś około południa czternasty pułk ułanów szarżował przez Wólkę Węglową. - Ale czy się przebili, panie poruczniku, czy przeszli? - Wiem, że część się przebiła. - No słyszysz, Basiu, słyszysz, pan porucznik mówi, że się przebili. A panowie? - My, jutro o świcie. Macie państwo jakieś wiadomości? - Tyle wiem, że wojsko ciągnie na odsiecz Warszawy, że walki na Pradze. Ale jest wiadomość, że wojska sowieckie przeszły naszą wschodnią granicę. Taka tragedia. - Wiemy. Niestety. Leśniczy podniósł się. Obchodził stół z gąsiorkiem nalewki. Olo Raczkowski jeszcze jadł. Dokładał sobie jajecznicy z wielkiej misy. Podporucznik Matuszewski wychylił jednym tchem kieliszek. Przygładził dłonią włosy. - Podobno - pochylił się do nich leśniczy - mówią ludzie, że naokoło, w całym Kampinosie, pełno żołnierzy z naszych rozbitych armii. Zresztą sam widziałem. I tu, do nas, też zachodzą. Głodni, po kilka dni nic nie jedli. Ranni, bez pomocy. I czy to prawda, że za Bzurą nasze wojska odcięte? - Był rozkaz - powiedział Iwanicki - przebijania się na wschód. Nie wszyscy zdążyli. Przecież my walczymy z czołgami, nie z równym nam żołnierzem. - Bo proszę pana - powiedział Matuszewski - dwa dni temu o świcie, Niemcy zamknęli przejście przez Bzurę. Były straszne walki. Ogromne straty. Ci, co się nie zdążyli przeprawić, okrążeni. Porucznik Piasny przysunął bliżej świecę. Zapalił papierosa, powiedział: - Widziałem dziś generała Bołtucia. - I co? - Odwrócił się do niego Iwanicki. - Jurek, nie poznałbyś go. Zgnębiony, zrozpaczony. Z małą tylko garstką przeszedł Bzurę. Jakimś nadludzkim wysiłkiem zbiera po puszczy niedobitki armii pomorskiej, tworzy nową grupę operacyjną. Chce iść przez Palmiry na Warszawę. - Kiedy? Przecież to późno! I gdzieś ty go, w którym miejscu...? Poderwali się nagle. Ruch przed domem, ostre pukanie do okna. Leśniczy wybiegł do sionki, żona jego dopadła okna, otworzyła na oścież, wychyliła się. Trzaśnięcie drzwi, leśniczy wszedł szybkim, energicznym krokiem. - Do pana, panie poruczniku, do dowódcy szwadronu. - Kto? - Nie wiem. Dwaj ułani. Iwanicki wyszedł pośpiesznie. - Basiu. - Leśniczy ujął żonę za rękę. Odciągnął ją od okna. - Basiu, chodź! - Ja wiem - szeptała - przecież ja wiem, pozwól mi, ja tylko na chwilę... - Zdawało ci się - mówił przyciszonym głosem. - To nikt znajomy. Usiądź. Podchorąży Bask podszedł do okna. Noc jasna jeszcze od księżyca, tylko sylwetki dwóch jeźdźców, do których zbliżał się porucznik Iwanicki. W gęstym cieniu wysokich świerków nie było widać ich twarzy. Basia siedziała nieruchomo, wpatrzona przed siebie. Raczkowski i Piasny stali paląc papierosy. Nikt się nie odzywał. Czekali. Drgnęli: to tętent koni. I za chwilę Iwanicki wszedł do pokoju. Na twarzy miał cień. Spojrzał na leśniczego. - Przepraszam, czy możemy...? - Naturalnie, panie poruczniku. Już idziemy. Łóżka i kanapa pościelone tu i w pokoju obok. Gorąca woda na kominie w kuchni. Dla strzelców, tak jak pan zarządził, przygotowane spanie w stodole, panowie podoficerowie w małym domku. Chodź, Basiu. Stanęła przed Iwanickim. Założyła przed sobą ręce, splotła je ruchem niemal błagalnym. Głos jej drżał, łamał się: - Panie poruczniku, panie poruczniku, przecież ja go poznałam. Co mówił? Iwanicki skłonił się i teraz usłyszeli wyraźnie brzęk ostróg. - Proszę pani, to był goniec z pułku. Na pewno go pani nie zna. Przywiózł dla nas rozkazy. Kiedy zostali sami, otoczyli go. - Jurek, kto? Co się stało? - Pułkownik... - szepnął. - On? Ale dlaczego? - Odcięty od pułku i sztandaru. I widział to wszystko. - Straszne. - Zrozpaczony. Był ze swoim luzakiem. Wiedział, że my tu. Chciał nawiązać łączność. Szuka drogi. Będzie się przedzierał do pułku. - Teraz? - Nie wiedział jeszcze. Chce iść nocą. Albo przed świtem. Na szosie cały czas zapora ognia. Och jak mi go żal! Taki wspaniały żołnierz i dowódca. 7 Dwudziestego września 1939 roku 7. pułk wielkopolskich strzelców konnych wkraczał do Warszawy. Już od świtu tego dnia wyczekiwali na skraju lasu, po obu stronach szosy Łomianki_Warszawa. Na szosie ogień huraganowy. Walą karabiny maszynowe, pikują sztukasy. Świst kul, drżenie ziemi. W rowach obok szosy - piechota. Dalej, na nasypie na brzegu wiślanym - rozłożyste, pożółkłe wierzby. Podchorąży Bask przesuwa się bliżej asfaltowej szosy. Tu, ukryty za drzewem, widzi lepiej szosę i lizjerę lasu. Z Puszczy Kampinoskiej ciągną drobne, niezorganizowane oddziały żołnierzy z rozbitych jednostek. Podbiegają do nich oficerowie, chwytają, formują w większe oddziały. Nie wzruszony szaleństwem ognia, w płaszczu o rozwianych połach, wysoki, barczysty pułkownik Kowalczewski, dowódca 17. pułku ułanów, a od wczoraj dowódca całości przeprawy, stoi, wydaje rozkazy. Nagle pochylił się, przyłożył dłoń do ust. Krzyczy coś do skulonej pod drzewem postaci. Podchorąży Bask wysuwa się zza drzewa, patrzy: niedaleko niego drżący, załamany nerwowo, płacze chowając się za drzewo jakiś pułkownik. Kowalczewski podbiega do niego, uspokaja, podprowadza do grupy oficerów. Piechota wolno posuwa się rowami, coraz to przypada do ziemi. Zapora szaleńczego ognia powstrzymuje marsz. Od czasu do czasu decydują się, przeskakują zaporę. Podchorąży Bask obserwuje szosę. Dalej przed sobą widzi leżącego na skraju lasu porucznika Iwanickiego. Ogień słabnie. Teraz! Chwytają rowery, biegiem przez zaporę ogniową. Ulga. Cisza na szosie. Wsiadają na rowery, dołączają do czoła szwadronu. Dopiero już blisko Warszawy, przy wejściu na Bielany, łączą się z konnymi oddziałami pułku. Szwadron kolarzy wjeżdża dwójkami. Ale jeszcze rów przeciwczołgowy, jeszcze zapory, barykady. Przedmieścia już znaczone wojną: popalone domy, gruzy, leje po pociskach, nad śródmieściem i nad prawym brzegiem Wisły - dymy. Słychać odgłosy bombardowania, niedalekie echa bitwy. Patrol kolarzy posuwa się ulicą Marymoncką. Jadą w pełnym rynsztunku. Twarze strzelców poważne, spokojne. Po kilka granatów zaczepionych o pas. Skórzane ładownice pełne amunicji. Po dwa karabiny przytroczone do ramy roweru. Zbierali porzuconą przez innych broń. Podchorążowie i oficerowie - po dwa pistolety. Jadą pewni siebie, bogatsi o doświadczenie bojowe, gotowi do dalszej walki, przekonani, że teraz się zacznie, że przed nimi zwycięstwo. A na chodnikach przystają ludzie wystraszeni, wymęczeni bombardowaniem warszawiacy, i ten widok wkraczającego w pełnym uzbrojeniu żołnierza, jak mocna, wyciągnięta pomocnie dłoń, rozczula do łez. A po łzach okrzyki: "Niech żyją!" I oklaski. 8 Przed nimi krwawa żagiew nieba. I miasta poszarpany pancerz. 9 Roku zbrojny, roku walki@ nie dla ciebie wdzięczne strofy,@ nie dla ciebie, o okrutny,@ sielankowe canzony.@ ............. Roku zbrojny, roku walki,@ rozpędzony, niszczycielski@ smutny roku, oszalały.@ (Z Walta Whitmana, "Eighteen Sixty One" ("Rok tysiąc osiemset sześćdziesiąty pierwszy"), 1865) Rozdział III "Czyż więc zapomnieć dawne pieśni" Roku, co drżysz, co wokół mnie wirujesz,@ wiatry twe palą, lecz mrozi twoje tchnienie,@ z słońca złowieszczy pada cień,@ i skrywa mnie. Zaciemnia.@ Czyż więc zapomnieć dawne pieśni?@ Żałobnych trenów mam się uczyć?@ Klęski posępny śpiewać hymn?@ (Z Walta Whitmana, "Year That Trembled and Reeled Beneath Me" ("Rok, który zadrżał i zawirował pode mną"), 1865) 1 Opornie, z trudem unosząc powieki, bo pod nimi sen jeszcze pełen barw, zapachów urzekających, dotknięć i zawołań, toczy się, wciąga w kolorową karuzelę, opędzając się powracającemu bzykaniu półszeptu, odtrącając szarpiącą ją za ramię rękę, Boga budzi się. Nad nią twarz matki. Włosy Ireny rozwichrzone, jeszcze w nich źdźbła słomy, wargi stulone do półszeptu. Ubrana, już przysiadła na brzegu łóżka. W izbie ciemnawo, ale bliżej okna, w popielatej poświacie przedświtu, zarysy stołu, gdzie wczoraj położyły ubrania, i widać niski pułap i papierowe kwiaty nad obrazem na bielonej ścianie. Boga unosi się, siada na łóżku. Sucho trzeszczy słoma w sienniku. Pachną kwaskowato, mlekiem, nastroszone pierzyny w czerwonych wsypach i goła stopa natrafia na szorstkość i chłód podłogi. Teraz szept wyraźny i Boga rozpoznaje słowa docierające przed chwilą jeszcze we śnie. Z szeptu przenika groza i tajemnica, więc coś się stało, skoro matka tak szepcze, pochyla się, aż gorący jej oddech na policzku i przez rękę dotykającą ramienia dreszcz niecierpliwy. - Wstawaj! Trzeba zaraz jechać! - Bo co, co się stało? Za nią, na łóżku, od strony ściany, przewraca się na drugi bok drobne ciało dziewczynki. Przez moment Boga nieruchomieje: Kto to? I natychmiast wraca obraz wczorajszej drogi. Zabłąkana, dziesięcioletnia dziewczynka. Zgubiła się. Zabrali ją z sobą na wóz. I teraz należy do nich. - Nie budź jej jeszcze - szepcze Irena. - Jeszcze chwileczkę. Chcę ci powiedzieć, że... - Że co? - No, nic. Henio szykuje konia i wóz. Zdaje się wymienił konia z gospodarzem. A może kupił. Nie wiem. Dałam mu pieniądze. I jedziemy. Jedziemy same. Zaraz. - Zaraz? - Bo widzisz, Henio obudził mnie. Jeszcze było ciemno. - Irena przysuwa usta do ucha Bogi. - Powiedział: jechać zaraz! Uciekać! Podsłuchał, chłopi chcą nas zamordować... Spazm w gardle i Boga ledwo dosłyszalnie: - Dlaczego? - Mówił, chcą nas obrabować. Myślą, żona oficera ma dużo pieniędzy. Mówił, upił ich. Teraz śpią. A my: zaraz. O świcie. I jedziemy wprost do Lublina. Trzeba wyjeżdżać z tego terenu. Żeby jak najszybciej przez te wsie ukraińskie. - A Henio? - Chce się przedzierać za granicę, tam podobno wojsko polskie... - Gdzie? - Nie wiem. - A kto będzie powoził? - Ty. - Ja? Ja nie umiem. - No, zobaczymy. Ubieraj się. Budź tę malutką. Daleko zapiał kogut. I zaraz za nim odezwały się inne. Już blisko. Obok, w zagrodzie. Świtało, kiedy sadowiły się na wóz. Gospodyni, u której nocowały, stała przed obórką z wiadrem wody. Była boso, w podkasanej spódnicy. Przyglądała im się milcząco. Ciemne oczy w posępnej, zamkniętej twarzy. Patrzyła. Irena na wozie pełnym słomy. Przygarnięta na drodze Marysia tuliła się do niej. Powieki jej opadały sennie. Drżała. Irena narzuciła na nią pled, który wzięły z sobą w walizce. Otoczyła małą ramieniem. Dziecko odwróciło się, ukryło twarz. Boga wdrapała się na kozioł. Henio stał przy wozie. Przez jego szeroką opaloną twarz przebiegał skurcz bólu, jakby walczył z płaczem. Marszczył nos, mrużył niebieskie oczy pod niskim czołem, jakby nie chciał czegoś widzieć, jakby przeciągał to pożegnanie, które przecież sam przyśpieszał. Sam naglił. A przecież wczoraj tłumaczył, że należałoby tu się zatrzymać. Może na kilka dni. Odpocząć, zanim sytuacja się wyjaśni, bo ciągle oczekiwano jakiegoś wyjaśnienia, jakichś wiadomości, które wszystko zmienią, i wtedy będzie wiadomo co robić, gdzie jechać. Czy Lublin jeszcze się broni? Czy Warszawa obroniła się, czy może, nie daj Boże, padła? Bo wszystko wydawało się nieprawdą, fałszywą informacją i nawet palące się wsie i naloty, odłamki zabijające ludzi na drogach i polach, zniżające się samoloty nieprzyjaciela i nawet strach i widok konających i rannych nie przenikały zupełnie do świadomości natrafiając na zobojętnienie. Ta wieś, nie zniszczona jeszcze wojną, wydawała się spokojna, przyjazna. Sprzedali im chleb, jaja i ser i odstąpili łóżko w izbie, a Henio poszedł spać na siano, do stajni, obok konia. Widocznie więc coś się zmieniło. Nagle, drastycznie. Boga patrzyła na Henia i widziała jak się z sobą mocuje, jak ociąga z pożegnaniem. Widziała go w ostrym świetle wschodzącego słońca. W mundurze, bez oznak na naramiennikach, bez czapki. Kim był? Dezerterem? Żołnierzem z rozbitego oddziału? Był to chłopak dwudziestokilkuletni, krępy, silny i, widać, zżyty z końmi i z lasem, obyty z wsią i pewnie ze wsi pochodzący, chociaż język jego, pozbawiony naleciałości gwary, był gładki. Stał przydeptując nogą niedopałek papierosa i nie patrzył na nie, już gotowe do odjazdu, ręką przecierał zmarszczone czoło. Myślał ciężko, nie mogąc pogodzić szarpiących nim sprzecznych uczuć. Uwolniony od dyscypliny wojskowej, czuł się panem swego losu. Mógł jechać gdzie chciał. I nagle, na jego drodze, te dwie kobiety i dziecko. Wziął je na swój wóz. Uprzedzał: na krótko. A panna w czerwonej sukience spodobała mu się. Czyż mógł przyjmując je na wóz znać prawa wojny? W gorącym klimacie zniszczeń i pożogi szybko dojrzewa ludzka bliskość. Upiór zagłady jednakowo zagląda w oczy. A oddech śmierci zrównuje i łączy ocalałych. Po nocy na odkrytym wozie, po ciemności rozświetlonej łunami płonących wsi, po jeździe w karawanie wozów sunących do przystani, której nie było, Henio woźnica poczuł się opiekunem trzech zależnych od niego istot. Ochłonął dopiero na postoju w chacie ukraińskiego chłopa. Przypomniał sobie, że w opiekuńczej euforii obiecywał, iż zawiezie je do samego Lublina. Obiecywać można. Ale jechać tam? Po co? To nie były jego strony rodzinne. A kiedy one już spały w osobnej izbie na jednym szerokim barłogu, nie czując pcheł i pluskiew, znużone, powalone natychmiastowym, głębokim snem, on obchodził chaty, w których stanęli na noc inni żołnierze, tak jak i on oderwani od swoich jednostek. Niektórzy radzili zawracać, kierować się na granicę rumuńską, przekradać, bo podobno tam idą całe oddziały wojska, tam na nowo zacznie się formować polska armia. Henio słuchał, pociągała go przygoda. Postanowił wracać, jechać na południowy wschód aż do granicy rumuńskiej. Był wolny. Trzy istoty, które sam wziął pod swoją opiekę - odjeżdżały. Wczesny, zimny ranek. Za wsią, nad lasem, różowo wschodziło słońce. Czuł ucisk w gardle: zostawiał je. Ale z jakiej racji miał się nimi dalej opiekować? Miał swoje własne życie. Czy dziewczyna w czerwonej sukience, która pozwoliła mu się objąć wyjadając chciwie ser z menażki, pozwoliłaby mu się objąć po raz drugi? Nie, nie dlatego je zostawiał. Po prostu drogi ich się rozchodziły. A jednak to przykre uczucie niewygody. Jakby nie tak, jakby coś nie było zupełnie w porządku. Więc niech już jadą. Jutro o wszystkim zapomni. Jechały, wiedział, przez nieprzyjazne wsie ukraińskie, gdzie, jak mówiono mu, grasowały samorodne bandy zbuntowanych mężczyzn. Grabili i gwałcili. Mordowali. Jechały przez tereny walk, bombardowań, miejsca ostrzeliwane przez niemiecką artylerię. - Do widzenia, panie Heniu - powiedziała Boga. - Może się jeszcze zobaczymy. Ale koń! To nie jest ten sam koń co wczoraj? - Kupiliśmy od gospodarzy. Tamtym ja już pojadę. - Heniu! - zawołała Irena. - Panie Heniu! Podszedł. Wtedy palcem zakreśliła krzyż na jego czole. - Niech pan zostaje z Bogiem. - Wio! - krzyknęła Boga. Szarpnęła lejcami. Osiągając się, niechętnie koń ruszył. Wjechali na bity gościniec. Niskie, przysadziste wierzby rosły wzdłuż drogi. Parowem w głębokim łożysku płynęła wąska leniwa rzeczka. Po obu stronach drogi, mimo tej wczesnej pory, szli ludzie. Te niekończące się pielgrzymki wędrowców milczących, wpatrzonych przed siebie, dążących gdzieś namiętnie, w różnych kierunkach, od szarych godzin prześwitu aż do szarówki po zachodzie słońca - nie dziwiły. Wiejskie drogi, gościńce, ścieżki przydrożne, szosy, mosty i brody rzeczne pełne były uciekinierów, dezerterów, żołnierzy z rozbitych oddziałów. Od czasu do czasu posuwał się szosą zorganizowany oddział wojska, szły kolumny zmęczonej piechoty, w szalonym tempie pędził gdzieś zakurzony łazik albo grupa cyklistów mijała szybko maszerujących cywilów. Boga wjeżdżała na gościniec rojny już o tej wczesnej porze dnia, pełna optymistycznej energii, że przecież da sobie radę i wszystko, cała ich droga do Lublina przejdzie pomyślnie. Jechała tam, gdzie na rozstaju dróg, na końcu wsi, ramię drogowskazu pokazywało kierunek: "Do Zamościa". Klacz szła opornie. Przystawała, potrząsała ciemną, nieporządną grzywą na długiej szyi, oglądała się. Boga czuła od samego początku, że koń jej nie słucha. Ale przyznać się do tego - wstyd. I wstyd powiedzieć, że nigdy sama nie powoziła. Coraz to mijał ich jakiś wóz, krzyczano, żeby zjeżdżała z drogi. - Wio! Wio! - wołała. Ale koń nie słuchał. - Krzycz grubszym głosem! - radziła Żuławska. - Przyłóż jej batem! Boga potrząsała batem, ale uderzenia jej nie odnosiły skutku. Koń przystawał. Nie damy rady - przestraszyła się. - Ten koń się buntuje, nie chce iść. I natychmiast wątpliwości i obawy, z których sobie sprawy nie zdawała, albo zdawać nie chciała, obskoczyły ją ze wszystkich stron. Bo do tej pory starała się nie myśleć, a chroniąc się w ten stan niemyślenia, niezdawania sobie sprawy z tego, co się naokoło niej dzieje, uciekając od prawdy, negując ją, nie przyjmując do świadomości i tym zaprzeczeniem broniąc się, tworzyła wokoło siebie skorupę ochronną. Chowając się w nią, ukołysana najpierw jazdą autobusu, a potem wędrówką pieszą i kolebaniem wozu, nie przejmując inicjatywy we własne ręce, zdając się na kogoś, na coś, nie wierząc, że coś jej się może stać w tym świecie zmienionym, z czyhającymi na każdym kroku niebezpieczeństwami, gdyż nie przyjęła go, świata zmienionego, nie uznała go za prawdę, a tylko przejściowy zamęt, scenerię senną. Teraz po raz pierwszy, siedząc na koźle, trzymając w rękach lejce, zaczęła zdawać sobie sprawę, że do Lublina z tej południowo-wschodniej części Zamojszczyzny, ze wsi nad rzeczką Huczwą, której brzegiem toczył się ich wóz, że stąd do Lublina jest ponad sto kilometrów drogi, bo do samego tylko Zamościa przeszło czterdzieści, że nie wie co zrobić z koniem, jak go zmusić do ruszenia z miejsca, jak nim kierować i co zrobić nocą, gdzie, jak się zatrzymają. I ile dni trzeba będzie jechać. - Krzycz grubszym głosem! - radziła Irena. - Albo, o, poproś tego pana, żeby krzyknął. Irena, ta zawsze zaradna, energiczna, ta, która potrafiła rozplątywać codzienne trudności, do której Boga biegła, jak do wyroczni, jak do rozjemcy w nieporozumieniach z ojcem, Irena, która umiała wszystko przewidzieć, przeczuć, nagle, wydawało się Bodze, zagubiła się. I to właśnie było straszne. Nie obawa bombardowania, nie niepewność drogi, ale brak oparcia, jakby zimna próżnia. Nie można się niczego uchwycić, utrata równowagi. Ojciec by wiedział, ojciec by zdecydował. Boże, co się stało z matką? Irena siedziała na wozie przytulając do siebie Marysię-znajdę, dziecko milczące, jakby ogłuszone, z szeroko rozwartymi, okrągłymi oczami koloru jasnego piwa, oczami niemal nieruchomymi, w których, wydawało się, zastygł jakiś obraz koszmarny, a o którym nie mogła czy nie chciała mówić. Różowe wargi małej, wygięte w bolesną podkówkę, poruszały się rzadko i z trudem. Twarz Ireny pogodna, jej niebieskie oczy wpatrzone ufnie przed siebie, jakby sama jazda (ale jaka to była jazda, wleczenie się noga za nogą) była już osiągnięciem celu. Wydawało się Bodze, że w matce jakby coś, porażone, zdrętwiało, jakby, być może, pożegnanie z ojcem załamało w niej jakąś tamę wytrzymałości. Ona, zawsze kierująca się własnym zdaniem, własną oceną sytuacji, dała się ponieść szaleństwu żółtego autobusu. A gdzież zajechały? Za Łuck! Blisko południowo-wschodniej granicy. Wtedy dopiero, jakby wyrwana z odrętwienia na krótko tym snem, w którym, jak mówiła, pokazał jej się "tatuś", dziadek Dominik nieznany, dawno nieżyjący, który teraz stał się duchem opiekuńczym i decydował o kierunku ich marszruty, wtedy, o świcie, w pałacowych czworakach zerwała się i posłuszna rozkazowi przekazanemu jej we śnie, jakby to nie sen był, ale doręczona depesza albo telefon, powiedziała obalając wszystkie granice życia i śmierci: Nie bój się. "Tatuś" nas ostrzegł i obroni i wiem teraz, że musimy wracać. Wyrwana na krótko z abnegacji, znów wpadła w stan pogodnej bierności, a może nie była to bierność, ale jakaś bezgraniczna wiara, że dojdziemy do celu, dojdziemy bezpiecznie i że ta ufność jest najważniejsza, więc mniejsza o to czy pojedziemy wozem, autobusem czy pieszo. Podczas gdy Boga wydobywała ze swojej podręcznej apteczki plastry, gazę, jodoform i jodynę opatrując na schodach jakiegoś kościoła w Łucku poranione, owrzodzone nogi żołnierzy, Irena siedziała obok uśmiechnięta łagodnie, wpatrując się w zatłoczoną szosę, w małe strumyki pieszych po bokach na polach i na skraju lasu. - Co zrobimy, mamusiu? - pytała ją Boga. - Pójdziemy za ludźmi - odpowiedziała. I zaraz zmęczonym, słabym głosem: - Nie mogę już nieść tej walizki (bo niosły ją na przemian). Nie nieś. Rzuć, rzuć do rowu! Wtedy Boga oponowała twardo: - Nie! Szła dźwigając swój przeładowany chlebak i walizkę. Więc gdyby nie pojawił się Henio... gdyby nie zabrał ich na wóz... Ale Henio został. Poszedł swoją drogą. Siedzą teraz na wozie zaprzężonym w upartą, zapierającą się kobyłę. I stoją. Mijają je wozy, mijają piesi. Czasem ktoś się oglądnie półsennie, obojętnie, jakby w tym wozie stojącym na szosie nie było nic dziwnego. A zresztą dzień już jest jasny i kto wie, mogą za chwilę nadlecieć samoloty, ostrzeliwać, jak wczoraj, jak przedwczoraj, więc lepiej bliżej pól, rowów, bliżej lasu i krzaków. - Poproś tego pana, żeby krzyknął na konia! - woła Irena. - Którego? - O, tego tu, co nas teraz mija, tego w wojskowej czapce. - Proszę pana! - Boga zeskakuje z wozu, dogania żołnierza, chwyta go za ramię: - Proszę pana, proszę pana, niech pan krzyknie na tego konia! Nie chce iść, nie słucha mnie! Żołnierz zatrzymał się. Odwrócił, spojrzał na wóz, na siedzące na nim Irenę i Marysię, popatrzył na Bogę. Podszedł do konia. Zmarszczył brwi, huknął - A wiooo! Wiooo! Kobyła pobiegła truchcikiem. - Bardzo panu dziękuję! Bardzo dziękuję! Żołnierz wzruszył ramionami: - Ona niezwyczajna słabego głosu. Ona tylko chłopa będzie słuchać. - A widzisz, widzisz! - triumfowała Irena. - No, źle ci poradziłam? Widzisz, jak biegnie. Po kilku minutach kobyła zwolniła. Szła znów opornie, przystawała. Boga nabierała powietrza do płuc, krzyczała grubym głosem: "A wiooo! wioo!" Szarpała lejcami. Trzepnęła ja batem raz, drugi, trzeci. Kobyła stała w miejscu. Żołnierz, który ją popędził już dawno ich minął, zniknął w rozwidleniu dróg. Stały niedaleko rozstaju, na krańcu wsi, tam, gdzie przy drewnianej, o trójkątnym daszku kapliczce ramię drogowskazu: "Do Zamościa". Boga zeskoczyła z kozła, ujęła wędzidło, przemawiała do konia: - No chodź, chodź, chodź kobyłko! Koń nie drgnął. Boga pociągnęła za wędzidło. - Chodź, ty czarownico, ty diabelski koniu! Kobyła zaparta się przednimi nogami. W ślepiach tępy, nieprzenikniony upór. - Może - radziła Irena przechylając się z wozu - poprosisz tego pana. Wygląda na to, że ma gruby głos. - O, proszę pana, proszę pana - zawołały jednocześnie. Mężczyzna był wysoki, barczysty, prowadził rower. Do roweru przywiązany tłumok i karabin. Był w cywilnej marynarce i wojskowych spodniach i butach. - Proszę pana, niech pan krzyknie na tego konia! Mężczyzna przystanął, rozkraczył się, zdjął czapkę i przez chwilę nabierał powietrza do płuc. Ryknął, aż podskoczyły przerażone: - A wieee! Wieee! Kobyła ruszyła truchtem, potrząsnęła grzywą buńczucznie, a Boga roześmiała się i roześmiał się olbrzym o tubalnym głosie. - Dziękujemy panu, dziękujemy! - Jej to trzeba męskiej ręki. Furmana by sobie pani znalazła! Wóz toczył się między kartofliskami i skrajem boru. Wszystko jest jasne, przejrzyste, jak dzień, który wschodzi rześki, balsamiczny. Opadają niedawne wątpliwości, bo ważne jest tylko "teraz": droga, kolebanie wozu, zapach końskiego potu, zapach grzybów i butwiejącego w lesie drzewa, szept liści już schnących, ale jeszcze miłośnie, w upartym uścisku przywierających do gałęzi. Jeśli na mgnienie wyskakuje obraz sprzed wielkiej wyprawy: rejestracja na uniwersytecie, plany wyjazdu do Francji, Boga strzepuje je z siebie - pył nieważny, nie istniejący już, jak przyszłość rozbita. Nie ma przyszłości. W tym szaleństwie chwila i godzina najbardziej się liczą, największą mają cenę, dni urastają do wagi lat: nabrzmiałe, pełne, wypełniające bez reszty całość jestestwa. Oto smak życia, którego nigdy nie zaznała. Zawsze wpatrzona w przeszłość i przyszłość: jak dorosnę, jak przejdę do następnej klasy, jak zdam maturę... A "teraz" wydawało się mało ważne. Od "teraz" odbijała tylko, jak od twardej, bezpiecznej nawierzchni, z której wskakiwało się w plany przyszłości. "Poczekaj - mówił ojciec - na wszystko przyjdzie czas. Nie śpiesz się tak, wolnego". W przeszłość wpadało się nagle, bez przygotowania, w sfery dymnych obłoków, tysiące zasłon odkrywanych drżącą ręką, koralowe skały symboli męki, poświęcenia, bohaterstwa kuszą w różowosrebrnej poświacie, ale zbliżyć się, skalać je dotknięciem - nie wolno! Nachylić się, próbować przyjrzeć się blisko, a tam otchłań wciągająca, z której nocami wstają sny pełne niepokoju, ucieczek, przeraźliwego strachu, że coś porwie, zniweczy, pochłonie. Kiedyś, na krótko, zaistniało "teraz": kruche, lekkie, tęczowe i myśląc o tym Boga widzi twarz Zygfryda, partnera z gimnazjalnych lekcji tańca. A bardziej jeszcze czuje, jak iskra, która przebiegła wtedy pomiędzy nią i Zygrydem (bo przecież doświadczyli tego oboje) przeszywa i pali, i jak szybciej zaczyna bić serce, a oddech staje się krótszy i płytszy, gorący. Ojciec ostrzegał: "Uważaj, to Niemiec!" Ale słowo nie pasowało do Zygfryda, nie przydawało mu obcości. Ważniejsza była jego obecność i dotyk ręki, kiedy szli obok siebie na spacer Wałem Miedzeszyńskim. Zygfryd zdradził. Wyjechał z Polski. Czy dlatego, aby wrócić w oddziałach hitlerowskich najeźdźców? I czy naprawdę ważny jest sam Zygfryd? Czy może ważne jest tylko to i do tego tylko tęsknię, co stało się pomiędzy nami? Czy ten stan radosnej teraźniejszości powtórzy się? Czy ktoś może na mnie gdzieś czeka? A ja tylko krętymi drogami posuwam się, dążę? - A widzisz, widzisz! - woła Irena. - Koń idzie. Trzeba od czasu do czasu jakiegoś mężczyzny do pomocy. Ale koń zwolnił. Stanął. Uniósł górną wargę. Zarżał. Odwrócił się, spojrzał na Bogę: uniesiona górna warga, widać długie, żółtawe zęby. Znów zarżał. - Co chcesz? No, co chcesz? Dlaczego tak na mnie patrzysz? Kobyła strzygła uszami, wystawiała chrapy na wiatr i nagle odwróciła głowę, wyprężyła szyję, zadarła wesoło ogon i nie zwracając uwagi na krzyki, protesty, szarpanie lejcami, okładanie batem, zaczęła zdecydowanie zawracać. Zatrzymał się ruch na drodze. Ktoś z tyłu wykrzykiwał groźnie, ktoś podbiegł, chwycił kobyłę za uzdę. - Trzymać go! Wóz wywali, zatarasuje drogę! - Co za oferma! Powozić nie umie! Wóz przechylał się niebezpiecznie. - Ratunku! - krzyczała Irena. Kilku mężczyzn podskoczyło do wozu. Podtrzymywali. - Hej_rup! Hej_rup! - dodawali sobie odwagi. - Jak zawracać, to zawracać! Nie tarasować drogi! - Widzicie, że kobieta niezwyczajna, nie umie z koniem! - To nie pchać się na drogę! W domu siedzieć! Boga stała przy wozie ze spuszczoną głową, oczy miała pełne łez, palił ją wstyd. Ktoś przytrzymywał lejce, ktoś pomógł jej wdrapać się na kozioł. Wóz ustawiony już w stronę przeciwną do zamierzonej ich podróży. A kobyła odmłodniała. Z zadartym ogonem, otrząsając się, napinając szory ruszyła niemalże galopem. Wóz podskakiwał na koleinach. Migały w pędzie drzewa, ludzie uciekali z drogi, wozy zjeżdżały pośpiesznie na bok. Podnosili baty, złorzeczyli, potrząsali pięściami. - Trzymać konia! Jak jedziesz! - Trzymaj lejce! - krzyczała Irena. - Trzymam! trzymam! Ta diablica nas za chwilę wywali do rowu! Kobyła zwolniła nieco w samej wsi. Bez wahania stanęła przed chatą, z której wyjechały o świcie. Zastrzygła uszami, zadarła łeb w górę, zarżała radośnie i triumfalnie. Zza zabudowań w tyle chałupy wybiegł Henio. Henio w mundurze, bez naramienników, w furażerce, z wypchanym chlebakiem przewieszonym przez plecy. Przez chwilę stał oniemiały, jakby nie dowierzał. I nagle z całej jego pucołowatej twarzy, z okrągłych, niebieskich oczu, buchnęła gwałtowna, szalona radość. Rzucił się do wozu. - Moje najdroższe! - krzyczał. - Moje najdroższe! Obejmował wszystkie trzy i każdą z osobna niezgrabnie, twardo, ale w przypływie tak wielkiego wzruszenia, że i on, i one wycierali załzawione oczy, jakby to rodzina najbliższa spotkała się po długiej rozłące. Nawet Marysia sama objęła go za szyję i dopiero wtedy wybuchnęła płaczem, a on głaskał ją po włosach i tylko: - Cicho... no... cicho... już dobrze. - Heniu - mówiła Irena. - Ten koń nie chciał iść. Roześmiał się, aż w pas się zgiął. Tupał buciorami z uciechy. Głowę odrzucił do tyłu, ręce na biodrach. Zaśmiewał się. - O ho_ho_ho! To dobrze! Pies rudy, kudłaty, wybiegł zza zabudowań. Zaszczekał. Podskoczył gotowy do zabawy. Kury spłoszone kolebały się prędko, uciekały potykając się. Kobieta o ciemnym spojrzeniu wyszła na próg chaty. Wycierała ręce w fartuch. Patrzyła. Henio oglądnął się. Podszedł do wozu, gdzie one jeszcze siedziały znieruchomiałe, nie wiedząc wysiadać, ruszać dalej. Nachylił się i szeptem: - Siedźcie tu. Zaprzęgam zaraz mego konia. I jazda! Jazda! Już razem. I dla mnie też lepiej. Biało. Jak na dnie jasnego jeziora albo w chmurach. Omotani srebrną pajęczyną. Nic nie widać. Mgła. Cisza. Ale już gdzieś niedaleko zaćwierkał ptak. Irena unosi się na łokciach. Prostuje ostrożnie zdrętwiałe nogi, po obu jej stronach Boga i Marysia nakryte kocem i płaszczem aż po głowę, wtulone w słomę - śpią. Irena rozgląda się. Przeskok ze snu, w którym Tadeusz tłumaczył, że zaraz przyjedzie, wołał głośno do słuchawki telefonicznej: "Słyszysz? Słyszysz?" - w tę mgłę na dnie parowu, w którym zatrzymali się na noc na wozie, w połowie wędrówki bocznymi drogami, duktami leśnymi, na przełaj przez pola, aby uniknąć bombardowań na szosach i głównych traktach, to wypadnięcie jak z gniazda, w którym mech i gęsty cień chroni i otula, w mgłę, przez którą tylko ciemne smugi brzóz na stoku parowu - jakże bolesne. Irena zagryza wargi, żeby stłumić płacz. Który to dzień? Zaraz... zaraz... to już trzecia noc, a ze wsi wyjechaliśmy szesnastego. A więc dziewiętnastego września. Teraz skomplikowane obliczenia, który to dzień tygodnia. Oblicza, myli się i nawraca. Przypomina jej się, prawda, przedwczoraj była niedziela, jechali przez wieś i ludzie wychodzili z kościoła. A więc wtorek, dziewiętnastego września. Teraz już rozpoznaje nieruchomą sylwetkę konia i skulonego, śpiącego na koźle Henia. I śpi jeszcze (a może nie śpi, przygląda się jej?) skurczony, wpół zgięty chudy człowiek w nieprzemakalnym płaszczu. Obcy. Kto to? Milczący od początku, kiedy sucho, krótko, zażądał, żeby go zabrali na wóz. A Henio uległ. Henio buńczuczny, czupurny, zazdrosny o swój wóz, swego konia - uległ. Czyżby tamten zagroził? A może w oczach nieznajomego, nieruchomych i groźnych jak oczy dzikiego ptaka, w spękanych, wąskich, zaciętych wargach wyczytał nakaz, którego tamten nie wypowiedział głośno? Kiedy wsiadł na wóz w swoim nieprzemakalnym płaszczu, sztywnym od brudu, cuchnącym pomyjami i zaschniętym kałem Boga cofnęła się, odsunęła gwałtownie. Wtedy Irena chwyciła ją za ramię powyżej łokcia, ścisnęła i syczącym szeptem, w którym Boga natychmiast rozpoznała matki strach i wściekłość na nią: Uspokój się, słyszysz, nie odsuwaj się! Nie odsuwaj się, na miłość Boską! Wynurzona ze snu Irena rozgląda się. Oblicza trzeźwo ile dni, który to dzień tygodnia i że powinni być już blisko Zamościa, a stamtąd już nie tak daleko do Lublina. Tak myśli, tak się tym myśleniem broni, ale w niej rwie się i szarpie szloch i rozpacz, i łomocze jak rozwarte huraganem wrota wołanie: gdzie Tadeusz? Gdzie jest Tadeusz? Czy ranny? Czy żyje? I gdzie odchodzi? Gdzie ode mnie odchodzi? Zaciska oczy i usta, ręce w pięść aż do bólu, w skórę dłoni wżarte paznokcie. Sprężona w sobie, myśli zbite w palące jądro i cała wola, pragnienie, w tym jednym punkcie, który staje się nią samą skoncentrowaną, stopioną w żarzącą, ognistą strzałę. Tą strzałą przebija się. Irena ufa mocom ponad czasem i przestrzenią, im się powierza. One ją niosą. Jest teraz blisko Tadeusza. Odwrócony profilem. Ciemny zarost na policzku i ruch palców rozcierający bruzdę u nasady nosa. Czuje przesycony tytoniem jego oddech. Ale oczy! Nie można zobaczyć wyrazu jego oczu. Czyżby załzawione, jak wtedy jedynego dnia, gdy płakał po śmierci matki, Felicji? Irena dotyka ustami jego ucha, szepcze: gdzie odchodzisz? Gdzie ode mnie odchodzisz? Ale Tadeusz nie odpowiada, chociaż Irena czuje, że usłyszał, usłyszał ją na pewno. Odwraca się tylko plecami. Plecy dziwnie przygarbione pod ciężarem zimowego, wojskowego płaszcza. Odchodzi. Niknie - Irena zakrywa rękami twarz. Moce, którym zawierzyła, sprzysięgły się przeciwko niej. Cóż znaczy jej, ich życie wobec niezmienności wschodów i zachodów słońca, następujących po sobie cierpliwie pór roku, przypływów i odpływów morza? Te same moce, które rzuciły ich ku sobie, rozdzielają ich teraz. Historia dyktowała ich życie. Stali się funkcją zdarzeń. Twarz Ireny mokra od mgły i łez. Ręce opadają bezsilnie: czyż więc los człowieka w najmniejszym stopniu nie zależy od niego? Czy wszystko zostało z góry zapisane i ktoś (kto? Jakie potęgi?) wyraziły zgodę na obojętny im bieg wypadków? Dlaczego więc przeczucia? Dlaczego sny obwieszczające i ostrzegające, w których umarli w chłodnym świetle błyskawic zawiadamiają, wskazują drogę? Ich nie naruszone czasem spojrzenia szukają naszych oczu. Ich ręce, zawsze te same, ochraniają łagodnym łukiem bezpieczeństwa. Może - myśli Irena - życie moje się kończy? I to, co było, to wszystko? Ale Boga! Boga, która jeszcze niczego nie doznała. Co ją czeka? Co dla niej zapisane? Irena przeciera oczy. Mgła unosi się i widać pożółkłą już trawę i krzaki głogu na pobrzeżach, i brzozy na stoku jeszcze w białych welonach. Henio stoi przy koniu, poprawia uprząż. Podchodzi do Ireny: - Będziemy zaraz ruszać, pani kapitanowo... - Nie kapitanowo, Henio, nie, nie, proszę nie... - Będziemy ruszać. Lepiej wcześniej, jak oni jeszcze śpią w tej wsi. Wypadli nagle. Zza zakrętu drogi. Niecierpliwi. Kilku, zbici w grupę, jak jedno przerażające niebezpieczeństwo. Jedno ciało najeżone wyciągniętymi w ich stronę lufami karabinów. Świst kul. Krzyki: - Stoj! Ruky whorn! A oni z wozu do rowu. Irena ramionami osłania Marysię i Bogę i przypłaszcza do ziemi. Boga przyciska całą twarz do trawy, kłują osty, ból czoła, serce wali o ziemię. Nad nimi głosy szybkie, ostre: - Chto wy za ludi? A to szczo za odyn? Szept Ireny: - To Ukraińcy... módl się... módl się... Boga ostrożnie unosi głowę. Chudy człowiek w cuchnącym nieprzemakalnym płaszczu rozmawia z uzbrojoną bandą. Coś im pokazuje. Czytają, kiwają głowami. Jeden z nich podchodzi bliżej rowu. - Mozna jichaty! Boga leży bez ruchu, ręce i nogi sparaliżowane strachem. Przed nią wypięty tył Henia. Głowę schował w rów, tylko sterczy okrągła część tułowia i widać długie, obłocone buciory. Ukrainiec pochyla się na rowem. Jego głos nie ma już w sobie ostrości, łagodnieje. - Czy chto ranennyi? Boga unosi głowę. W oczach wilgoć. Przeciera oczy. Na rękach krew. - Ranennyi? Twarz mężczyzny w szarej czapce z daszkiem tuż przy niej, ale i bliskość karabinu. Zatroskana teraz twarz. Czy aby nie postrzelił jej, nie ranił? Teraz wszyscy wokoło Bogi: Irena ogląda zalane krwią czoło, Henio wydobywa z kieszeni chustkę. Chudy człowiek spogląda poprzez ramię, nie zbliża się. - Nic mi nie jest - mówi Boga. - Rozcięłam czoło o kamień w rowie. Ukrainiec odchodzi uspokojony. Ale przedtem jeszcze powtarza: - Mozna jichaty! Mozna jichaty! Ciemny, milczący, ale jakby poirytowany, człowiek w nieprzemakalnym płaszczu już siedzi na wozie. Henio poprawia uprząż konia i jeszcze ukośne spojrzenia w stronę bandy, która nie odeszła. Stoją na zakręcie drogi, za nimi dalej pierwsze chałupy wsi. - Mozna jichaty! Henio wskakuje na kozioł. Oczy człowieka w nieprzemakalnym płaszczu poganiają. Gdyby dać mu kaptur i opończę, byłby średniowiecznym mnichem-ascetą, który złożył śluby milczenia. Kimkolwiek jest, nie jest po naszej stronie. Jego wroga obcość pali jak dotknięcie lodu gołą ręką. O czym mówił z Ukraińcami? Dlaczego przepuszczają wóz uciekinierów, do którego strzelali? Przecież mogli ich rozstrzelać, obrabować, a asceta w prochowcu o tysiącu plugawych zapachów sam mógłby pojechać dalej. - Mozna jichaty! Czy ten głos, spokojny teraz, niemal zapraszający do dalszej jazdy nie jest czasem zasadzką? Może, gdy ruszymy, puszczą za nami kule, dostaną nas od tyłu? Irena żegna się ukradkiem, szepcze: nie siedź, kładź się i bliżej tu... bliżej do niego, chowaj się za niego. Cuchnąca aura płaszcza staje się tarczą. Henio cmoknął na konia. Wóz ruszył. Dopiero daleko, już w połowie wsi, wyprostowały się. Irena oddychała ciężko, sapała. Jęczała cicho: serce mnie boli, serce mnie boli. Boga wyjęła z chlebaka resztkę kropli walerianowych, wyszukała kostkę cukru. - Przełknij! Irena krzywiła się, gryzła cukier: - Tfu... tfu... wstrętne. Po co mi to dajesz? Boga odjęła chustkę od zranionego czoła, oglądała w małym lusterku, przylepiała plaster na rankę. Człowiek obok niej patrzył przed siebie. Suche wargi poruszały się nieznacznie, jakby mełł w nich zaklęcia. Dopiero nad wieczorem tego dnia zeskoczył z wozu w środku wsi, której nazwy nie znali. Nie odezwał się, nie podziękował. Kiedy oglądnęli się za nim, zniknął już za opłotkami. Jechali jeszcze dłuższy czas w milczeniu, nie dowierzając, myśląc, że może ich dogoni, zawróci i dopiero po kilku kilometrach zatrzymali się we wsi, do której zjechali z szosy między Miączynem i Zawalowem, bo Henio mówił, że zna tę wieś i że w niej większość Polaków, więc będzie się można zatrzymać na noc, zjeść coś i dostać owsa dla konia. Zajechali do chaty blisko kościoła. - Oni mnie może nie pamiętają - powiedział Henio - ale ja tych ludzi znam. Tu można. Bezpiecznie. Dopiero gdy wysiedli rozprostowując obolałe mięśnie, usłyszeli wyraźnie odgłosy bitwy. Na zachodniej stronie nieba coraz to wybuchały wachlarze ognia. Zapukali do chaty. Weszli. - Niech będzie pochwalony - powiedział Henio. Mała lampka naftowa wisiała na ścianie, z paleniska w kącie izby padał różowy poblask na klepisko. Kobieta obierała przy stole kartofle. Podniosła pobrużdżoną twarz, odpowiedziała: - Na wielki wieków, amen. Dwoje małych dzieci zeskoczyło z ławy, podeszło na środek izby, z ciemnego kąta zapłakało niemowlę. Z sąsiedniej izby wyszedł mężczyzna. W wojskowych spodniach i butach, i w płóciennej koszuli. - Widzieliśmy się kiedyś - powiedział Henio. - Wiedzieli, nie widzieli. Może. A wy dokąd? - Do Lublina. Chcielibyśmy przenocować, kupić chleba, umyć się... - W Lublinie Niemcy. - O Boże - jęknęła Irena. - O Boże... Ale skąd? Czy to prawda? - Wróciłem stamtąd. Nasz oddział rozbity. Henio kiwał głową. Detonacja wstrząsnęła ziemią. Zachwiał się płomyk lampki. Kobieta odłożyła nożyk i kartofel, przeżegnała się. - Gdzie ta bitwa teraz? - Henio podsunął pudełko papierosów gospodarzowi. - To pod Cześnikami i Barchaczowem się biją. Jutro to na Zamość nie jechać. Lepiej o tak, polami, na przełaj i na północ, na Kraśniczyn. Stąd na Żuków pojedźcie i na Stanistawkę, to trakt pójdzie przez lasy. Na drogach bombardują. Na polach też się zdarzy, ale mniej. W stodole można się przespać. Wody się nagrzeje na blasze, mogą się umyć. Leżały na sianie w stodole. Noc mglista, chłodna. Tuliły się do siebie. Ziemią coraz to wstrząsały detonacje. Z daleka słychać było huki armat. - Mamo - spytała Boga. - Dlaczego oni nas tak nienawidzą? - Mówisz, Ukraińcy? - Tak. - Może nasz rząd nie umiał z nimi postępować. Urządzali pacyfikacje, rozbierali im cerkwie. Polacy nie są tacy święci. Nie byli wobec Ukraińców w porządku. Ale oni też nie bez winy. Tragedia w tym, że teraz oni w tym nieszczęściu przeciwko nam. - Ja nic nie wiedziałam o pacyfikacjach. - Tego was w szkole nie uczyli. Powiem ci, cudem nas puścili. Już myślałam: po nas. Ale teraz martwię się o ojca. O Tadeusza. Myślę, że może - i tu Irena zachłysnęła się, zapłakała - myślę, że może już go nie zobaczę. - Mamo, mamo, nie płacz. - Ach... co to się z nami stało... Co się stało z naszym krajem... O dach stodoły zaczęły uderzać zrazu drobne, a potem coraz gęstsze, coraz większe, silniejsze krople deszczu. Odgłosy bitwy ucichły. Boga leżała z otwartymi oczami. Obok siebie usłyszała nierówny przez sen oddech Ireny. Pomyślała: deszcz, chyba pierwszy tej jesieni. Przymknęła oczy i dopiero poczuła, jak łzy spływają jej po policzkach, ale ukołysana szumem deszczu zasnęła. 2 Mżyło. Tadeusz podniósł kołnierz płaszcza. Znów wstrząsnęły nim niepokojące dreszcze. Od Włodzimierza Wołyńskiego jechali w deszczu. Nocowali na biwaku, pod gołym niebem, ściśnięci we czterech w łaziku: on, szofer i dwóch oficerów z eskadry bombowej, których zabrali po drodze. W Stanisławowie zameldował się w Komendzie Miasta: szukał płka Englichta, do którego kwatery miał dołączyć jako oficer do zleceń w sprawach amunicyjnych. Poinformowano go, że całe dowództwo powinno być w Kutach albo pod Śniatyniem. W Stanisławowie nie znaleźli noclegu, znów biwakowali pod gołym niebem, na skraju lasu, za miastem. Od rana jazda w coraz to zagęszczającym się tłumie samochodów, dział, czołgów, pojazdów ciężarowych, limuzyn i autobusów. Jechali wolno, zatrzymując się, a wtedy mijały ich maszerujące kompanie piechoty: szły ponuro, ciężko, jak w orszaku pogrzebowym. Tadeusz patrzył przed siebie. Nie widział, nie zauważał wychodzących mu naprzeciw łagodnie przygarbionych, przysadzistych pasm Bieszczadów. Myślał o radiowej depeszy, którą dano mu do przeczytania w Komendzie Miasta Stanisławowa: "Sowiety wkroczyły. Nakazuję ogólne wycofanie się na Rumunię i Węgry najkrótszymi drogami. Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony albo próby rozbrojenia oddziałów. Zadanie Warszawy i miast, które miały się bronić przed Niemcami - bez zmian. Naczelny Wódz, Rydz-Śmigły." Czuł w sobie ołowiany bezwład. Był to bezwład bezsiły. A jednocześnie wzrastała w nim gorączka zwalczenia tego stanu depresji, który, wiedział, wciągnie go, pochłonie. Było mu więc jednocześnie dziwnie obojętnie gdzie jedzie, gdyż cała ta jazda wydawała mu się nierealna, opuszczenie kraju niemożliwością. To prawda, że spodziewał się tego od dawna, że mówiono o tym na wiele dni przed ostatecznym rozkazem, ale była to jedna z ewentualności, rozpatrywana, roztrząsana w dyskusjach, ale nigdy nie przyjęta emocjonalnie, nigdy nie zaakceptowana wewnętrznie. Wierzył więc, że kierując się na południowy wschód dołącza do organizującego się "przyczółka rumuńskiego", że tu, na terenie polskim, nadal prowadzona będzie walka, i że trzeba będzie poczekać na wyniki ofensywy francuskiej. Dopiero teraz, z przerażającą jasnością, uderzony oślepiającym światłem zrozumiał, że wszystko przepadło. Raniony, zachwiał się i natychmiast zapadł w bezwład i rezygnację. Ale gorączka, która nim wstrząsała była spazmami wściekłości. Chciał gdzieś biec, kogoś szarpać, bić, obwiniać, domagać się odwetu za decyzje podjęte za niego, za jego życie niepowtarzalne, a tak mało ważne. Ściśnięci w samochodzie palili papierosy, milczeli. Było to milczenie pełne rozpaczliwego krzyku. Rozpoznawali go spoglądając na siebie przypadkiem, poprzez dzielącą ich mgłę deszczu. Tylko gorzki uśmiech desperackiej niemocy wobec agonii, której świadkami stawali się na tej szosie, uniesienie brwi, wzruszenie ramion kiedy mijały ich kompanie piechoty, kiedy przejeżdżały nowe, nigdy nie użyte w tej wojnie działka przeciwlotnicze. Ale porucznik z załogi bombowej siedzący dotąd z czapką wciśniętą na oczy poderwał się: - Niech pan kapitan zobaczy! Niech pan spojrzy na ten batalion ciężkich czołgów! O tu, w lesie. Przecież ja ich widziałem, jechali aż z Łucka. Mówili mi, ani razu nie wzięli udziału w akcji! Straszne! Straszne! I tę broń mamy oddać? Przecież gdzieś jeszcze bronią się nasze jednostki! Wydawało się przez chwilę Żuławskiemu, że siedzący obok niego porucznik, dygocący jeszcze po wybuchu, wyrwie się, wyskoczy z samochodu, dołączy do batalionu ciężkich czołgów, porwie ich z sobą, zawróci w głąb kraju, gdzie jeszcze walczą oddziały, gdzie broń ta jest potrzebna, upragniona, oczekiwana. Ale nie. Opadł, zamilkł jakby i on, włączony w agonię tej szosy, a nie tylko bierny jej świadek, buntował się, ale nie dość miał sił na akcję. Zrywał się i padał. Coraz bardziej, jak i oni wszyscy w tym łaziku, na tej drodze, przejęty zagrożeniem osobistym, coraz mniej świadomy tego, co działo się poza zakresem jego wzroku. - Całą naszą sytuację zmieniło wejście Sowietów i następujący po tym rozkaz Śmigłego - powiedział Żuławski. - No i dochodzi termin, według którego, zgodnie z konwencją wojskową, miała ruszyć ofensywa francuska. Nie ruszyli. Zdradzili nas. - A przecież - odezwał się porucznik, ale głos jego był już słaby, zrezygnowany bez śladu niedawnego ognia - przecież były pomyślne wiadomości od generała Sosnkowskiego. - To prawda - powiedział Żuławski. - Była wiadomość, że wojska generała Sosnkowskiego rozbiły gdzieś pod Gródkiem Jagiellońskim, niedaleko Lwowa, pancerne oddziały niemieckie. Mało wiemy o Warszawie. Rozkaz Śmigłego: żeby wytrwać. Nie wiem. Nie wiem czy słusznie. Pan porucznik skąd? Z Warszawy? - Nie. Ja z Bydgoszczy. Tam już Niemcy. I podobno straszne rzeczy. Nie mogę myśleć. Tylko rewolwer i palnąć sobie w głowę. - Po co? - Żuławski roześmiał się krótko, zgrzytliwie. - We Francji tworzy się polska armia. Będziemy się bić dalej. - Pan w to wierzy, panie kapitanie? Pan jeszcze ufa tym zdrajcom? Żuławski wzruszył ramionami. Znów wszystko stawało mu się dziwnie obojętne, zapadał w krótkie drzemki i wtedy, jak stada zbłąkanych ptaków, fragmenty powiedzeń, głosów, zawołań przelatywały przez niego tak wyraźnie, że wydawało mu się, obok niego siedzi Irena. Słyszał jej głos i chwytał się na tym, że na pytanie jej odpowiadał. To znów blisko odzywał się głos Lutka Polko, przyjaciela z najpierwszych dni Wehrmachtu i wydawało mu się, są w koszarach pod Warszawą - on młody szesnastoletni chłopiec i Lutek starszy, bardziej doświadczony, pociesza, tłumaczy. Ocknął się: gdzie on teraz? Gdzie może być Lutek? Wyjechał z Ministerstwa z zadaniem inspekcji i łączności na północnych obszarach, do Wielkopolski. Tam już Niemcy. Więc może Lutek w niewoli? A Siunek? Przyjaciel z ósmego pułku Legionów? Siunek miał przydział do 17. dywizji piechoty w Armii "Poznań". Może Siunek poszedł na odsiecz Warszawie? A Wicek Korsak? Wicek, dowódca pułku piechoty w Armii "Łódź"? Armia "Łódź" rozbita. Czy Wicek w niewoli? Czy żyje? A może i on pomaszerował na pomoc Warszawie? Ogarnął go nagły żal, że nie jest na froncie. Nie jest już oficerem liniowym. Może powinien był tam być, w akcji, w obronie? Może wtedy nie czułby tej dławiącej, beznadziejnej, unieruchamiającej rozpaczy? A więc zawrócę łazik? Jechać z powrotem? Wracać? A rozkaz? I gdzie wracać, dokąd? Do jakiego oddziału? Z jakim zadaniem? Ruch na szosie posuwał się tylko w jednym kierunku: na południe. Tadeusz, zagłębiony w sobie, nie przyglądał się okolicy. A wjeżdżali w kraj piękny, uroczyskowy w zawieszonej mgle na górach czarnych od świerka. Wjeżdżali w te obszary Rzeczypospolitej, gdzie granice lat trzydziestych tworzyły bystre, kamieniste rzeki: Dniestr, Prut i Czeremosz, pieniące się w głębokich jarach, o dnach pełnych wyrw i wirów. Tu, gdzie krętym półwyspem opadał południowowschodni kraniec Polski, a nazwy miejscowości: Trembowla, Chocim, Kamieniec Podolski leżały, jak wyrwane stronice z podręcznika historii, tu, tym cyplem raną otwartą - sączyła się krew narodu. Zza chat, na wpół ukryci pomiędzy złotodojrzałymi łanami kukurydzy, albo chowając się w gajach wierzbowych na brzegach potoku, podpatrują autochtoni. W białych długich koszulach, w białych spodniach, dorodni, kobiety w barwnych zapaskach patrzą ponuro, wrogo na przepływającą rzekę aut, czołgów, pojazdów wojskowych, na maszerujące, milczące oddziały. Czyżby nie należeli do narodu? A może tylko należą do ziemi, która rokrocznie od pokoleń rodzi kukurydzę i na połoninach karmi ich owce i krowy soczystą, mlekodajną trawą. W małych miasteczkach przeciążonych ponad miarę tysiącami uchodźców: w Śniatyniu, Kutach, Kosowie, Zaleszczykach zostają ich mieszkańcy: ludność żydowska. Przygarbieni, zamyśleni, stoją przed swymi małymi, nędznymi domkami, przed swoimi sklepikami, w których zabrakło towaru dla płynącej ludzkiej rzeszy. Twarze ich zamknięte. Do jakiego należą narodu? Dlaczego nie uciekają? Ziemia się trzęsie, pękają obronne mury i zagłada toczy się niwelując wszystko i wszystkich po drodze. Czyżby przyjmowali wyrok? Albo zastygli w bierności, jak pasażerowie łazika, bo jest tylko jedna droga przed siebie, a dla nich drogą są ulice ich miasteczka? Czarne, pustynne ptaki. Wloką po ziemi opuszczone skrzydła. W chałatach, niektórzy w jupicach. Blade profile młodzieniaszków. Spod jarmułek długie, lśniące i kręte pejsy zwieszają się przed uszami. Profile starszych jak zakrzywione dzioby, ich pejsy - już tylko kosmyki, opadają spod kapeluszy o szerokim rondzie. Na schodkach przed domkami przycupnęły kobiety, spod chustek wysuwają swe rudawe peruki. Przytulone do ich kolan dzieci-pisklęta spłoszone, zbite w gromadę. I czasem gorące oczy i kruczy warkocz dziewczyny. W ich świecie, odmierzanym litanią świąt i rytuałów strzeżonych i przekazywanych żelaznym prawem, którego złamanie grozi ostracyzmem, w ich świecie nie ma czasu na spojrzenie poza otaczającą obręcz własnego istnienia. Są to święta przejmujące, ogarniające, a tak gęste, że ledwo jedno przebrzmi, rozpoczyna się oczekiwanie na następne: Rosz Haszana - Nowy Rok - minął dopiero niedawno. Rozstawali się pozdrawiając: "Następny rok w Jerozolimie". A teraz nadchodzi Sądny Dzień - Jom Kipur - po nim radosne święto Sukot - Kuczki - Swięto Szałasów i zaraz święto Simchat Tora - Radość z Tory - zamykające doroczny cykl Tory. Wiosną oczekiwanie na Pasach - Paschę - święto uwolnienia z niewoli egipskiej. Wtedy nie ma czasu na pieczenie chleba, a przez 8 dni należy jeść macę. Rodziny zbierają się razem słuchając opowiadania starszych. A dalej święto Szawuot - Święto Tygodni. Wtedy przez całą noc starsi czuwają odczytując na nowo Torę. A jest jeszcze Purym - dzień odmienionych losów. Dzień radości, przebierania się, zabawy, świętowanie zwycięstwa nad okrutnym Hamanem - prześladowcą. Zamknięci w zaczarowane koło świąt, nakazów, mitów, rytuałów i tabu, niezrozumiali dla otaczającego ich świata, oglądani z zewnątrz, jak pochyleni szwargoczą między sobą, wydawali się częścią miasteczka tak, jak domy i ulice, drzewa i brukowany rynek, jak zawieszony nad nimi drobny deszcz - wrośnięci w krajobraz tego kraju. Zostawali. A ci, którzy odchodzili utuleni w opończe swego dramatu, mijali ich obojętnie w ponurym, niezrozumiałym dla nich pochodzie. Późnym popołudniem dotarli do młyna pod Śniatyniem. Tadeusz zameldował się u oficera służbowego. Trafił do kwatery płka Englichta i okazało się, że niemal w ostatniej chwili. - Zdążył pan na czas, panie kapitanie - powiedział oficer służbowy. - Likwidujemy wszystko i za godzinę ruszamy na most. Po nas już nikt. Nikogo Rumuni nie puszczą. W innych miejscach już granica zamknięta. - To wszyscy już przeszli? - powiedział Tadeusz i poczuł dławienie w gardle, jakby tam, w głębi niego, uwiązł krzyk, chociaż twarz miał spokojną, a tylko oczy podbite liliowo, podpuchnięte i wargi w kącikach spalone gorączką. - Wczoraj w nocy wyjechał prezydent Mościcki, po nim, po północy, rząd i Naczelny Wódz ze sztabem. - To Naczelny Wódz opuścił Polskę? A przecież jeszcze bronią się oddziały, jeszcze walczy Warszawa, Lwów... - Taka była decyzja. - Decyzja! Czyja? Żuławski odwrócił się. Za nim stał podporucznik_lotnik z załogi bombowej, którego podebrał na szosie do swego łazika. To on krzyknął. Okrzyk namiętny, zbyt głośny, oskarżający. Żuławski przyjrzał się lotnikowi. Młody, wysmukły chłopiec w błękitnoszarym, nowym lotniczym mundurze. Niebieskie oczy błyszczące gorączkowo, rozrzeszone. Rozpalona skóra twarzy odbijała czerwienią od jasnych, sczesanych z czoła włosów. Trząsł się. - Spokojnie, kolego - powiedział Żuławski. - Spokojnie. - Ja przez most nie przejadę, ja kraju nie opuszczę! - We Francji tworzy się wojsko polskie - powiedział oficer służbowy. Spoglądał niespokojnie to na lotnika, to na Tadeusza. Powiedział: - Jest kawa, panie kapitanie, jeszcze gorąca, może... Żuławski pokręcił głową, ujął lotnika za łokieć. - Tu się kolega dostanie do niewoli bolszewickiej albo niemieckiej. Za granicą będzie można kontynuować walkę. Lotnik nie słuchał. Wyrwał ramię z dotknięcia Tadeusza. Patrzył nieruchomo w szare od deszczu okno, w wilgotną mgłę wczesnego wieczoru. Mruczał coś do siebie. Coś mówił szybko, niezrozumiale. Nagle Żuławski zauważył ruch ręki nieznaczny w kierunku pasa i szybkie rzucenie się do drzwi. Skoczył, pobiegł za nim. Szamotali się w zaroślach. Wyrwał mu z ręki rewolwer. Wprowadził opierającego się, drżącego z powrotem do przedsionka. Lotnik odwrócił się, przywarł do ściany. Szlochał głucho, całym sobą. Z izby wyjrzał oficer służbowy. Tadeusz spojrzał na niego. - Wódki! - powiedział. - Szybko! - Położył rękę na ramieniu chłopca. - Masz żonę? - szepnął. Lotnik pokręcił głową. - Masz matkę? Skinął głową. - Twoja matka modli się za ciebie. Oficer służbowy wsunął się do przedsionka, podał wódkę w manierce. Z izby słuchać było głosy. Tadeusz siłą, obydwiema rękami odwrócił lotnika twarzą do siebie. - Pij - powiedział twardo. - Pij! Wszystko! Rozkaz! Wjechali na most. Drewniany, belkowy, z kratownicą po obu stronach, zawieszony nad urwistym korytem rzeki. Ciemno było, deszcz, a jechali bez świateł, posuwając się wolno w ponurym, wilgotnym orszaku. Jakieś koło samochodu o pękniętej oponie stukało o deski mostu. Podejmowali raz jeszcze powtarzający się los ludów wygnanych z własnej ziemi. W czyje ślady wstępowali? Jakie zaklęcia, upomnienia, przestrogi wołały do nich ugładzone setkami lat kamienie? Czyje popioły ożywiał deszcz i budziły wylękłe w ucieczce stopy tysięcy uciekinierów? Czy we mgle brodziły duchy Alanów? Ten lud stepowy, koczowniczy, w swoim języku scytyjskim nazwał rzekę Porata. Mapy średniowieczne oznaczyły ją jako |Alanus |fluvius - Rzekę Alanów. Wstępowali więc w ich ślady, topniały wieki, a odcisk podeszwy człowieka natrafiał na ślad stopy nie obutej. Co przeżywali, kiedy w czwartym wieku po Chrystusie pobili ich Hunowie? Czy wszyscy zginęli? Czy też część ich w przemyślnej ucieczce ocaliła się? Zachowała się tylko nazwa rzeki brodu. Ze śpiewnej "Porata" rodzaju żeńskiego zmalała, stwardniała, skróciła się do nazwy, która zapamiętają na całe życie: Prut. Granica znanego i nieznanego. Przekraczali most na Prucie. Podporucznik-lotnik z Bydgoszczy siedział przy Tadeuszu. Był już spokojny, odurzony jeszcze alkoholem. Z daleka, z rumuńskiego brzegu, widać było światła. Znów jak szybkie, spłoszone ptaki o ostrych uderzeniach skrzydeł natarły na Żuławskiego obrazy, strzępy rozmów, zawołania. Słyszał jak wzywa go Irena, jej głos przy jego uchu, to znów oddalający się we mgle: "Tadziu! Tadziu!" Nagle: twarz matki Felicji - zrozpaczone jej oczy, wali głową o ścianę: "Nie, nie, nie! Nie puszczę cię, po moim trupie!" Twarz ojca zbolała, wychudzona, podnosi się z łóżka szpitalnego: "Przyjechałeś... dziękuję ci Tadziu, że przyjechałeś." Boga! Biegnie gdzieś, nie odwraca się. Gdzie biegnie? Co jej się stało? Coś jej się stało! Co się stało Bodze? Nie! - otrząsa się. Przywidzenia, niemożliwe! - Chyba już przejechaliśmy granicę, panie kapitanie - mówi lotnik. - Już? - Widzi pan, ten żandarm rumuński wskoczył na zderzak naszego samochodu. Ale po co, u diabła, z karabinem? - Widzę, tak - mówi Tadeusz. - Przez chwilę zdrzemnąłem się. Rozgląda się: mętne żółte światła żarówek oświetlają błotniste ulice. Myśli: po raz pierwszy w moim życiu jestem za granicą. Jestem poza Polską. Czy wrócę? `tc Rozdział III Czyż więc zapomnieć dawne pieśni? (cd.) 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 3 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Stali blisko kępy drzew, za budynkami stajennymi z czerwonej cegły, pochyleni ku sobie, owinięci smugą papierosowego dymu i tym ściszeniem i chłodem, które ogarnęły ich nagle i unieruchomiły, bo wiedzieli, że nie ma odpowiedzi na oznajmioną im wiadomość, która, chociaż nieoficjalna, była przecież nieodwołalna, i że muszą ją przyjąć bez słowa protestu tak, jak przyjmuje się rozkaz ataku na bagnety albo rozkaz szarży najbardziej szalonej. Cisza. Ta cisza po wczorajszym i przedwczorajszym piekle, kiedy nad miastem płonęło niebo, a potem ściemniałe w płynny ołów waliło się na bruki i chodniki i nie wiadomo było czy to ściany domów, czy skamieniałe połacie nieba, i kiedy eskadry szły jak ławica jedna po drugiej i w diabelskim huku i świście bomb miażdżyły, zadawały śmierć, ta cisza złowroga i beznadziejna dzwoniła ponurym, jednostajnym jękiem pogrzebowych dzwonów. Byli tu już od tygodnia. Od przedarcia się 20 września z Puszczy Kampinoskiej. Wkraczali do oblężonego miasta w pełnym rynsztunku, zdyscyplinowani, głodni i znużeni śmiertelnie. Szli tu z ulgą, z radością wchodzili w strefę piekła: dymu i gruzu, płomieni, tlejących się głowni ze zbombardowanych domów, w samo serce ogromnego pogorzeliska, cmentarza pochowanych na skwerkach i trawnikach, i tych zagrzebanych pod ruinami, skąd mdlący fetor rozkładających się ciał i padliny końskiej na chodnikach i brukach, w ulice pocięte barykadami z kamieni i płyt chodniĂkowych, z mebli i szyn tramwajowych, w świat ludzi półobłąkanych, miotających się z jednego schronu do drugiego, trafianych odłamkami szrapneli przy kolejce po wodę, w momencie przebiegania na drugą stronę ulicy. Wkraczali z uczuciem triumfu, że udało im się przedrzeć, że staną się częścią obrony stolicy. Kilka dni odpoczynku i znów otrzymają zadanie, wyznaczoną placówkę, teren, który należy będzie bronić albo zdobywać. Myśl nie wybiega poza granice dymnej zapory. Trzyma się chwili, godziny. Pochyleni ku sobie, ogniki papierosów znaczą twarze. Jest ich pięciu: Jerzy Iwanicki, porucznik, dowódca szwadronu kolarzy, podporucznik Olgierd Matuszewski, dowódca drużyny ckm, podporucznik Stefan Piasny i podchorążowie Stanisław Bask i Olgierd Raczkowski. Ze stajni rżenie koni. Ktoś gwiżdże cicho, przeciągle, na znajomą nutę. Z daleka świst błądzących kul. Wstrzymują oddech, nasłuchują. Ale nic. Cisza. Po piekle ostatnich godzin i dni ta cisza, jak bezszelestna, śmiertelna lawina - przeraża. - Mówisz - odezwał się Matuszewski półgłosem - mówisz, że przedarcie się na południe już nieaktualne? Czy to pewna wiadomość? Iwanicki skinął głową. Jego sucha, opalona twarz z bruzdami podłużnymi uśmiechu na policzkach wydawała się jeszcze ciemniejsza, jakby osmagana ogniem ostatnich dni. Skinięcie głową było jak ukłon, pochylał się w stronę Matuszewskiego z elegancją, której nie naruszały żadne okoliczności. - Mieliśmy się przedzierać lasami w widłach Wisły i Sanu. Był plan przeprowadzenia połączonej Brygady Kawalerii na Węgry. Ale nie mamy dość koni. I najważniejsze, generał Abraham kontuzjowany, po wypadku samochodowym leży w szpitalu. I zresztą, ja myślę, że nie przeszlibyśmy. Otoczyliby nas. Wybili. Może gdyby wcześniej. Ale czy można było wcześniej? Czy można było w ogóle myśleć o opuszczeniu kraju? Milczeli. Wtedy podchorąży Bask patrząc wprost w oczy dowódcy i wytrzymując jego spojrzenie, jakby chciał wyczytać więcej niż to, co Iwanicki mógł czy chciał mu powiedzieć i opanowując niecierpliwość, która nagle w nim wybuchła, bo bierność i cisza zaczynały go przygnębiać i pragnął jakiejś akcji, ruchu, bo to tylko wydawało mu się ważne, zapytał: - Więc co dalej? Co z nami? Trzydzieści jeden dni wojny poza nim, bo jutro, 28 września, mija miesiąc od wymarszu 7 pułku strzelców konnych na kierunek Murowana Goślina. Trzydzieści jeden dni szalonej przygody młodości, rzucania się w wir orkanu, gwałtownego dojrzewania i zaprawy do bardziej jeszcze karkołomnych wyczynów. Staś zmierzył się z nieznanym i poczuł, że niebezpieczeństwo smakuje mu zamiast odstraszać, a kule, z którymi zawarł tajemnicze przymierze - omijają go. W tym czasie najbliższy dowódca, Jerzy Iwanicki, nie zawiódł go. Nie przestał być dowódcą, ale stał się także druhem. W sposobie zachowania, w ruchach, w uśmiechu, w tonie głosu, jakim zwracał się do kolegów i podkomendnych, w trosce o nich, a nawet w naganie zachował urok trudny do określenia w słowach, wyzbyty jakiejkolwiek słodkości, suchy, szeleszczący dystynkcją. Mundur wydawał się częścią jego samego. Drugą skórą. Stoi teraz lekko uśmiechnięty, z papierosem dopalającym się w palcach, w długich butach z ostrogami. Wytrzymuje spojrzenie Stasia i mówi, jakby już kończył to, co sobie bezsłownie powiedzieli: - Tak, jak mówiłem, Stachu, toczą się w tej chwili pertraktacje z Niemcami. Kapitulacja. Cokolwiek się stanie, nic nie zwalnia nas z przysięgi żołnierskiej. Ale Olo Raczkowski, podenerwowany, krztusząc się dymem papierosa i szeptem, który silniejszy niż pełnia głosu: - Co z tobą, Jerzy? Co z żołnierzami? A my, mamy iść do niewoli? Wtedy Iwanicki, wychylony ku nim, przenosząc wzrok z jednego na drugiego, jakby tym spojrzeniem ich wiązał z sobą i z każdym z osobna, tym tonem, którym wydawał do niedawna przecież rozkazy, wyjaśniał szczegóły zadań, które im powierzał, a więc spokojnie, jak on zawsze, ale tak, żeby nie było nieporozumień ani niejasności: - Ja jutro odchodzę. Idę na wschód, do Wilna. Podchorąży Andrzej Konopka poprowadzi tych żołnierzy, którzy są zza Buga. Wrócą do domu. Wezmą z sobą sztandar. Trzeba go będzie ukryć aż do czasu odtworzenia pułku. Podchorążowie zdejmą insygnia i podadzą się za podoficerów. Będą transporty do Wielkopolski. Ci, którzy chcą wrócić do domu pójdą razem z żołnierzami. Przerwał. Widział, jak się wstrząsnęli, a może to tylko chłód wieczorny, nieodczuwalny dotychczas, wypełznął spod kępy posiwiałych od pyłu akacji, drzew, pod którymi stali, i zaczął wdzierać się pod bluzy mundurów. Nikt się nie odzywał. Czekali wiedząc, że jeszcze nie skończył. - Zdajecie sobie sprawę - powiedział - że jednocześnie z toczącymi się pertraktacjami o kapitulację toczą się i inne rozmowy. Wiem, że przyleciał emisariusz od Naczelnego Wodza, że są dalsze rozkazy, że generałowie R~ommel i Karaszewicz-Tokarzewski spotykają się, że są narady z prezydentem miasta Starzyńskim. Natychmiast więc, gdziekolwiek będziecie, trzeba wchodzić w akcję podziemną. Na razie wszystko w stanie organizacji, ale już są pewne dyrektywy, zarysowuje się plan organizacji kraju. Zostaniecie powiadomieni. Bitwa przegrana, ale nie jesteśmy przegrani. Zwyciężyli nas tu, teraz, ale nie pokonają całego narodu. Nie potrzebuję dodawać, że obowiązuje was tajemnica wojskowa. - Ja - powiedział porucznik Piasny - zostaję w Warszawie. Co z bronią? Ja rewolweru też nie oddam. - Ani ja - powiedział podchorąży Bask. - Trzeba będzie ukryć, zakopać. - Musicie przygotować żołnierzy - powiedział Iwanicki. - Jutro tu o dziewiątej rano zbiórka całego pułku. Msza polowa na zakończenie. Było już ciemno. Tylko łuna różowa nad miastem, a nad nimi kilka zagubionych gwiazd. I cisza. Myśleli: kto wynagrodzi klęskę? Kto złagodzi od nich uczucie czczości, tej rozpaczy, która zaczynała ich dusić i wypełniać, że wszystko, nawet życie własne stawało się nieważne. - Koledzy - powiedział Iwanicki. - Żegnam się teraz z wami. Dziękuję wam. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 4 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Jestem w mieszkaniu Haliny. Dom jej na ulicy Wilczej 10 ocalał. Jadąc tu od strony Łazienek musiałem coraz to zsiadać z roweru, przenosić go, przeprowadzać. Gruzy, ostry, gorzki zapach spalenizny. Wszędzie na trawnikach, na skwerkach mogiły, małe krzyże, kartki z nazwiskami. Cisza przerażająca. Wśród tych gruzów - ludzie. Milczący, ponurzy, gdzieś się przedzierają, śpieszą, czegoś poszukują. Siedzimy na wprost siebie. Pomiędzy nami butelka wina, francuskie Bordeaux. Cierpki smak wina na języku. Przyglądam się mojej siostrze. O dziesięć lat starsza ode mnie. Zawsze opiekuńcza, matkująca, ochraniająca od niebezpieczeństw ulicy i podwórza. Jej twarze, zapamiętane z dziecińĂstwa, zacieniają jej twarz obecną. Dlatego dostrzegam ją, ale niezupełnie. Chciałbym przywrócić tamten nastrój, który był nam właściwy. Tę więź starszej siostry i młodszego brata - ciepłą, wygodną, bezpieczną. Czuję, że nie jest to możliwe. Jesteśmy inni, a inność nasza nie wytworzyła jeszcze nowych więzów. Poruszamy się na starych szlakach, podczas gdy my, ona i ja, chodzimy już innymi drogami, a tamte należą już do przeszłości. Jej wzrok dziwi mnie i żenuje. Jest w nim - czyżbym się mylił? rodzaj uległości i podziwu. Wiem, że podziw ten należy się mundurowi. Jestem w pełnym rynsztunku: granaty za pasem, wstążeczka Krzyża Walecznych. - Zostawię u ciebie rower. - Tak, tak, naturalnie - uśmiecha się marszcząc nos i w tym uśmiechu, jej tylko właściwym, wraca otoczona przeszłością i bliska. Zaczynam opowiadać o kwaterze, w której stałem z moim plutonem. Piękna willa. Piwnica zapakowana drogimi winami i stąd właśnie ta butelka... Nie o tym jednak chcę mówić. Słowa zaczynają mnie dławić. O czym można mówić w mieście umarłych? W ciszy, która jest szaleństwem? Pękło serce dzwonu i teraz ogromny, bezlitosny ciężar żałoby. Umarli bez twarzy zaglądają przez wybite szyby. Ich oddech - dym trujący. Cisną się pomiędzy nas. Dla nich to wino. - Po raz ostatni pewnie widzisz mnie w mundurze. Nie odpowiada, wzdycha, przetyka łzy. - W każdym razie na jakiś czas. Bo teraz jeśli... to trzeba będzie inaczej... Kiwa głową, stara się uśmiechnąć, ale wyciągniętą z torebki chusteczką ociera oczy. - Dziś po południu zacznie się zdawanie broni. Ciężkie. Żołnierze rozpaczają... Hala pochyla głowę, płacze. - Jutro wymarsz na zachód do jakiegoś przejściowego obozu pod Warszawą i potem transporty do Poznania. -Zobaczysz rodziców. - Tak, tak... - I może Marka? Obydwoje nie dopuszczamy myśli o tym, że Markowi mogło się coś stać... Coś stać to znaczy: poległ, ranny. - Tak, zobaczę Marka. - No widzisz, bo ja się tak martwię, takie różne rzeczy opowiadają o Poznaniu. - Więc dlatego zgłosiłem się, że pojadę. Myślę: czy dlatego jadę? Wracam? Czy jadę, aby sprawdzić, przekonać się Iwanicki wraca do Wilna, żołnierze zza Buga jadą w swoje strony. Poznaniacy do Poznania. Pcha nas ogromne pragnienie powrotu do domu. Staram się wyobrazić sobie najgorsze: wszystko wypalone, zdruzgoĂtane. Ale przecież zachował się chociażby ślad ulic. I istnieje to miejsce, które jest moim miejscem, tam trzeba wrócić, chociażby tylko aby zobaczyć, raz jeszcze odczuć dotknięcie swojskości. Niemożliwe, aby to wszystko, co było także mną, przestało istnieć! Słyszę odgłos moich kroków na schodach, czuję ruch ręki wyciągniętej, aby za chwilę przycisnąć dzwonek. Otwierają się drzwi. Wraca nienaruszone, zachowane, wyciągając utulające ramiona. Co? Co wraca? Sam stoję na wprost siebie, sam siebie witam, pozdrawiam, przywołuję. Ja tam jeszcze jestem, jeszcze nie odszedłem. - Przeżyliśmy - mówi Hala. - Wielu nie przeżyło. Tu, po drugiej stronie, runęła cała kamienica. -Widziałem. - Widziałeś? - Szedłem do ciebie. To było zaraz, kiedy? Z trudnością obliczam dnie, daty, błądzę pomiędzy nimi. Dnie i noce stopione w jedno pasmo: huk, ogień, walący się gruz, dym. Myśl nie wybiega poza granicę tej dymnej zapory. Trzyma się chwili. Chwila jest bezpieczna, okrągła, ma granice, o które można się oprzeć rozrasta się do wieczności. Tylko teraz ma znaczenie. I jaki następny krok do drugiej, najbliższej chwili. Jak przeskoczyć, przetrwać, przeżyć tę chwilę, godzinę? Dopiero dziś, po kapitulacji, kiedy hałas piekielny zamilkł, kiedy cisza, jak płaczka, lamentuje ochrypłym głosem, dopiero teraz uwolniona myśl wybiega dalej: zdawanie broni, obóz przejściowy, powrót do Poznania. I tu się zatrzymuję. Co dalej? - To pewnie - mówi Hala - 25 września. W tym strasznym dniu. Ja z samego rana pobiegłam do szpitala na Czerwonego Krzyża, trochę pomagam tam. I zatrzymało mnie. Nie mogłam już się wydostać. To wtedy trzasnęli w tę kamienicę po drugiej stronie. - Tak, to było 25 września, w poniedziałek. Potworny huk. I ciemność. Zupełnie noc. Upadłem, szczęście rowerowi nic się nie stało. Przy mnie jakiś człowiek. Dostał ułamkiem w udo. Zrobiłem mu opatrunek. Był z załogi przedpożarowej. Ja już pewny, że to twój dom, biegłem. I nagle widzę: nie! Dom na Wilczej stoi. - Przeżyliśmy. Trzeba dziękować Bogu, że przeżyliśmy. - Nie wszyscy. W pułku wielkie straty. - Kto? - Pułkownik Królicki nie żyje. Wczoraj przyszła wiadomość. Umarł z ran w szpitalu. Poległ Staszek Taylor. Rotmistrz Szacherski ciężko ranny w szpitalu. Wielu innych... -Czy ty myślisz, Staśku, że to koniec? Koniec wojny? - Nie. -Ja wiem. Ale dla nas, dla Polski? Koniec? Klęska? - Przegrana bitwa. tylko teraz będziemy bić się inaczej. Słowa, które wypowiadam wydają się prowadzić mnie. Przekraczają granice chwili, granicy teraz. Idę za słowami. Nie jestem ani bardziej przewidujący, ani mądrzejszy niż słowa, które wypowiedziałem. Hala także zatrzymuje słowa i nie pyta o ich znaczenie. Znaczenie nie jest ważne. Ważne jest, że zostały wypowiedziane. - Pilnuj roweru - mówię. - Przyda się. Ja tu jeszcze wrócę. - Pomyśl - szepcze Hala. - Miesiąc temu wasz pułk wyruszał z Biedruska. Rozkładam ręce. Żegnam się szybko i zbiegam po schodach. Już pieszo, bez roweru. Przeskakuję gruzy. Wracam na miejsce zbiórki pułku na hipodromie w Łazienkach. Wzbiera we mnie, unosi się, wypełnia ocean łez. Oczy mam suche. Tylko tkanie wewnętrzne. Rozpacz. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 5 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Łzy! Łzy! Łzy!@ Samotną nocą łzy.@ W biały piasek wsiąkają nadbrzeża@ łzy. Gwiazdy żadnej, a ciemność posępna.@ Wilgoć łez, głowa w trybach rozpaczy.@ Któż ten duch? Ciemny, rozpłakany?@ Któż ten ochłap na piasku skurczony?@ Łez strumienie, łzy bólu, agonia@ i zduszone łkanie rozpaczliwe.@ O nawałnico, ucieleśniasz się, powstajesz.@ Już brzegiem rolujesz,@ a twe stopy chyżo lgną do piasku.@ O nieszczęsna, nieokiełzana@ burzo nocna miotana wichrami.@ O ty cieniu dostojnie spokojny,@ za dnia równym posuwasz się krokiem@ tylko nocą, gdy mkniesz niewidoczny@ nie spętanym szumisz oceanem@ łez! Łez! Łez! (Z Walta Whitmana, "Tears" ("Łzy"), 1871) 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 6 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 W związku z ogólnym położeniem wojennym na ziemiach polskich nie dającym nadziei na jakąkolwiek pomoc czy odsiecz z zewnątrz oraz w związku z niemożnością dalszej obrony miasta z powodu braku wody, żywności i amunicji zdecydowałem rozpoczęcie rokowań z dowództwem wojsk niemiecĂkich. W wyniku tych rokowań zostały podpisane przeze mnie warunki kapitulacji, gwarantujące w pełni ich honorowość. Tak więc oficerowie z białą bronią odchodzą do honorowej niewoli, a podoficerowie i szeregowi po wypełnieniu niezbędnych formalności zostaną zwolnieni do domów. W wyniku podpisanej kapitulacji począwszy od godziny #/12#00 dnia 29 września wojska niemieckie mogą rozpocząć wkraczanie do Warszawy. Dowódca armii "Warszawa" R~ommel, gen. dyw. 7 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Pole. Pole rozległe, płaskie i granica - wieniec lasów. My tu stłoczeni, ściśnięci, zamknięci, odgrodzeni linami. Ciemno. Deszcz. Mży. Drżę z zimna w tej wilgoci. Jest nas tu sto tysięcy. Sto tysięcy wojska ogrodzonego linami, strzeżonego czołgami nieprzyjaciela. Sto tysięcy! Nasze płaszcze i mundury nasiąkają deszczem. Palce niemieckich reflektorów ślizgają się po nas, obmacują nas, śledzą nasze poruszenia. Wtedy w oślepiającym świetle widzę blisko siebie twarze kolegów z pułku. Trzymamy się razem: Raczkowski, Pacyński, Nowakowski, podchorążowie. Patrzymy w niebo: obwisłe, zamknięte, żadna eskadra aliancka nie przyleci nam na pomoc. Reflektor przesuwa się po nas. Gaśnie. Wiatr zawodzi. Ucisk wewnętrzny, czerstwość: to głód. Drżenie. Nie mogę opanować nieustannego lekkiego trzęsienia się. Obrazy otwierające się i zamykające okna - we mnie. Zaczynam wątpić czy to wszystko stało się naprawdę. A może zawsze była ta wilgotna beznadziejność pod bezgwiezdnym niebem? Co się stało? Co się z nami stało? I czy ja, wyrywający się z każdego ograĂniczenia, zamknięcia, wyślizgujący się ze wszystkich trybów tamujących mój rozpęd byłem naprawdę sobą? Czy ja prawdziwy, to ten ściśnięty tu, w stutysięcznym tłumie, oddycham wilgocią parujących mundurów i potem, i kwaskowatym oddechem nie umytych, głodnych, niewyspanych mężczyzn? Obojętna beznadziejność. Oczekiwanie? Na co? Czy to, co nadejdzie, będzie jeszcze gorsze? Zaraz, jak to się stało, że nagle tu się znalazłem, że śpię i oddycham i załatwiam wszystkie fizjologiczne potrzeby tu, w tym jednym miejscu, w tym ścisku. Uciekać stąd! Ostrzegają coraz to przez megafon: będą strzelać. Nie ważyć się na żadne ucieczki. Z Warszawy wyruszyliśmy późnym wieczorem. Kiedy to było? Wczoraj, przedwczoraj? Dni łączą się, zamazują, ale marsz ten pamiętam. Cały pułk w szyku. Ogolony, czysty. Spieszeni. Żołnierze prowadzą konie. Mój pluton już bez rowerów. Idziemy od Książęcej i Placu Trzech Krzyży przez Bracką, Królewską, Plac Dąbrowskiego, Grzybowską i na Wolską. Gdzie? Mówią nam - w kierunku Błoni. Tam ma być obóz przejściowy. Idziemy bez broni. Oddana poprzedniego dnia. Mój "Vis" ukryty, zakopany. Wtedy myślałem: odnajdę po powrocie. Teraz: beznadziejność. Jakby to, co trwa, co bez początku i bez końca, obezwładniało mnie. Tonę, grzęznę w tej beznadziejności. Może to tylko głód? Dygoczę, trzęsę się z głodu. Dziś rano przyszły tu trzy kobiety z koszem dymiących kartofli. Widziałem, jak szukały wzrokiem twarzy oficerów. Podeszły do nas. Może szukały mężów, braci, ojców? Stanęły z koszami pośrodku nas. Odwracaliśmy się, żeby ukryć naszą pożądliwość. Te kartofle, nadpsute nieco, z czarnymi "okami", dymiące. Słabliśmy z pragnienia: dopaść, pożreć. Ale na zewnątrz my eleganccy, nie narzucający się. Poczęstowały. Chwyciłem parujący, parzący kartofel. Nie mogłem opanować drżenia ręki. Odwróciłem się. W obłędnym oszołomieniu odszedłem kilka kroków. Wtłoczyłem go w siebie. Nie gryzłem, wchłonąłem. Upokorzenie. Rezygnacja z własnej godności. Pierwszego dnia, kiedy deszcz zacinał ostrymi strugami, spaliśmy w jakiejś rozwalającej się stodole. Było tak ciasno, że spaliśmy stojąc. Dziś na polu. Układamy się do snu na wilgotnej ziemi. Budzę się w dreszczach. Naokoło mnie zamieszanie: Niemcy zastrzelili spekulanta. Handlował wódką. Olo potrząsa mnie za ramię: - Patrz! Pochylony usłużnie starszy oficer rozmawia z niemieckim strażnikiem. - Patrz, s...syn prosi go o żywność. Przeklinam. Dzielimy się z Olem ostatnimi papierosami. Mdło, dreszcze. Tego wieczoru deszcz nieco ustał, ale chmury ciężkie i chłód większy niż wczoraj. Przede mną ocean głów. Daleko, tam gdzie kraniec lasu, ktoś na tym polu zapalił ognisko. Białe skrzydło dymu pofrunęło. Ptak. Sygnał. I zaraz nowe ogniska. Tu i tam. Bliżej, blisko. My też: zapałki, kilka gałązek, podajemy sobie szczapy, chuchamy w ogień, podtrzymujemy. Dymy. Nisko, nisko smugi dymów. Drzewo wilgotne, ale ogień chwyta. Wtedy entuzjazm. Usadawiamy się wokoło ogniska. Dołączają inni. Krąg. Patrzę przed siebie, oglądam się: ogniska, dymy. Wtedy gdzieś od tamtych, blisko granicy lasu, od tych, którzy pewnie pierwsi zapalili ognisko - bo jeśli wychylić się, widać języki ognia w dymie - niesiony ciszą pola, dymami ognisk, pod obwisłym ciężko niebem - chór. Podnoszę się i prostuję, i widzę, jak całe rozległe pole zaczyna falować prostującymi się i podnoszącymi ludźmi. A teraz stoją wszyscy, stutysięczny tłum, i głos mój jest ich głosem. Śpiewamy potężnym, groźnym chórem, niskim, rozlewającym się szeroko nie tak, jak rozlewa się woda, ale jak rozpływa się gorąca miedź albo ciemna lawa wulkanu wrzącym, ciężkim, nieśpiesznym strumieniem, przejmującym żarem, stapiającym nas, stuĂtysięczny tłum, w jeden krzyk rozpaczy: 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Do krwi ostatniej kropli z żył@ bronić będziemy ducha,@ aż się rozpadnie w proch i pył@ krzyżacka zawierucha.@ Twierdzę nam będzie każdy próg.@ Tak nam dopomóż Bóg.@ Tak nam dopomóż Bóg.@ 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Misterium połączonych głosów. Mistycyzm tej chwili, tego miejsca w czerwonym chłodzie młodego października obala granice rzeczy widzialĂnych, spraw ogarniętych rozumem. Na tej wstędze płynnej miedzi pod bezbarwnym pułapem nieba, związani tajemnicą ognia i dymu, słowa i dźwięku, po raz ostatni stoimy razem. Odtąd już droga samotna. Zbroje nasze i sztandary ukryte. Szarże nasze zapomniane. Wodze naszych koni w rękach nieprzyjaciela. Niemiecka kula przeszyła gardło trębacza i nikt już nie zagra apelu poległych. Czuję jednak, że ci, którzy są tu ze mną przy ogniskach na polu pod warszawskim Błoniem, związani zostali tajemnicą zwyciężonych. I wiem także, że wszystkie obrazy - wszystkie okna otwierające się we mnie - są prawdą. Stały się. Wiem także, że wrócę tu po mój amulet, po zakopany rewolwer. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Rozdział IV Gdy wolność opuszcza należne jej miejsce... 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Szaleje bitwa. Alarmy na trwogę częste i głośne,@ a ona to naprzód bieży, to znów w odwrocie.@ Triumf najeźdźcy być może pozorny.@ A jednak więzienie i szubienica, kołnierz żelazny@ kajdany, łańcuchy i ołowiany pocisk spełniają swoją powinność.@ Bohaterowie znani i bezimienni przechodzą do innych sfer.@ Przywódcy i pisarze na wygnaniu@ bezsilni w odległych krajach.@ Sprawa ucichła, gardła najmocniejszych@ zachłystują się własną krwią.@ Młodzi spotykając się@ opuszczają ku ziemi powieki.@ Pomimo to wolność pozostała,@ nie ujarzmił wszystkiego najeźdźca.@ Bo gdy wolność opuszcza@ należne jej miejsce@ nie pierwsza odchodzi, ani nie następna, ani nie trzecia.@ Czeka, aby odeszli wszyscy, dopiero wtedy - ostatnia.@ 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 (Z Walta Whitmana "To a Foil'd European Revolutionaire" ("Dla zwyciężonego europejskiego rewolucjonisty"), 1871) 1 Październikowy deszcz. Drobny, mżący od kilku dni. Miasto schylone pod niskimi chmurami. Kikuty kamienic. Zwaliska gruzów i cegieł. Puste, wypalone oczodoły domów. Gorzki, gryzący odór spalenizny, a z trzewi gruzów i gliny ten mdławosłodki zapach nie wydobytych, pogrzebanych pod zwalonym murem. Zryte, poszczerbione chodniki. Błoto. Żółte, tłuste kałuże w pobombowych lejach. Poranek i zmierzch jednaki. I cisza przerażająca. Tylko dzwony. Z Krakowskiego Przedmieścia od Kapucynów i dzwony od Wizytek z kościoła na Narutowicza. W kraciastych chustach na głowach, na ramionach, w chusteczkach związanych pod brodą, pod rozpiętymi parasolami - kobiety. Szybkim, uważnym krokiem suną pod murem, to przeskakują kałuże, obchodzą zwaliska gruzów, idą, gdzie bezpieczniej, środkiem jezdni, na ranną mszę niedzielną do kościołów. A teraz już słychać dzwony Katedry, i przez chwilę biją wszystkie razem. Znów cisza, tylko chlupanie błota pod stopami przechodniów. Czasem mężczyzna w czapce nasuniętej nisko na czoło. Przystaje, rozgląda się. Rusza przed siebie pochylony, czujny. A oni już naokoło stołu. Ciasno przy sobie w tym pokoju, gdzie z wolna dojrzewający dzień sączy się przez jedyne nie zabite dyktą okno. Twarze ich więc też w cieniu. I niech tak pozostaną, gdyż nie jest ważne kim są, wystarczy, że są obywatelami tego miasta i że odtąd nazwiska ich zakryją pseudonimy. Siedząca przy oknie kobieta pali papierosa. Patrzy jednocześnie na ulicę. Obserwuje poruszenia tamtej, okutanej w chustkę, która przechadza się po przeciwległej stronie, a czasem wchodzi do bramy albo znika za górą gruzu i znów pojawia się, spaceruje pod murem i aż do latarni ulicznej, ślepej teraz i okaleczałej. Wieczorem, kiedy miasto zamiera po godzinie policyjnej, latarnia milczy. Tylko świece i lampki naftowe za oknami dalekie, jak błędne ogniki. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Idąc tu Stefan Kulczyba wybrał drogę okrężną. Chciał przyjrzeć się miastu, raz jeszcze ocenić ogrom zniszczenia. Wydawało się, nie dowierzał, jakby na pełną realizację zdarzeń nie był gotowy. Buntował się, albo popadał w chwilową depresję. Wtedy szalała w nim rozpacz: wszystko zmarnowane! Wstał teraz spoglądając na ludzi, którzy przyszli odpowiadając na jego wezwanie. Szli z pełnym zaufaniem do niego, jego historii w tym mieście, w Legionach, w Pps. Byli to ludzie, którzy go wybierali, głosowali na niego, zawierzali mu swoje bezpieczeństwo i bezpieczeństwo swoich rodzin. Był jednym z nich, a jednocześnie był sobą, osobno. Z Sochą spotkał się Stefan na początku października w Lublinie. Zajechał do niego wprost z Warszawy. Miał zaufanie, znali się przecież jeszcze z czasów Pow, kiedy Socha był instruktorem obwodu Sieradz, potem dowódcą lotnych oddziałów bojowych. Był o całe niemal pokolenie młodszy od Stefana. Energiczny, wojną nie zmęczony, przeciwnie, jakby cała tragedia zakończona klęską wyzwoliła w nim energię, która go ponosiła, jakby teraz dopiero walka zaczynała się naprawdę. - Słuchajcie, kapitanie - mówił gorąco. - Liczymy tu na waszą jak największą pomoc. Znacie ludzi, znacie teren. Tworzy się ogólnokrajowa organizacja niepodległościowa. Zostałem wyznaczony na organizatora okręgu lubelskiego. Wtedy Stefan spytał jeszcze, kto stoi na czele organizacji, a kiedy dowiedział się, że Torwid, skinął głową aprobująco. Powiedział, że przystąpi, że już zaczyna organizować siatkę. Sam Torwid zjawił się dopiero dzisiaj, w przejeździe z Warszawy do Krakowa. Siedział teraz przy nim. W cywilnym ubraniu zachował jednak całą swoją wojskową sprężystość. I on także, zamiast postarzeć się, odmłodniał. Patrząc na niego Stefan myślał jednocześnie: o dziesięć lat młodszy ode mnie. I przez mgnienie pomyślał także: czy podołam? Ale natychmiast odrzucił tę wątpliwość. Już sam nastrój konspiracji, obecność dawnych kolegów, ich niezachwiana pewność, że to, co robią, jest słuszne, osiągalne, realistyczne, zaczynały go podniecać. Znów jest młody. Stopy jego natrafiają na ślady sprzed lat. Są to ślady chłopca zdążającego na swoje pierwsze konspiracyjne zebranie. Ślady, które nie zarosły trawą ani nie zgubiły się pod betonem chodnika. Dokąd jednak prowadzą? I czy szybkość kroków mężczyzny, który przeżył więcej niż suma jego lat, dorówna lekkiej sprężystości ruchów chłopca? Torwid przyglądał się zebranym, a kiedy Stefan przedstawiał każdego z nich dodając jednocześnie pseudonim, oczy Torwida, siwe, głęboko osadzone, ostrym, skoncentrowanym spojrzeniem starały się przeniknąć ukryte w cieniu twarze. Jego sucha, pociągła twarz rozjaśniała się za każdym razem życzliwo-zapraszającym uśmiechem. Skłaniał głowę dzięĂkując. Ze Stefanem znali się jeszcze z Krakowa, z Pierwszej Brygady. Spotykali się też na dorocznych zjazdach Legionistów. Przedstawiając zebranych Torwidowi, Stefan widział przed sobą jednocześnie słup ogłoszeniowy koło teatru. Przechodził obok niego dziś rano. Rozplakatowano tam zarządzenia Ortskomendantury: "Ogłoszenie dowódcy wkraczającej armii niemieckiej: (...) Informuje się ludność polską, że wojsko niemieckie walczy tylko z armią polską, a nie z polską ludnością cywilną. Wzywa się ludność polską cywilną do zaniechania brania jakiegokolwiek udziału w walce. Osoby przekraczające powyższe zarządzenia karane będą śmiercią." Siedzący obok Stefana prezydent miasta pochylił się ku niemu, szepnął: - Wczoraj Niemcy nałożyli 300.000 złotych kontrybucji na ludność żydowską. Stefan drgnął, żachnął się, ukośnie, sponad binokli spojrzał: - Oburzające! Dlaczego? - szepnął. -Są złe wiadomości. - Później... Na tle zalewanego deszczem okna, w jego ramę ujęty profil kobiety owinięty dymem. Odwróciła się teraz do niego i zobaczył jej twarz rozpromienioną, przejętą, oświetloną tym samym młodym ogniem, co twarz Sochy i twarz Torwida, ale pomyślał tylko, że Halka, jego córka, nie powinna palić, że on nigdy nie uległ nałogowi, i że to pomimo jego próśb i nalegań przejęła od matki. A ona teraz uśmiechała się do ojca i sygnalizowała mu zmrużeniem oczu i skinieniem głowy, że wszystko w porządku, że są najzupełniej bezpieczni, a widząc jego bezradne skrzywieĂnie, to lekkie wydęcie ust, które dobrze znała, zgasiła szybkim ruchem papierosa w popielniczce i uśmiechnęła się do niego pełnią ust i oczu, raz jeszcze przekazując bezgłośnie meldunek. - Prosimy teraz - powiedział Stefan - kolegę Torwida o przedstawienie podstawowych zasad organizacji. W pokoju była cisza. Torwid przyglądał się wychylonym ku niemu twarzom raz jeszcze zatrzymując wzrok na każdym, jakby go sobie podporządkowując, i przez chwilę oczy każdego z obecnym zetknęły się z oczami Torwida, nadając temu krótkiemu związaniu wzrokiem wartość osobistą, jedyną dla dwóch spoglądających na siebie osób. Mówił spokojnie, jakby to, co miał im do zakomunikowania, powtarzał już, i pewnie pisał, wiele razy: - Stoję na czele organizacji skupiającej wszystkie wysiłki Polaków na obszarze okupacji niemieckiej i rosyjskiej nad odtworzeniem kadr wojskowych i przygotowania władz administracyjnych do opanowania Kraju w chwili załamania się Niemiec. Organizacja na wzór Pow pod nazwą "Służba Zwycięstwu Polski" (Szp) utworzona została na rozkaz generała R~ommla z polecenia Naczelnego Wodza i rządu, opuszczającego granice Polski... Do udziału w pracach organizacji wzywam cały naród polski bez różnicy przekonań... Musimy podjąć i prowadzić nieustępliwą walkę z najeźdźcą, bo... bez nas samych lub wbrew nam, wbrew naszej bierności, brakowi samodzielnego zbrojnego wysiłku nikt i nic nie może nas zbawić. Celem jest Polska, bez niej, władnej i rządnej, nasze rodziny i ich mienie, nasze miasta i majątek narodowy, życie wziętych spośród nas zakładników - są bez znaczenia. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 2 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Halina posuwa się ulicą Kapucyńską. Tu, blisko, jej dawne gimnazjum, teraz szpital rannych polskich żołnierzy. Deszcz przycichł, ale wiatry suną nisko nad ziemią. Ich szare, październikowe skrzydła podrywają drobiny gruzu i piasku z rozbitego domu po drugiej stronie ulicy. Wtedy też gorzki, gryzący odór zmokłej spalenizny - stygmaty tego miasta. Ale dla Haliny ten poranek rozwijający się w dzień - kwitnie. Do wczoraj jeszcze życie wydawało się zamknięte: powój przywiędły wieczoĂrem, ze zwisającą koroną płatków, albo motyl kończący swój czarodziejski taniec nad miedzianym splendorem nasturcji i słodkim fioletem lewkonii. Przysiadł utrudzony, ale z pragnieniem dalszego lotu. Jednak nieruchomieje, zastyga, a to, co wydawało się wieczną przygodą, już zamknięte w ramach świtu i nocy. Więc wczoraj jeszcze ta cicha rozpacz: samotny śpiew nad wszystkim, co przepadło. I czasem myśli, że może lepiej było zginąć. A teraz, jakby otwarcie nowej stronicy. Rozkwit. Wyjeżdżają z miasta, przenoszą się na "Górkę". Tam w otoczeniu, w bezpieczeństwie ludzi życzliwych, strzeżeni pierścieniem bagien i błot, a zimą gołoledzi i zasp - zaczną pracę. Przetrwają. Odjechać dalej od tego rozbitego miasta. Gangrena fundamenĂtów roztrzaskanych budynków cuchnącą ropą podpływa aż do chodników, sięga mieszkań. Wyjechać stąd? A Edward? Będę go odwiedzała, przyjadę, a jak tylko poczuje się lepiej - przeniesiemy go na wieś. Ukradkiem, w tajemnicy, bo gdyby poczuł się lepiej, wezmą go natychmiast do obozu. Halina wchodzi w bramę szkoły. Tu już smród szpitalny. Mdłości. Każde wejście do szpitala przyprawia ją o mdłości. Smród i środki dezynfekcyjne. Jest to sygnał, okrutne przypomnienie, jak dotknięcie żywego mięsa rany: Edward jest tutaj, czeka na nią. Wie przecież, mimo gorączki i bólu, że ona się zbliża, że dziś po południu jest jej dyżur. Na pewno zapytywał: czy przyszła już panna Halina? Nie, czy przyszła już siostra Halina? Edward leży na sali gimnastycznej. Łóżko jego pod oknem. Jeszcze słychać kroki ich dwojga wirujących na tej sali w mazurze. Zmieszane oddechy, lekkie szybkie pocałunki w różowym świetle bibułkowych żyrandoli. Nakłada fartuch i czepeczek. Wnoszą właśnie kocioł z zupą. Zaczyna rozlewać zupę do talerzy. Roznosić. Czy Edward zauważył ją? To nieznaczne uniesienie ramienia. Czy to znak, wołanie: przyjdź tu, tęsknię za tobą? Tylko lewe ramię, prawe zdruzgotane. Jękliwe nawoływania rannych: Siostro... siostrzyczko... Żołnierz wyciąga ręce po talerz z krupnikiem. Jego ropiejąca od kolan noga cuchnie. - Wie siostra, chcą mnie operować! Ciąć! Ale ja nie, nie chcę! Jak to żyć bez nogi? Halina uśmiecha się: a może jednak lepiej... Żołnierz krzywi się: zarośnięta rudawo szeroka twarz młodego chłopa, pogrubiałe rysy, małe niebieskie oczy zmrużone teraz ironicznie: - On tam już czeka, czeka od rana... Halina czuje na sobie wzrok Edwarda. Przechodzi dalej pomiędzy dwoma, ustawionymi pod ścianami rzędami łóżek. Podaje talerze zupy. Potrąca tańczące cienie. Usuwają się wdzięcznie miękkie i puchate, jak ćmy nocne. Znikają. Teraz już jest przy nim. Ciemne, spieczone gorączką wargi rozchylają się. Uśmiech. Ale pod grubymi łukami brwi płoną oczy głębokim, udręczającym bólem. Dłoń rannego obejmuje jej palce, przyciąga ku sobie, teraz sięga przegubu dłoni, ujmuje tam, gdzie drobno, szybko bije źródełko krwi: - Halinko... Pochyla się. Czuje odór gangreny, lepką ciepłotę nie wietrzonej pościeli. Już prawie trzy tygodnie temu został ranny odłamkiem granatu. Wtedy, gdy Niemcy zajmowali Lublin, a pułkownik von Klemm rozplakatował obwieszczenie wzywające ludność cywilną do zaniechania udziału w walce grożąc śmiercią, kiedy patrole Wehrmachtu aresztowały mężczyzn i lotne rewizje wpadały do mieszkań szukając ukrywających się żołnierzy i broni, oni tam, przebijając się w stronę Krasnobrodu, toczyli zwycięską bitwę pod Cześnikami. Wielu wtedy z lubelskiego baonu poległo. Edwarda Bisa, ranionego odłamkiem granatu, sanitariusz wyciągnął spod trupów kolegów. Wieźli go na taczance, bocznymi drogami, przez lasy, jęczącego, półprzyĂtomnego. Nie było żadnych środków pomocy. Tylko zastrzyk morfiny. Potem długa droga, jazda wózkiem pod ogniem karabinów maszynowych. I tylko: "Do szpitala, do Lublina", jakby tam ratunek. Dowieźli go półżywego z gangreną prawej ręki, przestrzelonymi płucami. Halina czuje, jak gorączka rannego drobnym strumykiem rozpalonej rtęci przelewa się w nią i wtedy patrząc na niego widzi go inaczej. Jest sierpniowe popołudnie. Pod górę wspina się jeździec. Biała głowa konia i głowa jeźdźca nierozdzielnie. Pochylenie, ruch szyi wykwitającej z rozpiętej białej koszuli, dwa palce przyłożone do furażerki. Omdlewająca fala tamtej chwili. Pamięć drżenia, szybkiego, płytkiego oddechu, a twarz i szyję i piersi ogarnia pożar: to Bis... to Bis przyjechał. Ale palce zaciśnięte na przegubie jej ręki gaszą pożar. Strach, który stara się w sobie zdławić, trwoga przed nieznanym. Pragnienie: uciekać! I rozpacz: on umrze! Pomimo rozkwitającego dnia i tego początku, który ścieli się przed nią - on umiera. Przyciąga ją bliżej do siebie. Pochyla się zażenowana, bo przecież wie, zdaje sobie sprawę, że oczy wszystkich w sali - na nich. Współczujące spojrzenia, ale także ciekawe, chciwe bólu, podniecone tą sceną żołnierza i dziewczyny. Szepcze, ale tak, że słychać go w sali, gdyż sala zamilkła, a szept jego, niski i żarliwy, wypełnia przestrzeń: - Halinko, ja cię tak kocham. Tak bym chciał, żebyś była szczęśliwa. Pochyla się niżej ku niemu, płoną policzki, głos aż ochrypły, kiedy cicho, błagalnie, a tak, aby tamci nie dosłyszeli: - Proszę cię, nie mów nic, nie mów. Uspokój się, przecież ja tu jestem. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 3 Irenę dręczy niepokój. Budzi się nad ranem, ciemno jeszcze, a sen ulatuje. Tylko świadomość, że to nie tu, nie jej miejsce. Serce uderza szybko, pragnienie, żeby jechać, wracać, ssie pod żebrami, jak głód. Aż mdło. Podnosi się, idzie do kuchni, wyszukuje skórkę chleba: przegryźć coś. Gryknia zbudzona człapie rozespana, włosy potargane. - Co Grubciu, nie możesz spać? - Nie mogę. Jakoś mi mdło. Ja chyba wrócę pieszo. Pójdziemy z Bogą, jak tylko ten deszcz ustanie. - No i gdzie będziesz leciała pieszo do Warszawy? Ty wiesz, jaki to kawał drogi? Zaczekaj, ruszą lada dzień pociągi. Nie jedz tak suchego chleba, dam ci masła. Zrobić ci herbaty? Przyjechali do Lublina w kilka dni po wkroczeniu Niemców. Już prawie cztery tygodnie temu. Henio wjechał wozem przez bramę na ulicy Narutowicza. Pierwsza euforia powitań. Gryknia, Milia, Paulina. Uściski, ucałowania, płacze. Po kilkakroć opowiadana wizyta tu Tadeusza. Gryknia cała w ogniu. Nie daje nikomu dojść do słowa. Wysuwa się na pierwszy plan, jej nos sterczy jak flaga. - To było, mówię ci, Grubciu, na kilka dni przed wejściem Niemców do Lublina. Pukanie do drzwi. Co tam pukanie, walenie! Lecę otwierać. Wpada Tadeusz. Zmęczony, w zakurzonym mundurze. Widzę go jeszcze! Myślę sobie: co ta wojna zrobiła z Tadeusza. Taki był zawsze, jak spod igły! - I co? - Irena wyciera palcami załzawione oczy. Wie dobrze co teraz nastąpi, ale pyta raz jeszcze i jeszcze, bo może prześliźnie się nowy szczegół, uchyli nowa możliwość, może jakieś niedopowiedzenie, które ona tylko zrozumie. -Dopytywał o was. Mówił, że wracał po was do Warszawy. - Dwukrotnie? Tak, mówiłaś przedtem, że dwa razy wracał. - Tak, mówił, że dwa razy. Ale, że was już nie było, że wyjechałyście jakimś autobusem. Co to za autobus? - Przecież ci już opowiadałam. No i co jeszcze mówił? - Nic. -Jak to nic? Siedział cały czas i nic? A mówiłaś, z wujem Stefanem... - A tak. Z wujem trochę się przemówili... - O co? - Mówiłam ci. Bo wuj, że tu zostaje, że to jego obowiązek, a Tadeusz, że ma rozkaz przekroczenia granicy. -To ty myślisz, Grykniu, że on przeszedł granicę? - Tak mówił, że tam jedzie, na Rumunię. - To już go chyba nie zobaczę... -Wolałabyś, żeby poszedł do niewoli? - Henio też poszedł przez granicę. - Ten Henio, ten, co was przywiózł? - Tak, tak mówił. Świt rozmazuje się za oknem, na dworze cicho jeszcze, godzina policyjna, a one dwie przy stole kuchennym pogryzają chleb, popijają herbatą. - Żeby tu była Tereska, to by mi powróżyła, to mi by powiedziała: zobaczę go jeszcze, czy nie. -Chcesz? - mówi Gryknia - to ja ci powróżę. - Ty? - Ja się jej przyglądałam, podpatrzyłam trochę. No, chcesz? Irena kiwa głową. Wszystko jedno, żeby tylko złagodzić ucisk drapieżnych szponów: w głębi, w samym najwrażliwszym rdzeniu jej samej, tam, gdzie ani obrona ręki, ani zmrużenie powieki, ani ucieczka, ani szarpanie zębami, tam to żądło kłujące niepokoju. - Powróż, Grykniu. A ona już uśmiechnięta, rozchylają się wielkie wargi i oczy błyszczą zielonawo. - Świecę tylko zapalę i drzwi zamknę, żeby Basi i Bogi nie zbudzić. Niech sobie pośpią jeszcze. Miga skrzydełko świecy, ale już dzień wstaje chociaż opornie i blednie płomyk dopuszczony do spisku. Pochylone nad rozłożonymi kartami, głowa tuż przy głowie, świętują powrót dziecinnej intymności, miniony czas topnieje i znów są razem, znów zwierzają sobie tajemnice. - Ta dama kier to ty. Widzisz, jesteś na wylocie. A dama karo przy tobie, to Boga. Wyjedziesz, Grubciu, do Warszawy prędzej, niż się spodziewasz. - Wyjadę? A Tadeusz? -Tu, król kier. Przy nim podróż, widzisz, dziesiątka trefl. - To podróż? -Tereska tak wróży. I walet kier przy nim. - To może Henio się z nim spotkał? - Może to będzie i Henio. - I co więcej? -Tadeusz myśli o tobie serdecznie, widzisz, dziewiątka kier. - A czy ja go zobaczę? Czy ja się z nim spotkam? - Nic jeszcze nie widzę. Ale najważniejsze, żyje. Bo patrz tu, nad tobą król kier i dobra karta. No, Grubciu, mówię ci, dobra karta. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Na drugi dzień po przyjeździe do Lublina Henio przyszedł się żegnać. Był już w cywilnym ubraniu, o które mu się wystarała Gryknia. Wypoczęty, ale i jakiś inny, jakby decyzja, którą ważył w sobie przez cały czas jazdy do Lublina skrystalizowała się tu, w czasie tej jednej nocy. - Przyszedłem się pożegnać - powiedział. Irena i Boga przełykały łzy. - Dokąd pan jedzie, Heniu? Henio rozejrzał się. Na podwórzu wóz już zaprzężony. Pusto. Pochylił się ku nim, szepnął: - Do wojska. - Jedź z Bogiem, Heniu - powiedziała Irena. Pocałował ją w rękę. Spojrzał na Bogę. - Żebym ja tę dziewczynkę kiedyś jeszcze zobaczył... - Gdybyś gdzieś spotkał mego męża... - Wszystko mu opowiem. Patrzyły jak nasuwa kaszkiet na głowę. Burka, którą mu wynalazła Gryknia, ciepła była ale zbyt ciasna. Wskoczył na kozioł. Zaturkotały koła. Szły za nim. Widziały jak wóz skręca na lewo w ulicę Narutowicza, pod górę, dalej i dalej... Irena budzi się na ranem, postanawia: dzisiaj! Ale dziś nie odchodzą jeszcze pociągi do Warszawy. Ludzie koczują na peronie lubelskiego dworca. Nikt nic nie wie. Kolejarze mówią: "niedługo". Trzeba się dowiadywać. Irena odchodzi zniechęcona. Wypełnia ją pragnienie powrotu. Lublin, miasto jej dzieciństwa i młodości, nie to samo. Jakby przed nią zamknięte. Gdzie zagubił się urok alei Saskiego Ogrodu? Ruiny zatarły obraz minionego. Czy to ja naprawdę chodziłam Krakowskim Przedmieściem zaprzątnięta ważnościami codziennych spraw? Czy to ja biegłam tędy z Mańcią, kiedy w piętnastym roku paliła się poczta i patrol zwiadowczy ułanów Beliny wgalopował do miasta? Siąść na tych gruzach i ryczeć z rozpaczy. Ale rozpacz za tamtym miejscem nad Wisłą. Jak scalić życie rozplatane na dwoje? - Mamo, czy nikt nie jedzie do Warszawy? Paulina wzrusza ramionami: - Nic nie wiem. Ale zaczekaj. Przecież się tak nie śpiesz. Jedz, nabieraj sił. Pójdą pociągi, pojedziesz. Ludzie mówią, tam kamień na kamieniu nie został. Głód. Leżą trupy nie pogrzebane. Zginiesz tam! Tu się wam miejsce wyszykuje. Przetrzymacie wojnę, przetrwacie najgorsze, Tadeusz tu cię będzie szukał. Irena kręci głową, postukuje obcasem w podłogę: - Nie, nie... Ja muszę wracać. Ścierniskami, łożyskami rzek, przez wypalone lasy, zrujnowane miasta, przez osierocone wsie, gdzie tylko kikuty kominów, gnany wiatrem pod niską październikową chmurą, szeptany mżeniem deszczu, idzie przez kraj żałosny śpiew: zew powrotu. Skończył się czas ucieczki przed siebie, czas taborów sunących ciemnym szlakiem wśród pochodni płonących chat, czas żołnierzy-maruderów, bombardowanych szos, ludzi oszalałych straĂchem, gnanych w niewiadome. Zaczyna się czas inny. Dla wielu jest to czas powrotu. Irena słyszy ten zew. Stąd łzy przedranne. Stąd nagłe ściśnięcie gardła. Nie mogę jeść! Wtedy zatroskane spojrzenie Emilki: dlaczego nie jesz? Co się stało? Jedyne, co pomaga, to akcja. Trzeba coś robić, organizować. Marysię, małą znajdę, zaprowadziła do biura Czerwonego Krzyża. Już się tam ktoś o nią z rodziny dopytywał. Już jej szukali. Próbowała pytać o Tadeusza, ale nikt o losie tych, co być może przeszli granicę, nie wiedział. Zaraz po odjeździe Henia, do Pauliny przybiegł Jan Bednarczyk Ădozorca. Siedzieli w dużym pokoju przy lampie. W piecu nawet paliło się tego wieczora, bo robiło się gwałtownie zimno, a nad ranem na polach był szron. - Przyszedłem z taką wieścią - powiedział. - Bo trzeba by co robić. Zagłodzą ich tam. - Niech Jan siada - powiedziała Paulina. Emilka i Gryknia wyciągnęły szyje. Irena przybiegła z kuchni i zaraz: Że co, co się stało? Basia i Boga podeszły bliżej do stołu. Jan siadł na podsuniętym krześle. Czapkę położył na rozsuniętych kolanach, kurtkę rozpiął, ale tylko pod szyją. Rzucił okiem na piec. - Grzeje. - To co, Janie? - Gryknia uśmiechnęła się. Uśmiech jej przymilny, ciepły, sama łagodność. A ciekawość ją pali, żeby Jan tylko wszystko powiedział. - Szedłem tak dziś w stronę Kalinówki. Ot tak, uszedłem z 5 kilometrów tam, gdzie fabryka samolotów, te hangary... -To ta fabryka Plage i Laśkiewicza - powiedziała Basia. -No ta. To oni, Niemcy, tam naszych żołnierzy trzymają. - Co też Jan mówi! To tam ich zamknęli. Paulina wstała. Podeszła do pieca, dotknęła dłonią kafli, czy ciepłe. A widać było, nie może usiedzieć. - Ja się tak troszkę dowiadywałem. Patrzę, żołnierzy zamknęli w hangarach. Ale trochę też za tym ogrodzeniem drucianym chodzą. Jeden tylko, jak ten strażnik przeszedł dalej, to do mnie: jeść nam nie dają, po kilka dni już żeśmy nie jedli. Oficerów, powiedział, trzymają w biurze. Pytałem czy im można jeść przynieść. Powiedział: przynieście, bo nie wytrzymamy. Widziałem, ludzie tam wchodzili, nieśli ot tak, chleba trochę. Ja miałem papierosy, to mu dałem. -Nie ma co - Gryknia wydęta wargi, pokiwała głową. - Nie ma co, trzeba ich podżywić. - To zaraz - Paulina chodzi po pokoju. Siwe włosy kosmykami na policzkach, na uszach, wymykają się z węzełka na karku. - Kartofli niech tu Jan z piwnicy przyniesie. Pomidory w ogrodzie są. Mąkę mam. Zrobi się zacierki. A Janowa niech wiadra te od udoju wyszoruje. Jutro się im zaniesie zupy. - To ja pójdę z Janową - mówi Gryknia. A zanim to powiedziała, zanim zgłosiła się pierwsza jako ochotniczka już wiedziały - Gryknia pójdzie. Najsilniejsza. Najsprytniejsza. Boga rzuciła się do Grykni: - Ciociu, my z tobą. Basia i ja z tobą. Pomożemy. Wtedy Paulina: - Poczekajcie. Ja już wam powiem, co będziecie robić. Zaczekajcie, nie teraz. Tych oficerów trzeba będzie powyciągać. Bo żołnierzy puszczą, a oficerów ześlą do niewoli albo Bóg wie co zrobią. -Mama ma rację - mówi Irena. - Ale jak? To lepiej, żebyśmy poszły Emilka i ja. Na Emilkę Paulina się nie godzi. Lepiej, żeby Emilka siedziała w domu. Bombardowania źle na nią wpłynęły. Znów ją myśli męczą. Obieranie kartofli, zagniatanie zacierki, woda pompowana ze studni. "Pomidorów przynieście więcej, dziewczynki. I kopru! Koper to cały smak!" "Trzeba by chociaż mlekiem zaprawić, jak nie ma słoniny." Migają szybkie palce Janowej: trzeba cienko obierać... drobno krajać... rozgotuje się, będzie zawiesista. Sucha, o nabrzmiałych fioletowo żyłach ręka Pauliny miesza zupę w potężnym saganie. Miesza, miesza, a tak, jakby ją ten ruch posuwał wstecz. Kręci się wszystko dokoła, powtarza, w te same koleiny wchodzi nowe życie. Gdzieś są kraje szczęśliwsze, życie pokoleń strumykami łączy się w spławną, szeroką rzekę. Gdzieś zasiane pola dojrzewają do swego czasu i nie zniszczy ich bitwa ani nie pochłonie ogień. Nie tu. Nie tu. Irena drobi zacierkę, umączona po łokcie. Przekrzywia głowę, przygląda się: - Mamo, dość będzie? Wystarczy? Paulina drgnęła, nie dosłyszała. Płynie jeszcze wstecz, uczepiona kłębiastej pary sagana. Irena wrzuca kluski zacierki do wody. Prysnął wrzątek, zapach gotowanego ciasta. - A co to za zupa będzie? - pyta Janowa. - Ta zupa - Irena mruży oczy i łobuzerski chochlik w tym zmrużeniu - ta zupa nazywa się "wojenniak". Zanim służba obywatelska kobiet przygotowała polową kuchnię, Gryknia i Janowa Bednarczyk "targały" przez pięć kilometrów codziennie ciepły "wojenniak" dla zamkniętych w prowizorycznym obozie polskich żołnierzy. Była to wtedy jedyna ciepła strawa jaką otrzymywali. Idą nową drogą w kierunku dworca, na południowo-zachodni kraniec miasta. Chłód październikowy, poczerwieniały klony i nitki babiego lata srebrzą się w przeźroczystym, wymytym ostatnimi deszczami powietrzu. Przechodzą mostem nad jesiennie wezbraną rzeką, bucha wilgoć nadbystrzyckich łąk, gorzka od przywiędłych traw. Skręcają na lewo, w ulicę 1-go Maja, i wtedy już lekkie podniecenie, szybszy oddech i odczucie ciężaru ukrytych pod płaszczami marynarek i spodni. Śmiały się kiedy w buduarku-sionce babki Pauliny Gryknia z Janową okręcały je w spodnie, wciskały marynarki pod płaszcze. Paulina dozorowała, dotykała palcami swój wilgotny, czerwono żyłkowany nos, gderała: - Cicho wariatki... No i z czego się śmiejecie? Z czego? W buduarku skład ubrań męskich znoszonych zewsząd, ofiarowywanych bezsłownie. A one teraz we trzy skręcają z ulicy do fabryki samolotów Plage i Laśkiewicza, gdzie obóz jeniecki. Ta wyprawa-spacer, kiedy trzymając się za ręce: Halina pośrodku, Basia najchudsza, dołeczek_chocholik w prawym policzku, Boga przejęta, ale i pełna śmiechu Ăwesołości wybuchającej bez powodu - ten spacer drogą prowadzącą dalej na Zamość, jest jeszcze, w tej chwili, gdy tak idą we trzy roześmiane, spacerem niewinnym. Dla nich - przygodą. Wyobraźnia nie sięga poza sam akt przemycenia ubrań do obozu. Myśl nie potyka się o możliwość własnego niebezpieczeństwa. Czas oczekujący na drodze prowadzącej poprzez most na Bystrzycy, przez Bronowice, Majdan Tatarski, obok Kalinówki i aż do Majdanka, nie ujawnił się jeszcze. Ale postępując tą drogą wchodzą w jego czarną głębię. Na zawsze jej chłodny uścisk. Na zawsze przypomnienie. W początku października pierwszego roku wojny spełniają to, co należy do wymagań chwili. Strategia jest prosta, a żołnierze Wehrmachtu nie są jeszcze żołnierzami Gestapo. W kuchni, gdzie pilnowani przez żołnierzy niemieckich jeńcy polscy obierają kartofle, Basia i Boga rozmawiają ze strażnikami, odwracają ich uwagę. Halina pochyla się nad jeńcem obierającym kartofle. Wręczenie kilku papierosów. Szept: przekazywanie adresu. Umówione miejsce, gdzie zrzucą ubrania. Ilu? Ilu jeszcze oficerów? Teraz zmiana: Halina rozmawia ze strażnikami. Uśmiecha się i oni - młodzi chłopcy spragnieni rozmowy - śmieją się, żartują. Basia i Boga przesuwają się w kąt kuchni, coraz bliżej drzwi. Z kuchni na dziedziniec fabryczny. Teraz wolno, spokojnie, za hangary i w tym czasie, gdy strażnik odwrócony i w drugim końcu placu, szybko zrzucają marynarki, zwijają spodnie. Odchodzą. A oglądając się widzą, że ubrania znikły. Dopiero późnym wieczorem przez bramę na ulicy Narutowicza przekradają się cienie. W buduarku wymiana ubrań: dobór większej marynarki, krótszych spodni. Gorący "wojenniak". Plany dróg rysowane niezdarnie na kawałku papieru w świetle naftowej lampki. Przekazywanie adresów. Pieniądze i chleb na drogę. Błogosławieństwa. Nagła bliskość ludzi nieznanych. Tajemnice powierzane szeptem, kiedy policzki pałają, a oczy podpływają wilgocią: - W Paryżu tworzy się polski rząd... powstają władze państwa polskiego za granicą... tworzy się polskie wojsko... Żyjemy! Uznają nas inne narody. Gryknia nigdy nie czuła w sobie tyle energii. Jeździ furką z Antonim na Kalinówkę. Przywozi pomidory i kartofle, fasolę i kapustę. Kto to przypuszczał sadząc na wiosnę, że tylu ludzi się z tego wyżywi! Jadąc, widzi już z daleka polskich rozbitków w mundurach. Wtedy Antoni wstrzymuje konia i Gryknia sepleniąc, ale przekonywająco: - Gdzie panowie? Tu nie wolno. Na rogatkach miejskich Niemcy zatrzymują i do obozu. Wracajcie! - tłumaczy, pokazuje jak wyminąć główne drogi, podaje adres na Narutowicza. A kiedy już ubrani, pożywieni "wojenniakiem" ruszają dalej, Gryknia przeprowadza ich za miasto. Wraca triumfująco. Spogląda w twarze Emilki i Grubci. - No, widzicie! 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 4 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Czekać można, ale do czasu. Oczekiwania mają swoje granice i poza nimi stają się bólem tak dławiącym, że wszystko wydaje się lepsze, niż trwanie nawet w bezpiecznym, wygodnym, ale niewiadomym. Wtedy zryw, odwaga: iść przed siebie, spotkać to, co nie nadchodzi samo. A jeśli przejdzie ta chwila ryzykanctwa za wszelką cenę, jeśli ból zduszony, utopiony w czarnych łzach nie bólem już będzie, tylko paraliżującą kurarą - wtedy rezygnacja, obezwładnienie, bierność i poddanie się. W Irenie ból jest światłem. Fosforyzujący punkcik sygnalizuje: idź, wracaj! Pulsuje uderzeniami serca i Irena mówi: mam przeczucie, mam takie przeczucie, żeby jak najprędzej tam wracać. I za tym światłem i zewem Irena dąży. A Paulina, Gryknia i Milia kapitulują. Skoro tak ją tam ciągnie - niech jedzie. Grykni karty zresztą wskazują nieodmiennie: na wylocie. - Może - proponuje Milia - jedź tam sama, a niech Boga tu zostanie. Boga potrząsa głową: za nic! Nie puści matki samej i nie zostanie w Lublinie. Zew powrotu jest w niej. Z każdym dniem coraz głośniejszy. Budzi się rano i już huczą te dzwony: "Wracaj! Wracaj". Pod koniec października ruszyły koleje. Antoni przyjechał z Kalinówki i opowiada: podstawiają wagony, już poszły pociągi do Chełma, do Dęblina, do Kraśnika. Kolejarze mówią, pójdą lada dzień do Warszawy. Ale nie wprost, tylko okrężną drogą: przez Dęblin, Radom i Częstochowę. Boga zaczyna pakować walizeczkę, drży niespokojnie: - Mamusiu, idziemy! - Czekaj wariatko! - Paulina krzywi nos i czoło, wzrusza ramionami nad niecierpliwością wnuczki. - Kuraki wam się upiecze na drogę. I sprawdzić trzeba czy już idą te pociągi. Gdzie teraz na noc polecisz? Antoni jutro pojedzie, dowie się lepiej, to wtedy. Mglisto było. Ale już słychać kroki na ulicy. O szóstej kończy się godzina policyjna. Irena podniosła się z tapczanu, a Boga, która spała z nią razem, obudziła się natychmiast. - Idziemy? - Idziemy. Od wczoraj były już gotowe: chleb, ser, jajka na twardo i pieczone kurczęta w węzełku. A jeszcze Milia szykowała butelkę z herbatą. - Weź, weź - nalegała. - Najgorsze w drodze pragnienie. Zobaczysz, jeszcze mi będziesz wdzięczna. Walizka, którą Boga taszczyła od wyjazdu z Warszawy - przetrwała. Niewiele w niej, ale wszystko ważne: ręcznik, mydło, zmiana bielizny, Ireny nocne pantofle, mały chlebak-apteczka i lekki wełniany pled. Pożegnania w domu, pożegnania w bramie, błogosławiące ręce Pauliny, kilka łez, kilka westchnień. Poszły. Pożegnania poza nimi. Skręciły na nową drogę w kierunku mostu na Bystrzycy. Przed mostem zatrzymały się. Irena odwróciła się, poprawiła węzełek z żywnością, spojrzała na miasto. Od strony Zamku różowa zapowiedź dnia rozlewała się już po niebie. - Widzisz - powiedziała - pogoda! To dobry znak! Ruszyła dziarsko, wymachując wolną lewą ręką, w prawej węzełek z prowiantem. Powietrze było ostre, chłodne i drażniło nozdrza. Na drodze nie były same. Coraz to dołączali ludzie: pojedynczy, po kilku, z węzełkami żywności i dobytku. Szli w stronę stacji. Rozjaśniało się coraz bardziej i szły teraz niemal na wprost słońca. Kilkaset metrów za mostem zobaczyły ich. Rozłożeni tyralierą. NachoĂdziły na nich wprost. Nie sposób ominąć. Okrągłe hełmy, zielononiebieskawe mundury. Karabiny przed sobą w pogotowiu, jakby zatarasowywali drogę. I tam już przed nimi małe grupki ludzi. - Legitymują - szepnęła Irena. - Widzisz, sprawdzają dokumenty. Boga zadrżała: prąd przebiegł od stóp do głowy. Spojrzała na matkę. Irena przygryzła zębami dolną wargę: ruch brwi nieco skośny, unoszący lewą brew w zdziwieniu, przechylenie głowy, ruch ramienia zdeterminowany. Boga wiedziała: to trudno, co będzie, to będzie. Trzeba iść naprzód. Już i tak ich zauważyli. Cofać się teraz? Gdzie? Zresztą gdyby zawróciły, mogliby strzelać. Ale one nawet nie pomyślały o możliwości cofnięcia się na most. - Ja mam moją szkolną legitymację tramwajową. - To chyba wystarczy. Ja mam wojskową legitymację żony oficera. Przecież wzięłam z sobą, chyba nie zgubiłam - zaczęła przerzucać torebkę. - Mam! Szły cały czas i odległość pomiędzy nimi a żołnierzami zmniejszała się. Widać wyraźnie ich twarze spod hełmów i swastyki, i spojrzenia ich oczu zatrzymujące się na nich, i widać pochylenie ludzi, których legitymują, pośpieszny, poddający się ruch, jakim podsuwają im kartki, dokumenty. Boga drży. Pulsowanie krwi w gardle. Ogarnia ją nie strach, ale uczucie wściekłości. Każdy atom ciała wibruje i palce rąk zaciskają się tym gestem, który bliski jest ruchowi zduszenia, zmiażdżenia. Zaciska zęby, spomiędzy nich głuchym szeptem: przekleństwa. Irena chwyta ją za ramię powyżej łokcia, ściska do bólu, szepcze nakazująco: - Uspokój się! Nie daj po sobie nic poznać! Uśmiechaj się, bo nas nie przepuszczą. - Nienawidzę ich - trzęsie się. Zaciska pięści - Nienawidzę ich. Ale kiedy były już o kilka kroków od nich, poczuła małe igły lodu ściskające ją wewnątrz i jak krew spływa z głowy, a nogi słabną w kolanach. Kątem oka widziała, jak matka uniosła nos do góry tym gestem dodającym sobie odwagi, ale także poruszała wargami i Boga widziała, matka się modli, więc i ona patrząc przed siebie w okrągłą twarz żołnierza pod obcym kształtem hełmu, w jego oczy niebieskie trochę rozbawione, trochę drwiące, szeptała bezgłośnie: Zdrowaś Mario... Zdrowaś Mario... -Gdzie idziesz? - przyjrzał jej się. Jego polszczyzna była twarda, dziwaczna. - Gdzie idziesz, panienka? - Do Warszawy. Roześmiał się. Zarechotał. I stojący obok niego drugi żołnierz odpowiedział mu śmiechem. - Warszawa! Warszawa kaputt! Warszawa kaputt! Boga milczała, zaciskała ręce w pięści. Irena patrzyła przed siebie. Nos uniesiony. Naokoło strzępy rozmów legitymowanych ludzi i żołnierzy. Niektórzy z legitymowanych chichoczą w odpowiedzi na śmiech strażników. - Dokumenty. Irena podaje żołnierzowi czarną legitymację ze srebrnym, wytłoczonym na niej orzełkiem. Przyjrzał się, zawołał stojącego obok kolegę. Zarechotali. Oglądnął pobieżnie szkolną legitymację Bogi. Spojrzenie na fotografie, na twarze. Podają legitymacje. Ruch ramienia trzymającego karabin oznacza: przechodzić. Szybciej! Szybciej! Linia strażników już za nimi. Ulga. Ale Irena teraz płacze. Wyciera oczy chusteczką. Boga przełyka łzy. Odwraca się: zatrzymali młodego człowieka. Tłumaczy się, pokazuje papiery, strażnicy naradzają się. - Mamo - Boga pociąga ją za rękaw płaszcza. - Patrz! - Ach Boże - szepcze Irena. - Żeby go tylko nie zatrzymali. Coraz więcej ludzi przechodzi most na Bystrzycy, coraz więcej stoi przed linią graniczną niemieckich żołnierzy. Idą, teraz słońce przed nimi. - Boga, widzisz, puścili go. Młody mężczyzna w źle dopasowanym cywilnym ubraniu mija ich teraz. Krzyżują się spojrzenia, uśmiechy. Widzą, jak wzdycha, ale z ulgą. - Już bałyśmy się o pana. - Samemu mi się robiło gorąco. Czy tam dalej jeszcze stoją? - Podobno już nie - Irena szczęśliwa teraz, wdaje się w pogawędkę, radzi. - Ale niech pan uważa. - Panie na ten pociąg do Warszawy? Irena kiwa głową. - Wszyscy na ten pociąg. Ścieżkami, na przełaj poprzez pola, płyną małe ich strumyki. Wlewają się w koryto wielkiej rzeki powrotu. Dążą ku stacji. Krok Ireny stracił już pierwszą marszową sprężystość. Zamyślona przyĂstaje, odwraca się. Znikła już dawno falista linia miasta. Na cóż więc patrzy? Cóż widzi? Przed nią, w głębi brukowanego dziedzińca Ădworzec. Budynek bez stylu. Mógłby być wszędzie. Dla Ireny jest to brama ze znanego w nieznane. Stacja kolejowa była zawsze osobno. Nie włączona w panoramę miasta. Nijaka. Ale i miasto, które widzi teraz Irena, nie to samo, z którego wymaszerowały wczesnym rankiem. Na tamtym Krakowskim Przedmieściu idą jeszcze razem pochyleni ku sobie, blisko, pod rękę. Młodość ich jest wieczna, a Tadeusz spogląda tylko w przyszłość, ustawia ją sobie na szachownicy. On tylko jest graczem. Słychać kroki defilady pułkowej na Placu Litewskim, a w małych alejkach Saskiego Ogrodu spod sztubackiej czapki zmrużone, zaczepne jej oczy. - Odpocznijmy - mówi Irena. - Chociaż troszkę. O tu, siądźmy pod tym drzewem. Bogę ogarnia rozpacz: pociąg odjedzie! - Nie! Nie teraz! Patrz, już blisko dworzec. Tam, na peronie odpoczniemy. Pomyśl, w międzyczasie może nadjechać pociąg i zobacz ile ludzi pcha się przed nami. Irena rozpina płaszcz deszczowy ofiarowany przez Milię. - Gorąco! Po co ja to wzięłam z sobą! Nie mogę wytrzymać! Duszę się! Ja to gdzieś odrzucę! - Zostaw! Daj mnie, ja poniosę! - Boga jest uparta. Nie porzuciła walizki i nie odrzuca płaszcza. Składa go, przewiesza sobie przez ramię. Irena czuje w sobie miasto, wypełnia ją, zabiera go z sobą odrzucone. Stąd ta ociężałość, ten żal wzbierający nie wypłakanymi łzami. - Wiesz - mówi - ten dworzec nigdy nie należał do miasta. Bo Zamek, tak. Zamek tworzył Lublin, uświetniał. - Aha - mówi Boga. Nie słyszy. W niej tylko niecierpliwość: wrócić jak najprędzej. Irena zbliża się do dworca, a widzi Zamek. Wystrzela w górę. Nobilituje cisnące mu się u stóp wąziutkie uliczki. Więc Irena znów tam. Przy Krakowskiej Bramie. Trójwieżyczkowy, zrośnięty z miastem ornament. Klejnocik oprawiony w codzienność. Wilgoć i cień pod sklepieniami, nieodłączne zapaszki: ślady ostre ludzi, kotów i psów. A teraz za Krakowską Bramę! Zapachy, wonie, szwargotanie, przepychanie się, targi, śmiech. Żydowskie domki i podwóreczka, podsienia, rynsztoki, sklepiki, chałaty, pejsy, peruki, bety wywieszone w oknach. Kino "Wiedza" na ulicy JezuicĂkiej. Tam najtańsze bilety, twarde ławki, tłok, i film "Śpiewający błazen". A tuż - targ na Lubartowskiej. Gwar, pokrzykiwania, chłopskie furki i suchy zapach słomy, mocna woń końskiego nawozu. Chustki kobiet, płaskie czapki chłopów. Kręci się karuzela, wirują kramy z kwiecistymi perkalami. Lśni jasnozielony, świeżo łuskany bober oczekujący w kwaterce na rozłożonym fartuchu gospodyni. Masło w liściach łopianu z łezką w odciśniętym wzorze liścianej blaszki, kwaskowatość śmietany pod skrawkiem płótna przesiąkniętego wilgocią. Ser biały w kształcie serca odwinięty ze szmatki, poddany zaczepnie ku spróbowaniu. Irena pomiędzy tymi zapachami, smakami, w tym wirowaniu kolorów, pod stopą krągłość kamienia, przyjazna swojskość ulicy, niebo zawsze nieco nabiegłe chmurami, ale jak wełnistą przędzą. Pochyla się nad kobiałką borowików: "Po czemu grzyby, pani gospodyni?" - Mamusiu! Spójrz! Popatrz, co się dzieje na peronie! Irena otrząsa się. Ostatnie łzy w kącikach oczu, wysycha w nich obraz miasta. Zamknięty już, zatrzaśnięte aksamitne wieko szkatułki i klamrą spięty album rodzinny. Nadjeżdża! Pokazują ją sobie ciżbą wyciągniętych rąk. Tłoczą się blisko, nacierają na siebie. - Nie zbliżać się do szyn! Odejść od szyn! - To kolejarze. Gwiżdżą, przekrzykują się, odsuwają nacierający tłum. Nadjeżdża lokomotywa! Wirują potężne ramiona, spoidła, sapanie, świst, proporce pary. Za lokomotywą orszak wagonów. Tłum faluje, porywa. Rozpychanie się, zapach potu, uderzenia twardych tobołów, przeciskają się kobiety z koszami. Gdzieś, skądś, przeraźliwe gdakanie kury. Krzyki. Irena i Boga trzymają się za ręce: nie zgubić się! Nie rozdzielić! Stado poderwało się. Szarańcza już obległa wagony. Wpadają w biegu, cisną się przez okna. Już wszędzie zapchane. Boga ciągnie matkę. Biegną, starają się wskoczyć na stopień wagonu. Odpychane, spychane, rezygnują. Ale nagle Boga: - Mamo, tu! Tu! Na węgiel! Z węglarki wyciągnięte ręce. To znajomy z marszruty na ulicy Zamojskiej, ten, którego tak długo legitymowali Niemcy. Irena ocenia przestrzeń pomiędzy peronem a spoidłami wagonu. Tu ma postawić nogę. Przed nią głębia, którą należy przeskoczyć. Zimny, jeżący się na skórze strach. -Podtrzymamy! - zachęca znajomy z węglarki. - Mamo, mamo, prędzej! Irena rzuca się w przód. Czuje chwytające ją ręce. Już siedzi na węglu. -A Boga? Boga! - Jestem tu! Boga wdrapuje się na węglarkę. Pomagają wyciągnięte ręce. Jest już w grupie ludzi dzielących to samo miejsce. Kobieta z wielkim koszem szczelnie okrytym płachtą przygląda się, zachęca. Znajomy z ulicy Zamojskiej już jak ktoś znany od lat. Szyje ciekawie wyciągnięte, uśmiechy, dogadywania. Zgrzyt kół. Szarpnięcie w tył. Jedziemy! Jedziemy? Jeszcze nie! Ruszamy? Zgrzyty, szarpnięcia, świst lokomotywy. Z góry, z ustalonego już miejsca, "swego miejsca", patrzą na rzucających się na peronie. Jeszcze próbują się dostać do wagonów, poszukują się, nawołują. Gwizdy kolejarzy. Wsiadać! Ruszamy! Teraz ruszamy. Jadą na górze węgla. Wóz drabiniasty wyrusza na majówkę. Rytmiczne kołysanie wagonu, stukot kół o szyny. To uspokaja. Irena oparta o ścianę węglarki politykuje. Obok niej czerstwy gospodarz mówi: - Ja jestem ze wsi, spod Warszawy. Boga przygląda mu się: skąd się tu wziął? Żołnierz z rozbitej armii, powracający do domu? Kurtka od munduru, wyprute oznaki, wojskowe długie buty, ale cywilne spodnie. Kurzy papierosa, trzyma go w zwiniętej dłoni, osłania. Zaciąga się teraz, odrzuca głowę do tyłu, widać jasny, szczecinowaty zarost szyi i policzków, spękane wargi. - Bo najwięcej to, ja pani powiem, winni są ci na górze. Oficerowie. Pouciekali, pozostawiali oddziały. I jak ten Rydz-Śmigły dowodził! Trzeba było więcej wojska od razu pchnąć na granicę, to by Niemca rozbili. A on na Kutno! - Na którą granicę? Z trzech stron na nas szli! - Irena pokazuje rękami jak szli. - O tak, stąd, stąd i stąd! A oficerowie! - Panowie oficerowie! Jak pani tyle powiem... - Niech pan zaczeka... niech pan zaczeka... Wie pan ile wśród tych oficerów gospodarskich synów? Irena zaperza się, broni wściekle oficerów, podaje nazwiska, cytuje przykłady. - Ja nie mówię, że wszyscy, nie mówię, że wszyscy... Gospodarz spod Warszawy czapkę zsunął na nos. Nie przekonany. Wyciągnął z kieszeni kawał chleba, pogryza. - A gdzie się aeroplany podziewały? Rzuciliby lotnictwo na Warszawę, to Niemiec by jej nie dostał. Jeden balon tam tylko mieli! - Co pan opowiada! - to znajomy z ulicy Zamojskiej przychodzi Irenie na odsiecz. - Myśmy mieli podołać takiej sile! Widział pan sam, jakie oni mają uzbrojenie. Żeby Francja i Anglia z nami poszły, inaczej by było! - Ulotki jeszcze rzucają na Niemców, i tyle! - kobieta z drugiego końca wagonu. Trzyma pilnie kosz, obejmuje ramieniem. Od czasu do czasu tylko zerknięcie pod szmatę. Jest? Rusza się? Wciśnięta w kąt wagonu, plecy podparte wygodnie, sukienka w czerwoną kratkę obciągnięta na kolanach, spojrzeniem spod oka Boga obserwuje. Rozpędzony, płaski grzbiet góry węglowej stał się teatrum, gdzie żyjący i duchy: realność trzepoczącej się pod płachtą koszyka kury i uskrzydlona ponad pociągiem w pióropuszach pary Nike spod Termopili. Dyskurs gorączkowy, zajadły. Irena z rozwianymi włosami w furii perorowania. Ludzie do niedawna obcy sobie, wrzuceni tu przypadkiem na węglarkę, a skoro tylko ruszył pociąg, już ich opętał ferwor politycznej zapalczywości. - Trzeba było, mówię, pchnąć wojsko na zachodnią granicę, to by się wyrzuciło Szkopa. -Oni mieli czołgi! Czołgi! Ja nie wiem gdzie pan był, co pan widział... - Dość się widziało. - ...bo ja byłem pod Zamościem... Od wybuchu granatów padła prawie połowa naszych ludzi i prawie wszystkie konie przy wozach, a oni jeszcze walili po nas karabinami maszynowymi. I czołgi. Oświetlali sobie przedpole rakietami. Wszyscy dowódcy padli. To kto miał wydawać rozkazy? Wziąłem wtedy granat, odbezpieczyłem, przyklęknąłem w rowie i walnąłem w hitlerowców. I susem przez szosę, na pole... pruli za mną, puścili rakietę... - Ja niedaleko, pod Cześnikami. Nas też rozbili... Milczenie. Spuszczają oczy, jakby zbyt wiele sobie powiedzieli. Wsłuchują się w turkotanie kół. Pociąg biegnie, coraz bliżej do celu ich wyczekiwań, z każdym obrotem kół bliżej Warszawy. Boga przymknęła oczy. Senność. Ale nie senność-ciemność, zapadanie się w głąb czarnego jeziora. Jest to senność-wyobcowanie z tego, co wokoło: tylko cienie głosów i rytm kół pociągu. Teraz wsłuchanie się w siebie: przerażające odkrycie dokonującej się wewnętrznej przemiany. Jestem sama w świecie, który stał się inny. Ojciec zapewniający bezpieczeństwo już nie tu i ścieżki wokoło niego wydeptane zasypał gruz. Co się teraz stanie? Co się teraz stanie? Co się stanie z matką i ze mną? Polska przestała istnieć. Nie! Niemożliwe! Co to właściwie jest Polska? Co przestało istnieć? Poetyczne frazy, kwieciste symbole w wierszach narodowych bardów, które z takim zapałem, z takim przejęciem deklamowała na szkolnych obchodach, dziwnie pusto brzmią w tej drodze powrotnej do nieznanego. Ich pawie ogony przyprószył pył węglowy. Zetlały. Tylko garstka popiołu. Ich kwietne metafory z rozpaczliwym krzykiem giną pod kołami pociągu. I tylko to jedno prawdziwe powraca: Warszawa kaputt... Warszawa kapust... Głos matki coraz bliższy, wyraźniejszy, rozmawia z kobietą dzierżącą kosz, w którym ruchy, pogdakiwania. Uchyliła rąbek płachty, wyjrzało przerażone oko kury, bije skrzydłami, chce się wydostać. Kobieta zaciska szmatę, zdecydowanie uklepuje: "Siedź tam!" Teraz głos Ireny: - A pani dokąd jedzie? -Ja do brata, pod Pruszków. Przyszła do nas, do Zemborzyc, wiadomość, że chory, a tam nikogo nie ma, żeby koło domu pochodził. - Aha... Bo my do Warszawy. -Mówili ludzie, ten pociąg do Warszawy nie dojedzie. - Nie? Nie dochodzi? - Tam tak w Lublinie kolejarz jeden mówił. Aby, mówił, do Pruszkowa. Irenę ogarnia panika. Co zrobić? Kogo spytać? U kogo szukać potwierdzenia albo zaprzeczenia wiadomości? Gospodarz spod Warszawy rozciągnął się, śpi, usta uchylone, pochrapuje. Pędzi pociąg, kolebie się na szynach, podrzuca. Czasem, wydaje się, wagon wyleci z szyn. Przerażenie. I znów ulga. Znajomy z ulicy Zamojskiej drzemie: głowę położył na kolanach, tylko szumna, młoda czupryna, nie widać twarzy. Ale usłyszał. Podniósł głowę, przetarł czoło wierzchem dłoni. Spojrzał na Irenę i wtedy z bliska zobaczyła jego twarz. Brwi ukośną linią biegną od nosa w dół ku skroniom, w tym ukosie oczy jakby w nieustannym uśmiechu nieco zmrużone, siwe, a jeszcze zaczerwienione od snu. Może zmęczenia? Policzki: dwa jabłka wypukłe, słowiańskie szerokie kości policzkowe. - Tak, to prawda, proszę pani, do Warszawy pociągi jeszcze nie dochodzą. Za Pruszkowem tory zerwane. To nie mówili pani przy kasie w Lublinie? Irena kręci głową: "Nie!" Ale w tej chwili myśli o twarzy uśmiechającej się do niej: przecież to prawie dziecko! Ile on może mieć lat? DziewiętnaśĂcie? Dwadzieścia? - To co my zrobimy? - Pójdziemy |per |pedes |apostolorum. - Ile to kilometrów? - Do Warszawy będzie chyba z piętnaście. - A pan ma rodzinę w Warszawie? - Mam. Rodziców. Właściwie, teraz to już nic nie wiadomo. Nie wiem czy kogoś zastanę. Takie bombardowania. Ludzie opowiadają, tam było piekło. Milknie. Nikt się nie odzywa. Nie przeczy, nie pociesza. Tylko gwizd lokomotywy, stukot kół, kołysanie wagonu. Kobieta z koszem wzdycha. Wzdychanie, jak zawodzenie. - O jo_joj. Oj Boże, Boże... Oj Boże, ta nasza biedna Warszawa... Wtedy Bogę chwyta nagły płacz. Trzęsie się, drga cała w konwulsjach, zakrywa oczy dłońmi. Nie może opanować płaczu. Jest to płacz bezgłośny, twarz, szyja, głowa drgają. I łzy. Przeciekają przez palce, spadają na sukienkę. Patrzą na nią ze spokojną wyrozumiałością. A potem już nie patrzą, tylko milcząco śledzą, jak w czarną przepaść zapada się dzień wczorajszy. Szły lasem, ścieżką wzdłuż szyn. Las rzadki, szczupłe brzózki, sosenki na piaskach porudziałe już jesiennie i tylko splendor wrzosowisk w dostojnych fioletach. Czasem zapach grzybów tak beztroski, zwykły, tak przypominający niedawność życia, jakby kataklizm nigdy nie zatrząsł tą ziemią. Między drzewami, tu i tam, porzucane strzępki mundurów, maski gazowe, papiery, czasem usypany płaski pagórek z wetkniętym tam krzyżem związanym z kawałków drzewa. Nie szły same. Obok nich, dalej lasem, albo przechodząc na drugą stronę szyn kolejowych - tacy jak i one pielgrzymi. Z plecakami, zawiniątkami, pojedynczo, po dwóch, po dwoje, troje mijali się bez pozdrowienia, które w drodze zwykłe jest pielgrzymom. Szli milcząc, z głowami pochylonymi, ciężkim, utrudzonym krokiem. Posępni. Wydawało się, jakby to postępował szeroki rozłożony, niekońĂczący się orszak pogrzebowy. Słońce zachodziło w czerwonych wstęgach i zaraz gęste, granatowe chmury zaczęty opływać niebo, a późnopaździernikowy chłód zaczął prędko podnosić się z mchów i zbutwiałych liści. Trzymając się pod ręce narzuciły na siebie wełniany pled, który Boga wyjęła z walizki. Noc przespały w rozbitym wagonie. Sterczał samotnie, zrzucony z toru. Widocznie podczas bombardowania wykoleił się, a teraz stał pochylony na nasypie. Był to dom noclegowy dla powracających do Warszawy. Wagon wygodny, przedział drugiej klasy, a przy zamkniętych drzwiach było w nim cieplej, niż w lesie. Zanim jeszcze zdecydowały się na nocleg w wagonie - bo ciemność i godzina policyjna, a Irena już ustawała, bolały ją nogi - przyłączyło się do nich dwóch młodych chłopców. Byli to bracia, bliźniacy. Nie odzywali się wiele, odpowiadając tylko zdawkowo na pytania Ireny, ale za to ponuro, zapalczywie i półsłówkami kłócili się z sobą. Od czasu do czasu przystawali i kuksając jeden drugiego wpadali w walkę na pięści. - Chłopcy - starała się ich pogodzić Irena. - Takie nieszczęście w kraju i jeszcze się bijecie. O co wam chodzi? Tłumaczyli niezręcznie, ale tłumacząc znów zaczynali sobie skakać do oczu, jeden drugiego uderzać pięścią w bok i parskać na siebie półsłówkami. W rezultacie rozstali się. Jeden z nich zanocował w wagonie. Usiadł naprzeciwko Ireny i Bogi. Owinął się prochowcem, a na twarzy nałożył maskę gazową. Powiedział, tak mu cieplej. Ruszyły o świcie. Na trawie błyszczał szron. Dzień budził się szary, wilgotny. Powrót do domu. Powrót do miejsca, które stworzyło dom. A może pozostało tylko miejsce, które domem już nie jest? Im bliżej, tym bardziej ta niepewność dręczy. A jeśli nie ma już domu, co wtedy? Irena posuwa obrzmiałe nogi w domowych pantoflach. Ustaje, wzdycha, ale rusza dalej. Marsz ten jednak, jak po kładce nad przepaścią. Spojrzenie utkwione w przeciwległy brzeg. Tam jeden punkt, który dla niej istnieje. Dom. Mieszkanie. Wszystko, co nie jest celem wędrówki, odrzuca. Przestało być ważne. Jedno tylko przyzywa: nienaruszalność gniazda. Gdzież więc jej zespolenie się z tłumem, wspólne śpiewy, marsze, ta euforia, która ją zawsze ogarnia, gdy czuje się częścią gromady, grupy, narodu? A przecież idą ulicą Grochowską: rozpaczliwie rozdarte kamienice, pozrywane chodniki, jezdnia ziejąca lejami po bombach. Tu przetoczyła się walka. Ale jeszcze gorący jej oddech, jeszcze dyszy, nie wygasły jęki konających i krzyki rannych, strach jeszcze pełza nisko i ociera się o stopy przechodniów. Powietrze chropowate od gruzu, kwaśne od dymu. A obok, wobec patosu rozdarcia, dramatu nie ucichłych krzyków, rzężeń, jęków, na placykach już się zawiązał mały, nędzny handelek. Śmieszne ludzkie pokraki przykurczone, okutane, z koszami, węzełkami, targujące chciwie, zajadle. Nowe życie przyduszone, skryte, a jednak pazerne, bezwzględne wykluwa się z kokonu przechowanego w piwnicznych schronach. Idą rejestrując to, co wokoło nich, ale z kamienną obojętnością, jakby to nie rzeczywistość, tylko obraz-sen, a prawdziwy jest tylko cel ich wędrówki. Na wprost nich idzie kobieta. W jesionce, z chustką zawiązaną pod brodą. W torbie przewieszonej przez ramię dźwiga skarby zakryte gałganami. Boga zatrzymuje ją. -Proszę pani, a jak Saska Kępa? Głos kobiety jest niski, chropawy: - O... tam to były walki... - Ale domy, czy domy na Francuskiej...? - Czy ja wiem? Niektóre stoją, niektóre poburzone. Paliło się tam. Widzieliśmy stąd. Spogląda na nogi Ireny. - Z daleka? -Z Lublina. Wracamy do domu. - Może się uratował. Idą. Boga ujęła matkę pod rękę. Idą na przełaj łąkami. Milczą. Tylko chciwe wpatrzenie się przed siebie. I nagle, z daleka, poprzez szarość drobnej mgiełki deszczu - przęsła mostu. Most! Most! Zarysy kamienic na Rondzie Waszyngtona. Teraz most biegnie ku nim, biegną w ich stronę kamienice. Irena słabnie. - Nie mogę iść dalej. - Ale musisz! Patrz, już blisko! Widzisz, Park Paderewskiego, widzisz, ta budka gazetowa przy przystanku! Boga stara się opanować niecierpliwość. Myśli: to nerwowe, histeria. Matka zupełnie się rozkleja. Straciła swoją energię. Teraz ja będę musiała ją prowadzić, ja będę musiała zająć się wszystkim. Czym? Co zrobię? Krok za krokiem, coraz wolniej. Irena pociąga nogami. Każdy ruch to osobny, przerastający jej siły wyczyn. Stopy z ołowiu bolą, ciążą. Jeszcze nie widać domu. Dopiero za ulicą Obrońców. Irena posuwa się z przymkniętymi oczami. Boga rozgląda się: domy po obu stronach ulicy Francuskiej nadszarpnięte, okna pozabijane dyktą. Ale tylko niektóre. Zieją wypalone czeluście górnych pięter. Nie zasypane jeszcze doły przeciwlotnicze. Leje po szrapnelach. Mogiłki na chodnikach. Kobieta mija je pośpiesznie, bez słowa. Tylko ciekawe, penetrujące spojrzenie. Odwraca się. Muszą wyglądać okropnie: brudne, w pomiętym ubraniu, wymęczone. Mglisto. Drobniutki deszcz przechodzi w zimną, kroplistą zawieję. Boga wzdryga się. Nagłe uderzenie wiatru od Wisły rzuca w twarz kurzem i gruzem. -Mamo, ja wybiegnę kawałeczek, zobaczę! - Wybiegnij. Wyrwała się, pobiegła środkiem jezdni. Przez łzy, wiatr, deszcz zobaczyła dom. Stał. Nienaruszony. Przyskoczyła do matki. Nie mogła mówić. Pokazywała ręką, kiwała głową. Irena ruszyła nagle. Potknęła się. Zwolniła, usta wykrzywione w podkówkę. Dziecinnie. Przeszły przez furtkę do ogródka. Drzwi do mieszkania otwarte. W drzwiach stała Pela. - No, coś takiego... W ciemnych oczach pod krzaczastymi brwiami niedowierzanie, ale zaraz uśmiech. Górna warga z ciemnym wąsikiem unosi się. - Jakbym wiedziała! No! Akurat myślę sobie, przyjadą, albo co, i z tej mąki, co jeszcze było trochę, upiekłam bułkę. Obejmowania, uściski, płacze. Mówią we trzy naraz. Dopytywania, śmiechy i znów płacz. - Zrzucać teraz z siebie wszystko! - komenderuje Pela. - Wody nagrzeję. I myć się. Boga biegnie do szafy bibliotecznej. Nic nie ruszone, wszystko na miejscu. Otwiera szafę z ubraniami. Wiszą płaszcze i sukienki. Obok mundur ojca. W przedpokoju jego czapka oficerska. -Pan kapitan tu wracał. Pytał się. Szukał. Zmartwiony taki. - I co, Pelu, co mówił? -Że pojedzie do Lublina. Nie spotkaliście się? - Nie. Irena siedzi przy stole. Pije gorącą herbatę. Wyciąga obolałe nogi i to wydaje się teraz najważniejsze: ta ulga rozprostowania palców, oparcia pleców o poręcz krzesła. -I nie wiadomo gdzie się pan kapitan podziewa? - Nic nie wiem, Pelu. Boga przygląda się matce: nie płacze? Irena patrzy przed siebie. Twarz jakby zaostrzyła się, nabrała innego wyrazu. Spochmurniała. Pogłębiająca się zmarszczka pionowa między brwiami, to znak zamyślenia. I usta już nie drgają dziecinnie. Czyżby postawienie stopy na dawnych śladach uspokoiło ją i przywróciło równowagę? Czyż więc dom, to miejsce, gdzie z uporem powracają cienie, gdzie nie zamilkły głosy, a odciski palców fosforyzują na meblach i ścianach, był bazą potrzebną jej do startu? A może zgubiona w tej wędrówce tu dopiero odnalazła siebie? - Dziś odpoczniemy. Jutro zaraz zacznę się rozglądać, orientować. Trzeba będzie koksu na zimę. Muszę dostać jakąś pracę. -A ja? Ja przecież też mogę pójść do pracy. - Ty? Nie! Ty musisz się dalej uczyć. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 5 Czerwona nić towarowych wagonów. Transport wojskowy na zachód. Wlecze się, przystaje. Dłużyzny oczekiwań na reperację zerwanych torów. Dzień i noc zrównane. I oni stłoczeni, zmieszani, zrównani. Resztki dwóch pułków kawalerii: 17. pułku strzelców konnych i 15. pułku ułanów. Wtulają się w ciepło długich swoich płaszczy. Podchorążowie: Pacyński, Nowakowski, Bask, Raczkowski blisko siebie. Co dzień starają się golić, przemyć twarz, ratują resztki samych siebie. Dotyk gładkiego policzka uprzytamnia: żyję, osobny, nie zmieszany z ciżbą naokoło mnie. Oficerów poznaje się po ogolonych twarzach. Żołnierze pierwsi poddają się: precz ze wszystkim, co przypomina rutynę, musztrę, dyscyplinę. Nie ma już obowiązków, nie ma szarż. Nikt nie wydaje ani nie słucha rozkazów. Dreszcz tylko, prostowanie się kiedy w otwartych drzwiach wagonu hełm ze swastyką, zielononiebieski mundur, płaszcz opięty pasem, podczas gdy oni bez pasów. Karabin. A oni bezbronni. Oni - zarośnięci, brudni, cuchną kwaśno zagęszczonym oddechem. W wagonie smród nie mytych ciał. Mdławy odór moczu. Przesuwają pomiędzy sobą butelkę. Najbliższy drzwi wylewa. Pragnienie. Ssące, mdlące uczucie głodu. Zmęczenie. Upokorzenie, abnegacja. Olo i Staś szepczą. Czasem spoglądają tylko na siebie, odczytują wymowę oczu. Najgorsza bliskość obrośniętych twarzy, zębów żółtawych, zaropiałych oczu. Bliskość intymna, ubliżająca, degradująca, tłoczenie się nóg, pleców, pośladków. Blisko Kutna pociąg zwalnia. Nagły zryw. Pokazują sobie palcami. Tam! Maleńki sklepik spożywczy. Ale jaką łapczywość rozpętał! Jakie żądze, namiętności wyzwolił ten widok przydrożnego sklepiku wiejskiego! Uczepione drogi gniazdko - wiejska spółdzielnia, niepozorna, z jednym oknem wystawowym. A oni wypadli. Po głowach sobie. Depcząc, kopiąc Ărunęli. Walą się łokciami, tyłkami, torują drogę pięściami. Fala przewala się i hurmem na sklepik. Rozwalili, rozgrabili i z łupem do pociągu. Olo i Staś nieruchomi, oparci o ścianę wagonu. Wtedy Olo: - Nic ich nie zatrzyma. Nie ma już siły rozkazu. To już nie żołnierze, to jeńcy. Staś przełyka gorzko ślinę, stara się odwrócić. Przy nim, w niego się wpychająca twarz żołnierza obrośnięta, zasmarkana, dzika. Je. Żre, pożera, rozdziera chleb i razem z resztkami pokruszonych precli wpycha sobie do gardła. Opanowany jedyną żądzą: najeść się, nasycić. Gdzież więc tamci z wypadów na bagnety, ci całujący zdawaną nieprzyjacielowi broń, wstrząsani łkaniem, ci, których chór na polu pod warszawskim Błoniem zespalał, wiązał tajemnicą? Czy to ci sami ludzie? - Nie możemy osądzać wszystkich postępowaniem grupy - mówi Staś. - Zawsze znajdą się tacy, jak... - Ja wiem. Gdyby istniała jeszcze karność, autorytet dyscypliny, nie doszłoby do tego. Staś stara się tłumaczyć rozprzężenie się żołnierzy. - Przecież nie wszyscy. Ja nie widziałem tam naszych strzelców. Odsuwa się jednak, zasmarkana pucołowata twarz żołnierza naciera. Wstręt. Mdłości. Obiema dłońmi zakrywa oczy. Pociąg zaczyna toczyć się szybciej. To uspokaja, usypia. Przywieźli ich do cytadeli poznańskiej. Rozległa, o grubych murach krzyżacka forteca na północy miasta, w dzielnicy Winiary. Ponuro. Bezsens wszystkiego. Trwoga: co się stanie? Wiatr przewala się po wielkim dziedzińcu, szarpie połami płaszczy. Złowieszczy chłód. Na drzewach ostatnie rozpaczliwe liście. W okrągłych narożnych basztach straż niemiecka. Napór tłoczących się ciał. Obca poganiająca komenda: - Ruck-zuck, ruck-zuck, aber schneller! Wpędzili ich do ciemnawego, wilgotnego pomieszczenia. Słoma, resztki zapachów końskiego nawozu. Usiadł pod ścianą, oparł się. Podniósł kołnierz płaszcza. Dreszcze. Od stóp aż do karku. Mam gorączkę. Jestem chory. Powieki opadają. Senność. Budzenie się i trudność rozpoznania: gdzie jestem? Głos Ola Raczkowskiego: - Staszek, ten Niemiec mówi po polsku. Zgodził się przenieść wiadomość do rodziny. Pisz adres, na tej kartce. On zaniesie. Dałem mu... Co ty? Trzęsiesz się? - Mam gorączkę. Daj, napiszę. Który to? Ten? Co powiedział? Zaniesie? - Tak powiedział: Ja gut. -Spytałem go: aber bist du Deutscher oder Pole?»* Czy jesteś Niemcem, czy Polakiem? - I co? - Mówi, Deutscher, ale ze Śląska, żal mu nas tu. 6 Już trzeci tydzień leżę w łóżku. Otwieram oczy i przez długą chwilę zastanawiam się: sen? Biblioteka myśliwska stryja Ludwika i szmer głosów rodziców za ścianą, więc to prawda. Błogość wyciągnięcia się we własnym łóżku. Mam zapalenie nerek, to po spaniu w polu. Leczy mnie wujek Zygmunt, jego serdeczna twarz pochylona nade mną. Nasz posłaniec Ślązak zaniósł kartki z wiadomością do domu. Zaraz na drugi dzień matka przyjechała po mnie dorożką. Dźwignąłem się natychmiast. Euforia powitania. Zauważy wstążeczkę Krzyża Walecznych w klapie płaszcza? Zauważyła. Oczami zaczerwienionymi (od płaczu? ze wzruszeĂnia?) oceniała ważność odznaki. - Dumna jestem z ciebie. A jednak mimo uśmiechu kąciki ust ściągnięte ku dołowi. Goryczą? Żalem? Martwi się. A ojciec? Dlaczego ojciec nie przyjechał? - A jak tatuś? - Tatuś trochę chory, Staśku. Myślę o triumfalnym przekroczeniu progu domu. Ale cisza. Ojciec nie wyszedł na spotkanie. Niepokój, ale i rozczarowanie. Jak to, nie wita mnie? Nie wychodzi naprzeciw? - Tatuś w swoim gabinecie, na tapczanie. Wpadam do gabinetu. Ojciec unosi się na poduszkach, siada. Rzucam się do niego, przyklękam przed tapczanem. Ojciec płacze. - Mój chłopcze... Dotyka moich policzków, ujmuje palcami pod brodę tak, jakby nie widział, a wyczuwał tylko. Oczy ma w sinych cieniach, zapadłe. Widzę tę zmianę, a jednak nie rejestruję jej, gdyż twarz Ojca, ta przede mną na tle poduszki, z wychudzoną szyją i siwym, szczecinowatym zarostem, ta twarz łączy się, zespala, ginie pod naporem twarzy innych, utrwalonych w dzieciństwie, nie pasuje do wysublimowanej we mnie twarzy Ojca, którego zapamiętałem, chciałbym zobaczyć, pragnąłem wracając do domu odnaleźć. Człowiek leżący na tapczanie, który jest także moim ojcem, nie jest jednak tym Ojcem, którego obraz pozostał we mnie. Tamten czekałby na mnie w otwartych drzwiach mieszkania. Zauważyłby natychmiast w klapie płaszcza wstążeczkę Krzyża Walecznych. Prowadziłby mnie pod rękę do stołu, gdzie przygotowane na mój przyjazd kryształowe kieliszki i ostatnia (słyszysz, Staśku, ostatnia, jaką można było dostać!) butelka wina. Specjalnie na twój powrót. A może ojciec płacze, gdyż widząc mnie myśli o Marku i Hali? Może wolałby, aby to był Marek? Albo Hala? Tak, na pewno wolałby zobaczyć Halkę najukochańszą, jedyną córkę. Ojciec płacze. Więc jakby zmalał, osłabł. A ja, osłabły, chory, czekałem, że on będzie silniejszy ode mnie. Czuję gwałtowny atak dreszczy. Trudno mi opanować drżenie. Wtedy ojciec: - Staśku, masz gorączkę! Jesteś chory! Natychmiast do łóżka. I trzeba posłać po Zygmunta! Już podniósł się, już w szlafroku. Ujmuje moją rękę, przykłada dłoń do czoła. - Chłopak jest chory. Ojciec nie płacze. Przestał być słabym. A ja cofam się w mojej dojrzałości, biegnę wstecz, jestem znów małym chłopcem. I to jest właśnie ten stan, do którego tęskniłem. To, czego naprawdę chciałem. Jaka ulga. Odprężenie. Trzęsę się w dreszczach, szczękam zębami. Jestem w swoim łóżeczku, chory na dyfteryt. Najmłodszy. Wszyscy wokoło mnie. A ja, malutki, patrzę na nich zatroskanych. Pomagają mi zdjąć płaszcz buty. - Boże, jaki ten chłopiec chory! - to matka. Biegnie teraz ze szklanką gorącej herbaty. Piję małymi łykami. Posłusznie. Jestem chłopczykiem chorym na dyfteryt i jestem jednocześnie żołnierzem powracającym z wojny. Przyglądam się sobie w tej podwójnej roli. - Te buty, tatusiu, te buty, które przywiozłeś do Biedruska. Co to był za wspaniały pomysł, wyłożone pęcherzem, świetne buty... - Moje dziecko, moje dziecko... to odznaczenie. Ach, musisz mi opowiedzieć za co, jak to było... Od tego czasu gorączka. Leżę, chociaż raz na tydzień muszę się podnosić. Trzeba meldować się w Komendzie Miasta. Co dzień jednak czuję się silniejszy. Wysoka gorączka przeszła w stan podgorączkowy. Już opuściło mnie śmiertelne zmęczenie, to, którego nie można odespać, wyleżeć, bierność paraliżująca, zobojętnienie na jutro. I wygrałem batalię z wszami. Opanowały mnie, całe ciało. Codzienne szorowanie, nacieranie naftą, octem sabadylowym. Czułem wstręt do samego siebie. Przeszło. Pewnego dnia, kiedy meldowałem się w Komendzie, spotkałem Ola Raczkowskiego. Poszliśmy na spacer. Poznań nie ten sam: gruzy, popalone domy, zabite dyktą okna. Ale cukiernia Dobskiego funkcjonuje. Jemy ciastka. Rozmawiamy. Co będzie? Co się stanie? Podobno wysiedlają ludzi? Podobno mają wyrzucać do obozów. Nikt nic nie wie na pewno. Olo chce uciekać. Ja też. Jak tylko wyzdrowieję, skończy się ten stan podgorączkowy. Szaleje we mnie ogień: coś robić, gdzieś jechać. Wspominamy Iwanickiego. Pamiętamy, co mówił. Idziemy jeszcze z Olem na Plac Opery. Podchodzę do willi, gdzie mieszkała Inka. Olo uśmiecha się, kiedy próbuję pukać do drzwi. - Daj spokój, Staszek. Na wojnie lepiej być wolnym. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 7 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Siedzieli przy kolacji. Ciemno było, dawno po godzinie policyjnej. Milczeli. Wsłuchiwali się w ciszę ulicy. I nagle ten szum, zbliżający się, rosnący. Zastygli w grozie. Przejdzie? Zatrzyma się? - Staśku, to po nas. Zatrzymali się. - Matka chwyciła ich obu za ręce: ojca i Stasia. Drżała. - O Boże, o Boże... - Spokojnie, mamusiu. - Dziecko, ty nie znasz Niemców! Niech cię Bóg od nich chroni, niech cię zachowa. Ciężki stukot podkutych butów. Idą. Tu idą. Już są na schodach. Dzwonek. Weszli. Było ich trzech w zielonych mundurach niemieckiej policji. - Ubierać się! Zabierać tylko to, co można unieść samemu. Na dół! Do autobusu. Dygoczące ręce matki, drżące ręce ojca. Wyjmują z szafy płaszcze zimowe, koce. A album? A fotografie? Chociażby fotografie dzieci! - Schneller! Schneller! Na schodach widzą, jak Niemcy opieczętowują mieszkanie. Staś pomaga iść matce. Odczuwa swój spokój, swoją przewagę nad rodzicami. Nie dotyka go ani rozpacz matki, ani przerażenie ojca. Chwilowa słabość po powrocie z obozu minęła. Tylko determinacja i wściekłość. Przed do połowy już zapakowanym autobusem, wysoki, wyprostowany, w brązowym mundurze kierownik i nadzorujący całą akcję wysiedlenia - Ordungsjunker. Wąskie chłodne oczy. Wąska twarz węża, kiedy koncentracja zamraża i znieczula wszystko, co nie jest atakiem na zwierzynę. - Einsteigen! Ruszyli. Tylko przyśpieszone oddechy, westchnienia, krótki, stłumiony zaraz płacz dziecka. Staś usiadł przy oknie, obok ojciec, na wprost niego matka. Z Ratajczaka skręcili na prawo, przejechali ulicę św. Marcina i przy gmachu policji skręcili na lewo w ulicę Dwudziestego Siódmego Grudnia. Znów skręcili w pierwszą w lewo. -Gdzie jedziemy? - to szept ojca. - Jesteśmy na Kantaka - odszepnął. Przystanęli. Cisza. Pusta ulica. Mroczno. Dudnienie butów policjantów. Przerażenie tamtych, teraz dopiero zaskoczonych, wyrwanych, wyrzucanych z własnych mieszkań, które do tej chwili wydawały się osłoną i bezpieczeństwem, przerażenie ich spiętrzoną falą uderza w tych, co już w autobusie, i wtedy nawrót rozpaczy, cichy płacz kobiet, ciężkie westchnieĂnia ludzi bez własnego miejsca. Wchodzą. Starszy, posiwiały człowiek dźwiga okazały zegar kurantowy. Obejmuje go ramionami. Tuli do siebie. Nikt się nie dziwi. Usuwają się, pomagają. Ale on kurczowo trzyma zegar, albo trzyma się zegara, nie wypuszcza go ani na chwilę. Nagle wrzask. To wrzeszczy Ordunksjunker, kierownik akcji. Człowiek w brązowym mundurze. Wrzask i płacz kobiecy. Głośny, zachłystujący się płacz. Tak płacze człowiek w bólu, cierpiący. Tłumaczenia przyciszonym głosem. Ryk Ordunksjunkra. - Schmeisse Sie diese Weibe! Raus! Rrraus! Dwóch mężczyzn wnosi do autobusu kobietę w ciąży. Jest już w bólach porodowych, cierpi, płacze rozdzierająco, błaga, aby jej pozwolono zostać. Ordungsjunker tupie niecierpliwie, ryczy: - Raus! Autobus wstrząsnął się, rzucił ich ku przodowi. Pisk hamulców. Zakołysali się. Warkot motoru. Jadą. Człowiek z zegarem jęczy cicho, ale tak, jakby podśpiewywał. Wahadło zakołysało się, zamarło w pół dźwięku. Próba wybicia godziny. Z tyłu autobusu, tam, gdzie ułożona na dwóch siedzeniach kobieta, żałosne, głuche wycie. Na szybach drobniutki deszcz, ale gęsty, leniwy, jakby zapowiedź śniegu. - Gdzie jedziemy, Staśku? - to ojciec. Matka nieporuszona, sztywna. Nie tu. Chodzi jeszcze po mieszkaniu, zbiera pozostawione przedmioty, rozpacz nad tym, co można było zabrać, uratować. - Zdaje mi się, że jedziemy na Chwaliszewo. - Mój chłopcze, mój chłopcze, gdzie oni nas wiozą? Ale przecież tłumaczyłem, że jestem konsulem, więc może to jednak nieporozumienie. Jutro natychmiast to wyjaśnię. A... jesteśmy na moście. Tak, miałeś rację, most na Warcie, Chwaliszewo. Staś przybliża twarz do szyby. Bardziej odgaduje niż widzi kontury Chwaliszewa. Tu zawsze było ciemno, ponurawo, stare kamienice, najstarsze w mieście domy, mroczne zaułki, czarne brzegi Warty i ciemnostalowy kolor rzeki. Po ulicach snuły się tu zwykle juchty chwaliszewskie - niezłomna klientela knajpek i szynków, krewniacy cwaniaków z łódzkich Bałutów, paryskich clochards, bractwa z warszawskiego Kercelaka, podmostowych schodów na Solcu i Czerniakowskiej. Widać dwie wieże katedry i zaraz kościół N. Marii Panny, potem most Cybiński. Ojciec uchyla kapelusza, żegna się. - To już jesteśmy na drugim moście - mówi. - Wiozą nas na Dworzec Wschodni. Do pociągów? Do baraków na Głównie? Dlaczego? Przejmujący, cichy płacz kobiety. Już nie wycie, nie bunt, tylko poddająca się rozpacz. Głośny szept - to modli się człowiek z zegarem. Dalej, ku przodowi autobusu, znów zapłakało dziecko. Kwili żałośnie, uspokajane cichnie. Staś rozpina płaszcz. Jest duszna, parująca wilgoć. Zaciska dłonie w pięść. Potworność sytuacji: zamknięcie, przyduszenie, uwięzienie. Dlaczego nie zostałem w Warszawie? Trzeba było od razu iść na granicę. Odejść stąd. Wyrwać się! Spokojnie, trzeba czekać okazji. Ale kiedy? Jakiej okazji? NieĂcierpliwie uderza nogami o podłogę autobusu. Stopa natrafia na miękkość. Co to? Sięga ręką, namacuje szorstkość żołnierskiego sukna. Czapka? Furażerka? Co za furażerka? Szybkie, badające spojrzenia na wszystkie strony. Półmrok, półletarg, ścisk, kołysanie się. To furażerka gestapo. Zwinnym, ledwo zaznaczonym ruchem wsuwa furażerkę do kieszeni. Matka? Nie zauważyła. Przymknięte oczy. Jeszcze tam, w domu, błądzi pomiędzy pokojami, przystaje, załamuje ręce. A cienie i głosy podnoszą się, skarżą, wołają. Ojciec? Oczy zamknięte, porusza wargami. Modli się. Czyżby ojciec się bał? Zatrzymali się przed barakami. Z daleka widać szyny, zabudowania dworcowe. Wychodzenie z autobusu. Nieustanne poganianie: "Prędzej! Prędzej!" Kobieta w ciąży znów krzyczy. Nie może iść sama. - Schneller! Schneller! W barakach, na słomianych siennikach, w oślepiającym teraz świetle nagich, podsufitowych żarówek, oni we troje, pozbawieni łagodzącego ostrość konturów ciepła domu, zrównani z tłumem tak jak i oni wysiedlonych, usiedli, rozłożyli się. Pomiędzy nimi popiół i ruiny pobojowiska. Ojciec położył się. Przymknął oczy. I zaraz lekkie chrapanie. We śnie twarz ojca wydłużona, w świetle elektrycznym sinawoblada. Staś pochyla się nad ojcem, okrywa mu nogi pledem. Po raz pierwszy - żałość. Przełyka łzy. Wtedy błyskawica zrozumienia, odczucie uchylające się słowom. W błysku tym, jak w cięciu szpady, jest przez mgnienie ojcem, staje się nim, przeżywa razem kruchość życia. Sześćdziesiąt trzy lata i tu, w tych barakach spotyka nadciągającą starość? Natychmiast jest znów sobą. Kładzie się na sienniku, ręce pod głową. Spala go niecierpliwość. Uciec! - Nie możesz spać, Staśku? - To szept matki. Opadają jej zmęczone powieki i twarz zasnuta przędzą smutku. - Nie. Nie mogę. - Ja też nie. Powiedz, na co nam przyszło? Ale tatuś zaraz jutro będzie się domagał, żeby nas wypuścili. Ja się martwię o ciebie. Bo nawet jak nas wypuszczą... - Ja wiem, ja też o tym myślę. - Ty masz dopiero dwadzieścia dwa lata. Całe życie przed tobą. Myśleliśmy, obejmiesz fabrykę. A co teraz? Tak się boję. Tak się ich boję. Bo my już starsi, ale ty... Żebyś tylko nie zrobił żadnego głupstwa. Żebyś tylko był ostrożny. Ja się będę modlić. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 8 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Uciekłem. Przez główną bramę. To było trzeciego dnia pobytu w barakach na Głównie. Ludzie przynosili paczki wysiedlonym. Wchodzili i wychodzili. Staliśmy tam we troje: matka, ojciec i ja. Obserwowałem. Wyczulony, napięty do granic wytrzymałości. Wpatrzony, tym jedynie przejęty: uciec! I nagle: ten moment! Furażerka w kieszeni. Wysuwam się. Wtedy ojciec, jego ręka na moim ramieniu, o coś mnie pyta. Wyrwałem się. Ludzie też obok. Nie mogę mówić, więc tylko zniecierpliwiony: - Zostaw, zostaw, proszę cię... Odwróciłem się: skurcz bólu na twarzy ojca. I tę twarz, na której cień przykrości, zapamiętałem. Przemknąłem. Nikt mnie nie próbował zatrzymać. Ulga. Oddycham. Gdzie teraz? W kieszeni pali niemiecka furażerka. Jeśliby w tej chwili zatrzymali mnie, rewidowali, to koniec. Dlaczego właściwie podniosłem ją, schowałem? Czyżby dodała mi odwagi w przejściu przez główną bramę? A przecież nie włożyłem jej na głowę. Miałem schowaną. Decyduję się: przede wszystkim powrót do śródmieścia. Ale do kogo? U rodziny mogliby mnie znaleźć. Janusz! Przyjaciel od najmłodszych lat. Nie wysiedlili ich jeszcze. Nie było ich w barakach na Głównie. Idę ostrożnie, spokojnym, równym krokiem. Przyśpieszam i dopiero dalej, kiedy już baraki niewidoczne, łapię dorożkę. Przejeżdżamy obok ludzi pracujących przy uprzątaniu gruzów. Mijamy wypalony szkielet domu. Dorożkarz odwraca się, mówi, że ten dom będzie zburzony. Tłumaczy coś, potakuje, ale nic nie rozumiem. Wtopiony jestem w siebie, a jednocześnie czuję miasto, słyszę głuchy jęk ciemnych zabudowań przedmieścia. Chodnikiem, ostrym krokiem, idą wyprostowani, eleganccy oficerowie niemieccy. Minął nas samochód wojskowy. Tu się urodziłem, tu wyrosłem, a teraz miasto moje nie to samo i wydaje mi się, jakby mnie od siebie odrzucało, odsuwało. Myśl o rodzicach: nie pożegnałem się. Powraca smutna twarz ojca: zdziwienie i przykrość. Usprawiedliwiam sam siebie: taki moment, taka okazja mogłaby się nie zdarzyć po raz drugi. Zrozumieją, wybaczą. A jednak: osad goryczy. Janusz i cała jego rodzina w domu. On sam jeszcze w łóżku: przestrzelone podczas akcji wrześniowej kolana goją się wolno. Mówię im co się stało, ale oni wiedzą już o naszym wysiedleniu. Przerażeni moją ucieczką. Radzą jak najszybciej wyjeżdżać z Poznania. Nareszcie sami z Januszem. Pyta mnie co chcę robić. - Wyjadę do Warszawy. Mam jeszcze przepustkę z obozu w Błoniach na powrót do domu. - A w Warszawie? - Janusz poprawia się, przesuwa z trudem na łóżku. Ten jego wysiłek: głębszy, szybszy oddechy, skurcz warg unoszący je ku górze, zmrużenie oczu i zmarszczka między brwiami, ten krzyk bezsłowny, który słyszę, a którego wiem, on nie chce, abym usłyszał, uprzytamnia, że coś pękło, że za mną jakaś ściana. Dobrnąłem do pewnego kresu w życiu i nie ma odwrotu. To, co dotąd dzieliliśmy, skończone. Dzień dogasa, a my w półciemności. Nie zapalamy światła. Tak łatwiej przywołuje się wspomnienia. Pamiętasz to, a pamiętasz tamto. Ale to nam nie idzie. Bo on unieruchomiony, a ja pełen ruchu, wibruję ruchem. Kiedy pytam go jak się czuje, mówi: niedługo wstanę. Zapala się, mówi głośno, zbyt optymistycznie, i wiem, że tą wesołością pokrywa obawę, może żal, że on ciężko ranny, a ja zaledwie draśnięty w bitwie pod Sobotą. Uciekam z obozu, planuję wyjazd do Warszawy. - A co chcesz robić w Warszawie? - Będę próbował przedostać się na Zachód. Do wojska. Do lotnictwa. Może mi się uda. Nie, co ja mówię, musi mi się udać! Tobie to tylko mówię. Nie odpowiada, w półmroku nie widzę już jego twarzy. Bo gdyby nie te przestrzelone kolana, to wiem, poderwałby się i: "Ja z tobą!" Ale milczy. Długo. Wreszcie serdecznie i mocno, tak, jak on zawsze: - Tobie się uda. Na pewno ci się uda. Ty masz szczęście. I po chwili wesoło, jak dawny Janusz: - Musimy to opić! - Co? - No, wszystko. Nasze spotkanie, twoją ucieczkę z obozu i najważniejĂsze: lotnictwo! W kredensie jest śliwowica i kieliszki. Przynieś. - Ale skąd! Ty jesteś chory! - Nie bój się. Ja mogę. Nic mnie nie będzie. Piliśmy, chociaż i to z początku jakoś nam nie szło. Ale skok w przeĂszłość. Pomogłem mu w tym. I byliśmy razem, podobni do siebie, z tą samą obietnicą przyszłości. Śmialiśmy się. Upominaliśmy się: ciszej, pobudzimy wszystkich! W głowach zaczynało nam się kręcić, a Janusz jeszcze: - Pod twoje lotnictwo. Nagle przypomniała mi się furażerka w kieszeni płaszcza. Zdrętwiałem: jak się jej pozbyć? Uradziliśmy, trzeba pokroić na drobne kawałki, wrzucić do ustępu. To był nasz wspólny wyczyn, kroiliśmy z satysfakcją. Kiedy spłynęły ostatnie strzępy, odczułem ulgę. Wróciłem do Janusza. Następnego dnia, wieczornym pociągiem wyjechałem do Warszawy. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 9 Od kilku dni padał ciężki, mokry śnieg. Przykrył ruiny domów i miasto wydawało się zmienione, odświętne. Mróz wzmagał się z dnia na dzień, a przez zamarzniętą Wisłę ludzie przechodzili z Pragi do miasta. Było wczesne popołudnie, ale w gęstniejącym śniegu zmierzch zapadał szybko. Z wolna, jedna po drugiej, zapalały się latarnie. Staś szedł Nowym Światem w kierunku Świętokrzyskiej. Trzeba było omijać zaspy na chodnikach, przechodzić na jezdnię. Niedaleko Świętokrzyskiej, tam, gdzie od niedawna ruch był wstrzymany, bo rozbierano i burzono popalone domy, spotkał Eryka. Poznał go z daleka. Wysoki, w narciarskiej czapce. Poczuł gorącą falę radości. Eryk! Kolega ze szkoły. Oficer pułku ułanów! Więc jeśli on, to i inni. Odnajdę ich, dotrę do nich. Ale Eryk jeszcze go nie zauważył, szedł z kimś nieco niższym od siebie, przechylony ku niemu i zajęty rozmową. Dopiero, zupełnie blisko, stanął. Oczy mu zapłonęły. Krzyknął: - Staszek! Staszek żyjesz! Śmiali się, ściskali sobie ręce. Ludzie mijali ich, omijali. Ktoś odwrócił się, uśmiechnął. Towarzysz Eryka stał obok, przyglądał się. -Gdzie idziesz, Staszek? - Przed siebie. - Chodź z nami tu niedaleko, koło Placu Trzech Krzyży. - Z przyjemnością. - O, przepraszam... Koledzy się nie znają... - Przechylił się i szeptem: - Podchorąży Bask z siódmego strzelców konnych, rotmistrz Walicki z siedemnastego ułanów. Podali sobie ręce. Rotmistrz w grubej burce, w czapce z nausznikami. Śnieg na brwiach, oczy spod nich penetrujące. Szedł wolniej i wydawało się Stasiowi, jakby lekko utykał. Przy obchodzeniu zasp Eryk starał się brać rotmistrza pod rękę, na co ten reagował niechętnie, zapewniając, że da sobie radę i nic mu się nie stanie. Jednak przy przejściu na skrzyżowaniu Alei i Nowego Światu, gdzie jezdnia śliska, roziskrzona już lodem, wzięli obaj zdecydowanie rotmistrza pod ręce. Pomimo śniegu na ulicy był tłok, tak, jakby cała ludność Warszawy spragniona bieli i odświętności wyległa z domów na zewnątrz. W tym ruchu ulicznym wyczuwało się manifestację powrotu do życia, życia pomimo wszystko. W bursztynowym świetle latarni, w powietrzu chłodnym i czystym, nasączonym jasnością śniegu, ruiny stały niewidoczne, a miasto odzyskiwało swój urok wiecznie odradzającej się młodości. Jezdnią szli piesi, ale posuwały się także różnego rodzaju pojazdy. Jechały furmanki, wózki, platformy z postawionymi na nich krzesłami, na których siedzieli pasażerowie. Na rogach, pod murami domów, stali uliczni handlarze. Sprzedawali papierosy, namiastkę herbaty, książki, ubrania. Po przejściu na drugą stronę Alei Eryk zatrzymał się i kupił od małego ulicznego handlarza paczkę "egipskich". - Dwa razy drożej niż w sklepie - powiedział. - No, ale każdy chce żyć. Poprzez zasłonę śniegu widać już było portyk i kolumny kościoła św. Aleksandra. - Widziałem tu niedawno - powiedział Staś - ekshumację grobów. ĂOkropne. Jak pomyślę ilu ludzi padło, ilu zabitych wśród ludności cywilnej, rozpacz mnie ogarnia. I jak tak tu stałem, zaczął jeszcze lać deszcz. Stolica ma różne twarze. Wtedy była tragicznie przygnębiająca, a dziś w powietrzu jest coś nowego, jakiś optymizm, a przecież nic się jeszcze nie zmieniło. - Spotkaliśmy się, kolego - powiedział rotmistrz Walicki. - PrzeżyĂliśmy. Może stąd ten optymizm. Weszli do bramy kilkupiętrowej kamienicy i tu zaraz - po jasności ulicy - ciemnawo. Gruz i papiery na klatce schodowej. Po białej schludności śniegu - brudno, zaduch i ten wiew chłodnego lochu, jakby nie na górę szli po schodach, ale w dół, do głębokiej piwnicy. Ulica żyła, ale domy okaleczałe, umierające były tylko śnieżną dekoracją, wnętrza ich cuchnęły jak ropiejące rany. Zatrzymali się na trzecim piętrze. Eryk przycisnął dzwonek i kilkakrotnie zapukał do drzwi. Cisza. Nikt nie otwierał. Wtedy oświetlając sobie numer mieszkania zapałką wykrzyknął: - Ale przecież to tu. Nic nie rozumiem. A! - roześmiał się Ăsprawdzają nas przez judasza. Drzwi otworzyły się. Dziewczyna stanęła w przejściu. Jej ciemne, wesołe oczy starały się zachować powagę: -Panowie do kogo? - Do Tomasza. - Do Tomasza? - Jesteśmy umówieni na godzinę trzecią, na podwieczorek. Szybkim, oceniającym spojrzeniem musnęła twarze trzech stojących na progu mężczyzn. - Proszę za mną. Długi, słabo oświetlony korytarz zawalony był meblami. Stały tam spiętrzone krzesła, przysunięte do siebie szafy z książkami, stołki, stoliki, oparte o ścianę obrazy. Przeciskali się wąskim przejściem aż do krańca korytarza. Słychać już było stamtąd gwar wielu głosów. Dziewczyna zapukała do drzwi, uchyliła je. - Tomasz, do ciebie. W drzwiach stanął Tomasz. Powitania, przedstawiania, uściski rąk, wymiana grzeczności. Ani Staś, ani rotmistrz Walicki nie znali Tomasza. Tylko Eryk z nim zaprzyjaźniony, a nawet fizycznie do niego podobny. Pokój, do którego weszli, mimo swojej obszerności wydawał się ciasny, tak był zastawiony meblami. Przez jedyne, do połowy oszklone okno, przez firankę śniegu, widać było domy po drugiej stronie ulicy. Ostatnie blaski dnia mdlały w elektrycznym świetle podsufitowej lampy. Ciężki, biały, papierosowy dym wypełniał pokój, zamazywał kontury mebli i twarze zebranych. Siedzieli na tapczanach, na krzesłach i stołkach. Pogrążeni w namiętnej, wszechogarniającej ich dyskusji, nie zwrócili nawet uwagi na wchodzących. Tylko Tomasz, kolega pułkowy Eryka, objaśniał: - To wszystko nasi, kawalerzyści. Tu się spotkamy, coraz nas więcej. Już wszyscy przystąpili do organizacji. Ale, jak zwykle, nie z każdą rzeczą się zgadzają. Wziął od nich płaszcze i położył je na stosie płaszczy, burek i czapek na stole pod ścianą. - Wybaczcie, koledzy, ten bałagan - tłumaczył. - Pokoje od frontu zupełnie zrujnowane. Zostały nam tylko dwa pokoje i korytarz. Wszystkie meble trzeba było tu poprzesuwać. Przyniósł krzesło dla rotmistrza, Staś usiadł obok na brzegu tapczanu. Rozglądał się, wydawało mu się, że dostrzegł kolegę z pułku. Chciał się podnieść, ale zatrzymał go Walicki. - Kolega już w organizacji? - Nie. Zdecydowałem się przedostać za granicę. Do lotnictwa. Szukam drogi. - Nic w tym pomóc nie mogę, bo ja tylko przejazdem w Warszawie. Od września jestem u szwagra pod Tomaszowem. Byłem ranny pod Łowiczem, w bitwie pod Sobotą. Jeszcze się kuruję. Sam kolega widział, trochę utykam, ale coraz lepiej się czuję. Więc tu przyszedłem, bo chciałem kogoś spotkać, wiem, że tu będzie. No i do lekarza. A jutro już odjeżdżam. -Pan rotmistrz był ranny pod Łowiczem? -Tak. Dokładnie, w bitwie pod Sobotą. -Na miłość Boską! To chyba niemożliwe! - Co takiego, kolego? -Czy pan, panie rotmistrzu, był dowódcą szwadronu kolarzy? - Tak. Naturalnie. - I był u pana rotmistrza wachmistrz Konopa? - Konopa! No był! Był Konopa! A skąd pan to wie? Staś poderwał się. Stanął przed Walickim. Spięli się oczami. Obydwaj nagle rozgrzani, zapaleni, nieświadomi, że krzyczą tak, jak i inni w pokoju, że już ogarnęła ich rozgrzana, elektryzująca atmosfera zebrania. -Panie rotmistrzu, pan został ranny blisko Soboty i ja wtedy, na czas ataku, objąłem dowództwo pana szwadronu, bo w siedemnastym ułanów zabrakło kadry. - Zgadza się! To pan! Kolego, co za spotkanie. No, nie do wiary! Tam były wielkie straty. - Ogromne! - Jak wyście się przedarli? - Zaskoczyliśmy Niemców. Dostaliśmy ich cekaem. Wtedy granaty! I do ataku! Ja tam też dostałem. - Był pan ranny? - Tak. Ale takie draśnięcie. - Za takie draśnięcie nie dostaje się Virtuti. - To pan rotmistrz wie o tym? - Słyszałem, ale nie wiedziałem, że to pan. - Ja też dowiedziałem się o rozkazie w ostatnim dniu działań. Rozpaleni dyskusją nie spostrzegli, że od pewnego czasu ktoś stoi przy nich, przysłuchuje się rozmowie. Mężczyzna średniego wzrostu, nieco ku nim pochylony, ciemna, krótka broda, wydatny nos, szaroniebieskie, mocne spojrzenie. - Koledzy, słyszę, odnaleźli się w bardzo ciekawy sposób. Walicki podniósł się. Staś stanął obok niego. Wiedział, że skądś zna, na pewno zna człowieka, do którego zwrócił się teraz rotmistrz Walicki: - Pan major pozwoli, że przedstawię kolegę: podchorąży Bask z siódmego pułku strzelców konnych. -Bardzo mi miło - wyciągnął rękę do Stasia. - Bardzo się cieszę, kolego. Major Chrząszczewski. - Ale przecież... ja przecież pana majora pamiętam z fotografii, z zawodów, przecież to... -Chrząszczewski - powiedział. Uśmiechnął się. - Tak jest, panie majorze. - Pan, kolego, szuka drogi. - Tak, zdecydowałem się iść do lotnictwa. - Tu, w Warszawie, znajdzie pan kontakty. Kilka dni temu wyjechał mój zastępca. Kiedy chce pan ruszać? - Jak najszybciej. Jak tylko znajdę drogę. - W takim razie pozostańmy w kontakcie. Gdyby pan szedł, będę miał raport do generała Sikorskiego. Proszę zostawić adres. Zgłosi się do pana leśniczy, mój łącznik. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Rozdział V Dokąd ta droga, kędy wicher przeszedł... O, powiedz! Wymów! W jakim celu @ szły nocą działa po sztandarach@ płonących - w martwą noc jak w czeluść,@ nad którą sęp i syk, i para?@ ............................ Dokąd ta droga, kędy wicher@ przeszedł i zwalił bór z granitu@ ......................... 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Jerzy Kierst, "Z ciemności" 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 1 Zatrzymał się przy studni. Odwrócił się i wtedy zobaczył jak koła wozu, którym go tu podrzucili, znikały prędko na zakręcie drogi, i jak kurz uniósł się i opadał niechętnie, wolno, bo droga była piaszczysta, a przez kilka ostatnich dni nie padało i wróciła ta wczesnojesienna pogoda niczym nie tamowanego słońca. Musiał tam iść. Nie było już odwrotu. A kiedy zaczął piąć się pod górę, usłyszał szczekanie psów i pomyślał, to już wiedzą, że obcy. Zobaczyli go też pewnie, bo ktoś u szczytu górki, tam, gdzie stał dom, mignął mu i zniknął. Szedł dalej wolno, głowa ciążyła mu i czuł, jak przez bandaż zaczyna przesiąkać krew, ale było mu wszystko jedno czy opadną go psy i czy ci ludzie, których nie znał, a do których skierowała go właścicielka młyna - może aby się go pozbyć, a może na własną jego prośbę o kontakt (sam już nie pamiętał co jej mówił, czego dowodził), czy ci ludzie, jej krewni, przyjmą go, czy zamkną mu drzwi przed nosem. Nie czuł już samego siebie, a czasem, wydawało mu się że to żyje kto inny, nie on. Szedł, gdyż mięśnie nóg kurczyły się bez jego woli, prowadziły go. Wtedy, gdy pod Suchowolą uderzył go i poraził odłamek szrapnela, czuł: koniec! Później, kiedy chłopi odnaleźli go oddychającego, wydobyli spod stosu trupów kolegów, kiedy przewieziony do szpitala w Suchowoli otworzył oczy nie wiadomo po ilu dniach gorączki - nie był już tym samym. Zdziwił się, że to, co było nim, żyje jeszcze, porusza się, oddycha. Szczekanie psów coraz zajadlejsze. Przystanął, czekał. Witek, furman, który go zauważył i którego sylwetkę dostrzegł był u szczytu drogi, wpadł do jadalni, gdzie wszyscy siedzieli przy podwieczorku. Ale zanim powiedział cokolwiek, Stefan Kulczyba już się zerwał. Trząsł się cały, sczerwieniał aż po łysinę: - Kto to idzie? Kto to idzie? Psy szczekają! - a do łącznika, który przyjechał z Warszawy, żeby mu pomóc przy zainstalowaniu radiostacji: - Do kuchni! I przez kuchnię tyłami, na dół, do bagien, a tam już wiecie, pokazywałem! Sam wybiegł przed dom. Ale Witek uspokajał: - Panie sędzio, to ranny. Podwieźli go, widziałem, i chyba konie były z Kosina. Teraz tak wolno idzie od studni. Władka, która wybiegła za Stefanem przed dom, uspokajała: - Wróć do pokoju. Nie denerwuj się. Ja z nim porozmawiam. Wrócił więc, ale nie przestawał się trząść. Spoglądała za nim zdziwiona i zaniepokojona nawet, bo zwykle taki opanowany i nagle czegoś się przeląkł. Cofnęła się teraz i czekała w sionce, a Witek gwizdnął na psy, i poszły za nim z podtulonymi ogonami, niechętnie, a Zyzio odwracał się i cicho warczał. Czekała na niego w sionce. Przez uchylone drzwi widziała, jak się zbliża: wysoki, burka, którą miał na sobie znoszona, zbyt krótka. Głowa obwiązana bandażem. Przed nią, na klombie, płonęły ostatnie tegoroczne cynie gorącym cynobrem i miodem, i głębokim, aksamitnym fioletem. A dalej, przy ścieżce, do malin, rudziały już jesiennie igły świerku i tędy wiatr niósł od lasu zapach grzybów i butwiejących liści. Stanął przed drzwiami, nie wchodził. Lewą stronę głowy i czoła zakrywał bandaż. Rozluźnił się i zaczynał przesiąkać krwią. - Dzień dobry - powiedział. Wyciągnął z kieszeni kopertę i podał jej. - Proszę, niech pani najpierw przeczyta. Poznała pismo siostry Stefana, właścicielki młyna w Kosinie. Prosiła, aby pomóc Zenonowi. Jest oficerem rannym w bitwie pod Suchowolą. Udało mu się uniknąć niewoli. A teraz chce nawiązać łączność, szuka kontaktów. Złożyła list. Przyjrzała mu się krótko, badawczo. Spod bandaża włosy aż granatowe. W twarzy pociągłej, bladej, oczy wycięte podłużnie smoliste, matowe. - Proszę, niech pan wejdzie - podała mu rękę. Pochylił się przechodząc próg. Cofnęła się, a uderzona nagłym chłodem myślała: porozmawiam z nim sama, a potem niech idzie. Niech odchodzi z naszego domu. Ale cofając się poczuła, a potem zobaczyła Halinę. Stała za nią, dotykając ją ramieniem uśmiechnięta, wpatrzona w przybysza. Podała mu rękę, a kiedy on podniósł tę rękę wysoko i już chyląc się chciał pocałować, wyrwała się. Nagły, szkarłatny rumieniec objął czoło, policzki i szyję aż tam, gdzie wykrój białej bluzki, zmarszczonej, zawiązanej niebieską wstążeczką. W jej oczach, matowych dotychczas, zapaliły się iskry. Stali tak wpatrzeni w siebie w sionce, której ciasność zbliżała i otulała, zmieszani i zdumieni, aż dopiero Władka czując jeszcze igły chłodu, który ją poraził i jeszcze postanawiając: rozmówię się z nim sama, powiedziała: - To proszę do pokoju. Skłonił się, podziękował i szedł za nią, a za nim sunęła Halina, chociaż dawała jej znaki ręką: zostań, zostaw nas samych. Nie mogła nawet zamknąć drzwi - tak, jak sobie projektowała, że tylko sama się z nim rozmówi, zniechęci do pozostania u nich - bo już kroki Stefana, już czytał list, witał się z Zenonem. Po tym liście uspokoił się i wkrótce wszyscy znów siedzieli przy stole, a Stefan tylko wychylony ku Zenonowi poprzez stół, wypytywał: - To kiedy zostaliście ranni? - Ranny zostałem dwudziestego czwartego września, panie sędzio. To było tak: nasza brygada miała uderzyć na Suchowolę. Mieliśmy otworzyć drogę piechocie na Krasnobród i na Józefów. - Tam, słyszałem, były ogromne straty. - Ogromne. Mieliśmy wiadomość, że Niemcy przerwą walkę i wycofają się wieczorem za Wisłę i za San. Nasza natarcie miało ruszyć następnego dnia rano. Ruszyliśmy o świcie, a Niemcy zaskoczyli nas ogniem artylerii i wtedy... -To była zdrada. - Tak. Zdrada. Ostrożnie, ledwo unosząc powieki, szpareczkami oczu, ukośnie spojrzała. A on, jakby czekając na chwilę tę, przywołując ją, zachęcając, chociaż, wydawałoby się, niepodzielnie włączony w szczegóły bitwy odpowiadał na pytania Stefana, był jednak uwrażliwiony na najlżejszy ruch siedzącej na wprost niego dziewczyny. Podchwycił jej wzrok, a u niej - płomień! Szyja, policzki i czoło rozkwitły. Spoza dymu papierosa Władka patrząc na nich oboje zagryzła dolną wargę: Stefan nic nie widzi, nigdy nic nie widział. A oni, nie patrząc, widzieli się. I to wystarczało: wspólna obecność. Rozmowy stawały się szmerem. Głośno tylko uderzał puls gasnącego dnia: zapowiedź nadciągającego wieczoru i nocy, bo wiedzieli, że on zostanie. Więc chociażby został tylko na ten wieczór, na tę noc, to już było spełnieniem. Wydawało mu się, jakby po raz pierwszy od tamtej bitwy, w której raniony stracił przytomność i później zniechęcony i apatyczny wlókł samego siebie, nieczuły na to, co się z nim dzieje, co się z nim stanie, że teraz po raz pierwszy w tym domu zadrżał, obudził się. Milczeli, gdy później, po kolacji, zdejmowała mu bandaż, przemywała ranę na głowie i nakładała nowy opatrunek. Milczeli, a wtedy głębiej przemawiały dotknięcia palców na skórze, a oddechy szybsze i bliższe dźwięczały jak struny uderzone spragnioną pieśni dłonią. - Dziękuję pani - powiedział. - Nigdy nie przypuszczałem... Przyglądał się jej. Uśmiechnięty, wydawał się uczyć wypukłości ust, krągłości twarzy zwężonej drobnym podbródkiem, uniesionej ku górze szerokością policzków. Zmarszczyła brwi w pytającym zdziwieniu. Zakłopotana pod jego spojrzeniem, spytała: -Że co, że czego pan nie przypuszczał? - Że wróci mi chęć do życia. Halina spała źle. Zapadała w krótki, płytki sen i budziła się trzeźwa, ale zmęczona. Starała się zrozumieć, co się z nią dzieje. Aż do chwili, gdy zobaczyła nieznajomego w sionce domu, myślała nieustannie o Edwardzie. Ogarniała ją rozpacz: on umrze. Dwa razy w tygodniu jeździła teraz do Lublina. Biegła do szpitala drżąc czy go jeszcze zobaczy. Odchodząc, przyrzekała mu, że wróci. Pochylając się nad nim szeptała, że go kocha, że nikt go nigdy nie zastąpi. I nagle to zauroczenie. Twarz Zenona tak blisko, jakby był tu, w pokoju. Świadomość jego obecności w pokoiku na stryszku - paliła. Jakby nie istniały przeszkody pięter, schodów, ścian. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 2 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 - Przecież spodziewałeś się tego - powiedziała. - Wiadomo było od dawna, od prawie dwóch tygodni, że nie ma ratunku. - Mamo - płakała Halina. - Ale gdybym pojechała wcześniej, wczoraj, jeszcze żył i jeszcze mogłabym mu powiedzieć... - Co mogłabyś mu powiedzieć? - Władka przekrzykuje turkotanie kół furki, dławi się wiatrem, co od wilgotnych łąk łopocze zimny dotkliwie, niemal lodowaty. Grube kożuchy burych chmur kłębią się, nabrzmiewają i lada chwila deszcz. Albo śnieg. - Może i lepiej, że mu nic nie powiedziałaś. O czym, o kim miałaś mu powiedzieć? - Władka milczy. I po chwili słysząc jak tamta łka cicho i jak stykające się z nią ramię córki drga spazmem płaczu: -Przyznaj sama, że już cię tak bardzo nie obchodził. Przecież ja mam oczy. Widzę. Cała jesteś oślepiona Zenonem. Tylko w szpitalu zapominałaś o wszystkim. Tylko przy łóżku Edwarda byłaś w niego wpatrzona. Myślałam: jak ona go kocha. I to było piękne. Zrozumiałe. Przecież byliście zaręczeni. Wracałyśmy na "Górkę", a wtedy wpadałaś w strefę Zenona. Spojrzał na ciebie, a ty albo bledniesz, albo cała w pąsach. Razem na spacery, razem te długie rozmowy wieczorne. Nie mogłam cię zrozumieć. - Ty go nie lubisz. - Kogo? Zenona? Przecierała chusteczką oczy. Nie odpowiadała. Więc Władka zwrócona do niej: - Mówisz, że nie lubię Zenona. Nie. Ja go lubię. On się da lubić. Tylko, jak to powiedzieć. On mnie przeraża. Rozumiesz? Jest już u nas prawie cztery tygodnie, a stale myślę: odejdź, poszukaj sobie innej kwatery. Przecież już się wyleczył. Nie nosi opatrunku. Przyszedł ledwo o własnych siłach. A teraz! Oczy mu błyszczą, wyprostował się, wyprzystojniał. A, co ja mówię! Zawsze miał dużo uroku. I tym swoim urokiem nie tylko ciebie podbił. Zdobył sobie Stefana. Mówiłam do Stefana, proponowałam: wyślij go do Bychawy, do cegielni. Tam się lepiej ukryje. - A ojciec? Dlaczego ojciec nie chciał? - Ojca przekonał. Zbuduje łączność. Stefan się zapalił. Zenon jest krótkoĂfalowcem. Słyszałam, mówił do Stefana: wystarczy nadajnik o mocy kilkunastu watów. Zaczął nawet montować nadajnik. Mówi, będzie także telegraĂfistą. A teraz, wiesz sama, nasłuchuje. Zna dobrze niemiecki. Zna trochę angielski, był w Anglii. Wspominał coś, że handlował końmi. Podobno rodzina jego, czy on, dzierżawią jakiś majątek w Janowskiem. Tam mieli stadninę. - Ja wiem. Mówił mi. To jego ojciec i on. A on studiował i potem jeździł do Anglii na praktykę. -A co wiesz o nim więcej? Żonaty? Kawaler? - Mówi, że z nikim nie jest związany. -Ale nie mówi wyraźnie. - Nie. - O, widzisz. W tym, o czym nie mówi, jest to, czego się boję. To, co mnie przeraża. - Przecież to jest wojna. Zenon jest oficerem, ukrywa się. Przecież nie może mówić wszystkiego. - O widzisz, bronisz go! Więc to, co mówiłam, sprawdza się. Dojeżdżamy do domu, a ty tylko o Zenonie. Zapomniałaś o Edwardzie. Zapomniałaś, że umarł dziś rano. Ale może to i dobrze, że potrafisz zapomnieć. - Nie! - krzyknęła. - Nie zapomniałam! Tylko ty nie możesz tego zrozumieć. Nikt nie może! Nikt! I już do końca drogi nie odzywała się. Władka czuła tylko, jak drży ramię o nią oparte. Słyszała poprzez wiatr jak łka głośno zasłaniając dłońmi twarz, kiwając się ku przodowi, jak płaczka. Objęła ją, przytuliła do siebie wyrzucając sobie, że była dla córki zbyt ostra, że z nią później porozmawia, ułagodzi. Okryła ją i siebie plandeką, bo zaczął sypać gęsty, ciężki deszcz, a czasem wydawało się, że już przechodzi w śnieg, albo był to tylko odblask nieba, bo przed nimi zaczynało zachodzić mlecznym bielmem, jak zwykle na śnieżycę. Zanim furman Witek zatrzymał konie, Halina zeskoczyła z furki. Wbiegła do domu. Szurnęła przez sionkę nie patrząc na nikogo. Zalana łzami, półślepa, potrąciła Stefana, odtrąciła ramię Zenona, który chciał ją zatrzymać. Wpadła do pokoju. Trzaśnięcie drzwi, klucz przekręcony w zamku. Rzuciła się na łóżko. Władka weszła wolno, ciężko. I zaraz papieros. Zenon podał ognia, ale się wycofał. Poszedł schodkami do siebie, na górę. Zatrzymał się w połowie, nadsłuchiwał. Ale z pokoju, gdzie Halina - nic. Cisza. W jadalni Władka chodziła wielkimi krokami wokoło stołu. - Umarł dziś nad ranem. A wczoraj jeszcze, powiedzieli jej, i sama nie wiem czy powinni, powiedzieli, że ją wzywał, wołał: "Halinko... Halinko!" Okropnie się tym przejęła. Zbladła tak, myślałam, że mi zemdleje. Stefan przecierał binokle. - Tak mi szkoda, tak mi szkoda tego chłopaka. Tak go lubiłem. Ale Halka, myślałem, że Halka... bo przecież... - Ja też tak myślałam. A jednak taka była ostatnio niespokojna, rozdarta. -Ale przecież chyba nie można i tu, i tam... - Czy ja wiem? Może tak się zdarzyć. Usiadła, wyciągnęła przed siebie ręce. Papieros dopalał się w palcach. Z otwartej przed nią na stole papierośnicy wyciągnęła drugi, nadpaliła. - Złe wiadomości. - Co takiego? - Stefan usiadł przy niej. Ręką rozgarniał papierosowy dym. - Aresztowania. Prezes Sądu Okręgowego... - To wiem. Wiem, że Stefan Bryła aresztowany. - Aresztowany prezes Sądu Apelacyjnego. - Co ty mówisz! Aresztowali Sekutowicza! Ojej... To źle. - Więzienie na Zamku, mówią ludzie, przepełnione. Przeszło dwa tysiące osób, sama inteligencja lubelska. Aresztowali profesorów Katolickiego Uniwersytetu. Uniwersytet zamknięty. Dziś zabrali dwudziestu siedmiu uczniów z Gimnazjum Staszica... - Gdzie? - Na Zamek. Wysiedlają Żydów. Każą im się wynosić z Krakowskiego, z Trzeciego Maja. Zostawiać wszystko i tylko to, co w rękę. Spotkałam Reginę Mankoff. Zrozpaczona. Nie wie co z mężem. Powiedziała, do getta za żadne skarby nie pójdzie. Ucieka z córkami do Warszawy. Tu ją znają, wiedzą, że Żydówka. - To wszystkie wiadomości? - No, jeszcze, że ludzie zrywają plakaty z zarządzeniem Franka o stworzeniu Generalnego Gubernatorstwa. - To nie może trwać za długo - powiedział. - Najwyżej do wiosny. Z wiosną ruszy ofensywa. Musimy przetrwać do tego czasu. Organizować tajne oddziały zbrojne. Trzeba być gotowym, jak w ostatniej wojnie. Ale widzisz, gdybyśmy zostali w Lublinie, byłbym już na Zamku. Oni nastawili się na Lublin. Wsi nie ruszą. Boją się wsi. Nie są na swoim terenie. A jeszcze jak przyjdą błota, roztopy. Nie dotrą tu. Jesteśmy schowani. Zenon siedział na łóżku. Deszcz uderzał o gonty dachu. Szarość uciekającego dnia płynęła przez małe szybki facjatki. Pochylił głowę. Dłońmi przeczesywał włosy. Ilekroć palce lewej ręki natrafiały na bliznę, przyciskał ją. Do bólu. Ból sprawiał mu satysfakcję, otrzeźwiał. Głęboka bruzda pomiędzy brwiami pogłębiała się, gdy całą siłą woli starał się myśleć o rozpoczętej pracy przy konstrukcji nadajnika. Ale postać biegnącej, rozpłakanej dziewczyny wdzierała się w niego, szarpała myśli. W pewnej chwili chciał narzucić na siebie burkę. Odejść. Wszystko jedno gdzie. Trzeba z tym skończyć. Przerwać. Uspokajał się jednak. Dokąd pójdzie? Organizować partyzantkę nie na swoim terenie? Nieznany nikomu? Kto go przyjmie? I to teraz, na zimę! Niech się dzieje, co chce! Z wiosną wszystko się zmieni. Oby tylko doczekać do wiosny. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 3 Biało. Kwitną lodowe powoje na szybach. Spojrzeć przez nie, albo wyjść przed dom, obrócić się - ze wszystkich stron morze śniegów. A oni na okręcie. Nad ich światem siwe, łagodne niebo. Smak mrozu na ustach i srebrny, chropowaty śnieg. Pęka polerowana światłem skorupka i wtedy wpadanie w miękką watę. Biała, zamarzająca para to oddech. Sztywnieją rzęsy i drętwieją policzki. Śnieg po kolana, a dalej, na łąkach, po pas. Świat zaczarowany. Cisza. Czasem dzwonki u sanek. W południe idą ścieżką wykopaną w śniegu, aż pod las. Po drzewo na rozpałkę. Trzymają się za ręce. Ścieżka kończy się i wtedy zaspy. Halina zapada się i wyciąga ręce: ratunku! Przewracają się na śniegu. Śmiech. Ale zaraz cichnie. Kołysana falami białego morza, czuje gorący oddech Zenona. Wargi na rzęsach, na czole. Jeszcze przebłyski myśli: zauroczył mnie, zaczarował. I daleko rozpływająca się w bieli ziemi, nieba i lasu nieprawdziwa twarz Edwarda. Jakby tego nigdy nie było. Jakby zdarzyło się w innym świecie. Ten świat jest nowy. Jego białość wybacza wszystko, na wszystko zezwala. Wirowanie srebra i ciszy. Czasem trzaśnięcie drzewa w lesie, daleko poszczekiwanie psa. Niebo opada na śnieg. Wieczór zapada wczesny. Już o czwartej siwość gęstnieje w mrok. Wieczorem dom płynie. Jest okrętem na oceanie śniegu. Przez uchylone drzwiczki pieca różowy żar. Pulsuje ciepło i płoną osmagane wiatrem policzki. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 Stefan wrócił ze wsi. Otrzepuje baranicę w kuchni. Witek pomaga mu ściągać długie buty. Stefan zagryza wargi. Syk. Jęk: Boli! O psiakrew, boli! Władka stoi pochylona, wyczekująca, gruba chustka na swetrze, skóra jej twarzy lekko żółtawa przy zaczerwienionych policzkach Stefana. - Boli cię noga? - Rwie mnie ten reumatyzm. Zmarzłem. -Po co jeździłeś? Przyjechaliby do ciebie. I Zenon mógłby pojechać. - On tych ludzi nie zna. Z nim by tak nie rozmawiali. Przyjechał nasz człowiek z Lublina. Musiałem przekazać różne dyrektywy. - No i co? - Potwierdza to, co już wiemy. I nasze obawy. Tokarzewski pod koniec tego miesiąca odchodzi do Lwowa. Rozkaz Sikorskiego. - Wiedzieliśmy. Stare porachunki. - A jednak nie dowierzałem. Co oni robią! Wywrócą całą organizację! Po co te zmiany! Gdzie pchają tego człowieka? Na pewną śmierć! Przecież każdy we Lwowie zna generała. Witek grzeje ręce przy blasze kuchennej. Zamróz taje na płowych włosach, spływa kroplami po czole, po policzkach. - To co one, panie sędzio, zrobiły? Stefan spogląda na chłopca: jasny, szczupły, niewielki, dopiero po wojsku. Młodzik. Ale jaka siła! Trzeba by było, przeniósłby Stefana na rękach. Modrooki. Oczy przejrzyste, jak woda. Widać wszystko, do dna. - Widzisz Witek, generał Tokarzewski to legionista i piłsudczyk. Porządny, mądry człowiek. Znałem go! On zaczął pierwszy organizację. A generał Sikorski to ten we Francji, wódz naczelny. Piłsudczyków nie lubi. Miał tam z Piłsudskim różne, o zatargi. Rozumiesz? Witek wzruszył ramionami. - Więc Sikorski woli, żeby kto inny stanął na czele organizacji, a generała Tokarzewskiego przenosi na inny teren. Dał mu rozkaz. Rozumiesz co z tego? - Co mam nie rozumieć, panie sędzio, jak rozkaz, to rozkaz. Stefan roześmiał się. - Nauczyli cię w wojsku. Jak rozkaz, to rozkaz. Taak... No i co z tego... Co z tego? Siedzi na zydlu kuchennym, plecami oparty o stół. Baca obwąchuje mu nogi. Zyzio uderza łapą w ramię, skomli. Stefan drapie go za uchem. Limba żółtoucha, o najkrótszej białej sierści, drobna, chybka owczarka, położyła mordę na kolanie Stefana. Bursztynowe oczy wpatrują się w usta człowieka. Śledzi poruszenia głowy. 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 1 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 - Psy jadły? - A jakże! - to Władka. Oburzona. - Ty myślisz, że jak ciebie nie ma, to psy zdechną z głodu. -Ale widzę, głodne. Daj tam, Witek, kawałek chleba. - Co w Lublinie? Przyniosłeś może komunikat? - Przyniosłem. Jest opis dokładny wypadków pod Warszawą, w Wawrze. Rozstrzelali stu sześciu mężczyzn. Wyciągnęli ich z domów. To jeszcze w grudniu, pamiętasz? Władka kiwa głową. Przebija ją błyskawica grozy. I blednie. Tam ludzie giną. Na Łemszczyźnie, w gliniankach cegielni rozstrzeliwania. Żydzi wyrzucani z domów, bici na ulicach, obławy, wysyłanie na roboty do Niemiec. A tu: cisza. Biało. - Chodźmy do pokoju. Zjesz coś. I kładź się, dam ci do łóżka fajerkę, rozgrzejesz się. W jadalni Stefan usiadł przy piecu, wyciągnął przed siebie nogi w skarpetkach. -A gdzie Halka? Zenon? - ściszył głos, spojrzał na żonę. - Siedzą tam, w pokoju. - I co? -Opowiadają sobie bajki. - Bajki? Władka zachichotała. Zachłysnęła się dymem papierosa, zakaszlała, wytarła załzawione w kąciku oczy. - Tak. Nawet trochę słuchałam. On zaczyna, potem mówi: a teraz pani, panno Halinko. I Halka opowiada dalej. I znów: to teraz pan, panie Zenonie. Zawołam ich. - Zaczekaj! Nie! Zostaw! Wojna naokoło. A oni... - kręcił głową, uśmiechał się. Stała oparta o piec. W jego dyszącym cieple. Lampa na stole i chybotanie półcieni na meblach, na książkach otwartych na tapczanie, na suficie, na twarzy Zenona. Chodził lekko pochylony ku przodowi, z rękami za siebie założonymi. I nagle, jakby się zdecydował, przystanął przed nią, powiedział: - Dobrze, więc ta bajka będzie o rycerzu. Uśmiechnęła, klasnęła w ręce: - Cudownie! Znów rozpoczął swój spacer po pokoju milcząc jeszcze, zamyślony. A ona, wpatrzona w niego, czekała, a jednocześnie gdzieś, na granicy świadomości w strefie jej myśli i uczuć biegnących niezależnie od jej woli, porównywała. A więc znów Edward: oczy szerokie ku niej zwrócone, ją tylko obejmujące w swojej do niej miłości, niezmienny aż po śmierć, łatwy do odczytania, jak poezja rymowana bez przenośni i ukrytych znaczeń. Zenon trudny, nie odczytany do końca, podobny do ciemnej, głębokiej wody, na której brzeg biegała zaklinając topielca. Nie chcąc, szła za nim. Nie znając go, dawała się poznać. - Wraca rycerz z wojennej wyprawy w rodzinne swoje strony. A im bliżej tych stron ukochanych, tym puściej naokoło. Wypalone lasy. Popalone sioła. Ludzie smutni. Przystają. Czasem ktoś zapyta: skąd? Ale nikt nie wita. Towarzysze jego polegli albo wróg popędził ich w niewolę. A on ocalał. Pod pancerzem tylko krył małą, bolesną ranę. Koń jego wierny - zmęczony. A pięknego miał konia. Była to arabka, klacz niezwykłej urody. Stworzył ją Allach z garści południowego wiatru. Była czarna, lśniąca, z białą na czole gwiazdką, a czuła była i słodka, jak miłość. Nazywała się Kama. Dotarł rycerz do miejsca gdzie stał dom jego, gdzie stare drzewa ocieniały dach, a latem ogród pełen był kwiatów. Popalone ściany, smutne sterczą zwęglone kominy, czarna od ognia trawa, porąbane stare drzewa, a ogród zdeptany. Usiadł na podpalonej desce i zapłakał. Nikogo. Ani rodziców, ani rodzeństwa, ani dziewczyny ukochanej. Sam został. Po cóż mu więc żyć na świecie? Wyjął z pochwy swój miecz i... Teraz pani kończy, panno Halinko. - ...wyjął miecz, ale nagle drgnął. To koń jego ukochany dotknął delikatnie nozdrzami jego policzka, jakby mu coś wskazując. Spojrzał. A pod górę ktoś się ku niemu zbliżał. Wysoki, kościsty starzec w czarnej opończy. Brodę miał białą do pasa, włosy siwe rozwiewał mu wiatr. Podpierał się na kiju. Rycerz nie znał go, nie pamiętał, aby kiedykolwiek go widział. Wędrowiec zatrzymał się przed nim, a oczy, które zwrócił na rycerza ogromne były i tak jasne, jak woda. Przejrzał się w tych oczach rycerz i zobaczył w nich całą swoją rodzinę: ojca i matkę, braci i dziewczynę, która na niego czekała. "Wędrowcze" - zawołał - "kim jesteś, że w oczach twoich odbite całe moje życie? Jeśli są oni w twoich oczach, a więc żyją. Prowadź mnie do nich." "Weź miecz, mój chłopcze" - powiedział starzec - "i chodź za mną. Wskażę ci drogę do dawnego twego życia. Niełatwa to będzie droga. Pełna przeszkód. I może, kto wie, nie będziesz chciał przejść jej do końca." Ruszył więc rycerz za wędrowcem, a za nim szedł wierny koń rycerza. Szli zrazu drogą znajomą, która coraz to się zwężała, aż pod wieczór doszli do ściany lasu, a tak gęstego, że przejść go nie było można. Chciał rycerz spytać sędziwego wędrowca o dalszą drogę, ale ten gdzieś zniknął. Stał więc bezradny przed zamkniętą ścianą lasu. - To teraz pan, panie Zenonie... -Postawiła mnie pani przed ścianą lasu. Samego. I co teraz? - Nie wiem. - Dobrze. Wiem już. Nagle rycerz usłyszał głos, a był to głos wędrowca: "Unieś swój miecz, rycerzu, i uderz w ścianę lasu. W zamku, daleko, przy końcu twej drogi, są ci wszyscy, których szukasz. Całe twoje dawne życie". Rycerz podniósł miecz, uderzył z całej siły. Rozstąpiła się ściana lasu i wszedł na uroczą polanę. A za nim postępował wierny jego koń. Daleko, za mgłą, wśród wysokich gór, stał zamek, wieżyce jego ginęły w chmurach... 1 1 32 0 2 108 1 ff 1 32 0 Nie spostrzegli się. W otwartych drzwiach stali Władka i Stefan. Oderwali się od siebie. Halina podniosła ręce do włosów. Przygładza je na skroniach. - Bajki. - powiedział Stefan. - Bajki... Halina podeszła do niego, przytuliła głowę do ramienia ojca: - Można zapomnieć o całym świecie. Spojrzał na nią czule, łagodnie pogładził po włosach. Myślał: dziecko moje, biedne moje dziecko... Ale sam nie wiedział dlaczego myśli: biedne. Dlaczego się nad nią użala. - I co dalej? - Władka pochyliła głowę nad zapałką, zaciągała się dymem. - Co się stało z rycerzem? Czy odnalazł swoje dawne życie? Zenon zmrużył oczy. Zamyślił się. - Bajka jeszcze nie skończona. Twarz Stefana spoważniała. Już uleciał z niej wyraz rozczulonej łagodności i Zenon dostrzegł to, wyprostował się. - Co jutro? Co pan sędzia każe? - Trzeba będzie jechać do Kraśnika. Weźmiecie konia. Witek wam przygotuje. - To jutro z samego rana? - Jak się tylko rozwidni. Może będziecie musieli przenocować w Kraśniku. - Naturalnie. Tak jest. - To teraz chodźcie, trzeba omówić wasz wyjazd. Gdyby było trzeba, wytłumaczę wam, to pojedziecie do Bychawy, do mego brata. Wyszli z pokoju. Stefan pierwszy, kulejąc, Zenon wyższy, wyprostowany, za nim. Halina oparta o piec. Oczy przymknięte. Wargi poruszały się, jakby śpiewała. Władka podeszła do niej. Ujęła w rękę podbródek córki. - Kochasz się w nim? - szepnęła. - Nie wiem. Sama nie wiem co się ze mną dzieje. `tc Rozdział V Dokąd ta droga kędy wicher przeszedł? (cd.) 4 Irena Żuławska rozpoznawała twarze otaczających ją kobiet. Doszukiwała się podobieństwa pomiędzy tamtymi w lodowatym korytarzu ubezpieczalni społecznej, w ogonku po zasiłek Rgo, a tymi tu, skupionymi koło niej, wokoło światła coraz to eksplodującej karbidówki, grzejących ręce w żarliwym, nietrwałym cieple rozpalonej rury żelaznego piecyka, nie zdejmujących z siebie futer, płaszczy zimowych, chociaż przecież siedziały w pokoju gdzie okna zabite dyktą, a wiatr od Wisły łomotał o nią, ale nie wpadał do wnętrza. Były inne, chociaż przecież te same, ale patrzyły na nią otwartymi szeroko oczami wyczekująco i odważnie. Tam, pochylone, z opuszczonymi powiekami, uginały się pod chłoszczącymi oskarżeniami przyjmując je jako należną karę za coś, czego nie popełniły, nie rozumiały, a jednak z lojalności przyjmowały jako własną odpowiedzialność, z której nie sposób się wyzwolić, która ciążyła na nich, wlokła się, jak przywiązany do nóg wór z kamieniami. W kolejce przed nimi, za nimi, po bokach, zewsząd: szepty, półszepty, otwarte rozmowy, wskazywanie ruchem brody, uniesieniem ramion, nieledwie palcem: to te, to te... Żony zdrajców, oficerów... To oficerowie winni. Uciekli, nakradli... i takie ośmielają się stawać razem z nami w kolejce po zasiłek! Spojrzenia ukośne, szmery, pomruki. Idzie od nich zapach krwi, samosądu. Jeszcze nie doszli do kresu, jeszcze od ostateczności wstrzymuje, dzieli nakazywane przez rozsądniejszych opamiętanie, obawa przed karą. A one pod pręgierzem. Biczowane spojrzeniami, pomrukami i tym szeptem prawdziwym albo tylko w ich przewrażliwionych uszach, tym szeptem, który boli, każe zaciskać szczęki, a łzy wstrzymywane wysiłkiem woli marzną na rzęsach. Trzymane za ręce dzieci zaczynają popłakiwać. Ostracyzm i ich dotyczy. - Na latarniach będziemy wieszać. W samochodach pouciekały, sprzedały kraj. Irena uderza obcasem śniegowca w podłogę. Po tym rytmie Boga poznaje, że matka zamierza się, przygotowuje. Pierwszy, czerwony od mrozu podbródek podskakuje w górę, prowadzi. I zaraz oszronione nozdrza i skrzydełka nosa z czerwonymi na nich żyłkami. - Do jasnej cholery! - wybucha. Boga kurczy się na głos matki. Przeraża ją, ale i dodaje odwagi. Milkną szmery w kolejce po zasiłek. - Do jasnej cholery! - Irena nie poznaje swego głosu, ale nie ma już odwrotu. Głos prowadzi i nim zapalona bucha jeszcze większą furią. - Nie potrzeba mi waszych zasiłków! Nie zabiła mnie bomba i teraz też przeżyję! Chodź, Boga! Cisza nagła. Irena i Boga wypychają się z korytarza. Broda Ireny defiluje pierwsza, ale drga powstrzymywanym płaczem. Za nimi zdziwione spojrzenia. Ale z ogonka wycofują się jedna po drugiej do niedawna skulone postacie. Oczy szkliste i sztywne od mrozu policzki. Pod pomadką posiniałe wargi. Otaczają Irenę na ulicy. A ulica Francuska w bieli i w słońcu, zamróz tamuje oddechy. - My przecież panią znamy. To pani prowadziła te pierwsze sklepy na Saskiej Kępie. Dodała nam pani odwagi. Trzeba było wyjść z tego ogonka, z tego upokorzenia. Ale co zrobimy? Jak przeżyjemy? - Razem - mówi Irena. Słowem tym obejmuje przewodnictwo. Zdziwiona słyszy swoje własne słowa: umawia się na spotkanie, podaje swój adres. A przecież nie chciała tego. Wybiegając z lokalu ubezpieczalni społecznej drżała tylko: do domu! Otoczyć się wełną szlafroka. I pod kołdrę. Zakopać się, wykrzesać z siebie ciepło. Zagrzać, rozgrzać, wypłakać. Potem pomyślę, później zacznę na nowo. Teraz tylko własne, osobne ciepło. Jeszcze do tego dnia, kiedy stojąc w kolejce po zasiłek (bo kończyły się już pieniądze i nie miała za co kupić chleba, karbidu, koksu), jeszcze do tego dnia wierzyła: to tylko na krótko. Tadeusz wróci. Zajmie się wszystkim. Tadeusz przyśle jakiś ratunek. Przecież jeszcze w listopadzie nadeszła kartka z Rumunii. A przed kilkoma dniami listonosz przyniósł kopertę ze znaczkami francuskimi. Był więc już w Francji, w wojsku. Pisał krótko: martwi się, czeka. Przyśle pomoc. Był także optymizm: "Kiedy wrócę, zajmę się wszystkim." Ale ten dzień upokorzenia zdecydował! Nie nadszedł jeszcze czas. Syki, szepty, podszepty, oskarżenia podpełzały. Kąsały w niechlujnym ścisku ludzi nie domytych, wygłodniałych, dygocących z zimna, zachłannych na wszystko, co można zamknąć w ręku, unieść, przywłaszczyć sobie. Czy byli to ci sami ludzie, z którymi połączona patriotycznym, oślepiającym szaleństwem maszerowała Nowym Światem i Alejami pod ambasady francuską i angielską wierząc w szybkie zwycięstwo? Uprzytomniła sobie, że Tadeusz taki, jaki był w tamtej chwili, gdy żegnała go na Pradze - kiedy mimo jego namawiań, aby z nim jechała zdecydowała, że na wojnę nie zabiera się rodziny (a potem płakała i gryzła z rozpaczy palce nie nad swoją decyzją, ale nad okrucieństwem etosu tego kraju, który tak właśnie kazał jej postąpić, a ona nie miała dość siły, aby się przeciwstawić) zrozumiała, ściśnięta w tłum ludzi oczekujących na zasiłek i jednocześnie z tego tłumu wypychana, że Tadeusz w swoim mundurze polskiego oficera nie może jeszcze tu wracać. Że nie nadszedł jeszcze czas. I że to nie Niemcy - którzy niewątpliwie by go przychwycili - ale sam, własny jego naród stanąłby w tej chwili przeciwko niemu, szukając winowajców klęski. Obolali i ślepi, leczyli się jeszcze z ran, jeszcze nie byli gotowi. I wtedy ogarnęła ją furia na los, że przypadło jej żyć w czasie, w którym życia nie było, na ciemnotę i niedojrzałość ludzi rzucanych emocjami od patriotycznych uniesień do głuchej zawiści, oskarżeń i zemsty. To wtedy, nieskora do przekleństw, krzyknęła: "Do jasnej cholery! Do jasnej cholery!" Wiedziała: musi dać sobie radę sama. W pojedynkę. Ale kiedy otoczyły ją tak, jak i ona odrzucane (gdyż były żonami oficerów), kiedy uznając ją za silniejszą poddawały się jej przewodnictwu wtedy, wbrew samej sobie, ulegając znów temu, co ją zawsze prowadziło, co podszeptywało decyzje, czemu nie umiała się oprzeć, powiedziała: Razem! I natychmiast w to uwierzyła, jakby sam pomysł, rozwiązanie, było od dawna tuż obok. Należało tylko sięgnąć po niego ręką. - Razem - powiedziała - damy sobie radę. A teraz przyglądała się im, oceniała. W jej łagodnym, niebieskim spojrzeniu widziały tylko optymizm, chęć pomocy, ale nie dostrzegały ostrości myśli ani upartej siły przetrwania. Ta w fokowym futrze z bobrowym kołnierzem, blada i ciemna, o długich, pięknych oczach - to Jadzia Cichocka. Jej mąż w niewoli. Wrażliwość Jadzi przemawia do Ireny. Jej blada przeźroczystość domaga się opieki. Jej troska o małego synka i o matkę jest czuła, ale bezradna. Mówi: "Nie wiem co zrobić. Poradź". Natychmiast szepty: rady, wskazówki. Ale Irena powstrzymuje: zaczekajcie jeszcze. Wysoka, chuda o szalonych, wydzierających się spod chustki włosach - to Zaleska. Wysyła już paczki mężowi do niewoli. Wyprzedaje się z książek i biżuterii. Ale co dalej? Szczęsna jest silna, o niskim czole, szorstkim głosie. Jej oczy piwne, pod szerokimi brwiami, biegają niespokojnie. Pali śmierdzące, ostre "junaki". Neguje wszystko. Wypuszczając przed siebie kłęby dymu, które Jadzia rozprasza dłonią i wachlowaniem chusteczką, mówi: - Żadnej wiadomości. Czerwony Krzyż tyle mi tylko powiedział: że mąż mój w Rosji, gdzieś w obozie. Mówią w Starobielsku. Ale czy ja wiem? Inni dostali jakieś kartki. Ja nie. "Generałowa" jest okrągła, jak kłębuszek białej angory, nieśmiała i niewielka. Najstarsza, już siwiejąca. Jej delikatne, drobne ręce leżą spokojnie na karakułowej mufce.. - Ja tak, jak i pani, miałam wiadomość z Francji - mówi. Wtedy Zosia Kwiatkowska wzdycha: - A ja nic. Nic. Bogę otacza świat kobiet. Jest to świat, z którego odeszli mężczyźni: opiekunowie i przewodnicy, "głowy domu", ci, których decyzja była ostateczna. Dopiero teraz zaczynają sobie zdawać sprawę, jak bardzo były od nich zależne. Istnieją pomiędzy dwoma biegunami: "przed wojną" i "gdy to się skończy". Czas, który pozostawiły za sobą, zamknięty już w zaczarowanym zegarze, i tylko o porze niewiadomej - najczęściej nocą albo nad ranem - odzywa się nikła melodia pozytywki. Wtedy płaczą. Boga przygląda się twarzom kobiet. Zosia Kwiatkowska najmłodsza. Wszystko w niej drży pragnieniem smakowania życia. A ona unieruchomiona. Tkwi razem z innymi wokoło dyszącej żarem "kozy", w świecie zabitym dyktą. Obok niej na tapczanie duża, przysadzista i ciepła Klimowiczowa. Ręce opuściła na kolana. Jej łagodne, skore do łez oczy są zaczerwienione. Nie miała jeszcze wiadomości od męża. Jadwiga Polkowa wyprostowana na krześle. Jak posiwiała! Szalona jazda autobusem, bombardowania na drodze, przedzieranie się do Warszawy już poza nią. Przeżyła trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów. A teraz razem w gronie rozbitków u podnóża dymiącego krateru. Najważniejsze, że dzieci zdrowe. A Lutek już pisał z niewoli. Jest w obozie niemieckim. Niecierpliwi się: - Na co my właściwie czekamy? Wtedy Irena: - Czekamy na doktora Birencwajga. Obiecał, że się z nami spotka. Podobno ma jakieś możliwości, ktoś chce nam ofiarować przedstawicielstwo kłódek "Friwa". "Koza" przygasa i natychmiast ziąb przejmujący, dygotanie i głośniej słychać jak wiatr szarpie dyktą w ramach okna. Więc zaraz do żelaznej paszczy papiery, żeby płomień. I dokładanie koksu, walenie pogrzebaczem, aż rura zachłystuje się iskrami i szum, trzask, rozgrzewająca się znów do czerwoności pokrywka pieca. Wtedy walenie do drzwi. To przyszła Kogdzia, najmłodsza siostra Ireny, a za nią otrzepując płaszcz i kapelusz ze śniegu - doktor Birencwajg. Kogdzia zdejmuje chustkę, odrzuca głowę do tyłu i rozburza dłońmi swoje rudawe włosy. Ten ruch jest wesoły i zalotny, a jej podłużne zielone oczy pełne są iskier. Jadwiga Polkowa ocenia ją niechętnie. Ale Kogdzia już przy niej: - Są wiadomości od męża? - Pisał. Jest w oflagu. A pani mąż? - Mój mąż też w niewoli. Doktor Birencwajg nie chce siadać. Chodzi po pokoju. Opiera się o biurko, przygląda książkom przez szybę w szafie bibliotecznej. Jego kręcona, ciemna czupryna opada na czoło, krzaczaste brwi obwisają nad oczami. Oczy ma wypukłe, czarne, żałosne, i duży semicki nos nad obrzmiałymi od mrozu wargami. Julian Birencwajg jest lekarzem wojskowym. Z Tadeuszem Żuławskim znają się od dawna, a odkąd zamieszkał w willi na Saskiej Kępie, niedaleko wiaduktu, widywali się częściej. Stąd znajomość z Ireną. Spotkała go niedawno. Naszli na siebie, twarzą w twarz. Irena, brnąc w zaspach śniegu na Rondzie Waszyngtona, szła w kierunku ulicy Francuskiej. Doktor przedzierał się zamaszyście w drugą stronę, do miasta. Jedną ręką przytrzymywał kapelusz, w drugiej niósł wypchaną skórzaną teczkę. Przystanęli. Rozpoznanie i okrzyki. - Pan żyje, panie doktorze! Pan żyje! - Droga pani, jakże pani przeżyła to piekło? A mąż? Czy są jakieś wiadomości? A córka? Irena opowiada. Paruje gorący oddech w lodowatym powietrzu, nogi zapadają się w śnieg. - A pan, panie doktorze? A pana córki? Dom widziałam, przetrwał. Myślałam, że pan może w niewoli. Boże drogi, nie spodziewałam się! Nie, nigdy nie spodziewałabym się... - Potrzebują mnie. Jestem lekarzem w Szpitalu Ujazdowskim. Tam są i inni lekarze Polacy. Jest nas kilku. Dali nam zaświadczenia. Na razie to skutkuje... Ja... byłem pod Kutnem... straszne rzeczy. Potem obrona Warszawy... A jak pani sobie radzi? Czy może mógłbym pomóc? Wtedy Irena podniecona, policzki czerwone od mrozu: - Tu, na Saskiej Kępie, jest cała grupa rodzin oficerów. Bez środków do życia, bez opieki lekarskiej. Wyprzedają się. Widzi pan, zebrałyśmy się razem i tak sobie nawzajem pomagamy. - A co ja mógłbym? No, na opiekę lekarską możecie liczyć. - Chcemy pracować. - Pomyślę. Trzeba by pomówić. Niech pani je zbierze, przyjdę. Żegnał się. Twarz miał sinawą od mrozu, zaczerwienione, spuchnięte powieki. Ruszył przed siebie, żeglował między zwałami śniegu. Dopiero po dłuższej chwili odwracając się, spoglądając za nim, Irena uświadomiła sobie, że doktor nie miał na ramieniu opaski z gwiazdą. Widocznie jako lekarz zatrudniony w szpitalu wojskowym zwolniony był od jej noszenia. Do tej pory nigdy nie myślała o doktorze jako o kimś innym, niż ona sama. Był oficerem, kolegą jej męża, był Polakiem. I pewnie doktor tak samo myślał o sobie, wbrew codziennemu spotkaniu z własną twarzą przy porannym goleniu przed lustrem. Po raz pierwszy Irena uświadomiła sobie, że doktor jest Żydem. I zadrżała: żeby go tylko nie zatrzymał jakiś patrol niemiecki, żeby mu nie zrobili coś złego. Zadrżała także, gdyż po raz pierwszy uświadomiła sobie ten podział: przerażający, narzucony z zewnątrz terrorem. Doktor otwiera szafę biblioteczną, wyjmuje książkę. Nerwowo kartkuje stronice. Zamyślony, jakby gdzie indziej, nie tu. Ale przecież skłania się co chwila, po dwa razy poznaje te same osoby, przeprasza, uśmiecha się bezradnie. Jadwiga Polkowa myśli realnie: przecież trzeba już zacząć. Niedługo godzina policyjna. Ale Irena ciągnie lekko doktora za rękaw płaszcza, coś szepcze. On skinął głową kilkakrotnie: że tak, dobrze. Wychodzą do przedpokoju, a Irena w drzwiach: tylko chwileczkę. Lodowate zimno. Z dna kapelusza doktor wyciąga komunikat. Irena składa go, chowa w rękaw swetra, szepcze: - To co, co się dzieje? - Są wiadomości od Rady Narodowej z Paryża. No, ale cóż? Wszystko piękne słowa... - A w organizacji? - Są pewne zmiany. - Korzystne? - Raczej niepokojące. Jak zwykle, Polakom brak porozumienia. Powiem pani: Tokarzewski odchodzi na wschód. - Dlaczego? - Rozkaz Sikorskiego. Mnie się zdaje, stare porachunki, nie ma do niego zaufania. No, ale to mnie się tak zdaje... - A kto teraz? - Rowecki obejmuje Komendę okręgu na Warszawę. - Czy to ten dowódca pułku z Leszna? - To on. Bardzo odpowiedzialny, dzielny, ale nie polityk. Martwi mnie to rozbicie na Paryż i na Warszawę. Oni tam nie są w stanie odczuć naszej sytuacji. - Chodźmy już. Ja im pokażę komunikat. One wszystkie... do nich można mieć zaufanie... gdyby coś, kiedyś... - Ja wiem. Dziękuję. W pokoju ciepło, szybuje ostry zapach karbidówki, skaczą cienie po ścianach i cwałuje płomień pod blachą "kozy". - Niech pan zdejmie palto, panie doktorze. Doktor daje się namówić. Przysuwa do piecyka, ogrzewa sobie nad nim ręce. Ręce ma odmrożone, na czerwonej skórze fioletowy nalot. - Proszę pań, jest taka sprawa, że za kilka dni zostanie ogłoszone wezwanie do kobiet pomiędzy 15. a 40. rokiem życia. Będzie obowiązkowa rejestracja. Nie zatrudnione będą wywozić na przymusowe roboty do Niemiec. - Jezus Maria! - to Polkowa. - To co my zrobimy? Nasze córki! Panie doktorze, nasze córki! - Niech się droga pani uspokoi. Są jeszcze różne możliwości... postaramy się o zaświadczenia pracy. Może córka będzie musiała popracować, ale uniknie wywózki na roboty. Polkowa jednak martwi się, wzdycha. Podchodzi bliżej do doktora pyta: a jak? A kiedy? Irena czyta komunikat. Kogdzia pochylona nad nią czyta ponad jej głową. - Nie płacz... nie płacz Grubciu... - Uspokój się Kogdziu, ja nie płaczę - Irena pociąga nosem i wściekła na samą siebie nie może powstrzymać łez. - Co to takiego? - to Zosia Kwiatkowska. - Pokażcie! Już wszystkie przy Irenie, wokoło pogniecionej kartki papieru. - Co to? - szepcze Zosia. - Tajna gazetka? - No, jak to? - Szczęsna wzrusza ramionami, głos chropawy, dym "junaków" wokoło niej. - Nie wiesz? Nie widziałaś? - Nie! Słyszałam tylko. Ale dlaczego Irena płacze? - Ach to ten wiersz! Wzruszyłam się. No nic. Nieważne. - Jaki? - Zosia bierze w rękę gazetkę. Czyta głośno. Jej głos jest przejmujący, uderza w nagłą ciszę pokoju: Zstąp duchu mocy,@ wspomóż nasze siły@ nad rozum, nad uczucie@ ponad kobiecy i męski płacz@ nad bratnie mogiły@ nad rozpacz sierot i wdów,@ nad wygryzione gazem rany,@ nad niepokój nagłych nalotów@ nad lęk, gdy ktoś do śmierci nie gotów@ i jeszcze pragnie ust ukochanych -@ patrz:@ nadludzkiej poddani próbie,@ tylekroć zaprawieni w cierpieniu,@ stawimy czoło idącej zgubie,@ walczymy o siebie i świat.@»* Kazimierz Wierzyński, "Polska żyje" Nr 26, 30 stycznia 1940. 5 Tej zimy pierwszego roku wojny Boga zaczęła odczuwać w sobie - zrazu niewyraźnie, nieśmiało - jak gdyby drgnienia kompasowej igły nakazującej kierunek. Nie zastanawiając się, posłuszna nakazowi, przechodziła bez wahania na drugą stronę ulicy, wyskakiwała z tramwaju zanim dojechał do przystanku, wpadała nagle do bramy przeczuwając, albo wybierała drogę okrężną zamiast zwykłej, którą chodziła. Przystawała na rogach, przywierała do muru oglądając się na wszystkie strony i nauczyła się chodzić bliżej domów i bram, do których zawsze można się było wśliznąć. W śródmieściu i na Pradze coraz to pojawiały się "budy", wyskakiwali z nich uzbrojeni żołnierze, zatarasowywali ulicę, zagarniali przechodniów na roboty do Niemiec, na zakładników. Ludzie znikali. Groźba łapanek wisiała nad miastem. Pod koniec lutego stały się coraz częstsze. Krążyły straszne wieści o masowych aresztowaniach pod Warszawą, na słupach ogłoszeniowych pojawiały się listy zakładników i rozstrzelanych, a przerażająca wiadomość o egzekucji 190 osób w lasku palmirskim dotarła wszędzie w błyskawicznym tempie i powtarzano ją drżącym szeptem. Ten stan nasilającej się grozy, czyhającego na każdym zakręcie niebezpieczeństwa wpłynął na to, że Boga coraz bardziej zaczynała wsłuchiwać się w siebie, coraz więcej ufać własnej czujności. Czasem wydawało jej się, jakby została uzbrojona w wysokoczułe anteny odbierające fale sytuacji, które nie zaistniały jeszcze, ale już były w procesie formowania się, już poszczególne człony mającego zaistnieć zdarzenia zaczynały siłą ku sobie podsuwać i ulegając wzajemnemu przyciąganiu łączyć w całość nową, niezupełnie jeszcze określoną, nie skompletowaną. Nieświadoma sytuacji, której okoliczności, sens i czas były dla niej niedostępne, wiedziała jednak, że powinna jej uniknąć i wtedy obierała nakazany jej wewnętrzną wiedzą kierunek. Uczulenie, którego zaczynała doświadczać, wyostrzająca się wrażliwość na aurę ulicy, na coś, co formowało się, nadchodziło, co dopiero miało się zdarzyć, na dźwięk, zmianę rytmu ulicznego ruchu, wyraz twarzy przechodniów albo pasażerów tramwaju, na wszystkie sygnały ostrzegawcze słyszane nie uchem, ale skurczem mięśni, alarmowane nagłym, głębszym uderzeniem serca, uczulenie to i wrażliwość stawały się jednocześnie nowym odczuwaniem samej siebie jako istoty złożonej: prowadzącej i prowadzonej. Znaki, które otrzymywała, były znakami przesłanymi jej przez to, co było nią samą. Uczyła się samą siebie odczytywać. Nie zastanawiała się nad tą odbywającą się w niej grą ani też nie zdawała sobie sprawy, że pod rozumem i świadomością rządzi nią silniejsza niż rozum pasja przeżycia i energia instynktów domagających się przetrwania. To one wzniecały płomień intuicji i uciszały realistyczne rozważania rozumu. Tego popołudnia, ostatniego dnia lutego, kiedy ociepliło się gwałtownie i zaczynały topnieć grube, brudne zwały śniegu na ulicach, Boga czuła się niespokojna. Irena pojechała do śródmieścia. Miała tam dowiedzieć się o pracę przy prowadzeniu spółdzielni. Boga całe rano biegała po mieście oferowując w sklepach mydlarskich i z żelastwem kłódki "Friwa", których przedstawicielstwo zdobył dla nich doktor Birencwajg. Sprzedała kilka kłódek, dostała zamówienia i wróciła ucieszona, ale właśnie w domu zaczęła odczuwać niepokój. Pela w kuchni przygotowywała się do jutrzejszego wyjazdu "na szmugiel". Była niezależna, zarabiała sama i coraz to znikała na kilka dni. Boga chodziła niespokojnie od kuchni, gdzie paliło się pod blachą, do pokoju, gdzie sapała żelazna "koza", starała się skoncentrować nad podręcznikiem anatomii, przygotować do egzaminu wstępnego na medycynę, bo chociaż nic nie było jeszcze pewnego, mówiono już, że być może zostaną zorganizowane tajne komplety, a nawet - co wątpliwe, ale nie wykluczone - jakaś szkoła dla personelu sanitarnego, gdzie wykładowcami będą profesorowie medycyny. Pukanie do drzwi. Zadrżała. Ale zaraz uspokajała samą siebie: to pewnie koleżanka Peli. Mają przecież razem jutro rano wyruszyć na szmugiel. I już stukot Peli podkutych bucików, jej drobne, szybkie kroki. Już otwiera. Boga uchyliła drzwi pokoju: w korytarzu żołnierz niemiecki. Zatrzasnęła drzwi. Oparła się. To po mnie. Nie zarejestrowałam się na roboty. Uciekać! Gdzie? Można tylko oknem wychodzącym na tyły ogrodów. Ale trzeba by przez korytarz. Twarz w ogniu. Serce wali w skroniach i w uszach. Gdzie komunikat? Gdzie matka położyła komunikat? - Panienko! - to Pela. - Panienko! W szarym świetle korytarza, trzymając czapkę w ręku, w mundurze Wehrmachtu żołnierz spogląda na nią, zbliża się. Boga cofa się, widzi tylko mundur i dopiero po chwili twarz Zygfryda bledsza, szczuplejsza niż ta zapamiętana ze szkolnych lekcji tańca, z wieczorków, ze ślizgawki, ze spacerów mostem, kiedy światła odbijały się w Wiśle, ta twarz przełamuje się teraz uśmiechem, na który ona nie odpowiada. Sztywnieje, a jednocześnie czuje żar policzków, aż oczy zaczynają łzawić, czuje drżenie rąk i nóg i wypełniający ją żal do niego, że tu, teraz, przyszedł po trzech latach milczenia, psując tym przyjściem całą o nim pamięć należącą do spraw już zamkniętych i jakby w innym świecie przechowywanych, jednak tak, jak zasuszony liść kasztanu w szkolnym brulionie, obok wierszy pisanych ołówkiem w wielkiej przed wszystkimi tajemnicy. - Przepraszam, chciałem tylko dowiedzieć się czy... może ci czegoś potrzeba... - Nie, nic. W korytarzu, na wieszaku, oficerska czapka ojca. Otwarte drzwi do pokoju. Okno zabite dyktą, przez niewielką szybkę dzień mało widoczny, wilgotny chłód. - Może nie powinienem był przychodzić... Nie odpowiedziała. - Nie odpisywałaś na moje listy. - Nie dostałam od ciebie żadnego listu. - Nie? To niemożliwe. Zaraz ci wytłumaczę. - Nie. Nieważne. Zwłaszcza teraz. - Zmobilizowali mnie. Jadę na front. Będę tu tylko kilka godzin. Może ci jednak coś potrzeba? - Nie. Nic. - Przepraszam, nie powinienem był przychodzić. Nie chcesz ze mną mówić. - Lepiej nie. Zrozum. - Rozumiem. Chwile ciszy, w których słychać oddechy i stukanie bucików Peli za ścianą, i szmer deszczu, i głośniejszy plusk małych strumyków topniejącego śniegu, który zsuwa się z dachu, z balkonów, z parapetów okiennych. Zygfryd stoi w zapiętym płaszczu, trzyma w ręku furażerkę, ale uśmiech już znikł, twarz nieruchoma, zesztywniała, patrzy w podłogę i tylko długie, białe rzęsy na policzkach, gdzie jeszcze ślady młodzieńczych piegów. Patrząc na niego tak stojącego z opuszczoną głową w żenującej ciszy, Boga chciałaby powiedzieć i powtarza to sobie w myśli, nie mogąc dobyć głosu ze ściśniętego gardła: "Pamiętasz, pytałam się dlaczego nazywają cię "Kaktus", to było wtedy kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy i byłeś kapitanem szkolnej drużyny hokejowej, a wtedy ty powiedziałeś: "Kaktus", bo ma piegi." Ale nie mówi nic, gdyż inna myśl, silniejsza, wiąże jej gardło: "żeby on już sobie poszedł, żeby już poszedł." Wyprostował się. Spojrzał na nią nie widząc, jego chłodne teraz niebieskie oczy patrzyły poprzez nią. Skłonił się trzaskając obcasami. Nie wyciągnęła ręki, trzymała ręce poza sobą, czuła, jak drżą jej palce. Odchodząc odwrócił się jeszcze. - Cieszyłem się... Przepraszam. W otwartych drzwiach mglisty, rozpływający się w deszczu prostokąt wieczoru. Poprzez szparę w drzwiach widziała, jak odchodzi. Buty głośno klaskały o mokry chodnik. Nie spojrzał już poza siebie. Jego sylwetka w długim, ciężkim płaszczu była sylwetką niemieckiego żołnierza. Gdyby zobaczyła go nadchodzącego ku niej na ulicy, nie rozpoznałaby twarzy Zygfryda. Ważniejsza stała się nowa forma, jaką przybrał. Ta forma skrywająca Zygfryda zdecydowałaby, że bez zastanowienia, posłuszna wewnętrznemu nakazowi, przeszłaby szybko na drugą stronę ulicy. Założyła łańcuch na drzwi, przekręciła klucz w zamku, jakby odcinając się, odgradzając od tego, co się stało. Za nią Pela. Dopiero po chwili zrozumiała, co mówi: - ...pamiętam go, pewnie, że go pamiętam. Nie odzywał się tyle czasu i patrzcie! Przypomniał sobie. A pan kapitan to się na nim poznał. Zawsze mówił, że Niemiec, że go w domu nie chce. - Chodził do polskiej szkoły, Pelu, tu się urodził, uważał się za Polaka... - Niemiec zostanie Niemcem. Pytał się czy coś panience potrzeba? Ja bym mu powiedziała, potrzeba! Do cholery się stąd zabierajcie! O, to, co nam potrzeba! - Pelu, podsłuchiwałaś. - Ja! Wszystko było słychać! Ja nie podsłuchuję. Podsłuchiwała, naturalnie. Przycupnęła pod drzwiami w małym korytarzyku prowadzącym do kuchni. Czuwała, bo może akurat będzie potrzebna. Boga stara się uśmiechnąć, ale jeszcze skurcz gardła, jeszcze drżenie nóg i rąk i łzy, które, powstrzymywane, piekły - płyną po policzkach. Trwała jeszcze w gorącym świetle pamięci, w zaczarowanym kalejdoskopie barw, który w ruch wprawiło spotkanie z Zygfrydem, chociaż on sam bladym tylko w tej mozaice pozostał pastelem. Któregoś z wczesnych dni marca, na krótko przed godziną policyjną, ktoś zapukał do drzwi. Boga podeszła ostrożnie, uchyliła okienko judasza starając się dostrzec, kto puka. Było jednak zbyt ciemno. - Kto tam? - spytała. - Swój - odpowiedział męski głos. - Ale kto? - dopytywała się. - Otwieraj, Boga. Siunek! - Mamo! - krzyknęła. - Mamo, Siunek! Otworzyła drzwi i wysoki mężczyzna w ciemnej jesionce i czapce narciarskiej wszedł do przedpokoju. A już Irena wypadła z pokoju roześmiana i rozpłakana. Powitania i uściski. Odnajdywanie siebie, zbieranie okruchów dawnego świata. Siedzą razem przy stole, paruje gorąca herbata. - Zmizerniał pan, panie Siunku - mówi Irena. Dla Bogi jednak przyjaciel jej ojca, Siunek Mach, nie zmienił się: ta sama ukośna blizna na prawym policzku, ten sam szeroki uśmiech lśniących zębów. Brakowało mu tylko munduru. - Po rozejściu się z żołnierzami w Puszczy Kampinoskiej, przedostałem się z okrążenia niemieckiego i szliśmy bokami, lasami, bo kilku nas było, aż na wschód, w stronę Krosna. Przeczekałem trochę, no i zaraz szukałem kontaktów... Jutro wracam. A Tadeusz? Irena otwiera szufladę i wyciąga listy, podaje je Siunkowi. Czyta i wesoła twarz jego poważnieje. - Niech pan powie, panie Siunku, co z nami zrobili! I jak długo jeszcze? Co pan myśli? Czy to się skończy na wiosnę? - Już jest wiosna. Wojna jeszcze się pociągnie. - Niech pan sobie wyobrazi, że kilka dni temu odwiedził Bogę jej dawny kolega z lekcji tańca. Był w mundurze niemieckim. Siunek zdjął okulary, które założył był do czytania listów, spojrzał uważniej: - W jakim mundurze? - W mundurze Wehrmachtu - mówi Boga. - On, panie Siunku, chodził do polskiej szkoły, czuł się Polakiem, ale trzy lata temu wyjechał do Niemiec. - I co chciał? - Pytał, czy mi czegoś nie potrzeba. - A ty co mu powiedziałaś? - Że nic. Nic nie chcę. Nie chciałam z nim mówić. Taka byłam zdenerwowana... - No, tak - Siunek kładzie okulary do pochewki, wsuwa ją do górnej kieszeni marynarki. - Ja rozumiem. Ale my czasem korzystamy z takich ofert. Takie polskie sympatie mogą być czasem potrzebne. No nie w tym twoim wypadku, nie w tej sytuacji... Mnie na przykład pomógł jeden Niemiec, Ślązak właściwie, mówił trochę po polsku. Pomógł mi uciec, bo gdyby nie on, kto wie, może bym zajechał do oflagu. - Położył rękę na przeczytanych już listach: kartka i cienki świstek papieru. - Gdyby pani chciała coś o mnie do Tadeusza, to tylko, że żyję. Ja się nie będę przekradał za granicę. Mam tu robotę. - Przechylił się poprzez stół i znów z uśmiechem. - Pani Ireno, gdybym przysłał kogoś kto się na mnie powoła, powoła się na Józefa Hellera, bo ja się tak teraz nazywam, przyjmie pani? Przenocuje? Irena poważnieje. Nos i broda unoszą się w górę: - Przecież pan wie, że w tej sprawie nigdy nie odmówię. 6 Umówionym znakiem zapukałem do drzwi: raz - przerwa - dwa razy - przerwa i znów dwa razy. Głos kobiecy ochrypły, trochę ostry: - Kto tam? - Do wróżki. Od inżyniera. - Otwieram. Czułem, że obserwuje mnie przez okienko judasza. Na drzwiach nie było wizytówki chociaż zgadzał się numer mieszkania. Ten sam, co w bramie: "Wróżka. Mieszkanie Nr 7, przyjmuje od #10 do #/12 i od #/14 do #/16". Była godzina szesnasta trzydzieści. Jeszcze jasno. Słyszałem, jak przekręca klucz w zamku i mocuje się z zasuwką. Otworzyła. - Zacina się - powiedziała. - Trzeba by naoliwić. Proszę, niech pan wejdzie. Długo wycierałem nogi o słomiankę. - Taka wilgoć - powiedziałem. - Na ulicy potworne błoto. Strumienie wody, jeziora zupełnie. Nie uprzątnięty śnieg topi się. Koło dworca nie można przejść. - Tu są sukna - powiedziała. - Niech pan stanie na suknach. Najwięcej przychodzi do mnie kobiet. Zdejmują śniegowce, ale mężczyzn proszę, żeby jechali na suknach. W pokoju jest ciepło, może pan zdjąć płaszcz. Szła pierwsza długim, ciemnawym korytarzem, posuwałem się za nią jak na ślizgawce. Było to obszerne mieszkanie, jedno z tych staroświeckich mieszkań w kilkupiętrowej kamienicy na ulicy Poznańskiej. Wysokie sufity, grube sklepienia, zapach wilgoci, butwiejącego drewna. Widziałem jej nieco pochylone plecy pod ciężkim, włóczkowym szalem i gruby węzeł siwiejących włosów. Otworzyła drzwi. Buchnęło duszne, głębokie ciepło nagrzanego kaflowym piecem pokoju. Dwa duże okna przesłaniały pluszowe kotary i tylko niewiele światła wpadało do wnętrza. W rogu pokoju stało przysunięte do ściany niewielkie biurko, a na nim stojąca lampa z zielonym jedwabnym abażurem. Wróżka usiadła na krześle przy biureczku i wskazała mi ruchem ręki krzesło obok siebie. - Niech pan siądzie, o tu, na tym krześle. Dopiero teraz zobaczyłem na biurku dużą, szklaną kulę. Możliwie, że kiedy odwróciłem się i kładłem płaszcz na krześle przy oknie, wróżka wysunęła ją z jakiejś skrytki za biurkiem, a może nie zauważyłem jej od razu, przejęty i zażenowany tą całą scenerią, której się nie spodziewałem, bo przecież przyszedłem tu w innym celu i z tym jednym jedynym pragnieniem, które stało się obsesją: wydostać się, iść na Węgry. Położyła ręce na kuli, przesuwając po szkle palcami, jakby rozgrzewała je swoim ciepłem albo starała się nawiązać kontakt z sobą i tym, co nieuchwytne i niezrozumiałe dla mnie, znajdowało się w kuli. W zielonawym świetle lampy widziałem jej twarz. Wydała mi się bardziej rzeźbą, niż istotą żywą. Nie była ani młoda, ani stara, jakby czas omijał ją. Tylko siwiejące, upięte wysoko nad czołem włosy. Spojrzała na mnie krótko, przenikliwie. - Pan jest oficerem. - Podchorążym. - Tak... tak... prawda. Proszę się teraz skoncentrować, myśleć o sprawach dla pana ważnych. Zanim przekażę panu wiadomości, powróżę, bo skoro jest pan u wróżki... a zresztą są i inne przyczyny. Nie odejmując rąk od szklanej kuli odchyliła się ku tyłowi. Ciężkie powieki opadły na oczy i przez długą chwilę trwała w tym stanie odrętwienia. Staram się skoncentrować, myśleć o sprawach dla mnie najważniejszych. Nie ma jednak nic ważniejszego niż ucieczka, przejście granicy. Myślę o tym nieustannie od chwili spotkania z "Inżynierem". To on postał mnie do wróżki. Z Kazimierzem, którego w kontaktach nazywaliśmy "Inżynierem", poznaliśmy się jeszcze w styczniu. Stało się to poprzez znajomość Hali. To ona skierowała mnie do dalekiego naszego kuzyna, a on wiedząc, że szukam drogi na Węgry, poznał mnie z Kazimierzem. Od pierwszej chwili poczułem do niego sympatię. Był starszy ode mnie, a jednak jeszcze młody, w tym wieku męskiego rozkwitu. Wyczuwałem w nim ogromną energię, buńczuczną odwagę i pragnienie ryzyka, a jednak cały ten ładunek dynamizmu pozostawał pod trzeźwą kontrolą precyzyjnego intelektu. Byt skromny, jakby nieśmiały, delikatny brunet o oliwkowej cerze. Proponował mi, a nawet namawiał, abym wstąpił do organizacji. Tłumaczyłem, że pomogę mu, ale celem moim jest lotnictwo. Chcę zostać lotnikiem, myśliwcem. Dlatego muszę za wszelką cenę przedostać się do wojska. Rozumiał to, nie nalegał. Mówił, że ojciec jego jest pułkownikiem w sztabie generała Sikorskiego, on jednak nie chce przedostawać się do wojska. - Moim zadaniem - mówił - jest zorganizowanie drogi. Będziemy nią przerzucali kurierów i emisariuszy poza niemiecką linię graniczną. Miałem mu pomóc w wypróbowaniu tej drogi. Podejrzewał, że droga nie jest uczciwa i że ktoś (nie wie kto) w łańcuchu kontaktów może współpracować z gestapo. Spotkanie z wróżką na ulicy Poznańskiej miało rozpocząć drugą już próbę przejścia granicy. Po raz pierwszy próbowałem w początku lutego... Drgnąłem. Wróżka nie wpatrywała się w kulę, patrzyła na mnie. - Pan myślał o przeszłości - w głosie jej wyczułem podrażnienie - a przeszłość już nie ma znaczenia. Ważniejsza jest przyszłość. Ale to nie będzie ta przyszłość, której pan oczekuje. - Miałem otrzymać od pani... - Zaraz... zaraz... ja wiem. Pochyliła się nad kulą, wpatrywała w nią. Łokciami oparła się o biurko i podtrzymując rękami czoło patrzyła coraz intensywniej. Zaczynałem podejrzewać, że wróżka jest konfidentem gestapo. Dlaczego mnie przetrzymuje? Po co te wróżby? - Widzę - powiedziała głębokim, zmęczonym głosem. - Widzę pustynię. Na pustyni jest krew. Uśmiechnąłem się. - Pan mi nie wierzy. - Nie wiem. - Przedtem nic panu nie grozi. - Tylko na pustyni! - roześmiałem się. - Po wyjściu ode mnie - powiedziała - za piętnaście minut najwyżej, spotka pan kogoś znajomego. Ten człowiek odezwie się do pana w następujący sposób: "Wybieram się na Węgry". Niech pan go unika. - Czy to już wszystko? - Nie. Kiedy się pan wybiera do Krakowa? Wpatrywała się we mnie. Trzymała dłonie oparte o kulę. Były to delikatne ręce o szczupłych palcach, na prawej ręce miała grubą złotą obrączkę. - Dziś jest Wielki Piątek - powiedziałem. - Chciałbym w okresie świątecznym. Skinęła głową, jakby aprobując. - W Krakowie - powiedziała - pójdzie pan na ulicę Mickiewicza numer pięć. Tam dadzą panu dalsze instrukcje. Było jeszcze jasno, kiedy wyszedłem na ulicę. Oddychałem chłodnym, późnomarcowym powietrzem. Po duchocie ogrzanego pokoju chłodny wiatr od Wisły orzeźwiał, wyczuwało się w nim nadciągającą wiosnę. Bolała mnie głowa i paliły policzki. Nie miałem pełnego zaufania do wróżki. Wiedziałem jednak, że pojadę do Krakowa. Musiałem próbować dalej. Brnąc w kałużach i topniejącym śniegu przedostałem się na drugą stronę Alei Jerozolimskich. Dochodząc do rogu Nowego Światu poczułem, że ktoś chwyta mnie za ramię. - Staszek! Odwróciłem się. Kolega szkolny, Maryś Wiercik, roześmiany rozkładał ramiona, aby mnie uściskać. - Co słychać? - pochyliłem się do niego. - Co robisz? - Wybieram się na Węgry - powiedział. Odskoczyłem. Całą siłą woli powstrzymywałem się, aby natychmiast nie uciec. - Przepraszam cię - mówiłem szybko, gorączkowo. - Zupełnie zapomniałem. Mam umówione spotkanie. - Ale człowieku, gdzie lecisz? Zaczekaj! - Przytrzymywał mnie za rękaw płaszcza. - W którą stronę idziesz? Odprowadzę cię. Wyrwałem się. Przeskakiwałem kałuże, skręciłem nagle w Świętokrzyską, wpadłem w jakieś gruzy walącego się domu. Drwiłem sam z siebie: uwierzyłem wróżce! Przecież to zbieg okoliczności. I jednak to szybkie łomotanie serca. I podejrzliwość. Co ukrywała rozradowana twarz kolegi? Śledził mnie? Nie, niemożliwe! Nie Maryś Wiercik! A może? Chciało mi się jednocześnie śmiać, chichotałem wewnętrznie, zacząłem nawet ze śmiechem mówić sam do siebie: O, ja idiota... idiota... Co ten Maryś pomyślał? A może jednak? - ogarniało mnie znów zwątpienie. - Bo dlaczego odezwałby się tak, jak przepowiedziała wróżka? Co ona wyczuwała? Co widziała w tej kuli? Nie, nie bzdury. I jeszcze do tego: pustynię i krew. Pustynia to mogła być metafora. Można znaleźć się na pustyni wśród ludzi... w zatłoczonym pokoju, w ścisku... Wydostałem się z ruin, ruszyłem dalej Krakowskim Przedmieściem. Szedłem jednak ostrożnie, czujnie wzdłuż murów. Otarłem się niemal o żebrzącego kalekę. Chłopak był bez nóg, nogi urwane do kolan. Siedział na zbudowanej z desek małej platformie, a kule oparte miał o mur. Wojskowa czapka, wytarty, bez guzików płaszcz wojskowy. Przed nim menażka z wrzucanymi tam pieniędzmi. Wyciągnęłem z kieszeni garść drobnych, wrzuciłem do menażki. Pochylając się spytałem: - Gdzie cię dostali, bracie? - W Kampinosie - szepnął. Szedłem przed siebie. I ta myśl jedna, wypełniająca mnie całego: znaleźć drogę na Węgry, przedostać się do lotnictwa. Zostać myśliwcem. Walczyć. Czułem w sobie wściekłą, palącą, niecierpliwą energię i pragnienie przestrzeni. Tak, jakby zagrał we mnie instynkt myśliwski stryja Ludwika. Ale nie tylko, gdyż dygotało we mnie pożądanie odwetu: za zrujnowany kraj, za wysiedlony Poznań, za Staszka Taylora, za poległych kolegów, za chłopców bez nóg żebrzących na ulicy. Wyrywałem się. Coś dalekiego, nie nazwanego, przyzywało mnie, wskazywało kierunek. Ale najpierw znaleźć drogę na Węgry. Decydowałem się: jutro, w Wielką Sobotę, zaraz wyruszę do Krakowa, Mickiewicza pięć. Podała mi także opis klatki schodowej, numer mieszkania. Na chodnikach, na jezdni, coraz więcej ludzi. Szli grupami rozprawiając, jak gdyby czymś ożywieni. Tłok zagęszczał się koło kościoła św. Anny. Utworzyła się tu samorodnie uformowana kolejka. Uświadomiłem sobie, że jest to Wielki Piątek i warszawiacy przedwojennym zwyczajem chodzą po kościołach "na Groby". Stanąłem razem z innymi. Kolejka, w przeciwieństwie do rozgadanego tłumu na ulicy, posuwała się w głębokim, żałobnym, niemal bliskim łez milczeniu. W kościele półmrok, tchnie chłodną wilgocią. W tym półmroku, na stopniach zburzonego ołtarza figura ukrzyżowanego Chrystusa. Z góry, z wypalonej wnęki okna, gdzie krzyż zbity z nadwęglonych krokwi, krwawe światło, jak łuna bliskiego pożaru, pada na umęczone ciało. Na żałobnej draperii zwisającej z podstawy krzyża drobne promienie Monstrancji. Wiązanka biało-czerwonych róż u stóp Postaci. Wciśnięty w tłum wolno posuwających się ludzi, zbliżyłem się do ruin ołtarza. Tak, jak ci przede mną, ukląkłem - i nagle poczułem spazm gardła. I łzy. Pierwsze łzy tej wojny spłynęły mi po policzkach. Chciałem się modlić, ale nie znajdowałem słów. Modliłem się więc całym sobą: napięciem mięśni, koncentracją głęboką aż do bólu, poszukującą czegoś w głębi mnie samego i jednocześnie ulatującą poza mnie. Czułem, jak wszystko we mnie: pulsowanie krwi, rytm oddechu podporządkowują się temu jednemu dążeniu, które było poszukiwaniem, rozpaczą i prośbą. Odczułem też, że pomiędzy ukrzyżowanym Chrystusem, ludźmi wokoło mnie, spalonym krzyżem i poszarpanym szrapnelami ołtarzem nie ma dystansu, że wszystko stapia się w jedno, połączone bólem w tym tragicznym kościele otwartym na miasto, z miastem zespolonym. Tylko oczy przyciągało słońce Monstrancji, jedyna jasna, lśniąca plama w szarości. 7 Była to już druga wyprawa w poszukiwaniu drogi. Po raz pierwszy wybrał się na początku lutego. Wtedy też szlak prowadził przez Kraków. Kontakt z Warszawy "od Inżyniera" do osób nieznanych, wskazówki przyjmowane i podawane w gorączkowym podnieceniu. Przekazywano go sobie z rąk do rąk, nocował na różnych kwaterach, poznawał ludzi, którzy przyciszonymi głosami, przy drzwiach zamkniętych, w pokojach zadymionych, dopuszczali go do nowego łańcucha wtajemniczonych kontaktów. Wreszcie, sam nawet dobrze nie wiedząc jak i kiedy, znalazł się w pociągu jadącym na południe w stronę granicy słowackiej razem z chłopcem-wyrostkiem może siedemnastoletnim o twarzy cherubinka, o którym wiedział tylko, że jest z Lubelskiego i tak jak on, szuka drogi na Węgry. Dojechali do Nowego Targu. Stacyjka cała w słońcu, roziskrzona przymarzniętym śniegiem. Nie odzywając się do siebie - przedtem już umówieni - szli na rynek. Dzień srebrny. Biel śniegu od zwałów grubych wśród drogi, od śnieżnych czap na dachach domów, od drzew w lekkiej śnieżnej pianie, biła w oczy. Łzawiły. Nad tą bielą jasny błękit nieba i tylko niewinne, puszyste obłoki, a dalej w przejrzystości powietrza uroczyste łańcuchy gór w lilioworóżowej poświacie słońca. Było coś odświętnego w tej bieli, w migotaniu srebrnym otaczającym ich ze wszystkich stron i obydwaj, patrząc na siebie, uśmiechnęli się. To był dobry znak. Dom, do którego ich skierowano w Krakowie stał w głębi rynku w rzędzie trzy- i dwupiętrowych kamieniczek. Opis domu i numer zgadzały się z tym, co zapamiętali, bo obydwaj wbili sobie w głowę, żeby, broń Boże, nic nie zapisywać. Zapukali. Otworzył młody mężczyzna. Jasna, odrzucona ku tyłowi falista czupryna, jasnoniebieskie oczy natychmiast ich uchwyciły i już wiedzieli, że on wie, ale nie przestępowali jeszcze progu domu ani też on nie zapraszał ich do środka. - Przyjechaliśmy po jabłka - powiedział Staś. - A skąd? - przyglądał się im, ale już drgające uśmiechem kąciki ust. - Z Krakowa. Od księdza proboszcza. Roześmiał się. Zęby miał mocne, uśmiech zaraźliwy. Odpowiedzieli mu śmiechem. - Chodźcie! Sanie są. Wszystko przygotowane. Weszli, zdjęli plecaki, rozprostowywali nogi. W dużym, jasnym pokoju usiedli przy stole. Rozgrzewali się w serdecznej zapobiegliwości dwóch bardzo do siebie podobnych braci, właścicieli sadów na Podhalu i właścicieli tego domu, który stał się ogniwem w łańcuchu przecierającej się drogi na Węgry. Starszy z gospodarzy, ten, który otworzył im drzwi, po pierwszym powitaniu nagle zamilkł, zmarkotniał. - Musicie bardzo uważać - powiedział. - Niemcy pilnują wjazdu do Szczawnicy. Czatują na kogoś. Nie wiemy na kogo. Oczy otwarte. Patrzeć! A jakby co - uciekać. Ukryjemy was. Wtedy Staś: - A w którym miejscu na szosie pilnują? - Żebym ja to wiedział! Ludzie mówią, przy wjeździe. Ale pochowani. Nie wiadomo, gdzie te czujki siedzą. Chłopiec z Lubelskiego drżał. Odłożył widelec, którym jadł jajecznicę na boczku, spojrzał na Stasia, spytał: - Jedziemy? - Jedziemy. - Ja też tak myślę - powiedział. - Jedziemy. Sanie były szerokie, otwarte, uprząż konia odświętna, z dzwoneczkami. Woźnica skoczył na kozioł, a oni obydwaj w tyle sań, otuleni baranicą. Popłynęli. Sanna jak w bajce. Po srebrnej drodze. Kiedy zbliżali się do szosy szczawickiej, woźnica odwrócił się: - Jechać? Staś rozejrzał się: pusto, śnieg ponad wszystkim. - Jechać! Zacisnął obie ręce w pięść, modlił się poruszając wargami. Chata stała u stóp góry, pod lasem. Z dachem opadającym stromo, z wyżką, z grubych ciosanych okrąglaków, w czapie śniegu, rozsiadła się dostojnie w opłotkach. Gazda wyczekiwał ich przed płotem. W kożuchu, w portkach cyfrowanych, kapelusz z muszelkami założył na bok, zalotnie. Rosły był, o twarzy suchej, oczach podłużnych, siwych pod zmarszczonymi brwiami. - Ale mieliście szczęście - powiedział. - Na szosie obława! - kręcił głową. - Szczęście, Bogu dziękować. - I zaraz ich zagarnął: - Chodźcie do chaty! Sanie odjechały, a oni dwaj, przerażeni jeszcze jazdą, ale już tajali, nabierali zaufania do swego szczęścia. Gazda przy nich poruszał się pewnie, godnie i wyczuwało się w nim sprężystą sprawność człowieka, którego domem była nie tylko chata, ale przede wszystkim to, co naokoło niej: las i zbocza, ścieżki wśród kniei, szlaki i ślady tropionej zwierzyny, i ta możność nieustannej wspinaczki wzwyż, w tereny jemu tylko znane, niedostępne ludziom z dolin. Ruszyli przed północą. Mglisto, potykali się o wykroty i korzenie drzew. A potem, dalej pod górę, już tylko śnieg. I nie wiadomo gdzie krzewy, gdzie drzewa, gdzie zaspa. Drogi żadnej. Gazda szedł przodem. Grzęźli w śniegu po kolana. Nie mówili. Mróz, ale oni dyszeli z wysiłku, czuli wilgotność karku, uwierały plecaki. Chłopiec z Lubelskiego pierwszy wpadł w zaspę. Po pas. Nie mógł się sam wydostać. Pomogli mu. Otrząsnął się, szedł dalej, nie chciał wracać. Zaraz potem Staś obsunął się. Rozpaczliwe usiłowanie chwycenia się gałęzi oblodzonych i śliskich. Gazda cofnął się, podał rękę. Sam szedł po śniegu jak zając, nie zapadł się ani razu. Ale oni obsuwali się coraz częściej, coraz głębiej wpadali w nawiany, sypki śnieg. Dopiero kiedy i on runął i wydostawał się przeklinając i odsuwając ich ręce ofiarowujące mu pomoc, kiedy sam się wydostał parskając, tupiąc kierpcami w złości, że mu się to przytrafiło, zatrzymał się. - Nie przejdziemy. I dalej was samych nie puszczę. Pewna śmierć. Zamarzniecie. Zawrócił. Szli za nim w ponurym milczeniu. Z daleka widać było chatę, nikły płomyczek lampki naftowej w oknie kuchni. Gaździna, otulona w chustę, wyjrzała. Zobaczyła ich trzech. Wsunęła się z powrotem do izby. Weszli. Usiedli w kuchni za stołem. Postawił przed nimi po szklaneczce samogonu, chleb i sól. Pochylił się poprzez stół i głosem ściszonym, który coraz to przechodził w świszczący szept: - Nas tu ostrzegano, że przyjedzie dwóch. Mówili, trzeba ich będzie wykończyć. Nie przepuścić. Patrzałem na was, przyglądałem się, myślałem: to niemożliwe. Nie, to pomyłka jakaś, nie te twarze. Wykończyć? Staś przełknął łyk wódki, zagryzł chlebem z solą. - Dlaczego? Chłopiec z Lubelskiego zakrztusił się, zakaszlał. Był sinoblady, w oczach miał łzy. - Dlaczego? - powtórzył Staś. - Kto miał przyjechać? Gazda skręcał papierosa, podsunął bibułkę i tytoń na środek stołu. - Dwóch miało przyjechać. Kurierów, mówili. I rozkaz był: nie przepuszczać. Trafilibyście na innego, rozwaliłby. Nie myślałby wiele. Nie spali. Do świtu przesiedzieli półdrzemiąc przy stole kuchennym. O świcie gazda zaprzągł konia do sań. Szaro było, kiedy ruszyli. Niebo zaciągnięte mlecznym nalotem. Zaczynał prószyć śnieg. Z chłopcem z Lubelskiego rozstał się Staś na stacji w Krakowie. Na stacji też zaczekał na pociąg do Warszawy. A teraz, druga wyprawa. Sprawdzanie drogi rozpoczętej wizytą u wróżki na ulicy Poznańskiej. Wyjechał zaraz nazajutrz po tym spotkaniu. Była Wielka Sobota. Przepełniony pociąg do Krakowa wlókł się, przystawał. Wciśnięty w kąt przy oknie, popadał w krótkie, nerwowe drzemki, ale zaraz budził się, wyczuwał ukryte w wewnętrznej kieszeni futrzanej kurtki dwie otrzymane od Kazimierza pieczęcie. Byty to idealnie podrobione metalowe płytki potrzebne do fałszowania dokumentów. W miarę zbliżania się do Krakowa pociąg coraz to przystawał na pomniejszych stacjach i wtedy szturmował do wagonów tłum szmuglerów z tobołami na plecach, koszami i bańkami mleka. Duchota, kwaśny zapach przewożonych serów, mdławy odór kiełbas i rąbanki, siąkanie nosami, plucie, gorzki dym machorki, błoto rozdeptywane ciężkimi buciorami, a pomiędzy tym tłumem zwartym, rozpychającym się i cierpliwie, nieugięcie upartym, mały, udręczony konduktor. Usuwali się, puszczali go i znów przestrzeń zamykała się za nim. Czasem pomruk, jak wzbierająca fala: Niemcy... rewizja. I uspokajające: nie... nie... nie ma ich. W święta nie będą rewidować. Sami chcą mieć spokój. Na stacji w Krakowie Staś wziął dorożkę i podał dorożkarzowi adres na ulicy Długiej. Człowiek, który go tam oczekiwał - bo czekano na niego, spodziewano się - był lekarzem. Otworzył drzwi. - Proszę bardzo - powiedział. Uśmiechnął się. - Od Inżyniera. - Prosimy, czekamy z kolacją. Jestem lekarzem, przyjacielem Kazimierza. - Wiem, mówił mi. Ciepłe, łagodne światło wnętrza domu. Zapach świątecznego pieczywa. Przy stole żona lekarza i dwie jego dorosłe córki. Pośrodku nakrytego białym obrusem stołu - baranek z czerwoną chorągiewką. - Zapomniałem zupełnie - powiedział - że jutro Wielkanoc. - Pierwsza wojenna Wielkanoc - powiedziała żona lekarza. - Ile jeszcze? Jak długo jeszcze? Nikt nie odpowiedział. Tylko westchnienia. Pytanie zawisło ponad nimi i trwało tak, chociaż mówili już o sprawach codziennych: łapankach, aresztowaniach, listach rozstrzelanych. Pytali go o Warszawę, o przejazd pociągiem, czy nie rewidowali, czy nie miał trudności. Częstowali go, podsuwali potrawy z produktów - orientował się - ciężko zdobytych, oszczędzanych na ten dzień świąteczny, a on jadł, odpowiadał na pytania, ale naprawdę był nie tu, nie przy tym stole, tylko w myślach swoich wchodził nieustannie na ostatnie piętro kamienicy przy ulicy Mickiewicza pięć i wysłuchiwał co mu tam powiedzą. A może tam właśnie już jutro rano czeka na niego zasadzka, bo przecież miał sprawdzać drogę, więc nie wiadomo czy już może tu, pod adresem podanym przez wróżkę, nie wyskoczą nagle zaczajeni Niemcy, a on wyrywając się, wyskakując, nie będzie się jednak mógł obronić i dwie pieczęcie, które wiezie z sobą od "Inżyniera" dostaną się najpierw w ręce gestapo, a potem on sam prowadzony przez nich z lufą karabinu przyłożonego do tyłu głowy będzie szedł z nimi, przed nimi, schodził na dół kamienicy i nagle w ostatniej chwili wymknie się, odskoczy, albo... Gdzie pieczęcie? Gdzie zostawiłem pieczęcie? Włożył ręce do kieszeni - nie ma! Napotkał wzrok jednej z dziewcząt pełen zachwytu, który, wiedział dobrze, nie dla niego był przeznaczony, ale roli, w jakiej wszedł do ich domu - bo przecież była już dorosła pewnie szesnasto-siedemnastoletnia, wtajemniczona w pracę podziemną rodziców - i cała ta rozpoczynająca się konspiracja, która jeszcze nie dotknęła jej osobiście okrucieństwem i śmiercią, była tylko romantyczną, nie dopowiedzianą do końca przygodą. Uśmiechnął się. Przeprosił, że musi zobaczyć coś w kieszeni kurtki, boi się, że może zgubił, czy pozwolą na chwilę odejść od stołu, sprawdzić. Lekarz podniósł się natychmiast, przyniósł kurtkę z przedpokoju chętnie, z tym wiedzącym, troskliwym zrozumieniem. A kiedy włożył rękę do kieszeni, namacał pudełeczko z pieczęciami i kiedy na twarzy jego zobaczyli uśmiech ulgi, uśmiechnęli się wszyscy, jakby wszyscy razem znaleźli coś jednakowo dla nich ważnego, bo przecież zdawali sobie sprawę, że jeśli niepokoił się, to o rzeczy najwyższej wagi, skoro został przysłany przez Kazimierza. - Kazimierz - powiedział lekarz - zawiadomił nas, że pan tu będzie. Prosił, żeby we wszystkim pomóc. Czy panu czegoś potrzeba? - Nie, jeszcze nie teraz, dziękuję. - Pan pracuje z Kazimierzem, prawda? - Dla niego. Ale naprawdę to niewiele. - Nadzwyczajny człowiek, prawda? - Bardzo go cenię. Idealista, a jednocześnie ścisły, trzeźwy, nic z romantycznej słabości. - Nadzwyczaj uzdolniony. Czy pan słyszał, jak on mówi po niemiecku? Jak rodowity Niemiec! Nikt by nie poznał. Po francusku to samo. Fenomenalne ucho do języków. - Tak... tak... - kiwał głową, starał się jeszcze coś mówić, ale już ogarniało go ogromne zmęczenie, senność. Mimo to, gdy położył się w lekarskim gabinecie na kozetce, nie mógł zasnąć. Pod przymkniętymi powiekami rozgrywały się sceny ucieczki, ześlizgiwanie się po poręczy, fragmenty zdarzeń zasłyszanych, które przybierały realną postać obrazów, gorączkowe planowanie: co teraz? Gdzie uciec? Budził się z tych drzemek-majaczeń, rozglądał w ciemności po obcym pokoju i dopiero gdy zaczęło świtać, zapadał w głęboki sen. Obudziło go pukanie do drzwi. Zerwał się. - Pan prosił, żeby obudzić o ósmej. Rozpoznał głos córki lekarza. Ubrał się szybko, rześki mimo złej nocy. Jadł podane mu śniadanie śmiejąc się, w nastroju niemal beztroskim, który nagle, po obudzeniu, wrócił do niego, gdyż znów, tak jak nieraz na froncie odczuł uspokajające poczucie bezpieczeństwa, nawiedzającego go w chwilach zbliżających się kryzysów, z którymi on jednak potrafił dawać sobie radę. Drzwi otworzyła mu kobieta o pięknej, nieruchomej twarzy. Uniosła w górę ciemne, ukośne brwi ruchem pytającego zdziwienia. Tylko oczy przyglądały mu się badawczo, cała twarz pozostała chłodna, bez uśmiechu. - Pan do kogo? - Od Inżyniera, do Witolda. Kroki w przedpokoju i za plecami kobiety wyrosła głowa chłopca. - To do mnie, mamo, to do mnie. Usunęła się, odeszła bez słowa. - Proszę bardzo - powiedział chłopiec. - Niech pan wejdzie, czekamy. Wprowadził go do małego, zarzuconego książkami pokoju. - Mama - szepnął - bardzo zmartwiona. Aresztowali w Warszawie kogoś z jej bliskiej rodziny. No... brata. I są złe wiadomości. Widzi pan, boi się o nas. Powiedziała, że nikogo nie wpuści. - To może ja... - Nie nie, zaraz. Zaraz wszystko omówimy. Ma pan pieczęcie? - Mam - wyciągnął pudełko. Podał mu. Chłopiec, bo był to młody człowiek najwyżej dwudziestoletni, oglądał pieczęcie, uśmiechał się. - Wspaniale! Czekaliśmy na to. - To ja w takim razie już pójdę. - Zaraz... czy może coś... czy jadł pan śniadanie? I pan tak w samą Wielkanoc... - To lepiej... - No tak, racja. Uścisnęli sobie ręce. Zbiegł po schodach. Uczucie ulgi. Szedł ulicą Floriańską w kierunku Rynku. Spokój, który wypełnia po przeprowadzeniu do końca spraw zamierzonych. Myślał: to chociaż mam poza sobą. Padał leniwy, drobny deszczyk. Na Rynku tłok, ludzie wychodzili z kościołów po rannej mszy. Na wprost niego dwie smukłe wieże kościoła Mariackiego. Wszedł. Zatrzymał się blisko kruchty, przy ostatnim rzędzie ławek. Ukląkł. Cokolwiek tera2 się zdarzy - myślał - przyjmę, gdyż wiem, czuję, że to właśnie będzie dobre. I tak, jak wczesnym ranem, uczuł jakby rozpiętą nad sobą kopułę bezpieczeństwa. Może już dziś nocą przejdę granicę, może to już ostatnia moja modlitwa w polskim kościele, może dopiero za rok, za wiele lat... Wydawało mu się, kiedy szybkimi krokami zdążał na kontakt przy ulicy Mickiewicza, że droga jego jest już wytyczona, a od niego tylko zależy czy będzie dość czujny i spostrzegawczy, aby wytropić niewidoczne ślady. Dom był na końcu ulicy, mieszkanie na ostatnim piętrze. Nacisnął dzwonek. Otworzył niski mężczyzna w narciarskim swetrze, w rogowych okularach. - Czy zastałem panią Julię? - spytał. - Którą? Młodszą czy starszą? - Najstarszą. - Proszę - wskazał ruchem ręki korytarz. Sam natomiast wyszedł na klatkę schodową. Obserwował przez chwilę, nadsłuchiwał. - W porządku - powiedział. - Nie ma pan wiele czasu. Oczekiwaliśmy pana wcześniej. Tu proszę, do pokoju. W pokoju niewielkim, szarym od dymu, podniósł się zza biurka starszy mężczyzna, ale bardzo do pierwszego podobny: te same rogowe okulary, te same barczyste ramiona, a kiedy wstał, Staś zauważył, że jest jeszcze niższy od tego, który otworzył mu drzwi. Obydwaj bez uśmiechu, poważni, niemal surowi. - Mamy dla pana bilet do Sanoka. - Do Sanoka? - Tak. Pociąg odchodzi za pięćdziesiąt minut. Niech pan łapie dorożkę i zaraz na dworzec. Nie przechodzić koło kasy biletowej. Może być obstawiona. Dlatego posłaliśmy łączniczkę... Tu jest bilet dla pana. - A w Sanoku? - Chwileczkę, wszystko wyjaśnię. Ton głosu był niecierpliwy, podrażniony, a może przebijało przez niego ukryte zdenerwowanie. Muszę być cierpliwy - myślał - nie mogę mu dać poznać, że mnie irytuje. - W Sanoku wychodząc ze stacji skręci pan na lewo. Niedaleko, pod lasem, zobaczy pan biały dom. Jednopiętrowy. Otoczony parkanem. Przed domem, w ogrodzie, rośnie jeden duży świerk. Dom należy do komisarza policji. Ale to tylko do pana wiadomości. Niech się pan, broń Boże, nie pyta nikogo o drogę. - Jakie hasło? - Powie pan: "Przynoszę pozdrowienia od Konrada." Odzew: "Jak się on czuje?" Na to pan odpowie: "Lekarz mówi, że lepiej". Niech się pan śpieszy! Powodzenia. Długo nie mógł złapać dorożki. Biegł ulicą kierując się w stronę dworca. Dogonił wreszcie jadącego przed nim dorożkarza. Był cały mokry z wysiłku i zdenerwowania. Do pociągu wpadł przed samym odjazdem. Już gwizdki konduktora, zgrzytanie hamulców. Wpadł do przedziału otwierającego się wprost z peronu. Był pusty. Opadł na siedzenie, oddychał ciężko. Z wolna odzyskiwał równowagę. Chociaż kontakt na ulicy Mickiewicza niepokoił go, jakby zachowanie dwóch mężczyzn ukrywało coś, o czym wiedzieli, ale nie chcieli przed nim zdradzić, to jednak starał się znaleźć coś pozytywnego w tym wypadzie. Pomyślał więc, że wybranie okresu świątecznego na przejście granicy było mądrą decyzją. Pociąg prawie pusty, ludzie mimo wojny i okupacji świętowali w domach zbierając się wokoło wspólnych stołów. Przez chwilę mignął mu przed oczami obraz ostatniej zeszłorocznej Wielkanocy w domu rodziców: stół pełen tradycyjnych potraw, zapach świąteczny, wspólne uczestniczenie w uroczystej mszy św. w katedrze, serdeczność wtedy go otaczająca. Nie mogę teraz o tym myśleć - uspakajał się. - Teraz muszę się skoncentrować, całą energię skierować na to tylko jedno: znalezienie drogi, przejście granicy. Patrzył przez okno pociągu na migające lesiste pagórki, w zagłębieniach jeszcze łachy śniegu, chaty rozrzucone na wzniesieniach, szachownice pnących się w górę pól. Jechał na południowy wschód kraju, w te urocze, pocięte siatką drobnych rzek i potoków okolice, gdzie San zaczyna wzbierać górskimi dopływami, rozlewa się w Jezioro Solińskie, aby, już szerszy, ale zawsze kapryśnie kręty, opasać sobą miasteczko Sanok. Słyszał o tych terenach, wiedział, że są to miejsca przejść granicznych i bystra jego wyobraźnia już podsuwała przeprawę nocą, wśród lasu bezpieczniejszego teraz niż w zeszłym miesiącu, gdy zaspy uniemożliwiły mu przejście. Dom rozpoznał już z daleka. Nie było żadnej wątpliwości: biały, jednopiętrowy, u stóp łagodnego zbocza niewysokiej góry. Dalej las. Wysoki, rozłożysty świerk rósł przed domem. Furtka w płocie była zamknięta na kołek. Otworzył i natychmiast poczuł, że jest przez kogoś obserwowany. Oglądnął się: nikogo. A więc obserwowano go zza okien domu, przez zasunięte, gęste białe firanki. Skoro tylko przeszedł furtkę, drzwi domu otworzyły się i stanęła w nich opasana wielkim fartuchem kobieta. Miała okrągłą, czerstwą, życzliwą twarz wiejskiej gospodyni i tylko splecione w gruby warkocz ciemne włosy, upięte na głowie w koronę, przydawały tej twarzy wygląd bardziej miejski, jakby zalotny. - Przywożę pozdrowienia od Konrada - powiedział. - Dobrze... dobrze - roześmiała się. - Niech pan wchodzi i od razu siada do stołu. Póki bigos gorący. Zdjął kurtkę w korytarzu, położył ją na stosie innych kurtek i płaszczy. Przez otwarte drzwi stołowego pokoju - gwar głosów. Rozglądnął się. Był to duży dom, budowany solidnie, ale bez pretensji do jakiegokolwiek stylu. Wszedł do pokoju. Przy długim, nakrytym białym obrusem stole, w obszernej jadani zajmującej całą szerokość domu siedziało kilkunastu młodych mężczyzn. Śmiech, nastrój rodzinny, świąteczność. Zapach bigosu i alkoholu. Od stołu poderwał się nieduży, korpulentny mężczyzna. Był w białej koszuli i ciemnej kamizelce. Sztywny kołnierzyk widocznie uwierał go, bo co chwilę wyciągał szyję to z jednej, to z drugiej strony, unosząc przy tym górną wargę ze szczeciniastym, rudawym wąsikiem. Wyglądało to trochę jak półuśmiech, podkpiwanie ze siebie samego, że ulegając dyktaturze świąt nałożył sztywny kołnierzyk. Wyciągając już z daleka obie ręce podszedł do Stasia. Wymienili nazwiska. - Witamy - powiedział. - Czekaliśmy, ale wszyscy głodni. Więc my już przy święconym. Niech kolega kochany sobie łaskawie tu siada. O tu, już się robi miejsce. I czym chata bogata. Staś pochylił się do ucha gospodarza. Poczuł mocny zapach wódki. - Czy ci wszyscy - szepnął - też? - Wszyscy, wszyscy, kochany. My tu idziemy grupami. Tylko nie teraz, o zmroku, nocą. A teraz posilić się. Cieszyć się, bo święta. My tu, chwalić Boga, jeszcze jajka, masło i boczek mamy. Nie to, co w Warszawie albo w Krakowie. No to, myślimy, trzeba naszych chłopców podkarmić. Usiadł przy stole. Podsunięto mu zaraz talerz, parował przed nim bigos, wgryzł się w pajdę świeżego chleba i dopiero teraz odczuł, jak bardzo był głodny. Gospodarz nalewał wódkę. Obchodził wokoło, zachęcał: "Jedźcie, pijcie kochani." Staś przyglądał się biesiadującym z nim towarzyszom. Byli to wszystko młodzi, dorodni chłopcy, niektórzy o twarzach bardzo delikatnych, zaledwie dziewiętnasto- albo dwudziestoletni. Każdy z nich inny, a jednak w jakiś sposób byli do siebie podobni, jakby synowie jednej wielkiej rodziny: te same reakcje, wybuchy wesołości, ten sam ogień w oczach i zawadiackość i to samo pragnienie przygody. Kręciła się pomiędzy nimi podając i zmieniając talerze, częstując, zachęcając do jedzenia - młoda dziewczyna. Hoża, oczy jej błyszczały, policzki w rumieńcach, korona ciemnych włosów upięta nad czołem, jak u matki. W oczach jej rozpoznał Staś ten bliski uniesienia zachwyt, który spostrzegł u córki lekarza w Krakowie. Cały obraz pokoju wydawał mu się nierzeczywisty. Inny od tego, jaki spodziewał się tu zastać. Czuł się, jakby wepchnięty na scenę, gdzie przydzielono mu rolę w komedii i od tego, jak ją zagra, zależał jego los. Wydawało mu się także, jakby wszyscy tu zgromadzeni wirowali w dziwacznym, karkołomnym tańcu, głusi i ślepi na wszystko, co dzieje się wokoło nich. Wkrótce jednak i on uległ ogólnemu nastrojowi. Kieliszek wódki, jeden i drugi, rozgrzał go i poczuł wzrastającą więź braterstwa ze zgromadzonymi wokoło stołu. Przepijano za zdrowie gospodarzy, pod dobrą przeprawę, na pożegnanie ojczyzny. Nagle - zamieszanie. Pani domu stojąca cały czas przy oknie, dając znaki mężowi, wybiegła. Ci bliżej okna podskoczyli, obserwowali przez firankę. Reszta podniosła się od stołu. Przy furtce stał niski człowiek w czapce narciarskiej. Tłumaczył coś pochylonej ku niemu gospodyni. W pokoju cisza. Wstrzymane oddechy. Gospodarz narzucił na siebie kurtkę, wyszedł przed dom, stanął obok żony. Wrócił. Żona szła za nim wolno, odwracając się. - Wczoraj w nocy - powiedział - cała grupa wpadła. Twarz miał zmienioną, ani śladu świątecznego rozbawienia. - Wpadli koło Jeziora Solińskiego. Była strzelanina, są straty. Granica zaalarmowana. Otoczyli go. Stali wpatrzeni w niego. - Co z nami? Co będzie z nami? - Nie wolno wychodzić z domu. Dopiero o zmroku, małymi grupkami, przeprowadzimy was do leśniczówki. W leśniczówce czekać potwierdzenia. Nikt już nie wrócił do stołu. Spoglądali po sobie, kurzyli papierosy, szeptali. Tylko pani domu stała nieruchomo i czujnie przy oknie. Córka jej usiadła w kącie pokoju, pochyliła głowę, płakała. Ojciec stanął przy niej, pocieszał. O zmroku, po dwóch, po trzech, przeprowadzono ich do leśniczówki. Około północy przyszło potwierdzenie wpadki. I ostateczna wiadomość: nie może zorganizować przerzutu na Węgry. Trzeba przeczekać. Droga i punkt przerzutowy spalone. Przenocowali na słomie w leśniczówce. Wcześnie rano leśniczy przyniósł Stasiowi bilet na pociąg do Krakowa. Był to suchy, ogorzały mężczyzna o pięknym góralskim profilu. To on zawiadomił całą grupę, że nie będzie przerzutu na Węgry. Ale kiedy pytali go o straty, odpowiadał niechętnie, ogólnikowo: "Kilku zabitych, kilku rannych. Rannych ukryliśmy". Podając bilet Stasiowi, ostrzegał: - Nie wchodzić na stację. Czekać, aż pociąg zajedzie i w ostatniej chwili wskoczyć do przedziału. Obawiamy się obławy. Postanowił zaraz ze stacji w Krakowie jechać do Warszawy. Był zmęczony i przygnębiony. Po raz drugi nie udała mu się przeprawa. Pocieszał sam siebie, że przecież byłoby gorzej, gdyby wpadli na granicy, że zadaniem jego było sprawdzenie drogi, i że zadanie to wykonał. Nie powinno się naginać losu i pewnie to, co się stało, stało się dla jego dobra. Popołudniowy pociąg warszawski był pełen, ale udało mu się dostać miejsce w przedziale. Mglisty, deszczowy dzień gasł szybko, usypiało turkotanie kół na szynach, kołysanie wagonu. W miarę oddalania się od Krakowa, na pomniejszych stacjach do pociągu wpychały się gromady obładowanych tobołami szmuglerów. Staś zdrzemnął się, a kiedy obudzony szarpnięciem pociągu otworzył oczy, zobaczył w korytarzu siedzącą na walizce kobietę z małym dzieckiem. Rozsunął drzwi i wskazując jej swoje miejsce, sam wyszedł na korytarz. Uchylił okno. Pęd i wilgoć powietrza chłodziły mu czoło. Spojrzał na zegarek, było już późno, po jedenastej, obliczał, że niedługo powinni zbliżać się do Radomia. Nagle korytarzem, w stronę wyjścia, zaczął przeciskać się młody człowiek. W wiatrówce, z gołą głową, zadyszany. Przechodząc obok Stasia, szepnął: - Obława pod Radomiem... zatrzymują pociągi... biorą mężczyzn... maszynista zwalnia. Odczuł jednocześnie, że pociąg zaczął stopniowo hamować. Poderwał się natychmiast. Przeciskał się do wyjścia za nieznajomym. Za nimi inni, otwierały się drzwi przedziałów. Mężczyźni wychodzili w pośpiechu, widocznie wiadomość rozeszła się po pociągu. Na platformie drzwi na zewnątrz otwarte. Przez chwilę nic nie widać. Czarna czeluść. Pociąg zwalnia, zwalnia coraz bardziej. Teraz widać nasyp, żwir, resztki śniegu na trawie nasypu, dalej drzewa rzadkiego lasu. Skaczą. Jeden po drugim. Czekał swojej kolejki. Skoczył. Upadł na rozmiękłą ziemię nasypu, stoczył się, ugrzązł w jakimś rowie. Widział przed sobą sylwetki uciekających do lasu. Skoczył za nimi. Wstrzymał się, przyczaił. Z daleka: strzał. Jeden, drugi, seria pocisków. Strzały. Okrzyki: Halt! Halt! Leżał przypłaszczony do ziemi. Serce waliło. Wsłuchiwał się w turkot oddalającego się pociągu. Podniósł się i ostrożnie zaczął posuwać się w głąb lasu. Rozdział VI Wchodzą w wąwóz i toną... Wchodzą w wąwóz i toną... wchodzą w światło księżyca@ i czernieją na niebie, a blask ich zimny omusnął,@ i po ostrzach, jak gwiazda spaść nie mogąca, prześwieca,@ chorał ucichł był nagle i znów jak fala wyplusnął...@ Cyprian Kamil Norwid, "Bema pamięci żałobny rapsod" 1 Psy zaczęły ujadać. I to go zbudziło. Siadł na łóżku. W pokoju był sam. Władka wyjechała wczoraj po nasiona do Lublina. Sięgnął po okulary. Odchylił firankę. Na dworze jeszcze szaro, drzewa białe od szronu, bo chociaż w południe już ciepło, wiosennie, nocą jeszcze przymrozki. Szczekanie psów zajadłe, złowrogie. Rozpoznawał ich głosy: Zyzio górował nad Limbą i Bacą. Zanosił się dzikim, przeraźliwym szczekaniem. Widział niemal jego uniesioną w górę, wściekle zmarszczoną wargę, ślina ciekła z języka, pieniła się pomiędzy zębami, w kącikach pyska. Zjeżony grzbiet, sztywny ogon, kły gotowe, obnażone: wczepić się, szarpać. Rozpoznawał szczekanie Limby: niskie, grube, złowrogie. Głos nie podobny do niej, smukłej, niewielkiej, potulnej przy jego kolanach. W zabawie piszczała cieniutko, jej szczek był wysoki pieszczotliwie-zaczepny, a przy tym wiła się jak tanecznica, ocierała się jak kotka, pomrukując z rozkoszy. Ale kiedy zła, najeżona, warczała głucho, ślepia jej nabiegały krwią i mogła rzucić się do gardła niebezpieczna, krwiożercza. Pomiędzy tymi dwojgiem naszczekiwanie Bacy. Niezgraba, kudłaty olbrzym z ogromnym łbem niedźwiedzia. Głos jego nierówny - to piskliwy to znów ochrypły, zażarty, groźny. Wszystko to, całą gamę psiego nawoływania i widok ich białych, kudłatych, z rozdziawionymi, parującymi pyskami, bo słysząc widział je jednocześnie i czuł poddające się pod pieszczotliwe dotknięcie jego dłoni łby i karki, i niecierpliwe uderzanie grubych łap pieszczoty się domagających - wszystko to zarejestrował, jakby przejął w siebie, na ekran swojej świadomości natychmiast, w jednej sekundzie, w tej samej chwili, gdy gwałtownie nałożył okulary i spojrzał przez okno na pobielone rannym szronem nagie jeszcze gałęzie czarnego bzu, co podchodził ze zbocza aż blisko do werandy i pod okna. Zrozumiał, to był alarm. Psy czuły zło. Chwycił spodnie, naciągał je gwałtownie, ale zanim zdążył się ubrać, wpadł Witek. Nie pukał. Wpadł do pokoju. Rozczochrany, w burce byle jak narzuconej, boso. Dyszał i tylko wargi ruszały się, ale nie mógł nic z siebie wykrztusić. Dawał mu znaki ręką i rzucił się, żeby pomagać nakładać buty i wtedy głosem ochrypłym, ciągnąc go jednocześnie w stronę kuchni, przez salonik, gdzie spała jeszcze, nie obudziła się mimo szczekania psów, Halina zasłonięta kołdrą aż po głowę, wyszeptał: - Panie sędzio, Niemcy. Niemcy, już przy studni. I już głośniej, ale jeszcze szeptem: - Wąwozami, na dół! I tam, gdzie pan sędzia wie. Tam czekać. Ja nocą przyjdę. Kuchnia pusta i wystygłe palenisko, jeszcze wcześnie, więc w kuchni nikogo. Przemknęli. Witek pierwszy, oglądając się na dwór. Stefan za nim. A Witek jeszcze: - W wąwóz, stoczyć się, przy ziemi. Pochylony, kilku susami przeskoczył podwórko, ale zanim dopadł szczytu wąwozu, zanim przylgnął do ziemi, jeszcze szeptem do Witka już cofającego się: - Radio... - Już... - Psy zamknij, bo zastrzelą... - Lecę... Znikł za rogiem domu. Przykurczony tuż przy ziemi, biegł. Potknął się. Noga zaplątała się w wystający korzeń. Dyszał. Oswobodził nogę. Przesunął się dalej. Skryty teraz za małym nasypem i gęstymi krzakami głogu. Przyłożył ucho do ziemi. Nie usłyszał motoru. Nie podjechali więc pod górę. Auta nie poszły po błocie. Albo chcieli go zaskoczyć. Poruszył się, chciał się posuwać dalej. Ale noga! Źle stąpnął, to ta chora noga. Każde stąpnięcie teraz - ból. Czuł pulsowanie krwi w skroniach. Psy? Ujadanie ich dalekie. Witek zamknął je w stodole. Głosy niemieckie coraz bliższe, nie mógł zrozumieć co mówią. Głos Witka. Co on mówi? Co on im tłumaczy? Mówi, że wyjechał do Lublina. Wrócą do Lublina, będą go szukać. Tymczasem trzeba uprzedzić Władkę. Spodziewał się tego, był przygotowany. Liczył się z możliwością aresztu. Aresztowali przecież Sekutowicza, prezesa Sądu Okręgowego, aresztowali Bryłę, aresztowali adwokatów Lipskiego, Rutkowskiego, aresztowali profesorów Uniwersytetu Katolickiego. I rozstrzelali ich w Wigilię, 24 grudnia. Mnie też mogą rozstrzelać. To trudno, kiedyś to przecież musiało nadejść. Ale dlaczego tu? Dlaczego nie szukali mnie w Lublinie? A może to wpadka całego punktu? Może chodzi nie o mnie tylko? O organizację? Czyżby ktoś doniósł? Jeśli teraz wolniutko zacznę zsuwać się w dół, jeśli uda mi się doczołgać do jamy w wąwozie - nie znajdą mnie. Tam przeczekać. Nocą Witek przewiezie mnie do Bychawy. W lasach koło cegielni są już oddziały partyzanckie. Dwa dni temu Zenon wyjechał tam. Dobrze, że go nie ma. Zabraliby go razem ze mną. W chwili, gdy już zaczynał się zsuwać, wolniutko, jak najbardziej przypłaszczony do ziemi, starając się opanować rwący, palący ból nogi od łydki aż do pachwiny, tak silny, porażający, że aż drętwiał, ustawał, w tej chwili właśnie, gdy zagryzając wargi unosił się, aby posunąć się o krok, jeszcze jeden krok przybliżający go do jamy w wąwozie, usłyszał ten krzyk. Rozpaczliwy, bez słów, ale przeciw czemuś protestujący, zaprzeczający, i nagle zrozumiał, że to krzyczy jego córka. Rozpoznał jej szloch, ale jakby nie jej, spotęgowany bólem, zmieniony, jakby do niej nie należący, chociaż wiedział, że to krzyczy Halina. I w przerwie tego krzyku usłyszał już wyraźnie szorstkie, gardłowe: Raus! Raus! Los! I znów jej protestujący płacz, krzyk. Zadrżał. Skamieniał: biją ją! Podniósł się. Nie czuł już chorej nogi. Pośpiesznie, drżąc, wdrapał się z powrotem na nasyp, przeszedł, przebiegł niemal podwórko. Ostry promień słońca wschodzącego ukośnie za lasem, nie tamowanego listowiem, bo drzewa jeszcze nagie, dopiero wzbierające sokami, uderzył go w oczy. Zaniewidział przez chwilę i natychmiast poczuł obcą obecność, zanim jeszcze uderzenie kolbą w plecy, zanim ich twarde, gardłowe: Hande hoch! i chłodne dotknięcie lufy rewolweru w tyle głowy. Przez zaparowane okulary zobaczył ich: twarze były plamami, wyraźne tylko wielkie czapy z trupimi czaszkami, czarne krawaty na żółtych koszulach - Halina - myślał - gdzie Halina? Wtedy cywil, który widocznie był cały czas z tyłu, obszedł dom i podwórko, bo naszli go z dwóch stron i otoczyli, wtedy cywil stanął przed nim i czystą polszczyzną: - Gdzie pana żona? Ale on cały czas myślał o Halinie i stojąc jeszcze przed nim z uniesionymi w górę ramionami mówił prędko i głośno, jakby chciał, żeby wszyscy słyszeli, nie tylko ci przy nim, ale i tamci prowadzący Halinę. - Moja córka nic nie wie. Ja jestem za wszystko odpowiedzialny. Co chcecie od mojej córki? Uderzenie w twarz silne, ogłuszające. Zachwiał się, instynktownie opuścił rękę, chciał dotknąć policzka. - Hande hoch! - Gdzie pańska żona? - Nie ma jej. Wyjechała. - Gdzie? - Do Warszawy. - Kłamiesz! - Co z moją córką? Dlaczego zabieracie moją córkę? Wychyla się, stara się ją zobaczyć. Czy to ona na szczycie drogi pomiędzy dwoma gestapowcami? Ręce w tyle w kajdankach. Warkocze na plecach. I tylko sweter. Nie nałożyła nawet płaszcza. Przecież jej tak zimno. Nie dali jej wziąć płaszcza. - Halka! Halka! Cios w twarz ogłuszający. Zachwiał się. - Milcz! Odwróciła się, usłyszała go. - Tatusiu! Tatusiu! I natychmiast krzyk bólu. Uderzyli ją. Już jej nie widać. Już ginie w wąwozie. Głowa jej tonie w spadającej w dół drodze do studni. A teraz prowadzą Witka. Idzie spokojnie, przygarbiony trochę. Nałożyli mu kajdanki. Kto zawiadomi Władkę? Popchnięty kolbą rusza przed siebie. Za nim wąwozy, w których cień jeszcze i chłód nocny, i oszronione zeszłoroczne zeschłe badyle, i ciemne, sztywne, o czerwonych drobnych koralach, gęste krzaki głogu. Za nim dróżka do lasu między nagimi krzewami malin, trzy blisko siebie wysokie świerki, dolina białych poziomek, a bliżej klomb wyprzątnięty pod wiosenne flancowanie cynii. Za nim wiosenny, rozgrzewany słońcem zapach ziemi. Od stodoły zduszone żałosne wycie psów. Najgłośniejszy Zyzio: wysoko, cienko, a tak, jakby śpiewał, i znów głos jego opada do głuchego, wilgotnego: ał...ał...ał, i znów się unosi rozpaczliwie. Gdyby zobaczyć to teraz, raz jeszcze zobaczyć, uniesiony wysoko, sztywno łeb, drgające spazmatycznie gardło, przymrużone żółte ślepia, pysk jakby się jeszcze wydłużył. Zawodzi błagalnie, żałobnie. Samochody zaraz za studnią. Tarasują drogę. Nad bagnami mgły jeszcze ciężkie i nad łąką unoszą się białe opary, ale ponad wsią szerokim wachlarzem wschodzi słońce. Wepchnęli go do samochodu: cywil po jego lewej stronie, szczupły gestapowiec o twarzy ostrodziobego ptaka po drugiej. Przyjrzał się cywilowi. Cień przypomnienia: czyżbym go znał? Chyba nie, niemożliwe. A zresztą tylu ludzi przewijało się w sądach. Twarz krótka, o szerokiej brodzie. Wąskie, zielonawe oczy. To nie jest Polak, ale i nie Niemiec. - Gdzie nas wieziecie? - Zobaczysz. Opuścił głowę, przymknął oczy. Przez zasłonięte szyby samochodu nie widać było drogi. Ale odczuwał ją, wiedział dokładnie którędy jadą. Teraz wyboje przed skrętem do kościoła. Teraz koła zaczynają się ślizgać, to ten błotnisty odcinek pod górę, już za wsią. Może jednak samochody nie przejadą? Może ugrzęzną? Może nas odbiją? Może gdzieś tu czeka przyczajona partyzantka z lasów bychawskich? Ruszyli. Przejechali. Czy ktoś zauważył? Czy ludzie w Dzierzkowicach już wiedzą? Czy dadzą znać Władce? Głęboki piekący ból. Co to tak boli? Tak pali? Gdzie źródło promieniującego ognia? Skąd ta lawa rozpływa się po całym ciele? Wlewa się drobnymi strumykami do mózgu. Rozpala. Cierpną usta, łzawią oczy. Drętwieją koniuszki palców u rąk i nóg. Co to tak boli? Tak pali? To nie rozcięty policzek, nie uderzenie kolbą w plecy. To boli osobno, inaczej. To ja. To boli to, co jest we mnie. To chyba rozpacz tak boli. Myślał, na kilku płaszczyznach jednocześnie. Przeraźliwie ostro, trzeźwo, a jednak nie tak, jak zwykle, jakby ta gorączka rozpaczy wypełniająca go była jak światło błyskawic rozcinające ciemność burzy, wydobywające z jej ponurej grozy nowy obraz świata. Rzeczy niemożliwe, budowle z sypkiego piasku, które rozsypałyby się poruszone wiatrem dnia, nabierały teraz konkretnych kształtów. Czuł w sobie nawałnicę, groźny, nagły, wypełniający go szkwał, walący w niego ostrością fal, łomotem piorunów, przynaglający do akcji, do zdecydowanych, szaleńczych posunięć. Halinę wypuszczą. Po krótkim, może kilkudniowym, zatrzymaniu, wypuszczą. Całą winę biorę na siebie, przekonam ich. Natychmiast po jej uwolnieniu trzeba będzie, żeby wyjechała do Warszawy. Tam porozumie się z organizacją. Powinni przerzucić ją za granicę. Zrobią to chociażby ze względu na mnie. Wiadomość o tej sprawie prześlę natychmiast grypsem z więzienia. Witka wypuszczą. Nic nie wie, w niczym się nie orientuje. Ale schował radio. Zenon będzie musiał przenieść radiostację gdzieś w okolice Bychawy. Natychmiast też zawiadomić ludzi. Do kogo gryps? Władka - nie. Władka musi uciekać. Paulina! Najlepiej do Pauliny. Najbezpieczniej. Gdzie nas wiozą? Dokąd nas wiozą? Cywil zapalił papierosa. Dym gryzł go w oczy. Nie mógł przetrzeć oczu ręką. Rwie noga. Nie myśleć o tym. Wyłączyć się. Znów zagłębił się w siebie. Gorączkowe planowania: co pierwsze, co najważniejsze? Gestapowiec uchylił okno samochodu, wilgotny powiew wiatru, szybkie zerknięcie. Jesteśmy na szosie lubelskiej. Wiedział już teraz: wiozą ich na Zamek. Tam, gdzie wszystkich. Do zamkowej wieży. 2 Usłyszała ich. Przez chwilę myślała: to sen. Ale nie! Nie! Słyszała teraz wyraźnie. Okno jej pokoiku wychodziło na podwórze, poprzez uchylony lufcik najpierw warkot motoru. Teraz zgrzyt zatrzymywanego samochodu. Głosy. Tupot ciężkich butów. Porwała się. Boże! To do nas! Po panią sędzinę! Za oknem świtało. Niebo różowiało nad dachami domów. Wpadła do sypialni, w nocnej koszuli, boso, szarpała ją za ramię, szeptała gorączkowo, zachłystując się: - Niemcy, proszę pani, Niemcy! Władka wyskoczyła z łóżka. Chwyciła w biegu przewieszoną przez krzesło zapaskę łowicką. Przerzuciła, byle jak, na jedno ramię. Tosia otwierała drzwi boczne na kuchenną klatkę schodową. Przez sekundę spotkały się oczami. Oczy Tosi niebieskie, pełne krzyku. Drży okrągła broda, cienkie warkoczyki rozplecione na ramionach. Szeptem już w otwartych drzwiach: "Powiem, pani pojechała do Dzierzkowic." - Tak... tak... - skinienie głową. Oczy Władki ciemne, matowe i wąskie, podpuchnięte od snu. Ostrożne zamknięcie drzwi. Teraz Tosia biegnie szybko zasunąć kapę na łóżko. Czeka, słyszy zbliżające się kroki. Władka sama na wąskiej klatce schodowej. Boso. Biegiem na wyższe piętro. Stamtąd znanym przesmykiem na drugą klatkę schodową, do sąsiedniej kamienicy, do Woźniaków. Tak, jak się umawiali, gdyby... Niecierpliwie uderza pięścią w drzwi. Otwierają natychmiast. Widzieli przez okna frontowe. Czyjeś ręce chwyciły ją, podtrzymały, prowadziły przez korytarz. Ktoś poprawiał na niej zapaskę, narzucał płaszcz. - Tu niech pani siada, pani Władko. Mąż obserwuje podwórze. Tu za panią nie przyjdą. Przecież do nas trzeba iść inną klatką schodową. Przecież pani wie, przecież pani wie, pani sędzino. Gdyby jednak... nad drzwiami jest skrytka na brudną bieliznę. Po drabince, drabinkę się odstawi... Kiwała głową. Nie widziała twarzy. Szczękała zębami. Dygoczą uda i łydki, gwałtowne, bolesne skurcze brzucha. Myślała: dobrze, że nie wzięłam z sobą Haliny. A chciała jechać, tak chciała jechać, więc lepiej że... A może? A jeśli tam pojechali? Nie, nie, tam nie pojadą. Błoto, złe drogi. A jeśli? Chryste Panie... Chryste Panie... - Papierosa, pani Władko? Drgnęła, podskoczyła. - Spokojnie, pani sędzino, to ja, Woźniakowa. Boże kochany, jak pani się trzęsie. - Ja... ja tylko tak drżę, bo myślę, bo boję się... O mój Boże, czy oni czasem nie pojechali na Górkę. Trzeba ich natychmiast tam na Górce uprzedzić. Pani Janino, trzeba Stefana zawiadomić. O mój Boże... Halinka! - Mąż teraz pilnuje z okien podwórze. Jeszcze są. Jak tylko odjadą, to zaraz będziemy myśleć. - A jak wezmą Tosię? Gdyby nie ta dziewczyna... życie mi uratowała. Tyle lat u nas, żeby tylko... - Tosi nie wezmą. Oni za panem sędzią i za panią. Jak brali innych sędziów, to nigdy ze służby nikogo. Poczuła jak mimo woli, a może to już się zaczęło od chwili, gdy zerwała się z łóżka obudzona Tosi gwałtownym szarpnięciem - poczuła więc jak osobno, bez udziału jej woli, głowa jej drży, trzęsie się tak, jak czasem drżą głowy staruszek w nieustannym zatrwożeniu, a jednocześnie przytakiwaniu, godzeniu się na wszystko, byleby zostawiono je w spokoju dożywania przeznaczonych im dni. Wiedziała, spodziewała się, że to może nadejść. Była przecież przystępując do organizacji gotowa na aresztowanie, śledztwo, nawet na śmierć. Pewna była, że jeśli tak się stanie, przyjmie to spokojnie, z godnością. Ale w tej chwili, która tak nagle, tak realistycznie zbliżyła się do tego, na co tak łatwo, tak całkowicie się decydowała, nie mogła nad sobą zapanować. Czyżby jej ciało więcej nad nią miało władzy, niż jej chłodny, jasny, logiczny umysł, z którego tak zawsze była dumna? - Odjechali, pani sędzino. Mąż mówi właśnie, że odjechali. - A Tosia? - Nie widział, żeby kogoś brali. Ja potem wyjdę na podwórze, dowiem się. Zapali pani? - Proszę, bardzo proszę. Władka wkłada papierosa do ust, ale wargi krzywią się, drgają, papieros wypada, podnosi go. Płacz. Suchy, palący, rozrywa krtań i piersi, przechodzi w rzężenie, w tamujący oddech kaszel. - Ja pani zrobię herbaty. - Strasznie się czegoś boję. Boję się, że może coś... Ich trzeba natychmiast uprzedzić. Jest tu jeden, który ma rower, pojedzie, mówił, jak trzeba, mieszka na Dolnej Panny Marii... Ja może tam... - Niech pani się nigdzie teraz nie rusza. Dopiero później, wieczorem. Jest jedno miejsce na Sławinku... nawet po ubrania nie trzeba iść, ja pani dam coś swojego, lepiej nawet, żeby Tosia nie wiedziała. Mamy znajomego, to podwiezie tam panią. W chustce pani pojedzie, z bańkami mleka. I tam trochę przeczekać, zobaczyć co będzie, może trzeba będzie dalej uciekać. My tamtemu damy znać. Niech pani nigdzie teraz... teraz nie wolno. Władka zaciąga się papierosem. Gorzkość dymu przywraca jej panowanie nad sobą. Już nie trzęsie się głowa. Przestały drżeć uda i łydki, uspokoiły się skurcze brzucha. Ale w niej, jak w pustej izbie sklepionej, bez okien i drzwi, obija się o ściany, powraca echem szarpiący, bezgłośny płacz, szloch rozpaczliwy i niemy, bolesny, nie poddający się jej woli. Pali papierosa. Palce są spokojne, wargi wciągają dym z lubością. Skurczona na krześle w rogu obcego pokoju, zaczyna widzieć wyraźnie, coraz wyraźniej. Ten tapczan pod ścianą z zawieszonym nad nim kilimem, z bielizną rozrzuconą, jakby ktoś zerwał się w pośpiechu może słysząc jej walenie do drzwi, a może, aby tu zostawić ją samą. Kto? Ich córka? Tak, przecież mają córkę. Widzi twarz kobiety znajomą, a jakby oglądaną na nowo. To ona otworzyła jej drzwi. Twarz szeroka, ciepła o niebieskich oczach i jasnych rzęsach mrugających życzliwie. - Może by się pani jednak położyła trochę, pani sędzino. Jest pościelony tapczan, ale ja zaraz poprawię, dam czystą pościel. - Dziękuję, pani Janino. Jakże ja bym mogła teraz spać? Uśmiech stojącej przed nią kobiety pogłębia się, widać krótkie, szerokie zęby. - To chociaż trochę niech się pani wyciągnie. Władka kręci przecząco głową. Myśli: ile ona może mieć lat? Jest młodsza ode mnie, dużo młodsza. I nagle, poprzez płacz w niej ukryty, nie ustający, chociaż przecież patrzy spokojnie i stara się uśmiechnąć, przez łkanie bezgłośne raniące pytaniami, na które boi się odpowiedzieć, słyszy swój własny jęk, a tak głośny, tak ją przenikający, że przykłada rękę do ust, jakby chciała go powstrzymać. Ale nie, to nie ona jęczy, to w niej trwa zawodzące, głuche wołanie: życie nasze przepada, przepada nasze życie. 3 Wracał do domu. Zwalniał, przystawał, czekał, aby się ściemniło. Tak było bezpieczniej. Idąc zdecydował, że pójdzie od razu. Oddać, powiedzieć, i wtedy dopiero do siebie. Po nocnej służbie, po całym dniu w tym miejscu piekielnym należał mu się odpoczynek. Ale nie zawsze mógł odpocząć, nie zawsze mógł zasnąć. Słyszał krzyki, twarze pochylały się nad nim. Budził się przerażony. Stał teraz przed słupem ogłoszeniowym, na ulicy Narutowicza, przed teatrem. Jeszcze raz odczytywał obwieszczenie dowódcy Ss, Globocnika: wzywał do wskazania miejsc, gdzie mogła być ukryta broń albo amunicja, obiecywał nagrodę pieniężną. Myślał: kto chciałby wydać? Jacy ludzie pokusiliby się o nagrodę? A może są tacy? Przecież ktoś wydaje, przecież są aresztowania. Zacisnął zęby: to wtedy takiego w ciemną ulicę. I wykończyć. Chłodno było, początek kwietnia. Wilgoć szła od tak nad Bystrzycą, ziębiła stopy. Nie odwracając się ruszył przed siebie i wtedy ktoś trącił go w ramię. Drgnął i to drgnienie od nasady karku igłą rozpaloną dźgnęło go przez kręgosłup. Odwrócił się cały igłą tą przeszyty, ale odetchnął. To był Józek Wilczak, kolega jeszcze ze szkoły. Oczy miał przerażone i szeptał coś niezrozumiale, więc pochylił się, żeby lepiej usłyszeć. - Felek, ty nic nie wiesz, ty nie wiesz, co się działo dzisiaj na dworcu kolejowym? - Nie. Nie wiem - powiedział i uspokajał się, sam sobie tłumacząc, że to tylko Józek i że w ogóle nie powinien się niczego obawiać, ale kartka ukryta w pudełku od zapałek paliła i chociaż przekonywał się, że nic się nie boi, nie mógł o niej zapomnieć. Józek był nieduży, sięgał mu najwyżej do ramienia, ale teraz, w futrzanej czapie i wysokich butach, wydawał się wyższy, a w gasnącym świetle dnia widać jeszcze było czerwoną nierówną bliznę po odłamku szrapnela. - Słuchaj, człowieku, co tam się dziś działo... - Gdzie? - No, na dworcu. Ludziom pozabierali towar, powpychali do bud, wywieźli. Ledwo uciekłem. Dopiero teraz uświadomił sobie, a przecież cały czas wiedział o tym, że Józek hoduje świnie gdzieś na wsi pod Zemborzycami, że handluje słoniną i rąbanką, i że nieraz mu tę rąbankę przywoził. - Chodź, tu nie ma co stać, przejdźmy na drugą stronę. Małe kałuże wody po rannym deszczu pokrywały się cienką skorupką lodu. Od północy rwał się zimny, przenikliwy wiatr. - Ja właściwie szedłem do ciebie. A ty już wracasz ze służby? Idziesz do domu? - Bo co? - Mógłbyś mnie przenocować? Mam jeszcze trochę rąbanki, nie chcę za darmo. Widzisz, ja się trochę boję wracać do domu. Już tak późno. - Ja jeszcze nie wracam do domu. - Masz nocną służbę? - Nie. Ale muszę coś jeszcze załatwić służbowo. Chodźmy tu kawałek, nie trzeba tak stać w miejscu. - Racja. Ja, widzisz, mógłbym u jednego krewniaka, ale on mieszka daleko, koło kirkutu, i powiem ci - Józek przysunął się bliżej, wziął Feliksa pod ramię, szeptał - tak naprawdę, powiem ci, to bałbym się tam iść. Nocowałem ostatni raz u niego w lutym, to było dwunastego lutego. Noc była mroźna, ale jasna. Jasno było od śniegu. On, też mój krewniak, mieszka w takiej kamieniczce naprzeciwko kirkutu. Zbudził mnie w nocy, mówi, Józek chodź, zobacz coś. Poszedłem za nim na stryszek. Stanęliśmy obaj przy takim małym okienku. Jasna noc, na śniegu wszystko widać. A tam Niemcy rozwalają naszych. Powiedział mi, że dzień przedtem wykopali doły pod murem kirkutowym. Całą noc trwała ta egzekucja. Zabijali najpierw pojedynczo. Prowadzili człowieka pod rów, jeden strzelał w tył głowy, drugi zdejmował kajdanki i spychał do dołu. A później, nad ranem, to się śpieszyli, walili całym plutonem salwami do ludzi ustawionych grupami. Naliczyliśmy ich sto osiemdziesiąt. Kobiety, mężczyźni, był jeden ksiądz. To mnie okropnie wzięło. - Ja wiem o tym. I wiem, że troje zostawionych na śniegu ożyło. - I co? - Dwoje, kobietę i mężczyznę, ludzie wydali. Jeden uciekł. - Wydali ich! Co ty mówisz! Feliks patrzył na kolegę. W oczach Józka strach. Nerwowe drgawki koło oczu, drży broda, już lekko dygocą wargi. Feliks Gąsior, strażnik więzienny, nauczył się rozpoznawać najlżejsze objawy strachu. Był to zawsze strach innych. Wydawało mu się, że otacza go morze strachu, w którym toną inni, ale po którym on sam żegluje bezpiecznie. Przestał nawet na strach reagować, jakby strach otaczających go ludzi był stanem normalnym, a nienormalnością stało się życie pozbawione obaw, życie bez nieustannego podskórnego drżenia: czyje to kroki na schodach? Kto wali do drzwi? Gdzie łapanka? Kogo aresztowali? Kogo rozstrzelali? Ale w tej chwili, gdy kolega szkolny Józef Wilczak poprosił go o nocleg, kiedy chciał z nim razem wrócić do domu, Feliks odczuł swój własny strach. Nie obawiał się Józefa, miał do niego zaufanie. Ale przecież dziś jeszcze musi tam pójść. Przyrzekł, zobowiązał się. To prawda, że inni strażnicy przenoszą grypsy, ale on zdecydował się, przyrzekł po raz pierwszy. Wiedział, że gdyby teraz wrócił z Józkiem do domu, a później wyszedł, zdradził się. Zaczną się pytania. Czuł rękę kolegi ściskającą jego ramię. - Felek, na miłość Boską, kto ich wydał, kto? - Kobieta przywlokła się do domu jakiegoś piekarza. On ją podobno przyjął, ale ktoś z jego rodziny zawiadomił Wałdowskiego strażnika więziennego, Volksdeutscha. A mężczyzna to trafił do domu Volksdeutscha i ten, jak się dowiedział, że uciekł z egzekucji, sam go zastrzelił. - Jezus, Maria... - Ja stale patrzę na takie rzeczy. Myślisz, lekką mam służbę? Nas, Polaków przymusowo powołanych, jest pięćdziesięciu na Zamku. Na zewnątrz wszystko Niemcy, Volksdeutsche. Szpiegują nas. No co, co mam zrobić? Idź teraz do mnie do domu. Powiedz żonie, że będę za godzinę. Muszę tam jeszcze wrócić. Zapomniałem czegoś. A ty wiesz, jacy oni są. Józek puścił jego ramię. Uspokajał się. Feliks miał przed sobą twarz kolegi wygładzającą się teraz, złagodniałą po niedawnym przerażeniu, ale patrząc na Józka widział twarz tamtego mężczyzny. Była to twarz opuchła, zmasakrowana, krwawe plamy podchodziły przerażającym fioletem. Złamany nos siny był i nabrzmiały. Z obrzękłych warg ledwo dobywały się słowa, a kiedy starał się otworzyć usta, widać było krwawą dziurę po wybitych przednich zębach. Ale przecież poznał go. Poznał go już wtedy, gdy nieprzytomnego, skatowanego, z połamanymi żebrami przywieźli go ze śledztwa "Pod zegarem", i kiedy rzucili go na wilgotną, cementową podłogę lochu. Chodził tam dwukrotnie, starał się przemyć mu twarz. Był tak zbity, że wydawało się - nie przeżyje. Ale kiedy przyszedł do celi dziś rano, więzień spojrzał na niego. Poprosił. I wtedy zamykając drzwi lochu, bo to był loch ciasny i bez okna, cuchnący i duszny, głęboko w podziemiu baszty zamkowej i tylko światło z korytarza i światło jego lampy wydobywało z ciemności tę twarz zmasakrowaną, oczy błagalnie na niego zwrócone, oczy pełne krwawych wybroczyn, wtedy już w drzwiach skinął głową, że tak, że godzi się. A za drzwiami, o drzwi oparty, sam w korytarzu, jęknął bez słowa, w głębi siebie: "Jezu o mój Jezu", chociaż przecież widział już niejedno. Stał teraz na ulicy Narutowicza na wprost teatru, z Józkiem pokazującym mu pakunek, w którym ocalona rąbanka, i czuł drżenie kolan myśląc o tamtej twarzy człowieka, którego znał, do którego nieraz przychodził po radę i który, pamiętał to dobrze, rady mu zawsze udzielił. - To ty teraz idź - powiedział. - Zobaczymy się u mnie za godzinę. - To cześć! Poratowałeś mnie. Przeszedł szybko jezdnię i Szpitalną, ruszył w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Zanim skręcił w Szpitalną przystanął i zobaczył, jak Józek idzie ostrożnie, oglądając się, i pod pachą trzyma opakowaną w gazetę rąbankę. Ściemniło się. Ludzi coraz mniej na ulicy. Wiatr dął coraz gwałtowniej. Z Krakowskiego wszedł w ulicę Szopena i dopiero stamtąd, od przeciwnej strony, na Narutowicza. Dom, do którego zdążał, był prawie naprzeciw domu, w którym mieszkał, niedaleko wędliniarni Żerdzickich. Ludzie znali się tu, spotykali w tych samych sklepach i wiedzieli o sobie. Było już ciemno, gdy przechodził bramę. Piął się po omacku na drugie piętro, światło na klatce schodowej było zepsute. Potykał się, przeklinał, namacał wreszcie dzwonek. Przekręcił. Niewielka, ciemna kobieta otworzyła mu drzwi. Zamrugała pytająco oczami, a on poznał ją po nieśmiałym uśmiechu, z jakim zwykle zwracała się do ludzi. Widział jednak, że go nie poznaje. - Ja do pani Skorczycowej - powiedział. - Proszę - cofnęła się. I zaraz, zamykając za nim drzwi: - Mamo, tu ktoś, jakiś pan do mamy. Człapanie pantofli. Paulina stanęła w słabo oświetlonym korytarzu. Twarz miała wymizerowaną, wargi spękane, siwe włosy zaczesane ku tyłowi, ale kosmyki nierówno opadały na szyję. Tylko oczy jej bystre, ciemne, czepliwe, uchwyciły natychmiast twarz mężczyzny: - Ja wiedziałam, że pan przyjdzie. - Skąd? Rozłożyła ręce, uśmiechnęła się. - Wiedziałam. Proszę do pokoju. - Ja tylko do pani. Na osobności. - No dobrze, to pójdziemy do kuchni. Emilka stała w otwartych drzwiach pokoju. - To my wyjdziemy, niech mama poprosi pana do pokoju, my wyjdziemy do kuchni. - Zostaw, Emilka, tak będzie lepiej. Pan się nie obrazi? - Co tam, gdzie pani woli. Wpuściła go pierwszego, zamknęła za sobą drzwi. Na gazowej kuchni parował imbryk z wodą, w zlewie jeszcze resztki nie pozmywanych po kolacji naczyń. Ciemna zasłona na oknie kuchennym. - Niech pan spocznie. Feliks Gąsior przestępował z nogi na nogę. Oczy Pauliny na jego twarzy. - Nie... nie... nie ma co siadać. - Ja pana znam. Pan się nazywa Feliks Gąsior. Do ojca pan podobny. Pamiętam pana jeszcze takiego małego chłopczyka. Na Kalinówkę przyjeżdżał pana ojciec pomagać. A teraz jest pan strażnikiem na Zamku. Przyniósł mi pan wiadomość od brata. - Skąd pani wie? - Ja wiem. Brat mi się śnił. Jak tylko ten dzwonek w przedpokoju, to wiedziałam: coś będzie od Stefana. A jak już pana zobaczyłam... Wtedy wyjął z kieszeni pudełko zapałek, wyciągnął zwiniętą w rulonik karteczkę. Podał jej. Nie rozwijała jej, trzymała w zamkniętej dłoni. - Jak on wygląda, mój panie? Widział go pan, prawda? Spojrzał na nią ostrożnie, pochylił się, szepnął: - Strasznie. Kiwała głową łzy toczyły się z oczu na policzki, na watowany kaftan, na długą, szeroką spódnicę. Palcami przetarła oczy. - A Halinka? - Mam powiedzieć? - Niech pan mówi prawdę. - Ręce i nogi pokaleczone ma od kajdanek. Bardzo ją bili, ale pana sędziego gorzej. Pana sędziego bili "Pod Zegarem". Mówili mi ludzie stamtąd, nikogo nie wydał. Nałożyła okulary, rozwinęła kartkę. Przeczytała. Spojrzała na niego. - On prosi tylko: "Ratujcie Halinkę." Wtedy Feliks Gąsior powiedział coś, czego powiedzieć nie zamierzał. Włączył się w sprawę, o której aż do chwili rozmowy w tej kuchni nie myślał. Ogarnęło go to nagle, jak olśnienie, że tak musi być, że tak właśnie być powinno. - Proszę pani - mówił szybko zduszonym, przyciszonym głosem, a jego szeroka twarz i siwe oczy pod nawisłymi jasnymi brwiami zapaliły się nagle, rozgorzały - my pomożemy. My, nasi strażnicy, nasz kucharz, co to go pani Skorczycowa zna, to ten Jakub, on tu też niedaleko... My to pana sędziego znamy. To tak, tylko przyszykować. Tak na piątą rano jakie śniadanie, a ja już zabiorę, albo Jakub przyjdzie. Sam do mnie mówił. Żal mu tak tej dziewczyniny, mordercy, kary na nich nie ma... Tylko nikomu, żeby się ludzie czasem... - Ale tak... tak... dobrze. I niech mu pan powie, że ja się tu staram, że wszystko zrobię. Pojadę do Krakowa. Niech mu pan powie, że się modlę. Ale no cóż... Ale wszystko jedno, niech mu pan tak powie: modlę się, modlimy do Matki Boskiej. Powie pan? - Powiem. - Panu dobrze z oczu patrzy, panie Feliksie. - Też Polak jestem. To ja jutro, o świcie, po to śniadanie. Bułkę tam, mleka, kawy można. Jakub to jej kawę podgrzeje, zaniesie. - Niech cię Bóg wynagrodzi, moje dziecko. Wszystko się przygotuje, jutro o piątej, o, tu będzie śniadanie gotowe, zapakowane, do zabrania. Dziękuję, dziękuję panu. Podała mu rękę. Pochylił się nad jej ręką, pocałował. Odszedł wyprostowany i zbiegał lekko po schodach, chociaż ciemno było i tylko spod zamkniętych drzwi mieszkań, tu i ówdzie, prześlizgiwały się blade plamy światła. 4 Spotkali się przy Krakowskiej Bramie. Dwóch mężczyzn w ciemnych jesionkach i czarnych kapeluszach. Dzień wisiał ciężko nad miastem. Strzępiaste, szare chmury o mlecznych podbrzuszach biegły nisko, szarpane wiatrem. Drobny, kłujący deszcz drżał w powietrzu, przenikał mury domów i ubrania ludzi. Był to jeden z tych dni majowych, kiedy już drzewa w Saskim Ogrodzie, na skwerach i w podmiejskich sadach kwitną, albo pokryte puchem pierwszej zieloności obiecują wiosenne słońce, a jeszcze wlecze się uporczywe piętno zimy, nagłe chłody i wieczorne przymrozki. Był trzynasty maja, zegar na Bramie Krakowskiej wskazywał godzinę trzynastą minut piętnaście. Stali przez chwilę niepewnie, naradzając się szeptem. Niższy, przygarbiony, z rudawą krótką i szeroką brodą, rondo kapelusza miał szersze, a z obydwu stron głowy, przy uszach, zwisały mu długie rudawe pejsy. Drugi, który wydawał się młodszy, kapelusz miał wyższy, z małym rondem, kołnierz płaszcza wyłożony aksamitem, a szyję obwiązaną białym szalikiem. - Chodźmy - powiedział i ruszył w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Ale niższy mężczyzna chwycił go gwałtownie za rękaw jesionki. - Tss... panie mecenasie. Chce się pan narażać? Szeroka, przystojna twarz adwokata sczerwieniała, jakby wymierzono mu ubliżający, niezasłużony policzek. - Psiakrew, zapomniałem. Na prawym rękawie miał białą przepaskę z niebieską gwiazdą Dawida. W dziurach poszarpanej szrapnelami jezdni zbierały się błotniste kałuże. Wilgoć ziała z murów bramy. Pod jej łukiem chłodniej było, niż na ulicy. Adwokat patrzył na czubki swoich obłoconych butów. Szeptał pod nosem, sam do siebie, ale niższy mężczyzna pochylony ku niemu, przywykły widocznie do słuchania szeptów, mrużył wodnistoniebieskie oczy w obramowaniu jasnorudych rzęs, kiwał głową, jakby przyznając rację. - Nigdy, przenigdy - mówił adwokat, a szept jego miał wymowę skargi, jakby przedstawiał sprawę swoją przed sądem, chociaż w pobliżu nie było nikogo, a tylko czasem sylwetki skulonych pod deszczem kobiet przesuwały się prędko w owalnym otworze bramy i znikały za rynkiem w krętych uliczkach Starego Miasta. - Nigdy nie przyzwyczaję się do takiego traktowania. Urodziłem się w tym mieście. Tu chodziłem do szkoły, tu uniwersytet. Aplikacja. Całe życie. Całe życie chodziłem wszystkimi ulicami. A teraz oni zabraniają mi chodzić Krakowskim Przedmieściem. - Zabraniają Żydom, a pan jesteś Żydem, Dawidzie Hochegemajn. Dawid wzruszył ramionami. Spod łuku bramy patrzył na szarą, główną ulicę Lublina. Niskie domy biegły po obu stronach brukowanej jezdni. Żaden splendor. Prowincjonalne miasto. Ale on, stojąc tu, pod łukiem Bramy, widział rozwijającą się dalej arterię. Z każdym zakrętem, z każdą przecinającą Krakowskie Przedmieście ulicą, z każdym rogiem związany był jakiś fragment, ułamek jego życia. Ogarniała go czarna, bezsilna wściekłość. - Czasem sam nie wiem, kim jestem. - Pan nie wiesz? A o to, to właśnie. - Blade, wąskie wargi niższego mężczyzny poruszył nieznaczny uśmieszek. - To jest cena jaką się płaci... - Za co? Za co, panie prezesie? - Sza. Pana zacna matka też by nie wiedziała? - Lepiej, że moja matka tego nie doczekała. - Chodźmy. Tu lepiej nie stać. Tu chodzą patrole. Przez bramę weszli na rynek, a potem posuwali się wąskimi uliczkami w stronę placu Katedralnego. Nie była to droga najbliższa na ulicę Narutowicza, ale tylko taka była im dostępna. Ludzi na ulicach było niewielu. Czasem kobieta z koszem przemknęła pod murem, czasem w bramach domów mężczyźni w chałatach, jarmułkach rozmawiali nachyleni do siebie, a poznając ich - bo przecież już teraz znali ich w mieście jako członków zarządu Rady Żydowskiej - podbiegali, otaczali ich, jak rój czarnych, nachalnych żuków, dopytując się jeden przez drugiego - hałaśliwi, niespokojni. Wydostawali się, rozgarniając mały tłum, jak wodę, aby za chwilę znów wpaść w objęcia innych natarczywych, o ciemnych spojrzeniach, w których uporczywym płomieniem żarzył się dręczący strach. Oparta o mur kobieta sprzedawała opaski z gwiazdą Dawida. Blade, wychudłe dzieci bawiły się w rynsztoku puszczając na wodę kawałki papieru. Przylepione do szyb domów twarze śledziły ich kroki. Czuli biegnące za sobą spojrzenia. - A co by się stało, gdybym się przeszedł Krakowskim Przedmieściem? - Pan chcesz chodzić Krakowskim i kłuć Niemców w oczy? Pan chcesz, tfu, żebym nie powiedział w złą godzinę, ściągnąć nieszczęście na całą Radę Żydowską? - Nie, nie, panie prezesie Kestenberg. Nikogo nie będę narażał. Ot tak, powiedziałem. Adwokat szedł długimi równymi krokami. Kestenberg dreptał koło niego nierówno, podbiegał. Coraz to wpadał nogami w błotniste kałuże. Perorował półgłosem: - Zabraniają. Nie chcą. Nie chodzić! Ustąpić. To nasza mądrość. My się teraz musimy martwić o nową kontrybucję. Kto będzie na to łożył? Oni mówią, pan wie, pan przecież słyszał, że w dystrykcie lubelskim chcą stworzyć rezerwat dla Żydów z całej Europy. - Ja im nie wierzę. Oni nas zniszczą. Słyszałem - pochylił się ku Kestenbergowi, wziął go pod ramię i szeptem: - słyszałem, że jak był tu jeszcze w październiku Arthur Seyss-Inquart, wicegubemator generalny, to w przemówieniu do Volksdeutschów powiedział, że ludność żydowska ulegnie likwidacji. Kestenberg cmoknął niecierpliwie, wzruszył ramionami. - Kto to panu powiedział? Kto opowiada takie rzeczy? Oni nas chcą zastraszyć. Nie mogą zlikwidować czterdziestu tysięcy ludzi. Nas jest tu w Lubelskiem coraz więcej. Dopiero niedawno przybyło półtora tysiąca uchodźców. Stworzyliśmy Komitet Pomocy Uchodźcom. To po co tworzyć Komitet, jak nas mają zlikwidować? Kto opowiada takie rzeczy? - Ja - powiedział Dawid Hochegemajn - ja jednak... - Przerwał, drgnął. Nagły, potęgujący się krzyk, zawodzenia. Kestenberg przykurczył się, zasłonił dłońmi uszy. - To ona - jęknął - poznaję, to ona. Już jej donieśli, że tu jestem. - Kto? - Pan pamięta tę grabież na Ruskiej 25? - To było jeszcze w styczniu. - No, w styczniu, ona od tego czasu zwariowała. To Hinda Goldman. Zabrali jej maszynę do szycia. Broniła się i żołnierz uderzył ją, skopał, od tego czasu... Krzyk coraz bliższy i zanim ją zobaczyli, jej piskliwy, zawodzący płacz był już przy nich. - Reb Kestenberg... Reb Kestenberg... Pod skudloną, najeżoną sierścią chmur, w zawiesinie drobnego deszczu, biegła ku nim kobieta. A za nią z przepełnionych nagle uliczek - z Bramowej, Rybnej, Grodzkiej i Złotej, cisnąc się, przepychając, tłoczyli się Żydzi. To ci ludzie, których palące spojrzenia biegły za nim z bram, okien domów. Wylewali się teraz na zewnątrz wzywani, podniecani rozpaczliwym zawodzeniem kobiety. Otoczyli ich, unieruchomili na małym placyku koło Bramy Rybnej. - Reb Kestenberg, Reb Kestenberg. Co ja zrobię bez mojej maszyny? - krzyczała po żydowsku. Brunatna chustka zsunęła się jej z głowy. Rudawa, przekręcona na bok peruka mokła na deszczu. Czerwony, opuchły z płaczu nos w zniszczonej, wymizerowanej twarzy i nieprzytomna, głęboka czerń oczu w krwawych od łez powiekach. Szwargot tłumu nasilał się, mamrotali współczująco, jakaś kobieta próbowała pocieszyć płaczącą. Ale ona zwracała się tylko do Kestenberga, jakby nikt inny nie był obecny. - Reb Kestenberg, jak ja zarobię na chleb dla moich dzieci? Czy nie ma przekleństwa na grabieżcę? Dlaczego nasz żydowski Bóg na to pozwala? Salomon Kestenberg kulił się, kurczył. Oczy w długiej, bladej twarzy wzniesione ku górze. Szeptał: "Boże, dodaj mi siły... - Rebe! - krzyczała kobieta - I kołdry zabrali, nowe kołdry! I poszwy! I cały worek mąki! Moje dzieci umierają z głodu. Gdzie jest nasz żydowski Bóg? Czy Go nie ma? Dlaczego na to pozwala? Kestenberg wyprostował się. Urósł, spotężniał, patrzył na kobietę przenikliwym spojrzeniem. Jego wodnistoniebieskie oczy nagle ożyły, zapalił się w nich płomień. Tłum mruczał, wydawało się, naciera. Zaczynało być duszno od przemokłych chust, spódnic, chałatów. Gdzieś w tyle zapłakało dziecko i zaraz uciszający głos matki. Hinda Goldman krzyczała: - Gdzie jest nasz Bóg? Gdzie jest nasz żydowski Bóg? - Milcz! - zawołał Kestenberg. - Milcz, biedna kobieto, żeby ci język nie skołowaciał. Dostałaś już maszynę do szycia. Zapomniałaś, że dostałaś już maszynę. Dlaczego wzywasz imienia Boga? Czy chcesz nieszczęścia? Przyjdź do mnie jutro z rana do Gminy. Potrzebne ci lekarstwo, dostaniesz lekarstwo. Hinda Goldman płakała. Odwróciła się twarzą do tłumu, jakby dopiero teraz go zauważyła. - Zabrali mi maszynę - skarżyła się. - Czy nie ma kary na taką grabież? Zabrali mi całą sztukę płótna. Całą nową... Kestenberg odsunął ją. Stanął przed pomrukującym, stale rosnącym tłumem groźny, rozkrzyżował ramiona, zawołał: - Żydzi! Żydzi, rozejdźcie się do domów. Czy chcecie nieszczęścia? Pochowajcie się w waszych domach, póki nie jest za późno. Wiecie, że nie wolno się wam gromadzić. Z wolna zaczęli się cofać. Wsiąkali w uliczki, odchodzili grupkami gestykulując. Chrapliwy, nosowy ich szwargot cichł w szemraniu deszczu. Daleko, głuchy, przewalił się grzmot. Wstrząsnął ziemią. Grom ten nadciągającej z oddali burzy, niewidocznej jeszcze, a już w drżeniu ziemi obecny, grom ten, jak akord obejmujący i łączący chorał płaczu i skarg, gorączkowych szeptów, pomruków i szwargotań, i głośnych uderzeń rozdygotanych serc, jak złowrogi, złowróżbny akord, zakończył całą scenę. Ludzie znikli, jakby wciągnęły ich porowate ściany kamieniczek. Znikła też Hinda Goldman. Kestenberg i Hochegemajn zostali sami przy Bramie Rybnej na opustoszałym placyku, pod wzmagającym się, wielkokroplistym deszczem. Hochegemajn otworzył parasol, ujął osłabłego, przykurczonego znów Kestenberga pod ramię i nie odzywając się ruszyli w stronę placu Katedralnego. Plac Katedralny, jak dłoń otwarta. Oni dwaj na tej dłoni. Ciemni, inni, bezbronni. Nad nimi czarny baldachim parasola i nieprzeniknione, burzliwe niebo. Zgryźliwy wiatr pchał ich w plecy, zmuszał do szybszych kroków. Dopiero na Królewskiej, w bramie kamienicy, przystanęli. Dawidem Hochegemajnem szarpały sprzeczne uczucia. Podczas całego zajścia przed Bramą Rybną nie odzywał się. Obserwował Kestenberga. Tłum Żydów denerwował go, a jednocześnie budził żałosne myśli i jakby wyrzuty sumienia. Nie, nie czuł się jednym z nich. Nie był rabinem, jak Kestenberg. Był adwokatem wrażliwym na nieszczęścia ludzkie. Uważano go za rzecznika spraw żydowskich, miał Żydów klientów. Ale miał także klientów Aryjczyków. Miał kolegów, miał nawet przyjaciół nie-Żydów. Nie był podobny do Żyda. Co innego Kestenberg. Ten był Żydem par excellence. Można było jego żydostwo rozpoznać z daleka. Wygląd, ubiór, zapach, sposób trzymania głowy, gestykulacja. A niechby tylko otworzył usta! Jego pytajniki przeciągające niemal każde zakończenie zdania, niemal każde słowo, jego "nu", "sza", cmokanie, sykanie, jego gardłowy, żydowski akcent. Kestenberg nie miał wyboru. Był Żydem. A może nigdy żadnego wyboru nie chciał. Ale on, Hochegemajn, mógł wybierać. Mógł, ale nigdy naprawdę o tym nie myślał. Wystarczała mu pośredniość. Czy teraz nadszedł czas wyboru? Kim ja dzisiaj jestem? - zastanawiał się. - Czym ja dzisiaj jestem? Był postawnym, pewnym siebie mężczyzną. Głos jego brzmiał głębokim, melodyjnym barytonem. Tak jak muzyk pielęgnuje ulubione skrzypce, tak on troszczył się, zabiegał o gładkość, o czystość brzmienia polskiego języka. Tym wybranym instrumentem nauczył się najlepiej wypowiadać siebie. Język stwarzał go. Był dumny ze swego wirtuozostwa. Był uczulony na najlżejsze uchybienia melodii języka. Jego "ę" i "ą" miały krągłość uderzenia delikatnego dzwonu. Nie urywał ich nagle i twardo, ale nieraz przeciągał z lubością, delektując się cichnącym echem dźwięcznej głoski. "Ł" w jego ustach wypływało łagodnie i wilgotno na powierzchnię słowa nadając mu niezapomniany, śpiewny urok. Był doskonałym oratorem i widział, z jakim zaciekawieniem i podziwem przysłuchiwano się jego wystąpieniom w sądzie. Z żoną i córkami mówił tylko po polsku, a córki jego w gimnazjum wyrastały na najlepsze w klasach polonistki. - Wybrali mnie do Rady, gdyż nikt nie mówi tak czystą polszczyzną, jak ja. Dlatego mnie wybrali. Dlatego, przez lojalność tu siedzę. A powinienem od dawna starać się o emigrację. Zamyślony, nie słyszał, że Salomon Kestenberg coś mówi do niego. Dopiero trącony łokciem, drgnął. Ktoś krzyczał: "Dodatek nadzwyczajny! Dodatek nadzwyczajny!" - Niech pan zawoła tego chłopaka - nalegał Kestenberg. - Ten chłopak, tam biegnie. - Dodatek nadzwyczajny - krzyczał gazeciarz. - Dodatek nadzwyczajny! Hochegemajn wyskoczył z bramy. Zawołał gazeciarza. Wrócił z dodatkiem nadzwyczajnym. Pochylili się nad gazetą. Przez całą szerokość stronicy biegły czerwone litery nagłówka: Lotniska Francji płoną, pół Belgii i Holandii jest już w posiadaniu wojsk niemieckich. - I co pan na to, prezesie? - Pan w to wierzysz? Pan wierzysz w takie kłamstwa? - Ja się boję, że to może być prawda. - Kłamstwo! Propaganda! - No... a ja się boję, że w tym może coś być. Szli zamyśleni. Wokoło nich chore miasto. Trąd wilgotnych zacieków żre poszarpane odłamkami mury kamienic. Rak toczy zryte szrapnelami chodniki i bruki. Zieją błotnistą mazią wrzody wybrzuszeń po nierówno zasypanych lejach. Za nimi kruszeją wdzięczne łuki Starego Miasta, rozpadają się pod liszajami wilgoci. W powietrzu odór zgnilizny, rozkładu, cuchnących odpadków. Wszystko rozbite. Wszystko zmarnowane. Triumfuje brzydota. Każdy mur - ścianą płaczu. Każdy krok - krokiem ku przepaści. I to jedynie najważniejsze: przetrwać! Zbierać resztki każdego rozbitego dnia. Przeżyć. Tylko tajemnica wiosennego deszczu ukrywa nadzieję: odwieczną obietnicę kwitnięcia i owocowania. Nadzieję czasu zbiorów pełnych, ciężkich kłosów i radość soków o słodkiej, odurzającej woni dojrzałych jabłek. Teraz, tylko przeżyć. Doczekać. Byli już na ulicy Narutowicza. Przed małym spożywczym sklepikiem w suterenie stała kolejka ludzi: kobiety pod parasolami, niektóre tylko opatulone w grube chusty, przygięte, obojętnie milczące. Deszcz zelżał, niskie chmury poczynały się unosić i blady, zielonawy błękit przeglądał spomiędzy burych opończy nieba. - Pan widzisz, mecenasie, już stoją po kartofle. Kartofle na kartki. Ja spać nie mogę. Ja się zamartwiam skąd my kupimy więcej kartofli. A teraz jeszcze gorzej: kartofle na kartki. Pan wiesz, ile ja mam dzieci w "Centos"? Co dzień coraz więcej dzieci przychodzi do naszej kuchni. Przeszło czterysta dzieci co dzień na obiady! - Chłopi mają kartofle. Pochowali. - A czy ja nie wiem? Chłop pochował, chce więcej pieniędzy. - Trzeba będzie więcej zapłacić. - Płacić... płacić... płacić! A ja się pytam co to będzie, jak już nie będzie z czego płacić? Ja się pytam? Ja się pytam co to będzie jak nie starczy pieniędzy na nową kontrybucję? Dawid Hochegemajn nie odpowiadał. Sprawdzał numery domów na przybramowych latarniach. Zagłębiony był jednocześnie w swoich własnych myślach, ale i czujny, aby coraz to podtrzymać potykającego się o nierówności chodnika Kestenberga. - Panie prezesie - spytał nagle. - Jakie są nasze szanse emigracji? Natychmiast jednak pożałował pytania, gdyż Kestenberg drgnął i jakby się od niego odsunął. Uniósł w górę rude brwi, spojrzał ukośnie i w tym spojrzeniu twarz jego skrzywiła się, a dolna warga jakby pogrubiała. Zanim odezwał się, twarz jego stała się wzgardliwym znakiem zapytania. - Pan chcesz emigrować? - A po co powołaliśmy Wydział Emigracyjny przy naszej Radzie? - Pan chcesz wyjeżdżać? Gdzie? - Do Ameryki. Chcę spróbować. - Pan masz zaproszenie? - Mogę mieć. - Pan jesteś bogaty adwokat, panie Hochegemajn. Dlaczego nie? Wszystko można. Czy ja panu powiedziałem, że nie można? Niektórzy ludzie muszą zostać. Inni muszą emigrować. Co pan tak na mnie patrzysz? - Bo pan, panie prezesie, tak mówi... - Co ja mówię? Ja tylko powiedziałem co to będzie, jak już zabraknie pieniędzy, żeby kupić kartofle, żeby tych ludzi wyżywić, żeby zapłacić nową kontrybucję. Ale pan mówisz: po co się martwić? Oni i tak będą zgładzeni. Po co ich żywić? - Ja tak nie powiedziałem! Ja tylko powtórzyłem... - Pan powiedziałeś jedno, a pomyślałeś drugie. - Panie prezesie, pan mi zarzuca, że mnie nie obchodzi los Żydów... - Sza! Kto panu zarzuca? Kto ma tu sobie co do zarzucania? W takim nieszczęściu! A do kogo my dziś idziemy? Kogo my chcemy ratować? Żyda? My chcemy ratować goja. Porządnego człowieka. Jego też obchodził los Żydów. - Ale pan ma do mnie o coś pretensję. - Ja mam pretensję? O co ja mogę mieć pretensję? Ja się tylko pytam: panie Hochegemajn, może pan zdjąć tę opaskę? Spróbuj pan! O, tę opaskę z gwiazdą Dawida, co i pan nosi, i ja. Dawid Hochegemajn wzruszył ramionami. Chciał jeszcze coś powiedzieć, wahał się, ale już stanęli przed kamienicą, do której zmierzali. Sprawdził numer, powiedział: - To tu. - Pan ją zna? - Kiedyś poznałem. - A żona? - Ukrywa się. - Tss... chodźmy lepiej do bramy. Z bramy po prawej stronie betonowe schodki prowadziły na klatkę schodową. Hochegemajn zwinął parasol. Ujął Kestenberga za łokieć i pomagał mu wspinać się po schodach. - Pan masz jakieś nowe wiadomości? - Jest niedobrze. - Co to znaczy niedobrze? - Skazali go na śmierć. - Pan wierzysz, że go wypuszczą? - Wszystko możliwe. Trzeba będzie dać okup. To była decyzja Rady. - Tak, tak. Ja sam bardzo popierałem. To bardzo porządny człowiek. - Ona wie, że my tu idziemy? - Nie wie. - Które to będzie piętro? - Drugie. - Uj... zmęczyłem się. - Pan prezes ma wszystko ze sobą? - Wszystko jest w porządku. Na klatce schodowej chłodna wilgoć, okna zasłonięte naddartym czarnym papierem. Hochegemajn pokręcił dzwonek. Cisza. Po chwili spojrzeli na siebie pytająco. Jeszcze jedno energiczne przekręcenie dzwonka i wtedy ciężki głos kobiecy spoza drzwi. - Kto tam? - Do pani Pauliny Skorczycowej. - Już... już otwieram. Stanęli na wprost siebie: dwaj ciemno ubrani mężczyźni w czarnych kapeluszach i siwa, wysoka kobieta. W półmroku nie widzieli wyraźnie swoich twarzy. - Proszę, proszę. Ja trochę zasnęłam. W nocy spać nie mogę... Proszę do pokoju. A panowie w jakiej sprawie? - W sprawie pani brata, sędziego Kulczyby. - Mój brat... - My wiemy. Stanęli sztywno pośrodku pokoju i dopiero teraz zobaczyli ją wyraźnie. Ubrana w długą spódnicę, ciemną bluzkę i kaftan z bezpretensjonalnością kobiety, którą świat zewnętrzny niewiele obchodzi. Głowę trzymała uniesioną wysoko z dystynkcją, której nie była świadoma. Ostre, penetrujące spojrzenie ciemnych oczu, ale szerokie, mocne wargi uśmiechały się łagodnie i nieśmiało, jakby przecząc badawczej intensywności wzroku. Szczupła jej twarz wydała im się zbiedzona i tak udręczona, jak twarze ludzi po długim płaczu, po płaczu, który nie zostawił już łez, tylko przejmującą, spokojną rozpacz. - Takie nieszczęście - szepnął Kestenberg. - Takie nieszczęście... Skinęła głową, westchnęła. - Myśmy się już kiedyś poznali - powiedział Hochegemajn - przez brata szanownej pani. - Tak... tak. Pan jest adwokatem. Tylko, przepraszam, zapomniałam nazwiska, te ostatnie tygodnie... - Ja jestem Dawid Hochegemajn, sekretarz Rady Żydowskiej, a to pan Salomon Kestenberg, wiceprezes Rady. - Proszę, niech panowie spoczną. Może panowie zdejmą płaszcze? Tu jest ciepło. - Nie, nie - powiedział Kestenberg. - Nie trzeba się rozbierać, my tylko na krótko, tylko w jednej sprawie. Usiadła przy stole. Hochegemajn usiadł pierwszy i podsunął Kestenbergowi krzesło. - To może prezes zacznie - powiedział Hochegemajn. - Nasza Rada Żydowska - mówił Kestenberg i przez chwilę jego wodnistoniebieskie oczy spotkały się z ciemnym, wpatrującym się w niego wzrokiem kobiety. Pomyślał, że podobna jest w tym spojrzeniu do swego brata i że już raz tak kiedyś brat jej spoglądał na niego, gdy siedzieli razem przy stole nad czymś się naradzając, ale nie mógł sobie przypomnieć, kiedy to było i nad czym się naradzali. Musiało to być jednak ważne, skoro sobie przypomniał. Pomyślał także, że człowiek, w którego sprawie tu przyszli, zamknięty jest teraz w więzieniu na Zamku, skazany na śmierć. Mówiąc więc dalej widział nie siedzącą przed nim kobietę, ale tamtego mężczyznę w celi śmierci i dlatego głos jego drgał wzruszeniem i współczuciem, a każde wypowiadane słowo miało wagę wielu nie dopowiedzianych słów. - Nasza Rada Żydowska bardzo współczuje w tym nieszczęściu. My przychodzimy pomóc. Sędzia, szanowny brat pani, nam pomagał. I my nie zapominamy przyjaciół w nieszczęściu. Jak on tam jest? Jak on to znosi? - Strasznie go skatowali. Połamali mu żebra, złamali nos. I to dziecko, jego córkę, też. - Ach, to mordercy... Ach, to mordercy... - Kestenberg kiwał głową, kiwał się coraz głębiej, drgała jego szeroka, rudawa broda. Zmrużył boleśnie oczy, rozkładał bezradnie ręce. Cały był współczuciem, zrozumieniem, odczuciem tragedii. - To jest nieszczęście - szeptał. - To jest nieszczęście. Ile trzeba by pieniędzy, żeby go wykupić? - Wykupić? Jak? Co trzeba zrobić? - Zaraz... zaraz - Hochegemajn wstał, zaczął chodzić po pokoju. - Ja zaraz pani wszystko wytłumaczę. Pierwsze, pani pojedzie natychmiast do Krakowa. To już jest półtora miesiąca śledztwa. Już trzeba było działać. - Do Krakowa? - Do gubernatora Franka. On tylko może ułaskawić. Zaraz, ja wszystko wytłumaczę. W Krakowie pójdzie pani do hrabiego Adama Ronikiera. On jest prezesem Rgo. Ja tu daję pani adresy, tu, na tej kartce. Jest tu adres jednej Polki. Wychowana w Berlinie i mówi świetnie po niemiecku. Przez nią trzeba się dostać do Franka. Na pewno potrzebny jest okup. - Ile? - spytała. - Czy ja będę miała dość pieniędzy? - My damy pieniądze. Rada Żydowska da, ile będzie potrzeba. Pojedzie pani jutro? - Jutro? Zaraz pojadę! - Paulina poderwała się zza stołu. - Może jest ratunek. Może mi się uda. Kestenberg podniósł się. Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął kopertę. - Tu są pieniądze - powiedział. - Pani sobie z tego weźmie na podróż, na wydatki. Jak będzie trzeba więcej na okup, pani im powie: będzie więcej. Pani się tylko spyta: ile? Ile? Niech pani szanowna teraz przeliczy. Skinęła głową. Chciała otworzyć usta, powiedzieć: dziękuję, dziękuję panom, dziękuję w imieniu mego brata i dziękuję za... Ale poczuła nagły skurcz, ból gardła i dziwną słabość w kolanach. Osunęła się na krzesło, wydawało jej się, upadnie. I nagle zatrząsł nią płacz. - Boże - szeptała. - Boże... Boże... Stali nad nią zażenowani i wzruszeni. Wolno, cofając się tyłem, na palcach wyszli do korytarza. Otworzyli drzwi i ostrożnie zamknęli je za sobą. 5 Znów ten szum w głowie. Wzmaga się. Dreszcze. Szczękam zębami. Upał, żar sączy się tu z zamkowego dziedzińca. Dreszcze. Dygocą nogi, trzęsie się głowa. Ach zapaść się. Nie żyć. Cały jestem pragnieniem nicości. O... Cisza, spokój... Zamieram... Ulga... Tam! Pod ścianą! Kto tam jest? Kto tu jest ze mną? Dlaczego się nie odzywasz? - Nie poznajesz? Nie poznajesz mnie Stefan? - Nie. Nie widzę. Ale głos... - Pamiętasz: "Pozdrowienie i braterstwo tobie"? - Paweł? Paweł! Całym wysiłkiem woli unosi się na ławie. Wpatruje się w kamienną ścianę celi. Wilgoć połyskuje jak srebrna sadź. Od niej to światło. Rozpłaszczony na ścianie wysoki, chudy, oczy palą się w białej twarzy. Ciężar straszliwy na piersiach. Duszę się. Otwieram oczy: ta sama czarna otchłań. Ze wszystkich stron, z sąsiednich cel: jęki, płacz. Pod ław, cuchnie kubeł. Przelewa się. Wargi poranione, spieczone. Pić. Wody. W głowie zamęt. Terkot młyńskiego koła. Szum. Buczenie. Ostrożnie unoszę opuchnięte palce do głowy. Dotykam głowy. Och, jak boli... boli... Boli dłoń, przegub dłoni poraniony od kajdan. Boli rana na głowie. To klucze. Uderzyli mnie. Wilgoć? To krew. Bolą usta, przełyk, język. Wszystko popalone. Wieszali mnie głową w dół. Wlewali gryzącą ciecz w usta i w nos. Nie myśleć. Odciąć się. Nie myśleć. Nie czuć już nic. Nigdy. Milkną wszystkie zmysły. Zapadam się. Ostatnie słowa sądu wracają, powracają: wyrok śmierci. Przecież zrozumiałem: wyrok śmierci. Potem nic nie pamiętam. Nie wiem, o co mnie pytali. Tylko dreszcz zgrozy: koniec. Więc to koniec? Więc to już? A Halinka? A moja córka? Powiedzieli: wypuszczą. - Paweł! Skąd ty tu, na Zamku? Kiedy cię zamknęli? Czy to naprawdę ty? Po tylu latach? - To ja, Stefan. Ja tu już od dawna. - Paweł, przyjacielu, tu teraz ze mną. W jednej celi. Badali cię? - Tak. Już dawno temu. - Szukałem cię przez te wszystkie lata. Nigdy nie mogłem uwierzyć w twoją śmierć. Ile to lat od twego aresztowania? - Trzydzieści pięć lat. - Spotkałem w Ameryce twego ojca. To już dawno. - Wiem. - Wiesz? Ale ty jakbyś się nie zmienił. Gdzie byłeś przez ten cały czas? - Tu byłem. - I nigdy nic... Nie odezwałeś się, dlaczego? - Tu byłem. - Dlaczego się nie odezwałeś? Dlaczego nie przyszedłeś do mnie? Paweł, mów! Nie chcesz mówić? Dobrze. Rozumiem. Usiądź tu przy mnie. Oderwał się do ściany, przesunął. Usiadł przy nim na brzeżku ławy. Wokoło nich rzeczywistość czarnej, cuchnącej jamy i nierzeczywistość tych chwil, gdy obudzone zmysły, jak głosy rogów, wywołują z otchłani pieczar podświadomości okapturzone postacie. - Stefan, zdradzili cię. - Skąd wiesz? - Wiem. To była zdrada. - Kto? - Tego ci nie mogę powiedzieć. To była zdrada. - Tyle lat się znamy... Ty pierwszy wprowadziłeś mnie do organizacji... i nie powiesz? - Są siły, których jeszcze nie znasz. To była straszna zdrada. - Głowa! Boli! Huczy mi w głowie! Trzeźwość myśli usypia, jak zaczarowane jezioro. Rok 1902... Pamiętam. Ściegienny... Ksiądz Piotr Ściegienny... Pytaliśmy się wtedy czy wszystko na świecie jest dobre i takie, jakie być powinno. My też chcieliśmy zmieniać świat. Pomyśl, nasze marzenia, nasz zapał, nasza młodość. Minęło. Ach więc wszystko minęło? - Wszystko minie na ziemi: szczęście i niedole. Prócz duszy i Boga. - Jakiego Boga? Nie słyszę cię dobrze, Paweł. W uszach takie łomotanie. Serce wali. Powiedziałeś: Bóg. Gdzie jest Bóg? Nigdy dawniej nie mówiłeś o Bogu. Nie czuję Go. Gdzie jest Bóg? Gdzie Bóg w tej męce? Paweł! Nie odchodź! Matka! Mamunia! Tu? Skąd? Ja chyba majaczę? Mam gorączkę. Matka moja nie żyje. Ale ta twarz, to twarz mojej matki. Paweł, nie odchodź! Nie znikaj! Matko... Mamuniu.. . - Synu, módl się, bo strasznie Pańska dotknęła cię ręka... Nad drzwiami lochu-ciemnicy zapaliła się żarówka. Strażnik, Feliks Gąsior, przekręcił klucz w zamku. Wszedł ostrożnie, pochylił się nad skurczoną na ławie postacią. - Panie sędzio... - Duszę się... - Na dworze straszny upał. - Duszę się... Objął Stefana w pół. Podtrzymał. Przyłożył kubek z kawą do ust. Patrzył na jego skrwawione przeguby dłoni, na poranioną, opuchniętą twarz, na wybroczyny na głowie. Widział przez poszarpaną koszulę fioletowe, podbiegające krwią sińce. - Wieszali pana dziś nad ranem? Skinął głową. - Widzę. Wlewali amoniak. Skóra koło ust i nosa cała zżarta. Ach łajdacy, dranie, mordercy! I Bóg to widzi... Przyłożył chłodną, wilgotną szmatę do opuchniętej twarzy Stefana. - O! - drgnął. - O.. ulga, dziękuję. Strażnik patrzył na ropiejące na głowie więźnia rany. Na białej szmacie pozostały ślady krwi i ropy. Myślał: jak ja mu to powiem? Jak powiem? Muszę mu to powiedzieć. - Panie sędzio - pochylił się jeszcze niżej i szeptem: - panie sędzio, będą tej nocy wyprowadzać na stracenie. - Tej nocy? - Tak. Muszę przyjść po pana. - Jestem gotowy na śmierć. - Ale, panie sędzio, panie sędzio... Mają odbić... są przygotowania, są... - Moi drodzy... - Szykują się. - A moja córka? - Nie mówili. Nie wymieniali jeszcze. - Ale ona nie. Ona przecież ma być zwolniona. - Tak... tak. Przymknął oczy. Strażnik już odszedł. Zgasła żarówka nad drzwiami. Śmiertelny ciężar znów zaczął go przygniatać. Duszno. Brak oddechu. Zamrugał oczami, jakby porażony nagłym światłem. To ściana przed nim migotała metalicznym blaskiem. Na ścianie rósł, podnosił się cień. Stał nieruchomo. - Kto to? - Stefan uniósł się na ławie. Wpatrywał się w ścianę. - Kto tam stoi? Cisza. Cień trwał nieruchomo. - Kim jesteś? - Jestem Cieniem - głos był głęboki, huczący, jak echo. - Skąd przychodzisz? - Przychodzę, aby być z tobą. Przychodzę, abyś nie był sam. Tracę zmysły - szeptał sam do siebie. - Przekroczyłem granicę bezgraniczności. Wydawało mu się, że oszalał, a nieprzytomna jego wyobraźnia wywołuje duchy z zapadłych jaskiń zapomnienia. Z wielkim wysiłkiem starał się uprzytomnić sobie swoją sytuację: gdzie jestem? Co się ze mną dzieje? Wraca pamięć wyroku. Ale Halinka nie skazana. Nie! Paulina dawała znać, że ją wypuszczą. I nagle padł na kolana. Na mokrą, cementową podłogę. Pochylił głowę, dotykała cuchnącego chłodu cementu. - Boże, Boże, nigdy Cię nie wzywałem. Jeśli jesteś, jeśli istniejesz, uratuj to dziecko! Nie mnie! Spójrz na mnie. A jeśli mam duszę nieśmiertelną, uratuj! Uratuj moją duszę! Trwał na kolanach w gęstej ciemności. A kiedy unosił głowę, widział Cień na ścianie. Stał tam nieruchomo. Stefan leżał teraz na cemencie z rozkrzyżowanymi ramionami, chłodna wilgoć łagodziła ból głowy. Zapadał w strefy znieczulenia. Feliks Gąsior dotknął jego ramienia. - Panie sędzio... już... już wywołują. Pomógł mu się podnieść. - Jeszcze chwilę - szepnął. Obolałymi palcami ze skrytki pod deską ławy wyciągnął zwiniętą karteczkę. Pochylił się do strażnika: - Mój testament... weźcie, dla mojej siostry. 6 Było już po godzinie policyjnej. Późno. I nagle: walenie do drzwi. Paulina zerwała się z tapczanu. Emilka biegła z sypialni przerażona, nakładała pośpiesznie szlafrok. Mrużyła oczy przed światłem. - Zostaw! - powstrzymywała ją Paulina. - Ja otworzę. Przez kilka ostatnich nocy nie rozbierała się. Kładła się tylko na tapczanie, przykryta pledem. Odczuwała potrzebę czuwania. Chciała być w pogotowiu. Emilka trzęsła się: - Jezus, Maria... kto to może być? - To ja - wołał przez drzwi. - To ja, Feliks Gąsior. Niech pani otwiera! Wpadł zadyszany. Oparł się o ścianę przedpokoju. Paulina chwyciła go za ramię: - Co? Co? - Przybiegłem tu. Zaraz muszę wracać. Jutro o czwartej rano będą ich wieźli na stracenie. Paulina zachwiała się. Chwyciła się ręką drzwi. - Niech pani patrzy przez okno. Prosił, żeby pani patrzyła przez okno. - Gdzie ich wiozą? - Nikt nie wie na pewno, ale chyba do Zimnych Dołów. Ludzie mówili, tam już groby wykopane. - A Halinka? Panie... Panie, a Halinka? A córka? - Nikt nie wie - wzruszył ramionami. - Nikt nic nie wie do ostatniej chwili. Ale pan sędzia, to wiem. Już mówili. Ja lecę! - Dziękuję, dziękuję, że pan... Trzasnął drzwiami, zniknął. Kroki cichły na schodach. Paulina stała z pochyloną głową, trzymała się framugi drzwi. - Może ja mamie dam waleriany! Mamo... mamo... Przeczący ruch ręką. Odeszła chwiejąc się od drzwi. Usiadła przy stole. Patrzyła w zaciemnione okna pokoju. Przez uchylony lufcik płynęła łagodna melodia czerwcowej nocy. - O czwartej rano - szepnęła. - O czwartej rano... - Może ja jednak dam mamie trochę waleriany? - Czy to co zmieni? Oni tam cierpią, czekają na śmierć, a ja mam się uspokajać? - Może obudzić Funia i Wieśka? - Nie, nie, niech śpią. - Mamo, to we mnie tak strasznie uderzyło. Serce mnie boli, muszę wziąć krople. - Bierz, bierz zaraz. A która godzina teraz? - Już po jedenastej. - Dobry chłopak, przyleciał tu powiedzieć. Oj, Boże, Boże. Emilka, daj mi chustkę. Takich dreszczy nagle dostałam. Otulała się w chustkę, wtulała się w jej ciepło, zagłębiała, jak ślimak we własnym pancerzu. Myślała: nie ma ratunku, nie ma ratunku... Westchnęła. - No i widzisz - powiedziała. - Jeździłam do Krakowa. Dostałam się nawet do sekretarki Franka. Wiedział o sprawie. Ale nie chciał ułaskawić. Nie chciał żadnego okupu. Powiedział, pamiętasz, mówiłam ci, że Stefan był zawsze bojownikiem, to odpowie. Za Halinkę dałam okup, sama nie wiem, kto wziął... ta sekretarka... on sam? Powiedzieli, że będzie wolna. No i widzisz... Widzisz... Emilka odmierzyła krople na kostkę cukru. Ostry, słodkawy zapach waleriany rozchodził się po pokoju. Włożyła cukier do ust i smakowała go wolno. Sam akt przełknięcia lekarstwa uspokajał. - Przecież jeszcze nie wiadomo - powiedziała. - Tak myślisz? Ja mam złe przeczucia. Emilka oparła łokcie o stół, zanurzyła palce w swoich kędzierzawych, czarnych włosach. Paulina spoglądała na córkę. Myślała: Emilka siwieje. Jaka ja już jestem stara. I znów targnął ją ból ostry, osłabiający: Stefan ma tylko kilka godzin życia. Zastrzelą go, wrzucą do dołu. Już go nie zobaczę. Ja tego nie przeżyję... Przez szeroko otwarte bramy smutku wracały obrazy. Stawała przed nimi nieruchoma, ale w głębi szalała w niej rozpacz: nawałnica wstrzymywanego płaczu tamowała jej oddech. Dłonie jej bezwładnie oparte o stół, były pięściami walącymi ją w piersi. To ja - oskarżała się - to ja jestem winna. To ja go sprowadziłam do Lublina ze wsi. Chciałam, żeby poszedł do gimnazjum, żeby się uczył. To ja go wspierałam, zachęcałam do konspiracji. Przestrzegał mnie Dominik. To mnie powinni wieść na stracenie. Nie jego, nie to dziecko. A może wszystko tak właśnie musiało się stać? Może to nie ja? Więc czyja wina? Czyja to wina? - Mama się cała trzęsie. Jeszcze nie daj Boże... - Idź się połóż. - Nie! Skąd! Będę tu razem czuwać. - To zrób mi herbaty, jeszcze mnie dreszcze szarpią. Zziębłam. - To nerwy. Na dworze ciepło. Znów dziś będzie upał. - Emilka! Odwróciła się. Twarz miała zbolałą, ciemno podkrążone, zmęczone oczy. - Emilka, czy ja ci kiedyś mówiłam o tym śnie? - O jakim? - O śnie Stefana. - Nie. Nie pamiętam. - Widzisz, wolałam nie mówić. Wolałam zapomnieć. A teraz tak mi to stoi przed oczami. Pójdę z tobą do kuchni. Powiem ci. Szła człapiąc, suwając stopami. Dźwigała sama siebie: ociężałe łydki i ramiona, obolała głowa na sztywnym karku, dreszcze tną cienkimi rózgami po plecach, po lędźwiach, przeszywają boleśnie podbrzusze. W piersiach zbyt ciasnych, aby żal pomieścić, aby szloch utulić, rwie się nieme, bezlitosne łkanie. Ach mówić! Mówić, przypominać, wskrzeszać, wywoływać na tej przedśmiertelnej stypie. W kuchni podsufitowy pająk żarówki podgląda żółtawym okiem, tańczą żałobnego kadryla cienie wiotkie jak pajęczyny i zieje martwym oczodołem zaciemnione okno. A jednak zaciszne objęcie ścian, niebieskawy płomyk przyjaznego ognia, mało ceniony gejzer domowego ogniska. Emilka odkręca kran zlewu, nalewa wodę do imbryka. Stawia imbryk na palenisku. Spokojne, odmierzane ruchy rąk rozlewają dobroczynną falę uspokojenia. Ale to tylko pozorne. To tylko warstwa zewnętrzna, mylący ciszą naskórek. W niej, w sferach tajemnych szaleje wulkan. Nie ugaszony, pluje wrzącą lawą strachu, niedobrych przeczuć zagłady. Nadlatują czarne kondory, ptaki-olbrzymy o łomocących skrzydłach. Pełzną czarne węże o rubinowych oczach, syczą, wiją się wokoło nóg. Niepokój. Niepokój o męża i syna. Ale nie tylko. Obawa o wszystko, co otacza, o świat, do którego należy. Coś mu grozi, coś nadchodzi, zbliża się, już się zaczyna. - Mamo, znów mnie myśli męczą. - Nie pomogło ci lekarstwo? - Trochę pomaga. Ale... No nic. Niech mama mi opowie ten sen. Paulina przysiada na taborecie. - To było chyba dwa lata temu. A może rok? Nie. Nie. To było wcześniej. Czas mi się teraz miesza. Ale pamiętam, było zaraz po Bożym Ciele, bo jeszcze ołtarz przybrany był w bramie. Paulina patrzy w ślepą czeluść okna. Spogląda poprzez czas aż do tamtego czerwcowego dnia w ogrodzie. Dzień podeszczowy, ale jeszcze chmury brodate deszczem i między nimi prześwieca turkusowe niebo. Czas rośnięcia. Stefan w rozpiętym płaszczu stanął na ścieżce. Patrzył, jak pochylona nad grządką poprawia tu i tam rozsady kalafiorów i kalarepki co się pochyliły po deszczu. - Paulina... Podeszła do niego prześwietlona uśmiechem, bo flance były tęgie, ciemnozielone, a dotknięcie ziemi wilgotne, ciepłowiosenne. Twarz miał zatroskaną, jakby go coś udręczało. Wiedziała, przyszedł tu do niej wypowiedzieć się, spytać o radę. - Co ci jest, Stefan? - Miałem dziwny sen... Drgnęła. Przeszył ją krótki ból, nikły, jak cięcie komara. Pozostał. Sen? To ona wierzyła w sny, poddawała się nastrojom, starała się odczytywać hieroglify kreślone srebrnymi palcami nocnych mar. Ale Stefan? Stefan? Jego trzeźwy rozum nie dopuszczał snów poza granice im tylko zakreślone. A kiedy czasem próbowała mu zwierzać się ze snów, jakie ją nawiedzały, śmiał się, kpił: Paulina, taka jesteś rozsądna i wierzysz w sny. - Tak? - szepnęła - powiedz mi. Ale jeszcze badała jego twarz, wsłuchiwała się w ton głosu, doszukiwała się podstępu. Nie. Głos miał spokojny, poważny i wydał jej się głęboko przejęty. Zdjął binokle, przecierał je chusteczką, jakby tym ruchem chciał od niej odwrócić oczy, ukryć być może, uczucie, które w nim sen obudził. - Śniła mi się nasza matka. Mamunia. Widziałem ją wyraźnie. Tyle lat już od jej śmierci, a nigdy mi się nie śniła. Twarz miała młodą i szła ku mnie blisko, a wtedy zobaczyłem jakby łzy. "Stefan - powiedziała nawróć cię, bo ciężkie chwile są przed tobą." Nie pamiętam co odpowiedziałem, bo chociaż wiedziałem, że to sen, to jednak ta jej bliskość trochę mnie przeraziła. A ona wtedy wyciągnęła do mnie ręce, powiedziała: "Synu, nie wierzysz mi. Popatrz, przyjdzie tu do ciebie Matka Boska, posłuchaj Jej". Drgnęli, bo wydawało im się, szelest jakiś za ścieżką, w stodole. Jakby ktoś podsłuchiwał. Paulina zdrętwiała w sobie. Nie tyle dziwność snu, co sposób, w jaki Stefan go opowiadał zaczął ją przerażać. Przysunęli się bliżej do siebie. - I co? Przyszła Matka Boska? - Tak. Widzę, przychodzi kobieta taka, jak ją na obrazach malują, w białej i niebieskiej szacie. Stanęła tak trochę ode mnie dalej, więc twarzy niewiele widziałem, ale głos był wyraźny. - Mówiła coś? - Tak. Powiedziała: "Synu, uwierz w Boga, bo ciężką drogą pójdziesz, zanim dojdziesz do Królestwa." - To wszystko? - Wszystko. Obudziłem się. Emilka wpatrywała się w matkę. Mrugała krótkowzrocznymi oczami. Za nią pióropusz pary wzbijał się aż pod sufit. Szumiał triumfem dokonania. - Woda się zagotowała - powiedziała Paulina. Emilka odstawiła imbryk, przykręciła gazowy płomyk. Sparzyła wrzątkiem mały, kamienny imbryczek. Wrzuciła do niego herbaty. Nie patrząc na Paulinę, spytała: - Czy to było widzenie? - Nigdy tak o tym nie myślałam. Ani on tak nie myślał. To był sen. Ale sen ten go bardzo przejął. - I co mu mama powiedziała? - Powiedziałam: "Stefan, nawróć się". - A on? - Znasz go. Powiedział: "A co złego w moich uczynkach, że mam się nawrócić?" Powiedziałam wtedy: "Może byś jednak poszedł do spowiedzi, porozmawiał z księdzem?" A on: "Kto z ludzi wie, co jest w człowieku? Kto mi może pomóc, prócz mnie samego? A jeśli jest Bóg, to jest wszędzie, wszystko przenika." - Nie przekonała go mama? - A czy ja wiem? Do kościoła nie chodził. A jaki był w sercu? Widziałam tylko, jaki był dla ludzi. Sprawiedliwy. - Może ta tragedia, może to go zmieniło? Paulina nie odpowiedziała. Popijała z wolna herbatę. Zerwała się nagle: - Która to godzina? - Już po północy. - Pomódlmy się za nich. Zsunęła się ze stołka. Uklękła pośrodku podłogi kuchennej, na wyszorowanych do białości, powleczonych pastą twardych deskach. Twarzą ku oślepłemu oknu. Emilka uklękła obok niej. Paulina szeptała: - Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko... Na stole kuchennym parowała w kubkach gorąca herbata. Nadchodził ten czas pomiędzy nocą a świtem, a one, skulone na krzesłach, wpatrzone, wsłuchane w odgłosy za oknami, czuwały. Kosmate cienie, ukwiecone kirem zjawy, odpływały, zapadały w głębokie uciszenie, stawały się niewidoczne, ale jednak z daleka obecne - groziły. Już dzwoni leciutko szara melodia przedświtu i pierwszy nieśmiały obudził się ptak. Paulina poderwała się z krzesła, przypadła do szyby balkonu. - Słyszę - szeptała. - Słyszę, z daleka jeszcze, motory samochodów. 7 Na południowym krańcu Lublina, w tej stronie, gdzie ciemny czworokąt cmentarza, tylko dalej, dużo dalej od zielonych o tej porze cmentarnych kasztanów, brzóz i klonów, od tui jak złożone, wzniesione ku górze modlitewnie ręce, za wsią Rury Jezuickie, rozpościera się głęboka, pusta i smutna dolina. Odgrodzona od południa prostopadłą ścianą urwiska, może dawnym, wysokim brzegiem jakiejś rzeki, która wyschła w czasach niepamiętnych, głębia ta zachowała chłód i ciemnię wodnego koryta i gliniaste, ziębiące dno. Ludzie stronili od tych ponurych wąwozów. Wisiała nad nimi groza ziemi nie błogosławionej, skazanej na śmierć. Nawet latem, kiedy z szosy zstępuje się w paszczę doliny, przejmujący, wilgotny ziąb ogarnia jak grząska topiel. Są to "Zimne Doły". Szarym, pustym przedświtem dwudziestego dziewiątego czerwca 1940 roku, trzy samochody ciężarowe posuwały się od góry zamkowej, ulicą Narutowicza, w kierunku "Zimnych Dołów". Wieziono w nich na stracenie trzydziestu czterech więźniów Zamku lubelskiego oskarżonych o działalność konspiracyjną. Wśród nich pięć kobiet. Ciężarówki z drewnianymi ścianami były nie zakryte. W dwóch z nich stali mężczyźni, ich głowy wystawały ponad poziom desek. W ostatniej ciężarówce, rzucone na dno, leżały kobiety. Na nich siedzieli gestapowcy, trzymali karabiny w pogotowiu. Oczy kobiet były zawiązane, ręce ściągnięte ku tyłowi drutem kolczastym. Stefan Kulczyba jechał w drugiej ciężarówce. Nie pozwolił zawiązać sobie oczu. Ręce od tyłu, skrępowane drutem kolczastym, miał przywiązane do kija łączącego go w ten sposób z czterema innymi więźniami. Miasto, w którym wyrósł, do którego wrócił po ucieczce za granicę, miasto jego młodości i wieku męskiego, miasto, którego nie chciał opuścić, biegło za nim oniemiałe i szare. Mijając dom na ulicy Narutowicza starał się wspiąć na palce, wyciągnąć jak najwyżej głowę. Wiedział, Paulina tam czuwa, już niedługo, a może dziś - a może już wczoraj - będzie miała w ręku jego testament. I to sprawiało ulgę. Daleko, na horyzoncie, szarość przecierała się, bladła. Nie czuł strachu przed śmiercią. Ogarniała go tylko ogromna, bolesna samotność. Pragnienie przekazania siebie same o komuś, kto czuje razem z nim, wie o jego zbliżającej się śmierci. wiadomość, że Paulina otrzyma jego testament, i że przekaże go córce jego, Halinie, łagodziła ból samotności. Myślał: kto pozostanie? Kto przyjdzie po mnie? Jakie będą następne pokolenia? Wzbierało w nim dziwne uczucie tkliwości do tych nie urodzonych jeszcze, tych co nadejdą, i którym on siebie, swoje człowieczeństwo przekaże. Przekazać można przez kogoś, przez drugiego człowieka, który stanie się ogniwem łączącym. Moja córka poprowadzi rozpoczętą moją pracę, ona mnie upamiętni, wzbogaci mną tych, co nadejdą. Ciężarówka zahamowała. Wstrząsnęli się, uderzyli jedni o drugich. Raus! Raus! Żołnierze zeskoczyli z ciężarówki. Pędzili więźniów przed sobą. Esesmani trzymali kije, które łączyły skazańców w piątki. Pędzili ich aż na brzeg wykopanych rowów. Stefan, pędzony z innymi, stanął na brzegu wykopanego grobu. Pustka, szarość, chłód, jęk przerażonych. Poprzez popękane binokle widział, jak z ciężarówek wypędzają więźniów. I nagle potężny, palący ból przeszył go jak włócznią. Jeszcze nie dowierzał. Wysilał wzrok, naprężał unieruchamiający go powróz, nie zważał na kopnięcia gestapowca. Ta dziewczyna, ta w niebieskiej sukience w białe drobne groszki, ta dziewczyna z rozpuszczonymi warkoczami, zarys jej głowy, uniesienie ramion, jej twarz, chociaż oczy przewiązane szmatą, jej ledwo słyszalny cichy płacz. Chwieje się, popychana kolbą przez gestapowca, szarpie się jakby chciała wyczuć przestrzeń przed sobą, a może zobaczyła jego i związane ramiona chce wyrwać, wyciągnąć do niego po pomoc, po ratunek. Błyskawica całkowitego rozpoznania. Ziemia usuwa się spod nóg. Tajfun rozpaczy miota nim zanim krzyk. Krzyk nieludzki, ryk szaleńca uderzył w ciszę "Zimnych Dołów", ogień wytrysnął z gliniastej ziemi i zapaliły się iskrami kamienie na pobrzeżach wąwozu. - Moja córka! Moja córka! Boże, gdzie jesteś? Salwa karabinów: jedna, druga, trzecia. Jęki, okrzyki. Poszczególne, krótkie wystrzały rewolwerowe. Dobijają. Cisza. Miasto jeszcze śpi. Pierwsza cisza po agonii krzyku. Słychać ją, jak dudni, grzmi, łka rozdzierająco. Zatkać uszy! Uciec w głąb siebie. Nie słyszeć już tej ciszy. Nigdy. Miasto jeszcze śpi. Słania się, krwawi młody dzień na nieboskłonie. Nieśmiałe ćwierkanie wróbli w ciężkiej żałobie poranka. Obłoczność nieba, jak powiewające chorągwie. Miasto budzi się. Otwierają się jaskry na nadbystrzyckich łąkach. Życie zwycięża. Tylko daleko, przed opuszczonym na wsi domem, unosząc w górę białą, kudłatą szyję, wyciągając ku blednącemu przed słońcem księżycowi żałosny pysk, wyje długo, rozpaczliwie, samotny pies-owczarek. `tc Rozdział VII Z wstęgą na piersi czerwoną ... a my kawalery błędne@ bez giermków, z wstęgą na piersi czerwoną,@ przez mokre lasy, przez lasy żołędne,@ ciągniemy przędzę z dala zaczepioną:@ u przekreślonych szyb żelazną kratą,@ u najeżonych bram wściekłą armatą...@ Cyprian Kamil Norwid, "Epos_Nasza", 1848 1 Ulica pustoszała. Ludzie rozbiegali się, wsiąkali w przecznice, do bram. Od strony Dworca Głównego mało jeszcze widoczna kolumna krytych zielonym brezentem ciężarówek. Niemieckie "budy". Tramwaj zatrzymał się z nagłym zgrzytem w połowie drogi do przystanku. Mężczyźni wyskakiwali już w biegu. Staś dopadł rogu Alei Jerozolimskich i Brackiej. Biegł. Wskoczył w bramę. Sprawdził numer domu. Dwadzieścia dwa. To tu. Na dworze żar wczesnego popołudnia. Kropelki potu na czole. Ale w bramie chłodniej. Wejście do restauracji pamiętał. Był już w tym lokalu, znanym tylko wtajemniczonym. Czuł wilgoć na karku. Podniecenie. Teraz dostać się w łapankę. Teraz! Wszedł do restauracji. Salka była obszerna. Ciemnawo, dym papierosowy. Blisko bufetu przy stoliku siedział Michał. Rozmawiał z kelnerką. Miała czarne, krótko obcięte włosy i przechylała się do niego zalotnie. Zobaczył go. Podniósł się i wyciągnął rękę. Uścisk miał mocny, pewny. Uspokajał. - W mieście - szepnął Staś - łapanka. I to na jakąś większą skalę. - Wiem. Niech pan siada. Tu nie przyjdą. - Skąd pan wie, że nie przyjdą? W szarych, niewielkich oczach Michała łobuzerski chocholik i zawadiacki uśmiech pod krótkim, sterczącym wąsem: - Mam takie przeczucie. Staś odpowiada uśmiechem, myśli: ten ma nerwy. To dobrze, to bardzo dobrze. Kelnerka w czarnej sukience i koronkowym fartuszku znów przy nich. Pochyla się konfidencjonalnie do Michała. Dotyka głową jego ramienia. - Co takiego, panno Janeczko? - Na moście Kierbedzia - szepcze - wybrali wszystkich mężczyzn z tramwaju. Obława na Dworcu Głównym i na placu Zbawiciela. Podobno i na Dworcu Gdańskim. Michał gładzi ją po ręce. - Skąd pani...? - Przyszła przed chwilą ta kobieta, co nam dostarcza mięso. Z Dworca Głównego szła bokami... Co panom podać? - Napijemy się? - spojrzał na Stasia. - Dobrze. - Ćwiartkę i zakąski. - Już podaję. - Dziękuję, kochana. - Podniósł rękę, jakby przykładał dwa palce do daszka czapki. Kiedy odeszła, przysunął krzesło bliżej do Stasia. - Idziemy? Tak? Jest pan zdecydowany? - Jestem zdecydowany. Byłem zdecydowany od początku. - Ja wiedziałem, ale na wszelki wypadek... To tak... może pan jechać jutro do Krynicy? - Mogę. - Dobrze. Pensjonat "Wisła". Troszkę tak dalej, pod górę. Ale każdy wie, pokaże. Chociaż lepiej dużo nie pytać. Był pan w Krynicy? - Naturalnie. Kilka razy. Ostatni raz przed samą wojną. - Pensjonat jest tuż nad potokiem. Właścicielka wie o panu. Jest z nami. Rozumie pan? - Tak. Rozumiem. - Niech pan tam na mnie czeka. Rzeczy mało. No, mała walizeczka, kufereczek. Dobre buty. I niech pan tam na mnie czeka. - Jak długo? - Dwa dni. No może dwa i pół - uśmiechnął się. - Ja tam będę. - A potem? Pochylili się bliżej ku sobie. Szeptali. Michała Bukę poznał Staś kilka tygodni temu. Wiedział o nim niewiele i z tego tylko, co Michał sam o sobie opowiadał. A najwięcej, to opowiadał o swoich przygodach. Przywiózł list od bliskiego Stasia kuzyna, który zimą jeszcze zeszłego roku przedostał się na Węgry i do Francji. W liście tym umówionym szyfrem zachęcał go do przejścia granicy razem z Buką. Czas, w którym się poznali, był okresem wzmagającego się terroru. Terror, groza i strach przenikały wszystko i wszystkich mieszkańców na zniszczonych wojną, zubożałych okupacją ziemiach Rzeczypospolitej. Zło rozpętało się nad krajem. Ze wschodnich terenów Polski, z Wilna, ze Lwowa, z miast, miasteczek i wsi na wschód od Bugu szły w nie opalonych, zamkniętych wagonach transporty ludności polskiej w głąb Rosji: do Archangielska, Murmańska, Turkiestanu, Semipałatyńska, Samary, do miejsc odległych i obcych. Tam, w warunkach okropnych, bez żywności, bez pomocy lekarskiej, oddzieleni od rodzin, zmuszani do pracy w miejscach odległych od zamieszkania, cierpieli, chorowali, marli. Na ziemiach przyłączonych do Rzeszy, na zachodnich i północnych terenach Polski - egzekucje, ścinanie toporem najlepszych obywateli. Wysiedlanie ze wsi do miast, na zatłoczone tereny Generalnej Guberni. A tu, w centralnej Polsce, pod okrutnym zaborem niemieckim, aresztowania, masowe egzekucje uliczne, wywożenie do nowo powstających obozów koncentracyjnych. Wzrasta terror wobec ludności żydowskiej. Żydzi, torturowani w przymusowych obozach pracy, poniżani, wysiedlani, wyrzucani z mieszkań, obrabowywani, giną z chorób, z drakońskich kar albo rozstrzeliwani. W Warszawie Niemcy przygotowują teren pod getto, otoczony murami "zamknięty obszar zakaźny". Michał zjawił się u Stasia w porze ogólnej narodowej depresji po czerwcowej kapitulacji Francji. Był kurierem Rządu Polskiego w Londynie. Przybywał z zewnątrz, spoza kordonu terroru i nieszczęść, przywoził nadzieję, świeży, nieskrępowany oddech wolnego świata. Staś przyjął go rozpromieniony, ale jednocześnie tak, jak zdarzenie oczywiste, coś, co się stać musiało. Pomimo dwukrotnej nieudanej próby przejścia granicy, nie rezygnował z przedarcia się na Zachód do wojska, do lotnictwa. Szukał nowych dróg, sprawdzał stare kontakty. Kontakt od Hubala poprzez leśniczego urwał się w kwietniu. Raz tylko, po śmierci majora, wiosną, spotkał na jakimś całonocnym zebraniu młodego podporucznika z rozwiązanego oddziału Hubala. Nawet w ciągu tych kilku godzin przypadkowego spotkania polubili się. Mówili nawet o wspólnym przejściu granicy. Zygmunt wybierał się wczesną jesienią. Ale na tym spotkaniu skończyło się. I już więcej nie zetknęli się z sobą. Granice coraz bardziej były obstawione. Skończyły się masowe przejścia na Węgry i na Rumunię. Na zachód prowadziły już tylko wypróbowane szlaki kurierskie. Ale i te, jak słyszał, nie zawsze były bezpieczne. W dalszym ciągu pracował w konspiracji "dla Inżyniera", ale nie angażował się głębiej. Żył z oszczędności. Sprzedawał stare rzeczy. Próbował handlować kwaskiem cytrynowym, olejkami, złotem. Nie szło mu. Cały czas był ogarnięty tylko jedną myślą, pragnieniem, obsesją: przedrzeć się, wstąpić do wojska, zostać pilotem. I wtedy Michał Buka. Siadał w pokoju Stasia w małej kawalerce blisko placu Zbawiciela. Rozparty w fotelu, z nogą założoną na nogę, szczupły, z krótkim, nieco szczecinowatym wąsem, pewny siebie, dojrzały mężczyzna, o kilkanaście lat starszy od Stasia, o młodej, mocnej, zniszczonej wiatrem i słońcem twarzy ciężko pracującego robotnika - opowiadał. Był ideowym socjalistą. Ale przede wszystkim był szalonym, pełnym temperamentu awanturnikiem. Opowieści o jego przygodach, podobne do bajek z tysiąca i jednej nocy, jeżyły się przeciwnościami, które on umiał zwycięsko pokonać. Stasia pociągała ta fantazja, chociaż zdawał sobie sprawę, że wiele w opowiadaniach Michała było samochwalczej przesady. W mieście ujarzmionym przez strach, w mieście, gdzie w każdym zaułku czaiło się niebezpieczeństwo, w atmosferze depresji i żałoby, w klimacie beznadziei, on przynosił z sobą kolorową legendę i smak przygody. Promieniował brawurową odwagą graniczącą z lekceważeniem niebezpieczeństwa. W swoich przygodach miał zawsze szczęście. To typ Skrzetuskiego - myślał o nim Staś. - Pójdę z nim. I z nim właśnie na pewno przejdę. Siedzieli obok siebie przy stoliku w restauracji na ulicy Brackiej. Michał uniósł w górę kieliszek. - Pod tę drogę! - Pod drogę. - Spotkamy się za dwa dni. - Jutro wyjadę. Michał skinął na kelnerkę. - Panno Janeczko! Poprawiła włosy. Drobnym, lekkim krokiem podeszła do stolika. Pochyliła się. - Słucham pana. - Jak tam? - Wiozą wszystkich na Łazienkowską. Do koszar Szwoleżerów. Samych mężczyzn. - A Aleje? Aleje Ujazdowskie? - Nie wiem. Ale Aleje Jerozolimskie czyste. Ale niech pan lepiej idzie Bracką i potem od razu w Zgodę i tamtędy na Marszałkowską, tam, gdzie pan wie... - A na Placu Zbawiciela? - Dowiem się, zaraz. Bo ktoś stamtąd przyszedł. Kiedy odeszła, Staś spojrzał pytająco na Michała. - Wywiad? Michał roześmiał się. - Ależ nie! Tylko trzeba umieć z kobietami. Zaraz... Ja tak za jakieś pięć minut ulotnię się. Mam jeszcze jedno spotkanie. A pan niech posiedzi z dziesięć minut, żeby nie razem. - Dobrze. - L.. no, co? Do zobaczenia. 2 Już dwa dni, dwie noce sam w tym pokoju. Termin minął, a ja w łóżku udaję chorego. Oczekiwanie bezczynne, jak w leju armatnim. Pali mnie niecierpliwość. Przez uchylone okno żar południa, ale sierpniowe noce są chłodne, a nad ranem trzęsę się z zimna, przykrywam się szczelnie kocem. Pokój niewielki, jasny, pachnie świeżym drewnem. Z okna widzę szczyty dwóch świerków i fragment drogi. Ale nie wychylam się, nie podchodzę nawet bliżej do okna. Samochody niemieckie podjeżdżają tu, oficerowie kwaterują na parterze willi. Słyszę ich głosy. Lepiej, żeby mnie nie widzieli. Dziś rano kroki na schodach. Nadsłuchiwałem, to już pora pośniadaniowa i dawno pokojówka przyniosła mi tacę ze śniadaniem. Kroki w stronę mego pokoju. Chciałam wyskoczyć z łóżka. Michał! Dotrzymał słowa, zjawia się po dwóch dniach. Drzwi bez pukania otworzył oficer niemiecki. Stanął w drzwiach, spojrzeliśmy na siebie. Wyszedł. Bez słowa. Zamknął za sobą drzwi. Zimny dreszcz, kurcz wewnętrzny. Pomyłka? Przyjdą mnie aresztować? Czekałem. Dopiero w porze obiadowej właścicielka pensjonatu przyniosła mi jedzenie na tacy. Przyszła sama. Nie przysłała pokojówki. Postawiła tacę na stoliku przy łóżku. - Pan się powinien zameldować. Mogę mieć duże przykrości. Mówiąc nie patrzy na mnie, tylko w okno. Jest w wieku około pięćdziesiątki. Rudawe włosy spiętrzone nad czołem. Zdecydowany, mocny profil, szyja pełna i zarysowujący się miękki drugi podbródek. Jest niewielka, energiczna, zaciska złożone dłonie, jakby starała się samą siebie uspokoić. Mówię wolno i tonem człowieka zdziwionego: - Przecież pani wie, że jestem chory. Jestem chory na nerki i powinienem leżeć. No, jeszcze jeden, dwa dni najdłużej. Spodziewam się także przyjazdu przyjaciela. Zna go pani. Przecież on polecił mi ten pensjonat. Odwraca się twarzą do mnie. - Tak, tak - kiwa głową. Jej ciepłe, zielone oczy odpowiadają. Rozpoznaję w nich obawę, niecierpliwość, ale i troskę. - Jeśli nie zamelduje się pan przez następne dwa dni... - Ależ zamelduję się naturalnie, o ile... - Jeden z nich już pytał o pana. - Ten co tu wszedł dziś rano? Kiwa głową: Ten! - Co pani mu powiedziała? - To, co mówiliśmy: że przyjechał pan na kurację, chory na nerki, że jest pan zameldowany, powiedziałam, że jest pan zameldowany, więc... Ton jej głosu nie jest proszący. Wyczuwam w nim zniecierpliwienie i strach. Boi się: o siebie, o swój pensjonat, może i o mnie. Rozumiem ją, musi stosować się do przepisów obowiązujących w Krynicy. Zapewniam ją, że już jutro się zamelduję. Myślę: co zrobię jutro? Odchodzi szybkim, zdecydowanym krokiem kobiety, na którą czekają liczne obowiązki. Przy drzwiach zatrzymuje się jeszcze: - Dobranoc panu. Dziewczyna przyniesie panu kolację. I liczę na to, że... - Tak... tak... naturalnie. Zostaję sam. Ogarnia mnie nagle złość na Michała. Nie dotrzymał terminu. Jestem też wściekły na samego siebie: czy powinienem był tak od razu zaufać? Nie znam go przecież. Wystał mnie do pensjonatu zajętego przez oficerów niemieckich. Nic nie wspominał o meldowaniu. Na jak długo wystarczy mi pieniędzy? Muszę się ewentualnie liczyć z powrotem do Warszawy. Nie! Nie! Nigdy. Nie mogę nawet o tym myśleć. Nie wracam. Muszę przejść granicę. Będę szukał na własną rękę, jeśli Michał się nie zjawi. Będę szukał nowych kontaktów. Ta właścicielka willi... Ale za chwilę, za godzinę, w jakiejś porze niespodziewanej mogą otworzyć się drzwi tak, jak dziś rano. I aresztowanie. Mam przy sobie legitymację pracownika wytwórni organów na Solcu, w Warszawie. To wszystko. Papiery są od "Inżyniera". Podobno pewne. Ale czy ta legitymacja ochroni od aresztowania? Mają mnie tu jak na dłoni. Najgorsze, nie wiem jaki następny krok. Michał mówił o przewodniku. Nie znam jego nazwiska. Nie wiem gdzie go szukać. Pomimo wszystko nie czuję zagrożenia. Jest we mnie głębokie, ciepłe poczucie bezpieczeństwa. Upewniam sam siebie: Michał Buka zjawi się. Nie zawiedzie. Przywołuję z pamięci jego twarz: zniszczona, jakby poryta mimicznymi zmarszczkami, twarz wodza Indian z sarmackim wąsem. Ale zdarzają się jednak rzeczy nieprzewidziane. Mogli go aresztować. Przychwycić w łapance ulicznej. Zjadam przyniesiony przez właścicielkę willi obiad. Wszystko mi smakuje. Kuchnia jest tu wspaniała. Jedzenie nastraja mnie optymistycznie: Buka przyjedzie. Czuję to: przyjedzie. Patrzę w biało malowany sufit, na którym cienie gałęzi świerków poruszane lekkim wiatrem. Staram się spojrzeć na swoją sytuację oczami nie moimi, ale człowieka obcego, z zewnątrz. Wiszę właściwie na nitce. Wszystko zależy od tego, czy Buka jutro się zjawi. Jutro więc jest terminem ostatecznym. Czy mam, czy mogę czekać dłużej? Przekonuję sam siebie, aby chociaż przez krótki czas przestać o tym myśleć. Dręczę się tą sytuacją od rana. Który to dzień dzisiaj? Obliczam. Dwudziestego czwartego sierpnia. Nagle zaczynam sobie uświadamiać, że za cztery dni minie rok od chwili, gdy 7. pułk Wielkopolskich Strzelców Konnych wyruszał z poligonu w Biedrusku w stronę granicy niemieckiej, na wojnę. Entuzjazm tamtej chwili. Tamtych dni. Wiara w naszą siłę, w zwycięstwo. Opływa mnie gorzka, ciemna rozpacz. Gardło ściśnięte. Ja tu sam, na przeciwległym krańcu Polski, przejęty myślą o ucieczce. Wyrzucony z rodzinnego domu. Czuję, że nie ma dla mnie miejsca we własnym moim kraju. A jednocześnie przeświadczenie - nakaz, że miejsce moje teraz jest poza krajem. A może jest to nie miejsce stałe, tylko droga którą przejść muszę, aby wrócić? Ten nakaz wewnętrzny wyraźny, jak rozkaz. Przymykam oczy i słyszę nawet głos, który rozkaz ten wypowiada. Przywołane, wracają dawne obrazy. Ocieniony szerokimi konarami dębu, pułkownik Królicki studiuje mapę. "Panie pułkowniku, podchorąży Bask..." "Potrzebuję pana do ubezpieczenia wycofywania się pułku, niech pan wyrusza natychmiast." "Tak jest, natychmiast, panie pułkowniku!" Staś posuwa się jednocześnie w dwóch wymiarach czasu. Czas odległy coraz bardziej go wciąga, otacza, wtapia go w sceny powracające, podczas gdy czas obecny odsuwa się na pobrzeża świadomości i daje znać o sobie tylko krótkimi napomknięciami o rzeczywistości. Rotmistrz Iwanicki pochyla się nad nim. Jego sucha twarz o podłużnych bruzdach dodających mu wdzięku - poważna, jakby coś przekazywał, oznajmiał. W mundurze, w butach z ostrogami. Teraz w mundurze! A tu przecież Niemcy! Więc jakże! Jeśli teraz by weszli! "Zaraz odchodzę mówi - ale pamiętaj, cokolwiek by było, cokolwiek się stanie, nic nie zwalnia nas z przysięgi żołnierskiej. Bitwa przegrana, ale nie jesteśmy przegrani. Obowiązuje tajemnica..." Szarpnięcie za ramię. Zerwał się. Spałem? Usiadł na łóżku. W pokoju popielaty zmierzch. Właścicielka pensjonatu pochylona ku niemu. Zadyszana, szepcze: - Szybko, niech pan się ubiera. Niech pan się pakuje. Pana kolega, Michał, czeka za domem w ogrodzie. Prędko, bo zaraz Niemcy będą wracać na kolację. Tylko nie frontowym wyjściem. Przez kuchnię... przez kuchnię. 3 Prowadził ich płajem leśnym, zboczem Góry Parkowej na wschód, ku Przełęczy Tylickiej. Stąd widoczne jeszcze zabudowania Domu Zdrojowego i wille malały w ciemniejącej zieleni. Czujni na każdy ruch ręki przewodnika, przystanęli. Skręcili w kierunku, który im wskazał. Natychmiast obraz doliny zniknął i tylko las wysokopienny i mrok zewsząd nadbiegający. Ostra woń mchu, zapach żywicy i grzybów. Mięśnie napięte. Stopy wyczuwają zasadzki kłączy i odziomków. Od czasu do czasu przewodnik podnosił rękę. Wtedy stawali. Z głową poddaną w kierunku wiatru wydawał się węszyć. Nadsłuchiwał. Był częścią boru. Tu należał. Słuchał szeptu drzew i one wydawały się rozumieć jego milczenie. Był rosły, barczysty, najwyższy z nich. Twarz miał spokojną, rzetelną, spojrzenie zasobnego gospodarza, ale krok miał przyczajony, lekki i miękki. Zbójnicki. Granice należały do niego, istniały po to, aby je przechodził. Był pewnie przemytnikiem, ale nie pytali go o to. Najważniejsze: przeprowadził Michała z Węgier do Polski, a teraz przyszedł po niego. Obecność Stasia nie zdziwiła go, chociaż nie spodziewał się, że będzie przeprowadzał dwóch, a nie jednego. Mówił niewiele. Staś wiedział tylko, że nazywa się Antoni. Przy spotkaniu po zachodzie słońca przy Górze Parkowej Michał powiedział: "On też pójdzie z nami". I wskazał na Stasia wesołym ruchem brody, jakby przejście było niewinnym spacerem. Antoni wyciągnął wtedy rękę. Uścisk dłoni miał twardy i była w nim aprobata, przyjęcie do kompanii. "Dobra - powiedział - niech idzie." Było już zupełnie ciemno, kiedy dochodzili do gąszczu kosodrzewiny. Poza zwartym wałem splątanych gałęzi, szerokie łyse pasmo, jakby wyrąb leśny, ślepy płaj. I zaraz czarna ściana boru. Antoni przystanął, ale ostrzej niż zwykle, nadsłuchiwał, węszył. Nagle skoczył bezszelestnie, rzucił ich obydwóch w kosodrzewinę. I tylko szept: "Niemcy"... Skurczyli się. Wtuleni w krzaki wstrzymali oddech. Strażnicy zbliżali się, słychać było ich głosy. Szli płajem tuż przy gąszczu kosodrzewinowym. Zatrzymali się przy krzaku, za którym oni bez ruchu zamarli, włączeni w ziemię, wpleceni w gałęzie, bez oddechu, tylko wtopieni w żywiczną woń igliwia stawali się częścią drzew, cieniami lasu. Niemcy palili papierosy. A oni, o krok od strażników przyczajeni, zamarli w bezruchu, widzieli ogniki, czuli zapach dymu. Niemcy nie odchodzili. Staś poczuł na ramieniu dłoń Antoniego. Spokojne, uspokajające dotknięcie twardych, długich palców. Odchodzą. Odeszli. Głosy ich cichną. Ucichły. Antoni unosi się pierwszy. Nadsłuchuje. Krótka, ledwo dosłyszalna komenda: - Skokiem w ten las! Na wyrębie blada plama księżycowego światła. Skaczą bezszelestnie, zapadają w bór. Chłód idzie od ziemi. Nagły dreszcz. Staś wstrząsa się. Zimny wiatr ciągnie po liściach. Antoni zatrzymuje się. Oparty o drzewo zdejmuje buty. Pokazuje im ruchem ręki, że oni też. - Potok - szepcze Michał. - Trzeba w bród, boso. Potok jest szeroką, kamienistą, bystro rwącą rzeczką. Nogi cierpną w lodowatej wodzie. To orzeźwia, myśl biegnie ostro. Radość rozpalająca z minionego niebezpieczeństwa. Ale blisko było! Otarli się o nas. Przechodzą rzeczkę, a teraz idą gęsiego w zupełnej ciemności. Ostre gałęzie świerków biją po twarzy. Czasem wilgotne liście buków. Ścieżka jest kamienista, twarda. I nagle: olśnienie. Polana. Nad nią srebrna pełnia księżyca. Jasność zaczarowana. Zachwyt. Zachłyśnięcie się kryształową przejrzystością powietrza. Lekkość oddechu. - Pójdziemy środkiem polany - mówi Antoni. - W świetle księżyca nie będzie nas widać. Iść brzegiem lasu niebezpiecznie, mogą zaskoczyć. Przechodząc Przełęcz Tylicką, granicę polsko-słowacką, Staś odwraca się. W podniecenie, które jest radością spełnienia, wślizguje się gorąca smuga żalu. Kiedy tu wrócę? Nic nie zabrałem z sobą na pamiątkę. Nic? Ale nie! Mam. Zabrałem przecież. Ukryte w kieszeni pudełko. W nim kilkanaście zapałek, szczypta wysuszonej ziemi i dwa pełne kłosy pszenicy. Talizman. Jest to pocieszenie, które łagodzi gorycz rozstania. Zboczem nasyconym księżycowym światłem schodzą w szeroką dolinę. Z daleka widać chatę słowacką, w której mają przenocować przed jutrzejszą wyprawą do Preszowa. 4 Ciemno było jeszcze. Przedświt. Tylko na nieboskłonie, w tej stronie, w którą mieli jechać na Bardejewo, szarzało. Chłodno. Wiatr przenikliwy ciągnął od pól. Szło z nim jednak tchnienie pogody, zapowiedź słonecznego dnia. Wóz wymoszczony słomą czekał w zagrodzie, z boku chaty solidnie zbudowanej z ciosanych okrąglaków, czterookiennej, z przestronnym okapem. Gospodarstwo było dostatnie, schludne. Konie już się niecierpliwiły. Siwa, jabłkowata kobyła potrząsała grzywą niespokojnie. Rosły gniadosz obwąchiwał jej szyję, przebierał przednimi nogami, podrywał ciemny łeb z białą na czole gwiazdką, potrząsał uprzężą. Było ich czterech: jeden po drugim wychodzili z chaty, rozgrzani po gorącym mleku. Obudzeni. Gospodarz-woźnica pierwszy. Najstarszy z nich. Chudy, nieco zgarbiony, szedł nakładając w pośpiechu serdak. Rozejrzał się. Okrągły góralski kapelusz zsunął z czoła. Twarz miał długą, suchą, w kąciku ust, pod siwiejącym wąsem, na wpół wypalony papieros. Kudłaty biały pies podbiegł do niego, łasił się, wspinał na nogi. Woźnica poklepał go po głowie, podszedł do koni, sprawdził uprząż. Antoni wyszedł pochylając głowę w drzwiach. Przy woźnicy wydawał się jeszcze bardziej rosły. Brwi nad szeroko rozstawionymi oczami, ściągnięte. Kapelusz na bakier. Podniósł kołnierz szarej burki. Bruzda między brwiami pogłębiła się. Zamyślony milczał, spoglądał przed siebie w tę stronę, w którą mieli jechać. Staś podszedł do kobyły. Z wolna, nie patrząc w oczy konia, przybliżył dłoń do jej pyska. Wyczuwał aksamit chrap. Poklepał ją po szyi, koń zaczął się uspokajać. Przyglądał się gniadoszowi, jego czarnej, sutej grzywie, wdzięcznemu wygięciu szyi. Uśmiechał się. - Ho... ho... ho... co za piękne konie! Piękne, na pokaz! Skąd...? - przerwał. Gospodarz spojrzał na niego. Przymrużył oko. - Ja to konie lubię. Antoni odrzucił papierosa, przydeptał, powiedział ostro: - Trzeba jechać! Trzeba Berdejewo minąć o świcie. Wskoczył na kozioł obok furmana. Oglądnął się. Michał Buka wdrapywał się na wóz. Był w płaszczu i płaskiej czapce z daszkiem. Położył się, przykrył derkę. - Ja, pamiętaj, jestem chory na tyfus. - Wiem - powiedział Staś. Siadł obok Buki na wozie. Ruszyli. - Tak, jak ustaliliśmy - mówił Michał. - Ja udaję chorego, wieziecie mnie do doktora do Preszowa. Zobaczysz - klepnął Stasia po ręku - jaki ja będę chory! Formalne "pan", którym się do siebie zwracali, zostało za granicą, przejście na "ty" przyszło naturalnie, było częścią przeprawy. Twarz Michała kurczyła się, dusił się ze śmiechu. Antoni odwrócił się, spojrzał. Uśmiechnął się lekko, przelotnie. - Nie! Nie! - Michał chwycił Stasia za ramię. - Nic w tym nie ma śmiesznego. Tylko, uważasz, jakby się człowiek cały czas przejmował: złapią, zamkną, kulka w łeb, powieszą, no to można by oszaleć! Najgorzej to bałbym się tortur! Od tego Boże chroń. Ale ja mam szczęście. Nic się nie bój. - Ja się nie boję. - Ja wiem. Ja tylko tak. No, ale nie boisz się? Czy tylko mówisz, że się nie boisz? Bo jest się czego bać, bracie. - Nie. Co ma być, to będzie. Ja też mam szczęście. - A wiesz dlaczego właśnie dziś jedziemy? - Nie, niezupełnie. - Niedziela i słowackie święto narodowe. Zawsze lepiej takie rzeczy robić przy święcie i w tłoku. Pamiętaj, najlepiej w czas świąteczny. - Co to za święto narodowe? Antoni odwrócił się z kozła. - To rocznica śmierci Hlinki. To ich bohater narodowy. Zaczynało leciutko szarzeć. Po obu stronach szosy bitej, gdzieniegdzie wyboistej, ciągnęły się faliście uprawne pasma pól. Stogi związane już stały na ścierniskach. Zostawiali za sobą ciemne, lesiste zbocza, wierchy smreków, przyjazną gęstwę kosodrzewiny, zapamiętany w księżycowej poświacie urok Przełęczy Tylickiej. - Niewiele wiem o Hlince. - To był - powiedział Buka - twórca słowackiej partii ludowej. Ksiądz. Umarł dwa lata temu. Słowacy od tego czasu obchodzą jego święto. Kłopot jest w tym, że to jest w swoim założeniu partia faszystowska. Niemcy to popierają. Do Berdejewa wjechali o świcie. Miasto jeszcze uśpione, ulice puste, ale już w oddali słychać turkotanie wozów. Michał wyciągnął się na wozie, okrył derką po szyję. Oczy wywrócił w słup. Zachrapał straszliwie, z otwartymi ustami. Staś patrzył na niego z podziwem. Myślał: wspaniale. Nikt teraz nie przysiądzie się na wóz, nikt nas nie zaczepi. Ludzie będą się bali zarazić. Nikt ich jednak nie zaczepiał. Berdejewo minęli spokojnie i dopiero kiedy ruszyli tą samą szosą, ale na południe i w stronę Preszowa, coraz więcej dołączało wozów, coraz więcej pieszych szło brzegiem szosy. Widząc wóz starali się ich zatrzymać, prosili o podwiezienie, ale jedno spojrzenie na rzężącego, półprzytomnego mężczyznę wystraszało chętnych. Woźnica tłumaczył krótko: - Chorego na tyfus wieziemy do doktora. Lepiej nie siadać, zarazicie się. Do gospody zajechali wprost z głównej szosy. Rozsiadła się dostatnio w rozwidleniu dróg, biało malowana, z niedużym gankiem, na który wiodły szerokie, drewniane i poszczerbione schody. Na dziedzińcu przed gospodą - tłok wozów, furmanek ludzi. Ledwo znaleźli miejsce dla swoich koni. Woźnica przywiązał lejce do kołka i zaczęli się przeciskać ku wejściu. Dzień dojrzewał. Ogromna miedziana misa słońca pałała żarem południa. Bursztynowe światło obejmowało ciepłą sytością ludzi, wozy i konie, spływało po ciemnych gontach dachu. Pchnęli drzwi gospody. Buchnęło oparami jedzenia, kwaśnym zapachem piwa i wódki, papierosowym dymem. Po ostrości dnia, ciemnawo. Wszystko zamglone. Ale stopniowo izba rozchyla się, jak wachlarz: obszerna, przepełniona. Ucztowanie, gęsty gwar, śmiechy. Wpadli w sam środek pohlinkowskiej uroczystości. Widocznie obchód już się odbył i teraz biesiadowali. Antoni stał w progu, wypatrywał. Stali za nim we trzech, zostawiając mu inicjatywę. Znał tych ludzi, miał z nimi różne swoje sprawy. Dostrzegli go też. Kelner czarnooki, zwinny, w białym od pasa fartuchu, podskoczył. Uścisnęli sobie ręce krótko, dyskretnie. Zaraz też zaczął ich prowadzić gdzieś dalej, w kąt sali, w której, wydawało się, nie ma już miejsca, bliżej okna, skąd widać było dziedziniec. Kelner spojrzał na Antoniego. Antoni kiwnął głową, że dobrze. Dosunięto im stół czworokątny, drewniany i cztery zydle. Siedli. Pozdejmowali burki, Staś zdjął płaszcz, rozpiął marynarkę. Gorąco. Ale i głód. Przełykali ślinę. Antoni wyciągnął nogi przed siebie, zdjął z głowy kapelusz, przechylił się do kelnera - Fla~sku borovi~cki i z~akusky! Kelner zapisał, skłonił się. - Zamawiaj od razu jedzenie - powiedział Buka. - Spytaj co mają. Może mają te kluski na bryndzy? Antoni zatrzymał kelnera: - ~co m~ate dnesk~a na jedenie? - Byndzov~e halu~sky a brav~covinu. - Dawaj, dla wszystkich! - Co to jest? - spytał Staś. - Dobre - roześmiał się Antoni. - Wieprzowina z kluskami. - Roześmiał się tak szeroko po raz pierwszy, jakby z ulgą, jakby pozwalał sobie odetchnąć. Ale znów zmarszczka pomiędzy brwiami. Zamyślał się, wstępował w siebie. Michał uderzał się dłońmi po udach, promieniał. - Dobrze udawałem, co? - przechylił się do Stasia. - Nadzwyczajnie. Aktor z ciebie wspaniały. Nachylił się jeszcze bliżej, szepnął: - Kurier musi być aktorem. Popijają. Kelner przynosi jeszcze butelkę śliwowicy. Zagryzają ciemnym chlebem z kiełbasą, ogórkami kwaszonymi, bryndzą, śledziem. Ale cisza. Każdy sam dla siebie. Sytna, ciężka cisza kapie z belkowanego sufitu. Złociste światło alkoholu rozgrzewa od wewnątrz. Tylko usta poruszają się, pracuje język, wgryzają się zęby, przeżuwanie, przełykanie i ruchy rąk. Ręce Antoniego o długich palcach, liliowe, wypukłe żyły prześwitują na grzbiecie dłoni, uchwyt widelca całą garścią, mocny. Ciemno porośnięty przegub. Ręce woźnicy-gospodarza ciemne, skóra sucha, spękana i małe bruzdy, gdzie zarosła ziemia, czarne, stwardniałe paznokcie. Gospodarz je uważnie, z namaszczeniem. Smakuje mu. Przeżuwa smakowicie. Buka ucztuje, biesiaduje. Delektuje się każdym kieliszkiem borowicy, porównuje ze śliwowicą, kręci głową w ukontentowaniu. Smakuje. Krótki wąs nastroszony, policzki nabrzmiewają, kropelki potu na linii włosów i czoła. - A w Budapeszcie - pochyla się do Stasia - pójdziemy sobie na dziewczynki... - Dlaczego nie? - Staś śmieje się. Wygląd własnych rąk wobec rąk gospodarza i Antoniego zaskakuje go, żenuje. Jeśli jestem inny, dlaczego tak dobrze mi z nimi, razem, przy tym stole? Co nas scala w jedno? Bo tu, we czwórkę, chociaż przez czas krótki ucztowania w gospodzie tworzymy nierozerwalny łańcuch. Spogląda na dłonie Michała: niespokojne palce rozdzierają chleb, to znów bębnią po stole. Wyciąga papierosa z pudełka, częstuje, a gdy odmawiają, sam zapala. Nadmiar w tych dłoniach: chleb, widelec i nóż, kieliszek, papieros i jeszcze od czasu do czasu bębni palcami po stole. Twarz rozjaśniona, upojona. Czym? Jedzeniem? Tą chwilą wytchnienia? Dobrze przebytym pierwszym etapem przeprawy? Wspomnieniem niebezpieczeństwa? Triumfem nad niebezpieczeństwem? Szykowaniem się na nową eskapadę? Ale ręce niespokojne, same dla siebie nie ufające twarzy. Antoni unosi brwi do góry. Odłożył widelec, zapala papierosa. Patrzy na Bukę. - Michał lubi jeść. I kobity. - A ty masz tu swoją. Do niej lecisz. Antoni uśmiecha się, zwężają się oczy, wypuszcza dym nosem, odrzuca głowę do tyłu. Uśmiecha się tajemniczo. - Co ty tam wisz! Gospodarz chichocze. Buka nalewa do kieliszków. - Nasze kawalerskie! Piją. Gospodarz odstawia kieliszek, wyciera usta wierzchem dłoni. - Ja już nie kawaler. - Dziś my wszyscy kawalerowie! - Buka nalewa w kieliszki śliwowicy. Kelner przynosi wielkie talerze wieprzowiny z kluskami i kapustą. Parują. Pochyleni nad talerzami znów jedzą, sycą się. Sytość aż rozrzewniająca. Staś czuje w sobie olśniewające ciepło, pogoda sierpniowego dnia jest w nim. Nagle ostre cięcie błyskawicy. Klinga rzucona w sam rdzeń odczucia. Tkwi boleśnie, przywraca pamięć rozstania. Żal tamtego, pozostawionego za sobą życia. Nie dokończonego tam. Tłoczą się ulice i domy, nachodzą na siebie twarze, wybuchają słowa zapamiętane, huragan uderza, sztywnieje krtań i kęs nie przeżuty dławi. Łzy daleko, w głębi oczodołów w ich wilgoci twarz matki spojrzenie ojca. Czy ja ich jeszcze zobaczę? Dlaczego przedzieram się? Chcę się przedostać do wojska. Być czynnym. Czy tylko dlatego? Dlaczego przeprowadza Antoni? Dlaczego przedziera się Michał? Czy tylko patriotyzm? Nie, nie nie bądźmy tak naiwnie ograniczeni, spłaszczeni, powierzchowni. Tacy zakłamani w stosunku do siebie samych. - No? - Buka pochyla się do niego. - Co się dzieje? Zostawiłeś tam jakąś dziewczynę? Wzięło cię - przymruża oko, ale serdecznie, z troską. - Nie. Nikogo nie zostawiłem. Nie mam żadnej dziewczyny. Myślę dlaczego ty i Antoni... No wiesz. Dlaczego wy i ja też... Czy to są tylko względy patriotyczne, bo ja sam nie wiem... Buka śmieje się. Przeczesuje palcami czuprynę. Twarz owinięta spiralą dymu. - No pewnie, ma się rozumieć, to też! Bo gdzie człowiek do takich rzeczy bez idei! Ale chcesz wiedzieć, uczciwie? Ja to, bracie, lubię. Ja się w tym ruszam, jak ryba w wodzie. Antoni to, no wiesz, on zawsze i teraz, i przedtem... Ale jak tak spytasz, jak się podrapię w sumienie: w imię czego? Pewnie: walka o wolność. Ty przecież też. Ale i dla przygody, co? Staszek, to trzeba mieć we krwi. Niebezpieczeństwo trzeba kochać. Nie każdy może. Sam nie wiem co to będzie jak się ta wojna skończy, przez jakie granice będę przełaził. Chyba, że mnie trzasną... - Ciebie? - A co ty myślisz? Nasza przeprawa też jeszcze nie skończona. Jeszcze się nie ciesz. - Mówisz, nie wszyscy dochodzą. Ilu nie dochodzi? Wiesz coś o tym? - Przyjacielu - Buka poważnieje. - Kurierskie szlaki trupami znaczone. Ilu ich zostało w takich opuszczonych kolibach, zamordowanych, ograbionych? Sam się natknąłem, widziałem. I co? Co zrobisz? Żadnych dokumentów, ciało już się rozkłada. Ale wiadomo, kurier. Miał tam swoje marzenia... A ilu ich zamarzło przy zimowych przeprawach! Ilu ustrzeliły straże! Giną, ginęli i ginąć będą. - Uciekają ze świata złych snów. - Złych snów. Masz rację. A każdy coś tam wiezie, przewozi: pocztę, zlecenia, a z powrotem pieniądze, rozkazy. A żebyś wiedział, co się dzieje na górze! Dla kogo ci ludzie pracują! Nie będę cię zniechęcał, sam zobaczysz. My, uważasz, nawet nie mamy czasu myśleć o patriotyzmie. Idea jest. No, jest. Ma się ten sztandar na sercu. Ale najważniejsze. Robota ma być zrobiona. I już. Robota jest potrzebna. Człowiek zawsze o włos od kuli, od stryczka. I tyle trzeba myśleć: ostrożnie, czujnie, a jak można, to szarżować. Nigdy nie tchórzyć! Rozumiesz? - Rozumiem. - A jak można, bracie, bawić się! Tyle twego. Popić sobie. O! Myślisz, wspomni kto o tych co poginęli? Nie oni dojdą do władzy. Nawet ich nie odnajdą. - To my tak, jak błędni rycerze. - No coś takiego. Tacy wariaci. Antoni przysłuchiwał się. Podniósł się nagle, przeciągnął. Kapelusz nałożył na głowę. - To ja już pójdę. Buka spojrzał na niego pytająco: - Gdzie idziesz? - Mówisz, robota ma być zrobiona. Tak? Idę - pochylił, szepnął - po tę taksówkę. Idę go poszukać. - A no tak, już czas. - To wy tu na mnie czekajcie. Gospodarz podniósł się, westchnął głęboko, odkaszlnął. - To i ja będę już jechał. Wstali. Gospodarz pożegnał się z Buką. Podszedł do Stasia. Przypatrzył mu się, jakby widział po raz pierwszy. Spojrzał głęboko w oczy, szepnął: - Niech Bóg prowadzi. Uścisk ręki miał twardy, szorstki. Odszedł z Antonim. Staś patrzał za nim. Gospodarz ginął we mgle papierosowego dymu, przygarbiony, niepozorny, wydawałoby się mało rozumiejący z tego, co się dzieje, a wrażliwy tylko na piękno swoich koni. Pomyślał: wiedział o nas wszystko, wszystko. - Ten gospodarz - powiedział do Buki, gdy znów siedli przy stole, a tamci zniknęli już za drzwiami gospody - to też? Buka wychylił kieliszek śliwowicy, twarz miał rozgrzaną, czerwoną. - A coś ty myślał, bracie? To wszystko swoi ludzie. Głową ryzykują. - Dlaczego? - Spytasz, powiedzą: bo tak trzeba. Taki przyszedł czas. Szli szosą, wzdłuż rzadko rozrzuconych domów przedmieścia, dalej, tam gdzie rozpoczynały się pola i gdzie przy bocznej, ukrytej w zaroślach drodze czekała na nich taksówka. Antoni obracał się, przystawał, obserwował niebo. Dzień dawno się przetoczył poza południe - tak długo zasiedzieli się w gospodzie. Bure, podbite fioletem chmury napływały z zachodu, a pod przytłaczającym ciężarem gasła złocista poświata słońca. - Noc będzie ciemna - powiedział Antoni. Buka, który szedł pośrodku, spojrzał ukośnie, pytająco: - To co? To źle? - Nie. Tu, to lepiej ciemno, niż jasno. Ale stoją gęsto dzisiaj, trzeba będzie uważać. - Mówił ci? - Tak. Od kilku dni podobno. Taksówka stała tak ukryta, że minęliby ją, gdyby nie Antoni. Był to stary, obszerny fiat, ale mimo starości tak wyczyszczony, że jego ciemnowiśniowy błyszczący lakier wydawał się nie naruszony latami. Dopiero po chwili szofer wynurzył się zza krzaków: suchy, niewielki i zwinny, daszek skórzanej cyklistówki zsunięty miał na czoło, ale oczy spod niego żarzyły się ciemne i penetrujące. Stał w rozpiętej krótkiej skórzanej kurtce, palił papierosa. Przyglądał się. Buka podszedł do szofera, podali sobie ręce. Staś chciał podejść, ale zatrzymało go badawcze spojrzenie. Spojrzenie to ciążyło na nim i szło w głąb przewiercając, aż żenujące w swojej bezceremonialności oceny. Wydawało się Stasiowi, że szofer za chwilę wypluje z wąskich i twardych warg nadpalonego papierosa i pokręci głową: nie! Tego nie zabiorę! Antoni pochylił się nad szoferem uderzył go przyjacielsko ręką po plecach, szepnął coś po słowacku. Taksówkarz roześmiał się. Był to rechot, nie śmiech - Staś odetchnął. - Siadać! - zakomenderował Antoni. Wskoczyli do taksówki. Antoni przy szoferze. Buka i Staś z tyłu. Ruszyli. Z bocznej drogi wytoczyli się na główną szosę. Jechali na południe, do Koszyc. Wpadali w gęstniejący tłok wozów, samochodów, pieszych posuwających się brzegiem szosy. Ludzie po skończonym święcie rozjeżdżali się do domów. Michał ziewnął głośno, smakowicie, przeciągnął się. Antoni i szofer rozmawiali szybko, przyciszonymi głosami, po słowacku. Antoni odwrócił się nagle: - Gdyby coś... rewizja, to jedziecie z Preszowa, Volksdeutsche, jesteście pijani, śpicie... - Ja już śpię - powiedział Buka. - Nic się nie odzywam. Staś przyglądał się szosie przez okno taksówki. Coraz większy tłok. Wozy tarasują drogę. Ludzie podbiegają, wołają, aby ich podwieźć. Jadą wolno, bardzo wolno, coraz to hamując. Ten ruch wolny, kołyszący po sytym posiłku w gospodzie, usypiał. Poczuł błogie, odurzające ciepło, wszechogarniające znużenie. Zasnął. Wstrząsnął nim głos Antoniego, wyrwał ze śnu. Zanim jeszcze zrozumiał o co chodzi, zanim znaczenie słów doszło do jego świadomości, ton głosu zabrzmiał jak pobudka. Otrzeźwiał. - Na szosie obława! Obok niego Buka, czujny, gotowy do skoku, sprężony. - Gdzie? Gdzie? - Niedaleko, na szosie. Zatrzymują wszystkich. Nie odzywajcie się. Udawajcie, że śpicie. Jesteście po uroczystości pijani. Na dworze zmrok. Taksówka uwięziona w zwężającym się tłoku samochodów. Z daleka światełka elektrycznych latarek. Strażnicy obszukiwali światłem samochody. Buka przysunął się bliżej, rozciągnął koc na kolana Stasia. - No - szepnął - widzisz, jak to jest. Nie odpowiedział. Siedział napięty, gotowy do skoku w bok przez drzwiczki taksówki, czekał na rozkazy Antoniego. Ale Antoni nakazywał spokój, mówił: śpijcie. Jak tu spać teraz? - Ten taksówkarz - mówił Buka - zna się ze strażnikami. To najlepsza taksówka w mieście. Tylko dygnitarze niemieccy nią jeżdżą. I Volksdeutsche. Boisz się? - Nie. Co będzie, to będzie. - Udawaj pijanego. I śpij! Śpij, do cholery! Chrap! Chociażby ci przystawiali latarkę do oczu, ty nic! Nie drgnij. Ani powieka! Roześmieli się. Ale Staś czuł, jak gorący wężyk podniecenia przebiega łaskotliwie po kręgosłupie, jak skręca się, zwija u góry brzucha, unosi swoją wydłużoną głowę, jak ostry, rozdwojony na końcu języczek zamierza się tuż przy skórze, cofa się i znów atakuje. Odetchnął głęboko, zrzucił z siebie obłego, zimnego natręta. Spojrzał przez okno. Dalekie światełka latarek. Z wolna zaczynają się poruszać samochody, błyski latarek coraz bliższe. Bezgwiezdne, ponure niebo, szum motorów, coraz wyraźniejsze głosy. Ostrzejsze światła, głośniejsze zgrzyty hamulców, trzaskanie samochodowych drzwiczek. Antoni odwrócił się i nakazująco: - Wy nic. Ani mru-mru. Śpicie. Przykryli się szczelniej kocem. Szofer zatrzymał taksówkę. Wychylił się. Strażnik poświecił latarką. - Pohrani~cna str~a~z. Odkia~l idete? I głos szofera wyraźny, spokojny: - Veziem host~i ~co sa vracaj~u z Hlinkovho sviatku. - Kto s~u oni? - Oni pracuj~u pre Nemcov. S~u opit~i a spia. Strażnik świeci latarką w głąb samochodu. Staś czuje światło na twarzy. Wytrzymać! I jednocześnie pod kocem mocny uścisk ręki Michała. Trzyma go palcami za przegub dłoni. Uścisk mocny, aż bolesny. Wyczuwa puls? Słyszy pochrapywanie Buki. Jeszcze światło na czole na oczach. Nie mrugnąć powiekami. Wytrzymać! Latarka przesuwa się. Łagodna fala ciemności obmywa oczy, policzki. Ostrożne uniesienie powiek. Tylko szpareczki spojrzenia. Zobaczyć, zerknąć. Strażnik stoi przy szoferze, łokciami oparł się o otwarte okno. Przyjmuje papierosa, palą, rozmawiają. Szofer kiwa głową. Nareszcie: machnięcie latarką: - Mo~zte od~ist! Ruszyli. Teraz szybciej. Teraz już na pełnych żaglach. Buka śmieje się. Uderza się dłońmi o uda. Ryczy ze śmiechu. - Wiesz, dlaczego trzymałem cię za rękę? - No, dlaczego? - Tyś myślał, żeby cię uspokoić, co? - No tak. - Nie, bratku! Ja chciałem sprawdzić, jak ci serce wali ze strachu. Widziałem, żeś zbladł, jak Antoni powiedział: obława! - W ciemności widziałeś? - No, może nie widziałem, ale żeś tak trochę zesztywniał. To złapałem cię za rękę, myślę, zobaczę jaki puls. - No i co? - Nic. Mówię ci, Antoni, ani zadrżał. Puls równy. Przygoda, co Staszek? - Przygoda, jak jasna cholera! Szosa pustoszała. Jechali coraz szybciej. Przez otwarte okna z gęstej, matowej ciemności wiatr wpadał dzikimi haustami. Szarpał włosy, tamował oddech. Zatrzymali się na kilka kilometrów, przed Koszycami, przed granicą wysiedli. Taksówka odjechała, a oni ukryci w zagajniku, w krzakach, co na brzegu zżętych już pól. Noc głęboka, smolista, ciężka cisza nad gołą falistością ściernisk, tylko na pobrzeżach zagajniki i dalej za polem, za łąkami ledwo widoczna gruba krecha lasu. - Za mną - szepnął Antoni - szybko, ale jak najciszej, bez szmeru, bez słowa, będę dawał znak ręką. Podniosę rękę - biec. Żeby nie wiem co - biec za mną. 5 Skradamy się otwartym polem. Noc wilgotna. Ciemność gęsta, aż groźna. Odczuwam zdradliwe niebezpieczeństwo tej nie osłoniętej niczym przestrzeni. Obnaża nas jak ptaki nocne, które wzbijają się próbując skrzydeł, a już myśliwy, ukryty na czatach, celuje. Antoni uprzedzał, że straże obsadzone gęsto. Linia lasu - gruba czarna krecha - widoczna, ale nieosiągalna jeszcze. Antoni prowadzi pewnie, bezszelestnie. Z każdym dniem, z każdą godziną obcowania z tym przewodnikiem, moja admiracja dla niego wzrasta. Jego lekkość pokonywania przeszkód, spokojna, zdyscyplinowana kalkulacja, poczucie odpowiedzialności za Michała i za mnie. Zdaję sobie także sprawę, że jestem przez nich obydwóch niejako chroniony, prowadzony ostrożnie z rodzajem szorstkiej czułości przynależnej młodszemu bratu. Mam lat dwadzieścia trzy, a mimo przebytej kampanii wrześniowej zachowałem delikatną twarz osiemnastolatka. Nikt nie podejrzewa we mnie zaprawionego w rzemiośle żołnierskim ryzykanta. Pomimo to oni, doświadczeni już i starsi, na mocy jakichś wyczuć i spostrzeżeń odgadują we mnie widocznie jakiś potencjał, którego nie jestem świadomy, a który oni uważają, że należy chronić. Wiedzą więc widocznie więcej, niż ja, i dlatego użyczają mi swojej braterskiej opieki. Na kredyt. Zastanawiam się sunąc ścierniskiem za Antonim, a jednocześnie wzmagając aż do bólu czujność, zastanawiam się jak, kiedy przyjdzie mi spłacać mój dług, gdyż czuję się zadłużony. Jeszcze kilka susów do skraju lasu. Wtedy nagle trzask gałęzi i: - Halt! Halt! Halt! Strzały. Świst kul nad nami. Szept-syk Antoniego niesłyszalny, odczuty tylko: prędzej! Strzelanina. Suchy bzyk tuż przy uchu. Zgięty dopadam lasu. Michał przy mnie. Zetknięcie rąk. Szybkie, zbyt głośne oddechy. "W porządku?" "Tak... tak..." Ciemności tęgie, jak smoła. Przez chwilę nic nie widać. Tylko czerń. Ale zaraz zaczynam rozróżniać rozchwie zarośli. Ręka Antoniego kieruje, odsuwa gałęzie. Strzał. Jeden, drugi. Strzelanina. Suchy trzask, to kula uderzyła o drzewo, odbiła się. Strzały. Strzały powtarzane echem. Przypadamy do ziemi. Czołgamy się po mchu. Pełzniemy na czworakach. Strzały, ale już w innej stronie. Widocznie posuwając się za Antonim skręciliśmy w innym kierunku. Strzały cichsze. Cichną. Teraz: szybko! Poślizg, jak na nartach. Antoni kluczy pomiędzy świerkami. Przystaje, węszy. Wiatr poderwał się. Zatrzeszczała gałąź. My - bez ruchu. Strzały już dawno poza nami. Przez rzednące drzewa, w zawiesistej szarości widać nasyp i szyny kolejowe. - No - mówi Antoni - to już jesteśmy. - Już po węgierskiej stronie. - A co ty myślałeś, Staszek? - śmieje się Buka - że gdzie? Jutro zapraszam cię do knajpy za mostem, na Budzie. Jedzenie! Dziewczynki! Cygańska muzyka... - Trzeba jeszcze - mówi Antoni - przejechać z Koszyc do Budapesztu. W pociągu sprawdzają dokumenty. Masz dla niego dokumenty? Buka nie odpowiada. Niepokoi mnie to trochę. Jedyna moja legitymacja to stwierdzenie, że jestem pracownikiem wytwórni organów na Powiślu. Ale skoro przeszedłem granicę... Będzie to, co przyniesie przeznaczenie. Ogarnia mnie błoga obojętność, zaufanie do własnego losu. - No - przestrzega Antoni - no! Ty tam na niego w pociągu uważaj. - A! - Buka wzrusza ramionami. - A, zrobi się jakoś. Idziemy wzdłuż torów kolejowych, w stronę podmiejskich, rzadko rozrzuconych zabudowań. Szarzeje, widać już kontury przydrożnych topoli. Nagle, obudzone naszymi krokami, zrywa się stado gawronów. Krótki, gromadny wrzask i natychmiast zapadają w cień drzewa. Ale ten niespodziewany trzepot, łoskot i zaraz uderzenia serca w gardle. To jeszcze reakcja na tamte strzały chociaż tam, wtedy w lesie nic nie czułem. Antoni wysuwa się pierwszy. Dom, do którego okna zapukał, nie różni się wiele od podobnych mu, bliskich budowli. Parterowy, bez żadnych ozdób. Ani wiejska chata, ani miejski budynek, lepianka, ale schludna. Otworzyła nam kobieta ubrana, jakby czekała, jakby ta godzina przedświtu była czasem umówionym. Twarz młoda, spoglądała na Antoniego rozjaśniona. Powiedziała: - Proszę wchodzić, proszę. Antoni zrzucił burkę na ławę w sionce ruchem zadomowienia. - Daj jeść - powiedział. - I pić. Zziębliśmy. Leżę teraz na szerokim, drewnianym łożu. Obok mnie Michał. Zasnął natychmiast. Chrapie. Przez maleńkie, osłonięte muślinową firanką okienko, na którym dwie karłowate pelargonie, szary, jak przyprószony pyłem węglowym, świt. Ale w pokoju o niskim pułapie - mrok. Na skórze szorstki dotyk świeżo krochmalonej pościeli. Puszysta lekkość pierzyny. Przeciągam się, wyprostowuję. Czuję w sobie każdy mięsień rozluźniony. Odpoczywam. Za mną niebezpieczeństwo. Wyrwałem się. Uciekłem. Rozpiera mnie triumfująca radość: już mnie nie dostaną, nigdy mnie nie dostaną. Świat przede mną. Z daleka pianie koguta. Turkot pociągu. Kołyszący. Łagodny chłód płynie od uchylonego okna. Zapadam się w miękkość, w głęboki kamienny sen bez marzeń. Budzi mnie szarpnięcie za ramię. To Michał Buka. Ubrany już, ogolony. - Wstawaj! Przyjechał łącznik z naszego konsulatu w Budapeszcie. Pociąg odchodzi za godzinę.»* Przejście granicy (w sierpniu 1940 oparte jest na faktach historycznych związanych z przeżyciami kuriera Michała Buki (Wiktora Strzeleckiego), późniejszego cichociemnego, zrzuconego do kraju w grudniu 1941 r., rozstrzelanego przez Niemców w 1943. 6 Tadeusz Żuławski szedł ulicą La Canabi~re w kierunku Vieux Port. Było ciepłe, słoneczne, październikowe popołudnie. La Canabi~re, główna arteria Marsylii, biegła stromo ku morzu. Wiatr niósł ostry zapach ryb, jodu i okrętowych smarów. Wysokie, szarokore platany o wysmukłych konarach przetrzebione już były nadciągającą jesienią. Tęgie, solidnie zbudowane handlarki ryb i cukrzonych orzeszków zachwalały towar ochrypłymi głosami. Na ulicy był tłok, hałas i ta niecierpliwa gorączka portowego miasta jak symptom czarnego jadu zła ukrytego we wszystkich portach świata Tadeusz skręcił w małą, wąską i stromą uliczkę i przez wysokie, do połowy oszklone drzwi wszedł do znanego mu już bistro. Bar był niemal pusty. Przy długim, biegnącym wzdłuż salki kontuarze barman przecierał ścierką kieliszki. Poznał go i uśmiechnął się. W głębi, w kącie, przy małym stoliku, dwóch młodych ludzi siedziało nad szklankami wina. Podnieśli się, a jeden z nich, wyższy, wysunął się zza stolika i podszedł szybko do Żuławskiego: - Cieszymy się bardzo, panie kapitanie - szepnął. - Cieszymy się, że pan wrócił szczęśliwie. I czekamy... - Wszystko opowiem - powiedział Tadeusz. Odwrócił się do barmana: - Fran~cois, un pastis. Podszedł do stolika. Przywitał się z oczekującymi kolegami. Barman przyglądał się im. Był niski, szeroko zbudowany, czarne palące oczy, jego skóra koloru orzecha ciemniejsza jeszcze wydawała się w półmroku baru. Kiedy szedł niosąc kieliszek |pastis, wydawał się niższy niż za kontuarem baru. Miał nieproporcjonalnie długi korpus i krótkie nogi, ale jego ramiona umięśnione i twarde, wydawały się ramionami siłacza. Postawił kieliszek na stoliku i pochylił się konfidencjonalnie do Tadeusza. Szeptał, ale tak, że dwóch pozostałych mężczyzn mogło go usłyszeć. Roześmiali się. Barman wrócił na swoje miejsce. Tadeusz zdjął kapelusz i położył go na krześle obok dwóch kapeluszy swoich towarzyszy. Był niemal tego samego koloru, tylko w nieco innym odcieniu - ale fason ten sam. - Dobrze że już jestem z wami - powiedział. - Chociaż żałuję, nie udało się. Ale lepiej, że nie poszliście ze mną. - Gorzej było, niż z Belle Ile? - spytał wyższy. Miał regularnie owalną, delikatną twarz młodego chłopca, ale w oczach już bystre przyczajenie i to ostre, przenikliwe spojrzenie tropionej zwierzyny, niepewnej czy ktoś nie śledzi. I chociaż najbliższe niebezpieczeństwo już nie grozi, ale, raz doświadczone, na długo albo na zawsze pozostawia trwożny impuls ucieczki albo zapadnięcia się, przyciszenia, przeczekania, aż łapacz zgubi trop, pójdzie innym śladem. Tadeusz milczał, zastanawiał się. Był inny od swoich dwóch młodych kolegów. Wydawał się należeć do tego południowego kraju. Jego śniada z natury skóra nabrała oliwkowego koloru, białka oczu i zęby odcinały się wyraźniej od ciemnej karnacji. - Pytasz, Konstanty, czy gorzej niż z Belle Ile? Powiem ci, tak uczciwie, że gorzej. Niższy, dotąd milczący mężczyzna żachnął się, przysunął krzesło bliżej Tadeusza. Miał szczupłą twarz zaczerwienioną od słońca i naznaczoną brunatną siatką piegów. Szybki, zwinny, rudawy, o małych, błyszczących oczkach koloru jasnego piwa, podobny był do zwinnego lisa. - Jak to może być, panie kapitanie? Z Belle Ile przedostawaliśmy się przez okupowaną Francję. Co godzinę, co ja mówię, co chwila mogliśmy wpaść. Niemcy na każdym kroku. A tu miało być wszystko zorganizowane, opłacone, miał być kontakt z Hiszpanią... Myśleliśmy, że lada dzień i my też pójdziemy. - Nie o to chodzi, Henryk. Już nawet nie myślę o samym przejściu. Podle zorganizowane. Nabrali nas, oszukali. Ale idąc stamtąd, przedzierając się z Belle Ile, wierzyliśmy, że czekają na nas okręty, że załadujemy się z najbliższego portu, popłyniemy do Anglii... zresztą, sami wiecie. I siedzimy tu. Bez możliwości wydostania się. Siedzimy tu odizolowani, zapomniani. Już przeszło dwa i pół miesiąca. Jak długo jeszcze? Trzaśnięcie drzwiami. Drgnęli. Unieśli głowy. Do bistra weszło kilku mężczyzn. Trzech tubylców muskularnych, niskich ciemnych marsylczyków i dwóch białych, w rozpiętych skórzanych kurtkach. Przeszli w głąb pomieszczenia, do stołu bilardowego. Po chwili dwaj biali, o mocno wypomadowanych włosach, wrócili. Usiedli za barem. Jeden z nich tłumaczył coś albo proponował barmanowi. Drugi obserwował siedzących w głębi salki Polaków. Jego wąskie, szybkie powieki unosiły się i opadały jak u gada. Czuli ślizgający się po nich zielony wzrok węża. - Pryskamy stąd - szepnął Tadeusz. - Nie od razu. Spokojnie. Mamy dokumenty. Henryku - przechylił się do niego - nie zrozumiałem dokładnie co mówił Fran~cois, kiedy przyniósł mi |pastis. Mówił coś o Vieux Port i cudzoziemcach i śmiał się. - Myśmy się też śmieli - powiedział Henryk. - No, tak - wzruszył ramionami Tadeusz. - No, co miałem... - No nie, w porządku, panie kapitanie. Mówił, że Vieux Port w Marsylii przyciąga, że nie lubi wypuszczać cudzoziemców. - Tak mi się zdawało. - Oni wszyscy wiedzą - szepnął Konstanty. - Wszystko o nas wiedzą, chociaż ten Fran~cois jest dość życzliwy. - Mówiono mi - powiedział Tadeusz - że Fran~cois można zaufać. - Tak... tak - Henryk kiwał głową - absolutnie. Ale to, to panie kapitanie, tajniacy. - No jasne, oczywiście. Teraz spokojnie, za kilkanaście minut wyjdziemy. Trzeba znaleźć stolik gdzieś dalej, w jakiejś małej caf~e terrace. - Jest dobra kafejka na ulicy Beauvau. - Można. A potem wstąpimy do mnie. Konstanty zerkał niespokojnie na kontuar. - Ja już czuję pismo nosem, zaraz tu podejdą. - E... co z tobą, Konstanty? To do ciebie nie pasuje. Fran~cois powinien sobie dać z nim radę, oni mają swoje konszachty. Wiem, że jest po naszej stronie. To pewne. Sączyli alkohol z kieliszków, palili papierosy, rozmawiali półgłosem. Przez cały czas spotkania z Henrykiem i Konstantym Tadeusz starał się wprowadzić jakiś ład w natłok myśli, które go osaczały, nacierały na niego. Przelatywały przez niego obrazy sprzęgnięte w dziwacznych collage'ach: wrześniowe drogi w Polsce i francuskie |chemins zatłoczone przerażonymi uciekinierami, twarz Ireny z tej ostatniej chwili, gdy się żegnali na Pradze przy stacji benzynowej, twarz jej na lubelskiej ulicy, jej sylwetka ginąca mu w tłumie, za którą biegł wołając, rozpychając ludzi, obóz w Corabii, gdzie wtłoczono go po przejściu granicy polskiej we wrześniu, ucieczka z obozu, ulice Bukaresztu, zorganizowana przez władze polskie ucieczka do Jugosławii. Krajobraz włoski widziany z okien pociągu, gdy przejeżdżał tranzytem z Jugosławii do Francji. Dojazd do punktu granicznego, do francuskiego miasteczka - Modany. Depresja po przejściu polskiej granicy wydawała się wtedy ustępować entuzjazmowi: jest potrzebny. Jako wyszkolony ekspert pirotechnik, młodszy oficer uzbrojenia potrzebny będzie organizującej się polskiej armii we Francji. Czuł zapał do pracy, wiarę we własne siły. Ściągali go, stanie się użyteczny. Przecież dlatego ułatwiono mu ucieczkę z obozów, przejścia granicy, dlatego konsulat polski w Jugosławii wystawił mu potrzebne papiery. Prędzej! - denerwował się wtedy. - Prędzej! Nie wolno mi tracić czasu. Dopiero w Modanie, na granicy nowego życia, w przeddzień wstąpienia do armii polskiej we Francji, wręczono mu tę ulotkę. W niej, w formie rozkazu, nakazującym tonem informowano go, że reprezentuje wojsko pobite i zwyciężone, naród upokorzony i ujarzmiony, naród pozbawiony państwa. Zmiął ulotkę, podarł wściekłymi szarpnięciami, mełł w ustach przekleństwa: Szubrawcy! Jakim prawem nas upokarzają? Za co? Nie wiedział jednak kto go oskarża, kto stara się go upokorzyć, jego i tysiące przekradających się przez granicę ochotników do wojska polskiego we Francji.»* Jechał pociągiem do Paryża, szarpany sprzecznymi uczuciami. Po gwałtownej pierwszej reakcji spadło na niego zobojętnienie. Ale nie to znieczulenie łagodne, kojące oparzeliny po eksplozji wrześniowej komety. To, co odczuwał, co go ogarnęło, to była obojętność niemocy. Upragniona droga do Paryża, do Wojska Polskiego we Francji, stała się pasmem powinności, z odpowiedzialnością za wojsko pobite, za upokorzenie narodu, za utratę państwa? Wybuchał w nim bunt. Za co nas potępiają? Za co chcą ukarać? Dlaczego? Czyżby to Polacy? Czy to Polacy wpadli na pomysł tej ulotki? A może ktoś (kto?) zmusił ich do tego? Z buntu popadał w gorzką ironię. Co to za naród? Co to za nieustanne skłócenie! Krańcowości. Obok bohaterstwa - nikczemność. Szlachetność i podłość. Poczucie honoru ostre jak klinga miecza i upokarzające płaszczenie się przed władzą. Nic pośrodku. Niemożliwość kompromisu, niezdolność do umiarkowania. Tadeusz nie miał skłonności do rozważań filozoficznych. Rozszczepienie wewnętrzne dręczyło go, nie umiał sobie z nim poradzić. Zmierzał prosto, otwarcie do jednego celu, głośno, zbyt głośno wypowiadał to, co myśli. Taki już jestem - stwierdzał - już się nie zmienię. Za to Irena żonglowała w trudnościach, które Tadeusza unieruchamiały. Z taką samą cichą pasją rozplątywała drobne zawiłości życia, z jaką rozwiązywała - dla przyjemności - zadanie algebraiczne z kilkoma niewiadomymi. Teraz, w ciemnawym bistro, w nawracającym echu spraw sprzed roku, którymi dręczył się w pociągu pędzącym z Modany do Paryża, zapragnął obecności Ireny. Wypowiedzieć się, wyrzucić z siebie to, co boli, i słuchać, jak ona ciepło i kojąco odejmuje ciężar winy, jak topnieje unieruchamiająca go sztywność, a życie zabarwia się na nowo błękitnym i złotym kolorem pogody. Ale Ireny nie było. Tylko spojrzenia Konstantego i Henryka. Wyczekujące, uzależnione od niego. Czekają kiedy się podniesie, kiedy da znak opuszczenia lokalu. Władysław Pobóg-Malinowski, "Najnowsza historia polityczna Polski" (str. 95). Żołnierzom napływającym do Francji z Rumunii, z Węgier i z kraju już na punkcie granicznym w Modanie wręczano ulotkę (...) autorem tej ulotki był gen. Kukiel; kolportowano ją masowo. Wszystko właściwie powinno się było odbyć inaczej: Tadeusz miał wypróbować drogę przez Pireneje do Hiszpanii i Portugalii, miał przesłać wiadomość. I wtedy oni poszliby jego śladem. Przeprawa nie udała się. Zamiast obiecanego przejścia przez granice, dotarcia do Gibraltaru, do Wojska Polskiego w Anglii, wiadomość, że droga zamknięta. I chociaż zdawał sobie sprawę, że za zdekonspirowanie szlaku ewakuacyjnego nie ponosi odpowiedzialności, dręczyło go, raz w nim zaszczepione, poczucie winy. Energicznym ruchem zgasił papierosa w popielniczce. - To chodźmy - powiedział. Ruszyli ku wyjściu. Zza kontuaru kłaniał się Fran~cois. Okrągłe, żarzące się węgle oczu, a w nich - czyżby to złudzenie? - iskierka niegroźnej ironii: - Bonjours, Messieurs. Merci bien, Messieurs. Dwaj tajniacy odwróceni patrzyli bezczelnie. Lustrowali ich od stóp do głów. Niech-no tylko zamkną się drzwi bistro - myślał Tadeusz. - Niech tylko znikniemy im z oczu, a już gruchnie rozmówka: - To ci z koszar w Carpiagne? I Fran~cois usłużnie: - Tak... tak... ale niektórzy mieszkają tu, w mieście. Kapitanowi nie udało się zwiać przez Pireneje. Przytrzymała go hiszpańska policja i posiedział sobie w Guers, w międzynarodowym obozie dla internowanych. Wtedy tajniacy zachichoczą. Znają dobrze obóz w Guers, u podnóża Pirenejów. - Kapitanowi udało się bryknąć z obozu, wrócił do Marsylii. - Ale niedługo będą znów próbować ucieczki, szukać statku, który ich zabierze do Portugalii. Przyjdą do mnie, zobaczycie. Może coś się da zrobić. A wtedy tajniacy powiedzą: Może... może jakiś statek grecki. I zaczną obliczać jaki zysk będzie miał z tego Fran~cois i co oni będą mogli zarobić. Podczas, gdy poza nimi knowania i plany, o których oni wiedzą, ale wiedzieć nie chcą, przed nimi, jak mięsista łodyga południowego kwiatu, strzela w górę La Canabi~ere. Biegnie prostopadle, aż do szczytu, gdzie Bazylika Notre-Dame-de-la Guarde, skąd w uroczystości i święta klangor gigantycznego dzwonu Marie-Josephine opada miedzianymi kaskadami na miasto. Wspinają się pod górę. Ubrani niemal jednakowo: szare garnitury, białe koszule i krawaty, kapelusze. Są to ich cywilne ubrania, które kupili jeszcze w Le Palais, na wyspie Belle Ile, wtedy, gdy Niemcy następowali już ze wszystkich stron i trzeba było w największej tajemnicy spływać nocą barkami na południe. Wrzucili broń do morza. Zakopali mundury. Ale cywilne ich ubrania stały się nową wersją mundurów. To tylko inny sposób przedstawiania samych siebie na zewnątrz. Fakty pozostawały nie zmienione. I nie zmieniony pozostał marszowy krok w nogę, wahadłowy ruch ramion, krzepkość wyprostowanej postawy. Nic z leniwej ociężałości tubylców. Zawsze nieco przyczajeni, gotowi do odskoku albo do stanięcia na baczność. Krok ich żołnierski, krok, który łączy i zdradza. Siadają teraz na tarasie kafejki. Gorąco. Wrzask uliczny. Gorzki zapach kawy. Ale właśnie w tym hałasie, pochyleni ku sobie, mogą mówić, pewni, że nikt ich nie podsłucha. Wokoło nich miasto gwałtowne, nieprzystępne. Ale czyż wielkie porty nie mają w sobie też bezwzględnej, nieczułej, oślizłej lodowatości morskich gadów? A mieszkańcy? Cóż za okazy ludzkich osobliwości! Wiwarium kolorów i ras, skrzywień i niedociągnięć. - To znaczy - denerwuje się Henryk, a jego wywinięta górna warga wydaje się nagle spuchnięta, jak u zapłakanego dziecka - to znaczy, pan kapitan uważa, że nie ma żadnych szans drogą lądową? - Na razie nie. Musimy poczekać. - Wszyscy mówią: czekać! Czekać! Dowództwo w Wielkiej Brytanii, a nas tu zamknęli i każą czekać. Dokąd? Aż tu przyjdą Niemcy? - Nie, to nie tak łatwo - uspokaja Tadeusz. - I nie tak prędko. Zresztą, przyrzekam ci, będę się dowiadywał, wszystko zrobię, żebyś się mógł stąd jak najszybciej wydostać. Tadeusz uspokaja, ale trudno mu ukryć troskę o Henryka. To, że Henryk jest łodzianinem - zbliża. To samo miasto, przypominanie tych samych, znanych z dzieciństwa ulic. Mówią wspólnym językiem. Słowa natychmiast zakwitają w obrazy: placów i kościołów, podmiejskiego Gałkówka, Bałut, sklepów, kin i fabryk. Henryk i Tadeusz rozmawiają z sobą o Łodzi, przenoszą się tam, przyciągają do siebie miasto. Henryk jest bystry, szybki, mówi dobrze po francusku i inteligencją przewyższa Konstantego. Ale Henryk jest nerwowy, skłonny do wybuchów i coraz bardziej ogarnia go obsesja ucieczki, wydostania się z Francji. Tadeusz troszczy się o Henryka. Troska jego sięga głębi, tam, gdzie wrażliwa granica inności zaczyna krwawić. Henryk pochodzi ze spolszczonej rodziny żydowskiej. Jest drugim pokoleniem katolików. Rodzice jego to ludzie wykształceni, obydwoje na poważnych stanowiskach. Henryk uważa się za Polaka. Dopiero teraz wojna i wiadomości o prześladowaniach Żydów na terenach zagarniętych przez Niemców uświadamiają mu jego żydowskie dziedzictwo. Henryk, odważny na froncie, zaczyna odczuwać obawę. - A jeśli tu przyjdą Niemcy - szepcze - i gdyby, no, powiedzmy, gdyby... - Czyś ty oszalał - przechyla się ku niemu Tadeusz. - Jesteś polskim oficerem. Tamto wszystko... A daj spokój... Kiedy to było... Po co w ogóle o tym mówić... Henryk opiera się łokciami o stolik. - Nic... nic... żadnych wiadomości. - Pytałeś się w Czerwonym Krzyżu? - Pytałem. Nic. Słyszałem tylko, że w Łodzi straszne rzeczy... Straszne. Ktoś mi mówił, że w Warszawie budują getto, oddzielają murami od miasta. Górna warga Henryka drga i małe oczy koloru piwa ciemnieją w udręce. - No! - Konstanty kładzie swoją dużą, opaloną rękę na małej, piegowatej dłoni Henryka. - No, weź się w kupę. Nie udało się teraz, uda się następnym razem. A pamiętasz Belle Ile, jaki tam byłeś chojrak! Tadeusz wdzięczny jest Konstantemu za ten gest, do którego on sam nie byłby zdolny. Poklepanie po ramieniu: tak! Ale ciepłe dotknięcie ręki żenowałoby go, chociaż ceni wymowę tego gestu. Konstanty jednak jest inny. Jest nieskomplikowany, a jednocześnie bezkompromisowy, zażarty, odważny żołnierz. Jest jasny i niebieski, małomówny, wiele wypowiada uśmiechem i oczami. Pochodzi z drobnej ziemiańskiej rodziny na Lubelszczyźnie. Wychował się na wsi, u siebie, i tylko do szkoły chodził w Puławach. Kiedy przekradając się za Loarę na południe, do Tuluzy, przez okupowaną część Francji, nocowali w stodołach albo otuleni w płaszcze w lesie, Konstanty czasem opowiadał o domu. Kręciło się tam zawsze kilka niezamężnych ciotek na przedłużającej się z miesiąca na miesiąc i z roku na rok wilegiaturze. O tych ciotkach opowiadał im historie rozśmieszające gdy leżeli blisko siebie, świadomi niebezpieczeństwa, słysząc warkot niemieckich czołgów. - Pamiętasz - mówi Konstanty. - Wydawało się, że już wpadniemy Niemcom w łapy? Henryk kiwa głową. Pamięta. Uśmiecha się. Pamięta. Milczą teraz. Zaciągają się papierosami. Myślą o tamtych dniach po siedemnastym czerwca, kiedy cofający się żołnierze francuscy bez pasów, bez oznak, obwieszeni wypchanymi chlebakami, dźwigając ostronose bidony, krzyczeli do nich, umundurowanych, uzbrojonych Polaków: La guerre est finie. Ne tirez pas! - Nie mogliśmy uwierzyć w upadek Francji - mówi Konstanty. - To my chcieliśmy się bić, a oni, Francuzi, kapitulowali. I jeszcze wyrzucali nas, żebyśmy nie denerwowali Niemców. Henryk podnosi głowę. Czerwienieje. - A Sikorski wierzył, że Francja upadła? Do ostatniej chwili wierzył, że zwyciężą. Nie chciał wycofywać wojska. Nie było żadnych planów. Trzymali nas, nie uzbrojonych, przeciwko czołgom niemieckim i mieliśmy bronić reduty bretońskiej! Pan pamięta, panie kapitanie, te długie, ciężkie karabiny, co nam przysłali Francuzi, te sprzed pierwszej wojny światowej, z półmetrowymi bagnetami. Tadeusz przytakuje: - Ta nasza nieszczęśliwa miłość do Francji. Nasza ślepa wiara w potęgę Francji... Oni się po prostu nie chcieli bić za Francję, a myśmy myśleli, że przyjdą nam z pomocą. Tadeusz mówi, a kątem oka obserwuje Henryka: zaczerwienił się, podniecił, płaczliwy ton już przebrzmiał. To było przelotne, chwilowe. Ale Tadeusz niepokoi się: Henryk powinien jechać do Anglii. Trzeba się dowiedzieć, trzeba szukać. - Ja już nie pamiętam, panie kapitanie - mówi Konstanty - jak myśmy się spotkali, jak do tego doszło, że my z panem, że ta cała nasza grupa pozbierana z różnych porozbijanych oddziałów przedostała się na Belle Ile. Tadeusz uśmiecha się. Lubi opowiadać. Słowo w jego ustach jest giętkie i mieni się jak łuski południowych ryb w słońcu. Frazy płyną miękko jak jedwabne, kolorowe chorągwie. A jeśli zdarzy mu się okazja wygłoszenia mowy, zapala się, porywa słuchaczy. Ale jego uzdolnienia gawędziarza i oratora cichną, rozwiewają się wobec kartki papieru. Litera sztywnieje i poprawne zdania skuwa pancerz niemożności wyjścia poza siebie. I czasem nie wiadomo który jest prawdziwy: czy ten swobodny gawędziarz o niezrównanym zmyśle humoru, narrator porywający uwagę słuchaczy, czy ten przekuwający swoja myśl w nienaganne zdanie o skrzydłach zwiniętych, zbyt ostrożne, nie dość pewne siebie, aby porwać się do lotu. - Zaraz - mówi - widzę, że kelnerka niesie nam kawę. Ale przedtem, spójrzcie no na tę parę. Czy to by było u nas możliwe? Chodnikiem wzdłuż tarasu kawiarni posuwa się para tubylców. Kobieta o bujnych biodrach, szerokich ramionach, o pół kroku przed mężczyzną. Mężczyzna idzie bardzo blisko i ramieniem otacza kobietę w talii. Niższy i drobniejszy od niej, wygląda jak mała rybka pilotująca obłaskawionego rekina. - No tak - mówi Henryk - Francja... Ale tu, w Marsylii kobiety są silniejsze. I zawsze dobierają sobie takich małych, niższych od siebie mężczyzn. Tęga kelnerka o lśniących hebanowych włosach przeciska się do ich stolika. Balansuje tacą, na której filiżanki kawy. Idąc potrąca stolik czterech Hindusów w jednakowych, białych płóciennych tunikach. Ale oni, zatopieni w rozmowie, nie zauważają. Tylko siedzący obok żółtoskóry, skośnooki samotny dziwoląg w kolorowym kaftanie i z długim cybuchem rzuca przez zęby chrapliwe, niezrozumiałe przekleństwo. Kelnerka spocona, bez tchu, z ciężko falującym, obfitym biustem stawia przed nimi filiżanki kawy i zaraz zagarnia należność obliczając łakomie wysokość napiwku. Przymruża okrągłe oczy przedłużone tłustą, czarną szminką. Jej merci Messieurs brzmi obojętnie. Tadeusz wdycha wonny aromat kawy. Sączona z wolna, uspokaja, wprowadza niespodziewanie ład w pogmatwane, nacierające na siebie myśli. Przygnębienie, które ciążyło nad nim, łagodnieje. Z niedalekiej przeszłości wypływa wyspa Belle Ile. - To było w nocy z dziewiętnastego na dwudziestego czerwca. Przyszedł rozkaz dowódcy dywizji piechoty rozwiązać oddziały. Było nas wtedy w 3. Dywizji osiem i pół tysiąca ludzi. Źle uzbrojonych, słabo wyszkolonych. Tych, co z Francji, rozpuścić do domu, a resztę kierować do najbliższych portów. Miały tam na nas czekać okręty, przetransportować nas do Wielkiej Brytanii. Zanim rozpuściłem moją kompanię, już znaleźli się panikarze. Zaczęli przebierać się w ubrania cywilne i uciekać przed siebie. Musiałem ich zatrzymać. Siedzę w oficerskim kasynie kompanijnym przy obiedzie. Byli inni oficerowie, podchorążowie, dowódca baonu. Wpada nagle strzelec z mojej kompanii. Podniecony. Melduje, że dowódca jego plutonu, podporucznik, pozwolił wszystkim przebierać się w cywilne ubrania i opuścić pluton, iść, gdzie się komu podoba. W kompanii panika. Myślałem, że mnie szlag trafi. Biegną do kompanii. Wszyscy przerażeni. Niemcy! Wieszają naszych żołnierzy albo rozstrzeliwują. Opanowałem sytuację, ale część już mi się zdołała wymknąć. A tych, co zostali kazałem przemundurować. Za dowódcą plutonu wysłałem umyślnych w promieniu dziesięciu kilometrów. Kazałem przytrzymać i doprowadzić do kompanii. - Mnie się zdaje - mówi Henryk - że ja wiem, kto to był. - Nazwisk nie wymieniam. - Tadeusz unosi dłonie ku górze, jakby się odżegnywał. - Nie czas na to. - No i przytrzymali go, panie kapitanie? - Nie. Przywłaszczył sobie samochód z taboru kompanijnego. Zniknął. Przyjdzie czas, pójdzie pod sąd za samowolne oddalenie się z kompanii. Niedługo potem, w nocy, przyszedł rozkaz rozwiązania baonu. Staliśmy w takim małym lasku, nazwy już nie pamiętam, to było pod Redon, w rejonie Parthenay. Tak, jak wszystkie nasze ugrupowania, zrobiliśmy ostatnią zbiórkę naszej kompanii. Ciężkie to było, sami pamiętacie, z takim trudem to wojsko było formowane, z jaką nadzieją przedzieraliśmy się do Francji. I już po dwóch tygodniach zaledwie - koniec. Druga klęska. Tym, co z Francji, odchodzącym do domów, wydałem żywność na drogę i zapasowe sorty mundurowe. Resztę kompanii zgromadziłem razem i zaczęliśmy nocą, z dziewiętnastego na dwudziestego czerwca, przedzierać się bocznymi drogami - a byliśmy jeszcze w pełnym umundurowaniu - zaczęliśmy się posuwać ku morzu aż do półwyspu Quiberon. - To tam - powiedział Konstanty. - To tam żeśmy się spotkali. Nasza kompania rozbiła się. Dowódca nam się gdzieś zapodział i ja z kilkoma strzelcami też się kierowałem do tego Quiberon, bo powiedzieli nam, że tam w porcie będzie jakiś polski okręt. A ty, Henryk? Henryk otworzył usta, ale nie usłyszeli go. Z drugiego końca tarasu ryk-śmiech kilku rozochoconych marynarzy, Metysów. Przywoływali kelnerkę. Wrzeszczeli i gwizdali. Szła ku nim przeginając się w biodrach, szeroko uśmiechnięta. Ryk przycichał jak oddalająca się burza. Henryk śmiał się wskazując palcem na marynarzy: - Ale ci się bawią! Ani wojna, ani cały świat nic ich nie obchodzą. No, ale wracając do tej sytuacji dziewiętnastego czerwca. Ja byłem przydzielony do 3. pułku artylerii ciężkiej, do kompanii łączności. Myśmy też szli do wybrzeża. W nocy natknęliśmy się na kawalerię niemiecką, biwakowali we wsi. Naszliśmy na nich. To nas rozproszyło. Potem już sam szedłem, czołgałem się miedzami, lasem i tak doszedłem do Quiberon. Na poszarpanym atlantyckim wybrzeżu Bretanii, w Zatoce Biskajskiej, na południe od portów Brest i Lorient, a na północ od St. Nazaire, strzela w morze skalisto-piaszczysty przesmyk półwyspu Quiberon. Południowy jego kraniec to jasna, łagodna plaża, ale zachodnie zbocze półwyspu, C~ote Sauvage, to białe, ostre, nagie skały, iglice o pierwotnym, dzikim splendorze, pełne rys głębokich, zdradzieckich szczelin i grot, niebezpiecznych małych zatoczek zalewanych wściekle pieniącym się oceanem. Na południowym cyplu półwyspu, wokoło portu Maria, zgromadziło się tej nocy z 19 na 20 czerwca 1940 roku kilkuset żołnierzy z rozwiązanych polskich oddziałów w Bretanii. Czekali na okręt, który, jak ich poinformowano w ostatnich rozkazach z dowództwa, miał przypłynąć z portu St. Nazaire i zabrać ich do formującej się armii polskiej w Anglii. Zmęczeni długim marszem, zziębnięci w wilgotnej nocnej mgle, zdezorientowani, niepewni czy znienacka nie otoczą ich nacierający ze wszystkich stron Niemcy, stali wyczekując, wypatrując okrętu. Ale tylko mgła. Od czasu do czasu długi, żółty promień latarni morskiej ze skalistego brzegu wyspy Belle Ile przeczesywał czarny ocean. Monotonny szum fal rozbijających się o brzeg odmierzał godziny. Czyż mogli wiedzieć, że są spóźnieni? Nikt im nie powiedział, że już kilka dni wcześniej dwa polskie statki m8s "Batory" i m8s "Sobieski" odpłynęły z ewakuowanym wojskiem, dostojnikami cywilnymi i urzędnikami, że odpłynął z portu Nantes s8s "Chorzów", s8s "Kmicic" wyruszył z Bordeaux, a s8s "Wilno" z S~ete. Płynęły statki i kutry rybackie unosząc, przewożąc to, co dało się uratować z rozsypanej, zmarnowanej armii polskiej we Francji. Jechali podjąć nowe zadanie, bić się na nowym froncie. Ale wielu zostało. Otoczeni posuwającymi się coraz bliżej, coraz szerzej oddziałami nieprzyjaciela, miotali się bezsilnie nie wiedząc dokąd uciekać, jakimi drogami przedostać się do Anglii. Stali teraz w małych grupach blisko mola, wzdłuż zabudowań portowych albo w małej restauracji portowej pili cidre»* i słuchali radia. Wciąż te same, powtarzające się wiadomości: marszałek P~etain prosi Hitlera o zawieszenie broni, wojska francuskie wycofują się, drogi zatłoczone uciekinierami i powracającymi. I ostrzeżenia: nie wolno strzelać do Niemców! Tadeusz stał w grupie żołnierzy ze swojej kompanii. Niemal połowa ich - obywateli francuskich - wróciła już do domu natychmiast po rozwiązaniu oddziału. Mżyło, od morza uderzał chłodny, przenikliwy wiatr. Tadeusz coraz to spoglądał na zegarek. Było już po północy, a okręt, który, jak go poinformowano rozkazem, miał nadejść wieczorem, nie przypływał. Zaczął odczuwać nasilające się fale niepokoju. jabłecznik Zdawał sobie sprawę: sytuacja jest tragiczna. Kilkakrotnie próbował porozumieć się telefonicznie z placówkami polskimi w Bretanii. Nikt nie odpowiadał. Wszystko wyewakuowane. Chciał połączyć się z Paryżem. Bezskutecznie. Naokoło nikt nic nie wiedział. Obsługa portu Maria - francuscy marynarze - wzruszali ramionami: okręt może przypłynąć lada chwila, a może nigdy nie dotrzeć do portu. Morze zaminowane. Wszędzie kręcą się niemieckie łodzie podwodne. Kto wie co się stało z okrętem ewakuacyjnym? Może zatonął? A może czeka na nich w innym porcie? Tadeusz czuł się przeraźliwie, beznadziejnie sam. Bez żadnego kierunku, zgubiony na obcym terenie, ze słabą znajomością francuskiego. Dręczyła go najbardziej bierność wyczekiwania, brak akcji. W tym zbiorowisku kilkuset mężczyzn nikt nie brał odpowiedzialności za całość, nikt nie dowodził. Zdenerwowani, ale jakby zahipnotyzowani, czekali. Najtrudniej, najboleśniej było wytrzymać ufne, cierpliwe spojrzenia żołnierzy z jego kompanii. Ta garść, która przy nim została, służbiście, w milczeniu oczekuje. Jak długo? Uwiera nigdy nie zabliźnione poczucie winy. Teraz jeszcze opanowani, jeszcze przekonani, że za chwilę, za godzinę kapitan, który jest za nich odpowiedzialny - bo przecież ktoś powinien ponosić odpowiedzialność za ich los - wtajemniczy ich w plan akcji, wyprowadzi z niebezpieczeństwa. Jak długo jeszcze? Kiedy pierwszy z nich się załamie? Krzykiem, płaczem zarazi innych? Kiedy wybuchną kłótnie, głośne oskarżenia, szukanie winowajcy, albo najgorsza, unieruchamiająca bezsilność, z której nie będzie już można ich poderwać? Tadeusz myśli nerwowo, ciężko, tak, jakby brodził w grzęzawisku. Wszystkie pomysły, plany, które przez chwilę wydają się genialne, tracą sens wobec rzeczywistości. Najważniejsze, nie ma dość informacji o stanowiskach nieprzyjaciela. Okręt może nadpłynąć lada chwila, ale niewiele jeszcze zostało godzin nocy i jej bezpieczna osłona uniesie się razem z poranną mgłą. Zdecydował, że jeszcze raz, za wszelką cenę musi zdobyć informację o położeniu oddziałów nieprzyjaciela. Może należy się wycofać? Posuwać się małymi grupami na południe, dalej, do innych portów? Ruszył energicznie w stronę restauracji portowej, gdzie z małej lokalnej poczty z nieustannie zajętym telefonem można się było jednak porozumieć z innymi urzędami pocztowymi poza półwyspem. Postanowił przede wszystkim wyszukać wśród żołnierzy kogoś znającego dobrze francuski. I właśnie wtedy drzwi restauracji trzasnęły szarpnięte, zatrzaśnięte gwałtownie i ktoś prędko szedł, biegł niemal w jego stronę. Poznał drobnego, piegowatego podporucznika, który już kilka razy służył mu za tłumacza. - Panie kapitanie - stanął służbiście na baczność. - Melduje się podporucznik Kon, Henryk Kon z 3. pułku Artylerii Ciężkiej, kompania łączności - głos miał ochrypły, drżący z podniecenia. - Panie kapitanie... Niemcy... Tadeusz drgnął: - Gdzie? Gdzie Niemcy? - Panie kapitanie, pan jest tu najstarszym oficerem, czy pan nam pomoże? Nie ma czasu do stracenia. Niemcy... - Proszę mówić jaśniej, kolego, niech pan się uspokoi. Jakie są fakty? Skąd ma pan wiadomości? - Udało mi się złapać telefonicznie Vannes, pocztę w Vannes... Rozmawiałem z urzędem pocztowym... Przecież pan sam powiedział... wyznaczył mnie jako tłumacza, żebym... - Tak... tak... pamiętam... słucham. - Powiedzieli mi, kolumna czołgów niemieckich posuwa się w kierunku Vannes. Jesteśmy odcięci. - Zaraz, chwileczkę. - Zdenerwowanie porucznika wpływa uspokajająco na Tadeusza. Jest już tylko czujny. Z mapnika wyciąga mapę, przyświeca sobie osłoniętą dłonią latarką. - Niech pan tu spojrzy, panie poruczniku, jak panu na imię? Henryk? Tak... patrz tu, Henryku, musimy najpierw określić sytuację na mapie. Masz rację, Vannes jest nad samą zatoką. To nam zamyka drogę na południe, na St. Nazaire i dalej do Nantes. Nie mamy odwrotu. Jedyna ucieczka... widzisz tę wyspę... największa wyspa w Bretanii, to będzie jakieś 15 kilometrów od nas tu, z półwyspu... Jedyna ucieczka na wyspę. Stamtąd barkami do St. Nazaire. Podniósł głowę, rozglądał się, wokół nich już zaczęli gromadzić się żołnierze. Pochyleni, słuchali. - Ja, panie kapitanie - Henryk mówi już spokojniej - zostawiłem przy telefonie kolegę. Mówiłem, że gdyby... O! Już biegnie! Konstanty, co? Co jest? - Już są w Vannes! - Konstanty wysoki, górujący nad innymi żołnierzami, przyskakuje. - Panie kapitanie, melduję, że Niemcy są w Vannes. Tadeusz czuje wzbierający w nim nurt energii. - Natychmiast musimy się zorganizować w jednostkę. Panie poruczniku, jak panu na imię? - Konstanty. - Konstanty, zbierzesz oficerów i starszych podoficerów, trzeba utworzyć plutony i drużyny. - Tak jest, panie kapitanie. - Henryk, będziesz moim zastępcą. Natychmiast telefonuj do Belle Ile, do mera miasta. Jakie tam najbliższe miasto? - Le Palais. - ...do tego Le Palais. Pytaj się czy są Niemcy... Jak nie, ja myślę, że nie, że ich tam jeszcze nie ma... Pytaj czy mają barki... Wyjaśnij o co chodzi... A może tam jest nasz okręt ewakuacyjny... No już, prędko. - Tak jest, panie kapitanie. Spoza otaczających Tadeusza żołnierzy wysuwa się zwalisty, o szerokiej twarzy, łysawy starszy sierżant. Głos tubalny i jest w nim nuta urażenia: - No, a ja, panie kapitanie? Tadeusz rozpromienia się. Jest mu ciepło, gorąco, nie czuje niedawnego przeziębienia ani czczości, która zaczyna mu już dokuczać. - Domański! - woła. - Bóg mi was zesłał! Ja myślałem, że wyście zostali, przecież wy we Francji macie rodzinę... - A gdzie by tam został... - Idźcie z rozkazem do kapitana portu, żeby przygotował prom do odejścia. Coś mi się zdaje, że my popłyniemy na tę wyspę. I aha, Domański, wyznaczcie kilka szeregowych uzbrojonych do utrzymania porządku. Potrzebni będą przy załadowywaniu się na prom, żeby się nikt obcy nie dostał. Czy jest sanitariusz? - Znajdzie się, panie kapitanie. O tu, już jest, już idzie na ochotnika. Przy porcie, na molo - w do niedawna ospałej ciemności - ruch. Nawoływania, skrzykiwania, bieganina, jakby stojąca, zamierająca woda jeziora nagle ożyła. Henryk dopada Tadeusza. Przez chwilę oddycha ciężko. - No i co? Co? Rozmawiałeś z Belle Ile? - Panie kapitanie, melduję, że rozmawiałem z samym merem miasta. W porządku. Niemców nie ma. Cieszą się. Zapraszają, zaprowiantują, zakwaterują. - Co ty mówisz! - Tylko... - No, co za warunki? - Policja ich uciekła. Proszą, żeby pomóc utrzymać porządek... No bo panika, ludzie chcą się ewakuować. - Zobaczymy. - Mówił, żeby ostrożnie płynąć. Nie palić czasem. Niemcy gdyby coś... to zaraz bombardują. - Słuchaj, Henryk, nie mamy wiele czasu. Nieprzyjaciel może tu być w ciągu godziny. Trzeba się ładować na prom. Wyznacz oficera amunicyjnego. Nie możemy zostawić amunicji. Na aprowizację nie ma czasu, dostaną jeść na Belle Ile. Za dziesięć minut - Tadeusz patrzy na zegarek, uzgadnia godzinę z Henrykiem. - Za dziesięć minut zbiórka żołnierzy na molo, koło promu. Zastanawia się: trzeba wyruszyć przed drugą, póki jeszcze ciemno. Zastanawia się także: co się stało? Jakie otwarły się w nim zaciemnione korytarze, przedsionki oświetlone teraz, naładowane wiedzą magazynowaną przez lata doświadczenia? Może uwierzyłem znów w siebie, może ten chłopak pomógł mi, że znów uwierzyłem. - Panie kapitanie, sanitariusz melduje, mamy chorego. - Co mu jest? - Nogę zwichnął. Mówi, że nie może sam iść. - Bierzcie go na nosze i na molo, koło promu. - Tak jest, panie kapitanie. - Gdzie starszy sierżant Domański? - O tam - pokazuje sanitariusz. - Ze swoim plutonem. - Powiedzcie, żeby tu przyszedł. Domański idzie ciężko, ale dziarsko, pali papierosa, zadowolony. - Ludzie się uspokoili - mówi. - A źle już było. - Domański, słuchajcie, powiedzcie ludziom, niech nikt nie ryzykuje na własną rękę. Niemcy nam odcięli drogę. Wiecie, co Niemcy robią z polskimi żołnierzami. Do niewoli nie biorą. Płyniemy na wyspę i stamtąd będziemy się ewakuować. Ja zresztą wytłumaczę wszystkim na zbiórce. Za pięć minut zbiórka na molo. I ładujemy się na prom. Idąc w stronę mola Tadeusz spotyka Konstantego. - Wszystko w porządku, panie kapitanie, prom gotowy, maszyny już pracują. Możemy się załadowywać. - Mówiłeś, że ja zapłacę? - Oni wiedzą. Przechodzą na molo. Żołnierze stoją już zebrani. Szmer głosów, ogniki papierosów. Zapach wilgotnego, żołnierskiego sukna i zapach portu mdły a ostry, cuchnący rybą i smarem. Noc bezgwiezdna, dżdżysta. Tadeusz stoi pośrodku zebranych. Krąg zacieśnia się. Mówi nie za głośno, spokojnie, wyjaśniająco, ale tak, że głos jego dobiega do wszystkich zebranych: - Żołnierze, mamy wiadomość, że Niemcy są w Vannes. W ten sposób zajęli nam jedyną drogę odwrotu na południe. Sytuacja obecna nakazuje przerzut na wyspę Belle Ile. Niemców tam jeszcze nie ma. Sprawdziliśmy. Na wyspie będziemy dalej czekać na okręt ewakuacyjny. A jeśli nie przypłynie, zorganizujemy własną akcję ewakuacyjną na południe. Przypominam wam, że chociaż bitwa przegrana, wojna dalej się toczy. Cały czas trwa nasza walka o niepodległość kraju. Zaczynamy teraz ładować się na prom. Palić nie wolno. Za 45 minut powinniśmy dopłynąć do wyspy. Obiecali nam aprowizację i zakwaterowanie. Cieszą się i zapraszają. Odszedł. Stanął z boku i patrzył, jak żołnierze jeden za drugim wchodzili po kładce na pokład promu. Zauważył nagle, że po obu jego stronach stoją Konstanty i Henryk. Ucieszył się. - Panie kapitanie - powiedział Konstanty. - Czy my możemy się nazywać pana adiutantami? Roześmiał się: - No, jeśli chcecie? Dobrze. Weszli ostatni na prom, a kiedy już wciągnęli kładkę, z ciemności wypadł nagle wojskowy samochód i gwałtownie, z piskiem opon, zahamował tuż przy molu. Z samochodu wyskoczyło kilku żołnierzy: - Zaczekajcie! - krzyczeli. - My z 3. dywizji, z baonu saperów. Uciekliśmy Niemcom! Idą tu! Zabierzcie nas! Rzucili im kładkę. Biegli chwiejąc się, balansując na nierówno umocowanej desce. Noc była sinoczarna, gdy wypłynęli. Fale wysokie, jak przed burzą, prom kołysał się. Od czasu do czasu dalekie, zamglone światło wysokiej latarni morskiej ze skały przy wyspie Belle Ile. Było cicho. Nagła radość z akcji, z uspokojenia, jakie daje wprowadzenie porządku do chaosu, przygasła. Znów jechali, odjeżdżali, odpływali jeszcze nie do Anglii, nie do powstającej tam polskiej armii. Tułali się. Płynęli w nieznane. W tej ciszy przerywanej tylko pluskiem fal o boki promu, syczeniem maszyn napędowych, wiatrem uderzającym o burtę, ktoś na dziobie okrętu zaczął grać na harmonijce. A potem niski, ciepły głos podjął tęsknie słowa pieśni. Ci, którzy ją znali, przyłączyli się do rozlewnego, półgłośnego chóru, a reszta kołyszącym mruczando podtrzymywała pieśń: O, Panie, któryś jest na niebie,@ wyciągnij sprawiedliwą dłoń,@ wołamy z cudzych stron do Ciebie,@ o polski dach i polską broń.@ ....................... O, usłysz, Panie, skargi nasze,@ o, usłysz nasz tułaczy śpiew,@ znad Warty, Wisły, Sanu, Bugu@ męczeńska do Cię woła krew...@ W Marsylii zapadał wczesny wieczór. Jedne po drugich zapalały się światła. Wiatr niósł z ulicy, od strony portu, zapach smażonych w oliwie ryb, prażonych sardynek i aromat czosnkiem zaprawianych potraw. A oni trzej jeszcze siedzieli nad pustymi filiżankami kawy, nad przepełnioną niedopałkami popielniczką, otoczeni gwarem kawiarni, klaskaniem w dłonie rozbawionych gości, śmiechem to niskim, rubasznym, ochrypłym, to piskliwym, zaczepnym śmiechem kobiety, a czasem fraza piosenki, jak zerwana kiść bzu rzucona w górę, zadzwoniła barwą i wdziękiem i znów opadła porzucona, i znów przez inny głos podjęta gubiła się w hałasie ulicy. Nikt już nie mówił. Wyspa, na której przebyli osiem dni od 20 do 28 czerwca, roztaczała się w każdym z nich i każdy raz jeszcze osobno widział skaliste, wapienne jej brzegi i raz jeszcze odczuwał niepokój oczekiwania na okręt ewakuacyjny w Le Palais, na okręt, który nigdy nie nadpłynął. Dwudziestego piątego czerwca nad wieczorem dotarł do nich komunikat radiowy o zawieszeniu broni. Wszystkie okręty ewakuacyjne do Anglii odpłynęły, zamknęła się droga na północ. Jedynym ratunkiem teraz było przedostawanie się za Loarę, na południe Francji, na tereny nie okupowane przez Niemców, i tam dołączanie do polskich oddziałów. Przebranych w ubrania cywilne, w małych grupach, rybacy z Belle Ile przewieźli kutrami w okolice portu La Rochelle. Tadeusz, Henryk i Konstanty trzymali się razem. W drodze na południe kutry złapała burza. Długo nie mogli dopłynąć do nadbrzeży. Wylądowali w małym porcie rybackim zziębnięci, przemoczeni. Nikt nie mógł im objaśnić gdzie przebiega linia demarkacyjna. Kluczyli bocznymi drogami, leśnymi duktami, nieraz we wsiach natykali się na biwakujących Niemców. Szosy, główne trakty, pełne były jadących, maszerujących żołnierzy niemieckich. Za pomoc żołnierzom polskim groziły represje. Pomimo to farmerzy przenocowywali ich w stodołach, na strychach, dzielili się z nimi żywnością, pomagali w odnalezieniu drogi, okazywali im tę szorstką, ciepłą, bezpretensjonalną serdeczność ludzi nieskomplikowanych, złączonych z nimi wspólnym nieszczęściem. Szli, trzymając się torów kolejowych, na południowy wschód. Przeprawili się łódką przez rzekę La Vienne i wreszcie po kilkakrotnych próbach, pomyłkach, ucieczkach przed patrolem niemieckim udało im się natrafić na szlaban graniczny. Wylegitymowali się strażnikom - żołnierzom francuskim - i zostali przepuszczeni. Odetchnęli w pierwszym miasteczku strefy nie okupowanej, w Pleumartin. Stamtąd pieszo, podwożeni samochodami, a wreszcie koleją dotarli do Tuluzy. Po dziesięciu dniach podróży meldowali się w konsulacie polskim przy ulicy Orl~ean, w Tuluzie. - Zasiedzieliśmy się - powiedział Tadeusz. - Trzeba iść na stację, bo nie zdążymy na pociąg. - Trzeba wracać do domu - Henryk uśmiechnął się cierpko. Jego górna warga zadrżała. Siedział z opuszczoną głową, a jego długi, wąski nos wydawał się dziobem smutnego, zagubionego ptaka. - Do Carpiagne - westchnął Konstanty. Przeciągnął się, wyprostował, spojrzał na zegarek. - Pociąg mamy za niecałe pół godziny. - No, to ruszamy - Tadeusz podniósł się pierwszy. Wychodząc z kawiarni na ulicę omal nie wpadli w sam wir, oko huraganu rozbawionej bandy marynarzy. Zaśmiewali się, wrzeszczeli i gwizdali, i pędzili jak szatany w dół ulicy Canabi~ere. Tadeusz kręcił głową. - Szaleńcy, idą się spłukać z forsy. Konstanty i Henryk próbowali się roześmiać. Wiedzieli, gdzie pędzą rozochoceni marynarze. Pociągały ich demonicznym magnesem ciemne, wąskie uliczki zbiegające jak ścieki do Starego Portu. Tam, za drzwiami o kolorowych latarniach, czekała na nich upragniona, portowa miłość. Beztroska, dzika radość marynarzy oddziałała przygnębiająco na Konstantego i Henryka. - Popatrz - mówił Konstanty. - Wypłyną sobie na morze, nikt ich tu nie zatrzyma, nikt im nie będzie odmawiał wizy wyjazdowej z Francji. A my co? Zamknięci w tych starych, drewnianych barakach wojskowego obozu w jakimś Carpiagne, gdzie diabeł mówi dobranoc, gdzieś daleko za Marsylią. Czekamy, czekamy i co? Przez Pireneje nie udaje się. Ludzie jadą do Afryki, ale tam podobno strasznie. Arabowie pilnują Polaków, a Polacy brukują drogi. Nie ma wody do picia. Nędza. Niektórzy teraz ostatnio starają się o wizy do Chin. A wszystko tylko, żeby chociaż okrężnie do tej Anglii, do wojska. - Nie kraczcie - powiedział Tadeusz. - Mogłoby być gorzej. Henryk nie słuchał. Zaczął piskliwym, utyskującym tonem: - A jakie my mamy rozrywki, panie kapitanie? Przed południem kursy, lekcje języków, jakieś tam zajęcia, wszystko zabijanie czasu. I co kilka dni wypad do Marsylii: spacer po Canabi~ere, kieliszek wina u Fran~cois, kawa na tarasie. - A ty byś chciał może, Heniu, jak ci marynarze, co? Roześmieli się i szli już w dobrym nastroju na stację. Wysiedli w Cassis i stąd mieli jeszcze kilka kilometrów pieszo do obozu. Było chłodniej, wietrzno i zaczął mżyć drobny deszcz. Zziębnięci doszli do obozu i tu się pożegnali. Kwatera Tadeusza mieściła się w murowanym budynku. Był to wąski pokoik z żelaznym łóżkiem, małym, prostym biurkiem i dwoma krzesłami. W rogu pokoju umywalka, a pod jednym wysoko umieszczonym oknem, komoda. Tadeusz wszedł do pokoju i zapalił światło. Wszystkie rzeczy miał zawsze ułożone na miejscu i w idealnym porządku i dlatego natychmiast zauważył kopertę leżącą obok innych papierów na biurku. Był to list. List z Czerwonego Krzyża. Uczuł nagły, osłabiający skurcz wewnętrzny i palącą falę krwi uderzającą do głowy. Nie miał dotychczas wiadomości z kraju, chociaż sam pisał kilkakrotnie i regularnie wysyłał paczki żywnościowe. Wstrzymał się, żeby gwałtownie nie rozedrzeć koperty. Palce mu drżały. Z koperty wyjął kartkę. Poznał pismo Ireny. Wtedy usiadł przy biurku, bał się jeszcze czytać, szeptał tylko sam do siebie: "Żyje, żyje... przeżyła..." Była to kartka poliniowana, rodzaj formularza z ograniczoną ilością miejsca. "Tadziu - pisała Irena - gdzie jesteś? Dostałyśmy paczki od Ciebie, przyszły listy, ale teraz od marca - nic. Martwię się. My jesteśmy zdrowe, ojciec jest z nami. Mieszkanie ocalało. Boga uczy się. Ja jakoś daję sobie radę, pracuję. Pisałam do Ciebie kilka razy. Boję się, że listy nie doszły. Może ten dojdzie. Przeżegnałam go na drogę. Niech Bóg ma Cię w swojej opiece." Sprawdził datę listu. Pisany w maju. W maju! A to już październik. Pół roku! Ogarnęła go radość: a więc ojciec jest z nimi, Boga kontynuuje naukę, dają sobie radę - a jednocześnie poczuł tak dojmującą, rozpaczliwą tęsknotę za tym wszystkim, co poza sobą zostawił, że chciał rzucić się na ziemię i głośno ryczeć, wyć z żalu. Stał nie mogąc się ruszyć. Dygotał wewnętrznie wbrew własnej woli, jakby spadł na niego atak malarii. Pokój zaczął nagle go uciskać tak, jakby zabrakło mu w nim powietrza, ściany napierały na niego, dusił się. Wybiegł. Zapragnął kogoś zobaczyć, z kimś podzielić się swoją radością i swoją udręką. Szybkim krokiem doszedł do baraku, gdzie kwaterowali obaj podporucznicy: Konstanty i Henryk. Zapukał. Odpowiedziało mu ponure: "proszę". Siedzieli każdy na swoim łóżku, milczący, zgaszeni. Zdziwieni nagłą jego wizytą, nie odezwali się. - Zapraszam was - powiedział i uczuł, jak głos mu drży - zapraszam was do siebie na kieliszek koniaku. Spojrzeli na niego zaskoczeni. - Dostałem list z Warszawy. Z domu. Zerwali się nagle ożywieni, podskoczyli do niego. - I co, panie kapitanie? Co? Dobrze? Jakie wiadomości? - Żyją - powiedział i nie mógł wykrztusić nic więcej. Ale wtedy dopiero odetchnął głęboko, roześmiał się i poczuł, jak z wolna rozpręża się wewnętrzny, bolesny ucisk. Rozdział VIII Szli do walki, jak korsarze "...szli do walki, jak korsarze w ataku na XV_wieczny galion... Widziałem, jak pomiędzy nimi rozrywały się granaty i kiedy dym ponad pustynią przesłaniał przez chwilę widoczność wydawało się, że całe ich natarcie zostało doszczętnie zmiecione. Lecz kiedy chmura opadła, byli tam znów: walczący Polacy szli wciąż naprzód, strzelając. Posępny wiatr niósł krótkie staccato szczęku karabinów maszynowych i ogień tommy-guns, gdy oni, pędząc do stanowisk nieprzyjaciela, dopadali go bagnetem." Alan Moorhead, " The March to Tunis, The North African War 1940-1943", str. 238 1 Burza nade mną. Piekło oślepiających blasków. Trzask pękających pocisków. Czarne fontanny wody strzelają w górę. Warkot pikietujących myśliwców. Wściekły szczęk karabinów maszynowych, ich dzikie: ak... ak... ak... Ciężkie, zajadłe warczenie bombowców. Piekielny huk okrętowych dział. Bitwa nade mną i wokoło mnie. Ja w tym rumorze, łomocie, przytroczony pasem do bariery na pokładzie kontrtorpedowca. Zlewany wodą. Coraz to fala bluzga mi w twarz. A ja zakrzepły w stan niewrażliwości. Kontrtorpedowiec pruje naprzód zygzakami. Przechyla się taktyką obronną raz w jedną, raz w drugą stronę. Każdy taki ruch, taki zwrot szybki, to we mnie nowy wybuch mdłości, kurczów wewnętrznych, ślina podpływa do gardła, dusi, wstrząsają mną suche torsje, zawroty głowy: wszystko jest kołującą karuzelą. Czasem, na moment, ulga i wtedy wydaje mi się, że to sen. I znów miotanie, drgawki, wściekły ból głowy. Przestać być! Zasnąć! Słyszę suchy trzask kul i rozrywających się odłamków. Wszystko jest mi obojętne. W tym piekle, przemieszaniu ognia i nocy, oszalałych bałwanów zlewających pokład, trzaskań, wybuchów i - najgorsze - tej szalonej, rozrywającej mnie huśtawki okrętu - oni spokojni. Duchy morza. Niewzruszeni niczym. Wyprostowani poruszają się z precyzją śrubek maszyny. Widzę ich i podziwiam z mego stanowiska zupełnego pognębienia. Jestem przedmiotem, funkcją szarpiących mną mdłości, uderzyła we mnie, pokonała mnie pierwsza choroba morska. Wydaje mi się: umieram. Myślę: umrzeć! Brytyjski marynarz, jeden z załogi duchów morskich, tych cieni poruszających się z pogardą, a może w przymierzu z oceanem, pochyla się nade mną, podaje szklankę. - Drink, it will do you good. Wyciągam rękę i w przerażeniu, ze wstydem, którego nie mogę ukryć, czuję, jak ręka moja drży. Przechylam do ust szklankę. Cytryna, kwaskowaty, ożywczy smak cytryny. Marynarz kiwa głową w zrozumieniu. A więc i oni też? Nawet oni, bogowie wojennych mórz, znają ten rozpaczliwy stan pokonania przez zachwianą równowagę. Zaczynam czuć się lepiej. Nie jestem jeszcze sobą, powracają zawroty głowy i kurcze żołądka, ale mogę w chwilach ulgi myśleć. Zastanawiam się: gdzie jestem? Jak to się stało, że leżę przytroczony pasem do górnego pokładu brytyjskiego kontrtorpedowca i płynę... dokąd płyniemy? Dokąd płynie Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich tej nocy z 26 na 27 sierpnia 1941 roku? I ja, podchorąży w Karpackim Pułku Ułanów, dokąd płynę tej oszalałej nocy? Na jaką przygodę? Kierowany jakim przeznaczeniem? Unoszę głowę: leżę w jakimś zagłębieniu pokładu, koło mnie grube, zwinięte liny. Ciemność i ogień. Leżę tu od początku podróży. Już wkrótce po wypłynięciu z Aleksandrii wczesnym ranem złapały mnie mdłości, ale wir druzgocący, mroczące zawroty głowy, dopiero później kiedy rozpętała się bitwa, a okręt rzucał się zakosami i brytyjska załoga nakazała schodzenie na dolny pokład. Pozostawanie na górze było niebezpieczne. Odmówiłem zejścia na dół. Nie zmuszali. Jeśli chcę - moja decyzja. Sami przecież zostawali na górnym pokładzie. Ale to bynajmniej nie była żadna odwaga z mojej strony. To była obawa uduszenia się pod pokładem. Utraty samego siebie. Bałem się powolnego procesu duszenia się, zupełnego braku równowagi. Zresztą było mi wszystko jedno. Niech tu zginę, niech zmyje mnie fala. Ale nie pod pokład! Pewnie tak myśli człowiek zawieszony nad przepaścią, wpijając się paznokciami w występ skalny. Nie widziałem, nie chciałem dostrzec innej ścieżki, innej możliwości. Tu zostać! Pod pękającymi nade mną pociskami, ale przy łagodzącym, chłodzącym - w tym dusznym upale - strumieniu powietrza wilgotnego od słonych kropel morskiej wody. Chwilami tracę poczucie rzeczywistości. Jestem pomiędzy snem i jawą. Chwytam strzępy obrazów starając się przypisać im czas, w którym powstawały. Widzę pochylającą się nade mną twarz Bema. Ale widzę go jakby kilkakrotnie: tu, na okręcie, i jednocześnie na placu Szervita w Budapeszcie, i w Latrun, kiedy odwiedzam go w więzieniu, i także na nocnym spotkaniu w Warszawie. Bem jest uwielokrotniony i chcę mówić z nim o wszystkim jednocześnie. Czas rozdzielający nasze spotkania staje się nieważny. Przyglądam się jego twarzy: czy pozostał w niej ślad rozpaczy i wzgardy, i miotającej nim wściekłości, a jednocześnie ten głęboki ból odrzucenia, kiedy w Latrun komisja weryfikacyjna zakwestionowała jego stopień oficerski? Kiedy nie uwierzyli w przyznaną mu gwiazdkę podporucznika jeszcze przez Hubala w grudniu 39 roku? Nie! Twarz Bema jest zatroskana, ale o mnie. Wysoki, chudy, chłopięcy i teraz przejęty - jak zawsze przejęty aż do kresu, do progu wytrzymałości - namawia, przekonuje: - Staszek, nie rób głupstw. Zejdź ze mną pod pokład. Przecież sam widzisz, co tu się dzieje. - Nie! Zostanę. Zejdź sam. - Nie mogę cię tu zostawić samego. Będę z tobą. - Nie jestem sam - pokazuję ręką na marynarzy. - Oni zostają. Nie wiem kiedy odszedł, nie wiem jak długo stał przy mnie z tym swoim chłopięcym, bezradnym półuśmiechem, ze smutnym spojrzeniem skrzywdzonego dziecka, najmłodszy oficer z oddziału majora Hubala, z którym zbliżył mnie czas wojenny i związał przyjaźnią. Było to po przejściu granicy, prawie rok temu, w Budapeszcie. W polskiej stołówce tłoczno od młodych co tu z Austrii, ze Słowacji spłynęli, jakby z dawna umówieni, kierowani busolą wyczucia na odwieczne polskie szlaki: walki na obcych terenach. Tam, w tym tłoku, chwyta mnie nagle za rękę, ściska, a tak mocno, z taką radością i ulgą, jakby uchwycił deskę ratunku w spienionej, na skrzydłach unoszącej go wodzie, jakby oparł się nagle, zatrzymał. Długa twarz dziecka-mężczyzny i odstające uszy przekornego chłopca. - Morawski, Bem, od Hubala. Poznaje pan? Spotkaliśmy się w Warszawie... Gdzie to było? Koło Placu Trzech Krzyży? - Poznaję! Na Placu Trzech Krzyży... i mówiliśmy już wtedy... ale po co te formalności? Staszek jestem... - Zygmunt. Co za mocny chwyt ręki. Ściska aż do bólu. Śmieje się przy tym. A ja czując uścisk tej ręki wiem przecież, że tak musiała zaciskać się na broni. Nie przywykła do pracy planowanej, powziętej chłodnym umysłem. Bem nie zna wytrwania, tylko zryw. Nie nauczył się tworzyć, tylko ranić i zabijać. Wyszkolono go do walki nie z otwartą przyłbicą, ale do podjazdowej, nękającej szarpaniny. W krótkich starciach z Niemcami, w okrutnych, śmiertelnych potyczkach stał się czarnym rycerzem zemsty. Nie ukształtowany w dyscyplinie, jednego znał tylko wodza, jednego tylko słuchał - Hubala. Kiedy mówi o nim, twarz jego promienieje i widzę, widziałem od początku, że szaleństwo dowódcy zaszczepione zostało w Bemie. I to mnie przerażało. Więc kiedy uchwycił się wtedy w Budapeszcie mojej ręki z taką radością, z taką ulgą, przyjąłem jego zaufanie. Ale zawsze bałem się o niego i boję się jeszcze teraz. Jest w nim euforia samozniszczenia. Nie mogę jednak z nim o tym mówić. Tylko teraz, gdy myśl zaczyna pracować sprawniej, a najgorsze rozrywające mnie mdłości cichną, gdy śledzę ruchome bicze świetlnych pocisków, wraca niepokój. Czyżby Zygmuntowi miało stać się coś w Tobruku? Bo przecież płyniemy do twierdzy Tobruk. Jeszcze rano mówiliśmy: płyniemy do Grecji. Podobno były takie plany. Ale skoro Niemcy zajęli Ateny, Grecja odpada. Kiedy minęliśmy Mersa Matruh kierując się na zachód, nikt już nie miał wątpliwości: płynęliśmy objąć pustynne pozycje w oblężonej twierdzy Tobruk. Jeszcze mdłości, jeszcze zawroty głowy. Tęsknię do ziemi, do jej twardego, stałego oparcia. Marzę o dotknięciu stopą lądu. W ciemności: nic... nic, ale już wyczuwam, już poprzez odległość wyczuwam upragniony oddech lądu. O, prędzej, prędzej... Do portu wślizgujemy się przed północą. Tobruk. Zdradziecko ciemny. Pomiędzy szczątkami zatopionych okrętów i zaminowanych wejść tylko wąski przesmyk otwarty dla przepływających kontrtorpedowców. Widnokrąg szarpią świetlne pociski, wybuchają, jak zorze wieczorne, rakiety. Siedzę na pokładzie. Jeszcze ostatnie iskry myśli o Bemie. Widzę go obok siebie w przedziale Orient-Express. Jedziemy tranzytem przez Turcję do Mesyny. Jest nas cała gromada roześmianych, rozbawionych szaleńców, Don Kichotów w poszukiwaniu wiatraków. Mamy podmalowane węglem wąsy i brody. Spełniamy tym symbolicznie wymagania straży granicznej: nikt poniżej czterdziestu lat nie może opuścić Jugosławii. Śmiech! Nasz niepowstrzymany, wybuchający kaskadami młody śmiech. Wiruje potężne, dzikie koło historii. Pędzi, huczy, porywa nas, a my w tej rwącej szybkości roześmiani. Twarz Bema rozedrgana śmiechem. Wydaje się, jakby tamte zmory, mary, widma, upiory śmierci uwielokrotnionej, jęków mordowanych, wrzasków, ryków palonych we wsiach, płacze rozdzierające - to piekło cierpienia przenikające mrowiem, dzwoniące w uszach aż do ogłuszenia, napastujące aż do drętwego otępienia, w którym wszystko jedno, wszystko obojętne - jakby to próchno błyszczące, nawołujące z daleka, poprzez kilometry przestrzeni, czas przeżarty na zawsze zgnilizną śmierci, jakby to, co przeszedł, czego doświadczył, cichło, spływało z niego, że zapominał o tamtych koszmarach i mógł się śmiać. Pamiętał tylko glorię otaczającą majora i zachwyt ludności, gdy wjeżdżali w mundurach do wsi na niedzielne nabożeństwo - ostatni umundurowany polski oddział w okupowanym przez nieprzyjaciela kraju - i wspominał tylko perlącą się, uderzającą do głowy odwagę, nie baczącą na niebezpieczeństwo, gdy galopował na czele oddziału z powierzonym mu przez Hubala zadaniem. Miał wtedy dziewiętnaście lat, a już był starszy szarżą ode mnie. Zapalał się, promieniał opowiadając: "Na gwiazdkę 39 roku Hubal przywiózł z Warszawy od Torwida rozkazy awansów, awanse plutonowych dla Alickiego i Rodzewicza, i dla mnie awans na podporucznika." Ale sam na sam ze mną przyznawał: spał źle. Dręczyły go sny. A potem, kiedy w obozie w Latrun przy weryfikacji zakwestionowano jego szarżę podporucznika nie miał przy sobie dokumentów - załamał się. Patrzyłem, jak miota się sam z sobą, bluźni i szaleje. Byłem z nim wtedy, uspokajałem, ale przede wszystkim byłem. Słuchałem i ta potężna targająca nim burza rozpaczy i przygnębienia obijała się o mnie. Wytrzymywałem to, pomagałem mu. Wtedy, w tym czasie, w Palestynie zjawił się Buka. Ten sam Michał Buka, który pomógł mi przejść granicę. Ten Buka szaleniec, z którym pożegnaliśmy się na Węgrzech, ten, którego oczekiwałem w willi "Wisła" w Krynicy. O, nieprawdopodobieństwo polskich losów, wojennych spotkań! Granice, lądy, państwa nie stały nam na przeszkodzie. Spotykaliśmy się wszędzie. Buka więc zabrał mój list do Anglii, do Macieja Kalenkiewicza, "Kotwicza", który z oddziału Hubala wyruszył na początku grudnia 39 roku przez Budapeszt do Francji, a później do Anglii. Prosiłem w tym liście o poświadczenie awansu Bema_Morawskiego. I oświadczenie takie nadeszło. Bem promieniał. Ale we mnie tli się jeszcze niepokój. Przeraża mnie siła emocji kotłujących się w tym chłopcu. Jest jak łuk napięty. Ale teraz wpływamy do portu i wszystkie inne myśli, które nie są ziemią, upragnioną ziemią, odpadają. Załogi wyładowujące czekają już w barkach. Cisza. W tej ciemnej ciszy chwytają mnie mocne ramiona i stawiają w barce. Szybko, bez słowa. Pracują gorączkowo, a jak sprawnie! Transportują teraz żołnierzy na brzeg. Dotykam stopami ziemi. Natychmiast znikają mdłości. Czuję się doskonale, pełen energii. Port ciemny, zaciemniony. Gdzieś daleko majaczy wrak włoskiego statku "Marco Polo". Po drugiej stronie, zburzone, piętrzą się budynki miasta. Wysilam wzrok, staram się zorientować w otoczeniu. Głęboka ciemność i tylko naokoło ostre światła pocisków. Załogi wyładowujące pracują. Jeszcze czeka ich wyładowywanie amunicji, czołgów, potrzebnych brakujących części i skrzyń żywności. A później gdy my, nowi obrońcy Tobruku, biec będziemy w kierunku ruin zabudowań portowych i ustawiać się w patrole i szwadrony, i kiedy pod kawalkadą świetlnych pocisków witających nas, jak gwardia o krwawych pióropuszach, odejdziemy, znikniemy w ciemności, oni, ich spokojne, mocne ramiona wnosić będą na pokład rannych. My odchodzimy, ale na molo tobruckim czekają tysiące żołnierzy w pełnym uzbrojeniu. To 9. Dywizja Australijska. Wychodzą z Tobruku zluzowani przez dwie brygady angielskie i naszą Samodzielną Brygadę Strzelców Karpackich. Tej nocy z 26 na 27 sierpnia odbywa się to tak cicho, że nieprzyjaciel nie dowiaduje się o zmianie. Obejmujemy pozycje frontowe zluzowane przez Australijczyków: ziemianki wykopane w piasku, groty skalne. Trzeba je będzie pogłębić, ulepszyć, ale wolę to, niż huśtawkę na pokładzie kontrtorpedowca. Artyleria nieprzyjacielska wali bez przerwy, pociski padają obok nas, jesteśmy w strefie nieustającego ognia. Od czasu do czasu oświetlają nas rakiety i wtedy buczenie bombowca, odgłos padających bomb. Pomimo to i pomimo ciemności skrzykujemy się we trzech: Bem, Podworski i ja. Podworski, który przejeżdżał z nami z Jugosławii przez Turcję, ~ a potem "Warszawą" do Palestyny dostał przydział do artylerii. Bem i ja w Karpackim Pułku Ułanów. Podworski nie rozstaje się z kieszonkowym lusterkiem. Elegant, przygładza swoje ciemne włosy. Sprawdza: dobrze wyglądam? - Powiedz lepiej - mówię - jak naprawdę wygląda ten Tobruk. Dowiedziałeś się podobno od swoich artylerzystów. Siedzimy w ziemiance, mdła lampka wydobywa cienie: łażą po ścianach, załamują się na niskim suficie. Podworski popija ostry, marynarski rum, objaśnia: - Miasto samo zniszczone. Ale to zupełnie! Gruzy! Ruiny! Przecież oni bombardują dzień i noc! Człowieku, to otchłań! Tam nic nie ma. Tylko w podziemiu szpital. A naokoło tego wypalonego, zrytego środka trzydziestopięciomilowy obwód zajęty przez brytyjskie czołgi, artylerię i piechotę i przez 9. Australijską Dywizję. Większość dziś odjechała na odpoczynek do Egiptu albo do Palestyny. - Wyobraźcie sobie - mówi Bem. - Zawędrowaliśmy do Tobruku. Na pustynię. - No, to celebrujemy? - Podworski nalewa rum do szklanek. - To w takim razie - mówię, a oni już wiedzą, widzę to po wyrazie ich twarzy, kiedy wyciągam z kieszeni małe, polskie pudełeczko zapałek. W nim kilka kłosów, szary proszek ziemi i kilkanaście zapałek. Ogarnia nas uroczysta cisza, gdy z pudełka wyjmuję jedną zapałkę. Unoszę ją w górę pokazując, obnosząc. Bem rozdaje chesterfieldy. Pocieram zapałkę. Ucisk w gardle. Płomyk! Widzimy pochodnię grającą płomieniami. Wilgoć w oczach. Podaję im ogień, pochylają głowy, odpalają. Spotykam wzruszenie w ich oczach. Spotykamy się w błysku zapałki, dopełniamy rytuału. Dym papierosów, wraca w nim porzucony świat. Myślimy wszyscy to samo: Czy wrócę? Czy wrócimy? Jak wrócę? Kiedy? Zapałka dopala się, mdleje niebieski płomyk, trzymam ją w ręku tak długo, aż gaśnie parząc mi palce. Przykręcam lampkę, tylko ogniki papierosów. Palimy w milczeniu. Podworski dolewa rumu do szklanek. Przed wejściem do naszej ziemianki gruchnął odłamek. Artyleria wali bez przerwy. 2 Północ. O tej porze na pustyni jest chłód. Czas wypadów, conocnych patroli wywiadowczych. Mam rozkaz rozpoznania przedpola. Teraz, pod koniec września, oczekiwane jest natarcie na Tobruk. Nakazana wzmożona czujność. Nie idę pierwszy raz i czuję, nie będzie to po raz ostatni. Nigdy jednak nie wiadomo czy wrócimy wszyscy. Czy któryś z nas polegnie, czy kogoś ranią? Miałem szczęście do tej pory, nie traciłem ludzi. Z plutonu wybrałem sześciu chłopców. Dwóch natychmiast zgłosiło się na ochotnika. Za nimi zaraz inni. Szli ze mną chętnie. Dawałem sobie z nimi radę, lubiliśmy się. Ale to wcale nie są łatwi ludzie. Dyscyplina wojskowa nieraz im zawadza. Każdy z osobna na swój sposób zawadiaka. Pociąga ich przygoda, awantura. Zeszliśmy z naszych stanowisk Karpackiego Pułku Ułanów na grzbiecie Wadi es Sehel. Jest to głęboka na 80 metrów i na 200 metrów szeroka dolina jakiejś prastarej rzeki pustynnej o stromych, skalistych zboczach. Arabowie nazywają ją "suchym potokiem". Łożysko jej wyschłe, porosłe drzewami, biegnie na północ, do morza, i tu kończy się małą zatoczką: Mersa es Sehel. Do szerokiego parowu Wadi es Sehel wpadają mniejsze, węższe strumienie. Całe to kamieniste, wyrżnięte głęboko w skałach, ponure wyschłe dorzecze wydaje się w poświacie księżyca, w przerażającej ciszy pustyni, miastem umarłych. I tylko wybuchy granatów, a my - duchy. I tylko czekający na linii granicznej, okopany w piaskowych, płytkich dołach - nieprzyjaciel. I nasza zaciętość, nasz instynkt i potrzeba walki, jak czarne, złe sępy nad bielą pustyni. Schodzimy do Wadi es Sehel kamienistą dróżką zarosłą dziwacznym pustynnym chwastem i ostem. Na dnie tej rzeki-widma, rzadkie drzewa. Pod nogami przemykają nam węże, pustynne jaszczurki. Mijamy studnię półsłonej wody, którą pijemy z czarną, gęstą jak syrop esencją, ażeby chociaż trochę zmienić mdlący smak herbaty. Toniemy w dzikiej, niegościnnej otchłani Wadi es Sehel, a jednak ściany jej chronią nas przed okiem nieprzyjaciela. Wchodzimy teraz w jar długi i skalisty - suchy dopływ pustynnej rzeki - wspinamy się ścieżką wyżej, coraz wyżej, może kilometr, a może nieco mniej, aż na szczyt, gdzie niegdyś pewnie biło, wyschnięte teraz, źródło potoku i gdzie najdalej wysunięty na przedpole punkt obserwacyjny pułku - placówka "Roman". Tu stanowisko dla ckm-u - okrągłe, zbudowane z kamieni, o średnicy około 4 metrów. Blisko bunkru kryta dachem mała, kamienna chatka. Czuwają tu na pustynnej widecie ułani placówki. Wychylają się. "Cześć!" "Cześć!" Ale cicho, szeptem. Naokoło "Romana" rozłożone gęsto miny. Groźnym, zdradliwym półksiężycem bronią dostępu. Wskakujemy na ścieżkę biegnącą zygzakiem pomiędzy minami. Znamy ją. Wydeptana naszymi stopami w poprzednich wypadach. Ze szczytu wzgórza widzimy pustynię: jej gładki bezmiar. Szumi bezgłośnie, jak nieruchome morze o płaskich brzegach. Uczucie trwogi krótkie, głębokie, jak ukłucie żądłem. Obawa pochłonięcia przez tę otchłań, zagubienia w niej, śmierci w sypkim, duszącym piasku. Noc jest pełnoksiężycowa. A pomimo to idziemy. Rozkaz. Tylko od czasu do czasu wyspy ciemnofioletowych chmur napływają na bladą tarczę księżyca. Tylko czasem strzępiasty obłok nocy, jak skrzydło potężnego ptaka, przesłania srebrną poświatę. Wtedy, pod ochroną ciemności, idziemy szybciej. Jesteśmy na terenie bezkrólewia, na ziemi niczyjej. Stąpamy w głębokiej, najeżonej śmiertelnymi zasadzkami ciszy. Jest to zdradliwa cisza pustyni. Buty nasze, zamszowe, na miękkich podeszwach, tłumią kroki. Przyczajeni, węszymy niebezpieczeństwo. Zespoleni jednym rytmem, jedną myślą, jednym oddechem, niemal przenikamy powietrze. Niewidoczni, uzbrojeni i groźni, skradamy się miękko szczurzym, aksamitnym bezszelestem coraz bliżej, coraz bliżej linii nieprzyjaciela. Tylko głośniejszy, mocniejszy stukot serca, bezdźwięczny dzwon rozszalały na trwogę, zamknięty w każdym z nas, uciszany, uspokajany przyjazną bliskością zatkniętych za pas granatów. Nagle suchym, podstępnym sykiem wybucha rakieta nieprzyjaciela. Opada jak wielka lampa, oświetla przedpole. Nieruchomiejemy zamrożeni. Nasz mundur jest koloru pustynnego piasku, stajemy się pustynią. Prowadzą nas punkty orientacyjne. Pierwszy to porzucony wóz amunicyjny, wrak bez jednego koła. Idę zawsze na ten wóz, na jego kierunek. Przy wozie można wyraźnie zobaczyć samolot. Jest to kadłub zestrzelonego małego włoskiego myśliwca. Stąd do nieprzyjaciela już tylko kilkaset metrów. Zdwajam ostrożność. Czuję wzrastające napięcie, bez mojej woli natężają się, twardnieją mięśnie. I odczuwam nasilające się, wiążące nas sprzężenie żołnierzy. Pogłębiona ostrość myśli, intensywność słuchu, wrażliwość węchu, wzrok przedziera się przez ciemność. Nic nie widać. Ściskam granat w ręku, energia we mnie, jak gaz skroplony, stężona, gotowa do wybuchu. Po raz pierwszy poszedłem tak daleko. Poszedłem z zadaniem rozpoznania stanowisk ogniowych nieprzyjaciela. Ogromne niebo haftowane drobnymi gwiazdami. Teraz skrzydło chmury spłynęło z księżyca. Zauważyli nas! Krzyki. Głos komendy. A my z nimi prawie twarzą w twarz. Najwyżej o 30 metrów oddaleni. Na płaskim terenie. Znów chmura napłynęła na księżyc. Nic nie widać. Nie widać wkopanych w piasek stanowisk nieprzyjaciela. Ale oni już nas mają, już rozpoznali. Strzały, lawina ognia! Nasza tyralierka plackiem na ziemię. Nad głowami świetlne pociski - roje oszalałych pszczół. Leżymy. Walą do nas, oświetlają nas. Jezus! Maria! Co robić? Co robić? Myślę chłodno, ale z intensywnością aż bolesną oceniam sytuację. Na tej płaszczyźnie nie ma odwrotu. Wszyscy zginiemy. Widzę już mój patrol, każdego z osobna: skrwawieni, poszarpane mundury. Ale nie! Musi być jakieś wyjście! Myśleć! Ratować się! Wtedy nagle: decyzja, ale jakby decyzja poza mną. Ratunek stamtąd, skąd nigdy nie spodziewałem się ratunku. Mój głos. Głos. Przecież to nie tylko Niemcy, to Włosi. Śpiewałem w kościele, nieraz koncertowałem dla przyjaciół. Cała ta strategia myślowa - to błysk tylko, chwila, decyzja pobrana poza mną. Niech się dzieje, co chce. Idę śladem instynktu. Nie myślę. Ostrożnie, nie podnosząc głowy, odwracam się na wznak. Nade mną pustynne niebo. Nabieram tchu w płuca i potężnym głosem w tej świetlnej kanonadzie, zagłuszając wszystkie inne dźwięki, głosem, który samego mnie zdumiewa, ponosi, zadziwia, śpiewam: - O sole mio... Ogień cichnie, tylko pojedyncze strzały, ale jakby górą, ponad naszymi głowami. Słuchają. Wtedy, nie pozwalając sobie na przerwę, śpiewam. Śpiewam jedno po drugim, co tylko pamiętam, po polsku, po włosku, bez słów. Słuchają. Moi żołnierze myślą pewnie, że oszalałem. Ale teraz, śpiewając "Wróć do Sorrento" zaczynam śpiewnie instruować żołnierzy. Podkładam komendę pod słowa pieśni: - Nieee ruszać sięęęę! Jak podniesiesz się, to śmierć. Robić tylko to co powiem! Jeżeli chcecie żyć! Ręce trzymać rozłożone... Dłonie skryć i twarz do ziemi. Uważajcie na tę chmurę. Jak zasłoni księżyc chmura, cofać się wolniutkim ruchem, pełzać wolno ku tyłowi. Zamilkłem, nabieram oddechu. Nade mną księżyc i zbliżająca się wolno, napływająca na niego ciemna chmura, jak wielkie hawajskie cygaro. Zza linii nieprzyjacielskich brawa i okrzyki: Bravo! Bravo! Ale i strzały tylko wyżej ponad naszymi głowami. Wpijam się rozpaczliwym wzrokiem w księżyc. Chmura napływa wolno, ale płynie. Zaczynam pełnym głosem "O Marie!" Ale pomiędzy powtarzającym się refrenem prześpiewuję komendę. Żołnierze już się zorientowali. Wyczuwam to. Ale śpiewam jeszcze: - Patrzeć na... patrzeć na tę chmurę! Robaczkowym ruchem się cofać. Twarzy nie unoś, twarz w piasek, twarz w piasek. Zaraz już, zaraz już bądź gotowy... Chmura! O łaskawa chmuro! O dobra gwiazdo! Prędzej, prędzej, zanim oni stracą pierwszy entuzjazm, zanim ochrypnę, zanim nas dostaną... Jest! Jest! Wielkie cygaro osłoniło księżyc. Ciemno. Cofamy się. Bezszelestnie. Twarze i dłonie odwrócone ku ziemi, jesteśmy zespoleni z piaskiem, jesteśmy falami pustynnego morza. Cofamy się, widzę, ale bardziej wyczuwam, jak ze mną cofają się moi chłopcy. Już wrak samolotu. Tu już można posuwać się na czworakach. A od wozu amunicyjnego możemy iść pochyleni. Sprawdzam czy wszyscy są. Są! Sprawdzam czy nikt nie ranny, czy w dobrym stanie. Wszyscy w porządku. Śmiejemy się, ale cicho, bezgłośnie. - Teraz - szepczę - jak już mamy okazję, sprowokujemy ogień nieprzyjaciela. Trzeba rozpoznać miejsce i rozlokowanie broni maszynowej i kierunek ognia. Wsadzamy granaty do granatników i wystrzeliwujemy na pozycje nieprzyjaciela. I natychmiast cała linia rozszalała się ogniem. Takiego ognia nie było dotychczas w Tobruku. Przemykamy się do placówki "Roman". Nad nami świetlne pociski. Z mapnika wyciągam papier i ołówek, robię szkic nieprzyjacielskiego ognia. Moi żołnierze rozmawiają z ułanami placówki. A ja teraz, już ze szkicem w kieszeni, telefonuję do rotmistrza Kaweckiego, do szwadronu. - Panie rotmistrzu, podchorąży Bask melduje wykonanie zadania i powrót patrolu. - Panie podchorąży, na miłość Boską, baliśmy się, że już jesteście straceni. Taki ogień, jak wyście... Zarządzono pogotowie w Tobruku. - Strat nie ma, panie rotmistrzu, wszyscy wracamy. Wracamy. Ale dopiero bezpieczni na stanowiskach szwadronu, zaczynamy się śmiać, opowiadamy. Tamte chwile już utraciły niedawną grozę. Zmęczenie, silniejsze od nas, dopada nagle. Idę złożyć meldunek. A potem już każdy do swojej ziemianki. Łyk rumu z wielkiej marynarskiej butli. Zarzucam ją sobie przez ramię i przechylam głowę na bok. Mocny, ostry, marynarski rum. Rzucam się na pryczę. Zasypiam natychmiast głębokim, kamiennym snem. 3 Ta wyniosłość, z której widać bliskie już morze, to Wzgórze 22. Wznosi się na północ od jaru Wadi Bu Dueisa, jednego z tych suchych dopływów pustynnej rzeki-widma, Wadi es Sehel. Stąd, ze wzgórza najeżonego bronią maszynową i moździerzami, plują nieustannym ogniem stanowiska nieprzyjaciela. Dojście do wzgórza zaminowane, otoczone zasiekami koncertyn. Przed wzgórzem, w obrębie zasieków, kopulaste sylwetki dwóch arabskich grobowców. Są to wysokie na cztery metry usypiska z pustynnych kamieni. Na jednym z nich betonowa wieżyczka z długim otworem: punkt obserwacyjny dla artylerii nieprzyjaciela. Od sylwetek grobowców wystrzelających w górę jak dwie potężne brodawki, całe to nadmorskie wzniesienie przywykło się nazywać "Twin Pimples".»* bliźniacze brodawki Od czasu naszego przyjazdu do Tobruku, nocą 26 sierpnia, kiedy nasza Brygada i dwie brygady brytyjskie zluzowały Dziewiątą Dywizję Australijską, ogień ze Wzgórza 22 stopniowo, coraz bardziej się nasilał. W październiku walili już porządnie, a kiedy w ciągu dnia 10 października ogień zaczął uderzać w stanowiska pułku za wzgórzem Ras Bel Ghemel, padł rozkaz dowództwa: "Nocny atak." Celem wypadu było schwytanie jeńca i odrzucenie nieprzyjaciela z zajmowanych stanowisk. Była sobota. Noc z jedenastego na dwunastego października. Pierwszy ruszył rotmistrz Smodlibowski. Uśmiechnięty blondyn z wąsikiem, zawadiacka słowiańska uroda. Wyruszył o zmroku z dwoma plutonami, w tym jeden pluton w odwodzie. Miał uderzyć z jaru Wadi Bu Dueisa na wzgórze. Ale nieprzyjaciel rozproszył się. Ukrył w skalistych dołach. Smodlibowski próbował dwukrotnie. Bezskutecznie. Walili w niego silnym ogniem maszynowym. I wtedy, wspierany ochroną naszej artylerii, wycofał się. Dowódca pułku, major Bobiński, zdecydował powtórzenie ataku następnego dnia. W niedzielę, z dwunastego na trzynastego października, ruszyły trzy plutony; pierwszy pluton pierwszego szwadronu porucznika Winogrodzkiego, pluton odwodowy podporucznika Bema-Morawskiego i trzeci pluton trzeciego szwadronu pod moją komendą. We trzech nie mieliśmy więcej niż sześćdziesiąt kilka lat. Bem najmłodszy, dziewiętnastoletni, wysoki, chudy, z pociągłą, chłopięcą jeszcze twarzą, ale zadziorny, uparty. Ja, dwudziestotrzyletni. A porucznik Winogrodzki, oficer zawodowy, niewiele od nas starszy. Jest niedziela. Dziesiąta rano. Już upał. Myłem się, ale natychmiast pył pustynny przywiera do skóry, jest we włosach, za kołnierzem, wciska się do oczu, do nosa, do ust. Pluton mój zebrany przy bunkrze 29. Przeprowadzam chłopców w rejon bunkra 35 za pagórek schowany przed ogniem nieprzyjaciela. Mówię im: to dla odpoczynku. Mamy ciężki wypad przed sobą. Wiedzą. Milczenie, zgoda na los, którego zmienić nie można. W milczeniu jedzą zimne konserwy, niektórzy siedzą, palą papierosy. Kilku pisze listy. Z rezygnacją, bez uśmiechu. Odgaduję ich myśli, słowa listów: żegnają się. Wielu leży na wznak i patrzy w niebo. Nad nami kamieniste wzgórze i nędzna zieleń pustyni: karłowate osty, kępki wyschniętej trawy. Dalej, w kotlinie, ukryte w ziemiankach, do których wejścia maskują siatki ochronne - pozycje dowództwa pułku. Cisza między nami. Niewypowiedzenie. Każdy sam w sobie zamknięty. Od czasu do czasu zjawia się goniec na motocyklu, przywozi rozkazy. Odjeżdża. Widzę przed sobą to przedpole, na które wyruszyć mamy o zmroku. Znam go, znam zabójczy ogień nieprzyjaciela. Przecież wczoraj nie dopuścili do zbliżenia się, do wzięcia jeńca. Uniemożliwili wykonanie rozkazu. A oddziały wróciły ze stratami. Wiem, co będzie dziś. Czuję to, dojdzie do walki wręcz: próba najwyższa, szczyt wysiłku dowódcy i żołnierza. Jestem opanowany, a jednak, jak małe ostrzegawcze światło w końcu długiego, ciemnego tunelu - sygnał. Zapala się we mnie. Gaśnie przytłumiany rozsądkiem i znów zapala się, tli. W głębi siebie, w tych sferach mnie samego, które ode mnie są już niezależne, jestem niespokojny. Zbieram żołnierzy, gromadzę ich wokół siebie. W oczach ich troska. Martwią się. Myślami teraz są przy rodzinach, przy najbliższych. I ja przez sekundę odbijam od pustyni, jestem w kraju, chwytam rozpaczliwie strzępy obrazów, wspomnień, twarze rodziców i w tej samej sekundzie, ułamku sekundy żądło zwątpienia: co ja tu robię? Na tej pustyni? Za kogo? Po co? Otrząsam się. Już przeszło, minęło. Piasek zasypuje wypalone słońcem przypomnienia i nierychłe tęsknoty. Zbliża się, nasila, potężnieje żądza przygody. Opowiadam im o potyczkach we wrześniu. Zapalam, rozweselam. Mówię o atakach na bagnety. Słuchają, ale jak opowiadania. A wtedy z wolna, stopniowo, omawiam techniczną stronę walki wręcz. To, czego nauczyłem się we wrześniu - najważniejsze to użycie granatów, szybkość skoku do ostatecznego szturmu i krzyk. Słuchajcie, to musi być ryk, wrzask. To ratuje, to decyduje. Chociaż niejeden z nas może nie wrócić. Znam siłę zbiorowego krzyku kilkudziesięciu rozjuszonych mężczyzn. To najlepszy instrument demoralizujący wroga. I w jaką znieczulającą euforię ten przeraźliwy ryk wściekłości, ten szatański wrzask wprowadza nas samych, nas, aktorów tej śmiertelnej walki na bagnety. Zaczynam uczyć, w jaki sposób powinni krzyczeć. Początkowo śmiejemy się. Potem powtarzamy raz i jeszcze raz, coraz głośniej, coraz bardziej dziko, z coraz większym szaleństwem, zapamiętaniem: - Hurra! Kurwa mać! Na skurwysynów! Za Polskę na skurwysynów! Hurra! Jeszcze raz, i jeszcze raz aż wreszcie wydostaję to co chciałem: dziki, straszny, przerażający, groźny krzyk szaleńców. Z daleka, z dowództwa, powychodzili oficerowie, słuchają, patrzą, nie wiedzą, co się dzieje. A oni - ryczą. Rozjuszeni, w pasji, która już ich chwyciła, już niesie, znieczula. W szale, który porywa, oszałamia, oślepia, nie pozwala na myśl, refleksję. Stoją wszyscy. Zaciśnięte pięści, przekrwione białka oczu. Stoją, a jakby biegli, wyrywają się już do natarcia, zmiecenia, zniweczenia, jak groźne, spienione, nacierające morze. I ja razem z nimi, rozedrgany, unoszę się, zimny a rozpalony, z nimi krzyczę, z nimi razem porwało mnie zbiorowe szaleństwo. - Dość - mówię - odpocznijcie teraz. Ale pamiętajcie, tak właśnie, tak właśnie musicie krzyczeć. Jak szatany! I biec tak szybko, jak tylko możecie. Jeśli chcecie żyć i wrócić cali. Bo wtedy tylko w tym biegu żaden z was nie będzie bezpośrednim celem dla nieprzyjaciela. Oddychali ciężko, ale uśmiechnięci. Rozładowani, odprężeni. - Mam nadzieję - powiedziałem - że zobaczymy się jutro. Roześmieli się. Była już czwarta po południu, kiedy podszedł do mnie ten młody jasnowłosy porucznik. Oczy miał pod niskimi, szerokimi brwiami szaroniebieskie i uśmiech ciepły, ale i niepewny, jakby przepraszający. - Zostałem przydzielony - powiedział - jako dowódca pana plutonu na dzisiejszy wypad. Jestem porucznik Zbigniew Paciorek. Starałem się uśmiechnąć, opanować nagłe zdziwienie: jak to, zmiana dowództwa na kilka godzin przed natarciem? - Panie podchorąży, ja zdaję sobie sprawę, że pan zna ułanów, że pan ma ich zaufanie - to nie moja decyzja. Proszę pana o pomoc. Uścisnęliśmy się. - Zaraz przedstawię pana żołnierzom - powiedziałem. Myślałem: nie powinni byli tego zrobić, na tak krótko przed atakiem. Myślałem także: nie wolno mi się zajmować sprawami mniejszej wagi, nie wiadomo czy nie wyjdzie to na dobre. Obaj idziemy do walki. Razem pod ogień nieprzyjaciela. Zapada zmierzch. Przechodzimy na wyjściowe pozycje szwadronu w bunkrach Wadi es Sehel. Pijemy gorącą mdławo-słonawą herbatę, mocną, czarną herbatę tobrudzką. Jemy biały puszysty chleb z gorzką pomarańczową australijską marmoladą. Nic nie smakuje. Tylko mocne zaciągnięcie się camelem albo odurzający smak philipa morrisa wydaje się uspokajać. Siedzę z moim plutonem. Czuję jak nastrój napina się, tężeje. Ponad nami walą wielkie, włoskie Bardia Bills. Słychać jak ich potężnie długie lufy skrzypią na stalowych gąsienicach, i jak z dzikim hukiem rozrywają się naboje. Świst szrapneli artyleryjskich, warkot nieprzyjacielskich bombowców. Wybuchy. Na rozległej, czarnej kopule nieba siatka świetlnych pocisków, krzyżujące się reflektory. Za chwilę trzeba wyjść w tę rozszalałą, rozdygotaną, śmiertelną dżunglę. Idziemy kamienistym dnem Wadi es Sehel w kierunku wąwozu Wadi Bu Dueisa. Nadchodzą plutony Bema i Winogrodzkiego. Machamy do siebie rękami. Jest nas około siedemdziesięciu ludzi. Nad nami ruchoma siatka miotających się błysków, drapieżnych reflektorów. Chronią nas jeszcze wysokie skaliste brzegi wyschłej rzeki. Goniec odwołuje na odprawę dowódców plutonów. Idziemy razem z Paciorkiem. Rotmistrz Smodlibowski stoi oparty o skalisty występ. Przy nim jest Bem_Morawski i porucznik Winogrodzki. Smodlibowski rozdziela role w ataku. - W pierwszym rzucie, na prawym skrzydle, idzie trzeci pluton trzeciego szwadronu. Drgnąłem: idziemy pierwsi. Pierwsza linia. Przejmujące, głębokie migotliwe światełko w dalekiej ciemni tunelu: to ja, to we mnie. Otrząsam się. Przecież to nie pierwszy atak, nie pierwszy wypad na bagnety. - Na lewym skrzydle pierwszy pluton pierwszego szwadronu. Winogrodzki idzie około dwudziestu kroków ode mnie. - Pluton odwodowy porucznika Morawskiego w drugim rzucie, za trzecim plutonem. Mam Bema za sobą. Około trzydziestu kroków za mną. Wesprze swoim odwodem nasze natarcie. Poderwie się jednocześnie z nami i umocni nasz atak drugą falą. - Dowódca z drużyną za plutonem odwodowym. Proszę panów, plan jest następujący: po wyjściu z jaru Wadi Ben Dueisa posuwamy się w głąb pozycji nieprzyjaciela. Musimy obejść pole minowe i zasieki rozłożone półksiężycem przed wzgórzem 22. Tu powinniśmy osiągnąć postawę wyjściową do natarcia. Warunkiem sukcesu jest zaskoczenie nieprzyjaciela. Dlatego najwyższa ostrożność i cisza w podejściu. Czy są pytania? Nikt nie miał pytań. Cisza. Tylko huk eksplodującej bomby gdzieś dalej od nas, bliżej portu. - Wykonać! Spojrzałem na Bema. Twarz jego w cieniach, ale błysk oczu. I w tej samej chwili on spojrzał na mnie. Półuśmiech. Jest w nim zrozumienie tego momentu i jednocześnie przekazana sobie nawzajem cała nasza wspólna, wojenna historia. Po to przecież tu przyjechaliśmy - mówimy do siebie - po to przekradaliśmy się przez granice. Walczyć. Mamy więc walkę. Jej smak jest gorzki. Widziana z daleka, lśni. Ale tu, na dnie skalistego Wadi es Sehel, smakuje jak rozgryzione ziarno gorczycy. Mamy więc też to, co chcieliśmy, za czym tęskniliśmy - przygodę. Walkę na pustyni, pod gwiazdami, w obłędnym ogniu artylerii, w diabelskim wyciu Bardia Bills, przeciwko technologii wojennej dwudziestego wieku, my na bagnety. Jak piętnastowieczni korsarze. Wracamy do plutonów. Mówię: - Idziemy pierwsi. Czuję, jak przebiega ich dreszcz emocji. Ale ani słowa. Wyprostowują się, gotowi. Posuwamy się gęsiego, jeden za drugim. Paciorek obok mnie. Widzę jego chłopięcy, delikatny profil, a kiedy od czasu do czasu księżyc wypływa spoza chmur, chwytam jego wytężony, ciemność przebijający wzrok. Myślę krótko, szybko, na kilku planach jednocześnie, ale myślę także dlaczego Zbigniew Paciorek przyjechał tu z Harbinu i dlaczego nagle w tym wypadzie na Wzgórze 22 spotkaliśmy się koło siebie. Zaraz za mną idzie Zbyszek Lisowski. Ma nie więcej jak osiemnaście lat. Ze swoimi ciemnymi, trochę marzącymi oczami, śniady, czarnowłosy, podobny jest do Włocha. Ale w okrągłej twarzy jest też coś z rozpieszczonego dziecka. Zbyszek jest synem dyplomaty z Bukaresztu. Za nim Rysiek Żymełko. Ale to zacięta bestia. Kozak. Twardy, nieduży, żylasty. Ze dwa lata może starszy od Lisowskiego. A spryciarz! Można na nim polegać. Za Żymełką szczupły, wiotki i wysoki, długonogi, młodziutki Marek Lubomirski. Za nim dryblas odważny w wypadach, Ferdynand Ciastko. Dalej mały, krępawy a ruchliwy do granic wytrzymałości Marian Bobek. I zaraz Mieczek Dziurdzik - rumiany, długonosy zuch z Kołomyi. Przeciąga śpiewnie z lwowska. Widzę jeszcze odwracając się ciężkawego, silnego, o szerokiej twarzy Romka Mazura. Ogarniam ich wszystkich wzrokiem wiernych, odważnych towarzyszy wielu pustynnych patroli - przekazuję im w tym krótkim odwróceniu się, w tym mgnieniu spojrzenia moją troskę i jednocześnie zapewnienie: droga, którą ich prowadzę, jest także moją drogą, w ataku tym jesteśmy razem. Ciemno. Tylko niekiedy zza rozdartej zasłony nieba ciekawe oko księżyca. Idziemy w ciszy zupełnej. Czasem strącony kamyk. Wokoło nas nieustający ogień artylerii. Świszczące małe komety eksplodują z trzaskiem. Głuche buczenie bombowców. Świst padających bomb. I huk! W tym piekle my bezszelestni, ubrania nasze, twarze, hełmy koloru pustynnego piasku. Palce reflektorów przecinają niebo, wyszukują niemieckie samoloty. Idziemy przyczajeni i groźni: niosąc grozę i własną grozą przejęci. Z daleka, na krawędzi wąwozu Wadi es Sehel - dowództwo. Widać ich czasem w krótkim błysku reflektora, oświetlonych poświatą księżyca. Dowódca pułku major Bobiński; obok kapelan ksiądz Malinowski wznosi ręce, błogosławi. Tuż major Sikorski, dowódca artylerii. Użyje ognia zaporowego osłaniając nas w wypadku wycofania. Przy nim klęczy telefonista-łącznik. Kontaktuje się z punktami obserwacyjnymi naszej artylerii i z dowództwem brygady. Obok nich gotowe drużyny sanitarne. W parowie Wadi es Sehel sanitariusze i lekarz pułkowy, dr Bernard Tomala. Odwracam się po raz ostatni, ale już ich nie widzę. Znikli w ciemności. A my już z Wadi es Sehel przeszliśmy do wąwozu Wadi Bu Dueisa. Przeszliśmy nie zauważeni na tyły stanowisk nieprzyjaciela. Przed nami, z daleka, zarysy Wzgórza 22. Na wzgórzu bunkry i gniazda karabinów maszynowych. To stąd nas ostrzeliwują, stąd ten nękający, dalekosiężny ogień. Czas zamarł. Nerwy napięte. Cisza przyczajona, głośna, rozedrgana czyhającą śmiercią. - Bagnet na broń! Spokojnie, oszczędnymi, sprawnymi ruchami, z pochew przy boku za pasem wysuwają się bagnety. Bezszelestnie, z precyzją wyszkolonych ruchów_dotknięć, mięśnie raz tylko przywołane same nierozerwalnym łańcuchem kurczeń i rozkurczów nakładają bagnety na karabiny. Nad nami księżyc, chłodna pustynna lampa, i niebo wybite gwiazdami - mój kompas, moja mapa. Jesteśmy na morzu, nawigatorzy małych, szybkozwrotnych żaglowców. We wrześniu, nad Wartą, w Puszczy Kampinoskiej, nad Wisłą, walczyliśmy o miejsce, teren, o ziemię. Ale tu nie zdobywa się pustyni, tak jak nie zdobywa się morza. Najważniejsze: starcie z nieprzyjacielem. Polowanie na ludzi, nie na ląd. Jest to jak zetknięcie się dwóch wojennych okrętów. Bitwa o szalupę, o placówkę. Morze, na którym toczy się walka nie ma znaczenia. Czekamy na zachmurzenie. Wtedy goniec z rozkazem od rotmistrza Smodlibowskiego: - Wysunąć się na pozycję wyjściową! Pluton w tyralierze, na czworakach. Paciorek na prawym skrzydle plutonu, ja na lewym. Czołgając skradamy się bezszelestnie. Dwadzieścia kroków ode mnie, na lewym skrzydle, Winogrodzki rozwija swój pluton w tyralierę. Czołgają się. Za nami, o trzydzieści kroków, Bem-Morawski rozwija swój pluton. Teraz już całym szwadronem, uczepieni pazurami piasku, z obnażonymi bagnetami, zaczynamy wolniutko skradać się, podchodzić. Słodka, opiekuńcza ciemność nieprzytulnej, wrogiej pustyni owija nas, ukrywa. Zależymy od jej nastroju, od kaprysów rozległego nieba, od tańca chmur, który, jak taniec dzikiego derwisza, może nas zakląć albo zabić. O, jak blisko, jak już blisko podeszliśmy. Pustynne duchy otulone w ciemność. I nagle: księżyc! W jego złym świetle - bagnety! Alarm! Krzyki komendy nieprzyjaciela. Zauważyli nas. W ostrym błysku bagnetów, z wyciągniętym rewolwerem, krzyczę dziko, okropnym, niesamowitym, nie moim głosem: - Granaty! I zaraz skacząc przed nimi, wpół pochylony, podrywam ich szatańskim, pierwotnym rykiem: - Naprzód na skurwysynów! Zerwali się. Podnieśli. Rzuciłem ich do ataku. Ryk! Wrzask szaleńczy. Bez słów. Wycie! Dzikie: "Hurra! Hurra!" Na nas morze ognia. Czerwone i czarne. Deszcz pocisków. Płomienie. Kotłowanina. KRZYK! Rzuciliśmy się naprzód. W sekundy przesadzamy dzielące nas od nieprzyjaciela 25 kroków. Przede mną migocze gniazdo broni maszynowej. Widzę, jak Żymełko, Lubomirski i Ciastko biegną po mojej prawej stronie, mijają mnie, lecą do przodu. Szturm. Błyski bagnetów. Jazgot pocisków. Trzask karabinów maszynowych. Fontanny piasku tryskają w górę. Czas chwieje się przebity bagnetem. Pada. Nie istnieje. Cały kosmos w tym mgnieniu pomiędzy życiem a śmiercią. Z daleka pełna tarcza księżyca. Wskakuję do gniazda karabinów maszynowych. Rzucam granat. Nieludzkie szaleństwo. Przed oczami szkarłat, kłębiące się czarne sylwetki. Gorąco! Ciemność. Padam w ciemność! Mamo! Mamo... to koniec... Cisza była, gdy się ocknąłem. Księżyc wysoko na niebie. Pełnia. Jak długo tu leżałem? Z daleka ruchy nieprzyjaciela. Jestem więc za naszymi liniami. Wzgórze 22 ciche. Wzgórze zdobyte. Wolniutko, bezszelestnie, czołgam się wąwozem aż do naszych pozycji. Tu jęk. Nadsłuchuję: jęk z pieczary w wąwozie. Uniosłem się i zachwiałem. Zawroty głowy, świat kręci się przed oczami, mdło. Na palcach, na dłoniach - krew. Dotykam ręką czoła - krew. Staram się utrzymać na nogach, podchodzę do pieczary. - Kto? - pytam. - Kapral Nowak Stanisław z trzeciego plutonu, ranny, dostałem w brzuch... strasznie boli... Przyklęknąłem przy nim, krew ciekła z lewej strony podbrzusza. Dotknąłem delikatnie. Jęknął. Przyłożyłem opatrunek i pomogłem mu się podnieść. Ruszył się, jęczał, ale cicho. Zarzuciłem sobie jego karabin na plecy i zacząłem go prowadzić. Szedłem w kierunku południowym, od morza, liczyłem kroki, coraz to spoglądałem na gwiazdy. Sam byłem znów na pełnym morzu, ale jakiś sam sobie obcy, nie mogący nad sobą zapanować, wydawało się, zapadam się, chwieję, a jednak szedłem i dźwigałem tego człowieka. Po pół kilometra skręciłem do naszych linii. Ledwo idę, kapral wisi na mnie. Ból głowy wzmaga się, czuję wilgoć na plecach, ale euforia zbliżania się do naszych linii. Już... już blisko. Kilkadziesiąt kroków od krawędzi wąwozu - czujki. - Stój! Kto idzie? - głosy podniecone, spodziewali się widocznie powrotu nieprzyjaciela. - Podchorąży Bask! Pomóżcie! Prędko! Przybiegli. We trzech wzięli na nosze rannego. - Panie podchorąży, bierzemy pana też na nosze, pan jest ranny. - Zostawcie - powiedziałem. - Sam pójdę. Poszedłem Wadi es Sehel do stanowisk plutonu. Wybiegli do mnie. Mówili jeden przez drugiego. Nikt nie zginął. Szukali mnie. Podporucznik Morawski wyszedł z całym plutonem, szukał. Myśleli, że jestem zabity. Sanitariusz zaraz podskoczył, założył mi opatrunek na głowę, naglił, żeby do szpitala. Ale opierałem się. Najpierw do dowódcy szwadronu. Rotmistrz Kawecki spał na łóżku w swojej ziemiance. Słabe światło lampki pełzało po ścianach. Spojrzałem na zegarek, godzina druga rano. Stałem w progu ziemianki. Rotmistrz Kawecki obudził się nagle, gwałtownie siadł na łóżku. Był zupełnie przytomny. Niski, szeroko zbudowany, o mocnej, zdecydowanej brodzie, patrzył na mnie napiętym, nie rozumiejącym wzrokiem. Może wydało mu się, że to duch. Przecież ogłoszono już, że zginąłem. Nie, Kawecki nie uwierzyłby w duchy. - Panie rotmistrzu, podchorąży Bask melduje wykonanie rozkazu. Nasi chłopcy wzięli jeńców. Poszli jak burza, ale nikt nie zabity. Porwał się z łóżka. Podkręcił lampę. Wtedy zobaczyłem, że w oczach jego jest groza. - Panie podchorąży! - krzyknął. - Pan jest cały skrwawiony, pan jest ranny! Wtedy dopiero poczułem miękkość w kolanach, zapadanie się, ogarniającą mnie słabość! - Niech się pan odwróci! Dziury w plecach, plecy poranione bagnetem! Sanitariusz - krzyknął. - Sanitariusz! Widziałem go jeszcze, ale poprzez mgłę i jakby co chwila odsuwała się i zamykała czarna zasłona. Nie protestowałem, kiedy kładli mnie na nosze. I była to ulga. Była to ulga odstąpienia komuś innemu opieki nad sobą. Zapadając w sen powtarzałem jeszcze, jakby meldując samemu sobie: szwadron zdobył stanowiska na Wzgórzu 22. Nie mogli dojść do morza, bo zbyt silny ogień nieprzyjaciela, ale wzięli dwóch jeńców. Wzięli jeńców. I nie wiem czy już przeszedłem tych kilka schodków w dół do ziemianki rotmistrza Kaweckiego czy dopiero mam przejść, czy właśnie teraz przechodzę, i w tej małej pustynnej norze-sypialni w tym piaskowym grobowcu widzę, jak masywny, ciężki a nagle szybki, zdecydowany rotmistrz podrywa się ze swego wąskiego łóżka, jak krzyczy: "Sanitariusz!" i jak telefonuje do szefa szwadronu Janiszewskiego, żeby natychmiast przyjechał po mnie samochód. Czuję kolebanie noszy i słyszę nad sobą głosy sanitariuszy, i dopiero teraz uderza we mnie świadomość, że jestem ranny. - Gdzie? - pytam sanitariusza. - Gdzie dostałem? - Dostał pan podchorąży porządnie. W głowę i w plecy, i pełno wszędzie odłamków. Cudem pan żywy wyszedł, panie podchorąży, cudem się panu udało. `tc Rozdział VIII Szli do walki jak korsarze (cd.) 4 Pieczara. To nasza "izba chorych". Cienie od półświatła lampki przy stole gdzie doktor pułkowy Bernard Tomala. Zaduch, pokrwawione bandaże na klepisku. Mieli dziś dużo rannych, ale już część w tobruckim szpitalu. Tylko kilku siedzi jeszcze pod ścianami jaskini. Rozpoznaję kontury twarzy lekarza. Widzę go przez mgłę. Dał mi dopiero niedawno potężną szklankę pełną koniaku. - pij! Wypiłem wszystko wolno, smakując, poddając się. Jestem więc w stanie ciepłej, odurzającej euforii. Ręce doktora Tomali dotykają lekko palących miejsc na głowie, na plecach. W jego głosie wyczuwam zatroskanie, a nawet pewien stopień irytacji. - No i co ja zrobię? Nawet nie wiem gdzie zacząć! Panie podchorąży, czy pan wie, że kawałki granatu ugrzęzły w tyle czaszki? Uśmiecham się. Czuję się doskonale. Narkoza koniaku owładnęła mną całkowicie. - Tak? Kawałki granatu? Tomala nie odpowiada. Rozpoznaje we mnie ten błogi stan rozluźnienia mięśni, ściszenia nerwów poszarpanych przez ostatnie godziny. Pewnie gratuluje sobie działania najlepszego lekarstwa, które aplikuje każdemu rannemu: szklanki szlachetnego płynu. To jest sprzymierzeniec. Zakłada opatrunki, bandażuje. Głos jego dochodzi do mnie brzęczeniem, bzykaniem, z daleka szczekanie artylerii. - Do szpitala, do doktora Kanarka! Kładą mnie na nosze. Kładą, bo już nie mogę sam ustać na nogach, podtrzymuje mnie sanitariusz. - Ostrożnie, panie podchorąży, proszę się tu o mnie oprzeć. Słabnę, zapadam się w sobie, chciałbym usnąć. Nie czuć, nie myśleć. Już jesteśmy poza pieczarą. Czerń, świat owinięty kirem. Tylko kanonada, walą ciężkie, włoskie Bardia Bills. Huk. Pociski. Pułap ruchomych, świetlnych pocisków. Wnoszą mnie do sanitarki. Jedziemy, światła zaciemnione. Kołysanie. W tyle głowy, tam gdzie potylica - bólik, niewygoda, rozrasta się, obejmuje obręczą całą głowę. A jeśli to naprawdę kawałki granatu? Jeśli uwięzły w głowie tak, że nie uda się operować? To wtedy, tylko kwestia czasu... gangrena. Wszystko jest mi obojętne, zasnąć, nie myśleć. Gdzie jestem? W katakumbach? W podziemnym hangarze? Nisko sklepiona, ogromna hala. Pod ścianami łóżka. To szpital tobrucki. Ruch, ożywienie, bieganina sanitariuszy, wnoszenie rannych. Nie zależę już od siebie. Bezwładny, ogłuszony, otępiony. Noszą mnie, przenoszą, nie czuję kto mnie dotyka, okrywa, poprawia koc. - Panie podchorąży... panie podchorąży... - gorączkowy szept. Staram się unieść głowę, spojrzeć: kto? To nasz sanitariusz. Trzyma pod pachą moje oficerskie, pustynne buty. Teraz wsadza je pod koc, którym jestem okryty. Pochyla się jeszcze niżej tak, że czuję jego ciepły oddech. Wtedy prędko, szeptem: - Musiałem temu skurwysynowi Anglikowi z nóg ściągnąć. Już ukradł panu buty. I do sanitariusza, który przy mnie kieruje noszowych w stronę łóżka: - Pilnuj pana podchorążego, żeby go nie okradli. Leżę spoglądając w ponure sklepienie podziemnego szpitala. Z wolna wraca utracona szokiem świadomość. Coraz wyraźniej uderza we mnie pytanie: Gdzie jestem? Powracają poszarpane obrazy z ataku na Wzgórze 22. Pocięty jestem drobnymi promykami bólu. Od tyłu głowy głuche uderzenia pulsu rozpływają się po mnie. Jestem jeziorem, w którym nieznana, celna, silna ręka wrzuciła ostry kamień i teraz drobne fale rozbiegają się po tafli wody. Półdrzemię. Budzi mnie chirurg, doktor Kanarek. Mówi coś, uśmiecha się, uspokajająco dotyka mego ramienia. Staram się zrozumieć, ale nie rozróżniam słów. Teraz niosą mnie do oddzielonej ścianą przestrzeni sali operacyjnej. Ruchy chirurga, gdy pochyla się nade mną leżącym teraz na stole, są wolne, wymierzone, jego szczupłe palce delikatne, a on sam, drobny, porusza się opanowanymi, jakby zwolnionymi ruchami pośród i pomimo tej gorączki przyśpieszonych kroków, nerwowej krzątaniny, która tuż za ścianą, a jednak tu odczuwalna, przenikająca, jak uderzenia pulsu. Zastrzyk znieczulający. Zapadam w dobrotliwe, uśmierzające ból kołysanie. Czuję palce chirurga wędrujące po moich nogach, brzuchu, piersiach i plecach, czuję drobne ukłucia nacięcia, słyszę ton jego głosu wydający krótkie dyspozycje asystującemu sanitariuszowi, a teraz mówi bardzo głośno, wyraźnie tak, że słyszę, rozumiem każde słowo: - Ale pan dostał! Pełno odłamków, cały granat się w pana wpakował! Bandażują mnie. Jestem białą mumią. Zostawili tylko oczy. Patrzę, widzę, ale jestem unieruchomiony. Zawożą mnie do łóżka. Szukam oczami polskiego sanitariusza. Jest. Pomaga, aby osobiste rzeczy ułożyć obok na szafce. - I to pudełeczko zapałek! Ostrożnie! To ziemia i kłosy z Polski. A portfel pod poduszkę. Leżę cicho, uspokojony. Niepostrzeżenie zaczynają turkotać koła pociągu, wagon kołysze się. Jadę. Jedziemy Orient Expressem do Turcji. W Turcji już będzie można zmazać podmalowane węglem wąsy i brody. Przy mnie Bem i Podworski. Jak daleko jeszcze? Nie słyszę, co mówią. Głośno, głośno turkoczą koła pociągu. Zagłuszają wszystko. Z łoskotem toczy się Orient Express. Śpię, ciężko porwany w jego tryby. Huczą, zgrzytają na szynach zębate koła. Tną iskry krzesane spod kół i głośno, ogłuszająco świszcze lokomotywa. Zdruzgocze mnie ten pociąg, uniesie, zmiażdży, trzeba uciekać. Wyskakuję. Wpadam w las gęsty od czepliwych gałęzi drzew niewidocznych, tylko odczuwalnych. Co za wysiłek wyrywania się, wyszarpywania z krępujących, unieruchamiających mnie lian. Kłują ciernie. Drobne igły kolców tarniny i malin. To zasadzka, ktoś mnie ściga! Rzucam się, wydzieram, rwę krępujące pnącza. Targam, staram się wydobyć, wydostać i w tym wysiłku, zmęczony, otwieram oczy. Ciemnawo. Elektryczne żarówki zwisają z podziemnego sklepienia. Staram się unieść na łokciach. Gdzie jestem? Moje ręce, twarz, piersi w bandażach. Cały jestem obandażowany. Tylko koniuszki palców wolne. Dalej, pod ścianami, majaczą kształty na łóżkach. Nie twarze, nie widzę, nie rozróżniam twarzy, tylko zarysy rannych pod kocami. Która to godzina? Dzień? Noc? Zegarek na stoliku, położyłem zegarek na stoliku. Sięgam ręką, zwracam się twarzą do stolika. Jednym błyskiem spojrzenia ogarniam pozostawione na stoliku rzeczy. PUDEŁKO! Nie ma pudełka. Leży zegarek i pióro. Ale pudełko! Pudełeczko zapałek z ziemią i kłosami z Polski. Zniknęło. Rozpacz! Jakbym nagle zawisł w powietrzu, bez możliwości oparcia. Coś się przerwało, przecięło, zły omen stanął przy mnie. Znak ostrzegawczy, zła wróżba, nie wypalone zapałki! Dźwigam się, zwlekam z łóżka. Biała mumia chwiejąc się sunie między łóżkami, pochyla, wypatruje na podłodze, sprawdza na sąsiednich stolikach. Krok mój nierówny, chwytają mnie zawroty głowy. Ale pudełko! Co się stało z pudełkiem? - Panie podchorąży! Na miłość Boską, panie podchorąży! - to sanitariusz. Podchwytuje mnie, woła, przywołuje drugiego kolegę: - Chodź tu, pomóż! Bo jeszcze upadnie! Do łóżka trzeba pana podchorążego. Gdzie pan szedł? Co podać? - Pudełko! Nie ma pudełka. Takie małe pudełeczko zapałek! - Zapałki? Dać zapałki? Zapalić papierosa? Sanitariusz pochylony nade mną. Płowowłosy, twarz okrągła, różowa, zatroskana stara się zrozumieć, o co mi chodzi. A ja już w łóżku, przykryty kocem. - Podać papierosa? - Nie! Nie! Pudełeczko, zabrał mi ktoś pudełeczko zapałek. Było o tu, na stoliku. Pamiętacie, wczoraj, tu położyłem. Polskie pudełko zapałek z kłosami i z ziemią z Polski... - A... Ja pamiętam. No i kto mógł to wziąć? Sanitariusz spogląda na kolegę. - Co ty myślisz, kto to był mógł... Tamten marszczy niskie czoło, nos wesoło zadarty unosi w górę i uśmiech. - Wiem! Australijczycy wywozili dziś śmiecie. - Do śmieci, mówisz, wyrzucili? - Mogli wyrzucić. - To ja lecę zaraz. - Leć, ja też tam lecę, ale samochody już wyjechały na pustynię. Może się da jeszcze uratować. Leć, trzeba wytłumaczyć, że ziemia z Polski... Pan podchorąży tu leży, nie wstawać, broń Boże! Pobiegli. A ja przymykam oczy. Myślę: jak myśmy się z tymi chłopcami zrozumieli... Od razu, bez wielkich tłumaczeń. Znajdą? Zdaję się teraz na przeznaczenie: znajdą - to znak. Nie znajdą, to też znak, ale inny. Każdy przyjmę. Nie będę się bał odczytać. Drgnąłem. Obudziłem się. Stało ich przede mną dwóch. Dryblasy opalone, w szerokoskrzydłych kapeluszach z podwiniętym z jednej strony rondem. W szortach, w tropikalnych koszulach. Rozpoznałbym ich na końcu świata: Australijczycy, żołnierze tobruccy, sami ochotnicy. Dziarscy, i ta ich sucha, szczodra bezpośredniość! Mundury ich, skóra, twarze zabarwione tym samym kolorem pustynnym. Poruszają się wolno, z precyzją, ekonomią wysiłku. Szczupli, twardzi, o wargach zaciśniętych przed pustynnym piaskiem, wydawali się należeć do pustyni i do walki, do pustynnego krajobrazu i do tej nieustannie łomoczącej wokoło nich burzy pocisków. Chodzili pośród tej kanonady z pogardą dla czyhającego niebezpieczeństwa, ze wzgardą dla śmierci właściwą jedynie szafującej sobą młodości. Stali przede mną. Ich uśmiech powściągliwy nie dotykał ust, ale bruzdy śmiechu na policzkach pogłębiły się. Jeden z nich trzymał nad głową pudełeczko zapałek, moje pudełeczko polskich zapałek. - Is this what you are searching for?.»* Wyciągnęłem rękę. - Thank you... thank you... I wtedy nasz sanitariusz, przejęty, jeszcze zadyszany: - Panie podchorąży, śmiecie były już na pustyni. A oni, ci Australijczycy, jak się dowiedzieli, wyrzucili wszystko na drogę, przez trzy godziny szukali. Otwieram pudełko: nienaruszone kłosy, grudki ziemi, zapałki. Odczytuję to jako znak: znak ziemi, ognia i kłosów. Australijczycy salutują. Staram się przyłożyć obandażowaną rękę do czoła, oddać ukłon. Nie udaje mi się. Nie mogę. Śmieją się. Odchodzą. Jestem pełen dobrych pogodnych myśli. Zamykam oczy, a kiedy je znów otwieram, po kilku minutach, po godzinie, nie wiem, czas nie istnieje w tym półświetle tobruckiego szpitala - kiedy znów widzę, zjawia się Bem. Przyglądam się: czy to on naprawdę? Nie wiem kiedy tu wszedł, nie słyszałem jego kroków. Widzę Bema: w uniesionej w górę ręce trzyma czerwone, lśniące jabłko. Pokazuje mi je gestem zdobywcy. Jabłko! Tu na pustyni! Gdzie je zdobył? W kasynie oficerskim? Kochany chłopiec! Świeży, pachnący owoc, jak bukiet kwiatów. Bem podchodzi bliżej, kładzie jabłko na stoliku. Jego długie, zielonawe, skośne oczy przebija promień ciepła. Czy to jest to, czego pan szukał? - Staszek! Żołnierze mówią o tobie. Pytają się... Czuję wypełniające mnie wzruszenie i chociaż staram się tę przepełniającą mnie falę opanować, słabość silniejsza jest od woli. Zapadam w nią, jak w watę, czuję wilgoć oczu. Przeklinam w myśli: psiakrew, co jest ze mną u diabła? - ...prosili, żeby cię pozdrowić... A ja, wiesz, szukałem ciebie... - Wiem, mówili mi. Patrzę na Bema. Wyrośnięty, wielki chłopak przysiada na brzegu łóżka ostrożnie, delikatnie. Jego uszy odstają łobuzersko, a na założonej na bakier z młodzieńczą fantazją furażerce - gwiazdka podporucznika. Wielka duma Zygmunta. I jakże ją skaleczyli, jak skrzywdzili. Dziecinny, miękki owal twarzy, wysunięta nieco ku przodowi dolna warga. Ta twarz! Pamiętam ją skurczoną w bólu, purpurową, pot ściekał z czoła na nieprzytomne oczy. - Skąd dostałeś jabłko? Gdzie zdobyłeś? Odpowiada, ale ja nie słyszę. Pytanie moje to zasłona dymna. Tyle razy chciałem zapytać o coś innego. I zawsze zatrzymywałem się, odciągałem sam siebie od ziejącej grozą przepaści. Miałem więc, mam teraz zapytać go: Zygmunt, czy naprawdę nic z tego nie pamiętasz? Nie! Nie zapytam. Jakaś nadsiła tamuje mi usta i sam sobie odpowiadam: Nie, nic nie pamięta. Był wtedy nieprzytomny. Być może nie był sobą. Nie był sobą? Ale ja pamiętam. Wraca to teraz do mnie w zapachu szpitala i szpitalnym twarz w twarz spotkaniu z Bemem. Tylko, że ja teraz leżę, a on uspokajająco trzyma mnie za rękę i opowiada coś, czego nie słyszę, gdyż tamto nabrzmiewa we mnie i wraca, i widzę to przed sobą, jestem w tym, przeżywam raz jeszcze i tamten czas wibruje we mnie, jak echo groźnego chorału, jak niedobre poczucie pełznącego ku nam czasu. Boję się o Bema tak, jak bałem się wtedy. Może jestem przewrażliwiony, bliski śmierci (kto wie?), doktor Kanarek spogląda na mnie i wzrusza ramionami, jakby mówił: nic nie mogę zrobić. Nic tu nie pomoże. Może więc dlatego odczuwam tamten czas raz jeszcze tak dotkliwie? Więc kiedy on siedząc teraz na skraju mego łóżka opowiada, jak zdobył dla mnie jabłko, przepiękne, soczyste, tu, na wyschłej pustyni, w oblężonym forcie Tobruku, i kiedy spoglądając na mnie z czułą troską młodszego brata bo tak go przecież traktowałem stając zawsze w jego obronie - pyta gdzie mnie ranili, co mówił lekarz, co mnie boli, ja w tym samym czasie jestem tam i widzę, i czuję duszny upał pod zielonym, pustynnym namiotem i zapach ciężkiego, latruńskiego wina. Było to w obozie el Atrum, w kilka dni po naszym przyjeździe do Palestyny, po weryfikacji, która skończyła się tak niefortunnie. Aresztowali go na skutek nieprzemyślanego, bezpodstawnego zarzutu, że fałszywie podał swój stopień oficerski. Donieśli mi o aresztowaniu i pobiegłem tam natychmiast. Była to mała, arabska lepianka, stacjonowała tam nasza Military Police.»* I tam w klitce jakiejś zamknęli Bema. Złamany, siedział z głową zwieszoną, ramiona opuszczone bezradnie na kolana. Spojrzał na mnie: w oczach miał rozpacz, wargi mu drżały. Dygotał. Puścili go natychmiast na moją gwarancję, podpisałem, że przyjmuję za niego całkowitą odpowiedzialność, że zaraz skontaktujemy się z "Kotwiczem" w Londynie, który poświadczy stopień wojskowy Bema. żandarmeria Dlaczego go aresztowali? Jakim prawem? Pewnie zadawali mu jakieś pytania, a Bem, jak to on zwykle, nie zapanował nad językiem. Nie wiem, co on im nawygadywał. Nie przyznał się. Niedługo potem, któregoś z tych upalnych, rozżarzonych słońcem dni, jedliśmy lunch w kasynie oficerskim. Pod namiotem było duszno, parno. Wtedy po raz pierwszy do lunchu podano nam wino. Było to ciężkie, słodkie, podstępne latruńskie wino. Nie smakowało mi, piłem mało. Ale Bem pił. Pił ponad miarę. Twarz miał już purpurową, oczy szkliste, a pił jeszcze, chociaż powstrzymywałem go, tłumaczyłem, że nie zaaklimatyzowany może się łatwo upić, że wino go położy. Nie słuchał. Wydawało mi się, jakby tym winem chciał zapić niedawne doświadczenia, utopić w nim złość na tych, którzy go skrzywdzili. I nagle chwycił mnie za rękę. - Źle - szepnął - niedobrze... Objąłem go, prowadziłem aż do wyjścia z namiotu, ale tu mi upadł. Ktoś podbiegł, pomógł mi. Nieśliśmy go nieprzytomnego pod rozpalonym szaleństwem południowego słońca. Namiot, w którym kwaterował, był niedaleko, może pięćdziesiąt kroków od kasyna. Ale tylko kilka kroków w tej kanikule wystarczyło, abyśmy nawet my, niosący Bema, poczuli zawrót głowy. Pot spływał mi z czoła, na brwi, do oczu i oślepiał. Zanieśliśmy go do namiotu i położyliśmy na pryczy. Ciasna duszność, mdły zapach rozgrzanego brezentu, w półmroku roje rozjuszonych, bzykających much zaatakowały naszą wilgotną skórę. Bem leżał nieprzytomny: mokre ciało, piana na ustach, płonące policzki. I nagle uniósł się, odtrącił moją rękę. Nie widzące, przekrwione oczy wpatrzone w jeden punkt namiotu. Dygotał, rzucał się w obłędzie, furii, jakby to nie on, ale coś w nim, co go napadło, co się w nim rozpasało, rozbestwiło, zaczęło rzucać się, miotać i krzyczeć, ryczeć, bluźnić poprzez niego. - Krew! Tyle krwi! Za co? Dlaczego? Za co tyle krwi! Przykładałem mu zimny kompres do czoła, ocierałem twarz, odganiałem nacierające na niego muchy. Krzyczał, rozpaczliwie, oskarżająco: - Za mało Cię ukrzyżowali! Za mało! Trzy razy! Trzy razy! Po trzykroć powinni Cię ukrzyżować! Grupa ciekawych, przerażonych żołnierzy przy wejściu do namiotu. Błagałem, aby odeszli. Prosiłem: "Zawołajcie lekarze!" Ale lekarz nie przyszedł, nie mogli go znaleźć. Bem rzucał się, krzyczał, ryczał okropnym, nie swoim głosem. Bluźnił, przeklinał, złorzeczył. Trzymałem go za ręce. Czułem sztywność, sprężenie całego jego ciała. Modliłem się: "Boże, pomóż mu. Boże, ulituj się, pomóż mu." Mówiłem: "Uspokój się, jestem przy tobie, jestem tu, zaraz poczujesz się lepiej, zaraz będziesz się czuł lepiej". Przecierałem rozpalone czoło wilgotnym ręcznikiem, powstrzymywałem szarpiące koc, wygrażające komuś niewidocznemu ręce, czułem drgawki przebiegające przez jego jego ramiona, piersi, brzuch. A sam słabłem z wysiłku, jakbym potykał się, walczył z siłą potężniejszą ode mnie, od nas dwóch, z jakąś mocą zajadłą i rozwścieczoną, rozrywającą tego chłopca, dziecko prawie. Borykałem się z czymś, czego nazwać nie umiałem, bo przecież nie był to Bem znękany, osłabły, nieprzytomny, ale to, co było w nim utajone przed nim samym: szkaradność i ohyda życia, z którymi się zetknął, które przyszło mu zbyt wcześnie doświadczyć: egzekucje, mordy, palone wsie, bezwzględność zabijania i gnębiące poczucie winy za mękę i śmierć niewinnych. Ta moc w nim, jemu nie znana, spotężniała teraz i zawładnęła nim. Siedziałem przy nim w kącie rozpalonego słońcem namiotu, jakby na końcu świata, w ziemi niczyjej. A byliśmy przecież na Ziemi Judejskiej, w kraju biblijnym, tuż przy drodze wiodącej do Jerozolimy, tu, którędy wiodły szlaki wypraw krzyżowych, a ścieżki i rozgrzane ciepłem pustyni kamienie zachowały ślad stóp Chrystusa. "Boże - modliłem się. - Pomóż mu." Rzucił się gwałtownie. Padł twarzą do ściany namiotu. Bełkotał, skarżył się płaczliwie, niezrozumiale. Uciekał mi. Wyrywał ręce, ale trzymałem go silnie w przegubach. Poczułem, jak słabnie, jak mięśnie jego rąk zaczynają się rozluźniać, jak błyskawice pasji gasną, a on zapada w czeluść snu. Czułem, jak uspokojony odpływa coraz dalej ode mnie. Zasypia. Zasnął. Chrapliwy zrazu oddech zelżał. Siedziałem przy nim. Nie wiem jak długo. Pewnie sam zasnąłem wyczerpany. Obudził mnie chłód. Orzeźwiający chłód pustynnej nocy. A kiedy wyszedłem z namiotu, ogromne granatowe niebo ciężkie było od błyszczących, białych gwiazd. Chodziłem długo po pustyni, myślałem o Bemie. Z jakimi walczył upiorami? Z jaką nieznaną mu mocą? Nigdy o tym nie mówiliśmy. Wstał rano, narzekał na ból głowy. Pamiętał, że pił wino. To wszystko. Piekielne udręki, wadzenie się z Bogiem, walka z wampirami, które w nim obecne, przyczajone za dnia, osaczały słabego, nieprzytomnego po pijaństwie - to wszystko zapomniał. Nigdy nie wspominał. Ja też do tego nigdy nie wracałem. Siedzi teraz na brzegu mego łóżka w podziemnym tobruckim szpitalu. Zatroskany, serdeczny, łagodny. Pochyla się, szepcze: - Przypominasz sobie, jak wysłaliśmy z Konstantynopola depeszę do generała Sikorskiego? W jego zwężonych zielonych oczach przekorny uśmieszek. Przygląda mi się, mojej obandażowanej głowie, poza nim krząta się sanitariusz, poprawia opatrunek rannego na sąsiednim łóżku. Słyszę Bema, a jednocześnie odkrywam, po raz pierwszy widzę, że sąsiad mój, nad którym pochyla się sanitariusz, nie ma nogi. Obandażowany kikut, noga ucięta powyżej kolana. - Przypominam sobie, naturalnie. - Ja myślę - szepcze Bem. - Myślałem, że to moje aresztowanie.. . Wiesz... Staram się skinąć głową, ale wszystko obolałe i widok rannego z uciętą nogą tuż obok obolałość moją pogłębia. Po raz pierwszy w tym szpitalu ogarnia mnie rozpacz bezsilności. - Nic nie mów, nie ruszaj się. Chciałem ci tylko powiedzieć, że to moje wtedy aresztowanie, kiedy zakwestionowali mój stopień oficerski... Oczy Bema zwężają się jeszcze bardziej, to już tylko dwie skośne krechy, potężnieją rozdęte chrapy wielkiego nosa - buzuje w nim wściekłość, którą stara się zamaskować przy mnie, ukryć, powstrzymać. Och, jak on by się na nich rzucił jeszcze raz, i jeszcze raz. - ... więc to miało związek z tą depeszą, którą wysłaliśmy do generała. Poruszam tylko dłonią. Znak, że pamiętam. Bem uspokaja się, w szparkach powiek widać rozjaśnione oczy. Myślę o szaleńczym wyczynie z depeszą. Teraz, z odległości, jakże wydaje mi się dziecinny. Tylko rok minął, a przepłynęliśmy ocean doświadczenia. Pamiętam tę depeszę, którą dwóch młodych chłopców posłało do naczelnego wodza: "Niżej podpisani żołnierze Hubala proszą o jak najszybszy kontakt, aby złożyć raport i zdać sprawę z prawdziwego oblicza Polski Podziemnej." Bem był żołnierzem Hubala od początku do końca. Ja widziałem majora tylko raz, w Warszawie, przed moim nieudanym przekroczeniem granicy w zimie roku 1940. Miałem wtedy zawiadomić Macieja Kalenkiewicza, że oddział w sile 1000 ludzi w pełnym uzbrojeniu będzie gotowy na wiosnę. - My - szepcze Bem - wysłaliśmy tę depeszę z ambasady brytyjskiej. Wydawało się, szybciej dotrze do Anglii. No i nigdy do naczelnego wodza nie doszła. Wiesz... mówiliśmy, oni zaraz tę depeszę przekazali do naszej "dwójki". I za to mnie tak prześladują... i za to... Zmęczenie, jak czad. Słabnę, słowa Bema cichną. Pochyla się jeszcze niżej nade mną. - Słyszałem, generał Sikorski przyjedzie do Tobruku... Będzie sam dekorował... Śpij... ja już idę... Zamykam oczy. Widzę Bema, ale teraz siedzimy razem w dużej cukierni, przy stoliku. Piję chłodny sok, a Bem pochylony ku mnie, szepcze: - Pytasz się, jakim człowiekiem był Hubal? Przede wszystkim, wspaniały dowódca. Dowódca wydzielonego oddziału Wojska Polskiego. Ostatni, jedyny żołnierz w mundurze. I to, co najbardziej w nim cenię: nie złamał przysięgi! Nie poddał się. Wierzył, ofensywa ruszy na wiosnę. Oddział stanie gotowy. A on wtedy miałby ogromną pozycję. Dowódca dywizji, ale... kto wie? Mówisz, że ludność ucierpiała? Ludność Kieleckiego kochała go. Wiesz, jacy są Polacy! Ofiarni. Ale najbardziej ofiarni ci, którzy najmniej rozumieją politykę. Mówisz, że były egzekucje? Mówisz, że to przez nas? Co mieliśmy robić? Widziałem, jak Niemcy palili szkołę, słyszałem ten potworny krzyk, wrzask, płacz, wycie dzieci i ludzi naokoło. I tylko mogliśmy patrzeć. I na egzekucje... też. Ale potem, no przecież opowiadałem ci, jak myśmy się na nich mścili. Opowiem ci, jak wbijaliśmy Niemca na pal. Dotychczas to widzę, widzę jak zmienia się twarz, jak nabrzmiewają, występują żyły, sine, okropne. Otwieram oczy. Bem już dawno odszedł. Obok na łóżku cicho jęczy ranny bez nogi. Jestem spragniony, ruchem ręki przywołuję sanitariusza. - Coś do picia - mówię. Jest to ten sam, płowowłosy, szczupły i nieduży chłopiec, który opatrywał nogę rannego. Przynosi mi szklankę chłodnego pomarańczowego soku. Wskazuje ruchem brody na zbliżających się dowódcę pułku, zastępcę i księdza Malinowskiego - kapelana. - Idą pana podchorążego odwiedzić. Staram się unieść głowę. Widzę zatroskaną twarz doktora Kanarka, coś szepcze, coś tłumaczy. Stają teraz przy moim łóżku. Ciemnooki, szczupły major Bobiński pochyla się nade mną. - Panie podchorąży, został pan odznaczony Krzyżem Walecznych, jest pan... Czym jestem? Kim jestem? Ziarnem piasku zagubionym na pustyni? Czasem myślę, że wszystko to nie ma sensu. Ja tu, w północnej Afryce, w Tobruku, a oni tam, tratują mój kraj. Jestem tylko ziarnem piasku naniesionym tu wichrem wojny. Jestem. Wojna dla mnie trwa. Gdybym jednak znalazł się po stronie tych bez rąk, bez nóg, kalek leżących tu, w tej samej sali podziemnego szpitala, moich towarzyszy - stałbym się bezużyteczny. Przegrałbym życie strącony z wojennego teatrum. A oni? Czego więcej mogą się spodziewać? Szpital wojenny daje im łóżko. Daje im szczudła po szybkich, nieprzemyślanych amputacjach nóg. Po wojnie wloką swoje kalectwo spoglądając na kolorowe baretki odznaczeń. ... jest pan podany do awansu oficerskiego. Natychmiast zapominam. Zgadzam się na to, kim jestem. Jestem rannym żołnierzem, który spełnił swój obowiązek. Ogarnia mnie fala wzruszenia i czuję, jak mocno bije puls w tyle mojej zranionej głowy. - Ku chwale kawalerii, panie majorze! Dotknął mojej obandażowanej ręki, uśmiechnął się wyprostował. Rotmistrz Zakrzewski - zastępca dowódcy pułku - pochyla się, dotyka delikatnie mego ramienia, jego spojrzenie jest pełne ciepłego współczucia. Ksiądz Malinowski przymyka oczy, wydaje mi się, jakby modlił się nade mną. Doktor Kanarek w tyle, jakby zaaferowany, unika mego spojrzenia. Major Bobiński odwraca się do lekarza. Mimo wzruszenia i słabości wzrok mój i słuch są ostre, napięte. Zauważam natychmiast pytający wzrok dowódcy pułku. Wiem, co oznacza: Czy przeżyje? I twarz doktora! Jak wszystko maluje się na niej! Jak wyraziście, przecząco kiwa głową! Szept ledwo dosłyszalny. Ale przecież słyszę: "Ciężka rana, nie mogłem usunąć odłamków." Uczucie obojętności, zapadania się, ulgi. Wiem, że uśmiech mój, którym żegnam odwiedzających mnie dowódców, ma w sobie gorycz ironii. 5 Ras el Medauer. Dla obserwatora z daleka to szczyt wzgórza, wyłom w pierścieniu obronnym twierdzy tobruckiej na jej zachodnim odcinku. Ale nie dla nas! Dla nas Medauer to słowo, które należy wymawiać szeptem, to wzgórze, z którego wierzchołka zła gwiazda pluje dniem i nocą śmiertelnym ogniem pocisków. W naszych oczach Medauer to jaszczur - potwór o kamienistej, szarej sierści. Okopani o sześćdziesiąt metrów od najbardziej wysuniętego na przedpole stanowiska nieprzyjaciela, Medauer mamy tuż przed sobą. Otoczony koncertinami, zaminowany, broniony kilkoma stanowiskami bojowymi, jest niezdobytą twierdzą. Staramy się go podejść w nocnych patrolach. Czołgamy się nocą pod deszczem pocisków, rozbrajamy miny torując sobie drogę. Ale ilu już zginęło rozszarpanych nagłym wybuchem ukrytej podstępnie booby trap!»* zamaskowany ładunek wybuchowy, mini_pułapka Jest początek grudnia, czas, w którym zbliża się ofensywa aliantów, a jednocześnie oczekiwany moment wycofywania się nieprzyjaciela. Ja znów na linii. Rany zagojone, a odłamki granatu w tyle głowy zostały. Wessałem je w siebie. Jestem z naszym Karpackim Pułkiem Ułanów na wysuniętej placówce na wprost wzgórza Medauer. Nad pustynią zapada wczesny, różowy zmierzch. Wszyscy w ostrym pogotowiu, pod bronią, gotowi do akcji. Czuję dreszcz podniecenia i jak zawsze w tych chwilach przed walką, kiedy nie wiadomo: wrócę? polegnę? Iglica myśli przebija przestrzeń nieomylnie w jednym kierunku, do jednego zdąża punktu. A stamtąd wysłana w nieznane, szukająca, trwożnie szybuje myśl inna. Jeśli spotkają się w pyle morskim albo w sercu stratosfery - czy połączą się iskrą przekazu? Myślę o matce. Dziś są jej imieniny. Wiem, że i ona myśli o mnie, gdyż przeszywa mnie iskra, która połączyła nasze myśli. Nadjeżdża major Bobiński, dowódca pułku. Podchodzi do dowódcy mego szwadronu, rotmistrza Kaweckiego. Dyskusja ożywiona i poważna. Rotmistrz słucha służbiście, pochyla głowę, zastanawia się. O! Unosi w górę palec. Już wie. Zdecydował. I teraz wprost od dowódcy pułku w moją stronę. Nieduży, korpulentny i sympatyczny, chwieje się na swoich kawaleryjskich nóżkach. W jego ruchach jest determinacja. Obserwuję rotmistrza: już porusza ustami, jeszcze nawet do mnie nie podszedł. - Panie poruczniku... Należy się zatrzymać. Pogalopować wstecz, gdyż słowo "poruczniku" z jakim zwrócił się do mnie mój dowódca, i wstążeczka Krzyża Walecznych, którą przypiąłem do munduru, wymagają komentarzy. ** ** ** Miałem go zobaczyć po raz pierwszy. Wzruszenie wypełniało mnie jasnością. Paliło się we mnie, w nas wszystkich, pragnienie wodza. Nasz Wódz byłby olbrzymem o płomiennym sercu i odwadze lwa. Pierwszy wojownik. Ofiarny, energiczny komendant. Mistrz sztuki wojennej. Rozum jego byłby chłodnym instrumentem o niedościgłej precyzji. W uczuciach jego nie byłoby miejsca dla zawiści, a słowa jego byłyby zawsze prawdziwe, chociażby głosić miały klęskę i śmierć. Z żołnierzami swymi łagodny i ojcowski, wyrozumiały i sprawiedliwy, cierpliwy w wysłuchaniu próśb i żalów, ale gdy trzeba, wymierzający słuszną karę. Życie żołnierza ceniłby ponad wszystko. I tej wartości używałby ostrożnie i z należną życiu pokorą. Szalona i ponadludzka byłaby jego odpowiedzialność, gdyż powinien być na wszystkich frontach i popierać decyzje o życiu milionów ludzi. Czekałem na niego. Czekaliśmy wszyscy na niego. Miał przypłynąć do oblężonej twierdzy Tobruku. Na krótko tylko, na kilkanaście godzin. Będzie osobiście dekorował żołnierzy. Czekałem na niego. Był we mnie takim, jakim stworzyła go pieśń. Odmawiałem mu ludzkich przywar. Dźwigał ciężar symbolu jak staroświecką zbroję husarza. Jest niebieskie, bezchmurne przedpołudnie 13 listopada. Stoję przed generałem. W szeregu, razem z innymi podanymi do odznaczeń. Stoimy na baczność. Tuż za nami wejście do schronu dowództwa. My w pustynnych polowych mundurach: swetry na tropikalnych rozpiętych pod szyją koszulach, parciane pasy, rewolwery. Generał w furażerce, w pełnym umundurowaniu, z koalicyjką przecinającą pierś. Dekoruje. Już przypiął Virtuti do swetra rotmistrza Smodlibowskiego. Teraz zbliża się do mnie. Salutuję. Generał przypina mi Krzyż Walecznych. Uścisk rąk. Moment wzruszenia, uniesienia. Szukam odpowiedzi w uroczyście poważnej twarzy wodza. Widzę tylko generalskie szlify, w ich glorii blednie, gubi się człowiek w mundurze. Z daleka poświsty artylerii nieprzyjaciela. A oto wódz naczelny nie zawahał się przyjechać na pierwszą linię frontu. Jest z nami, w pustyni, z daleka od kraju. Skończyła się uroczystość dekoracji, a ja jeszcze w euforii. Czekam tylko na rozkaz odejścia. Ale widzę, że major Bobiński podchodzi nagle do generała. Pochyla się, szepcze, słyszę krótkie, rozkazujące: "Pokażcie mi go!" I wiem, że to ja, to o mnie. Natychmiast zmienia się sceneria. Skądś przynoszą skrzynki, sadowią na nich generała. Siada z ulgą, upał już się podnosi, praży południowe słońce. Ramiona opuścił, splecione ręce między kolanami. Spogląda na mnie. Wtedy major Bobiński krótko, sucho, ale czuję, czymś podniecony: - Panie podchorąży, proszę zameldować się panu generałowi! Podchodzę. Na baczność przed spoczywającym na skrzyni wodzem. A za nim, a przede mną ustawia się półkoliście areopag Brygady: pułkownik Peszek, generał Kopański, szef sztabu generał Klimecki, tuż obok major Bobiński, inni, których nie znam. Ustawiają się, jak do fotografii. Generał pośrodku, obok i za nim szarże i generalicja, a ja, podchorąży wezwany tu nie wiadomo dlaczego, przed nimi. Wali artyleria nieprzyjaciela, nasz codzienny pustynny koncert. Wokoło nas szare morze pustyni nieruchome, nieprzeniknione, i my tu zgrupowani do wspólnej fotografii. Bo jest przecież fotograf. Widzę go, jak przymierza się, podchodzi, wycelowuje, a może tak lepiej, a może tak. Dziwaczność tej sytuacji, której my, nasze mundury, nadają dostojności tragicznej. - Panie generale, wachmistrz podchorąży Bask melduje się na rozkaz. Spogląda na mnie zmęczona, nieco obrzękła twarz człowieka, który mógłby być moim ojcem. Mierzymy się wzrokiem: on spogląda na mnie unosząc głowę, ja z mej pozycji stojącej głowę ku niemu pochylam. - Słyszałem, że miał pan kontakt z Hubalem. - Tak jest. Miałem polecenie od majora Hubala do Macieja Kalenkiewicza, że... - Tak, wiem. Wiem, kto to jest. - Panie generale... w pułku naszym jest podporucznik Bem, który był do ostatniego momentu z majorem Hubalem... Spoglądam na wodza wyczekująco i błagalnie niemal. Bem prosił mnie: "Powiedz mu. Poproś, niech mnie wysłucha, chciałbym powiedzieć mu prawdę o Hubalu." - Wiem - przerywa zniecierpliwiony. - Wiem... - w uniesionej ręce w opuszczeniu jej nagłym gest dezaprobaty. - Wiem, że wyście tam łobuzowali! Sztywnieję. Piasek w oczach i ustach. Krew pulsuje, wali tak mocno, że nie mogę odetchnąć. Burzą pustynną nawiane, wirują wkoło mnie obrazy. Śnieg otula ruiny domów, na skwerkach przed kościołem św. Aleksandra ekshumacje. Plac Trzech Krzyży, tuż kamienica. Wspinam się na ostatnie piętro. W pokoju szarym od dymu ten człowiek. Jego mocne szaroniebieskie spojrzenie, uścisk ręki. "Gdyby pan szedł, będę miał raport do generała... Oddział będzie gotowy na wiosnę". Pochylam się nad wodzem. Mówi głośno, spokojnie i nawet z uśmiechem: - Życzę panu generałowi, żeby miał tych łobuzów koło siebie. Wódz poderwał się urażony. Stoję pod obstrzałem spojrzeń karcących, przerażonych. Generał nie odwrócił się. Nie pożegnał. Odszedł z głową uniesioną. A jednak wieczorem podpisał mój awans na podporucznika. Takim go widzę: nagłym szarpnięciem głowę ode mnie odwraca. Przestałem istnieć. Dla niego nic już nie znaczę, tylko mały ból dumy urażonej. Widzę siebie zagubionego nagle w zamieszaniu, pośpiesznych tłumaczeniach, łagodzeniach i czuję pustkę, która się wokoło mnie poszerza, pogłębia, i to zapadanie się wewnętrzne, jak po stracie, żałobny skurcz i żal, a przecież do diabła, do diabła, przecież udekorował mnie, więc dlaczego? ** ** ** Teraz rotmistrz ku mnie sunie - mały czołg na ułańskich nogach - i ja z jego wzroku, z ruchów zdecydowanych, jakby przekonywał siebie: no trudno, on pójdzie, pójdzie, i z tego zadyszanego "panie poruczniku" odgaduję: posyłają, znów mnie, posyłają na jakiś piekielny patrol. - Panie poruczniku, dowódca pułku nakazał wysłanie patrolu oficerskiego z zadaniem dotarcia do bunkra na szczycie wzgórza Medauer. Wiedziałem. Gryzę przekleństwa, ale i ochota we mnie wzbiera: wskoczyć do tego piekła! Zobaczyć! Ukręcić łeb diabłu. Albo on mnie... - ...będzie pan miał przydzielonego sapera z zadaniem rozpoznania min. Odpowiadam: - Tak jest, panie rotmistrzu, dobrze... Odpowiadam, a ten obraz powraca. Jakie promienie utrwaliły go na kliszy pamięci? Może zbliżający się chamsin? I dlaczego właśnie wtedy, gdy wracałem ze szpitala do oddziału, ten pogrzeb przeciął mi drogę? Bo to był pogrzeb, oddawanie ziemi człowieka, ostatnie pożegnanie. Była lekka zawieja piaskowa. Zbliżał się chamsin. Siedziałem koło szofera. A pył przedostawał się do motoru, wsiąkał przez szczeliny do samochodu. Czułem piasek w nosie i w gardle. Nad pustynią i wokoło nas zaczynało się już unosić, obejmować wszystko jakieś nierealne, żółtawe światło. Ale jeszcze widoczność była dobra. Kierowca zahamował nagle i ruchem ręki wskazał mi ten pogrzeb. Dwaj sanitariusze dźwigali zawinięte w prześcieradło ciało. W żółtawym świetle zbliżającego się chamsinu ta trójka przechodząca teraz drogą wydawała się grupą upiorów. - Dokąd oni go niosą? - spytałem. - To włoski jeniec - powiedział kierowca. - Widzi pan podchorąży ten dół, tam dalej za szosą? Tam go niosą, do tej wspólnej mogiły. Było duszno. Sanitariusze dźwigający ciało szli opornie, udręczeni i obojętni. Widziałem, jak wrzucili go do dołu. Biały tłumok zatoczył łuk w powietrzu i padł w wielki wspólny dół. Ruszyliśmy. Szofer spojrzał na mnie, westchnął: - Nikt go tu nigdy nie znajdzie. Rodzina się nie dowie... Odwróciłem się. Sanitariusze giną w kłębach pędzącego piasku. Blednie w żółtawym świetle pustyni obraz pogrzebu nieznanego jeńca. Przede mną rotmistrz. On tylko pozostaje realny. On i rozkaz, który mam wykonać: dotarcie do bunkra na Medauerze. - Dobrze, panie rotmistrzu. Chciałbym jednak mieć samych ochotników. - Naturalnie. A teraz idziemy do dowódcy pułku. Idziemy. W rowie, gdzie stacjonujemy, w pozycji najdalej wysuniętej przed Medauerem odległości są niewielkie. Wszystko blisko siebie. W moim plutonie - dostrzegam kątem oka - poruszenie. Już wiedzą. Patrzą po sobie: kto pójdzie? Kto pójdzie do ziejącego ogniem piekła? Major Bobiński stoi przed wejściem do ziemianki dowództwa. Wysoki, szczupły, niewielką, gładko zaczesaną głowę pochylił, studiuje mapę. W ciemnych, głęboko osadzonych oczach pod ciężką powieką jakby chłód, a może tylko obrona wojskowej formalności przed ciepłem zbliżenia. - Panie poruczniku, zadanie jest następujące: Potrzebne jest rozpoznanie Medaueru, czy jest tam nieprzyjaciel, czy nie ma. Jeśli w bunkrze na górze nie ma nieprzyjaciela, wystrzeli pan trzy rakiety: zieloną w górę, jedną białą w lewo i jedną białą w prawo. To będzie znakiem, że bunkier jest pusty. Będzie to sygnałem dla rozpoczęcia pościgu przez nasz pułk. Salutuję: - Tak jest, panie majorze. Idę do mojego plutonu. Oparci o ścianę okopów, stoją lub siedzą wpatrzeni przed siebie. Widząc mnie podnoszą się, wyprostowują. Kiedy zbliżam się do nich, patrzą na mnie nie patrząc, chociaż staram się wzrok ich uchwycić. Ciemno. Tylko księżyc. Pod hełmami oczu nie widać. Stężeni w paraliżującej grozie. Sztywność szczęk, nieruchomość policzków. - Idziemy na Medauer. Kto na ochotnika? Cisza. Nie patrzą na mnie. Spuszczają głowy. Zamarli w bezruchu. Słyszę ich przyśpieszone oddechy. Nad głowami suchy świst pocisków, to nasza artyleria wali na Medauer. Bunkier ledwo z daleka widoczny. Odczuwalny blisko, od dawna, jak zadra. Strach przed Medauerem większy niż przed conocnym pustynnym patrolem. Czekam cierpliwie i znów ponawiam pytanie: - Kto na ochotnika? Wtedy - kapral Wiatr. Zrywa się. Wysuwa przed innych, sztywnieje przede mną. On najstarszy, sześćdziesięciodwuletni. - Panie poruczniku, idziemy! Wysoki, chudy, długie wąsy wiarusa. Twarz schłostana wiatrem i słońcem. Policzki poorane bruzdami. Widzę go dokładnie w świetle księżyca. Ruch jego - zryw - trwa jeszcze i salutujące przy hełmie palce, i wydaje mi się przez chwilę, nie na pustyni jestem, nie w okopach. To Stary Wiarus z "Warszawianki" wypadł na scenę i woła: "Idziemy!" I zaraz po nim jakby coś pękło. Uwolnieni z tamującej grozy Medauera jeden po drugim wychodzili przede mną. Sztywnieli i: - Panie poruczniku, idziemy! Idziemy! Idziemy! Idziemy! Teraz już nie strach, to fascynacja. Teraz przyczajenie i precyzja ruchów. Wyczulenie słuchu, mimo walącej bez przerwy artylerii. Wyostrzenie wzroku w białej od piasku, lśniącej od gwiazd, księżycowej nocy pustynnej. Jest to noc ofensywy aliantów z 9 na 10 grudnia 1941 roku. Noc bitwy o Tobruk. Noc oswobodzenia twierdzy. Z Egiptu, za cofającymi się Afrika Korps i dywizjami włoskimi, postępuje 8 Armia brytyjska. Z oblężonego Tobruku, skoordynowana z pościgiem wojsk brytyjskich, rusza załoga twierdzy za cofającym się nieprzyjacielem. Wśród tej załogi my pierwsi: Karpacki Pułk Ułanów. Ale zanim pułk ruszy, podkrada się nasz patrol zwiadowczy. Idziemy drogą wyżłobioną przez kule armatnie z porzuconego włoskiego działa, które nasi ułani ustawili na wprost wzgórza i walili nim w bunkier Medauera. Saper idzie pierwszy. Zwinny, nieduży. Nie idzie. Pełza. Jak pies myśliwski tropi nosem przy ziemi. Uniesie się na czworaki i znów na płask. Za saperem - ja. Pochylony, z rewolwerem w ręku. Za mną Wiatr. Reszta, dziewięciu, gęsiego: jeden wchodzi w ślady drugiego. Ostrożnie, żeby nie dotknąć miny. Za nami, w miejscu naszego wejścia do rowu wyżłobionego armatą, przy stanowisku ogniowym czekają dowódca pułku i rotmistrz Kawecki. Będą tam czekać i obserwować aż do chwili, gdy dam im znak umówiony rakietą: biała_zielona-biała. Jeśli dam znak, pułk ruszy w pościg. A jeśli znaku nie będzie? Nie chcę o tym myśleć, a jednak uczucie grozy jest we mnie. Nie strachu, nie obawy, nie lęku! Grozy! Wydaje mi się, zstępuję do dna. A tam surowe twarze nieznanego obnażają się okrutnym grymasem. Zielone oczy zieją ogniem i uderzają we mnie mieczem płomieni. Jestem spokojny, chłodny, rozdzielony na dwóch od siebie uniezależnionych, chociaż obydwaj poruszają się zgodnie w kierunku straszliwego wzgórza. Już przeszliśmy rozerwane pociskami naszej armaty koncertiny. Idziemy szybkim, lekkim krokiem rowem sięgającym nam do pasa. Chrzęści pod nogami twardy, pustynny piasek, a my pochyleni, chronieni postrzępionymi zwałami piasku, podchodzimy, zbliżamy się do sfery zagęszczonego ognia naszej artylerii. Widać już pierwsze stanowiska nieprzyjaciela; opuszczone w pośpiechu. Uciekli. Jesteśmy na terenie nieprzyjaciela. Tu na otwartej przestrzeni, nie chroni już nas rów wyżłobiony przyjazną armatą. Zasadzki minowe coraz częstsze. Podstępne |booby |traps z wystającym zaczepnie długim drucikiem, czyhają. Saper idzie teraz wolno. Pełza czujnie. Palce jego są czułkami owada. Pieszczotliwym niemal ruchem gładzi, maca, wyczuwa. A jeśli uniesie rękę - wszystko przyklęka. Czekamy. Wstrzymujemy oddech. Rozładowuje minę. Jak bardzo życie nasze zależy od dotknięcia jego rąk. Daje znak: można posuwać się naprzód. Posuwamy się w piekle pocisków naszej artylerii. Idziemy w zaporę ogniową na Medauer, w pole ogniowe, gdzie z 72 dział wali 4000 pocisków na złowrogą górę. Walą na szczyt Medauera, ale rozrzut pada koło nas. Pali się niebo pocięte gigantami błyskawic. Wokoło nas płomienny deszcz. Idziemy. Już minęliśmy opuszczone stanowiska nieprzyjaciela, oraz bliższy, coraz wyraźniejszy bunkier na Medauerze. Przez cały czas zostawiam znaki dla drogi powrotnej: patyczki z białymi pasemkami. Już blisko... tuż - bunkier Medauera. Ale oczodoły jego wygasłe. Ani śladu życia. Tylko wali szatańskim ogniem nasza artyleria, zginąć więc możemy od własnej kuli. Nie wiedzą o nas. Oni i my wykonujemy rozkazy. Cisza. Głucha, martwa cisza. Śmiertelny spokój opuszczonego grobowca. Betonowe kręte schody prowadzą w dół do bunkra. Saper pierwszy, ja za nim z rewolwerem w ręku. Przed wejściem do bunkra rozbroił jeszcze kilka min. Posuwamy się wolno; stąpamy ostrożnie, wyczulone wszystkie zmysły: gdzie kryje się nieprzyjaciel? Gdzie zasadzka? Które stąpnięcie rozerwie się wybuchem i wtedy runie Medauer grzebiąc nas pod sobą? Jesteśmy już wszyscy w bunkrze, cały nasz pluton. Co za luksus! Kilka betonowych pokoi. Zapas słodkiej wody w wielkich butlach od wina. Puszki kwaszonej kapusty. Medauer opuszczony, wróg opuścił najgroźniejsze swoje stanowisko! Wyskakuję na szczyt Medaueru, na szczyt złowrogiej góry. Szaleją pociski artylerii. Rozrywają ogromne, gwiaździste niebo. Jest północ. Przygotowane w chlebaku wyciągam i strzelam trzy rakiety: jedna zielona w górę, jedna biała w lewo, jedna biała w prawo. Znak. Medauer jest pusty. Napełnia mnie, wypełnia, słodka, gorąca duma. Chciałbym śpiewać i krzyczeć. Ale głos mój pożera nawałnica pocisków naszej artylerii. Z furażerki odrywam proporczyk: nasz kawaleryjski, szafirowo-czerwony, i przybijam na drewnianej klapce na szczycie bunkra. Medauer zajęty przez polską kawalerię. Gdybyśmy mieli sztandar biało-czerwony! Nie mamy jednak. A ten proporczyk, no przyznam się, trudno, bardziej mi tu nawet pasuje. Nie wracamy do oddziału. Idziemy dalej w głąb terenów nieprzyjaciela, na Akromę. Pusto. Cisza. Po tym piekle artylerii chłodny oddech pustynnej nocy. Gwiaździsty płaszcz nieba okrywa nas. Kiedy nad ranem wracam do bunkra, widzę jak patrol piechoty zatyka biało-czerwony sztandar na Medauerze. Dowódca patrolu, porucznik, spogląda na mnie z miną zwycięzcy. - Piechota zdobyła Medauer! - O, co to, to nie! Kawaleria była tu pierwsza. I nic tu nie było do zdobywania. Bunkier był opuszczony. Stoimy na wprost siebie. Teraz na Medauerze gotowi jesteśmy pokłócić się o Medauer. Prowadzę więc ich na szczyt bunkra, pokazuję przybity proporczyk. Wracam do oddziału. Wytyczone przeze mnie znaki kierują. Wracam tą samą drogą, tym samym wyżłobionym armatą rowem, ale czuję, jakbym nie szedł, tylko unosił się. Jest lekko, cicho i inaczej. Umilkła artyleria. Przystaję, rozglądam się: czy to ta sama pustynia? Nad Tobrukiem, nade mną, bladoniebieska ogromna kopuła, a dalej, dalej od wschodu w szkarłatnym majestacie wstaje młody dzień. Rozdział IX Czy nikt światła nie zapali w tej nocy? Umieramy! Umieramy w ciemności!@ Czy nikt światła nie zapali w tej nocy?@ Według Emily Dickinson, "Dying! Dying in the night!" 1 - Zaczekaj - powstrzymała mnie kiedy już w płaszczu i filcowych kapcach stałam przy drzwiach, już z ręką na klamce. - Uważaj! Ostrożnie! Nie idź czasem od frontu. Zajdź najpierw od ogrodu. - Wiem przecież. - ...I zajrzyj przez okno. Nie pukaj od razu do drzwi. W półmroku korytarza, w smudze drgającego światła karbidówki, co przez drzwi nie domknięte sypialni - jedynego ogrzewanego pokoju przemykało się niezdrową jasnością, owinięta, otulona szlafrokiem wydała mi się dziwnie niespokojna. - Powiedz mu, że gorączka się podniosła, że telefonujemy do niego całe popołudnie... - Wiem... wiem, mówiłaś. Ale ona nie zwracała na mnie uwagi. I teraz szeptała, jakby tylko do siebie, ale coraz to spoglądała na mnie, czy zaprzeczę. Czy może moim zaprzeczeniem ją uspokoję. - Może popsuł się telefon? A może... - przyłożyła dłoń do ust, tym gestem nagłym, bezwiednym, wyczuwałam w nim niepokój, więcej, przerażenie. - A może... o nie daj Boże! Może coś się stało...? Może go wzięli na mieście? Albo nie daj Boże... dom obstawiony... więc ty uważaj... na miłość Boską, uważaj... - Wiedzielibyśmy, gdyby go wzięli... - Tak myślisz? No, ja nie wiem. - Byłam na mieście. Spokój, nie było łapanki. - Wiesz - pociągnęła mnie za rękaw płaszcza. - Ja się tak teraz czegoś zaczynam bać. Nie mówiłam ci, była u mnie Regina. - I co? - Pracuje u Niemców. A oni albo udają, albo nie domyślają się. Ale wiesz, cały czas dygotała, pytała się mnie: "Powiedz, jestem podobna do Żydówki?" Mówiłam: "Nie, nie!" Wyglądała pięknie, chociaż zbiedzona. Ale ona zawsze była taka ładna. To chyba od niej przejęłam to podenerwowanie. Mówiła, że do getta nie pójdzie. Za żadne skarby! Ucieknie, jak będzie źle. To może już idź. Ale wracaj szybko! Na ulicy było ciemno. Tylko zmarznięta, chrupiąca pod nogami białość śniegu. Gdzieniegdzie przebłyskujące przez szpary w zabitych dyktą oknach konające światło karbidówek. Początek lutego, rok 1942. Dwadzieścia pięć stopni mrozu. Wydaje się, zima trwa wiecznie. Wiosna, lato i jesień przemykają, jak ptaki przelotne. I tylko wspomnienie ich skrzydeł, ich podniebnego szybowania do lepszych, ciepłych krajów. I znów toczy się zima. Zapada. Mrok wczesnego wieczoru. Długie szare poranki, lodowaty pokój z wygasłą kozą, zamarznięta woda w łazience. Kłujące przenikanie mrozu do krwi, do szpiku kości. Zamrożeni, trwamy w przerażającym chaosie, wciąż nie mogąc zrozumieć co się stało. Dawne rozpadło się: skruszała w pożarze bezpieczna konstrukcja domu. Przyszłość tylko w snach. Albo w kartach. W przepowiedniach. W szeptach wróżek wodzących palcem po liniach mojej ręki. Uczę się chodzić na nowo. Zdumiewająca lekkość kroku, który natychmiast zerwać się może do biegu. Odczepieni od wirującego kosmosu lecimy w przepaść, w upiorną stratosferę strachu, widm przyczajonych i gotowych do skoku, aby nas rozszarpać. Świat nasz zacieśnia się, skurczył do ulic, domów, słupów ogłoszeniowych z rozplakatowanymi nazwiskami, do napisów na murach i płotach: "Aby do wiosny", do listów, do znaku życia stamtąd, z wolnego świata. Oddychamy słowami. Ale życie umyka nam w tej egzystencji. Natychmiast po wyjściu z mieszkania przeszywa mnie ostry, suchy wiatr. Wilgoć oczu. Łzy zamarzają na rzęsach. Drętwieją stopy. Ciemno. A dopiero piąta. W sklepiku spożywczym tuż przy naszym domu - ruch. Zaciemnione szklane drzwi otwierają się i za każdym razem brzęczy mały dzwonek. Z wnętrza podrywa się przerażony płomyk karbidówki. - Boga, gdzie idziesz? To Zosia Kwiatkowska. To za nią trzasnęły teraz drzwi sklepu, jęknął dzwonek i zatrzepotał białoniebieski język karbidówki. Jest już przy mnie. Cała głowa w wełnianym szalu. Okutana. Tylko okrągłe, ciepłe brunatne oczy i mały, kształtny nosek. Jest najmłodszą z żon oficerów pośród grupy utworzonej przez moją matkę. - Idę do doktora Birencwajga. - Co się stało? - Pani Cichocka bardzo chora. Czterdzieści stopni gorączki. - Kiedy? Boże kochany! To na tym straganie! Zaziębiła się na tym straganie! - A jak pani się czuje? - No wiesz, ten mróz mi nie pomaga. Ale jak tylko wojna się skończy, jak mój mąż wróci, pojadę na kurację. A teraz doktor Birencwajg dał mi maść. Przestępuję z nogi na nogę, nogi drętwieją mi z zimna. - Idź, idź, ale uważaj! Ostrożnie! - Dobranoc. Idę dalej ulicą Francuską. Myślę: Zosia Kwiatkowska ma gruźlicę skóry, dolną jej wargę pokrywa długi, czerwonawy, łuszczący się liszaj. Zosia czeka na list od męża. Cichocka i Zaleska dostają listy od mężów z niewoli niemieckiej. Ojciec mój pisał z Portugalii. Przysyła paczki: sardynki, rodzynki i migdały. Odezwał się z oflagu Mikołaj Polko do ciemnej, zamkniętej w sobie Jadwigi. Nawet generałowa dostała list. Tylko do Zosi - nic. Nosi przy sobie, w torebce, ostatni list ze Starobielska. Ale kiedy to było! W kwietniu czterdziestego roku. Ani ona, ani mieszkająca o piętro wyżej od niej Szczęsna - nic. Biegają obie do Czerwonego Krzyża. Dowiadują się. Nic. Nic. Z Rosji nic nie dochodzi. Może polegli? Nie. Przecież obaj pisali już po zakończeniu działań wojennych. Bo do Szczęsnej mąż pisał też w kwietniu, tej pierwszej wojennej wiosny. Może umarli? Ludzie umierają. Nikt nic nie wie. Żeby chociaż wiedzieć! Biegają do wróżek. Ta dobra, tamta nic nie powiedziała, ta na Nowym Świecie strasznie droga. Upraszają moją matkę: Irenko, powróż! Wróży wieczorem przy rozdymającej się żarem kozie. Zosia kopci papierosy, wierzy wszystkiemu, potakuje głową poważnie. Jest jeszcze bardzo młoda, nie ma trzydziestu lat. Wraca do swego mieszkania, które tuż obok, w następnym domu, i tam w dwóch pokojach z kuchnią - utula się. Ciepła, miękka wiewiórka mości sobie gniazdo w dziupli drzewa szarpanego przez złe wichry. W drzewie, o które biją śmiertelne pioruny. A ona, w swoim małym bezpieczeństwie, na mchu uzbieranym skrzętnie po rowach. I to tylko ważne: miękkość ukrycia, złudność przytulności, przymknięcie oczu, zatkanie uszu na grube, złowieszcze, złowrogie i posępne chmury nadciągającej nawałnicy. Dwa pokoje i kuchnię zamieszkały dobre duchy: duch wypastowanego parkietu, biały duszek krochmalonych firanek, duchy wyświeconego kredensu, poważnego, z wypiętym brzuchem, tuż przy smukłej, oszklonej serwantce. Szklane duchy szyb wymytych, lśniących tam, gdzie nie przytępiła ich łata dykty. Podnoszę kołnierz płaszcza. Ślizgam się na nierównym chodniku. Wiem, jak tam trafić. Znam tę drogę na pamięć. Mogłabym iść po omacku. Trzeba dojść najpierw do skarpy, przy której ulica Francuska przechodzi w Rondo Waszyngtona, potem skręcić na lewo i nie dochodząc do dawnej ślizgawki drugą uliczką na prawo iść aż do willi w ogrodzie. Myślę o jutrzejszym kolokwium z anatomii. Łacińskie nazwy mięśni, arterii i nerwów skaczą koło mnie. Ale nad wszystkim dominują kości nadgarstka: scaphoid, lunate, trapezoid i ta najmniejsza, najłatwiejsza do zapamiętania: pisiform. Do niedawna nosiłam je w małej walizeczce razem z kośćmi nogi i ręki, łopatki i całą przepiłowaną na pół czaszką. Udało mi się je kupić od starszego studenta. Przehandlowałam na to dwa złote zęby ojca. Zostawił je w małej szufladce stolika. Leżały tam. Spróbowałam i kupili. Wieczorem rozkładałam kości na kołdrze i leżąc w łóżku - bo tak cieplej - przy świecy, albo przy karbidówce, uczyłam się: nazwy powierzchni, wgłębień, guzków, fos, brzegów, kątów, miejsc przyczepów mięśni, przebiegu arterii i żył. Wodziłam palcem po wgłębieniach, przymykałam oczy, żeby nauczyć się lepiej, zapamiętać. Kim był człowiek, którego kości dotykałam z tak uroczystą uwagą? Czy duch jego odczuwał admirację, z jaką odnosiłam się do jego wypolerowanych rękami studentów białych, kruchych szczątków? Nie myślałam. Jak mogłam nie myśleć! Nie, nie zastanawiałam się. Kości były moim warsztatem pracy naukowej. Były moje. To tylko Zosia Kwiatkowska poderwała się z przeraźliwym okrzykiem, gdy raz przy niej nieopatrznie otworzyła się walizka z kościotrupem. Mróz i wiatr napędza mi łzy do oczu. Wycieram je końcem wełnianej rękawiczki. Od Ronda Waszyngtona słuchać zgrzyt hamującego tramwaju. Rozpoznaję dzwonki na wiadukcie i wiem, że tramwaj zaraz wjedzie na most. Ludzie wracają o tej porze z pracy. Okutani w chustki, szale, w narciarskich czapkach i butach. Idą skuleni, walcząc z wiatrem. I nagle Lucio! Lucio, "pies na kobiety". Biegnie, podskakuje, czapka narciarska z dużym daszkiem. O mało na mnie nie wpadł, nie zauważył. W ręku teczka. On zawsze z książkami. - O! Dobry wieczór! - Dobry wieczór, panie Luciu. - No to co, uczymy się, powtarzamy przed kolokwium jutrzejszym? - Tak! Tak! - A wie pani, jak on pyta? - Nie. - Przekrojowo! - Lucio uderza się dłonią w połowie uda. - O tak! I wszystko recytować! Mięśnie, przyczepy, ścięgna, naczynia, kości, co gdzie w jakim stosunku do czego. - O Boże... - Spokojnie... niech się pani nie przejmuje. Powtórzymy. Lucio malutki, filigranowy, sięga mi do pół głowy. Geniusz anatomiczny. Mój kolega z tajnych kursów medycznych. - Wie pani - unosi daszek narciarki i spogląda na mnie. Światło śniegu obrysowuje jego poważną, podłużną twarz. - Wie pani, piszę książkę. - Tak? - Ale gdzie pani idzie? Może ja odprowadzę? - Nie... nie! - No... no... - przymruża oko. - Nie, nie nic... tylko... - Rozumiem. A książka nazywa się "Wędrówka po organizmie". - Pan jest naprawdę wspaniały. - Jestem pies na kobiety. Ale cóż! Śmieję się. Żegnamy się: do jutra! Odwraca się, podskakuje do mnie: - Panno Bogo, zapomniałem, zdobyłem dla pani atlas anatomiczny! Na trzy dni! - Atlas! Naprawdę? - Jutro przyniosę. - Boże, jaka ja panu jestem wdzięczna! - Nie ma za co. Do jutra! Spotkamy się jutro przy Hortensji w dawnym gimnazjum Górskiego. To tam teraz mieści się Szkoła Pomocniczego Personelu Sanitarnego docenta Zaorskiego - tajna akademia medyczna. Niedaleko Ronda Waszyngtona skręciłam na lewo. Ulice były tu ciemniejsze, puste, tylko śnieg chrzęścił i rozjaśniał drogę. Ale ja miałam tu wszystkie zakręty, wyrwy chodników, skróty drogi poprzez zarosłe bzami ogródki. Pamiętałam, jak budowały się domy, kiedy nie było tu jeszcze willi doktora Birencwajga. Wszędzie w tych miejscach ciągnęły się pola, i dochodziło się nimi do wąwozu i do Wału Miedzeszyńskiego. Chodziłam tędy czasem do tramwaju i odjeżdżałam z przystanku na wiadukcie. Trzeba było przebiec szare, betonowe schodki i tam, na drugiej kondygnacji, w zacisznym wgłębieniu muru, stał skrzypek i grał "Ave Maria" Schuberta, czasem serenadę, a raz słyszałam, jak grał rzewnie i rozdzierająco tę piękną "Ave Maria" Gounoda. Od czasu egzekucji nad Wisłą - zniknął. Niemcy przywieźli wtedy zakładników w papierowych ubraniach, z zakneblowanymi ustami. Groza zawisła nad tym miejscem. Na plaży, gdzie ich rozstrzelali - kwiaty i świece. Przechodziliśmy milcząc, ze spuszczonymi głowami. O skrzypku mówiono potem, że był szpiegiem, donosił. A może i jego stracono? Może stracono go, bo akurat był w tym miejscu i mógłby rozpowiadać? Ale przecież cała dzielnica wiedziała. Tylko Szczęsna, która zawsze występowała ostro, krzyczała zduszonym szeptem: "Mścić się! Trzeba się mścić! Zaraz bym poszła, rzuciłabym jakąś bombę w tych katów, w tych morderców!" Ale nie rzuciła żadnej bomby, siedziała w kuchni u Zosi Kwiatkowskiej, paliły ostro cuchnące papierosy i wycierały sobie łzy z oczu wierzchem dłoni. Rozpoznałam willę doktora po naderwanym gzymsie i po oknach zabitych przeróżnymi kawałkami dykty i desek. W oknach od frontu nie prześwitywało światło. - Nie ma go - myślałam. - Ale zobaczę jeszcze przez okno kuchenne. Krzaki bzu w srebrnych, puszystych czapach czuwały pod oknami. Przez szpary w oknie kuchennym mżyło blade światło. Podciągnęłam się na rękach, chwyciłam dłońmi parapet i starałam się zajrzeć do środka. Był tam. Kosmyk posiwiałych włosów, mięsisty, uczerwieniony nos. Głowa pochylona, oczy przymknięte. Pewnie czytał. Przyłożyłam usta do szpary i zawołałam szeptem przeciągle: - Panie doktorze... panie doktorze... Poderwał się. Profil uniósł się. Jak fala uderzył we mnie jego niepokój. - To ja... Boga Żuławska. - Tak... tak... już, już otwieram. - Głos był wyraźny, jakby nie istniał przedział szyb. Okna były nieszczelne. Podskoczyłam do drzwi kuchennych, do małych schodków zawalonych śniegiem. A on już stał w drzwiach, zapraszał. - Proszę, proszę, niechże koleżanka wejdzie. Czym mogę służyć? Nazywał mnie "koleżanką", odkąd zaczęłam studiować medycynę na tajnym uniwersytecie. Otrzepywałam kapce w przejściu do kuchni. Od karbidówki szedł ostry, drażniący zapach gazu. Na przykrytym ceratą stole kuchennym rozrzucone talerze, kawałki chleba. Z kubka parowała herbata. - Niedawno przyszedłem - tłumaczył. - Trochę podpaliłem pod kuchnią. No, ale zimno. Nie mam czasu zająć się tymi oknami. Zresztą! - machnął ręką. I zaraz zapomniał o oknach. Spojrzał na mnie bolesnym, ciemnym wzrokiem. - Widziała pani co oni robią! Budują drewniany most na skrzyżowaniu Chłodnej i Żelaznej. Odgraniczają. Izolują. A te przesiedlenia! Bez przerwy przesiedlenia! Ale ja już tam chodzić nie mogę. Uprzedzili mnie w szpitalu. Bo pewnego dnia mogą nawet zamknąć. Budują mur. Stawiają mur! Proszę, niech koleżanka łaskawie usiądzie. Czym mogę drogiej koleżance służyć? - Pani Cichocka bardzo chora. Znów gorączka czterdzieści stopni. - A... tak... tak... - I bardzo niepokoiliśmy się o pana doktora. Mamusia telefonowała cały dzień i taka była zdenerwowana, że może... nie daj Boże... Uśmiechnął się. Ale grube, wywinięte wargi ledwo się rozchyliły. Uśmiech był w oczach, w złagodnieniu twarzy. - Zaraz tam pójdziemy. Coś trzeba będzie na tę gorączkę... zaraz... zaraz... przepraszam. Tam powinienem mieć jeszcze... chwileczkę i już idziemy. Przeszedł do pokoju. Słyszałam jego kroki. Siedziałam na krześle przed eksplodującą karbidówką. Doktora Birencwajga znaliśmy wszyscy. Należał do tej dzielnicy: do wojennej dekoracji poobijanych domów, ślepych okien, nie zasypanych lejów po bombach. Od chwili gdy moja matka spotkała go na Rondzie Waszyngtona tej pierwszej okrutnej zimy wojennej, doktor stał się lekarzem żon oficerów mieszkających na Saskiej Kępie. Za leczenie nie brał pieniędzy. Odmawiał krótko, stanowczo: "Nic, nic się nie należy." Na stole, przy nie dopitej herbacie, przy okruchach grubo krajanego kartkowego chleba leżał "Biuletyn Informacyjny". To te wiadomości czytał doktor, kiedy zaglądałam do kuchni przez szpary w oknie. To dlatego wyczułam odbitą od niego falę niepokoju. Spojrzałam na "Biuletyn". "Ciężkie straty wojsk sowieckich. Udaremnione próby wypadu spod Leningradu", "...skuteczne działanie sił rosyjskich na bardzo dalekich tyłach niemieckich". Doktor wszedł do kuchni. - Czyta pani "Biuletyn"? - Tak. Podobno Sikorski przemianował Związek Walki Zbrojnej na Armię Krajową. - Wiem. Ale co z tego? Przemianowywania, a czy my dożyjemy? Czytała pani co się dzieje w Rosji. Chociaż ja wierzę, że oni się na Rosji załamią. Poprawił eksplodującą karbidówkę. Przykręcił, nałożył płaszcz, wsunął zmięty kapelusz na głowę. Sięgnął po swoją czarną torbę lekarską. - No to idziemy. Już idziemy. Proszę tylko uważać przy drzwiach, tam jest zaspa. Można wpaść. I aha, koleżanko, nie było mnie, bo odwiozłem córki na wieś. Mają bezpieczne miejsce. Już się tak o nie nie denerwuję, bo każdego dnia... - Tak, ja wiem. Szliśmy w kierunku Francuskiej. Lodowaty, suchy wiatr, jak bicz. Uderzał, ranił. Powietrze, jak szkło. Z daleka słychać było dzwonek tramwaju. Wjeżdżał na most. Doktor szedł pierwszy, wielkimi krokami, potykał się, ślizgał. Płaszcz mimo zimna nie zapięty, przytrzymywał go jedną ręką. Kapelusz na bakier. - A jak tam wykłady, koleżanko? - Mam jutro kolokwium z anatomii. - To kto wykłada? - Profesor Różycki. Straszna piła. Doktor roześmiał się. Szliśmy teraz obok siebie. Ulica Francuska niemal pusta. - Wie pan, panie doktorze, czasem myślę, po co ja się uczę? Czy ta medycyna, jeśli przeżyję wojnę, zostanie uznana? Tyle wysiłku i profesorów, i studentów, trzeba się kryć. Niedawno byłam w prosektorium na Oczki. I tam ktoś mnie naszedł. Jakiś lekarz, pyta: "Co pani tu robi?" A ja preparowałam nogę. I powiedziałam mu. Skrzyczał mnie, że nie wolno tak mówić, że mogę się narazić. - Miał rację. Trzeba być ostrożniejszą. Przecież, gdyby się dowiedzieli... trzeba się nauczyć ukrywać. - A czy pan myśli, że ta nauka, te studia mają teraz sens, że w przyszłości... - Jak najbardziej. Tylko to ma sens. Kontynuować pracę. Nie dać się. A ojciec? Czy pisze? - Przychodzą paczki z Portugalii. - Pewnie już jest w Londynie. - Nie wiem. Dom Jadzi Cichockiej stał po prawej stronie ulicy Obrońców. Trzeba było iść prostopadle do Wisły skutej lodem, nieruchomej, umarłej. Pędził stamtąd wiatr, nacierał, szarpał ubrania. Było tak zimno, jakby temperatura spadła nagle o kilkanaście stopni. Stanęliśmy przed niewielką dwupiętrową willą, ciemną, jak wszystko naokoło. Wąskie tylko smużki światła, nierówne, migające w szparach nie dość szczelnie osłoniętych okien, były widomym pulsem chorej, smutnej ulicy, nerwowym, drżącym znakiem życia wtulonych w ciemność mieszkańców. Zapukałam. Czekano już na nas, bo usłyszałam szybkie kroki na schodach i zaraz drzwi otworzyła drobna, siwa pani - matka Jadzi. Trzymała w ręku świecę i szeptała, jakby nakazując ciszę, więc szliśmy ostrożnie, prawie na palcach. - Proszę tu zaraz do ciepła, do ciepła... Płaszcze zdjęliśmy w małym przedpokoju. Matka Jadzi otworzyła drzwi do pokoju. Było to niemal uroczyste, jak otwieranie zamka cennej szkatuły. Z wnętrza buchnęło obezwładniające, życiodajne ciepło. Na wprost, nieprawdziwym, szalonym żarem dyszał kaflowy piec. Na okrągłym stole paliła się duża naftowa lampa oświetlając tapczan, na którym leżała chora. Wydawało się, że tylko ona, w tańczącym płomyku lampy, w blasku rozpalonych drzwiczek pieca, jest w pokoju. I dopiero po chwili zorientowałam się, że w cieniach pod ścianami, za biurkiem, po obu stronach biblioteki - bo był to gabinet męża Jadzi - są inne jeszcze osoby owinięte w cienie i w nich ukryte. Cały czas zastanawiam się skąd znalazł się węgiel na to niebywałe, luksusowe ciepło. To chyba doktor Birencwajg dał matce Jadzi kartki na węgiel. Doktor skłonił się wszystkim postaciom ukrytym w cieniach, na co one odpowiadały głębokim, poważnym skinieniem głów. Poznałam dobroduszną, okrągłą Klimowiczową, którą nazywały "Kumcią", chudą, wysoką Zaleską z włosami sterczącymi jak dmuchawiec, jęczącą wiecznie nad swoim mężem, któremu posyłała paczki do niewoli, a o którym mówiła, że ma tylko kawałeczek żołądka po ciężkich operacjach, poznałam siwą, drobną i pulchną generałową Saloni. Pod stołem, na dywanie, pół siedział, pół klęczał, drobny pięcioletni chłopczyk. Zaabsorbowany zabawą budowania z klocków jakieś struktury podobnej do fortecy, nie zwracał na nic uwagi. Pochyliłam się nad nim, szepnęłam: - Co robisz, Tadziu? W ciszy, która jak przyćmione światło była "ciszą pokoju chorego", bałam się mówić głośniej. A przecież Jadzia patrzyła na nas, uśmiechała się nawet, uczestniczyła, więc może to nasz lęk przed obcym, zagrażającym, aby go jak gnoma choroby nie rozdrażnić, bo wtedy... - Bawię się - powiedział cieniutkim, słabowitym głosikiem. Uniósł szczupłą główkę i spojrzał na mnie aksamitnymi oczami Jadzi. - W co, w co się bawisz? - W wojnę, widzisz, tu są żołnierze... Widzisz, ten strzela. Podniosłam się, za mną głos doktora Birencwajga. Głos równy, nie szept, nie przyciszenia. Ten ton głosu zwykły zaraz jakby wszystko wyjaśnił, wyprowadził z atmosfery "pokoju chorego" do miejsca, w którym na tapczanie leżała Jadzia. Nie leżała, starała się unieść, a matka moja poprawiała jej poduszki. Doktor mył ręce w miednicy postawionej na krześle. Matka Jadzi z żarliwą usłużnością podawała mu ręcznik. - A jak Tadzio? - spytał. - Daję mu witamy te, co pan doktor przyniósł. Ale mizerny, widzi pan doktor sam, jakie to dziecko mizerne. Doktor spojrzał, ale jakby nie widział. Wycierał ręce. Wyciągnął z swojej podręcznej torby stetoskop. Ogrzewał w rękach metalową słuchawkę. Podszedł do tapczanu, pochylił się nad Jadzią. - No i jak zdrowie łaskawej pani? Jak się droga pani czuje? Jadzia starała się unieść, otworzyła usta, aby odpowiedzieć, ale zaraz chwycił ją suchy kaszel. Krztuszący i pewnie bolesny, bo przyłożyła rękę do lewego boku ruchem obronnym i jednocześnie wskazującym, a doktor pokiwał głową, jakby odpowiadał: "Rozumiem". Atak kaszlu nie ustawał. Jadzia krztusiła się i my wszystkie zgromadzone w tym pokoju przeżywałyśmy ten sam paroksyzm kaszlu, ten sam żenujący, bolesny atak, modląc się, każda sama o innych nie wiedząc, każda tylko do siebie: O Boże, Boże, niech to się skończy, niech jej ten kaszel nie dręczy. Matka moja podała jej płyn w pijniczku - ciepłą herbatę z cytryną - i podtrzymując głowę pomagała pić drobnymi łykami. Z wolna kaszel ścichł, ustał. Jadzia leżała wyczerpana. I wtedy szept Zaleskiej: - Ten stragan, ten przeklęty stragan... I gromiące "sz..." generałowej. Zaleska umilkła, urażona, wydęła w ciup swoje suche wargi i widać wtedy było, jak się tak wychyliła do światła, dużą brązową brodawkę w prawym kąciku górnej wargi i rozwiany czub włosów sterczących buńczucznie. Ale przywołany przez nią stragan już tu był. Tu, między nami, panoszyła się drewniana buda przywiana zaklętym wiatrem z Bazaru Różyckiego na Pradze. Szczęście Jadzi i szczęścia tego fatalność. I teraz wszystkie w pokoju myślały o straganie, widziały go, złorzeczyły mu. Aż gęsto było od tych straganowych myśli. Nie wiadomo było kto jej poradził to stoisko na Bazarze. Otwarty stragan w te mrozy, w tym wichrze. A ona cieszyła się, uważała tę zdobycz za cud. - Ty się w tej pracy zmarnujesz - mówiła moja matka. - Spójrz na siebie, jakie ty jesteś chuchro! I ty się chcesz równać z przekupkami! To są kobiety zaprawione do takiej pracy. Patrz jakie mają kożuchy, chusty, buciory! Popijają sobie bimber na rozgrzewkę. A ty w swoim karakułowym futerku! Zmarnujesz się, nie dasz rady! Poszukamy czegoś innego, na razie staraj się o zasiłek. - Przetrzymam, ja przetrzymam - upierała się. - Sama pamiętasz, jak nas na początku wypchnęli z kolejki Rgo, że żony oficerów, że tych, co uciekli, zdradzili... Zresztą przeżyję. Jeśli to przeżyłam. Matka milkła. Wiedziała. To był stygmat. Rana na całe życie. Stracić dziecko na rękach na oszalałej, wrześniowej drodze, słyszeć płacz rannego maleństwa konającego w tłoku przerażonych, tratujących się ludzi. Doktor Birencwajg ujął rękę Jadzi w przegubie i patrząc na swój kieszonkowy zegarek na łańcuszku, mierzył tętno. Oczy miał przymknięte. W pokoju było cicho, tylko drżenie szyby pod uderzeniem wiatru i trzask rozpalonych węgli w łagodnie posapującym piecu. Jadzia otworzyła oczy, wodziła wzrokiem po pokoju. Widać było, że rozpoznaje wszystkie. Na każdej zatrzymywało się jej gorące, czarne spojrzenie. Oparta o drzwi, stała Zosia Kwiatkowska. Nie wiem, kiedy się tam wśliznęła, kiedy weszła tak cicho. Głowę miała opuszczoną. Na dolnej wardze biała plama maści. Stragan, przywiany tu kosmiczną siłą, zniknął. Może dlatego, że przestał być już obiektem złorzeczeń. Każda teraz na swój sposób usprawiedliwiała Jadzię, jej sytuację bez wyjścia, jej prawo do straganu. Taka delikatna, taka chudzina, a o wszystko teraz musi sama zabiegać. Jeszcze ma tę matkę na głowie słabowitą, bezradną, nie pomoc, ale ciężar. Synkiem Tadziem się zamartwia, że blady, że zaziębiony, że tylko na kartkowym chlebie, buraczanej marmoladzie i na tych racuchach smażonych na rzepakowym oleju. Chciałaby mu coś więcej, bo dziecko rośnie. Ale skąd? Od męża przychodzą nalepki na paczki. Więc jak? Nie wysłać? Na początku spieniężała co cenniejsze: biżuterię, bieliznę, pościel, obrusy, ubrania, książki niektóre. Kupowała za to mąkę, słoninę i cukier. Piekła ciasta, suszyła je na suchary i wysyłała mężowi paczki do niewoli niemieckiej. Życie jej, jak wokoło słońca, obracało się naookoło tych paczkowych nalepek. I jeszcze jej inne zazdrościły. Kwiatkowska po cichu, ale Szczęsna otwarcie: "Ty chociaż wiesz, gdzie twój mąż, wiesz, że żyje, pisze do ciebie listy, możesz mu posyłać paczki. A ja! A my! Czy my coś wiemy? Gdybym ja taką nalepkę dostała od męża, nie popłakiwałabym, tak jak ty: skąd wezmę? Skąd wezmę pieniądze? Do każdej pracy bym poszła!" Kiedy skończyły się rzeczy, które można było spieniężyć, a dorywczy handel nie pokrywał wydatków, postanowiła znaleźć pracę. Więc stąd ten stragan. Doktor Birencwajg, pochylony nad chorą, osłuchiwał teraz szczyty płuc. W świetle naftowej lampki widziałam go z profilu. Czarne, kręcone, przetkane siwizną włosy w nieporządnych kosmykach spadały na czoło. Wydatny, mięsisty nos, zaczerwieniony, a może odmrożony, szerokie kości policzkowe, odstające, duże czerwone uszy. Na policzkach, na brodzie kanciastej, na chudej szyi ciemniał zarost, jakby doktor nie miał czasu ogolić się tego dnia. Nad oczami podobnymi do dwóch świeżo wyłuskanych kasztanów zrastały się brwi szerokie, krzaczaste i czarne. Tak obnażony i w obnażeniu swoim bezbronny, doktor wydał mi się starszy, nawet stary. Tak, jak dziadek mój, Józef. Ale inny. Doktor palił się. Przeszywał go płomień. Czułam jego ciepło i jego namiętny miotający się taniec. Spojrzał na moją matkę stojącą przy łóżku i poprosił, aby chorą przewrócić na bok. Jadzia jęknęła cicho i zagryzła wargi. Doktor pochylił się niżej i opukiwał lewe płuco. Ręce miał jakby spuchnięte, czerwone i w niektórych miejscach fioletowe od odmrożeń. Osłuchiwał stetoskopem. Odrzucił go jednak na krzesło i przyłożył ucho do pleców chorej. Słuchał. Wychylone z kątów, spod drzwi, śledziły go oczy szkliste od światła lampy, spojrzenia uważnych, przejętych asystentów. Twarz jego skoncentrowana, z pogłębiającą się między brwiami zmarszczką, była tragiczną legitymacją tych czasów zagęszczającego się terroru. W jaki sposób uniknął obławy? Gdzie schronił się w zeszłą niedzielę w czasie tej okropnej łapanki? A może nie było go na Saskiej Kępie? Może ktoś go uprzedził? To podczas tej łapanki zaziębiła się Jadzia. To skutek tej szalonej ucieczki. Jeszcze teraz, w bezpiecznym cieple pokoju, zatrząsł mną dreszcz strachu. Poczułam jeszcze dotkliwiej nigdy nie opuszczające przerażenie. Było, jak woda wezbranego potoku, unosząca się, grożąca powodzią, zerwaniem tamy złudnego spokoju. Boże, kiedy to się skończy! Kiedy można będzie bezpiecznie iść ulicą! Ta obława przecież może się powtórzyć! Jutro, pojutrze, w następną niedzielę! Jeszcze tam jestem. Jeszcze się to we mnie odgrywa, powtarza. Patrząc teraz na twarz doktora Birencwajga, poprzez twarz jego skupioną, skoncentrowaną, widzę tamten niedzielny poranek. Było jeszcze szaro, gdy zbudził nas telefon. Dzwoniła Trompczyńska, która mieszka blisko Ronda. Dozorczyni z ich domu szła na wczesną mszę do kościoła, zobaczyła i zaraz pędem, żeby ostrzec. Więc Trompczyńska do nas zduszonym, pogrubiałym głosem: - Obława! Zobacz z balkonu! Uciekajcie tyłami, przez Wisłę! Ubieramy się szczękając zębami. Dygoczemy przerażone, zziębnięte. Matka nakręca numery telefonów. Krótkie, ostrzegawcze: "Obława... przez Wisłę...tyłami!" Wybiegam przed dom. Cisza. Pusto. Nagle jakiś mężczyzna w czapce wciśniętej na uszy, skulony. Przebiega. W tym biegu ostrzegawcze syknięcie: - Obława... Zabierają wszystkich... Są na Rondzie... Przez Wisłę... przez Wisłę... Przyciskam dzwonek sąsiednich drzwi, krzyczę w uchyloną szparę: "Obława!" Wbiegam na pierwsze piętro naszego domu. Walę w drzwi lokatorów: "Obława! Obława! Przez Wisłę! Uciekać!" Wbiegam na drugie piętro domu i na płaski dach-taras. Serce szarpie się w krtani. Widzę teraz dokładnie przeciwległy brzeg Wisły, całą długość ulicy Francuskiej i Rondo Waszyngtona. Zobaczyłam ich. Rozłożeni długą gąsienicą "bud" od Mostu Poniatowskiego aż do Parku Paderewskiego. Z "bud" wyskakują żołnierze. Sprawnie, bez pośpiechu ustawiają się tyralierą wzdłuż wylotu ulicy Francuskiej aż do Ronda. Wąż ten, formując się, jak na paradzie, z przerażającą precyzją pełznie nieubłaganie w głąb dzielnicy. - Jezus, Maria! Odwróciłam się. Za mną, w palcie zarzuconym na szlafrok, stała właścicielka domu Anna Lachert. Szeptała, ale jak gdyby tylko do siebie: - Mój Boże, u mnie są te Adamskie, matka i córka... gdyby one... - Ja się domyślam... Boże drogi... - To nie ma chwili do stracenia! Uciekać przez okno, tyłami przez ogrody, do Paryskiej. Do Wisły i na Czerniaków! Spływamy ze schodów. Matka już gotowa. Wciska mi czapkę na głowę, szalik na szyję. Otwarte okna do ogrodu. Podciągamy się na rękach. Skok w śnieg. Wdrapywanie się na murek. "Podaj mi rękę!" "Trzymaj się, ostrożnie!" "Skacz!" Biegniemy tyłami ogrodów, przez zasypane śniegiem ścieżki. Biegnie Zosia Kwiatkowska, twarz do połowy otulona chustką. Biegną Szczęsna i Trompczyńska. Przy Zwycięzców przyłączają się Zaleska i jej dwie córki coraz to podtrzymujące matkę. Klimowiczowa niemal fruwa w powietrzu. Popędza syna: "Biegnij naprzód! Naprzód!" Ale on, czternastoletni, wyższy od matki, przystaje, ciągnie ją za rękę. Klimcia dyszy, biegnie, wyprzedza nas, rozpaczliwym głosem tłumaczy: "Syn!" Od Zakopiańskiej biegnie Jadwiga, za nią Wojtek (jak wyrósł!) i Lilka. Nie mówimy, witamy się, rozpoznajemy wzrokiem. Skądś spóźniona, bo przecież minęliśmy już Obrońców, wybiega ciotka moja, Kogdzia. Spostrzegam półuśmiech, ulgę na twarzy matki. Od Krynicznej drobi wielka Maria Kopciowa i jej mąż, major, inwalida bez ręki, którego nie wzięli do niewoli, zostawili w spokoju. Ale teraz obława i nic nie wiadomo! Biorą każdego. Biorą na zakładników. Major niższy, sięgający żonie do ramienia, stara się jej pomóc, wziąć pod rękę. Ale ona wyrywa się i tylko: "Gdzie Maciek? Gdzie mój syn Maciek?" A Maciek biegnie z Ryśkiem, synem administratora domów na Saskiej Kępie. Za nimi chudy, mały administrator i posapująca kula - żona jego - "Amazonka". Biegniemy poszerzającym się, zagęszczającym tłumem. Rwie do przodu nierówna, spieniona rzeka. Do oniemiałej, skutej lodem Wisły, jej gorący, żywy dopływ: po ratunek! Młodzi ludzie w kurtkach, narciarkach, oficerkach. Wiele twarzy znanych, ale nie zapamiętanych z imienia. Tego widziałam i tamten kiedyś mi mignął na przystanku. Przechodząc ulicę? W autobusie? A oto zjawili się nagle, wynurzyli spod powierzchni. Ale najwięcej kobiet, dziewcząt, dzieci. Płacze niemowlę okutane w chustę, uciszane przez matkę. Bo nad tym tłumem - cisza. Tylko szepty, głośne oddechy. Nie zbudzić złego, nie podrażnić losu. Ci_cho... ciii_cho. Śnieg tłumi kroki. Już wiatr od Wisły uderza w twarz, łzawią oczy, drętwieją policzki. Wtedy, w tym ogarniętym paniką tłumie ludzi pędzonych, zastraszonych, ściganych, uciekających przed pełznącą, czarną ośmiornicą zagłady, zobaczyłam Jadzię. W rozpiętym futrze, z zsuniętą na tył głowy chusteczką ciągnęła za ręką opierającego się Tadzia i coraz to przystawała oglądając się za zostającą w tyle matką. "Mamusiu, mamusiu - szeptała - daj mi rękę." Gubiły się i odnajdywały. Matka Jadzi szła coraz wolniej. "Idź - szeptała. - Ja zostanę, nie mogę, mnie nic..." A ona przystawała, nie chciała zostawić matki i wtedy jeden z tych młodych ludzi w oficerkach uchwycił matkę Jadzi pod rękę, a potem objął ją w pół i popychał przed sobą. Biegli już teraz razem i widziałam, jak Jadzia odwraca się do niego, jak mu dziękuje. A on, bo głos jego przebił się ponad szepty, jakby przekonywał kogoś, zawołał: - Lód przetrzyma, przetrzyma! Tylko szybciej tam, śpieszyć się, prędzej! Już dobiegamy do Wisły, do jej opiekuńczo wyciągniętego ramienia. Białe chmury nad nią jak pióropusze zachwytu. Wisła! Wisła! Za nami osypane śniegiem, zamknięte na zimę drewniaki przystani wodnej. Nasyp. Nagły spad. Zjeżdżamy. Turlamy się w dół. Matka gdzieś mi zniknęła w tym pomieszaniu, zamieszaniu. O tam! Tam! Daje mi znaki ręką. Przemknęła Zaleska, włosy spod chustki jak dmuchawiec. Lód pod stopami. Ślizganie się po lodzie. I nagle - krzyk. "Lód się załamał! Ratunku!" Zamieszanie, ścisk. Ktoś chwyta mnie mocno za ramię, odciąga. - Przerębla! Ostrożnie! Tu, za mną! Wpadłaby pani. Spod daszka wciśniętej na czoło narciarki ukośne niebieskie spojrzenie. Uśmiech niepełny, zatrzymany w kąciku warg. - Dziękuję, bardzo panu dziękuję. - Niech się pani mnie trzyma! Teraz za mną, proszę mi dać rękę. Odwraca się, woła: - Tu przerębla, lód się załamuje! Uważać, kierować się na lewo! Słyszę, jak przekazują sobie ostrzeżenie: "Na lewo, kierować się na lewo... ostrożnie, przerębla!" A mama? A moja matka? Wyciągam szyję, rozglądam się. Strach, dygotanie warg. Białość oślepia. Bolą oczy, łzawią oczy. Łzy marzną na rzęsach. Dostrzegam ją. Trzymają się pod ręce z Kwiatkowską i Kogdzią. Kogdzia najwyższa. Bobrowy kołnierz jej futra zasłania głowę matki. - Boga! Boga! Chodź tu! Nie mogę się przecisnąć. To matka Jadzia pośliznęła się, upadła. Dwóch młodych ludzi podnosi ją. Jadzia oddycha ciężko, oddech jej zastyga w kłęby białej pary. Coś mówi, tłumaczy. Nikt nie słucha. Biegniemy, tłoczymy się, popychamy nawzajem. Stopy w kapcach sztywne, nie czuję stóp, ślizgam się. Znów ukośne spojrzenie spod daszka narciarki. Rozpoznaję profil, zarys podbródka, wklęśnięcie brody. Uśmiecha się. Skąd ja go znam? Uśmiecha się tak, jakby ofiarowywał mi kwiat: jedną różę. W tym przerażeniu, ucieczce - róża? A jednak kwitnie. Blado i nieśmiało. Odpowiadam uśmiechem. Zachęcony, pochyla się: - Żeby tak się spotkać w takiej sytuacji! Śmiejemy się. Milkniemy natychmiast. - Przecież pan mnie nie zna. - Naturalnie, że znam. - Skąd? - Poznaliśmy się u pani Zaleskiej. A przedtem jeszcze na przystanku... Ja jestem Grzegorz... - Ach prawda... prawda... już wiem. - Chciałem się z panią umówić... zaprosić... O Boże! Co to? Kurczę się, wciągam głowę w ramiona. Suchy, stalowy szelest, pękający nad nami trzask: jeden drugi, trzeci... Strzelają! Strzelają do nas z mostu. Z daleka, z Mostu Poniatowskiego, wychyleni żołnierze celują w tłum. Terkocze karabin maszynowy. Prędzej! Prędzej! Prędzej! Krzyk. Ranili kogoś? Ranili? Nie mogę się odwrócić. Tłum mnie popycha, spycha. Dopadamy czerniakowskiego brzegu. Padamy na brzeg. Tu luźniej. Odnajdujemy się. Nawołujemy. Ulice Czerniakowa spokojne. Budzą się. Twarze w oknach, gościnnie pootwierane drzwi bram, mieszkań. Uciekinierzy wsiąkają w podwórza, korytarze, mieszkania. Grzejąc się przy żelaznych kozach, popijając namiastkę gorącej herbaty, opowiadają. Szepty i płacz. Pod namiotem grozy, zbliżenie nieznajomych. Jest tylko jeden wspólny wróg. Tylko jedno wspólne nieszczęście. To scala, wiąże, zobowiązuje do pomocy. Na Saskiej Kępie obława. Zabierają wszystkich. Wyciągają z łóżek, gnają ludzi w piżamach, w nocnych koszulach. To na zakładników! Na zakładników. Żadne zaświadczenie nie skutkuje. Tej niedzieli zabrali kilkaset osób. Przeszli Francuską aż do Obrońców. Szukali dokładnie, nie omijali żadnego domu. A teraz rozpoznajemy nazwiska na liście zakładników, na okrągłym słupie ogłoszeniowym. Doktor Birencwajg pochylony nad łóżkiem chorej Jadzi. Patrzę poprzez niego na obławę. Obraz kruszy się, rozpływa. Stoję jeszcze nad brzegiem Wisły z różą w dłoni. Ale i ona topnieje. Jest kwiatem tamtego poranka, utkana z zimnej mgły, zabarwiona ciepłem uśmiechu. Co się stało z Grzegorzem? Nie zjawił się, nie wrócił. Doktor uniósł głowę. Powiódł nie widzącymi oczami po pokoju. Poruszał ustami sam sobie coś oznajmiając, z samym sobą prowadząc bezgłośny dialog. Zauważyłam, że wychudł. Twarz miał rozpaloną. Może gorączka? A może to tylko żar pieca i to duszne, tkliwie pielęgnowane ciepło, błogosławiona kropla gorącego wosku zawieszona w ciemności mroźnej i wietrznej nocy? - Od kiedy gorączka? - spytał, ale nie wiadomo było do kogo skierował pytanie, więc przez chwilę cisza. I naraz wszystkie - a było ich pewnie więcej niż na początku, gdy przyszłam tu z doktorem - zaczęły oskarżać obławę: - Taki ziąb, taka wichura... - Nogi mi zdrętwiały, a ona tylko w kaloszach... Szczęsna, w rozpiętym płaszczu, watowanym w ramionach, szerokim i ciężkim jak męska jesionka, przysunęła się bliżej i swoim głosem, niskim i ochrypłym, w którym zawsze nuta pretensji do wszystkich i o wszystko, zagłuszyła inne, które umilkły, i już sama dowodziła doktorowi wzywając go na świadka, jakby i on był uczestnikiem łapanki: - Sam pan doktor widział, co ja mam mówić, jaki tam był tłok, ścisk, pośpiech, zdenerwowanie. Najzdrowszy człowiek mógłby złapać zapalenie płuc. Sam pan jest świadkiem... - Ja tam nie byłem - powiedział Birencwajg - ale mi opowiadali. Nie było mnie tamtej nocy na Saskiej Kępie. Ja teraz zresztą... No, ale nieważne... Zapiszemy coś na ten ból w boku. Uśmiechnął się do Jadzi, poprawił kołdrę na łóżku, podszedł do biurka i zaczął wypełniać receptę. Skurczone w kątach pokoju, przylepione do ścian postacie kobiet przysuwały się z wolna do fotela, na którym siedział lekarz. Wodziły wzrokiem za jego ręką piszącą receptę. Odwrócił się, spojrzał, ale nie zdziwił tą asystą. Wiedział: czekały na diagnozę. - Zaraz jutro rano pojadę do profesora i poproszę o konsylium. - Nikt się nie odezwał. - Uważam, że powinno być konsylium. - Więc aż tak...? - jęknęła matka Jadzi. I wtedy wszystkie cofnęły się i zostawiły ją blisko doktora, niepozorną, postarzałą, ze splecionymi jak do modlitwy dłońmi. Birencwajg wstał. Brwi mu drgały, stroszyły się i wydawał się czymś podrażniony. - Co "tak"? Co "tak", droga pani? Na to się robi konsylium, żeby pomóc choremu. Ja nie jestem specjalista. Nie jestem płucnik. Ja jestem zwykły lekarz. Potrzebna mi jest konsultacja. Co to jest konsultacja? To jest rozmowa lekarzy, zasięganie wspólnej rady, jak nalepiej... No, co ja mam paniom tłumaczyć... Może będzie potrzebny szpital... wtedy zawsze łatwiej. A potem jak droga pani wyzdrowieje, postaramy się o pobyt w Świdrze. Teraz leżeć, kurować się, a ja tu jutro z profesorem... Jadzia starała się unieść na łóżku. Głos jej był schrypniętym szeptem: - Jak długo, panie doktorze? Birencwajg podpisywał receptę. Wzruszył ramionami. - No... może dwa tygodnie... zobaczymy. - O Boże, a paczki? Muszę wysłać paczki... Kto... Rozkaszlała się. Matka moja podała jej herbaty w pijniczku. Zaleska podskoczyła do łóżka. Pochyliła się. Chuda i długa, wyglądała jak zgięta zapałka z jasną, pełną szumów, buńczuczną czupryną. - Ja wyślę! Upiecze się ciasto, wysuszymy. Przecież ja wiem jak to się robi. Klimcia stała przy doktorze. Okrągła, przysadzista, beczułka. Oczy ciemne, słodkie, łagodne, szerokie policzki i niskie czoło. - Jak trzeba do apteki, to ja pójdę. Podał jej receptę. Zawiązała chustkę pod brodą, zapięła palto, postawiła karakułowy kołnierz i już mignęła tylko. Drzwi zamknęły się za nią. Nawet nie powiedziała "dobranoc", tak się śpieszyła. Zresztą zaraz tu miała wrócić, przynieść lekarstwo. A może nie chciała pieniędzy? Matka Jadzi przy doktorze. Kręci się niepewnie, zaczyna coś mówić, ale on jakby jej nie słyszał. I wreszcie głośno i wyciągając rękę, w której zwinięty rulon banknotów. - Panie doktorze, ile... ile...? Spojrzał na nią unosząc filuternie brew i nawet jakby się uśmiechnął. - Nic, droga pani, nic się nie należy. Policzymy się po wojnie. I zaraz, odganiając się od jej protestów i podziękowań: - Węgla pewnie nie macie? Dam pani kartki na węgiel. Powinno być ciepło, równa temperatura. Trzeba by jej dawać osłodzoną herbatę z cytryną. No, ale cytryna... - Ja mam - powiedziała generałowa i wytoczyła się spoza pleców Zaleskiej i Szczęsnej, niewielka, okrąglutka, o srebrnych włosach. - Ja zaraz pójdę, przyniosę. Zostanę na noc. I zorganizujemy dyżury, będziemy się zmieniać. Zamilkła, a wszystkie patrzyły zdziwione, bo nikt nie spodziewał się po generałowej takiego wystąpienia. Organizowanie dyżurów! A Szczęsna zaraz się zgłosiła na pierwszą zmianę. - Niech mnie pani zapisze. Ja mogę przez całą noc! - Mówiły do niej "pani", bo generałowa była starsza i trochę trzymała się z daleka, jakby spraw swoich nie chciała z innymi dzielić. - To ja już idę - Birencwajg skłonił się. - Jutro postaram się z profesorem... - Znów kłaniał się nieporadnie, wielkimi susami dopadł przedpokoju. Uciekał. Chwycił płaszcz, kapelusz i już za drzwiami, ale tu dosięgła go moja matka, przytrzymała za rękaw płaszcza: - Panie doktorze, prosimy do nas na herbatę. - Kiedy ja mam jeszcze pacjentów... Może innym razem. Matka pochyliła się, szepnęła: - Była Stefania, dziś rano. - To chodźmy - powiedział. - Chodźmy. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam pseudonim ciotki mojej, Władki, żony zamordowanego w Lublinie Stefana Kulczyby. Po ucieczce z Lublina schroniła się w Warszawie. Odnalazła nas i zaraz wciągnęła do konspiracji. Dziś rano przyniosła "Biuletyn Informacyjny". Skąd znał ją Birencwajg? Zaczynałam wierzyć, że wszyscy - starsze pokolenie - w jakiś sposób znali się. Jeśli nie osobiście, to przez kogoś innego. Natychmiast wynajdowali wspólnych przyjaciół, powinowatych kolegów z frontu i z organizacji. Birencwajg, lekarz-społecznik, znał Kulczybów z działalności Pps. Czyżby większość otaczających mnie ludzi tworzyła rozległą siatkę rodzinną, w której każdy w jakiś sposób zależał od każdego? Czyżby dopiero wspólna tragedia okupacji niemieckiej zaczynała mi tę współzależność uświadamiać? Matka otwierała drzwi do mieszkania. Zapraszała: - Proszę, proszę bardzo. Koza jeszcze gorąca, tylko trochę podłożę i nastawiam herbatę. Byłyśmy teraz same. Nie mogła opłacić gosposi. Pela wyruszyła więc "na szmugiel". Wpadała tylko od czasu do czasu. Zadowolona i niezależna, opowiadała nam swoje przygody. Znała dobrze język niemiecki i nigdy nie pozwoliła odebrać sobie towaru. Dawna sypialnia rodziców stała się sercem domu. W centralnym ogrzewaniu paliłyśmy rzadko. A tu, w najmniejszym pokoju, zainstalowałyśmy piecyk żelazny z rurą - kozę. Stałam w korytarzyku, trzymałam rozpalającą się karbidówkę. Jej białe światło, nierówne i niechętne, padało na długi wieszak przy ścianie. Zauważyłam, że doktor odkładając kapelusz przygląda się wieszakowi. Wisiały tam nie ruszane, zostawione przez ojca: jego czapka oficerska i szabla. Matka rozbijała pogrzebaczem gorący jeszcze koks w piecyku. I natychmiast koza buchnęła ogniem. Od fajerki, od dymiącej, furkoczącej rury zaczęło się rozchodzić żarliwe, gwałtowne ciepło. Nagle: światło elektryczne. Jak zwykle niespodziewane, dawkowane skąpo, o nieustalonych porach. Roześmieliśmy się. Ukradkiem spoglądaliśmy na siebie zmienionych, obnażonych światłem. W ostrym promieniu elektryczności jak w snopie świateł reflektora zobaczyłam wyraźnie twarz doktora Birencwajga. Był mizerny: zapadłe policzki, ciemny zarost podkreślał jeszcze udrękę na twarzy. Wargi miał spękane od wiatru, a może od gorączki? Pod zwichrzonymi brwiami błyszczały oczy ciemne, niespokojne, o zaczerwienionych, spuchniętych powiekach. W twarzy, w całej postaci doktora wyczuwało się nerwowe drżenie. Nie był już tym opanowanym lekarzem, który niedawno przecież pochylał się nad łóżkiem chorej. Wydawało się, jakby mu wszędzie było niewygodnie. Kręcił się, wyciągał szyję, to nagłym ruchem zrywał się z krzesła, jakby coś sobie przypomniał, gdzieś miał iść, dokądś się śpieszyć. I znów siadał, tarł czoło, zacierał ręce. Spod marynarki widać było zmięty i przecierający się kołnierzyk koszuli. Matka moja podeszła do bieliźniarki i spod stosu prześcieradeł wyciągnęła zwinięty w rulon komunikat. Doktor chwycił go chciwie. Rozłożył przed sobą na stoliku i wygładzał dłonią. Uspokajał się. - Aha, to już są rezultaty tego spotkania Sikorskiego ze Stalinem na Kremlu. Sześć polskich dywizji zaczynają ewakuować z Rosji do Iranu. Ale, widzi pani - spojrzał na moją matkę - nic nie odpowiedzieli na protest Sikorskiego, że nie można odnaleźć tysięcy polskich oficerów. Wzięli ich przecież we wrześniu do niewoli. I co się z nimi stało? Na rozpalonej kozie ostro zagwizdał imbryk i pióropusz pary buchnął jak groźna lokomotywa. Syczały krople wody na rozżarzonej fajerce. Prędko, prędko zdjęłam z paleniska rozszalały, rozgwizdany imbryk. W małym porcelanowym czajniczku zaparzyłam herbatę. Matka nakrywała stolik serwetką. - Ja, panie doktorze - powiedziała - nie mam jakoś dobrych przeczuć. Wie pan - ściszyła głos, a doktor odwrócił się bokiem, nadstawił ucha - ludzie mówią straszne rzeczy. Słyszałam, ale może to plotki, że w Rosji tamtejsi odkryli jakieś zbiorowe mogiły. - Możliwe - doktor kiwał głową - ale to nie tysiące. Tu chodzi o tysiące oficerów. Mało mamy stamtąd wiadomości. Rozmawiałem z jednym, który się przedostał z Wilna. Opowiadał, co tam się działo, co tam się dzieje. Niszczą całą naszą inteligencję. Postawiłam na stoliku chleb, pudełko sardynek i marmoladę. Nalałam herbatę do szklanek. Doktor skinął głową, szepnął: "dziękuję", ale nie odrywał oczu od komunikatu. Uderzył nagle ręką w stół, wykrzyknął: - To już teraz wiadomo. Alter i Ehrlich aresztowani! A może już nie żyją. Przecież to bundowcy, tworzyli Związek Robotników Żydowskich w Polsce. Więc dlaczego? - Podobno - powiedziała - Stalin im zarzucał, że działali na rzecz Niemców. - Bzdury! - doktor potrząsnął głową, kosmyk czarnej, posiwiałej czupryny opadł na prawe oko. - Ja, proszę pani - dowodził poirytowany - znałem Henryka Ehrlicha jeszcze w Lubline. On przed 39 rokiem organizował Ligę Antyhitlerowską wśród Żydów. Więc ja się pytam: za co ich aresztowali? Za co ich niszczą? I to najlepsi przywódcy Bundu. Utalentowani, intelektualiści. Tylko Zygelbojm się uchował. On jeden z nich trzech. Jest w Londynie. Matka usiadła przy stole. Nie podnosiła głowy. Broda jej drżała. Zamykała i otwierała usta, jakby chciała coś powiedzieć, wypowiedzieć, i to jej wahanie, to nerwowe drżenie przerażało mnie bardziej niż wszystko, co mogłaby powiedzieć. Znaczyło to, że traci zaufanie do siebie, do swego "wszystko będzie dobrze", bo temu jej przeświadczeniu wierzyłam bardziej niż komunikatom radiowym. - Czasem - szepnęła - boję się, że na nas idą jakieś straszne czasy... - Możliwe... wszystko możliwe. - Doktor czytał dalej komunikat. Ale dla mnie te słowa, ten ton głosu matki, drżenie ust były jak chmura wróżąca gradobicie i aż się skurczyłam w sobie, w sobie samej szukając oparcia, bo gdzie tu uciec, gdzie się schronić przed nieznanym, co sunie czarną, spiętrzoną falą. - Proszę - podsunęła mu sardynki. - Dostałyśmy od męża z Portugalii. I herbata panu wystygnie. - Dziękuję... dziękuję... doskonałe. Nie powinienem może... - Ale skąd! My jeszcze mamy, proszę, niech pan bierze. Uśmiechał się, skłaniał głowę uprzejmie, ale chociaż jadł i pił widziałam, że myślami jest daleko. Coraz to zerkał do komunikatu, jeszcze raz nawracał do przeczytanej strony. Matka moja podniosła się nagle energicznie od stołu. Wiedziałam! Rozpoznawałam po zaciśnięciu ust, które upartym ruchem unosiły brodę do góry w geście. "A właśnie, że tak! Właśnie, że tak zrobię!", że coś sobie postanowiła, na coś się zdecydowała. Otworzyła bieliźniarkę, wyjęła koszulę mego ojca i położyła ją na lekarskiej torbie Birencwajga. Doktor poderwał się, chwycił koszulę i zaczął ją mojej matce oddawać. Ale ona wyciągnęła przed siebie obie ręce i ruchem osłaniającym i obronnym odsuwała koszulę. Przez kilka chwil trwała ta bezsłowna szermierka, aż nagle matka moja wykrzyknęła: - Czy pan, do diabła ciężkiego, nie umie niczego przyjąć? Wtedy doktor zrezygnowany usiadł, otworzył swoją lekarską walizeczkę i wsunął do niej koszulę. Jedliśmy w milczeniu, a nastrój jakby się rozluźniał, pojaśniał. Doktor zaczął się do siebie uśmiechać. Spojrzał na nas, oczy miał wesołe, niemal filuterne. - Ja paniom muszę coś opowiedzieć. Spotkało mnie niedawno coś takiego, no... nie do wiary! - Roześmiał się. Potrząsnął głową, włosy spadły mu na prawe oko i zaczął je odsuwać i przeczesywać palcami. - No więc tak! Jadę "dwunastką" do miasta. To było około dziesiątej rano. Dojeżdżamy tramwajem do rogu Alei i Nowego Światu, a tu: "Halt! Alle raus!" Zatrzymują tramwaj. Stoi trzech żołnierzy z karabinami. Legitymują. Widzę, w Alejach, za rogiem, już buda. No - myślę - koniec. Ale zawsze mam "górala" przy sobie. Przechodzę koło tego Niemca i wsuwam mu w łapę, ale tak, żeby nikt nie widział. To on mnie tak pchnął w kierunku Nowego Światu, innych to kolbami i do budy. - Boże drogi - jęknęła moja matka. - Czy pan nie może być bardziej ostrożny? Czy pan się musi tam kręcić, i to o takiej porze? To raz się udało... - Niech pani poczeka, chwileczkę, to jeszcze nie koniec. - Birencwajg szeroko uśmiechnięty i jakby nabierał humoru. Lada chwila wybuchnie śmiechem. Moja matka nerwowo szukała czegoś w torbie. Zobaczyłam karty: ściskała mocno talię kart w dłoni. Oczy doktora szkliste, jakby bardziej wypukłe, mówił teraz szybko, podniecony. - Idę prawą stroną Nowego Światu w kierunku Chmielnej. Tak sobie spacerkiem, jak gdyby nigdy nic. A potem prędzej, coraz prędzej, przebiegłem na drugą stronę koło kościoła św. Krzyża, aż się zziajałem. Przystanąłem niedaleko kościoła, przed wystawą księgarni. Słyszę, za mną kroki. Zatrzymują się. Czuję, ktoś za mną stoi. I wiem - to takie dziwne uczucie - że to za mną, że nie dla wystawy. No - myślę - koniec. I tak jakoś zesztywniałem. Chyba żeby się ziemia pode mną zapadła, bo uciekać nie ma gdzie, a "górala" już nie miałem. Słyszę, ktoś do mnie po polsku. Szept, ale stanowczy: "Pan pozwoli tu do bramy." Odwracam się: mężczyzna tak około trzydziestki, kapelusz z czoła, na twarzy widać - cwany. Papieros w zębach. Taki warszawiak z Powiśla. Tajniak, nie tajniak? Diabli wiedzą kto? Nie posłucham, trzepnie mnie albo strzeli. No to co miałem robić? Idę za nim. Weszliśmy do jakiejś bramy, w tym zdenerwowaniu nie wiedziałem nawet gdzie. Tyle, że brama, pod ścianą stanęliśmy w półmroku. Czekam co będzie. A on: "Panie, cały czas za panem lecę. Od Alei. Ale pan zasuwasz, jak młodzik." Włożył rękę do kieszeni, wyciągnął. Ja na tę rękę patrzę: kiedy mnie trzaśnie, i już chciałem z tej bramy wyskoczyć, a on podaje mi pieniądze. "Masz pan swego "górala"." Zaniemówiłem. A on śmieje się. "Bierz pan. Na drugi raz będzie. Szwabowi wyciągnąłem. Ja kieszonkowiec jestem, ale uczciwy Polak. Widzę, kim pan jesteś. No nie?" Doktor roześmiał się. Ale my patrzyłyśmy na niego w milczeniu. Matka wycierała łzy końcami palców. Od rozżarzonego piecyka płynęło prażące gorąco. - Może jeszcze herbaty? - spytałam. - Jeśli koleżanka taka łaskawa. Czułam w gardle ukłucie ostre, jak lancet. Dlaczego nam to opowiedział? "Widzę, kim pan jesteś... Widzę, kim pan jesteś." Matka tasowała karty. Rozpaczliwie, z determinacją. Położyła talię na stoliku. Odsunęła na brzeg talerze. - Rzucę panu karty. Dobrze? - Po co karty, proszę pani. Co ma być, to będzie. - Zobaczymy, czego się pan powinien wystrzegać. - To już mi ten na Nowym Świecie powiedział, czego się mam wystrzegać. Już mi powiedział: "Uważaj pan! Nie podłaź im z tą twarzą pod oczy!" Wyciągnął z kieszeni papierośnicę, wyjął z niej skręconego papierosa. Nie pytając nas o pozwolenie, on, zawsze taki delikatny, zapalił. Palce mu drżały. - No widzi pani, już mi powiedział. Już mi to uprzytomnił. Bo ja czasem... zapominam. Matka przyłożyła rękę do ust tak, jakby samą siebie chciała powstrzymać. Był to gest rzadko u niej spotykany, reakcja na złe wieści, cofnięcie się w sobie. Wyrażał grozę. Cofała się przed czymś czego nie mogła pokonać, co już się dokonało. Jej optymistyczne "wszystko-będzie-dobrze" mdlało słabym płomykiem, już gasło, już ciemność. - Nie - szepnęła. - Nie, na miłość Boską. A on, biorąc jej reakcję za sprzeciw, za niegodzenie się na ocenę jego wyglądu, łagodnie i pocieszająco: - Niech droga pani nie protestuje. Czy ja nie wiem? Co znaczy mądrość, co znaczy miłość do ludzi wobec twarzy. Wobec fizycznych realiów twarzy? Oni takich twarzy jak moja nie lubią. Ich to drażni. Oni te twarze będą chcieli zniszczyć. Ale to nie jest brzydka twarz. Moja matka... No, to było kiedyś! I trochę w tym przesady. Jak matka! Mówiła, że ja mam piękną twarz. Ale co ja opowiadam! Tyle tylko: ta twarz dla różnych ludzi ma różne znaczenie. Ja się tylko pytam, jak ja mam uważać? - Może pan jednak wyjedzie. Przecież są możliwości. - Dzieci wysłałem. Ale ja sam muszę pracować! Mam wszystkie zaświadczenia. Jestem jeszcze potrzebny. Przyjdzie czas, wyjadę. Rozgrzana koza zaczęła przygasać. W fale ciepła wdzierał się chłód bijący od okna. Matka rozłożyła karty. Z głową opartą na rękach pochylała się nad kabałą, starała się z niej coś odczytać. - Ja, proszę pań - powiedział - mam taką swoją teorię. Można w to wierzyć albo nie. Ja wierzę. Więcej, to jest moje życiowe credo. Według mojej teorii człowiek jest istotą promieniotwórczą. Podobnie jak niektóre metale, promieniuje. Źródłem tej promienistej energii jest psychika człowieka. Może i więcej niż psychika, bo nie wiadomo gdzie kończy się fizyczność a zaczyna psyche. Ja tu mam na myśli takie rzeczy, jak odczuwanie świata, wrażliwość, dorobek mądrości życiowej. A intensywność promieniowania zależy od stopnia życzliwości dla drugiego człowieka. Wstał, wrzucił niedopałek papierosa do piecyka i zaczął chodzić na skąpej przestrzeni pomiędzy ścianą a szafą ocierając się niemal o piecyk. Spod nastroszonych brwi spojrzał na nas jakby węsząc niedowierzanie. Uniosłam fajerkę kozy, aby podrzucić kilka kawałków koksu ze stojącego obok kubła. Gwałtowny blask płomieni padł na twarz doktora. Tak wydobyta, w czerwonych i fioletowych smugach, wydawała mi się natchniona, ale w natchnieniu tym groźna. - Ja słucham - powiedziała matka. - Słucham. - Bo, proszę pań, tu chodzi o empatię. Co to jest empatia? To jest umiejętność wczucia się w sytuację drugiego człowieka. Ze wszystkich zwierząt tylko jeden człowiek zdolny jest do współczucia dla swego gatunku. Nie myślę o powiązaniach rodzinnych. Chodzi o zdolność odczuwania tragedii i radości innego człowieka. I co ważne: o pragnienie przekazania siebie drugiemu. I to jest, według mnie, sens życia: odkrywanie i udoskonalanie w sobie ad infinitum tej zdolności, tego daru promieniowania. To tylko się liczy. To po nas zostanie. To trwa i to się nieustannie przetwarza. Uśmiechnął się i już innym tonem, jakby zdziwiony i zażenowany patosem swojej wypowiedzi: - Bo przecież energia nie ginie: Prawda, koleżanko? 2 Wszystkie linie zagłębiają się w dolinie dłoni@ w małej jamie, gdzie bije źródełko losu -@ oto linia życia, patrzcie, przebiega jak strzała@ Zbigniew Herbert Wróżby zaczęły się od "Stefanii". To ona, jakby oddzielając się od własnej przeszłości, tuliła się do przyszłości innych, a skoro dla niej - już nic (chociaż kto ją tam wie jakie miała swoje najgłębsze sekrety), więc ogrzać się, rozgrzać w cieple tych opuszczonych i rozdzielonych albo zakwitających dopiero w wojennych wiosnach, w których drżał, śpiewał ocalały spod gruzów, nie przysypany popiołem płomień: tęsknoty za bliskością, pragnienia wielkiej miłości. Dla nich te wróżby. Zatelefonowała tego październikowego poranka czterdziestego pierwszego roku kiedy spadł nagły, puszysty i gruby śnieg, niespodziewany o tej porze. Od nagiętych pod śnieżnym ciężarem gałęzi bzu pokój napełnił się białym, świątecznym światłem. Matka zakryła dłonią słuchawkę, szepnęła: - Ciotka Władka jest w Warszawie, prosi, żeby ją odwiedzić. Natychmiast wróciło tamto: wiadomość o egzekucji na lubelskich Rurach Jezuickich, twarze Haliny i Stefana w woalu żałoby i żalu, który tam został doczepiony do daty ich śmierci, rocznicy ich śmierci. Minął przeszło rok i tamto wobec wypadków naszych dni jakby nieco przybladło w swoim okrucieństwie, bo wspominałyśmy tę egzekucję rzadziej, chociaż przecież pamięć istniała w nas, ale dopiero teraz, słysząc, że ona tu jest, najbliższa tragedii, żona i matka straconych, poczułam ból jakby przeszycie igłą i spostrzegłam u matki to gorzkie skrzywienie ust kącikami ku dołowi, jakby sama sobie robiła wyrzuty, że nie myślała częściej, ostrzej i że powinna pamiętać, pamiętać i nie pozwolić zabliźniać się pamięci ani uśpić czujności, gdyż to, co wydarzyło się w Lublinie w roku czterdziestym, może powtórzyć się tu, w jej domu. Ciotka mieszkała po lewej stronie Wisły, za Placem Narutowicza, tuż przy ciężkim, neoromańskim kościele św. Jakuba, na ulicy Słupeckiej. Ona i właścicielka mieszkania pani Hergezelowa, Francuzka rolująca wdzięcznie gardłowe "r", prowadziły komplety tajnego nauczania. Zawsze ilekroć tam przyjeżdżałyśmy, mieszkanie pełne było młodzieży i wyczuwało się gorączkowy, szybki puls życia. Pokój ciotki był niewielki, z oknem od ulicy, gniazdo dzikiego, przelotnego ptaka. Bo tylko zerwać kilim znad tapczanu i kolorową z tapczanu narzutę, wynieść gliniane dzbanuszki i fotografie Haliny, otworzyć okno niech dym papierosów ciotki uleci, i już - pokój niczyj, bezosobowy. To co w nim było, stwarzało pozory przytulności i spokoju. Kabała należała do repertuaru wizyty. Kabała i "Biuletyn Informacyjny". Za zamkniętymi drzwiami pokoju zwinięty rulon albo plik gazetek przechodził od ciotki do matki. Ciotka siadała na tapczanie, przysuwała sobie mały stolik, tasowała karty. - Trzy razy lewą ręką do siebie. Zapalała papierosa. Przymrużała zaczerwienione od dymu oczy, oceniała: - A... no zaraz... co tu my mamy? Pan Tadeusz na wylocie. Może już w drodze do Anglii? - Miała pani listy? - Nie, ostatnio nic nie miałam. - List w drodze. Matka uśmiechała się. Wróżka rozkładała karty. - Co to za walet karo przy Bodze? Masz jakiegoś chłopca? - Nie wiem... może to Grzegorz. - A co to za Grzegorz? - Poznałam go niedawno, ale stale gdzieś wyjeżdża. Ciotka przyglądała się, odczytywała mój rumieniec. - Przy nim niebezpieczeństwo. Ale dziewiątka kier między wami. - To co to znaczy? Śmiech ciotki jest cichy, chropowaty, wpada w kaszel. - Sympatia. Nie wielka miłość. Sympatia. - A wielka miłość? - Następnym razem postawię ci karty. Pani Ireno, przy pani pieniądze. Ale wystrzegać się małej kradzieży. Ciotka wróżyła "z kluczem". Król kier nie mógł być nikim innym, tylko ojcem moim - Tadeuszem, dążącym gdzieś przed siebie, wiedzionym przez dziesiątkę trefl, "gwiazdę podróży". I do tego "na wylocie", na samym brzegu, na krańcu zaczarowanej, ruchomej tafli dam i waletów, króli i asów: as karo - list. Więc gdzie dąży ojciec? Czy jest w drodze do Anglii? Czy jeszcze na terytorium Portugalii? A może...? Kilka dni temu matkę nagle ogarnęła rozpacz zwątpienia. W przejściu z małego korytarzyka do pokoju stołowego chwycił ją płacz. Oparta o framugę drzwi - szloch wstrząsał jej ramionami. - Coś się stało. Coś się stało z Tadzikiem. Jest w jakimś niebezpieczeństwie. Ja czuję, czuję, że coś się stało. Stoję bezradna. Jak na to poradzić? Uspokoić zwątpienie. Matka nie uznaje pocieszeń. Nie potrafi opuścić głowy w pokorze. Modli się z wdzięczności. Idzie na pielgrzymkę do Częstochowy jesienią trzydziestego dziewiątego roku. "Przyrzekłam sobie - mówi - bo Bóg nam pozwolił przeżyć to piekło". Płacz jej jest wybuchem gwałtownym. To nagła burza. W niej tysiące małych, zwalczanych, powstrzymywanych płaczów, drobnych strumyków łez. Uspokaja się i nagle dostrzega mnie. Przygarnia do siebie, przytula. Wypełniam pustkę. Teraz, przed kabałą, przed zaklętym zwierciadłem, pyta: - Ale przy Tadziku nie ma niebezpieczeństwa? - Nie. Nie. Jest dobra karta. Matka podpatruje ruchy ciotki Władki. Uczy się stawiania kart. Sprawdza: tak, przy Tadziku szóstka kier. To dobrze. Już niedługo będzie wróżyła Kwiatkowskiej i Szczęsnej, Zaleskiej i Kogdzi. Tylko nie Jadzi Cichockiej. Nie, Jadzi nie powróży. Kilka dni po wizycie doktora Birencwajga pojechałyśmy na Słupecką. Weszłam do pokoju ciotki Władki i już miałam prosić ją o obiecaną kabałę, kiedy na stoliku, tam, gdzie w ramkach portrecik Haliny, zobaczyłam tę fotografię. Była to niewielka, zgnieciona i później pewnie rozprostowywana fotografia młodego mężczyzny. Twarz miał pociągłą, suchą, pod grubymi prostymi brwiami oczy ciemne, podłużne, i czarny, przylegający do czaszki kask włosów. Głowę miał lekko pochyloną ku przodowi i spojrzenie penetrujące, jakby specjalnie chciał wzrok swój zaostrzyć albo też coś w nim przekazać. A może była to maniera, pozowanie do fotografii? Usta jednak, mimo ostrości spojrzenia, pozostały miękkie, wycięte jak u dziewczyny, i łagodny, miękki owal brody. Była to twarz ciekawa, niemal urzekająca. Ciotka przyglądała mi się z boku. W jej głosie schrypniętym od nieustannego palenia zadrgał jakby śmiech, przekomarzanie się. - Podoba ci się? - Kto to? - Nie wiesz? Zenon. - Ja go przecież nigdy nie widziałam. - A, prawda. Ale wiesz, kto to? - To ten oficer, w którym kochała się Halina. To ten ranny, który przyszedł do was na Górkę... - Tak. - I co? I co się z nim stało? - Nie żyje. - Nie żyje! A ja myślałam, słyszałam, że udało mu się uciec, że się uratował. Twarz jej nie zmienia się. Drży tylko szczupła broda i w rozchyleniu wąskich warg drobne, ostre, żółtawe zęby. Ciemne oczy, błyszczące i szybkie jak oczy Cyganki, zachodzą mgłą nieprzeniknienia. - Zginął z wyroku. - Jakiego wyroku? - Z wyroku Podziemia. - Och, Boże! Dlaczego? - Była rozprawa, odczytano mu wyrok. Przyznał się. Był konfidentem gestapo. Rozstrzelano go za zbrodnię szpiegostwa. - To on zdradził Górkę? - On. - To niemożliwe! Niemożliwe! Może to pomyłka? Uśmiech. Jest to uśmiech ze wzruszeniem ramion, jak opadnięcie skrzydeł. Z pudełka na stoliku wyjmuje papierosa, postukuje nim o blat stołu, trzask zapalniczki, zaciągnięcie się dymem. - Widzisz, ja się tak też pytałam, zachodziłam w głowę, dręczyłam się: dlaczego? Dlaczego? Przecież on i Halina... chociaż ja miałam takie przeczucie, taki ostrzegawczy odruch. Nie chciałem go wpuścić do domu. I Stefan też tak się na początku przeraził. Ale przecież... przecież tyle doznał pomocy, i Halina... Halina... A jeszcze po tej tragedii spotkałam się z nim. Był serdeczny, pocieszał mnie. Przyjechał tu. Tu! Wyobraź sobie, no, ale teraz ci nie będę mówiła. Ale może był i na drodze wydania tego tu miejsca... Wtedy go nakryli... Wyjechał w teren, ja cały czas myślałam - jest w partyzantce. No i tam podobno w lesie koło Bychawy, tam go zawieźli... - Kiedy? - pytam. Ale naprawdę nie chcę już nic wiedzieć. W głowie mi huczy. Czarny wiatr z wnętrza ziemi wyrywa się, uderza w czarne proporce. Toczy się czarny, bezkonny karawan w nieskończoność pamięci, na samo dno nieśmiertelnych snów. Jak dwa płomyki gromnicy w ciemności oczy Władki, uśmiechnięte, na mnie skierowane. - W zeszłym roku, w październiku, taki śnieg upadł wtedy nagły w Warszawie, pamiętasz? Nic nie wiem. Nic nie pamiętam. Uciekam od żałobnego wozu, od skrzydeł czarnego wiatru. To nie moje przeznaczenie, nie moje... Koszmar tamtego nie będzie moim udziałem. A jednak czuję, że w to wszystko w jakiś sposób jestem wplątana. Mojry, trzy boginki losu, pochyliły się nad moją przyszłością w tej samej chwili, w której ciotka Władka rozkładając karty wskazuje żółtym od nikotyny palcem na pierwszy rząd kabały: - Młody człowiek z dalekiej podróży. "Stefania" znała ścieżki prowadzące do wróżek. Było to terytorium surrealistyczne. Szlaki przepowiedni prowadziły ponad ziemią i czepiały się pajęczyny chmur. Wyprowadzały z codziennej zmory niepewności. Gwarantowały przyszłość, zapalały mały płomyk światła w otaczającej nocy. Ogarnęła nas obsesja wróżek. Trzeba było zamawiać seanse. Takie miały wzięcie, tylu ludzi szukało w gwiazdach swego losu. Stara kobieta na ulicy Kamienne Schodki niedaleko Bugaju nie mogła już podołać prywatnym wróżbom w pojedynkę. Wchodziło się do obszernej izby, wprost z ulicy, kilka stopni w dół, i tu całe zgromadzenie. Przy wielkim stole naokoło siedzieli petenci. Każdy ze swoją nadzieją w sercu: co powie? Niska, gruba kobieta o szerokiej twarzy, zniszczona, zachrypnięta, rzucała karty po kolei. Mówiła wobec wszystkich obojętnym, zmęczonym głosem. Krztusiła się i popijała mleko z miodem. Wychodzący zwalniali miejsca nowym. Kładli pieniądze spokojnie, nie dziękując. Nie wolno dziękować za wróżbę, bo złe się sprawdzi, a dobre rozwieje. O tej w Pasażu Italia szła fama. Brona Szymańska, która z Ireną prowadziła pracownię sukien na ulicy Zgoda, słyszała o niej od klientek. Ale dostać się! Trzeba było zamawiać, czekać bardzo długo. I ta nie zawsze była w nastroju. Nie zawsze mogła przyjmować. Na Wiśle ruszyły kry. Nieprawdziwe marcowe ciepło, brudny śnieg na chodnikach. Dojeżdżam "dwunastką" do rogu Alei i Nowego Światu. Przed zeskoczeniem z platformy rozglądam się szybko. Na wszystkie strony. Spokój? Jeszcze szybkie spojrzenie poza siebie: co widzą inni w tramwaju? Na wprost, tam gdzie Aleje przecinają się z Marszałkowską, szmat nieba koloru wody. Stamtąd blade i niepewne słońce. Ale nad Nowym Światem, w obie strony: aż do Krakowskiego Przedmieścia na prawo i do kościoła św. Aleksandra na lewo - pierzaste szare chmury gonione wiatrem, jak stada dzikich ptaków. Na słupie ogłoszeniowym wyblakłe od deszczu wielkie różowosine plakaty - obwieszczenia o rozstrzelaniu stu członków tajnej polskiej organizacji. To za Anin. Za zabicie niemieckiego policjanta. Dalej na murze, zbladłe od śniegu i deszczu, ale widoczne jeszcze wielkie, czarne litery "Oświęcim". Wyskakuję z tramwaju i przechodzę obok obwieszczenia, obok napisu. Przechodzę obok tych okropności, które stały się codziennością. Mogę żyć w tym piekle. Mogę funkcjonować, wiedząc dobrze, że moje funkcjonowanie na wolności jest tylko kwestią przypadku. Idę polem minowym. To jedyna droga, inne zamknięte. Ocieram się o zbrodnię. Jęki torturowanych na Pawiaku, w Alei Szucha, w getcie kołyszą się jak wielkie dzwony nad miastem. Cień szubienic na domach. Nie domyte ślady krwi na chodnikach czepiają się stóp, zatrzymują. To straszne, że można żyć w tej gęstwinie nieszczęścia, uśmiechać się, myśleć, planować dzień następny, uczyć się. Po co? Czy to możliwe, aby istniał inny świat, inna rzeczywistość? Nieustanna trwoga, przyczajenie, jak uskoczyć, jak się ukryć przed łapanką, aresztowaniem, zsyłką na roboty do Niemiec, do obozu. Ratować się! Uciekać stąd! Dokąd? Rzucam zaklęcia, przywołuję przyjazne duchy. I skok w chmury. Ląduję na terytorium surrealistycznym. Na tych ścieżkach myślę, marzę o miłości. Jest to miłość ze mnie emanująca. Sama dla siebie. Poszukująca i spragniona zjednoczenia. Jest ponad wojną i trucizną świata, ponad grozą okupacji. Idę do wróżki. Czy rozpozna wytyczone dla mnie ślady? Przechodzę na drugą stronę Nowego Światu. Kilka kroków i już Pasaż Italia. Drugi jego wylot prowadzi na Chmielną. Ociągam się, droczę sama z sobą: a może nie iść? Obawa i wstyd. Ja do wróżki? Ale przecież to nie pierwszy raz. Pierwszy raz poszłyśmy we dwie z Alą Richter. Wróżka była znajomą "Stefanii" i - jak wszystkie jej znajome - z "podziemia". Wróżka była zasłoną dymną, ułatwiała prawdziwą działalność. Wodziła palcem po obu moich rozłożonych dłoniach, powtarzała: "szczęście w dalekich, morskich podróżach" i mówiła jeszcze wiele rzeczy, które dopiero później zaczęłam sobie przypominać. Nad dłońmi Ali pochyliła się zafrasowana. Nie chciała wiele mówić. Śmiałyśmy się z tych przepowiedni, a najwięcej z tych podróży. Skąd? Kiedy? W jaki sposób? Wstępuję w ciemny wlot pasażu. Zatrzymuję się, jak zwykle, przed witryną sklepu "Obuwie artystyczne". W oświetlonym wnętrzu widać ich oboje: on, właściciel, wysoki, pochylony, z długą cierpiącą twarzą. Kaszle. Kaszle bez ustanku, coraz gorzej. Jest pobudliwy. Łatwo wpada w złość, wyrywa buty niezdecydowanym klientkom: jak nie, to nie! Na pewno ma gruźlicę. Czy jest szewcem? Możliwe. Ale przede wszystkim artystą. Jego ciżemki z mięciutkich kolorowych skórek, koturny rzeźbione w lekkim korku, drewniaki kryte grubą plecionką ze sznurka. Każda para inna, każda wypracowana jak osobna rzeźba. Sklep zaczarowany, a tuż obok, na poszczerbionej ulicy, topi się brudna maź śniegu. Ona - smukła i piękna, milcząca, z grubym węzłem jasnych włosów w tyle głowy. Ubrana niezmiennie na czarno. Co pomiędzy nimi? Co ich łączy? Skąd źródło bezsłownej tkliwości i cierpliwego spokoju kobiety? Poprzez wystawę przyglądam się im: wchodzę w zakres ich życia, podczas gdy oni widzą we mnie zachwyconą koturnami klientkę. On ma o coś pretensję: unosi się, wściekły grymas na twarzy. Ona spokojnie układa rozłożone na podłodze pudełka. Ktoś wchodzi do sklepu i oboje podnoszą głowy, a ja: szybkie zerknięcie na zegarek. Już czas. Odchodząc myślę jeszcze: jaką fasadą jest ten magazyn obuwia? Co kryje się w tyłach sklepu? Czy to placówka "podziemia"? Czy punkt konfidentów? Białe albo czarne. Nie ma wyboru. Nie wolno pozostawać neutralnym. Pod brukiem ulicznym, pod piwnicami domów, rozpościera się zwarta siatka: porozumiewamy się szyfrem niedopowiedzeń. Mrugnięciem oka, spojrzeniem, ruchem głowy nauczyliśmy się przekazywać tajemnicę. Blisko wylotu na Chmielną wejście do sieni. Półmrok. Poszczerbione, kamienne schody. Nadłamana poręcz. To na drugim piętrze. Przyciskam dzwonek. Cisza. Nadsłuchuję. Nic. Pukam do drzwi. Człapanie. Widzę, jak unosi się zasłona judasza. Dopiero za chwilę ostrożne odczepianie łańcucha. Skrzypienie otwieranych drzwi. Niechętne, badawcze spojrzenie. - Pani do kogo? - Umówiłyśmy się na dziś, na drugą. - A tak, prawda. Proszę. Kobieta jest starsza, w ciepłym szlafroku zarzuconym na sukienkę. Jej oczy wypukłe i spłoszone, są oczami dzikiego królika. Idąc przede mną wydaje się ogromna, jej długie siwe włosy opadają na kołnierz szlafroka. Prowadzi mnie zagraconym, ciemnym korytarzem i nagle niespodziewanie drzwi do wielkiego, skąpo umeblowanego pokoju. Wysokie sufity, rzeźbione gzymsy, staroświeckość warszawska. Chłodno. Nie zdejmuję płaszcza. Wróżka otulona w gruby szlafrok w ciemną kratę, pewnie przerobiony z pledu, wskazuje mi krzesło na wprost siebie przy stoliku pod ścianą. Oczy jej na mnie skierowane nie są już oczami spłoszonego królika. Skoncentrowane i ciemne, wpatrują się we mnie, wpływają we mnie jak łodzie, chociaż się bronię, mrużę oczy, odwracam na krześle. Za dwoma oknami po przeciwległej stronie pokoju szarość popielata, niespokojna, jakby za chwilę skłębiona wzburzoną ulewą uderzyć miała w szyby okien, w ten pokój. Wolno, dokładnie, nie przestając wpatrywać się we mnie, wróżka tasuje karty. Ruchem głowy wskazuje, abym przełożyła je do siebie. Przekładam i czuję, jak drżą mi palce w tym pokoju, pod tym spojrzeniem. Ogarnia mnie dziwna panika, chcę się zerwać z krzesła i uciekać, a jednocześnie czuję się schwytana, obezwładniona i wiem, że muszę ten seans przejść do końca. Wróżka rozkłada karty. Nie patrząc teraz na mnie, głosem cichym, ale stanowczym oznajmia: - Ma pani kogoś za granicą. Daleko, daleko stąd. - Mam ojca. - Ojca widzę, ale jest jeszcze ktoś inny. - Nie mam nikogo. - Ja widzę. - Nie wiem. Unosi głowę, wpatruje się we mnie, ale nie patrzy wprost w oczy, patrzy przeze mnie. Powieki jej opadają, ciało zaczyna się kołysać rytmicznie wprzód i w tył. Dygoczę. Boję się. Nie przeraża mnie ta starsza kobieta o wypukłych oczach, ale atmosfera, którą stwarza, która gęstnieje, która z niej emanuje. Wstać z krzesła, odejść, przecisnąć się korytarzem, wyskoczyć na ulicę. Nie mogę. Przygwożdżona do krzesła nieruchomieję. Wróżka odchyla się na krześle i twarzą zwrócona do ściany między oknami, ściany pustej jak ekran, szepcze głębokim, przejmującym jękiem: - Widzę ich... widzę... widzę, spadochrony lecą z nieba. Unosi rękę, wskazuje. Idę wzrokiem za jej wskazującą ręką. Pusta ściana. Nie! Czyżbym coś widziała? Spadochrony? Niemożliwe. Kręci mi się w głowie. Co ona mówi? - Widzę... już niedługo... niedługo... widzę... spadający spadochron... Głowa jej opada. Wyczerpana dyszy ciężko. Zostawiam umówione pieniądze. Uciekam zatłoczonym korytarzem. prędko... prędko na ulicę. Do domu. Głowa mi pęka, puls wali w skroniach. Po co ja tam poszłam? Przecież to szalona kobieta. Wariatka. Nieszczęśliwa. Idę szybko, jakbym uciekała. Już Muzeum Narodowe, już wiadukt, wiatr od Wisły. Nie pojadę tramwajem, potrzebny mi ruch, muszę się uspokoić. Kroki za mną. Szybkie, mocne kroki za mną. No, to się doczekałam! Zaraz: Halt! Zaraz mnie zatrzymają. Ausweis? Mam legitymację uczniowską ze Szkoły Pomocniczego Personelu Sanitarnego. Serce wali w gardle. Gorąco. Odwracam się, kiedy on już dotyka mego ramienia. Przystaję. To Grzegorz! Grzegorz! Zadyszany, uśmiecha się zwężonymi szparkami oczu. - Zobaczyłem panią i wyskoczyłem z tramwaju. Skąd pani tak biegnie? O nie, nie! Za skarby świata nie powiem mu, że byłam u wróżki. Ale on nie ponawia pytania. Mówi, że przyjechał na kilka dni do ciotki (ach, więc mieszka tu tylko od czasu do czasu), że jechał teraz z Dworca Głównego. - A skąd pan przyjechał? Wahanie. Krótkie spojrzenie na mnie bokiem, ukośnie. - Z Kielc. Myślę: nie powinieneś się mnie bać. Przecież to twoja ciotka była świadkiem kiedy składałyśmy, matka moja i ja, przysięgę na wierność Armii Krajowej, w małym, murowanym budynku przy węzłowej stacji tramwajowej na Skaryszewskiej. Myślę także o wróżce. Tkwi to we mnie, jak ukłucie. Gdyby była dobrą wróżką, powiedziałaby mi o Grzesiu. Powiedziałaby, że go spotkam. Z nieba zawieszonego ponad namiotem wróżki lecą srebrne spadochrony. Legion Ikarów w rozpaczliwym wysiłku lądowania. Lot ich wpisany w bruzdy losu na mojej dłoni. Grzegorz ujmuje moje ramię powyżej łokcia. Pomaga ominąć zwał czarnego, topniejącego śniegu. Czuję przekazane mi ciepło dotknięcia. Na wargach wilgotny wiatr. W nozdrzach zapach przedwiośnia: drażniący zew nierozkwitłych pąków. Intensywność tej chwili, w której nasz niemy dwugłos staje się bezsłownym porozumieniem. Grzegorz jest nieśmiały, boi się mnie w czymkolwiek urazić, spłoszyć. W szczelinie ruin bieleje mały wiosenny kwiat. Uśmiecham się: jest to znak, że wiem. Naokoło nas mury odgradzającego od świata więzienia i straszliwa, udręczająca rzeczywistość wojny. - Myślałem o pani. Chciałem... ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Ja właściwie stale jestem w rozjazdach. Ale może dziś? Może dziś wieczór moglibyśmy pójść na koncert do kawiarni? Kra uderza o filary mostu. Rozśpiewana, brzemienna Wisła burzy się przedwiosennym niepokojem. Kiwam głową, że tak, chętnie, naturalnie. - Naprawdę? - pochyla się nade mną. I znów cofnięcie, jakby pochylenie zbyt bliskie. - To wspaniale! Rozpędzony tramwaj mija nas zgrzytliwym hałasem. Szaleństwo tramwajowych dzwonków. Ludzie oblepili tylną platformę. Wiszą trzymając się jedni drugich. Przednia platforma pusta. Grzegorz śmieje się, wskazuje ręką tramwaj. Ubrany inaczej niż podczas ostatniej łapanki, kiedy spotkaliśmy się na zamarzniętej Wiśle. Nie ma czapki-narciarki ani długich butów, ani bryczesów. Spodnie, podniesiony kołnierz jesionki, kapelusz. W tym więc ubraniu, nie odróżniającym go od przeciętnego tłumu, jechał z Kielc do Warszawy. Co on tam robi? Jest łącznikiem między partyzantką a stolicą? Wszystko mniej ważne, blednie wobec tego, że idziemy teraz blisko siebie. - Do której kawiarni? - Może do Ziemiańskiej. Na pięterku śpiewa chór Dana. - No, to idziemy do Ziemiańskiej. Spotykamy się wczesnym wieczorem. Nad nami, na niebie, dopala się dzień i soczyste jabłko słońca toczy się z wolna ku rzece. W kawiarni na pięterku jest tłok. W małej salce ściśnięte krzesełka. Otulająca atmosfera przyciszonego oczekiwania. Zapach kawy, perfum, wilgotnych futer. Iluzja spokoju, bezpieczeństwa. Już zgaszone światła, reflektory na scenę. Po pierwszych tonach piosenki dreszcz, westchnienie. Jest to przebój oczekiwany, słowa znane na pamięć, ale teraz cicho... Cicho... niech on śpiewa, pieśniarz Warszawy. Niewielki starszy pan głębokim, przyciszonym głosem kołysze poddających się słuchaczy: Ukochana, ja wrócę, wierz@ choćbym świat miał zwiedzić wzdłuż i wszerz.@ Moja miłość jest silniejsza niż wojna...@ Wdycham ten nastrój, jest jak łagodzący narkotyk, i czuję teraz coraz wyraźniej, coraz dotkliwiej, jak nadciąga wiosna, jak usuwa się, znika ustępująca jej zima, trzecia zima wojenna. Bo ja wrócę pewnego dnia,@ w drzwi zapukam, spytasz: "kto to?"@ "Otwórz, to ja..."@ Skojarzenia uderzają o siebie, burzą się jak fale bijące o brzeg i o to, co mi zostaje na piasku: klejnoty wyrzucone przez morze podświadomości, bo w melodię piosenki wplątują się słowa roty przysięgi: "...przysięgam być wierną Ojczyźnie mojej, Rzeczypospolitej Polskiej. Stać nieugięcie na straży Jej honoru... o wyzwolenie z niewoli walczyć ze wszystkich sił..." Ręka uniesiona do góry, dławiące wzruszenie w gardle, uścisk dłoni nieznajomego, który odbierał przysięgę. Ciotka Grzegorza, Wanda, wyprostowana jakby żakiet i spódnica skrywały sztywną oficjalność munduru, patrzy, jest świadkiem. Przerażający, chrapliwy głos wróżki: "Widzę ich... widzę... spadochrony lecące z nieba..." Czyżby zbliżała się inwazja? Czy to tej wiosny sprawdzą się czytane przy karbidówce przepowiednie? Irena deklamuje połykając natrętne łzy: "W dwa lat dziesiątki nastaną te pory, gdy z nieba ogień wytryśnie...", a oczy dużych rozmarzonych dziewcząt: Szczęsnej i Kwiatkowskiej, Zaleskiej, Kogdzi, Trompczyńskiej, Klimci i innych jeszcze, których przygnał głód wiadomości, pragnienie nadziei, błyszczą podniecone w zdradliwym, zielonawym świetle karbidówki. Dyskusja po każdej strofce przepowiedni: od kiedy liczyć "dwa lat dziesiątki?" Co to znaczy "gdy czarny orzeł znak krzyża splugawi?" Ale słuchajcie, słuchajcie! "Krzyż splugawiony razem z młotem padnie... a w Gdańsku nasz port powstanie." ... bo ja wrócę pewnego dnia,@ w drzwi zapukam, spytasz: "kto to?"@ "Otwórz, to ja..."@ Więc gdy płakać miła chcesz,@ westchnij tylko: "Boże strzeż."@ A ja wrócę ukochana, wierz.@ Czyżby zbliżała się inwazja? Czy nasze wojsko powróci? Czy tylko stanąć twarzą do biegnącej przez kraj cały ściany płaczu i tak, jak niegdyś babka Felicja, bić głową o mur, bo może nie sprawdzą się przepowiednie Wernyhory i świat nasz skończy się, utonie w oceanie ciemności? - O czym pani tak myśli, panno Bogo? - Cicho... on jeszcze będzie śpiewał. ... bo ja wrócę pewnego dnia...@ Sala teatrzyku w coraz głębsze zapada milczenie, kołysana słowami wypowiadanymi przeciągłą, śpiewną deklamacją. W jakie klawisze duszy uderza prostota piosenki? Kobiety płaczą, a mężczyźni pochylają głowy, jakby zażenowani swoją tu obecnością. Marzą o ucieczce w świat, z którego można będzie zwycięsko powrócić. Na dworze chłód. Dzień już wygasa i blada pełnia księżyca nad miastem. Grzegorz jest rozmarzony, prosi, abym powtórzyła mu słowa piosenki. Ale ja nie chcę, droczę się: - Nie, nie pamiętam. Podnoszę futrzany kołnierz zimowego płaszcza. Jest mi nagle zimno w białej bluzce uszytej ze spadochronowego jedwabiu. Piosenka, kawiarnia, spotkanie z Grzegorzem utraciły swój czar. Wszystko wydaje się bez sensu. Odsunięta od niego na długość ramienia, przystaję nagle. - Kiedy, kiedy to się skończy? Grzegorz poważnieje, ale, czuję, urażony, że nie chciałam powtórzyć słów piosenki, nie chciałam się nimi z nim podzielić. - Nie widzę jeszcze końca. - Czy w takim razie warto żyć? Spogląda na mnie zaskoczony. Pociąga mnie za rękę. - Chodźmy, nie trzeba tak stać wieczorem na ulicy. I nie powinna pani tak mówić. Przeżywamy okres tragiczny, katastroficzny, ale gdybyśmy uznali całe nasze istnienie, nawet to okrutne, pod okupacją, za absurd, no, to tylko zbiorowe samobójstwo. Ale my tak nie myślimy. Walczymy. Wykorzystujemy najszersze granice rzeczy możliwych. Wierzymy w odzyskanie niepodległości. I to nadaje sens całemu naszemu istnieniu. - Ale powiedział pan: nie widać jeszcze końca. I ja czasem myślę: po co ta cała nauka? Kto i kiedy uzna nam te studia? - Ta nauka to też jest walka. Zresztą powiedziałem zbyt ostro. Już niedługo Hitler się załamie. Załamie się na Rosji. Idziemy obok siebie, ale jakby przedzieleni. Grzegorz nie mówi tego, co chciałby wypowiedzieć, ale i ja mu nie ułatwiam. Po co ta piosenka? Dlaczego prosi o jej powtórzenie? Ażebym ja wypowiedziała słowo "ukochana", którego on wypowiedzieć nie może? Dławi nas uczucie niedosytu, gdyż czas nasz jest krótki i wszystko to, co nie stanie się teraz, może już nie stać nigdy. Milcząc zstępujemy schodami wiaduktu. I tu nagle: olśnienie. Zdumienie. Na betonowej ścianie ogromny, czarny znak. Kotwica. - Tego tu nie było. Tego jeszcze wczoraj tu nie było. Oglądam się. Grzegorz promienieje. - To wspaniale! Już zaczęli. Wiedziałem, ale widzę po raz pierwszy! Nagle gwałtownym ruchem przyciąga mnie do siebie. Na oczach, na ustach dotknięcie warg. Ciepło oddechu. W nozdrzach zapach obcy, drażniący. Ziemia wiruje. Jej drżenie przenika mnie. Przepasani przedwiośniem i czarnym obłokiem otwieramy oczy: księżyc, bladą muszlą, nie oświetla niczego. Słychać jak ciężkie zwały kry uderzają o filary mostu. 3 Dzwonek! Szybkie, głośne pukanie do drzwi. Gryknia poderwała się. Tak rano! Od czasu aresztowania Władysława, od czasu zeszłorocznych rewizji, każdy dźwięk dzwonka przeszywał ją palącą strzałą. Basia wyszła już do biura. Czyżby wracała? - Kto to? - Otwórz, Grykniu. To ja! Emilka w szlafroku, zadyszana, wsuwa się przez drzwi, opiera o ścianę korytarza. - Straszne rzeczy... straszne rzeczy... Twarz Grykni tężeje, wydłuża się, zmarszczki na czole, nos wysunięty ku przodowi. Już lekko pochylona, jakby przyczajona, gotowa do wysłuchania straszliwego sekretu. - Chodź tu lepiej do pokoju. Zamknę drzwi. Emilka siada przy stole, trze dłonią czoło, mrugają krótkowzroczne oczy. Dygocą plecy. Gryknia ku niej pochylona, zatroskana: no, to zaraz dostanie jakiegoś ataku. Czy ja mam krople? - Dać ci krople? Dać ci wody? - Nie... nie ... - No, mów! Co... co takiego? - Była u mnie ta kobieta... teraz, przed chwilą, wiesz ta, co mieszka na Lubartowskiej, dałam jej trochę mąki, cukru, kilka jajek... Ona mi czasem reperuje... Zielone oczy Gryni zwężone, brwi ściągnięte nad oczami. Oczami nagli Emilkę: no, czy powiesz nareszcie, o co chodzi. - No, wiem, wiem która. I co? Co mówiła? - Ona mówi... Na własne oczy widziała... Niemcy już likwidują getto za Krakowską Bramą. Mówi, takie płacze, takie krzyki... W nocy strzały... Oni ich wszystkich wymordują... Grykniu, oni ich wymordują. A potem my... Zobaczysz... Czarne węże pełzną na Polskę... - Znowu cię te myśli męczą... Jak ich mogą wszystkich wymordować... Przenoszą gdzieś. Ja już wczoraj chciałam tam iść. Muszę teraz lecieć. - Oszalałaś! Gdzie? - Tam jest ten krawiec Klajman, ten co my go nazywamy "Mordechajka", znasz go. Ja mu dałam mój materiał na kostium i paczkę mu obiecałam. - Teraz lecisz, jak tam Bóg wie co się dzieje! - Nic mi się nie stanie. Emilka drży, ściska dłonie, wykręca sobie palce. Jak powstrzymać tę gwałtownicę? Jak sobie wbije coś do głowy - koniec! Wariatka! Poleci po materiał, a życie może stracić. - Ja to bym zapomniała o tym materiale. Zostaw. - Ale, Milciu, a może tam Klajmanowi trzeba pomóc. Sama go lubisz. Mama nasza to już słów dla niego nie ma. Ile to lat wydzierżawiał sad na Kalinówce! Z mamą to godzinami rozmawiali. Nie darowałaby mi, że nie poszłam, nie pomogłam. - Co ty możesz pomóc! Sama tylko oberwiesz. - Nie bój się. Ja sobie dam radę. Gryknia podrywa się. Załopotała w niej nagła energia. Co tam się dzieje? Ciekawość, a i żal materiału. Taka dobra wełna! I krawiec Klajman. Może, gdyby nie materiał, nie poszłaby. Ale Gryknia wierzy, że materiał jest tylko dodatkowym powodem zobaczenia Klajmana. Odebrać swoje, to ważne, ale i podnieca ją misja uratowania "Mordechajki". Mama się ucieszy. Gryknia drży ze wzruszenia na myśl o nagrodzie: słowach uznania od matki. Nawet gdyby spojrzała na nią z wdzięcznością, gdyby powiedziała: "Na tobie można polegać, ja wiedziałam, że ty to tylko potrafisz zrobić, ty jedna z nich wszystkich, Wacka." Emilka siedzi zrezygnowana, ramiona opuszczone wzdłuż ciała, w głowie jej sucho uderzają drewniane kołatki, czarne węże suną wielką ławicą: "Boże kochany, Boże kochany. Ta wariatka Gryknia tam idzie." Gryknia zawiązuje chustkę pod brodą, zapina gruby, zimowy płaszcz. Wbija energicznie nogi w śniegowce. Emilka stara się perswadować: - Zastanów się. Gryknia odgania się ręką, nie słucha. Już uporała się ze śniegowcami. Nikt jej teraz nie powstrzyma. Klajman tam pewnie na nią czeka. Likwidują getto. O dranie! Cholery! A ten materiał! Tyle pieniędzy za niego zapłaciłam. Bielski! Przedwojenny. Czyściutka wełna. Klajman to taki zdolny krawiec, tak by mi pięknie uszył. - Słuchaj, Grykniu, ta kobieta mówi, że wszystko obstawione Ss i policją. - Milciu, tam w kuchni, na szafeczce, jest paczuszka dla Klajmana, podaj mi, już nie chcę na świeżą podłogę wchodzić w śniegowcach. Emilka drobna, ciemna, w długim porannym szlafroku, przynosi paczkę. Rozpacz podpływa do ust gorzką śliną i bije ponuro na alarm poczucie winy: "Po co ja jej to mówiłam! Teraz ją tam jeszcze zabiją." Emilka nie może zrozumieć przyrodniej siostry. Grubokoścista, silna jak rozrosły mężczyzna. Wszystko może. A burzy się, a stroszy, nic w niej umiarkowania. Jeśli kocha, to ślepo, bezkrytycznie. Ale strzeż się jej gniewu, jej języka, jej przekleństw miotanych w napadach furii. Ten Władysław trudny był, bo trudny, ale wytrzymać z Gryknią! - To jednak tam idziesz. - Idę. Gdzie ja go później będę szukała! Już zbiega po schodach. Teraz słychać jej kroki w bramie. Już na ulicy. Emilka podnosi poły szlafroka, wraca do siebie, do mieszkania. Będzie się zadręczała, dopóki Gryknia nie wróci. Gryknia idzie ulicą Narutowicza. Po drugiej stronie, w domu Szczepańskich, ogonek przed piekarnią. Pieką tylko dwa razy w tygodniu. Od świtu ludzie tak stoją po ten chleb z mąki kukurydzianej i otrąb. Śpią w kolejkach. Ranek jest chłodny, niebo pogodne w pierzastych obłokach. Późnomarcowy wiatr wciska się za kołnierz, wyszarpuje włosy spod chustki, Gryknia poprawia włosy, przewiązuje lepiej chustkę. Myśli o materiale. Kiedy ja go kupiłam? To było... To było jeszcze przed aresztowaniem Władysława. Głuchy, tępy ból tam, gdzie serce. Jak uderzenie kamieniem w ranę świeżo zabliźnioną. Boże, dlaczego to teraz do mnie wraca? Tamten dzień... Rewizja... Jego odejście... Ręce skute w kajdankach, popychali go kolbą... Jego ostatnie spojrzenie... Co chciał mi powiedzieć? Coś chciał mówić, popchnął go gestapowiec, uderzyli w głowę. I to mi tylko zostawił, tę pamięć: "Zginął jak bohater". Ciążą nogi, wiatr łzy napędza do oczu. To małżeństwo nie było szczęśliwe. Może byliśmy za młodzi. Może ja powinnam była mieć starszego dużo od siebie? Basia będzie miała starszego męża, Basi będzie lepiej. Od czasu egzekucji w lutym czterdziestego pierwszego roku twarz męża Grykni, Władysława, zjawiała się przed nią odmłodzona. Był to najczęściej młody żołnierz w mundurze legionisty. Rany trudnych lat ich małżeństwa wydawały się już nie tak bolesne. A zepchnięte w niepamięć chwile i dni dobre domagały się ułaskawienia. Gryknia przyzwalała im wspaniałomyślnie, dopuszczała do skarbca pogodnych wspomnień. Ale o tym nie mówi nikomu. Pewnie nikt by nie uwierzył, że były takie dni, takie noce, w których czuła się z nim szczęśliwa. To mi zostawił, wspomnienia po sobie: "Zginął, jak bohater". Tym materiałem, tą wełną w drobniutką, popielatą jodełkę Klajman się zachwycił: "To będzie elegantny kostium." A kupiłam... kupiłam w Warszawie tego lata, kiedy rozstrzelali Stefana i Halinkę. Gryknia skręca w ulicę Szpitalną. Już widać Krakowskie Przedmieście. Już blisko Krakowska Brama. Słychać dalekie, pojedyncze strzały. Myśl natrętna owija się wokoło niej, dręczy. Trudno ją sprecyzować, ująć w słowa, bo czy to możliwe, aby materiał na wiosenny kostium dźwigał pamięć tej tragedii? Dlaczego więc czas, w którym coś się z nim dzieje: kupno i oddanie do krawca "Mordechajki", i termin wiosennego wykończenia kostiumu mierzone są datami egzekucji? Idzie wyprostowana, mocnym, pewnym krokiem, a jednak drży. Wrażenie opływającego chłodu. Podnosi kołnierz, wtula się w płaszcz. Chociaż Gryknia wierzy w przepowiednie, wróżby i sny prorocze, niełatwo poddaje się uczuciu strachu. Zawsze była najodważniejsza, najzuchwalsza z dzieci Pauliny. To po matce. I po matce wzięła upór, zdolność do pokonywania przeszkód i namiętne przywiązanie do ziemi. Ale pomimo tego podobieństwa nigdy nie zdobyła pierwszego miejsca w sercu Pauliny. Nigdy! Tak, jakby się wszystko należało, spodziewane: jej praca w ogrodzie przy domu, jej pomoc na podlubelskiej Kalinówce wiosną, gdy zasiewy, latem pielenie, przypilnować parobka, pojechać tu, załatwić tamto. To ją tylko wzywała Paulina, na niej tylko mogła polegać. A jednak Emilka pozostała pierwsza. Ukochana, chroniona, obsypywana prezentami, ze swoją obsesją natrętnych myśli, ze stale grożącym atakiem serca, zbyt słaba aby w czymkolwiek pomóc. Skaczą wokoło niej we dwoje: Funio, mąż zatroskany, nie widzący świata poza Milią, i mama. No i czy ona by teraz poszła do getta za Krakowską Bramę? Mama nawet jej nie spyta. A mnie by nie darowała! To nie mogłaś pójść, Wacka, zobaczyć co z tym "Mordechajką?" Nie zdaje sobie sprawy, nie wie, co się dzieje. Siedzi na Kalinówce i wyobraża sobie, że to tak, jak za pierwszej wojny. A zresztą muszę odebrać materiał. Gryknia posuwa się Krakowskim Przedmieściem. Słońce bije wprost w twarz, ale i szorstkie uderzenia wiatru na policzkach. Tu, blisko Lubartowskiej, zawsze tak: kłębią się hulające prądy powietrza. Nos czerwony, oczy wilgotne od wspomnień i rozżaleń. Mama ma rację: marność nad marnościami i wszystko marność. Uśmiecha się gorzko dużymi ustami. Widać krótkie zęby i szeroką pomiędzy nimi przerwę: ten sam szczegół urody i powód sepleniącej wymowy, który dzieli z dwiema młodszymi siostrami: Grubcią i Kogdzią. No i cóż ja miałam z życia? Młodość moja minęła, jestem wdową. Mogłabym nawet wyjść za mąż drugi raz. Ale czy mnie w głowie romanse, kiedy tyle nieszczęścia naokoło? Czy ja miałam jakieś luksusy? Czy ja jeździłam do kurortów, za granicę? O, Kogdzia to sobie używała. Czy ona miała jakieś kłopoty? Zawsze była romansowa, tylko to jej w głowie. Złość ją ogarnęła na najmłodszą siostrę: zawsze jej było dobrze, o nic się nie martwiła. Ale jak jej mama kazała przewieźć "Mordechajkę" do Warszawy, to musiała. Drgnęła. Przystanęła. Od strony Krakowskiej Bramy dziwny, przerażający, złowrogi szum, jakby drzewa przed nadciągającą nawałnicą. Stała wsłuchana w ten szmer co nie był szmerem, szept co szeptem nie był, w ten dźwięk, co wzrastał, potężniał, a wydawało jej się, jakby wstępowała w mroczne rozlewisko o dnie grząskim, mulistym, wciągającym, jakby nagle stara, dawno zasypana fosa przed Krakowską Bramą otworzyła się jak wielki, ziejący wrzód, zagradzając sobą wejście na rynek, a ona, Gryknia, szła, brnęła przez gęstą maź, walcząc z oporem, z odrazą, z lękiem byle przejść, dojść, już blisko. Nic mi się nie stanie. Ale zatrzymała się, przystanęła tylko na chwilę i to uczucie grzęźnięcia zaraz ją opuściło, a stojąc teraz przed Bramą i gotowa, aby przejść pod jej niskim pułapem zrozumiała, rozpoznała, że ten dźwięk dziwny, niepokojący, to szum zmieszanych wielu ludzkich głosów, w których nie można odróżnić poszczególnych słów, tylko pośpiew jękliwy jak płacz. Na rynku, przy Trybunale - tłum. Tłok. Spędzeni, ściśnięci Żydzi, naokoło zielone mundury gestapo, ukraińskie Ss, z karabinami przewieszonymi przez ramię. Toboły, toboły. Dźwigają, popychają się, trącają tobołami. Szum, jęk, rzeka głosów. Przerażone oczy dzieci. Płacz niemowląt. Obłędne, udręczone oczy kobiet. Lisie kołpaki starszyzny, czapki i kurtki mężczyzn, ich zrezygnowane spojrzenia. Gryknia przepycha się przez tłum. Ociera o ramiona, na których białe opaski z niebieską gwiazdą Dawida. Obija się o dźwigane na plecach wory, toboły, zawinięte w prześcieradła domowe bambetle, w nich ukryte troskliwie przechowywane rodzinne lichtarze. Chaos. Tu dopiero coś się zaczyna, nikt nie wie jeszcze co. Esesmani sprawdzają w drugiej stronie Rynku jakieś zaświadczenia, zaczynają oddzielać ludzi, segregować. Ale jeszcze płyną strumienie ludzkiej biedy. Z dorynkowych bocznic: z wąskiej, krzywej uliczki Szambelańskiej i z Jezuickiej, biegnących wzdłuż dawnych miejskich murów, z Olejnej, Złotej, Rybnej i Grodzkiej, z całego Podwala, gnane pokrzykami, gwizdkami gestapowców, idą, kolebią się gromady wynędzniałych, wystraszonych stworzeń wypędzonych z ciasnych izb, suteren, strychów, piwnic, gdzie gnietli się przerażeni, głodni i półżywi. Coraz ciaśniej. Jęki. Monotonny rytm zawodzonej modlitwy. Zaduch mimo świeżości dnia. Kwaśny odór nie mytych ciał. Już niedaleko do domu, w którym mieszka Klajman. Tylko kilka kroków, już tu zaraz, za rogiem. - Gdzie pani? Co pani tu robi? Ktoś chwyta ją za ramię. Mężczyzna w tyrolskim kapeluszu, w ciemnej jesionce, wygolony, sinawy podbródek. - Ja tylko tu, tu za rogiem, lecę odebrać mój materiał. - Nie widzi pani, co tu się dzieje? Chce pani ryzykować? - Ja zaraz... prędko - wyrywa się. Wyskok z tłumu, jak na brzeg z rozhuśtanej, szerokiej rzeki, jak z rzeki rozbujanej powodzią. Gryknia dopada sieni kamienicy. Zaduch, smród. Odpadki na ziemi, trzeba przeskakiwać. Teraz na lewo. Pchnęła ciężkie, owalne wrota. Zatłoczona, wielka, nisko sklepiona izba. Półcień, gęsty opar oddechów. Płacz. Rozdzierająca, monotonna skarga w nieznanym języku. Modlą się. Kiwają się głowy mężczyzn. I nagle zaciśnięta wyrzucona w górę ręka kobiety. Krzyk ostry, rozpaczliwy. Uciszanie: "Sza... sza... sza..." Gryknia zatrzymała się w progu: szukała oczami Klajmana. Ale on dostrzegł ją pierwszy, przeskoczył, ściskał jej ręce. Wysoki, szczupły, oczy miał niebieskie, jasną cerę, a blond włosy układały mu się w małych pierścionkach nad czołem i na skroniach. Nie wyglądał na Żyda. Ale skoro tylko otworzył usta, jego gardłowy głos, przeciąganie końcówek, akcent, intonacja, całe barwne słowotwórstwo, polszczyzna Żydów lubelskich zza Krakowskiej Bramy rozkwitała orientalnym freskiem i wiadomo było natychmiast, że Mordechaj Klajman wyrósł za Krakowską Bramą, na uliczkach Podwala, że stamtąd pochodzi, nawet gdyby nie był Żydem, gdyby tam się tylko wychował. Ale jakby Aryjczyk mógłby tam wyrosnąć? Odrzuciliby go jak brzydkie kaczątko. - Co tu się dzieje? - Gryknia pochyliła się do ucha Klajmana: musiała mówić mu wprost do ucha, bo w ogólnym zamieszaniu, w harmidrze i zgiełku, jaki stwarzały zmieszane z sobą głosy, płacz, jęki i głośna, śpiewna modlitwa, trudno było coś usłyszeć. Klajman był bardzo blady, zabiedzony, drżał. - Oj, jakie nieszczęście, jakie nieszczęście, jakie ja mam cierpienie. Ten bandytnik, rabuśnik pani wi co on robi? On nas wyrzuca na śmierć. Dlaczego Bóg tak dotyka biednych Żydów? Tam jest moja żona, tam są moje dzieci. Niech pani ratuje moje dzieci. W głębi izby, pod wysoko umieszczonym małym okienkiem, na ławie, wciśnięta pomiędzy innych, siedziała żona Klajmana, Małka. Gryknia zaraz ją poznała: tęga, o okrągłej twarzy i niskim czole, miała wydatny, ostry, semicki nos i krucze, ciężkie sploty włosów wysuwające się spod chustki. Z obu stron przycupnięci przy jej kolanach tulili się do niej dwaj jej mali synowie. Główki chłopczyków w jarmułkach, ich ciemne włosy wiły się w lokach przed uszami, ich delikatne twarze były odbiciem twarzy matki: te same ostre, wydatne nosy i ogromne, smutne oczy o długich, czarnych rzęsach. - Pani ratuje moje dzieci - szeptał Klajman. - Pani ratuje moje dzieci, co by on moje dzieci nie zabił. Gryknia zbliżyła się do Małki. Kobieta spojrzała na nią, wydawała się jej nie poznawać, a przecież przez tyle lat dzierżawili sad na Kalinówce i zajmowali mieszkanie na parterze domu. Gryknia zagryzła wargi, myślała szybko, gorączkowo: co ja zrobię? Jak ja ich przeprowadzę, ukryję? "Mordechajka" przejdzie jeszcze, ale ani matki, ani chłopców Niemcy nie przepuszczą. No nic. Niech będzie. Zaryzykuję. A potem może na Kalinówkę i stamtąd do partyzantów, do Bychawy. Małka patrzyła na nią nieobecnym, pustym wzrokiem. W obwisłych kącikach ust - rezygnacja. Młodszy, pięcioletni chłopczyk odwrócił się i ukrył twarz na ramieniu matki. Starszy, ośmioletni, przyglądał się Grykni nieufnie. Klajman stał blisko żony. Widać było, że jej kamienny spokój przyprawiał go o jeszcze większe drżenie. Trząsł się. - Niech pan bierze żonę i dzieci - szepnęła Gryknia. - Chodźmy na razie na górę, do mieszkania. Zobaczymy, spróbuję. Małka podniosła głowę. Oczy jej spotkały się z oczami Grykni. Łzy płynęły jej po twarzy. - Niech on ucieka - powiedziała. - Tu są moi rodzice, ja zostaję. Klajman przymknął oczy, odetchnął głośno, głęboko. Wydawało się Grykni, jakby dotknęła rany bezwiednie, nieostrożnie, i sprawiając tym dotknięciem ból rannemu. Sama odczuła, jak otwiera się w niej głęboka, krwawa rozpadlina, jak rwie, kłuje, jak pali, przenika ją cierpieniem, na które nie ma lekarstwa. - Boże, Boże - szeptała Małka. - Dlaczego mnie tak ukarałeś? Przytuliła do siebie chłopców. Odwróciła oczy od męża, wydawała się go nie zauważać. Przechyliła się do siedzącej obok niej na ławce starej Żydówki: ciemna chusta zsunęła się jej z głowy i widać było jasnorudą perukę. Małka poprawiła chustkę na głowie matki. Z zaczerwienionych oczu starej kobiety płynęły drobne strumyki łez. Oparty o ścianę izby, tuż przy ławie, stał wysoki, chudy starzec. Głową niemal dotykał futryny okna. Spod czarnego kapelusza o szerokim rondzie wysuwały się długie, siwe pejsy, biała długa broda spadała na czarny płaszcz, poplamiony i zmięty. - Tate - szepnęła Małka. Starzec podniósł głowę i zbliżył się do ławy. Małka pociągnęła go za rękaw płaszcza, wskazała na męża, potem na Gryknię i powiedziała coś po żydowsku. Starzec skinął głową potakująco. Odszedł na swoje miejsce pod ścianą. Zrozpaczony, obłędny niemal wzrok Klajmana rzucał się, obijał, jak schwytany w klatkę dziki ptak; od żony i dzieci spadał pokrwawionymi skrzydłami na teścia, teściową i znów wracał do przytulonych u ramion matki główek chłopców. Czekał na znak. Małka odwróciła głowę. Udręczonym, błagalnym wzrokiem przypadł do twarzy teścia. Wysoki starzec uniósł głowę i pochylił ją nieznacznym ruchem, jego opuchłe powieki żałobnie opadły na oczy. Wtedy Klajman, przygarbiony, ale zdecydowanym krokiem, ruszył na schody. Gryknia szła za nim. Przystanęła nagle, drgnęła. Z izby, ku górze, wznosiła się pieśń-lament. Pieśń ta wydawała się opływać ich, otaczać tak, jak ranna mgła unosząca się znad wiosennych nadbystrzyckich łąk obejmuje swoim białym welonem wczesnego przechodnia nad brzegiem rzeki. Pieśni przewodził drżący męski głos, aksamitny i zawodzący, jak skarga. Chociaż nie rozumiała słów, ale wołanie pieśni przejęło ją rozpaczliwym drżeniem. Klajman przystanął w połowie schodów. Były to drewniane, wąskie i kręte schody. Przez umieszczone wysoko w górze małe okienko wpadał nikły promień światła. Drobiny kurzu wzniecone stopami idących wirowały w nim, jak smutne, bezgłowe owady. Klajman tonął w mgle pieśni. Odwrócił się, jakby chciał zbiec na dół, zawahał się, znów ruszył w górę, ale pociągany lamentem melodii, przystanął. Rozpoznawał głos teścia i wiedział, co oznaczają słowa psalmu: Aszerej haisz aszer lo halach bdarkot rszaim.@ Ubderech chataim lo amad.@ Ubmoszaw lejeim lo jaszaw,@ ki im btorat Adonai chefco ubtorato jehege jomam walajla.@ Whaja keje szatul al palgej malm aszer pirjo itejn bito.@ Wstrząsnęło nim suche, bezgłośne łkanie. Oto, jakimi słowami psalmu żegnał go teść: Szczęśliwy człowiek, który nie szedł za radą ludzi złych.@ Nie postępował drogą grzechu i nie biesiadował z ludźmi słabego serca,@ gdyż serce jego zawsze wznosiło się ku Bogu,@ w dzień i w nocy czerpał mądrość z Tory.@ I był jak drzewo zasadzone nad brzegiem wody,@ które daje owoce w czasie zbiorów.@ Czyżby teść przypominał mu, że jest słabego serca i gdy zbliża się śmierć odwraca się od mądrości Tory? Przecież jego bracia, rodzice i kuzyni przenieśli się już dawno z Lublina do Urzędowa, więc nie zostawiał całej rodziny. Czy odchodząc postępuje drogą grzechu? Czy idzie za radą złych ludzi? Ale czyż nie jest powiedziane, że obowiązkiem jest zachowanie życia? A jednak drzewo zasadzone nad brzegiem wody zostało złamane i nie wyda owoców. Wstrząsnął się: znów strzały, ale jakby bliżej i dłuższa kanonada. - Panie Klajman, czy pan idzie? - Ja idę. Idę. Już! Pani słyszy, pani słyszy, co one strzelają? Ja chciałbym do pani Skorczycowej, na Kalinówkę. - Trzeba zobaczyć co się dzieje na Rynku. - Przez tę klapę zobaczy. Ze strychu zobaczy. Weszli na trzecie piętro i wąziutkimi schodkami wspięli się na strych. Buchnął smród ludzkich odchodów, ostry odór kociego moczu. Śmiecie zalegały kąty strychu. Z dachu, przez niedomkniętą klapę, wpadała ukośna smuga słońca i jasnym mieczem przecinała brudną podłogę. Oparta o ścianę stała duża drewniana skrzynia. Klajman zaczął ją przesuwać pod klapę w dachu. Gryknia stała wyczekująco. Włączyła się w coś, czego nie przewidywała. Ale raz włączona, nie myślała nawet o wycofaniu się. Planowała gorączkowo w jaki sposób pomoże Klajmanowi wydostać się z getta. Przyjrzała się "Mordechajce". Smuga światła padała teraz na jego twarz. Był bardzo zabiedzony i wychudzony od czasu, gdy widziała go po raz ostatni zimą tego roku, a do getta za Krakowską Bramą można było jeszcze wchodzić swobodnie. "Mordechajka" ogromnie zmizerniał, ale i jakby odmłodniał. Spod daszka uszatej, wełnianej czapki spoglądały przeźroczyste, smutne, jasnoniebieskie oczy przerażonego dziecka. Na rękawie ciepłej burki miał opaskę z gwiazdą Dawida. - Niech mi pan da tę opaskę - powiedziała. - Ja ją tu gdzieś schowam. Klajman zdjął opaskę. Oddając ją Grykni odwrócił głowę. - Oj - szepnął udręczonym głosem. - Jakie ja mam cierpienie. Wszedł na skrzynię, pchnął otwór klapy i wychylił się. Teraz wyraźnie, sucho i obojętnie zabrzmiała nowa kanonada. Jasność dnia rozlała się po strychu. Klajman zszedł chwiejnie ze skrzyni. Trząsł się, przywarł do ściany. Obu dłońmi chwycił się za głowę. Jęczał. - Ja nie mogę, może ja się gdzieś tu schowam, ja się boję... Gryknia wdrapała się na skrzynię. Wychyliła. Stąd, z wysoka, widok był rozległy. Miała przed sobą cały Rynek: malutki, zniekształcony zbyt wielkim budynkiem Trybunału, otoczony starymi kamieniczkami pełnymi historii i narodowych pamiątek, a teraz zatłoczony rozpaczliwą nędzą ludzkiego nieszczęścia. W tym starym mieście lubelskim przestawało bić serce żydowskiego życia. Tu, gdzie na studiach rabinackich pamiętano i czczono mądrość szesnastowiecznych rabinów: Szlomy, Szachna i Salomona ben Jehiel Luria, gdzie żywe były postacie lekarzy Salomona Luria i Ezekiela, nadwornych lekarzy polskich królów, miasto poranione szatańską ręką teutońskich najeźdźców chyliło się w ciężkiej żałobie nad zbrodnią ludobójstwa. `tc Rozdział IX Czy nikt światła nie zapali w tej nocy? (cd.) 3 (cd.) Poprzez szeroki otwór w dachu, wychylona niemal do połowy, Gryknia widziała północno_zachodni kraniec Rynku i wyloty ulic Olejnej i Bramowej. Ludzie zgonieni na plac rynkowy nie mogli widzieć tego, co działo się blisko. Budynek Trybunału zasłaniał przed nimi część zachodnią Rynku. Słyszeli tylko strzały, czasem jęk, czasem głośniejszy wybuch płaczu. Płacz, jęki, szloch rozpaczliwy otaczał ich. Tonęli w morzu bólu i strachu, nieczuli już, niewrażliwi, w narkozie własnej niemocy. Ale Gryknia widziała. Wychyliła się jeszcze więcej, żeby lepiej widzieć. Na kocich łbach Rynku, przy zbiegu ulic Olejnej i Bramowej, stało czterech żołnierzy gestapo z karabinami gotowymi do strzału. Tuż przy nich, ale o kilka kroków oddalony, stał smukły, wysoki oficer Ss. Trzymał w ręku szpicrutę. Skazańcy, w długim rzędzie kilkunastu osób, ramiona mieli uniesione w górę. Byli to wszystko ludzie starzy. Widać było białe włosy mężczyzn, siwe brody, jarmułki, chusty kobiet głęboko otulające głowy i skrzyżowane na piersiach. Niektórzy położyli przy sobie tobołki z przygotowanymi na drogę rzeczami. Oficer uniósł szpicrutę i wtedy z czterech karabinów padły cztery krótkie, suche salwy. Rząd skazanych zachwiał się. Padali nierówno, z wzniesionymi ramionami. Nagle z tej drgającej jeszcze masy ciał porwała się kobieta i zataczając się przypadła do ziemi, z wolna zaczęła wysuwać się, chronić za róg domu. Gryknia wstrzymała oddech. Spojrzała na oficera Ss. Obserwowała kobietę, pozwolił jej poczołgać się dalej i nie ruszając się z miejsca wymierzył z rewolweru: raz, drugi, trzeci... Gryknia zeszła ze skrzyni. Serce waliło jej nieprzytomnie. Wargi drżały, czuła napływającą do ust kwaśną ślinę. - Przeklinam - szeptała - przeklinam... przeklinam... Spojrzała na Klajmana: tulił się do ściany, dygotał, rękami obejmował głowę. - Panie Klajman, Rynkiem nie przejdziemy. Zabiją nas oboje. Pan widział, co się dzieje? Klajman odwrócił się. Twarz miał zupełnie białą, oczy spuchnięte, przekrwione. - Ja się boję, może ja się tu gdzieś schowam? - "Mordechajka" - powiedziała ostro. - Chcesz żyć? Klajman uspokajał się, ale nie mógł mówić, próbował i słowa wychodziły zniekształcone. - Wszystko panu wytłumaczę. Wejdzie pan na dach, ja za panem zamknę klapę, odsunę skrzynię. A jak tylko zrobi się mrok, będzie pan schodził z jednego dachu na drugi, na niższe domki i na komórki. Klajman kiwał głową. - Kto nie chce żyć? - szepnął. - No to - mówiła - niech pan tam lezie na ten dach i niech pan siedzi na dachu, póki się nie ściemni, i szukać zejścia z jednego dachu na drugi, a umieścić się przy kominach. Zna pan drogę na Kalinówkę. Pójdzie pan łąkami za Katedrą tak, żeby ominąć miasto... Klajman kiwał głową. Widać było, że się już uspokaja, ale twarz miał jeszcze białą, oczy w czerwonych żyłkach, jakby popękały, całe białka we krwi. - Ja drogę znam. Ja tamtędy chodziłem. - Przejdzie pan do lasu Krępiec. Ja zaraz, jak stąd wyjdę, polecę na Kalinówkę, powiem pani Skorczycowej, żeby czekała nad ranem w lesie. Ona już potem całą sprawą pokieruje. No, to już, niech pan włazi! Popchnęła go lekko w kierunku skrzyni. Odwrócił się, uśmiechnął. Był to cień uśmiechu, tragiczne uśmiechnięte skrzywienie. - Pani Skorczycowa to nauczna kobieta - szepnął. - Ona ma kiepełe. - Niech pana Bóg prowadzi. Krętymi, mrocznymi schodkami Gryknia schodziła ze stryszku. W dolnej izbie nie było nikogo. Tylko chłodny, przejmujący oddech złowrogiej ciszy. Drzwi do sieni otwarte. Przeskoczyła cuchnące odpadki i wydostała się na ulicę. Stąd krok do Rynku. Tłok i ten opadający i wnoszący się szmer, brzęczenie wielu głosów. Każdy coś innego przekazujący, każdy dążący w swoją stronę. Esesmani ostro pokrzykując i gwiżdżąc dzielili Żydów na grupy. Popychali, naglili, jakby czas się kurczył i jakiś pociąg, na który należało zdążyć, odchodził, jakby już niecierpliwym sygnałem dopominała się lokomotywa. Zaszczutym, nieprzytomnym ze strachu ludziom udzielała się ta gorączka pośpiechu. Posłusznie stawali w kolejkach i trzymali w wyciągniętych rękach dokumenty przygotowane do sprawdzenia. Ale coraz to wybuchał krzyk, płacz, głośny lament, to rozpaczały rodziny rozdzielane przez Niemców. Żony wyrywały się do mężów, matki do dzieci, starsi płakali głośno. Gryknia spoglądała na ludzi, przepełniało ją ogromne, żarliwe współczucie. Nagle myśl ostrzem rozpalonej strzały uderzyła ją w piersi: a gdybym ja była na ich miejscu? Szukała Małki. Gdzie ona jest? Czy rozdzielili ją z rodzicami? Czy ma przy sobie synów? Nie widziała jej, ale twarz młodej kobiety wracała i jej tragiczne, załzawione oczy spoglądały na Gryknię. Dla mnie - myślała - nie byłoby najgorszą rzeczą pójście na śmierć, ale najgorszą byłaby rozłąka, brak bliskości najdroższych, którzy podzielą ten sam los, ale samotnie. A Stefan? - zastanowiła się. - Stefan zginął razem z córką. Widział jak zginęła. Władysław zginął w grupie kolegów, poległ jak żołnierz. Co myślał? Czy gdyby wtedy podeszła do niego, w tej chwili aresztowania, i rzuciła się, objęła go, pocałowała, czy wtedy byłoby mu lżej? Odchodził samotny i obojętny. Wymieniliśmy spojrzenia, widział moje łzy. Klajman odszedł. Chociaż Gryknia z dwojga Klajmanów zawsze wolała "Mordechajkę", poczuła nagle do zawsze zamkniętej w sobie, niechętnej Małki szacunek i podziw. A Klajman jakby zmalał, zbladł w jej oczach. Przepychała się w kierunku wyjścia, do Krakowskiej Bramy, zmieszała się z tłumem ludności aryjskiej wyrzucanej z sąsiednich domów. Niemcy nakazali się wszystkim ewakuować, dzielnica miała być wysadzona w powietrze. Ściśnięta w tłumie i niemal unoszona, zbliżała się do wylotu Bramy i do legitymującego Niemca. Nagle ścierpła z przerażenia. Śpiesząc się, zostawiła w domu torebkę, w której miała swój dowód osobisty, zamiast niej zabrała inną. Co robić? Nie przepuszczą jej. Wmówią, że jest Żydówką, że ucieka. Poczuła się włączona w tamten rozpaczliwy chór ludzi naznaczonych gwiazdą Dawida. Ich strach ściskał jej krtań. Zaczęła gorączkowo przerzucać torebkę. Znalazła bilet wolnego wstępu do kina, rodzaj legitymacji. Spokojnie, bez drgnienia twarzy podała bilet Niemcowi. Żołnierz spojrzał, machnął ręką. Przepuścił, przeszła. Obok niej ludzie przechodzili szybko, bez słowa. Niektórzy dźwigali toboły, zawiniątka, kosze. Twarze ich były zmęczone, naznaczone grozą. Gryknia szła szybko, lewą stroną Krakowskiego Przedmieścia w stronę Placu Litewskiego. Chciała wstąpić do kościoła Kapucynów. Zapragnęła ciszy i przytulności kościoła. Już w kruchcie, zanurzając rękę w kropielnicy, poczuła się lepiej. Kościół masywny, barokowy, jasno malowany, pusty był o tej porze dnia. Kilka tylko kobiet modliło się w ławkach bliżej głównego ołtarza. Gryknia uklękła na stopniu bocznego ołtarza, zakryła twarz dłońmi i poczuła, że łzy same, bez jej woli, płyną jej z oczu. Nie mogła się modlić. To, co się w niej działo, było jak rozpętany orkan; niemożliwe, aby okiełznąć go w słowach. Wydawało jej się, że wszystko naokoło, całe jej życie i życie jej najbliższych rozpada się, wali, że nic nie ostanie się tratującym kopytom czterech jeźdźców Apokalipsy. Strzępy zapamiętanych wersetów, które w dzieciństwie urastały w przerażające obrazy, wracały teraz w dźwięku przeraźliwym trąb huczących jej w głowie. Oto bestia wynurza się z morza, wąż wielogłowy, czarny, z paszczą jak u lwa rozwartą, a za nim pełzną inne, jego towarzysze. Ziemia śliska jest od wijących się, obłych płazów. Przez zalane łzami oczy Gryknia nie widzi ołtarza, tylko czerwone światło wotywnej lampki migocze, rozlewa się w rudawe plamy. - Boże, Boże dlaczego nas tak ukarałeś? Boże... Boże... dlaczego? Spostrzegła nagle, że modli się słowami Małki, ostatnim westchnieniem, którym pożegnała ją idąca na śmierć kobieta. Czy była to skarga, wyrzut, że ona, Gryknia, chce uratować jej męża? Bo czyż Klajman nie powinien był podzielić losu swojej żony i dzieci? Gryknia nie modliła się "o siebie", modliła się "o nas". O to najważniejsze, co łączy, co scala. Bo jeśli to, co pomiędzy nami zatrują jady wężów - zginiemy. - Boże, Boże dlaczego tak nas ukarałaś? Poczuła się bardzo samotna, pozostawiona samej sobie, pozbawiona oparcia. Wstając z klęczek, przecierając chusteczką oczy postanowiła, że pojedzie do Warszawy, do Grubci. Myśl ucieszyła ją, dodała jej otuchy. Myślała: jak tylko wrócę dziś z Kalinówki, zacznę się szykować. W przedsionku kościoła usłyszała przyciszoną rozmowę. Starszy mężczyzna, szpakowaty, w szarej, długiej burce, rozmawiał z młodą dziewczyną. Jej jasne włosy rozsypane były w nieładzie na barankowym kołnierzu granatowego płaszcza. - Więc gdzie? - szeptała. - Gdzie ich zabrali? Spostrzegła Gryknię i zamilkła. - Proszę pani - powiedziała Gryknia - ja właśnie stamtąd idę, zza Krakowskiej Bramy. Przyszłam do kościoła, żeby się trochę uspokoić. Żeby się pomodlić. Złych czasów dożyliśmy. - Ja to panią znam - powiedział mężczyzna. - Pani mieszka na Narutowicza. Ja też stamtąd idę, z getta. Tylko ja byłem dalej chyba, niż pani. Zanieść tam coś obiecałem, na Podwale. A ta panienka to tam ma koleżankę czy kolegę i tak się martwi, dopytuje, zobaczyła, że wychodziłem z Bramy, to mnie zatrzymała, ale tam mówić nie można, tośmy weszli tu do kościoła. - Nie wie pan, gdzie ich zabrali? - W jasnych oczach dziewczyny błyszczało przerażenie. - Oni, proszę pani, otoczyli całą Lubartowską i popędzili ich do bóżnicy koło Zamku. Tam ich grupowali w oddziały po kilkaset osób i pędzili do rzeźni i tam na bocznicy do pociągów. - A potem? - Do obozów, proszę pani, na stracenie podlece ich wysłali, a mówili - na Ukrainę. Niektórych to podobno przesiedlają na Majdan Tatarski. - I nic nie można? Nic nie można zrobić? - Co my możemy zrobić? Oni dziś, my jutro. Antychryst przyszedł na świat. Niech pani - pochylił się w stronę dziewczyny - tam blisko nie chodzi. Lepiej nie. Daleko ma pani do domu? Może coś pani pomóc? - Ja i tak wyjeżdżam - szepnęła. - Mam niedługo pociąg. Ja tu tylko przyjechałam... poszukać. Wyszła pierwsza, skinęła im tylko głową. - Co pani myśli? - spytał mężczyzna. - To, co i pan - powiedziała Gryknia. I po chwili - Ja wiem, pan ma zakład ślusarski na Zamojskiej. - A mam. Pani, co tam ci Niemcy wyprawiają. Całą noc niedawno to krzyki i strzały. A nad ranem to widzieliśmy młodą Żydówkę nagą wyrzuconą z trzeciego piętra. To byli niemieccy lotnicy. Całą noc gwałcili te dziewczęta, a nad ranem pomordowali. W jednym pokoju, na górze, leżały wszystkie pomordowane. - Boże - szepnęła - i Ty to widzisz! Boże, Boże gdzie jesteś! Mężczyzna kiwał głową. Przyklęknął, przeżegnał się. Szepnął: "Do widzenia pani". Wyszedł. Gryknia wracała teraz śpiesznie do domu. Pozostawiona sama, Emilka zapadła w coraz częściej nawiedzający ją stan duchowej depresji. Natrętne myśli, jak uporczywe, kłujące insekty dokuczały, wpijały się w ciało, wżerały w krew. To przez nią, to z jej winy Gryknia pobiegła teraz do getta za Krakowską Bramę. Spotka ją tam nieszczęście, na pewno spotka ją coś złego. Może stoi teraz przed plutonem egzekucyjnym, widzi wymierzoną w siebie lufę karabinu. Szarpały ją tumany niepokoju. A kiedy z największym wysiłkiem odgoniła dręczącą myśl o Grykni, dopadła ją inna: coś się stało Funiowi. Zasłabł w pracy. Źle się czuje ostatnio. Nie opiekowałam się nim dość dobrze, cały czas myślę tylko o synu, o Wieśku, powinnam zwrócić większą uwagę na męża. Na pewno coś mu się stało. Może pobiec, zobaczyć. I znów natrętna myśl o Grykni. Nie wróci, ślad po niej zaginie. I to ty będziesz winna, to przez ciebie! Myśli uderzały w nią, szarpały, jak podmuchy marcowego wiatru, który zaostrzył się, wzmógł i uderzał w szyby. Przedarł się aż do pokoju. Wirował w niej. Serce zaczynało bić szybciej, walić. Niepokój rósł, ogromniał w potężną, ciemną, wszystko przesłaniającą chmurę. Oto nadchodzi zagłada ludzkości, wszędzie krew i kir, czarno, furia błyskawic, ogniste kule deszczem płomiennym biją z nieba, zginiemy wszyscy. Drżąc dopadła kredensu, otworzyła boczne skrzydło, wyjęła butelkę z lekarstwem, odmierzała na łyżeczkę. Usiadła i oddychając ciężko masowała lewą pierś uciszając galopujące serce. Najgorsza była świadomość, że w tym szturmie dręczących myśli ona jest prawdziwą ofiarą i że "to", co ją atakuje, jest także nią, ale inną, obcą grożącą obłędem. Miotała się w tej walce. Omdlewała w szale niepokoju. Nie pozwoli sobą zawładnąć, nie pozwoli się zniszczyć, a jednak czasem myślała, że może lepiej byłoby się poddać, ulec szaleństwu, zwariować zupełnie i nie odczuwać już tego rozdarcia. Kto potrafi to zrozumieć? Kto potrafi odczuć ból, który bólem fizycznym nie jest, a pali dusi, szarpie, udręcza? Zbliżało się południe, gdy Emilka dostrzegła Gryknię z balkonu. Białe, skołtunione chmury napływały na blade, omdlewające słońce. Zanosiło się na śnieg. Emilka wybiegła na klatkę schodową. Widok siostry uspokoił ją. Oddychała swobodnie. Czy warto było - myślała - lecieć po ten materiał? I ona się na pewno zmęczyła, zdenerwowała, i ja o nią. I po co? Trzeba było zapomnieć! Ale ta Gryknia taka na rzeczy pazerna, tak jej szkoda. - Chodź do mnie - zapraszała. - Chodź, zagrzeję zupy. Zjesz coś, zmarzłaś. Gdzie się śpieszysz? - Muszę lecieć na Kalinówkę. - Dlaczego? - Powiem ci. Rozebrała się w korytarzu, zdjęta zabłocone śniegowce, siadła ciężko na tapczanie. Emilka, pochylona, skupiła wzrok na ustach siostry. Jej oliwkowa karnacja i delikatne rysy twarzy kontrastowały z ostrym zarysem brody i silnym, zawadiackim, zaczerwienionym od chłodu nosem Grykni. - Oj Milciu... Milciu... straszne... - Oddał ci ten materiał? - Jaki? - No, przecież tam poleciałaś po ten materiał na kostium. Gryknia spojrzała na siostrę. Uśmiechnęła się. Był to bezradny i nieśmiały uśmiech, a twarz Grykni uśmiechem tym oświetlona wydawała się inna, łagodna. - A wiesz, zupełnie zapomniałam, zupełnie zapomniałam o tym materiale. Świt zbudził Paulinę. Szary, zamazany deszczem dzień podnosił się niechętnie. Ale ona całe życie budziła się ze świtem i jeśli zaspała, ogarniała ją rozpacz, że marnuje najcenniejsze godziny należne pracującej ziemi. Dawniej podrywała się z radosnym lękiem. Biegła na dzierżawę: trzeba było dopilnować siewów, rozrzucania nawozu, flancowania w inspektach, czekały na nią obowiązki, oczekiwano jej rady, wskazówek. Rządziła. Nikt teraz nie czekał na jej rady, na jej ostry, pewny siebie głos wydający polecenia. Teraz, po obudzeniu, pierwszy zryw energii gasł. Czuła się zmęczona, niechętna wszystkiemu, stara. Tego roku 1942 ukończyła siedemdziesiąt lat. Już trzydzieści dwa lata była wdową. Rozpacz po śmierci Dominika uciszyła się, pozostał ledwo tlący się popiół wspomnienia. Bardziej paliła pamięć Jana i pierwszego jej małżeństwa. Powracała w snach. Byli oboje młodzi, wpatrzeni w siebie, a Jan grał na skrzypcach, śpiewał i wirował z nią w tańcu. Emilka, jedyne dziecko Jana, nie odziedziczyła radosnego usposobienia ojca. Czasem spoglądając na córkę udręczoną nękającymi ją myślami mówiła: "Dlaczego nie jesteś jak twój ojciec? Ani nie grasz, ani nie śpiewasz, ani nie lubisz ludzi, a on był zawsze duszą każdego towarzystwa." Ale widząc ból w oczach Emilki przestawała, łagodziła wymówki, starała się ją natychmiast wynagrodzić. Coraz bardziej, coraz dotkliwiej czuła się samotna, tak jakby wchodziła na brzeg wysokiej skały, z której widać coraz więcej, szerzej, ale z której ani nikt jej nie słyszy, ani dostrzec nie może. Od śmierci Kostusia, który w testamencie zapisał jej Kalinówkę, poczucie samotności pogłębiło się. Ale najbardziej podciął ją, zranił i osłabił cios ostatni: stracenie ukochanego, najmłodszego brata Stefana i jego córki, Halinki. Wydawało jej się, że ze śmiercią Stefana ona też umarła. A to, co pozostało, jej zmęczone ciało, którym kierowała, które popędzała do ruchu - to już nie ona, to tylko jej ziemska, doczesna powłoka obija się, szamoce. Ciało jej było jak zeschły, zeszłoroczny badyl przywiązany jeszcze łykiem do tyczki. Czas jego dawno minął, a tylko spracowany gospodarz zapomniał go wyrwać z grzędy. Przywykła do samotności. Niechętnie wyjeżdżała do córek, do Lublina. Tu było jej lepiej. Jeśli nie krzątała się koło ogrodu, koło małego gospodarstwa, gdzie pomagało jej tylko dwoje pracowników, siedziała w kuchni, na ulubionym miejscu przy piecu. Wtedy półgłosem prowadziła długie rozmowy z Kostusiem o pielęgnacji sadu, który jej na Kalinówce zostawił, o potrzebie reperacji domu, zwierzała się, a Kostuś jej odpowiadał, a najczęściej przytakiwał jej pomysłom, chwalił, że dobrze. Ze Stefanem, który zjawiał się często, rozprawiała o polityce, dopytywała, co sądzi o wojnie i kiedy nareszcie się skończy. Stefan wracał czasem jako młody chłopiec, którego ona ze wsi rodzinnej sprowadziła do miasta, miał na sobie mundurek rosyjskiego gimnazjum i sprzeczał się z nią, buntował, że więcej do tej szkoły nie pójdzie. Wtedy mu tłumaczyła, że to jedyna droga do wyższych studiów, a Stefan potulniał, zgadzał się, i mówili o jego planach na przyszłość. Ale gdy budziła się z tych zamyślań, opadała ją straszna żałość, że to już było, że czas ich przeszedł, a przyszłości nie będzie. Zrozumiała też, że to Stefan, a nie żadne z jej dzieci, ani nawet Jan, pierwszy jej mąż ukochany, ani Dominik, mąż drugi, przyjaciel, najlepszy opiekun, że to Stefan był tym, którego miłowała najwięcej, gdyż ona stawała się poprzez niego, przez niego poznała pełnię życia, to, czego w swojej niezaspokojonej ambicji pragnęła, czego zyskać nie mogła pozbawiona wiedzy, tej wiedzy, którą on poprzez jej upór zdobył dla siebie, z nią się dzieląc, ją do świata swego dopuszczając. Coraz częściej czytywała modlitewniki Dominika. Ona, tak zawsze niecierpliwa, nie mogąca usiedzieć na miejscu, uparta i harda, zaczęła odczuwać ulgę, a nawet dziwną, spokojną radość odmawiając różaniec, szepcząc litanię. Nie starała się wgłębiać w tajemnice wiary, ale pochylając głowę gotowa na wszystko, co Bóg na nią ześle, powtarzała: "Bądź wola Twoja". I czasem budziła się i zasypiała, a wargi jej bezwiednie układały się do tych samych, tak często wypowiadanych słów: "Bądź wola Twoja... Bądź wola Twoja." Ten świt, który ją obudził, był inny. Szary, ale jak stalowy pręt napięty. Uśpiony przez ostatnie lata, znów zapłonął w niej ogień konspiracji. Porwała się z posłania. Prędko wciągnęła na siebie długą do kostek spódnicę, śpiesznie zapinała bluzkę, na to serdak, kraciastą, grubą chustę. Stopy wsunęła w ciężkie chodaki. Zeszła ze schodów. Pies już był przy niej, łasił się, podskakiwał. Był to duży kundel, biały i puszysty, z głową owczarka. Paulina pogłaskała go i nakazała ostro: - Cicho! Żebyś mi nie szczekał! Bała się obudzić Górczaków, małżeństwo, które pomagało jej na Kalinówce. Zajmowali mieszkanie na wprost kuchni. Pies siedział cicho, przyglądał się jej, machał ogonem. - Chodź - szepnęła. Z kąta wzięła laskę i podpierając się, bo kolano dokuczało jej przy chodzeniu, ruszyła dróżką przez pole w stronę lasu, który z nim graniczył. Szron był na ziemi, na kałużach w bruzdach połyskiwał niebiesko cienki lód i łamał się z cichym trzaskiem przy stąpnięciu. Pies biegł przodem, węszył. Weszła w las, głębiej, tam, gdzie krzaczaste podszycie, gdzie mroczno, tylko białe pnie brzóz świeciły jasnością. Pies szczeknął cicho, ostrzegawczo, i wtedy powiedziała półgłosem: - Ja tu jestem, jestem, niech się pan nie boi. Klajman wynurzył się zza krzaków. Jęczał, twarz miał podrapaną, czoło rozbite, spuchnięte. Stanął przed Pauliną, spuścił głowę i zapłakał. Nie pierwszy raz płakał, nie pierwszy raz się skarżył. Pomogła mu wtedy, gdy jego żona, Małka, opuściła go i uciekła do Warszawy zabierając cały majątek. Wtedy to Paulina zmusiła Kogdzię, żeby pojechała z Klajmanem pociągiem do Warszawy, gdzie u rabina miał szukać sprawiedliwości. Było to przeszło rok temu i już zaciskał się niemiecki terror wokół ludności żydowskiej. Ile to razy rozmawiali spacerując ścieżkami sadu, kiedy Klajman dzierżawił go od Pauliny! Lubiła go. Zawsze lubiła tego inteligentnego, wesołego "Mordechajkę". Był ciekawym rozmówcą. Stał teraz przed nią nieszczęśliwy, wstrząsany płaczem, bezradny. Współczucie Pauliny nigdy nie było łagodne. Było ostre, nakazujące, ale przynosiło pomoc i ulgę. - Panie Klajman, ja wiem, co się stało. Wiem, jakie okropne nieszczęście. Ja tu pana przechowam. Na jakiś czas. A potem przemycimy pana do lasów bychawskich, do partyzantki. Zna pan Górczaków, tych, co u mnie pracują? - Co mam nie znać? Ja ich dobrze znam. - Klajman uspokajał się. - Ja niby nic o niczym nie wiem. Pójdę teraz z psem do sąsiadów. A jak oni wyjdą na pole, niech pan do nich idzie. Pomogą. A pod młockarnią jest kryjówka, tam włożyłam słomy i jest nakrycie. Niech się pan nie boi. Ja tu czuwam. Górczakowie zaraz wyjdą, niech pan do nich podejdzie. Lekarstwa przywiozą z Lublina, te stłuczenia, to się panu opatrzy. Jutro rano oni jadą na targ do Lublina. Ja wtedy przyjdę, będziemy dalej radzić. - To co teraz? - Teraz iść w las i czekać. Oni zaraz wyjdą. Ruszyła z psem polem w kierunku domu. Górczakowa już wstała i szła do obory wydoić krowę. - Hela! - zawołała Paulina. - Ja idę tu do sąsiadów, za dwie godziny wrócę. Odeszła, ale ukryta za pniami drzew z daleka obserwowała. Widziała, jak Górczak wyszedł na pole i jak Klajman wynurzył się z lasu. Szli w stronę stodoły. I słyszała, jak Górczak woła żonę. Wtedy uspokojona, ruszyła przed siebie i kiedy wróciła w domu, było cicho, a Górczakowie nie wspominali o niczym. Tylko wieczorem, w oborze, Hela Górczakowa dojąc krowę poprosiła: - Proszę pani, czy można wziąć więcej mleka, chciałabym trochę więcej dla psa. - Weź, Helu - powiedziała. - Weź ile ci potrzeba. Dopiero rano, kiedy tamci wyjechali do Lublina, podeszła do młockarni i zawołała: - Mordechajka. Wyszedł kulejąc na nogę, którą sobie zwichnął przy skoku z dachu. - Jak tam? Pomogli ci? - Umówiłem się z nimi. Boją się tylko, żeby się gospodyni nie dowiedziała. - To dobrze. - Spojrzała na niego, pokiwała głową współczująco. - Na co nam przyszło, Mordechajka. Tobie i mnie. Na co nam przyszło, nieszczęsnym? 4 Prosektorium mieści się na parterze, w przylegającym do szpitalu budynku Zakładu Anatomii Patologicznej. Sala jest obszerna, jedną jej ścianę zajmują okna. Przez środek rząd białych stołów sekcyjnych, na których pod prześcieradłami nieruchome ludzkie kształty. Za oknami ciemne szkice klonowych gałęzi, kora ich nabrzmiała wiosennie, lepka od niecierpliwości nowego życia. Boga stoi przy stole sekcyjnym. Wciśnięta pomiędzy grupę studentów. Wszyscy w białych fartuchach. Blisko, jak najbliżej docent Dąbrowskiej: usłyszeć jej każde słowo, być słyszanym, zauważonym przy odpowiedziach. Jest to zachłanność zaraźliwa, tamująca inne uczucia. Od zlewanej wodą posadzki mokry chłód. Zimniej tu niż na dworze. Odsłonięte na stole zwłoki. Stały się preparatem, narzędziem nauki, przedmiotem dyskusji. Łokcie i ramiona studentów od czasu do czasu dotykają zsiniałych mięśni, rozsypanych martwych włosów. Głos docent Dąbrowskiej jest silny, tubalny niemal, odbija się echem w sali. Ona sama jest mocna, spokojna. Codziennie sekcje, codziennie prosektorium. Można przywyknąć. Z otwartej lancetem jamy brzusznej fetor zgnilizny, odór formaliny gryzie w oczy, w gardło. Teraz zgrabnie przecina mostek, odciąga żebra. Studenci pochylają się. - Spójrzcie na płuca: ciężkie, mokre, różowoczerwone. Wyglądają jak gąbka. Co widzicie na płucach? Gruzełki. Słusznie. Pełno białych gruzełków. To samo było na peritoneum. Mamy tu przypadek prosówki. Więc jaka diagnoza? - Miliaris. Rozsiane zapalenie gruźlicze. Boga poznaje głos "Lucia - psa na kobiety". Lucio zawsze pierwszy, zawsze się wyrywa. - W takim razie - mówi instruktorka - niech kolega zapisze wynik na karcie. Lucio biegnie zachwycony do stołu, gdzie karty, jego czupryna unosi się. - Niech pani na mnie zaczeka - szepcze. Ale Boga już zdejmuje fartuch, prędko myje ręce nad zlewem i jak na nartach poślizgiem przez laboratorium, przez korytarz, gdzie na wysokich półkach, w słojach pełnych spiritusu, zakonserwowane nie donoszone płody, anomalie, dziwolągi. I już, jednym skokiem, z Zakładu na ulicę. Za nią woń natrętna, gryząca, zgniła, wilgotna, jak błoniaste skrzydła nietoperza. Ale już światło i oślepiony słońcem nietoperz cofa się, rozpada, ginie. Tylko tchnienie wiosennego wiatru niesie pieśń życia zuchwałą wobec milczenia śmierci. A okrutna płodność przyrody pręży się, rozpala, obojętna na życie i śmierć. Szpital Przemienienia Pańskiego jest tuż przy Moście Kierbedzia. Można przejść na drugą stronę i wrócić tramwajem przez Pragę na Saską Kępę, albo można przejechać przez Most Kierbedzia do Nowego Zjazdu, do Miodowej, i stamtąd na Krakowskie Przedmieście. Zbliża się południe, środa Wielkiego Tygodnia. Jutro dzień żałoby narodowej. Nieustanne brnięcie aż po kolana w czarnych welonach, w smolistej, wciągającej lawie strachu, śmierci i niepewności. Teraz wrócę do domu. Spokojnie wsiądę w tramwaj i przejadę przez Pragę aż do Ronda Waszyngtona. Trzeba przejrzeć notatki, przestudiować jeszcze raz wszystko: etiologię, przebieg choroby. Ta kobieta umarła na gruźlicze zapalenie opon mózgowych. Nieszczęśliwa, jaka była wyczerpana, wychudzona. Coraz więcej wypadków gruźlicy. Czy miała rodzinę? A może nikt się o nią nie upomniał? Ach, Boże... Pod murem dziewczyna z koszem fiołków. W wyciągniętej ręce bukiecik. Czerwona, spierzchnięta ręka i zamglone, słodkie oczy kwiatów. Boga przebiega na drugą stronę jezdni. Wsiada do "siedemnastki". Tramwaj dudni po moście. Na przedniej platformie dwóch żołnierzy Wehrmachtu, śmieją się głośno, hałaśliwie. W tramwaju jest tłok, ludzie odwracają się, spoglądają na siebie znacząco: są to złe, ciężkie spojrzenia. Boga wysiada przy ulicy Miodowej. Oddycha szeroko, z ulgą Krakowskim Przedmieściem idzie w kierunku Nowego Światu. Spacer Śródmieściem pod przecierającym się błękitnie niebem - to radość. Trzeba się tylko oglądać, uważać. Ale ulica jest pełna ludzi, rozfalowana żywa. Mimo ruin i poszczerbionych chodników pachnie wiosną i wstydliwe szczęście z niczego trzepocze się jak młody motyl. Niedaleko Chmielnej, w zagłębieniu ruin, blisko kwiaciarki, co przystanęła pod murem z koszem bazi grubych i wilgotnych, rozłożył się uliczny grajek. Jednonogi harmonista. Przeciąga żałośnie. Trzeba przystanąć, aby dobrze usłyszeć. Twarz chłopca trójkątna, duże odstające uszy. W oczach nieszczęście, ale i utajone, mroczne cwaniactwo. Brodą kościstą dotyka harmonii. Unosi cienkie brwi, śpiewa: Dnia pierwszego września roku pamiętnego@ napadł wróg na Polskę@ z kraju dalekiego...@ W kącikach ust grajka, w bruzdach ciemnych od nosa do ust, gorzki grymas. W czapce, przy okaleczałej nodze - pieniądze. Najwięcej się uwziął na naszą Warszawę@ Warszawo kochana, tyś jest miasto krwawe...@ Przymyka oczy, czasem zerknie tylko do czapki. Zawodzi. Sam już siebie nie rozumie, sam nie słyszy, ale przechodnie, którzy pochylając się wrzucają pieniądze do czapki, albo i tacy, którzy mijając grajka zatrzymują się tylko, zabierają strzępy słów i długo przeżuwają ich sens. Boga skręca w ulicę Chmielną. Jest tu po drugiej stronie wejście do Pasażu Italia i mieszkanie wróżki. Wyrasta natychmiast w długim kraciastym szlafroku, a ponad nią srebrzą się parasole spadochronów. Krzyczy ogromnym głosem: "Widzę... widzę... spadochrony lecą z nieba!" Boga przykurcza się i ucieka, chociaż jakaś nić wszczepiona w głębi przyciąga, jakby wróżka przywoływała ją do siebie: "Jeszcze raz, a może raz jeszcze ci powróżyć?" Goni ją cichnąca warszawska ballada: I tak się broniła całe trzy tygodnie@ jeszcze Pan Bóg pomści na was taką zbrodnię...@ W połowie Chmielnej, w otwartej bramie widać wypisane kredą na murze wielkimi literami "Aby do wiosny!" A przecież jest już wiosna, trzecia wiosna wojenna tańczy na krwawych ulicach miasta, którego złudna bezpieczność załamać się może za chwilę strzelaniną z nadjeżdżającej "budy", popłochem uciekających. Boga idzie ulicą Chmielną. Pod pachą niesie książki i brulion z notatkami. W niej nieustanna sprzeczność - podjudzające szepty: nie warto uczyć się. Czy wiadomo, co będzie jutro? A jednak kwiat zakwita, obraca koronę ku słońcu. Nie pyta czy warto. Pomiędzy ulicami Chmielną i Warecką, idąc w stronę poczty na Placu Napoleona, odbiega w prawą stronę mała, ślepa uliczka - Hortensja. Boga przystaje, zagląda w głąb uliczki i tu nagle cichy, drobny, jak niespodziewany wiosenny deszcz, zrywa się zaklęty w chodniku, w bruku uliczki, w murach ocalałych tamten śmiech. Szmer zielonego strumienia czapek i granatowych mundurków. Z głębi pamięci wyskakuje stara, szeroka, rozkołysana warszawska taksówka. Przyjeżdżali tu we troje, co dzień rano: Lilka, Wojtek i Boga. Matki, Irena i Jadwiga, w szale organizowania sklepów na Saskiej Kępie. Dwaj przyjaciele: Żuławski i Polko wpadli na genialny pomysł: taksówka będzie odwoziła dzieci do szkoły. Radość, szaleństwo wywracania się na siedzeniach, a kiedy w dni ciepłe otwarty skórzany dach taksówki: chichoty, machanie rękami, dyndanie nogami w powietrzu, miny i pokazywanie języka. Wojtek wysiadał pierwszy przy Hortensji. Natychmiast opadała go gromada najmłodszych. Dwa czarne fartuszki i białe kołnierzyki nie uszły ich uwadze. Ryczeli zgodnym chórem na całą ulicę: "Narzeczone Polusia! Narzeczone Polusia!" Wojtek, pierwszoklasista, dumny ze swego mundurka, czerwieniał, uciekał, a sam rad by przyłączyć się do chóru. Taksówka ruszała przez Plac Napoleona na Mazowiecką. W tym trzecim roku okupacji Boga coraz rzadziej widywała się z Lilką, tak jakby odeszły w dwie przeciwne strony, i Jadwiga Polkowa mniej często teraz zachodziła na Francuską. Boga zaglądała w głąb uliczki. To tu, teraz, w dawnym gimnazjum Wojciecha Górskiego odbywają się wykłady dla studentów szkoły docenta Zaorskiego. Tu ćwiczenia z fizjologii profesora Czubalskiego, a teraz, dopiero wczoraj, ostatni przedświąteczny wykład siwego, niewielkiego profesora Paszkiewicza z anatomii patologicznej. Co jakiś czas Niemcy aresztują docenta Zaorskiego. Wtedy szepty: musi się opłacać, dawać łapówki. I znów szkoła funkcjonuje. Nikt nie myśli o tym, nie zdaje sobie sprawy, że może być aresztowany, że grozi mu kara za niedozwolone przez okupanta tajne wyższe studia. Boga przechodzi na drugą stronę ulicy, zawraca, mija narożnik, gdzie cukiernia "Szwajcarska", wchodzi na ulicę Zgoda. Tu, pod numerem pierwszym, na drugim piętrze, Brona Szymańska i Irena prowadzą pracownię krawiecką. Pomysł Ireny przetrzymał wojnę, ścięty wypuścił nowe pędy. Ireny nie opuszcza energia: wojna czy nie wojna, od nikogo nie będzie zależna! Otworzyły nawet sklep, blisko, na ulicy Chmielnej. Na wystawie piękne suknie. Wiadomo, robota Lusi, ma złote palce. Kobiety zatrzymują się przed wystawą. Pracownia rozwija się, kwitnie, tak jak wszystko, do czego Irena przyłoży swoje ręce. Ale przecież prowadzi jeszcze spółdzielnię "Społem", jeszcze handluje materiałami. Wieczorem pada na łóżko wyczerpana. Zrywa się, stawia karty, stara się wyczytać przyszłość: jak długo jeszcze, jak długo? Ze spieniężonych paczek, który nadchodzą z Lizbony, opłaca Bodze studia. - Ucz się - mówi do córki. - Nie pójdziesz do żadnej pracy, ucz się, póki możesz. W tym podobna jest do matki swojej, Pauliny: w zawziętej, niezachwianej ufności w wartość wiedzy. W salonie_przymierzalni, gdzie lustra, kanapka, fotele i żurnale, Irena siedzi pochylona nad rachunkami. Wargi poruszają się bezgłośnie: oblicza. Niespokojne palce we włosach. Oczy przymrużone. Kalkuluje w pamięci. Przed nią cyfry stają cierpliwe i układne, ujarzmione, poddające się operacjom mnożenia, dzielenia, dodawania, procenty wyłuskują się łatwo. Irena sama sobie potakuje: aha! i zapisuje wynik w książce. Boga dzwoni do drzwi, a Brona, fertyczna, nastroszona, czubata kurka, otwiera. - Skąd wracasz, matka się o ciebie denerwuje. - Przecież byłam na ćwiczeniach. Byłam w prosektorium. - O Boże! Gdzie? W prosektorium! Idź natychmiast, umyj ręce! Nie zbliżaj się do matki! Boga podchodzi do matki i całuje ją. - Ja już myłam ręce, pani Brono. - Ale ja czuję, czuję ten zapach! Brona - mistrzyni, elegancka mimo wojny, zapracowana, otoczona swoim światem kostiumów i bluzeczek, plis i fałd, kieszonek, kołnierzyków wydłużonych i "b~eb~e", garsonek z samodziału i sukienek z francuskiego jedwabiu, Brona jest punktem węzłowym konspiracji. Ostatni, zamknięty pokój, z którego tylne wyjście na kuchenną klatkę schodową, to kwatera gości niespodziewanych, lokal spotkań, punkt rozdzielczy komunikatów. Irena odsuwa rachunki. Przypatruje się córce, ocenia. - Weź tę rękę od twarzy! Nie rozdrapuj! Brona natychmiast wtóruje: - Nie ruszaj, masz brudne palce, nie wiadomo co z sobą przyniosłaś, jeszcze ci się wrzód zrobi albo liszaj, albo rak. A co to było w tym prosektorium? - Przypadek gruźlicy, ogólna gruźlica. Brona przysiada na kanapce. Widać siwiejące na skroniach włosy, chociaż utleniony czub sterczy dzielnie. W bladoniebieskich oczach, przeźroczystych jak woda strumyka, żałość bliska łez. - Boże, co to teraz tej gruźlicy. Ze wszystkich stron słyszę. Zginiemy zanim przyjdzie ta inwazja z zachodu. A podobno ta wróżka w Pasażu Italia mówiła ci, że widzi spadochrony? Tak? - Mamo, mamusiu, już wszystkim naopowiadałaś! - A co w tym złego? - Brona oburza się. - Co złego, że powiedziała? Czy my wszyscy nie czekamy na spadochrony? I co ci jeszcze mówiła? - Ach, bzdury, nic mi więcej nie mówiła, nie dokończyła nawet. - To idź jeszcze, no, idź jeszcze do niej. Ja ci dam pieniądze. Zaraz ci dam pieniądze, idź, może ci coś więcej powie. - Ja już nie idę do niej. - To czekaj, idź do tej na Ordynackiej. Podobno świetnie mówi z ręki i z kart. A jak na mieście? - Spokój. Ja jechałam z Pragi, przez Most Kierbedzia. Nic nie widziałam. - A ja - Brona wstała i zaczęła chodzić po salonie - ja wczoraj coś widziałam i nie mogę się uspokoić. Muszę to pani powiedzieć, pani Ireno. Pojechałam wczoraj na Żoliborz. Przejeżdżałam przez getto. To, co widać, to straszne: tłok, jakaś gorączka, wszystko albo żebrze albo handluje. Widziałam, pędzili kilkudziesięciu Żydów na Dworzec Gdański. Przecież my wiemy, co oni z nimi robią... Zaraz... zaraz... W tym nieszczęściu, w tej tragedii, niech pani sobie wyobrazi, wracałam przez Plac Bankowy, a tam jest restauracja. Muzyka, wesoło. Dziewczyny elegancko poubierane, a tu taki mały, nędzy chłopaczyna i Żyd_policjant okłada go pałą. Wszystko w tym samym getcie. Muzyka i śmierć. Irena wyjęła z torebki karty, zaczęła je nerwowo tasować. Brona podeszła blisko, stanęła, pochyliła się, żyły na jej mocnej, szerokiej szyi nabrzmiały. - Widziałam się z tą naszą klientką, z tą, co wyszła za mąż za Żyda, wie pani ta, co za nim poszła do getta. Będą chcieli... prosili... Irena kiwała głową. Tasowała karty. - Pani Ireno, do czego to zmierza? Jak długo jeszcze? Ludzie dostają obłędu. Co piszą teraz w komunikatach? Czy nikt nie pomoże? Czy tak nas zostawią? - Mnie się zdaje - powiedziała Irena - że to, co się tutaj dzieje, nikogo na świecie nie obchodzi. My będziemy następni. - Niech pani tak nie mówi! Przecież można oszaleć! - Lepiej, pani Brono, takie rzeczy wypowiedzieć, wyrzucić z siebie, bo wtedy może się nie staną. Mają być - szepnęła - jakieś na dużą skalę aresztowania. Niech pani... - Tak... tak... naturalnie. - Bogusiu, rano był Grzegorz. Pytał się o ciebie. - To teraz mi to mówisz! I co? - Nie wiem. Chce się z tobą zobaczyć. I wracaj do domu, wracaj ostrożnie. Powinna dziś przyjechać ciotka Gryknia z Lublina. Ja jeszcze muszę po drodze gdzieś wstąpić. I czekaj, czekaj, nie odchodź jeszcze, weź ten kupon materiału. Kwiatkowska ma na niego kupca. Zanieś jej, dobrze? Do domu wracała posępna. Ciążył opakowany w gruby papier kupon wełnianego materiału. W Alejach Jerozolimskich ledwo dopchała się do tramwaju. Okutane w grube chusty szmuglerki z tłumokami na plecach, z bańkami mleka, tarasowały wejście. Bił od nich ciężki odór potu i nieświeżego mięsa. W ścisku na tylnej platformie nie można było złapać tchu. Dzwonki, nawoływanie konduktora: "Do przodu! Do przodu!" Boga podała pieniądze konduktorowi, nie wzięła biletu. Nikt nie brał biletu. Tłum wepchnął ją do wagonu. Na przodzie tłok był mniejszy. Znalazło się nawet wolne miejsce przy oknie. Opadła na siedzenie. Potknęła się o wysunięte nogi siedzącego na wprost pasażera. - Przepraszam. Młody mężczyzna w czapce narciarskiej spojrzał na nią spoza gazety. Czytał "gadzinówkę", "Nowy Kurier Warszawski". Tramwaj kolebał się, podskakiwał, zgrzytał, dzwonił zajadle. Na każdym przystanku nowy szturm. Już wiszą winogrona ludzkie wokoło tylnej platformy. Wściekłe milczenie, czasem groźny syk tych, którym nastąpiono na nogę. Szmuglerki są niewzruszenie wytrwałe, ich garby pełne rąbanki walą pasażerów po głowach. - I gdzie się to tak pcha! Oczu ludzie nie mają! Mężczyzna w narciarskiej czapce czytał gazetę. A może gazetą się zasłaniał? Boga położyła książki na kolanach, pakunek z materiałem pod pachą. Przez zakurzoną, zmęczoną szybę widać, jak młody, wiosenny dzień ściga się z tramwajem. Przy chodnikach jeszcze resztki czarnego śniegu, drzewka wzdłuż Muzeum Narodowego lada godzina wybuchną pierwszą zielonością. Ryksiarz bez czapki, w rozpiętym kubraku, pedałuje ostro, prześcignął zatrzymujący się na przystanku tramwaj. Na Solcu - awantura. Ktoś chciał się wepchnąć do tramwaju, a konduktor nie wpuścił. Mężczyzna w narciarskiej czapce odrzucił gazetę, poderwał się niespokojnie. Wychylił. Wrócił na miejsce. Szybkie spojrzenie na książki Bogi. Cień uśmiechu. - Nic... nic... To tylko ci grajkowie chcą się dostać do tramwaju. Na gapę. Roześmiał się krótko. Przez moment spojrzeli sobie w oczy, ostra sonda przebiła pancerz, porozumieli się w bezsłownym dialogu. Mężczyzna ukrył się za gazetą. Boga odwróciła głowę: zobaczyła, weszło ich trzech. Muzykanci. Byli młodzi i wychudzeni, ale w twarzach uparta warszawska zawadiackość. Ten w kurtce przerobionej z wojskowego zielonego płaszcza, dźwigał harmonię. Najwyższy, w prochowcu i czarnym berecie, zaczął pierwszy nierówno i ochryple, ale zaraz ten mały o pucołowatej twarzy i zadartym nosie, w cyklistówce przekrzywionej na bok i w zielonym, połatanym na łokciach swetrze, dołączył wysoko i dźwięcznie. I już śpiewali wszyscy trzej, a wrzawa wagonu opadła tak, jak nagle opada, łagodnieje szarpane niespokojnym wiatrem ciemne jezioro, gdy powietrze uciszy się, a na udręczoną wodę padnie odblask poburzowego słońca. Stali w przejściu pomiędzy ławkami, śpiewali i wtórowała im harmonia: Z młodej piersi się wyrwało@ w wielkim bólu i rozterce@ i za wojskiem poleciało@ zakochane czyjeś serce...@ Mężczyzna w narciarce odłożył gazetę. Zdjął czapkę, przygładził włosy i wtedy twarz jego młoda, chłopięca, odsłoniła się. Uśmiechnął się i Boga odpowiedziała mu uśmiechem. Pod mostem Wisła szumiała pienista i bura, unosząc krę. A oni, chwiejąc się na podrygującej podłodze tramwaju, przekrzykując zgrzyty i dzwonki śpiewali: Żołnierz drogę maszerował@ nad serduszkiem się użalił@ do plecaka sobie schował@ i pomaszerował dalej...@ Mały chłopak w swetrze zdjął z głowy cyklistówkę i zaczął przeciskać się pomiędzy pasażerami. Do czapki chłopca wpadały złotówki... Nawet szmuglerki wyciągały pieniądze i ostrożnie kładły swój datek. Z zamazanego szkicu "ludzi w tramwaju", zaczęły występować poszczególne twarze. Rozglądając się zdumiona, Boga zaczęła rozpoznawać oczy, zarysy policzków, drgające usta, dobrotliwe skinienia głową i ogarnął ją huragan radości, upojenia jakimś oczekiwaniem, które tu, nagle, w tym rozpędzonym tramwaju, objawiło się w piosence, w uśmiechu nieznajomego, w bliskim odczuciu ludzi, z których każdy stał się ważny, do nastroju radosnego się przyczyniał. Ale już Rondo Waszyngtona. Do widzenia!" - krzyknęła w rozpoznany tramwaj. Biegły za nią rozochocone głowy pasażerów: "Do widzenia! Do widzenia!", a w chwili, gdy wyskakiwała, dopadły ją jeszcze ostatnie słowa refrenu: ...śpiewam dla ciebie dziewczyno...@ Stanęła na przystanku czekając, aż tramwaj przejedzie. Przez uniesione okno wychylił się chłopiec w narciarskiej czapce, a przykładając dwa palce do daszka, kłaniał się uśmiechnięty ze znikającego za Rondem tramwaju. Przez chwilę żal, że rozeszły się drogi, ale i radość większa ze spotkania na rozstaju. Boga biegła ulicą Francuską, przeskakiwała grudy topniejącego śniegu. Rozpięła płaszcz, potargane włosy fruwały naokoło głowy. Zdyszana wpadła do mieszkania Zosi Kwiatkowskiej. Zosia klęczała na podłodze i cyklinowała parkiet kawałkami rozbitego szkła. - Zdejm buty! Zdejm buty! - krzyknęła. - Podłogę pobrudzisz! Obok na krześle siedziała Szczęsna i kurzyła machorkowego papierosa. Była w szlafroku, a na gołych nogach dyndały jej domowe pantofle. - Ja tylko przynoszę materiał, przynoszę pani ten kupon materiału. - Zaczekaj! Zaczekaj, Bogusiu. Wstała z klęczek, otrzepała fartuch i spojrzała na Bogę. W jej świeżej młodej twarzy ogromne oczy lśniły ciepłem topionego miodu, ale nasmarowana białą maścią dolna warga mruczała okrutnym przypomnieniem. - Co słychać? - głos Szczęsnej był chropawy, niski. - Oddziały polskie z Rosji już są na Bliskim Wschodzie. - I ty w to wierzysz? - zachrypiała. Wypuściła dym przez nos i kwaśnoostry zapach machorki rozszedł się po mieszkaniu. - Nie kracz - powiedziała Kwiatkowska - i nie pal tych ohydnych papierosisków w moim mieszkaniu! - Nie mam pieniędzy na inne. Nie stać mnie. - Szczęsna przetarła palcami niewielkie, wąskie, zielone oczy. Zakaszlała. - To powiedz, Boga, dlaczego ani mój mąż, ani mąż Kwiatkowskiej, ani żaden z tych internowanych w Rosji nie daje znaku życia? Dlaczego Czerwony Krzyż nic o nich nie wie? - Do ostatniej chwili - powiedziała Kwiatkowska - będę wierzyła, że żyje. A jak wróci, mieszkanie będzie czyste. Wyszła do kuchni i wróciła z talerzykiem pełnym świeżo upieczonych ciastek. - Upiekłam dziś na oleju rzepakowym. Weź sobie do domu. I dziękuję ci bardzo za ten materiał. - Uśmiechnęła się, uśmiech zgasił płonącą ranę na wardze. Szczęsna gryzła usta. Była pełna udręki, wzbierały w niej nie wypłakane łzy. Gdyby mogła płakać! Ale głos jej był twardy, wzgardliwy, szyderczy. - Ja jestem realistką. Na początku mówili: internowali w Rosji. A teraz nic. Milczenie. Gdyby był na Bliskim Wschodzie, to już by się odezwał! Już był napisał. Ja znam mojego męża, znam go piętnaście lat. Ja nie mogę tak, jak Kwiatkowska, czyścić podłogi. Mam złe sny. Budzę się w nocy. I co mnie teraz obchodzi cyklinowanie podłóg. To nie ma sensu! - A dla mnie ma sens, i już! - Bo ty jesteś młodsza, ty sobie jeszcze możesz urządzić życie. Czy ja nie wiem? Czy ja cię nie obserwuję? A ten, który tu był w zeszłym tygodniu, to kto? Twój mąż? - Uspokój się! Nie pleć głupstw. To jest klient, kupuje ode mnie materiały. Zosia uklękła i wróciła do cyklinowania. Wtedy ktoś nagle i bardzo gwałtownie uderzył do drzwi. Pięściami. Raptownie, mocno. Porwały się. Zosia śmignęła do wygódki i słychać było spuszczanie wody. - Otwieraj! Otwieraj! To ja! Prędko! - To krzyczała Klimowiczowa. To był jej głos, ale dziwny, nabrzmiały grozą. Wpadła. Wtoczyła się. Chustka spadła jej z głowy. Włosy rozczochrane, spocona, kosmyki włosów przylepiły jej się do czoła, do policzków. Sapała, jej duży biust falował. Nie mogła mówić, dyszała. - No, powiedz! - krzyknęła Zosia. - No, powiedz nareszcie! - Zabrali - jęknęła. - Kogo? - przyskoczyła do niej. - Kogo? - Zabrali Birencwajga. - Kiedy? - Widziałam... teraz... dopiero kilkanaście minut temu... zabrali go. Osunęła się na krzesło. Z obłoconych śniegowców ciemne strumyki płynęły na biały parkiet. Ramiona jej zaczęły podrygiwać w suchym szlochu. Szczęsna stała wyprostowana, papieros dopalał się jej w palcach, śniada twarz powlekła się kolorem popiołu. - O, Jezus Maria, Jezus Maria... Czy tu też idą? Czy tu też...? Klimowiczowa skuliła się w sobie, dygotała. - Klimciu! - Zosia potrząsnęła ją za ramię. - Klimciu, opanuj się. Mów! Czy tu też idą? Boga, ty przez balkon... Zaraz, jeszcze nie! Czekaj! Klimciu, mów, do jasnej cholery! - Zaraz - sapała Klimowiczowa. - Zaraz, dajcie mi tylko wody. Szczęsna stała mamrocząc do siebie. Boga podbiegła do okna, wyglądnęła na ulicę. Spokój. - Szczęsna! - krzyknęła Zosia. - Wyrzuć papierosisko! Daj jej wody! Słyszysz! Boga, natychmiast do matki, telefonuj. Niech tam nie idzie! Niech wraca wprost do domu! Boga dopadła telefonu, palce jej drżały, czuła słabość w kolanach. Brona Szymańska przyjęła telefon. - Gdzie ty jesteś, co się stało? Jest matka. Jest tu jeszcze! - I zaraz: - Pani Ireno! - Mamo - szepnęła, głos jej się załamał. - Nie idź tam. - Gdzie? - Tam! Wiesz. Tam, gdzie miałaś... - Gdzie jesteś? - U Zosi. Zabrali... - Nie mów nazwiska. - Zabrali doktora. - O Boże... O Boże... Odłożyła słuchawkę. Za nią głos Klimowiczowej. - Szłam do niego po receptę dla Cichockiej. Znów leży chora. Podziębiła się. Latała tak z tą dwudziestodolarówką, nikt nie chciał kupić, ludzie boją się, że fałszywa. Ja wam mówię, ktoś ją nabrał. Zdenerwowała się i gorączka. Więc idę do Birencwajga. Dodzwonić się do niego nie można, to powiedziałam, pójdę. Podchodzę tam, ale tak ostrożnie. Coś mnie tknęło. Wysuwałam się tak wolno zza tego żółtego domu. Słyszę szum motoru. Przypłaszczyłam się, czekam niech przejadą. A tu motor gaśnie. Zatrzymali się przed domem doktora. Dwa auta. Czekałam tam - bo wyjdę, zauważą, ani drgnęłam, serce mi waliło. Dwóch esesmanów tam do niego i jeden cywilny. Nie trwało długo. Patrzę, wychodzi Birencwajg w rozpiętym palcie, bez kapelusza, jeden przed nim, jeden za nim, a on ręce w górze i tak... - Wstała, uniosła ramiona i spoglądała żałośnie na sufit. Była śmieszna w odgrywaniu tego dramatu, ale one trzy wpatrzone w nią widziały doktora. - Przy swym aucie opuścił ręce, odwrócił się i o tak... - Przyłożyła dłonie do twarzy i zastygła w tym ruchu, i tylko słowa zniekształcone płaczem spadały jak grube, nierówne krople wody. Wtedy ten z tyłu pchnął, aż się zatoczył, i do auta. Myślałam, bałam się, może pojadą dalej na Francuską, ale nie, nie. Zawrócili do miasta. Po twarzy Zosi płynęły łzy, Boga wycierała oczy, a Szczęsna szlochała głośno, rozpaczliwie, jakby wiadomość o aresztowaniu doktora otworzyła w niej jakąś tamę i długo powstrzymywany orkan rozpaczy szarpał nią i miotał. - Co my zrobimy - łkała. - Co my teraz zrobimy. Nawet Klimcia uspokoiła się, a ona jeszcze się trzęsła spuchnięta, czerwona od płaczu. - Uspokój się, Szczęsna - powiedziała Zosia. - Masz, zapal sobie - i podsunęła jej pudełko egipskich. A Szczęsna wzięła. Wargi miała obrzmiałe i papieros w nich dygotał. 5 Gryknia przyjechała późnym popołudniem. Szła od przystanku dźwigając dwie ciężkie torby. W jednej białą mąkę i cukier, a w drugiej przerośniętą słoninę, osełkę masła i wianek kiełbasy. Irena dostrzegła ją przez okno kuchenne i wybiegła na jej spotkanie. Obydwie zobaczyły się w swoich oczach i to znaczyło więcej, niż objęcia i pocałunki. Gryknia stanęła w drzwiach i położyła torby przed sobą. Była zaczerwieniona z wysiłku. Na wyprawę do Warszawy ubrała się elegancko. Na głowie miała pilśniowy kapelusz z rondem, a pod nim świeże uczesanie od fryzjera. - Tylko spróbuj podnieść, Grubciu, tylko sama spróbuj! Zobacz, co ja się tu nadźwigałam! Zaraz zobaczysz, jaka piękna mąka. Krupczatka. To od mamy. Cukier od mamy, a ode mnie masz kiełbasę, czysto wieprzowa, dopiero zrobiona. Jajek też wzięłam trochę, opakowałam dobrze, chyba się nie potłukły, będziecie miały babkę na święta. Irena udawała, że podnosi torbę, patrzyła na siostrę kręcąc głową. - Coś ty się nadźwigała! Rozbieraj się, zaraz ci dam jeść, przyszła paczka od Tadzika. Z Portugalii. Zjesz sobie sardynek i dam ci migdałów i rodzynek na święta. Gryknia cieszy się, promienieje. Warto było tłuc się, dusić w tym tłoku. Jeszcze objęcia Bogi, ocenianie, jak wygląda. Zmieniła się czy nie zmieniła. Jest i Kogdzia. Mieszka tu na Obrońców, blisko. Kogdzia wysoka, gibka, ciało jej sprężyste, jak gałąź ciężka od dojrzałych owoców. Rudawe, puszyste włosy na czole, burzy je dłonią, odgarnia, potrząsa głową, zielone iskierki_diabliki w wąskich, szeroko rozstawionych oczach. Głos Kogdzi soczysty, seplenienie dodaje jej wdzięku. - Siostrunia nasza przyjechała! - pół_czule, pół_kpiąco. Obejmuje Gryknię, ściska. A Gryknia oceniająco: - Wyglądasz dobrze, nie powiem, dobrze sobie wyglądasz. Do babci naszej, Katarzyny, coraz więcej jesteś podobna. O tak, jak się uśmiechniesz, ta przerwa w zębach. No, zupełnie! Gryknia przyznaje uczciwie, ale i drzazga w sercu. Boli, uwiera. Kto jak kto, ale ta to ma szczęście. Wojna nie dała jej rady. Kwitnie. Ale ma już czterdzieści lat. Powinna się ustatkować. Mąż w niewoli, a ona stale te romanse, amory. - Mówisz, Grykniu, dobrze wyglądam. A wiesz, jak ja haruję? Pomagam tu jednej znajomej sprzedawać na straganie. Spodziewałabyś się tego po mnie? A widzisz! - Ty na straganie? - A z czego bym żyła? Z czego paczki do niewoli? - Chodźcie już do pokoju - mówi Irena. We trzy przy stole. Przekrzykują jedna drugą. Boga zaparza herbatę. Jak to jest mieć tyle sióstr, tak się sobą cieszyć, dzielić się, spotykać i na zawsze ogrzewać w ciepłym strumieniu dzieciństwa? Teraz pytają o wszystkich, o każdego z osobna. Jak mama? Czy na reumatyzm narzeka? Kto jej na Kalinówce pomaga? A Emilka? Myśli ją męczą, męczą, nic nie działa, nie ma na to lekarstwa. A Basia? Jak się jej małżeństwo układa? - Mówię wam - Gryknia uroczystym tonem - on jest dla niej dobry, delikatny. Nie chciałabym lepszego męża. Prawdę mówię, no? Co w mężczyźnie najważniejsze? Opiekę żeby dał. Żeby na dom zarobił, zatroszczył się i dla żony dobry, łagodny. Prawdę mówię? Kogdzia patrzy z ukosa. Nie odzywa się. Irena z kredensu wyjmuje puszki sardynek. Kogdzia zaciera ręce. Gryknia łypie jednym okiem. Boga przełyka ślinkę. Gryknia podrywa się od stołu. Taszczy torbę, rozpakowuje. - Czekajcie, bułkę wam upiekłam! O, pokrój córciu, pokrój Bogusiu. A masz teraz jakiegoś chłopca? Boga kręci głową. Ale Kogdzia wybucha śmiechem. - Ma, pewnie, że ma. No, a ten Grześ! - To co, ten Grześ? - Gryknia poważnieje, spogląda to na Bogę, to na Kogdzię. Boga cierpi. Pod stołem daje kuksańca Kogdzi. Śmiech, perlisty śmiech Kogdzi. Mruży oczy. - Miły chłopak, ładny, dla mnie trochę ciepłe kluski, ja bym wolała tego drugiego. Ale nie wiem jak Boga. - Za stary - mówi Boga. - I mnie się nie podoba. - To który? - Gryknia jest zdezorientowana. - Ten Grześ za stary, czy ciepłe kluski? - A, zostawcie - mówi Irena. - Ani jeden, ani drugi. Boga, przynieś chleb ze spiżarki. Gryknia przygląda się siostrom. Irena, jak zwykle: ta sama, serdeczna, ulubiona, żartem zdobywająca serce, pomocna i wyrozumiała. A Kogdzia? A zalotnica! Kokietka! Żadnemu nie przepuści. Każdego by uwodziła. Spogląda na siostrę najmłodszą oceniająco, surowo. Włosy sobie podfarbowuje, brwi przyciemnia. Ma kogoś, na pewno ma kogoś. - A ten Żańcio? - mówi głośno - to co? Jeszcze się do ciebie zaleca? Kogdzia w pąsach, aż łzy nabiegły jej do oczu. Myśli: nic się nie zmieniła! Nic. Wtedy Irena: - Kogdzia zerwała z Żańciem. Przychodził tu, szukał jej, ale zerwała. - Taaak? A dlaczego? Już przed wojną go znałaś, taki, mówiłaś, dżentelmen? Irena_adwokat nadbiega, wyjaśnia i podsuwa Grykni sardynki: - Jedz! I zaraz ci powiem. Zerwała z nim. Miała rację. To tchórz! Nawet komunikat bał się wziąć do ręki. - Taaak? To już nic między wami? Nic? Zerwałaś? Kogdzia kiwa głową, usta pełne błogości sardynek. Gryknia sztywnieje. Twarz wydłuża się filozoficznie: dolna warga wysunięta, czubek nosa wydłużony, czoło zmarszczone, uniesione w górę, a oczy wędrują po stole. No, teraz coś powie, teraz już dźgnie sztyletem. - Ale ty, Kogdziu, to powiem prawdę, jesteś romansowa. Kogdzia pochmurnieje, twarz jej więdnie i gaśnie blask oczu, usta zaciska i zwija dłoń w twardą pięść. - Bo tak... Irena to swemu Tadzikowi jest wierna. Pośmieje się, ale żeby coś... to nigdy. A ty, ty to tam nigdy święta nie byłaś. A jak nie ten, to tamten. Kogdzia zaperza się, uderza pięścią w stół aż podskakują szklanki. Za chwilę porwie talerz i rzuci nim w Gryknię. - A co ty wiesz o mnie, Grykniu? Jakim prawem mnie sądzisz? Ja stąd idę! Wychodzę! Irena chwyta ją za ramiona, szamoczą się i Kogdzia pada na krzesło, twarz zakrywa rękami. - Grykniu - mówi Irena. - Złote masz serce, ale ozór niewyparzony! Tyle nieszczęścia na świecie, a ty... ech! Zostaw ją! Czy ona była w życiu szczęśliwa? Wydała ją mama za mężczyznę o dwadzieścia pięć lat starszego. Chciała mieć dzieci, nie mogła. To co jej zostało? Że się trochę pośmieje, że sobie poflirtuje? Kogdzia przeciera oczy, łzy płyną po twarzy. A Gryknia uderza się pięścią w piersi: - Jak Boga kocham, jak Boga kocham, przysięgam, nie myślałam nic złego. - Szuka prędko dowodu, że nie myślała całkiem źle, że owszem, Kogdzia ma też dobre strony. - A ten "Mordechajka" słów dla Kogdzi nie ma. Przewiozła go wtedy do Warszawy, wyszukała adres, gdzie się żona jego zatrzymała. Kogdzia wyciera głośno nos, uspokaja się. Nawet cień uśmiechu, już otwiera usta: - Musiałam mu chustką twarz zawiązać, żeby nie mówił, a do ludzi w pociągu tłumaczyłam, że go zęby bolą. To co ten "Mordechajka", co z nim? - Pomogłam mu uciec z getta, do mamy poszedł, na Kalinówkę. - A żona, ta Małka? - Z rodzicami i z dziećmi poszła na śmierć. Nie chciała zostawiać rodziców. Wzdrygnęły się. Dreszcz, jakby rozwarła się paszcza otchłani. - Straszne - szepcze Kogdzia. - Straszne. - Dziś rano - mówi Irena - zabrali doktora Birencwajga. Gryknia pochyla się i przyciszonym głosem: - To kto to taki? Kto? - Bardzo przyzwoity człowiek, lekarz, kolega Tadeusza. Leczył nas tu wszystkie za darmo. - Żyd? - Tak. Żyd. Pewnie dlatego go wzięli. Nie ukrywał się. Cisza, liliowy zmierzch. Irena tasuje karty. Boga odchodzi do drugiego pokoju, siada przy biurku, otwiera zeszyt z notatkami i podręcznik anatomii patologicznej. Przez szparę w szklanych drzwiach słychać rozmowę. Boga stara się skoncentrować, wynotowuje z podręcznika etiologię |miliaris |acuta. "Gruźlica przebyta i zaleczona w dzieciństwie reaktywuje się w wieku starszym pod wpływem złych warunków..." Mama mówiła, że Grześ pytał się o mnie. Czy był tu? Czy przyjdzie? Zapytam się. Nie, nie, nie teraz. Ale ciekawość i drżenie wewnętrzne. Spytam się. Boga uchyla drzwi. Irena rozgrzana, wypieki na policzkach - opowiada. Obie siostry w nią wpatrzone. Groza na ich twarzach: sztywność mięśni, oczy nieruchome i tylko gardło pracuje przełykając ślinę. - Zaczekaj Boga, chwileczkę, posłuchaj... Boga staje w otwartych drzwiach pokoju. Słucha. - ...A ona zdenerwowana taka, mówi do mnie: pani pamięta przecież moje lokatorki? - Kto mówi? - Anna Lachert, właścicielka domu. Byłam u niej dziś po południu zapłacić komorne. Pyta mnie czy pamiętam. Naturalnie. Pamiętam te dwie panie Adamskie. Blondynki. Matka i córka. Nobliwe takie, uśmiechnięte, przechodziłam koło okien ich kuchni i zawsze kiwałyśmy sobie głowami. A co się stało? Więc ona mi wtedy opowiedziała: "Przyszli dziś do mnie do biura Czerwonego Krzyża." (Bo ona jest kierowniczką działu poszukiwań) Przyszli i tak: "Pani pójdzie z nami". Pytam się: "Gdzie?" To była granatowa policja i cywil. A oni do mnie: "Pani dobrze wie." Jedziemy na Saską Kępę. Przyjechaliśmy, moich lokatorek nie ma. Pokój cały rozbabrany. Wiedziała pani, że to Żydówki!" Mówię: "Skąd! Papiery miały w porządku. Nie wiedziałam." "A ile pani płaciły?" Powiedziałam: "Czterdzieści złotych miesięcznie." Przy mnie rozbebeszają tapczan. A tam stare, piękne żydowskie srebra, lichtarze, fotografie. Oni do mnie: "Wie pani, co pani grozi?" Przeraziłam się. Pytam: "A gdzie one? Gdzie panie Adamskie?" "Nie Adamskie - mówi mi ten cywil - tylko Aszer. I niech się pani lepiej nie pyta. Na pewno zginęły." I jeszcze patrzy na mnie, zachęca: "A może pani sobie coś z tego weźmie?" "Nie! Nie! Nic! Poza moimi meblami, wszystko jest ich." Boga zamyka szklane drzwi oddzielające pokój stołowy od gabinetu. Siada przy biurku. Twarze dwóch pań Adamskich poza szybą kuchenną, uśmiechnięte na dróżce ogródka: "Dzień dobry pani, dzień dobry, dziś tak pięknie na dworze." Wracają ich słowiańskie niebieskie oczy, jasne włosy, okrągłe twarze i wysokie kości policzkowe. Tyle podobieństw, tyle różnic. Tych różnic strzegły: rodzinne, srebrne lichtarze, fotografie ojców i dziadków z długimi brodami, z pejsami zwisającymi po bokach. - Grubciu - mówi Gryknia, a głos jej nabrzmiewa od ważności i grozy. - Za to, to cały dom zabierają. A wy jesteście najbliższymi sąsiadkami. Bogu dziękuj, że jeszcze żyjesz. - Mogli zabrać, ale nie zabrali. Co komu sądzone... - Irena unosi głowę i widać czerwone żyłki na rozdętych skrzydełkach nosa. - Żebym nie wiem jak się strzegła, nie ustrzegę się. Bóg jeden wie, co się w tym domu jeszcze będzie działo. Na początku, to nasza gospodyni przechowywała u siebie jeńca angielskiego. Wiedzieliśmy, ale nikt nic nie mówił, żeby broń Boże słowo nie zostało wypowiedziane i nie dosłyszało złe ucho. Ale powiedzcie, czy my się możemy wyłączyć? Czy my się możemy oddzielić? Gryknia i Kogdzia protestują, jedna mówi przez drugą, każda z nich teraz sepleni, trzy głosy, a wydaje się jeden na trzy struny podzielony. Boga zatyka sobie uszy, pochyla się nad zeszytem, notuje: "Wtedy otwiera się zaleczony gruczoł, a rozpuszczony materiał przedostaje się do krwi i następuje ogólna bakteremia. Zakażenie w płucach, płyn gromadzi się w jamie brzusznej, drobne ziarenka podobne do ziarenek prosa występują..." Dzwonek. Nieśmiały, czekający. Boga czuje, jak serce zaczyna uderzać szybciej. Słyszy kroki Ireny w korytarzu, otwieranie drzwi. - Przepraszam bardzo, że tak późno... To głos Grzegorza. To Grzegorz. Zanim Grzegorz Nowicki tego wieczora, na krótko przed godziną policyjną, przycisnął dzwonek u drzwi mieszkania Żuławskich, wahał się długo, zastanawiał i prowadził z sobą męczący dialog wewnętrzny: "powinien, nie powinien", chociaż i tak od początku wiedział, że chce, że musi w piątek, bo to już był dzień ostatni, że pragnie zobaczyć się z Bogą. Sprawa nie była taka łatwa. Czasu miał bardzo mało, a nowa sytuacja rozwinęła się niespodziewanie i w błyskawicznym tempie. Zaledwie wczoraj, gdy wrócił do domu z "terenu", gdzie spał pod wilgotnym namiotem, w chłodnym lesie, ciotka Wanda, która nie była jego ciotką, ale łączniczką organizacji Związku Odwetu "Wachlarz", i która odnajmowała mu pokój w swoim mieszkaniu na ulicy Zwycięzców, powiedziała skoro tylko zamknął za sobą drzwi: - Panie Grzegorzu, proszę natychmiast stawić się u szefa. - Natychmiast? Dzisiaj? - Natychmiast, bardzo ważne. - Wanda zdjęła okulary, przetarła. Jej oczy widziane bez szkieł zmalały i jakby straciły swoją niebieską barwę, stały się wodnistoszare. Wanda, działaczka niepodległościowa jeszcze z okresu pierwszej wojny, była kobietą powyżej pięćdziesiątki, suchą, wyprostowaną i bezgranicznie, bezkrytycznie oddaną "sprawie". Mąż jej, wyższy wojskowy, umarł jeszcze przed wybuchem wojny. Dzieci nie mieli, a Wanda, która większość swego życia pracowała w Ministerstwie Spraw Wojskowych, natychmiast zaangażowała się w ruch konspiracyjny. Grzegorz mieszkał u niej od kilku miesięcy, prawdziwego jego nazwiska nie znała, a zameldowała go jako Nowickiego, ślusarza, pracownika niemieckich zakładów narzędzi precyzyjnych. Polubiła go, był delikatny, raczej nieśmiały i aż trudno było uwierzyć, że jest instruktorem dywersji i sabotażu, że w "terenie", gdzie stale wyjeżdża, szkoli coraz to nowe zespoły młodych ludzi. Grzegorz przebrał się szybko i poszedł pieszo ulicą Zwycięzców do Wału Miedzyszyńskiego, przeszedł most Poniatowskiego, przez chwilę spojrzał na Wisłę. Kra płynęła jeszcze z wielką, burzliwą falą. Przypomniał sobie ostatnie spotkanie z Bogą, kiedy to oboje zauważyli po raz pierwszy znak kotwicy, ale znaku tego już na murze nie było. Minął most i zszedł w dół na Powiśle. Szedł ulicą Solec ku Czerniakowskiej. Szef mieszkał na Czerniakowskiej, w małym kilkupiętrowym domu na parterze. Zadzwonił do drzwi umówionym szyfrem: dwa długie przyciśnięcia i trzy krótkie, i zastukał cztery razy kołatką. Szef otworzył mu drzwi. Był to człowiek w wieku średnim, z wysokim, łysiejącym czołem, resztkami czarnych, gładko przyczesanych włosów i krótkim, czarnym wąsem, wypielęgnowanym i lśniącym, który nadawał tej twarzy, skupionej i pewnej siebie, niezamierzonej lekkości i fantazji. Spojrzenie szarostalowych oczu natychmiast przeszyło Grzegorza, ustawiło go w pozycji na baczność. Poczuł się niezręcznie i, nie wiadomo dlaczego, zmieszał się. Mężczyzna był dość wysoki, szczupły, a chociaż nie miał na sobie munduru, wyczuwało się w nim naturę na wskroś wojskową i fantazję kawalerzysty. - Proszę - powiedział krótko i otworzył boczne drzwi do małego pokoju. - Proszę, proszę, pan pierwszy. Niechże pan zdejmie płaszcz, panie poruczniku, i siada. Grzegorz stał i czekał, aż szef usiądzie za biurkiem. Wtedy siadł na brzeżku krzesła, wciąż czując tę samą niewygodę. Z szefem widział się tylko kilka razy, i to w obecności innych, na odprawie. - Panie poruczniku, wezwałem pana w sprawie niezmiernie ważnej. - Słucham, panie majorze. - Znam pana, wiem, jakie ma pan doświadczenie, i że można w zupełności polegać na pana umiejętności rozpoznania sytuacji. Major patrzył na Grzegorza przenikliwym wzrokiem, jakby znał go naprawdę. Znał go jednak bardzo mało, polegał na opinii innych. Najważniejsze, Grzegorz był mu w tej chwili potrzebny. Grześ miał lat dwadzieścia pięć, doświadczenie kampanii wrześniowej, w której uczestniczył jako podporucznik rezerwy artylerii, Krzyż Walecznych, którym odznaczono go za odwagę w akcji, i dwa lata Politechniki Lwowskiej. Rodzinnym jego miastem była włączona teraz do Rzeszy Łódź. W Łodzi została matka i dalsza rodzina. Ojciec, inżynier, dostał się razem ze swoją jednostką do niewoli sowieckiej i słuch po nim zaginął. Starszy brat poszedł na przeprawę przez Karpaty jeszcze w roku czterdziestym, z zamiarem dostania się do armii polskiej we Francji. Pożegnali się planując, że Grześ wkrótce, po otrzymaniu wiadomości od brata, do niego dołączy. Wiadomości jednak nigdy nie otrzymał. Postanowił zostać w kraju. Nieznane nie pociągało go. Był niezmiernie uczciwy w swoich przekonaniach i lojalny wobec zwierzchnictwa. Uważał, że należy walczyć. Przede wszystkim walczyć. Taktykę walki pozostawiał ludziom, którzy, wierzył, lepiej się na tym znają niż on. Zaraz po klęsce wrześniowej przystąpił do Zwz, a w sierpniu czterdziestego pierwszego roku skierowany został do oddziałów dywersji w "Wachlarzu". Była to nowa organizacja, przeznaczona do działań na wschodnich terenach Rzeczypospolitej, pomiędzy Bugiem i linią graniczną z roku 1939. Rączkę "Wachlarza" stanowiła centrala w Warszawie, a górne jej brzegi falistość rzeki Dźwiny i Dniepru. Major wstał, oparł się dłońmi o biurko i przechylił do Grzegorza. - Panie poruczniku, dostaje pan zadanie specjalne. Wynika ono z potrzeby strategicznej. Należy opóźnić dostawy na wschodni front niemiecki. - Major wyjął z szuflady biura dużą mapę Polski, rozłożył ją, podszedł blisko do Grzegorza. Począł wskazywać palcem punkty na mapie. - Niech pan spojrzy, panie poruczniku, tu na linii Brześć_baranowicze należy wysadzić szyny. Robota musi być wykonana przed północą w najbliższy poniedziałek. Major pozostawił mapę przed Grzegorzem, ale obszedł biurko i siadł na fotelu. - W piątek wieczorem, to jest około godziny szóstej trzydzieści, będzie pan na ulicy Wąchockiej numer 9. Czy pan wie, gdzie jest Wąchocka? - Tak jest, panie majorze. Na Saskiej Kępie, za ulicą Zakopiańską, bliżej pól i ogrodów. - Przed dom, a właściwie przed garaż, zajedzie ciężarówka. Będzie tam dwóch ludzi i kierowca. Kierowca dostanie szczegóły, jaką drogą i gdzie macie jechać. Pan jest odpowiedzialny za zorganizowanie dywersji. Kierowca będzie miał klucz od garażu na Wąchockiej, zabierzecie stamtąd materiał wybuchowy. Będzie przygotowany w beczkach. - Tak jest, panie majorze. - To nie wszystko, panie poruczniku, proszę, niech pan jeszcze siada. Druga sprawa jest również niezmiernie ważna. - Słucham, panie majorze. - Natychmiast po zorganizowaniu dywersji, pozostawiając grupie wykonanie i zabezpieczając się od ewentualnej wpadki, pojedzie pan do Lwowa. - Do Lwowa? - Czy wiadomo panu, panie poruczniku, że dowódca "Wachlarza", "Damian", nie żyje? - Kiedy? - Wyjechał 13 marca do Lwowa prawdopodobnie nawiązać kontakt ze sprzyjającymi Polakom Ukraińcami. Znaleźli go zamordowanego na kwaterze 19 marca. Dopiero dwa dni temu otrzymaliśmy wiadomość. Grzegorz milczał. Zadanie dywersyjne podnieciło go. To była czysta walka. Ale rozkaz wyjazdu do Lwowa przygnębił go i zaniepokoił. Znał miasto, wiedział dlaczego go wysyłają. Nieuniknione będzie natknięcie się na ludzi, którzy go pamiętają, rozpoznają. - Ponieważ zna pan dobrze tamtejszy teren i ludność, zgłosi się pan do dyspozycji dowódcy odcinka. Nazwisko, list i adres zakodowane będzie miał kierowca ciężarówki. Major wstał, wyciągnął rękę do Grzegorza. Uśmiechnął się. - Życzę powodzenia i proszę na siebie uważać. Pana zasługi nie zostaną zapomniane. Należy się panu awans na porucznika. - Tak jest, panie majorze - Grzegorz wstał, uścisnął wyciągniętą rękę i odszedł zamyślony i pełen sprzecznych uczuć. Wyszedł na ulicę. Dzień był chłodny, wiosenny, w zachodniej stronie nieba czerwone i sine pręgi wróżyły wietrzną pogodę. Postanowił przede wszystkim udać się na ulicę Wąchocką i obejrzeć dom i garaż. Willę nawet sobie przypominał: mocno zniszczona, ale zamieszkana, garaż półpiwniczy, wkopany w ziemię. Materiał wybuchowy - myślał - a więc szedyk i plastik, ładunki do wysadzania szyn, granaty zapalające, zwoje detonacyjnego lontu prochowego... Trzeba wszystko sprawdzić. Ale dopiero jak kierowca przywiezie klucz. Nie, nie mam czasu. Nie mogę sobie pozwolić na żadne spotkania. To i tak niczego nie zmieni. W mojej sytuacji nie wolno mi się angażować. Ale pragnienie zobaczenia Bogi było w nim, nie ustępowało. Myślał o tym spotkaniu wracając dziś pociągiem z roboty w "terenie": zatrzymam się tam na chwilę, zobaczę ją, umówimy się. Tym się cieszył, to sobie wyobrażał: otwarcie drzwi, uśmiech, dźwięk głosu i, pomimo ponurej nocy okupacji, rozjaśniający się świat. Drzwi otworzyła Irena. W płaszczu, kapeluszu, gotowa do wyjścia, więc gdyby chwilę później, nie zastałby nikogo. Przypatrywała mu się: wyglądał zmęczony. - Dawno pana nie widziałam. - Wyjeżdżałem. - Stał w progu, wahał się, czuł, że się czerwieni. - Boga jest w szkole, na ćwiczeniach. - Irena zerknęła w bok, zauważyła rumieniec. Myślała: dlaczego ten chłopiec jest taki nieśmiały, mógłby spytać od razu, przecież wiem. Spieszyła się. - Czy mam jej coś powiedzieć? - Tak, tak - mówił już swobodnie, wściekły na swoje niedawne zażenowanie. - Chciałbym się z nią zobaczyć, ale ja wpadnę wieczorem. Można? Irena kiwnęła głową. Skłonił się. Odszedł szybko. Myślał: teraz odpocznę. Ale kiedy tylko wszedł do mieszkania ciotki, zanim jeszcze zdjął płaszcz, już w przedpokoju powiedziała swoim stanowczym głosem i tonem, w którym brzmiał rozkaz: - Panie Grzegorzu, proszę natychmiast stawić się u szefa. Wracał ze spotkania z majorem czując ciążącą mu samotność, niedosyt rozmowy z szefem - krótkiej, bezosobowej, oschłej niemal. Było to spotkanie, które zmieniło, zmieszało jego plany i pragnienia, a w którym on jako człowiek nie liczył się, był tylko śrubką w wielkiej maszynie przez kogoś kierowanej, do której on ani jemu podobni nie mieli wglądu. Skarcił się natychmiast za te myśli: był żołnierzem i do niego należała walka. Błędem jest kwestionowanie zarządzeń zwierzchników. Kiedy zbliżał się do mostu, zerwał się gwałtowny wiatr, napędził skołtunione, szare chmury na więdnące łuny zachodu. Znienacka sypnął ostry, drobniutki śnieg. Opadł. Ściemniło się. Dopiero teraz wiadomość o śmierci "Damiana", dowódcy, którego cenił i lubił, tajemnicza i zakomunikowana mu krótko, oficjalnie, jak wszystko w tym zetknięciu, uderzyła w niego, wstrząsnęła nim. Tam miał jechać! Gdyby chociaż wiedział, do kogo. Dlaczego? I natychmiast sam sobie tłumaczył: zasady konspiracji nie pozwalają na zbyt wczesne ujawnianie szczegółów... To zabezpieczenie dla mnie... gdyby mnie przychwycono... gdyby badanie... Ale czuł się ograniczony, nie dopuszczony do udziału chociażby w pewnych fazach decyzji. Jeszcze raz i raz jeszcze przypominał sobie, powtarzał w myśli spotkanie z szefem i coraz mniej z tego spotkania był zadowolony. Nie z zadania, które otrzymał, misji poleconej nawet nie kwestionował. Trudno. Trzeba wykonać. Zraził go sam stosunek pomiędzy starszym szarżą a młodszym oficerem. Mówił o awansie - uśmiechnął się gorzko - przecież mnie na tym najmniej zależy. Nigdy nie myślałem o karierze wojskowej. Służbistość. To wszystko. Ani odrobiny zwykłej, ludzkiej serdeczności. Szedł myśląc o spotkaniu na ulicy Czerniakowskiej, przesuwały się przed nim tamte obrazy, ale cały czas, jak nieustępliwy motyw melodii kołyszącej go łagodnym, nęcącym dźwiękiem, to nasilający się, to cichnący, podobny drobnej, uderzającej o brzeg fali, motyw ten, fraza muzyczna - pragnienie zobaczenia dziewczyny - był w nim, nie opuszczał go ani na chwilę. Im bardziej nasilało się poczucie samotności, im ciaśniej sklepiała się nad nim szarość gasnącego dnia, tym bardziej wzrastał głód jej bliskości. Słowa, które chciał jej powiedzieć układały się i rozsypywały. Na to, co chciał wyrazić, nie znajdował słów. Zbiegł schodami wiaduktu i Wałem Miedzeszyńskim szedł w stronę Zwycięzców. Wisła szumiała ponuro i słychać było jak kra obija się o filary mostu. Podniósł kołnierz płaszcza, rękami przytrzymywał kapelusz. Dopiero kiedy skręcił w Zwycięzców, wiatr zelżał. Przeszedł Zakopiańską i ruszył ku Wąchockiej. Willa była taka, jaką w swoich "odkrywczych spacerach" zapamiętał: zrujnowany czworoboczny piętrowy dom. Róg naderwany szrapnelem. Wyglądała żałośnie. Część okien zabita dyktą. Przez jedno, zaciemnione czarnym papierem, prześwitywały wąskie smużki białego światła. Garaż był solidny, do połowy wkopany w ziemię. Naokoło pustka, gęstniejący mrok. Zbliżała się godzina policyjna. Szybkim zdecydowanym krokiem poszedł w kierunku Francuskiej. Zadzwonił. - Przepraszam - powiedział - że tak późno. 6 W wilgotnym półmroku kościoła niepokój, który ją przenikał od chwili spotkania z Grzegorzem, zelżał. Boga płynie w unoszącym ją tłumie do głównego ołtarza. Kościół wydaje się sceną. Majestat dekoracji nawołuje wielkim głosem niemych trąb i zagłusza wszystko, co nie jest przestaniem symboli. Naga figura Chrystusa na ziemi. Z boku zwęglone szczątki ruin - tlejący płomyk nigdy nie wygasłej żałoby. W głębi drut kolczasty zerwany, a wysoko, za woalem tiulowej mgły - monstrancja z Hostią. Ku temu światłu, po ciemnym ramieniu krzyża, pnie się, wyrywa nieśmiały powój. Ksiądz podaje klęczącym krzyż do całowania. Boga podnosi się z klęczek, tak jak inni, za innymi powtarza rytuał: dotknięcie czoła, ramion, złożenie rąk, raz jeszcze przyklęknięcie. Dołącza do odpływającego z kościoła strumienia. W tej atmosferze przyciszenia, żałobnej symfonii, w nastroju domagającym się łagodnego ustępowania sobie miejsca, znaczących potaknięć, półuśmiechów, wspólnoty prawie rodzinnej, w klimacie kościelnego kurzu, zaduchu stłoczonych ciał, zapachu topniejącego wosku i mdlejących kwiatów świadomość, że Grzegorz jest tu, postępuje za nią, nie cieszy, jednak spotkanie ich ujmuje w aksamitną ramę liliowej kontemplacji. Z kościoła św. Anny wracają Krakowskim Przedmieściem. Ostry wiatr rzuca gruzem w twarz, w oczy. Chrupka świeżość przedwiośnia pod bladym, zimowym jeszcze słońcem orzeźwia. - Chciałem się pożegnać, dziś wieczorem wyjeżdżam. - Na długo? Grzegorz milczy, chociaż pełen jest słów. Pomiędzy nim a Bogą rozwinęła się przestrzeń, którą chciałby przeskoczyć, a wydaje mu się, jakby ktoś inny szedł między nimi. Ten inny kieruje, trzyma ich oboje pod ręce, pozwala, albo krzywi się niechętnie. Inaczej myślał wczoraj. Czyżby rozkaz wyjazdu wszystko zmienił? Któż jest ten trzeci idący pomiędzy nimi, z opończą opuszczoną na oczy, milczący intruz? - Wysyłają mnie... Wyjeżdżam do Lwowa. Rozkaz. - Czy pan chce jechać? - Nie. - Więc dlaczego...? Błysk uśmiechu, rozbawienia nawet, jakby ktoś inny spojrzał poprzez siwe, łagodne oczy, ktoś nierozpoznany, w nim się skrywający. - Rozkaz. Wraca niepokój. Drganie wewnętrzne. Jest to rezonans gorącej, wiosennej melodii ziemi i tego co zamknięte, niewypowiedziane, unoszone w odgłosie niezliczonych kroków ludzi posuwających się obok nich, za nimi, przed nimi pod tym samym wietrznym, nieprzeniknionym niebem w Wielki Piątek na głównej arterii miasta. Przed nimi potężne ramię kamiennej figury wskazuje kierunek. Chrystus pochylony pod brzmieniem krzyża prowadzi. Przechodnie na ulicy stają się orszakiem. Postępują za Nim w milczącym pogrzebie, spacerując jednocześnie świąteczną ulicą, przechodząc obok kościoła św. Krzyża uchylają czapek i kapeluszy, kobiety żegnają się prędko omawiając półgłosem sprawy dnia - wielkanocne potrawy i ostatnie wieści z frontu - a wszyscy dławią się lękiem tak ich wypełniającym, że jest we krwi, jak plazmodia malarii, i tylko czasem, niespodziewanie, chwyta nagły atak dreszczy, zęby szczękają w gorączce, że nadjeżdża "buda", że lada chwila łapanka, gdzie uciec? Jak się chronić? Bo zakładnicy, rozstrzeliwania, wywózka. A czasem: atak_oprzytomnienie rozpaczliwe, że teraz akurat, w tej chwili, ktoś krzyknął rozdzierająco, torturowany w celi Pawiaka, że ktoś padł, zginął, nigdy nie wróci. I stale, jak dzwonienie w uszach, znak nie ustępującej choroby, świadomość nędzy ludzkiego życia, gasnących z głodu za murem getta. Ale myśleć o tym świadomie, bez ustanku! Nie, można oszaleć! A więc w tanecznym omamieniu postępując Krakowskim Przedmieściem, szepcząc znacząco o symbolice "grobów" i jakby już rozgrzeszeni z myślenia o "tamtym", wpadają w łatwy, podniecający temat o przygotowaniach na święta, jak zdobyć prowianty, gdzie dostać, co ile kosztuje. Aż czasem słowo nieopatrzne, spojrzenie, widok dziur w murze, więdnących kwiatów na chodniku przerwie oczadzenie, wyzwoli atak malarii. On nie wróci. On już stamtąd nie wróci. Zostanie.... Albo... - Nic pani nie odpowiada. - Nie. Cóż mogę odpowiedzieć? - To nie jest moja decyzja. Ale taką drogę wybrałem, temu się konsekwentnie muszę podporządkować. Staram się nie wnikać w powody rozkazów. Chociaż ostatnio... - Co ostatnio? - Nie. To nie jest temat do dyskusji. Nie teraz. Chciałem o czymś innym. Tyle tylko: dręczą mnie podejrzenia, że zbyt mało jest ostrożności, że być może szafuje się ludźmi. Niech pani na siebie uważa. Za tak małe rzeczy płacimy życiem. - To to chciał mi pan powiedzieć przed odjazdem? Ostrzec? - Nie. Nie tylko. Zamknął się już wdzięczny łuk ulicy, zbladła złudna jej beztroska. Wiosenne porywy miłosne obijają się o ścianę płaczu. Zawieszony ponad rzeką - świadkiem i powiernicą - most nie jest ani ziemią, ani wodą i tu, w strefie niczyjej, Grzegorz przystaje, nabiera odwagi. - Zaczekajmy chwilę. W głosie zdeterminowanym Boga wychwytuje ton, który ją przenika, przeraża. Odsuwa się na odległość, w której czuje się bezpieczna. Nie! Niech on lepiej nic nie mówi, niech zostanie tak, jak jest. Wsparty o balustradę mostu, wpatrzony przed siebie tak, że widziała jego profil, głowę z kosmykami jasnych włosów rzuconych wiatrem na czoło, czoło wysokie zmarszczone w determinacji, odwrócił się nagle i wtedy drgnęła, bo stało się tak, jakby odkryła go po raz pierwszy, zobaczyła inną twarz niż ta, którą zapamiętała, a może sama sobie stworzyła z zapamiętanych fragmentów zarysu brody, błysku spojrzenia, uśmiechu. To twarz chłopca, który ją zauważył, wybrał, któremu ona odpowiedziała. To twarz, która towarzyszyła jej marzeniom i snom, a teraz odnajdywała w pośpiechu nie to, co zapamiętane: surowość napiętych mięśni pod skórą policzków, obcość spojrzenia. I on też, świadomy zmiany narzuconej mu, na nim ciążącej, mówił bezładnie, sam nie wiedząc co i dlaczego, że nie jest z natury żołnierzem, że chciałby pewnie, tak... jak wszyscy, żyć spokojnie... - Mnie się zdaje - powiedział - że my... że kiedy panią poznałem... to może nie jest tak, jak być powinno, ale czy pani chciałaby zostać moją żoną? Spoglądał na nią, jakby pytając o potwierdzenie. Wydawała się mówić: "Czego chcesz ode mnie? Co chcesz mi więcej powiedzieć?" Wściekły na samego siebie, na czas uciekający i na to, że nie potrafi, nie umie wypowiedzieć tego, co dręczy i rozpala, a czym chciałby się z nią podzielić, zamilkł. Od strony Alei Zielenieckiej głośno nadjeżdżał tramwaj, dzwonił i dudnił, i zagłuszał wszystko. A potem minęli ich chłopiec i dziewczyna roześmiani, trzymający się za ręce, a śmiech ich uderzył w nich i opadł. Otulona w chustkę, przeczłapała koło nich przekupka dźwigająca kosz pełen prowiantów. Stali wciąż na tym samym miejscu milczący, zażenowani, dzień wydawał się pusty, zmęczony i bezdźwięczny, jakby skrzypce jego pękły i leżały u nóg ich przełamane. Tyle razy o tym myślała, ale myślała inaczej. To nie było to, czego oczekiwała z lękiem, a jednocześnie tego pragnąc. Słowa padły jak suche, zwiędłe liście. Tylko szelest. Dlaczego nie ofiarował jej róży? Gdyby ofiarował jej kwiat, tak jak wtedy, na zamarzniętej Wiśle w dzień obławy? Gdyby zapach róży... - Przepraszam - powiedział. - Nie wiem - szepnęła. - Nie wiem. Tak nagle... Poczuł się zmęczony, miał przed sobą daleką, nocną drogę ciężarówką. - Może, jak wrócę? Dzień przełamywał się, cienki lód skrzypiał pod nogami. Ujął ją za ramię, szli teraz blisko siebie. - Kiedy? Kiedy pan wróci? - Może za kilka tygodni. Odezwę się, napiszę. - Dobrze... Dobrze... 7 Jadzia gasła. Ostatnie przeziębienie okazało się fatalne. I jeszcze na dodatek transakcja z dwudziestodolarówką zawiodła. Pieniądz był fałszywy, a Jadzia nie umiała się wybronić. Strasznie schudła. Zostały tylko jej piękne oczy - ciemne, bardziej błyszczące w obciągniętej skórą twarzy. Wywiązała się gruźlica: galopujące suchoty. Profesor, który z sympatii dla Birencwajga przyszedł ją odwiedzić proponował, że może sprowadzić jej męża z niewoli, żeby się zobaczyli. Ale Jadzia zaprotestowała: "Nie! Nie chcę, żeby mnie taką zapamiętał." Żadna też z kobiet, które ją odwiedzały, pielęgnowały i pomagały w chorobie nie protestowała, nie namawiała Jadzi na to ostatnie spotkanie. Nawet Szczęsna powiedziała, że zrobiłaby to samo. A wszystkie stały się czegoś złe na męża Jadzi. Siedzi sobie w niewoli, przysyła nalepki na paczki, a ta tu umiera. Wróci potem, ożeni się po raz drugi i może ze dwa razy pójdzie na cmentarz. Zapomni. Uczucia ich do mężów zaczęły ulegać zmianie. Na początku szok, rozpacz, niedowierzanie, że to prawda, tęsknota dokuczająca na każdym kroku i paraliżująca bezradność. Ale to była już trzecia wiosna, trzecia wiosna zawiedzionych nadziei. W codziennym chaosie okupacyjnym nauczyły się dawać sobie radę i z wolna, nie zarejestrowany jeszcze świadomie, zakiełkował bunt. Buntowały się patrząc na Jadzię, jak im umyka, ginie w rozkwicie swojej dojrzałości. Wydawało im się, że to ich życie tak się dopala, a kiedy wrócą ci, z którymi się związały i którym dochować chcą wierności, pustkę im tylko będą mogły ofiarować, popiół wygasły i gorycz. Kogdzia płacząc nad Jadzią płakała także nad sobą i szeptała: "Więc to wszystko? To całe życie? To nic więcej?" A kiedy zostawały we dwie z Ireną i kiedy Irena "rzucała" jej karty (sama dręcząc się myślami: Co Tadzik? Czy zdrowy? Czy powróci? Czy się jeszcze zobaczą?), Kogdzia uderzała pięścią w stół i skarżyła się głośno na okrucieństwo życia, które kradnie jej młodość. Wierzyła w wielką miłość, która ją porwie jak orkan, rozżarzy. Ale miłość nie nadchodziła. A wszystko to, co zdarzało się, było nie tym, co wymarzyła. Zapatrzona w karty, zaczynała wierzyć na nowo. Jadzia umarła tej samej nocy, której stracono doktora Birencwajga. Była to noc straszliwa. Dzikie wichry szarpały okna, szalały po zbombardowanych ruinach domów. Błyskawice rozdzierały niebo i chwilami jasno było, jak w dzień, a ziemia trzęsła się, dudniła głucho. Dzikie strumienie deszczu uderzały głośno jak bicze. Generałowa, która czuwała przy Jadzi, przybiegła zaraz po godzinie policyjnej, z samego rana. - Zasnęła cicho - mówiła. - Wycieńczona. Trzeba teraz, żeby ktoś... Irena telefonowała zawiadamiając wszystkie, a Szczęsna zaraz zgłosiła się na ochotnika, że tam pobiegnie, zajmie się matką i Tadziem. Wiadomość o doktorze przyniosła "ciotka" Grzegorza. Kiedy weszła do pokoju tego popołudnia, twarz miała zmienioną, ściągniętą i oczy zapłakane. Usiadła na krześle przy stole i zapaliła papierosa. - Mam informację o doktorze Birencwajgu - powiedziała. - Tej nocy Ss wywiozło przeszło 200 osób z Pawiaka. Rozstrzelali ich w Lesie Sękocińskim, niedaleko Magdalenki. Dostałam listę, bo tam był ktoś mi bardzo bliski... Na tej liście było też nazwisko doktora. - Zakryła oczy ręką. Irena i Boga milczały. Wanda potrząsnęła głową, zaciągnęła się papierosem. Rwącym się głosem mówiła: - Najgorsze to, że ich tak skatowali, tak ich bili. To nie egzekucja, to mord. I opowiadali mi, bo ja tam dziś rano pojechałam... że kilku więźniów rzuciło się na esesmanów. Niech pani sobie wyobrazi! Z gołymi rękami! Wstała i skinąwszy tylko głową odeszła. Boga odprowadziła ją do drzwi. Bała się spytać o Grzegorza. Już prawie dwa miesiące upłynęło od jego wyjazdu. Pogrzeb Jadzi był cichy. Kilkanaście osób. Na cmentarzu na Bródnie. Tadzio nic z tego nie rozumiał. Bawił się, odbiegał i nie chciał się trzymać płaczącej babci. Potem matka Jadzi i ktoś z dalszej rodziny odjechali samochodem, a Kwiatkowska, Zaleska, generałowa, Szczęsna, Irena, Klimcia i Boga wsiadły razem do tramwaju. Tramwaj był pusty. Jechały same w całym wagonie. Dzień był rześki, słoneczny, a na rozłożystych kasztanach paliły się ich jasne świece. Długo nikt się nie odzywał. Pierwsza Szczęsna wydymając pogardliwie wargi mruknęła ochryple: - Tak się ten Birencwajg nad nią namęczył, tak się starał. I już! Nie ma Jadzi. Nie ma Birencwajga. Phi... I po co... - Skąd wiesz, że ich nie ma? - powiedziała Zosia Kwiatkowska. Póki my ich pamiętamy - podniosła dumnie głowę i szalik obsunął się odkrywając posypaną talkiem dolną wargę - póki my pamiętamy, to są! - Ludzka pamięć... - wzruszyła ramionami Zaleska. Skrzywiła się i wydęta górną wargę z dużą brązową brodawką, na której sterczały trzy twarde ciemne włoski. Ale Szczęsna upierała się. W chusteczce zawiązanej pod brodą, z krwisto umalowanymi wargami, wyglądała wojowniczo i nie jak osoba wracająca z pogrzebu. - I czy to był sens - mówiła. - Dlaczego - ściszyła głos i pochyliła się do przodu - dlaczego ten człowiek się... nie ukrywał? Dlaczego trzymał się tego starego adresu? Wypisywał recepty. Leczył. A Jadzia i tak by długo nie przetrzymała. - Był sens - powiedziała generałowa. Była w czarnym kapeluszu i palcie wiosennym z czarnym barankiem, a jej włosy, które ostatnio mocno posiwiały, odbijały się od czerni płaszcza i kapelusza. - Był sens - powiedziała stanowczo i na ton jej głosu Szczęsna wyprostowała się, a z ust jej znikł cyniczny uśmieszek - chociażby w tym, że jej pomógł przeżyć tych kilka miesięcy. Ja go obserwowałam, widziałam, jak bardzo chciał jej pomóc, jakby to nie tylko o nią chodziło, ale i o jego własne życie. To był lekarz. I byłam przy jej śmierci. Do końca go pamiętała, prosiła, żeby mu podziękować. Nie spodziewała się, że... Co za dziwny zbieg okoliczności, co za dziwne zrządzenie Boskie. - Bo on - powiedziała Irena - miał taką swoją teorię. Boga, powiedz, ty im lepiej wytłumaczysz. - On wierzył - powiedziała Boga - że człowiek jest istotą promieniotwórczą.. - Że co? - skrzywiła się Szczęsna. - Nie przerywaj! - syknęła Kwiatkowska. - Zostaw! - ...i że ta promieniotwórcza energia wynika z uczucia życzliwości, że nie ginie. Przetwarza się tylko. Jest to zdolność odczuwania tragedii i radości drugiego człowieka i pragnienia przekazania siebie innym. I to tylko po nas zostanie. Bo w tym promieniowaniu jest sens życia.»* Dr Julian Birencwajg (ur. w 1892 r.) społecznik, działacz socjalistyczny, redaktor "W służbie zdrowia", aresztowany w marcu 1942 r., osadzony na Pawiaku, torturowany w śledztwie, stracony został 28 maja 1942 r. w Magdalence. Rozdział X Na morze nieobjęte okręt wypływa Oto na morze nieobjęte@ okręt wypływa, żagle wszystkie rozpina,@ maszty równo unosi. Bandera na górze furkocze, a on płynie,@ płynie okazale - pod nim fale walczące prą naprzód@ Okręt lśniącym otaczając kręgiem@ i pianą.@ (Z Walta Whitmana, "The Ship Starting" ("Wypływający okręt")) 1 Siódmego lutego 1943 roku brytyjski statek towarowo_pasażerski "Islam" odbił z Basry, portu, gdzie Eufrat i Tygrys - dwaj młodsi bracia Nilu - dwie rzeki Mezopotamii wpadają do Szatt al_arab i mieszają się z wodami Zatoki Perskiej, giną w ciemnym szafirze gładkich, przepastnych i gęstych od soli głębin Oceanu Indyjskiego. Statek o pojemności 6000 ton, z załogą brytyjską, obsługą chińską, hinduską i angielską, był transportem wojskowym. Płynęło nim kilkuset żołnierzy: wracający do domów Hindusi, szczęśliwi, że niedługo już dotrą do ojczyzny, żołnierze polscy, głównie młodzi podchorążowie, zaledwie pół roku temu ewakuowani z Rosji jako Wojsko Polskie i skierowani decyzją rządu brytyjskiego do obozu przejściowego w sercu Mezopotamii, na granicy Iraku i Iranu, w miejscu, które Arabowie nazwali Khanaquin - Dno Piekła. W obozie tym, ciągnącym się milami wzdłuż szosy Khanaquin_quizil Ribat, w morderczym klimacie - duszących upałach za dnia i dreszczem przejmującym chłodzie nocy - pod niskimi, białymi namiotami, marły na tyfus i nieznane podzwrotnikowe gorączki setki Polaków uwolnionych z sowieckich obozów, wycieńczonych przebytą tam gehenną. Podchorążowie jechali w transporcie uzupełnień do Anglii. Niepewni swego losu - chociaż zgłosili się jako ochotnicy do Brygady Spadochronowej i część do lotnictwa - zostawiali za sobą jeszcze jeden ślad polskiego losu: tysiące krzyży w Khanaquin cmentarzu polskim na piaskach Mezopotamii. Wśród kilkudziesięciu oficerów na pokładzie "Islamu" znajdował się porucznik Bask. Przeszło rok upłynął od czasu, gdy stojąc w Tobruku, na szczycie Medaueru, przybijał do ściany bunkra swój kawaleryjski proporczyk. Teraz płynął przydzielony do lotnictwa jako ochotnik_pilot samolotów myśliwskich. Oparty o burtę na dziobie statku patrzył na mijane brzegi Shatt al_arab. Zielone, soczyste pióropusze palmowych gajów podchodziły do samych brzegów, jak wyczarowane z podróży Sindbada Żeglarza. W tropikalnym mundurze, szortach i długich do kolan skarpetach, w rozpiętej pod szyją koszuli koloru khaki, w przekrzywionej nieco na bok furażerce, opalony pustynnym wiatrem i słońcem, Staś, który za miesiąc miał skończyć dwadzieścia pięć lat, wyglądał o kilka lat młodziej. Przepełniało go niepowtarzalne uczucie młodości, która drwi z ryzyka, niebezpieczeństw i śmierci, jakby nikt ani nic nie mogło jej zniszczyć, gdyż w swym triumfie silniejsza jest i trwalsza niż czyhające na nią żywioły kosmosu. Jakże inni od niego i jego towarzyszy, którzy do obozu w Khanaquin przyciągnęli z Egiptu - od Ułanów Karpackich (nazywanych "Gwardią Ramzesa"), byli jego rówieśnicy z Armii Polskiej w Rosji. Młodość ich, okradziona z pierwszego, płomiennego uczucia swobody, przygnieciona, udręczona nieludzkimi warunkami w łagrach i osiedlach, podnosiła się z wolna, nieufna jeszcze, niepewna siebie. A jednak wśród tych właśnie przybyszów z Rosji znalazł się człowiek, który, jakby przez fatum podsunięty, zadecydował o losie Stasia, o tym, czego on nie przeczuwał, a co już wróżka Kloto przędła dla niego w ukryciu. Był to podporucznik Henryk Falicki. Podszedł teraz do burty, stanął przy Stasiu i razem patrzyli na taflę szerokiego koryta rzeki, w której odbite: błękit słonecznego nieba i zieloność palmowych gajów łagodziły wzrok i koiły myśli. - Byłem na dolnym pokładzie - powiedział Falicki. Zniżył głos do szeptu i pochylił się bliżej do Stasia. - Rozmawiałem z nimi. - I co, kolego? Jak tam wygląda? Okrągła, rumiana twarz Henryka sposępniała. Przymrużył oczy unosząc w górę brwi tak, że czoło jego sfałdowało się w podłużne bruzdy. Wzruszył przy tym ramionami gestem, który wyrażał beznadziejność tego, co działo się na dolnym pokładzie. - Jest źle, panie poruczniku - powiedział. - A przy tym upał nie do zniesienia. - Co panu mówili, kolego? Henryk stał wyprostowany, w pozycji, z której jedno szarpnięcie mogło go zerwać na baczność. Wydawał się jakby przeszyty cienkim stalowym drutem, który nie pozwalał na odchylenia od linii wdrożonej mu przez system żołnierskiej dyscypliny, którą poważał, cenił, na początku nawet admirował, ale której w głębi serca nienawidził i chętnie, gdyby tylko mógł, wyrzuciłby z siebie. Dyscyplina ta wymagała nieustannej czujności, nie pozwalającej na uspokajające odprężenie. Przy Stasiu odpoczywał. Stawał się bardziej sobą, a może bardziej nim niż sobą, bo przecież już raz, na krótko, był nim, z własnej woli, niepomny na konsekwencje i odchylenia (i to jakie!) od stalowej osi, która nadawała ton jego życiu. Stało się to trzy miesiące temu, w listopadzie, w obozie lotników, na rozgrzanym upiornym słońcem pustyni Dno Piekła, w Khanaquin. Tego rana, gdy na obóz szedł duszny, gorący wiatr i zaczynał targać wściekle płótnem namiotów, ściemniło się, a wszyscy stawali się trochę szaleni. Porucznik Bask, który przed chwilą wyskoczył z samochodu wpadł do obozu niespodziewanie i przejęty był tylko jednym: znaleźć się w transporcie lotniczym. Henryk zauważył go natychmiast: był inny. Był jednym z "Gwardii Ramzesa". Pewny siebie, pełny tej kipiącej, prężnej młodości, jej siły, jej niepomnej żadnych granic wyobraźni. Tego mu brakowało. Tego pragnął. Widział, że Bask rozgląda się, jakby kogoś szukał, na coś się decydował, a kiedy podszedł do niego, Henryk odczuł to jak wyróżnienie i na pytanie postawione z pewnym zakłopotaniem: "Kolego, czy mógłby pan pójść za mnie na badanie wzroku? Odrzucili mnie w Kairze, ale może tu, z pana pomocą..." Odpowiedział: "Z przyjemnością". Nie słuchał nawet tłumaczeń Stasia, że jest wojna, jej prawa teraz obowiązują, a nie sztywne przepisy. Cel jest jeden: ku chwale ojczyzny. Zgodził się natychmiast, bez wahania. Wzrok miał jak orzeł. Poszedł na badanie oczu podając się za porucznika Stanisława Baska. Odtąd - przyjaźń. Ale przyjaźń niepełna jeszcze. Staś, starszy od Henryka, szybszy, bystrzejszy, pozwalał mu na swobodę pełnego wypowiedzenia, na odprężenie w cieple zaufania. Henryk wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Osłonił dłonią zapałkę, pochylił swój opalony, krótki, mocny kark, po którym pot spływał małymi kroplami i wsiąkał na plecach w bluzę tak, że tworzyła się ciemna, wilgotna plama. Wyprostował się. - Skarżą się - powiedział - że oficerowie źle ich traktują. To są wszystko młodzi chłopcy, którzy przeszli Rosję. Ochotnicy. Wykształceni, większość po maturze. Trzymają ich pod pokładem razem z żołnierzami hinduskimi. Jedzą z jednego kotła. Kuchnia podła: suchary i jedno gorące danie dziennie. Ale wytrzymać tam! Duszno, można paść trupem. - To przykre. I nic nie można zrobić? Czy komendant transportu...? - Wie pan, panie poruczniku, kto jest komendantem transportu. Pułkownik boi się własnego cienia. Cały czas tylko liczy pieniądze. Nie może sobie dać z tym wszystkim rady. Staś odwrócił się, przyglądał Henrykowi. Twarz jego, z tendencją do czerwonej opalenizny, z wybielonymi słońcem włosami, była otwartą, jasną twarzą wiejskiego chłopca. Pod szerokimi, białymi brwiami oczy miał niebieskie z tym szczerym, łagodnym spojrzeniem, które w obecności obcych stawało się przyczajone i ostre, gotowe do natychmiastowej obrony. To, że płynął teraz w transporcie lotniczym do Anglii, zawdzięczał Henrykowi. ** ** ** Po wymarszu z Tobruku, po 116 dniach w oblężonej twierdzy, Pułk Ułanów Karpackich przyjechał kolumną samochodową do obozu w Egipcie, blisko Kairu. Tu, pod Piramidami, w Mena Camp, porucznik Bask przeżył trzecią wojenną Wigilię. Ostatni dzień grudnia, kiedy rozbawione miasto witało rok 1942, przesiedział w opustoszałym hallu oficerskiego kasyna. Nagły szok kontrastu: przerzut z pustynnego frontu do nie naruszonego wojną miasta - wyzwolił bolesny bezwład, niemal depresyjne zapatrzenie się w siebie, próbę oceny własnej niemocy. Był jednym z wielu spychanych to tu, to tam, podległych jakimś porozumieniom i układom "tych na górze", dowódcom strategii militarnej świata, rządom państw decydujących o przyszłej strukturze Europy, obojętnych na los jego i los jemu podobnych, na ich ludzkie rozpacze, nadzieje i bunty. Usłyszał w sobie - pewnie po raz pierwszy od opuszczenia kraju - ten zew wewnętrzny, dalekie wołanie ziemi, miejsca pod słońcem, które było jego, które dało mu życie i siły, i zapragnął tam wrócić, stanąć pod tamtym niebem, chłonąć szorstkość wiatru, zapamiętany na zawsze zapach młodego śniegu, słyszeć pod stopami pękające cienkie skorupki lodu. Zatęsknił za domem, jego świąteczną wonią, ciepłem, blaskiem świec. Zadrżał nagle: a może nie żyją? Nie miał wiadomości od rodziców, od siostry ani brata od czasu opuszczenia Polski, chociaż starał się pisać, przekazywać informacje, posyłać paczki. A może nigdy się już nie zobaczą? Może nigdy nie wróci? I wtedy, przez drobny ułamek sekundy, w nagłym błysku iskry przeczucia dostrzegł - tak mu się wydawało - na ścianie przed sobą hieroglif, pierwsze słowo przeznaczenia już zapisane, wyryte, którego odczytać nie umiał, a zmienić nie mógł, i to go uspokoiło, jakby powierzał się losowi ufny, że go poniesie do jakiegoś brzegu, na z dawna przygotowane dla niego miejsce. Po tej nocy samotnej, przesiedzianej w pustce hallu oficerskiego kasyna, ze szklanką koniaku łagodzącego myśli, poddał się życiu, które zaczynało go wciągać. Dnie spędzał na kursach przeszkoleniowych, na ćwiczeniach pustynnych na sprzęcie pancernym. Wieczorem jeździł do Kairu. Był teraz oficerem, z oficerską pensją i drzwiami otwartymi do luksusowego brytyjskiego kasyna i do domów kairskiej inteligencji. Bawił się na dancingach, słuchał koncertów na tarasie kawiarni, poznawał dziewczęta, przeżywał romantyczną przygodę, czuł się zakochany, szalała w nim młodość niepowtarzalna, uratowana, uniesiona z zagłady. Był to, po kampanii pustynnej, jak głęboki oddech, zanurzenie się w kolorach kwiatów - których przez okres pobytu w twierdzy nie oglądał - powrót do muzyki po odgłosach walki, bliskość szeleszczących jedwabiem kobiet, odurzające, nierealne przygody - jak w baśniach z tysiąca i jednej nocy. Czasem, gdy budził się nad ranem, tęsknił za walką, frontem, włączeniem się w akcję. Był niespokojny, jakby odezwało się w nim poczucie winy, jakiejś straty, nie spełnionej powinności. Wiadomości z Europy, z Polski, czytał zachłannie, przeżywał, dyskutował przy stoliku kawiarnianym z kolegami. Ale było to wszystko jakby za szklaną, matową ścianą i w półcieniu. Widział zamazane sylwetki ludzi, czytał listy okrucieństw, zastanawiał się, spekulował: jak długo jeszcze? Jaki następny ruch na teatrum wojennym? Fakty nie przemawiały żywą krwią. Nic na to nie mógł poradzić. Niczego nie mógł sam rozwiązać, zmienić. Klucze wojny były w rękach ludzi dla niego niedostępnych, a dla sprawy jego kraju obojętnych. Jedynym wyjściem - rozmyślał - jest czynne zaangażowanie się w akcję. Zgłosił się do dowódcy swego oddziału z prośbą o przeniesienie do lotnictwa. Uzyskał zgodę, ale przy badaniu oczu w Kairze odrzucili go. Miał wadę wzroku, nie mógł zostać pilotem. We wrześniu, kiedy bitwa pod Alamein wyzwoliła Tobruk, Staś otrzymał pierwszą wiadomość z domu: rodzice zdrowi, Hala w Warszawie, Marek w niewoli niemieckiej. Podawali mu jego adres. W tym samym czasie przeniesiony został do ośrodka zapasowego w Latrun i po raz trzeci tej wojny znalazł się w Palestynie. W obozach było tłoczno od wyprowadzonych z niewoli sowieckiej, zmobilizowanych teraz w armii generała Andersa Polaków. Można ich było poznać z daleka na ulicach Tel_avivu, w ciasnych przejściach Jerozolimy: większość kobiet i dziewcząt przysadzista, nabrzmiała od nagłej zmiany diety. Tworzyli jakby osobną kastę. 2 Od września czekam w obozie w Latrun na przydział. Pod namiotami upał, komary. Jeżdżę do Jerozolimy i do Tel_avivu. Kilka dni temu byłem w Jerozolimie. Wszedłem do tego sklepu. Był to sklep jubilera niedaleko Bazyliki, na jednej z tych wąskich stromych uliczek. Długa wystawa, wejście po dwóch schodkach. Sam nie wiem, co mnie tam pociągnęło. Dlaczego tam wszedłem. W głębi gablotki biegnące w podkowę, za nimi palące oczy kupca. Poderwał się z tą skrzętliwą gotowością zatrzymania klienta. Wyczuł we mnie nieomylnym instynktem nabywcę, niepewnego jeszcze, ale takiego, któremu należało pomóc w decyzji. Naturalnie, jak wielu kupców żydowskich, umiał po polsku. - Pan oficer sobie życzy? - Medalik. Złoty medalik. - Dla kogo ma być medalik? Dla pana oficera? - Nie! - Dla szanownej małżonki? Roześmiałem się. Kupiec zawtórował. Dla jakiej małżonki - myślałem. - Co, u diabła? Nie mam najmniejszego zamiaru się żenić. Wychodzę stąd. - Dla pięknej narzeczonej? - Dla przyszłej żony - powiedziałem. I znów: co ja, u diabła, wyrabiam? Po co mi to? Kupiec uśmiechał się. Mała czarna bródka podskakiwała. - O! - cmoknął. - O! Otworzył pudło, rozwijał czarny aksamit, medaliki lśniły kroplami miodu. Podnosiłem je do oczu, kładłem na dłoni, odkładałem. Nie! Podszedłem do drzwi. - Zaraz! Jedną chwileczkę. Ja tu coś mam! Pan oficer pozwoli. To jest coś! Zawróciłem. Z osobnego zwoju aksamitu wyjmował mały rzeźbiony medalik. - To jest piękna francuska robota, niech pan oficer spojrzy, tu jest lupa, proszę się przyjrzeć: ten profil Madonny! I najwyższa próba złota. Położyłem medalik na dłoni. Jego ciepło przeniknęło mnie. Profil Madonny tchnął głębokim, tajemniczym zamyśleniem; była to niezmiernie delikatna, natchniona praca. Skinąłem głową. - Kupuję. Z medalikiem w górnej kieszeni bluzy poszedłem do Bazyliki. Byłem tu już kilkakrotnie. Zwiedzałem sam i w grupie kolegów te wszystkie miejsca święte, o których zawsze marzył mój ojciec. Ale zwiedzałem je z uczuciem pewnego zażenowania: były tak zaniedbane, tak biedne, tak wydawały się opuszczone wobec splendorów świątyń chrześcijańskich na całym świecie! Murowana Bazylika podparta była grubymi balami; pewnie groziło jej zawalenie. Naokoło tłok handlarzy dewocjonaliami. Arab w przybrudzonym burnusie siedzący w kucki przed Bazyliką, dzierżący odwiecznym zwyczajem klucz od jej bramy, i ciasnota tych miejsc: wzniesienia, na którym trzy krzyże Golgoty, groty z płaskim kamieniem, na którym leżało ciało Chrystusa. Ruchliwy mnich prawosławny pilnuje. Ciasnota. Nie tak sobie wyobrażałem miejsca święte. A jednak, mimo prymitywu i zaniedbania, przeszywały swoim świadectwem, tym, że są, że się ostały. I ta ich obecność przyprawiała o drżenie, rezonans tych wszystkich uczuć, którymi przepojony od najwcześniejszego dzieciństwa stawałem się. Rezonans ten zatrząsł mną, rzucił na kolana, odzywał się we mnie za każdym razem, gdy odwiedzałem grób Chrystusa. Drżącymi palcami położyłem medalik na kamieniu. Modlitwa spłynęła po czubkach palców przez złoto medalika w głąb tajemnicy kamienia. "Poświęcony pomyślałem - otarty o grób Chrystusa. Teraz sam będzie wybierał, sam sobą pokieruje." Do obozu wróciłem późno. Wielkie gwiazdy płonęły nad pustynią, chłód wieczorny opadał na niedalekie winnice na pagórkach, blisko klasztoru. Szedłem przed siebie, zanurzałem się w orzeźwiającym chłodzie. Mijałem białe płaskie kamienie, srebrne w księżycowym świetle. Było cicho, łagodnie. Opływał mnie ten nastrój mistyczny, w którym rzeczy i sprawy niedostępne dla zmysłów i rozumu wyostrzają się w najbardziej intymnej głębi naszej istoty, a obecność Boga staje się bliska, odczuwalna. Usiadłem na płaskim, nagrzanym słońcem kamieniu i przez drgnienie chwili wydawało mi się, że Chrystus przysiadł obok mnie, powrócił na swoje ziemskie miejsca modlitwy. Siedziałem długo, zanurzony w kontemplacji, jakiej nigdy przedtem nie doświadczyłem. Odświeżony, jakby wymyty, wróciłem do namiotu. Czekała tam na mnie wiadomość od Bema_Morawskiego. Prosił, aby się z nim spotkać następnego dnia w Tel_avivie. ** ** ** Bem! Dostrzegł mnie. Przeciska się pomiędzy stolikami kawiarni, o mało nie wywrócił krzesła. Krzyczy już z daleka. Wyciąga ręce. Jego spontaniczna bezpośredniość wzrusza mnie. Nic w nim opanowania. Pozostał dużym, przekornym, zbuntowanym chłopcem: odstające uszy, błysk łobuzerski wąskich zielonych oczu, nochal potężny i dziecinna miękkość warg. Wysoki, chudy dryblas. W kącikach ust grymas, którego nie pamiętam, jakby małe zmarszczki, ślady częstych ironicznych uśmieszków, a może zaciskanie zębów w bólu? W udręce? Ta ruchliwość szczęk pod skórą policzków! Dopada mnie. Ściskamy sobie ręce, czuję jego drżenie. - Co ci jest, Zygmunt? Co z tobą? Odsuwa krzesło, siada ciężko, przechyla się do mnie. Dyszy, jak zmęczony biegiem. - Wiesz, mój ojciec jest tu. Przyjechał z Rosji, z Armią Andersa. Jest tu, w obozie. Stanowczo, stanowczo idź do niego... idź... Mówiłem mu, opowiadałem mu o tobie... On... ach... - Odwraca się, woła kelnera, zamawia: - Kawa i koniak. Zaraz dwa koniaki! Napijesz się? Napijesz się ze mną! Siedzimy na tarasie kawiarni. Łagodny szum morza, niskie fale z delikatnymi grzywami białej piany podpływają zupełnie blisko. Na widnokręgu lazur nieba i morza roztapiają się w sobie. Przyciszony gwar głosów z kawiarni. Senna, popołudniowa sjesta. Bem opuścił głowę, uderza papierosem o blat stolika. Furażerka z jedną gwiazdką tuż przy nim, na brzegu stolika. Gwiazdka zdobyta jeszcze "tam" za jakieś karkołomne i krwawe wyczyny, awans otrzymany z rąk samego Hubala. Hubal go cenił, ufał mu. Miał do niego słabość. Tak jak ja. Hubal poległ, a on, do końca życia szarpany, jak płomień, podmuchami złego wiatru, do końca życia temu jedynemu dowódcy wierny. Pali się, chwieje, przygasa, znów wybucha: - Zobaczysz mego ojca? - Tak, naturalnie. - Wiesz, sam ocenisz. Jest, no, co to dużo ukrywać... Przygnębiony. Rozumiesz. To jest jakaś nagonka. Na nas obu nagonka... Ja to wyczuwam... Ja to widzę na każdym kroku... Pijemy koniak, milczymy. Z głębi kawiarni - fortepian. Pierwsze ciche oktawy "Ballady" Chopina. Zygmunt pali namiętnie, zaciąga się, przymrużył oczy, wydaje się, słucha "Ballady". A ja myślę rozpaczliwie: co się z nim dzieje? Co się dzieje z tym niezdyscyplinowanym awanturnikiem o wariackiej odwadze? - Hubal, jak ci mówiłem, powierzył mi, przekazał dowództwo oddziału. Nie odpowiadam, słucham. Tylko załamać ręce. Uważa się za następcę Hubala. Szczerze przekonany. Nie kwestionuję. Pozwalam mu mówić. Nie przekonam go, zresztą nie wiem. Skąd mogę wiedzieć, co się działo tam w ciemnych, skrwawionych lasach kieleckich, w tym obłędnym heroizmie ostatniego polskiego oddziału w mundurach? Pozwalam mu mówić, wypowiedzenie się łagodzi jego szaleństwo. Hubalowska przeszłość Zygmunta krwawi stygmatami. Całe życie pozostanie w szponach tamtej wygasłej, spopielałej partyzantki. Podobnie jak jego wódz, nie podporządkuje się nikomu. Nigdy nie zdradzę się, że warunkiem mego awansu było zerwanie kontaktu z Bemem. W pułku nie mieli do niego zaufania. Nigdy nie ufali mu. Ledwo tolerowali. Odmówiłem. Czy mogłem zawieść zaufanie tego chłopca? Czyż przyjaźń nie jest ważniejsza niż awanse i godności? Cóż jednak pomoże mu moja przyjaźń? Czy ochroni to przed szaleńczym krokiem? W jakiś dziwny sposób poczuwam się do opieki nad nim. Jest młodszy i, pomimo swojej buńczuczności, słaby. A jednak czasem irytuje mnie jego przewrażliwiona ambicja, łatwość zaperzania się, jego dziecinna mania imponowania, obrażanie innych. Nagle twarz jego czerwienieje, gwałtowny, ceglasty rumieniec na czole, na szyi, głos ma nieco ochrypły: - Staszek... ty jesteś moim przyjacielem. - Jestem. Patrzy na mnie intensywnie, jakby chciał mi coś przekazać. W tym spojrzeniu niepokojącym, w wychyleniu się ku mnie, w ledwo widocznym drganiu policzków jest jakaś błagalna prośba, której nie umie wypowiedzieć. Na miłość Boską, co się dzieje, co się zbliża, o co mu chodzi? Mam dziwne przerażające wrażenie, jakby Zygmunt grzązł, zapadał się, jakby wciągało go ciemne nieznane i stamtąd jego wołanie: pomóż mi! - O co chodzi, Zygmunt... Co ci jest... Co się z tobą...? - Nie, nic! Jeszcze nie teraz. Mówmy o tobie, więc odrzucili cię w Kairze, ze względu na oczy, teraz czekasz na przydział, a chciałbyś... - Chciałem jako pilot_myśliwiec. Najlepiej czuję się sam. Znasz mnie. - Wiadomo. To co chcesz zrobić? - Będę jeszcze próbował, jak nie wyjdzie, to wtedy na ochotnika jako emisariusz. Spoglądamy na siebie. Uśmiechy. Z kawiarni końcowe akordy "Ballady". - Jedź! - Może. Nigdy nic nie wiadomo. - Ja ci dam adresy, nazwiska ludzi... - Dobrze, ale czekaj, jeszcze nie jadę, jeszcze nic nie wiadomo. - Ale jeżeli nie uda ci się do lotnictwa, to zgłaszasz się jako emisariusz? - Z całą pewnością. - Ja już cię tam widzę - szepcze. - Ja już cię tam widzę. 3 Odwiedziłem go tej ostatniej nocy w Palestynie. W nocy, chociaż wiedziałem - będzie spał i sen ten mu przerwę, może zakłócę aż do rana, ale nie miałem wyboru. Wiadomość o przydziale do 15. Pułku Ułanów przyszła wieczorem i następnego dnia o świcie mieliśmy ruszyć kolumną samochodów przez pustynię na wschód, na granicę Iraku i Iranu, na Dno Piekła, gdzie spływały z różnych stron świata oddziały polskiego wojska. Wiedziałem, pod którym wzgórzem, za jakim płaskim kamieniem, w jakiej odległości od namiotu komendy stoi jego namiot. Przechodziłem nawet obok, ale nigdy nie wszedłem. Coś mnie wstrzymywało, zwlekałem z tą rozmową. A on, podpułkownik Marian Morawski, ojciec mego młodego przyjaciela, jak gdyby unikał ludzi, nie pokazywał się. Nie widziałem go ani w kasynie, ani w namiotach służbowych; widocznie przesiadywał w swojej samotni. Teraz, w ostatnim dniu, w ostatnich niemal godzinach musiałem obietnicy mojej dotrzymać, chociaż nie wiedziałem o czym, dlaczego, po co mam z nim mówić, ale ciążyło na mnie przyrzeczenie dane Bemowi. Jednocześnie wściekły byłem na siebie, że się dałem wciągnąć w czyjeś rozdarcia, dramaty. Co mu powiem: że jestem przyjacielem jego syna, że się o niego lękam, że stan jego nie podoba mi się? A może zawsze był taki, może dla ojca nie będzie to żadnym odkryciem, może chciałby jedynie potwierdzenia bohaterskiej przeszłości Bema, jego odwagi, jego cnót żołnierskich? Była pełnia i piasek pustyni w srebrzystej poświacie księżyca lśnił jak platynowa tafla jeziora. Gwiazdy były bliskie i ogromne, migotały jak zdziwione oczy nieba. Wydawało mi się - idę w narzuconym na ramiona gwiaździstym płaszczu, lekkim i zaczarowanym. Zastanawiałem się co mam powiedzieć ojcu o jego synu dwudziestojednoletnim, którego odnalazł w Palestynie po wydostaniu się z Rosji. Starałem się więc zgromadzić wszystko, przypomnieć jak doszło do naszego poznania, co nas zbliżyło. Hubal. Nie legenda Hubala, ale jego osoba, on sam. Widziałem go raz tylko w Warszawie. W mieszkaniu niedaleko Placu Trzech Krzyży. Tej pierwszej wojennej zimy, kiedy jeszcze nic nie było wiadomo, a wszystko zaczynało się dopiero tworzyć. On już był. Zapamiętałem jego szaroniebieskie spojrzenie i ton głosu, jakim przedstawiał się "Chrząszczewski" wiedząc, że znam prawdziwe jego nazwisko. Wtedy powiedział także: "Gdyby pan szedł, będę miał raport do generała Sikorskiego". Nie spotkałem go już nigdy. Ale Bem był z nim od początku. Dołączył pod koniec września, kiedy oddział przekradał się z Puszczy Augustowskiej do Warszawy. Został do końca. Kiedy w lasach kieleckich pozostało przy Majorze tylko jedenastu ułanów, Bem był jednym z nich. Najmłodszy. Z rąk Majora otrzymał nominację na oficera i Krzyż Virtuti Militari. Ale jakie tragiczne dziedzictwo pozostawiła mu ta partyzantka! Jaki bunt przeciwko Bogu i światu! Poczucie winy. Smak okrucieństwa, którym doświadczał innych. I jemu, młodzieńcowi o przewrażliwionej ambicji, dumnemu z zaufania, jakim darzył go Major, zakwestionowano przy weryfikacji, w obozie w Latrun, stopień oficerski. Osadzono go w areszcie. Czy o tym wszystkim mówił ojcu? Czy mu się żalił? Czy przysyłał mnie jako świadka jego niewinności? Co mam powiedzieć ojcu Bema? Przystanąłem, to był ten namiot. Ciemno. Uchyliłem płachtę wejściową. Światło księżyca sinawą bladością wydobyło zarysy łóżka, rozpiętej nad nim moskitiery i nieruchomy kształt pod kocem. Ciężki oddech głęboko śpiącego człowieka zatrzymał mnie. Zawahałem się: budzić go? Odejść? Nie, nie mogłem odejść, przyrzekłem Bemowi. Pochyliłem się: - Panie pułkowniku... Poderwał się, siadł na łóżku, gwałtownym ruchem sięgnął po latarkę. Cienie rozdzieliły nas. Widzą tylko zarysy głowy, ramiona w pasiastej piżamie. Wyczuwam niepokój. Słyszę świst powietrza chwytanego nierówno, otwartymi ustami. Czuję zapach przepoconej pościeli, jakichś lekarstw, tytoniu. - Przepraszam bardzo... Najmocniej przepraszam, panie pułkowniku, proszę wybaczyć, że o tej godzinie. Ja jestem Staszek, przyjaciel Zygmunta. Wyciąga rękę, obie ręce. Ściska oburącz moją dłoń, czuję drżenie jego szorstkich, wilgotnych palców. Myślę: po diabła ja tu przyszedłem? Mam ochotę uciec. Mówię: - Przyszedłem tak późno, bo już jutro, już za kilka godzin, o świcie... - Bardzo, bardzo jestem wzruszony, bardzo dziękuję - przechyla się ku mnie, szepcze, bo pod drugą ścianą namiotu, pod moskiterią śpi jeszcze ktoś, i my obaj, świadomi tej drugiej obecności, szepczemy pochyleni ku sobie. Widzę, jak niezręcznie w świetle elektrycznej latarki szuka na pace stojącej przy łóżku zapałek, jak zapałki te wypadają mu z dygocących palców. Wyjmuję moją paczkę zapałek z kieszeni, a on podaje mi świecę i zaraz podskakuje maleńki, niebieski płomyczek. Osłonięty dłonią, poszerza się, rośnie w szeroki, jasny płomyk i wtedy widzę go: twarz obrzękła od snu, pod zarostem czerwone wypieki na policzkach i niespokojne oczy Zygmunta. Pod krótkim, rudawym wąsem usta obwisające kącikami ku dołowi, twarz zmięta, udręczona. - Zygmuś mówił mi... Opowiadał o panu i chciałem, pragnąłem panu podziękować. - Ale skąd! Za co? - Za opiekę... Za życzliwość... Za obronę... Teraz tak trudno... - Kiwa głową, szepcze do siebie coś niezrozumiale, a cień jego wyolbrzymiony na płótnie namiotu podskakuje bezsłownie. Czuję się niewygodnie, jakbym wchodził na teren nie swój, w sprawy mi obce, niezrozumiałe. Ale jak mam to przerwać? Jak odejść? - Znamy się z Zygmuntem - mówię - jeszcze z Polski, poznaliśmy się, kiedy po rozwiązaniu oddziału przyjechał do Warszawy. - Przysunąłem składane krzesło bliżej łóżka wbrew sobie, bo przecież chciałem się pożegnać, odejść. Ale widziałem i sprawiało mi pewną satysfakcję, że on, słuchając, uspokaja się. - Po przejściu granicy spotkaliśmy się w Budapeszcie... Chciałem mówić więcej, podawać mu to, co pewnie chciałby usłyszeć, że Zygmunt był cenionym przez Hubala żołnierzem, że w Tobruku był odważny, że jako przyjaciel... Ale on przerwał mi, jakby wszystko już wiedział, albo śpieszył się, albo może bał się, że tamten pod moskiterią usłyszy. - Ja wiem... wiem - szepnął - Zygmuś mówił, od razu poczuł do pana zaufanie, ach, mój drogi - przysunął się jeszcze bliżej tak, że czułem jego oddech nieświeży i instynktownie cofnąłem się, a on szeptał połykając słowa. - Mój drogi, drogi mój chłopcze... Rosja... Co tam się działo... rozpacz... Rozpacz... Wszystko ginie w tej czeluści... Nie możemy się doszukać naszych oficerów, tysięcy naszych oficerów z obozów jenieckich. Podniosłem się, ale on jeszcze przyciągnął mnie do siebie, nie puszczał mojej ręki, szeptał do ucha: - Kolego kochany, przyjacielu mego syna, strzeż się naszych, Polaków. Na mnie... Na nas jest jakaś nagonka. Boję się spać... Nie mogę. Lekarz dał mi proszki na sen... Niech pan wybaczy, po tych proszkach kręci mi się w głowie. Uścisnąłem dygocącą rękę. Wstałem przepraszając, życząc zdrowia. Wzruszony wychylał się z łóżka, powtarzał "Dziękuję, dziękuję", prosił o dalszą opiekę nad Zygmuntem. Stałem jeszcze przed namiotem, widziałem, jak zdmuchnął świecę, słyszałem jego głębokie, ciężkie westchnienie. Wracałem wolno, zamyślony. Usiadłem na jednym z tych płaskich, ciepłych od słońca kamieni i patrzyłem na żeglujące po niebie gwiazdy. Od czasu do czasu ogromny meteor, zataczając wspaniały, świetlisty łuk, zapadał w granatową czeluść. Biedny Zygmunt. Biedny, szalony Bem. Oby to tylko... odrzuciłem od siebie przypuszczenia. Ta noc była moją ostatnią w Palestynie. I życie, które czekało mnie jutro, należało tylko do mnie. Jeśli teraz spadnie gwiazda, wypowiem życzenie. Czekałem, wpatrywałem się w płonący firmament. ** ** ** Jedziemy przez Jordanię. Już trzeci dzień. Początkowo urocza falistość pagórków, kępy zieloności przy oazach. Mijamy niziutkie namioty Beduinów, spod czarnych burnusów ciągną za nami nieufne spojrzenia. Kozy kręcą się między namiotami. Sunie nas cała kolumna. Ja w łaziku, z porucznikiem dowódcą transportu. Od wczoraj tylko płaska pustynia, palący żar w ciągu dnia, chłodne, rozgwieżdżone niebo nocami. Ale dziś od samego rana niepokój. Gorący, drażniący wiatr niesie z sobą szaleństwo. Poznaję go, doświadczyłem go już kilka razy. To chamsin, pustynna burza piaskowa. Zatrzymujemy się i umacniamy ochronne płachty na motorach. Przewiązuję szalem usta i nos. Niebo ciemnieje i słońce powleka się bladą sinością. Wygląda jak piłka, można na nie patrzeć wprost przez omotujące go woale piaskowych chmur. Jedziemy w przeznaczonym nam kierunku, na Dno Piekła, do Khanaquin. Tylko kilka godzin drogi, może mniej. - Tu gdzieś niedaleko - mówi porucznik - powinien być ten obóz, gdzie organizują transport do lotnictwa i do służby specjalnej. Podrywam się. - Gdzie? Porucznik_kierowca nie odrywa wzroku od drogi, spojówki ma czerwoni z wysiłku, coraz przeciera oczy wilgotną chusteczką. - Ja panu pokażę. Około 20 mil od głównego obozu komendy. Drżę, jakby smagnięty gorącym biczem piasku. Nie wiem jeszcze co zrobię, jak ich przekonam, ale czuję, że tu, w sercu wzmagającego się chamsinu, w szaleństwie wiatru uderzającego o szybę samochodu, w zawoalowanym świecie pustynnym dopełnia się przeznaczenie, ważą się moje losy, i że nie wolno mi tej chwili przeoczyć. Głos, który wyzwolił się we mnie, napomina, krzyczy: "Skacz! Skacz! Teraz!" - Jak daleko stąd jeszcze, kolego? - Obóz lotników? - Tak. - Zaraz będziemy mijać. Ten maszt z chorągiewką. Widzi kolega? Namiotów w tym kurzu nie można jeszcze rozpoznać. - Widzę. To ja tu... ja tu wyskakuję. - Tu? - Tak, proszę zatrzymać. - To kolega do lotników? - Tak, spróbuję szczęścia, biorę moje rzeczy. Dziękuję. - Powodzenia! Cześć! - Cześć! Wpadam do namiotu komendy. Stoją zbici w gromadę. O czym rozprawiają? Naturalnie: chamsin... Wyczuwam gorączkę nadciągającej burzy, udzielające się ludziom szaleństwo wiatru szarpiącego płachtę namiotu. Melduję się u komendanta obozu. Składam ręce: - Panie majorze, błagam... Błagam o przydział do lotnictwa. Major śmieje się. Jest łagodny i przyjazny. Śmieje się, gdyż muszę wyglądać komicznie: twarz żółta od piasku, tylko białka oczu i ten mój ton błagalny, podczas gdy wiatr rzuca namiotem, wyje, a dzikie, podsiniaczone oko słońca spogląda przez szpary w namiotowym płótnie. - Musi pan przejść badania lekarskie. - Naturalnie, przejdę wszystkie badania. Wtedy spostrzegam wpatrzone we mnie te oczy: ostre, niebieskie pod białą niemal krechą niskich brwi. Iskra olśnienia! Oceniam twarz: młodą, jurną twarz zdrowego wiejskiego chłopca. Ten! On pójdzie za mnie na badanie oczu! Ale i on mną zainteresowany, jakby zafascynowany moją innością. Wyciągam rękę: - Porucznik Bask z Pułków Ułanów Karpackich. Uścisk jego ręki jest mocny, serdeczny. Czuję, że się zgodzi. Zgodzi się, tylko jeszcze nie teraz, może wieczorem, może jutro z nim o tym pomówię. Ale wiem, zgodzi się - Porucznik Falicki. Z armii Generała Andersa. Z Rosji. Ja tu pracuję w kancelarii. Kolega z przydziałem do lotnictwa czy do służby specjalnej? 4 Dziesiątego lutego "Islam" zatrzymał się na morzu na wprost portu Bandar_e Abbas w Cieśninie Ormuz, u wrót Oceanu Indyjskiego. Rozprażone słońcem powietrze wydawało się nieruchome, tylko od czasu do czasu leciutki wiatr chłodził twarze dwóch stojących na pokładzie oficerów. Falicki i Bask przyglądali się, jak wokoło okrętu uwijają się na małych, lekkich łódeczkach oliwkowoskórzy Persowie. Byli podnieceni, wymachiwali rękami i krzyczeli coś niezrozumiale do siebie. Między Persami na łódkach i "Islamem" odbywał się ożywiony handel. Handlarze zarzucali na pokład linę, koniec jej chwytał któryś z załogi i ciągnął do góry. W koszyczku znajdowały się produkty: pomarańcze, jaja, orzechy. Klienci zatrzymywali towary i wkładali denary do koszyka. Persowie pokazywali na palcach ile. Ściągali koszyk i obliczali pieniądze. I znów zamówienia, okrzyki, gestykulacja, winda w górę, w dół, śmiechy, pokrzykiwania. Staś kupił pomarańcze: duże, o grubej, lśniącej skórce. Rozdarł owoc palcami i trysnął orzeźwiający gorzkawy, ostry olejek. - Chciałbym już płynąć dalej - powiedział. - Proszę - podsunął Falickiemu pomarańczę. - Proszę, kolego. - Stęsknił się pan za Europą? - Nie myślę o Europie. Ale przyjemniej będzie, kiedy dostaniemy wiatr na pełnym morzu. Zaczyna się piekielna kanikuła. - Niech pan pomyśli o tych na dolnym pokładzie. - Wiem, o kim pan myśli. Podchorążowie. Falicki rozglądnął się, szepnął: - Przejdźmy tam dalej. Staś odwrócił się: ktoś ich minął, ktoś w mundurze tropikalnym. Spojrzał pytająco na Falickiego. W dole, z łódeczek Persowie wykrzykiwali nazwy i ceny towarów, pokazywali na palcach. Podjeżdżał koszyk pełen gotowanych jajek. Falicki wziął Stasia pod rękę. - Chodźmy do restauracji - szepnął. - Tam powinno być teraz pusto. W restauracji kelnerzy nakrywali stoliki do obiadu. Śpiący Hindus w białym krótkim fraku poderwał się zza baru. - Sir? - Two gins - powiedział Staś. - Yes sir. Podał im szklanki do połowy napełnione ginem, do każdej wrzucił zieloną oliwkę. Przysiedli przy okrągłym stoliku w głębi salki barowej. - Wolałem - powiedział Henryk - nie mówić o tym na pokładzie. Może jestem wyczulony, ale po Rosji... - skrzywił wargi, pociągnął łyk ginu. - O co tu chodzi? - Pyta się pan o co chodzi? To są nasze stosunki wojskowe. Nie cenią ludzi. Złamać człowieka. O to im chodzi. - Kolego, jest pan bardzo pesymistyczny. - Może... Ale gdyby pan przeszedł Rosję... Zresztą, chciałem panu coś powiedzieć, bo to może pana zainteresować, ale przedtem takie pytanie: pan zna porucznika Morawskiego? Staś drgnął. Znad szklanki dżynu spojrzał uważniej na Falickiego. Starał się spojrzeć mu w oczy, ale Falicki odwracał głowę, bębnił palcami po stole. - Znam Zygmunta. Naturalnie. Byliśmy razem w Tobruku. Ale skąd pan...? - To nieważne. Mówiono mi, że odwiedzał pan jego ojca, podpułkownika. - Na miłość Boską! Kto mnie śledzi? Henryk roześmiał się. - Dlatego zaproponowałem, ażebyśmy przeszli do baru. Powiem panu coś o nim, ale nie dziś. Muszę iść do pułkownika, przydzielił mnie do robienia jakichś rachunków. Kończyli pić w milczeniu. Staś wstrzymywał się, aby nie pytać. Był zaintrygowany, a jednocześnie wzmagała się w nim czujność. Ktoś go obserwował, komuś zależało na tym, aby znać, śledzić wszystkie jego kroki. A może to nie chodziło o niego, tylko o tamtych dwóch: ojca i syna... "Kolego kochany, przyjacielu mego syna - szeptał pułkownik Morawski - strzeż się naszych, Polaków. Na nas jest jakaś nagonka..." A więc nie było to przewrażliwienie wymęczonego, chorego człowieka. To mogła być prawda. ** ** ** "Islam" ruszył wcześnie rano. Słońce prażyło niemiłosiernie. Płynęli w konwoju przeszło trzydziestu statków: amerykańskich, brytyjskich, francuskich i norweskich. Był między nimi jeden okręt szwedzki i jeden jugosłowiański. Z portu eskortowały ich cztery małe kanonierki. Pod wieczór wpłynęli na Ocean Indyjski. Staś stał na dziobie okrętu, wpatrzony w zachód słońca. Zapadało nisko i ze skrzącej się białości przeistaczało się w ogromną ognistą kulę. Od wody fosforyzującej brylantową bryzą płynął łagodny spokój. Myślał: to jest cholernie cudowna przygoda, tak płynąć. Czy wyobrażałem sobie kiedyś, że bajki staną się rzeczywistością? Czuł się szczęśliwy. Prawie szczęśliwy tym szczęściem nie związanym z żadnym przedmiotem materialnym, szczęściem, w którym wyzwolona wyobraźnia nie objęta granicami wzbija się w bezmiar kosmosu, żegluje w jego nieskończoności. Szczęśliwy prawie, gdyż czasem ukłucie, żałość, gdy mignie obraz: fragment schodów prowadzących do domu, gałąź w śniegu, twarz stryja Ludwika schorowana, wychylająca się z łóżka, cień jego strzelby na ścianie chłopięcego pokoju i świadomość, że ani domu, ani pokoju już nie ma. Stryj dawno nie żyje. Kto przegląda skrzętnie zbieraną bibliotekę myśliwską księdza Ludwika? Do czyich rąk trafił jego rynsztunek myśliwski? Lepiej nie wiedzieć. - Podziwia pan zachód słońca, panie poruczniku? Drgnął. Odwrócił się. Henryk Falicki stał za nim, palił papierosa. Zdjął furażerkę i wiatr rozwiewał mu gładkie, jasne włosy. - Podziwiam. Jak w bajce. A niech pan spojrzy, kolego Henryku, na te ławice ryb. Płyną blisko powierzchni i nagle unoszą się, fruwają. Falicki przysunął się bliżej, Staś czuł ostry dym jego papierosa. - Obiecałem panu opowiedzieć o Morawskim. Na dziobie nie było nikogo. Piana na morzu fosforyzowała tęczowo. Wzdłuż okrętu płynęła cała szkółka delfinów. Ich czarnozielone, wystające ponad fale śliskie ciała ścigały się z okrętem. Czasem wyskakiwały wysoko ponad fale i parabolą opadały nosem do oceanu. - Mówię to panu w zaufaniu, z przyjaźni. Może powinien pan o tym wiedzieć, żeby... sam pan zresztą będzie wiedział. - Tak... tak, ja słucham. - Otóż byłem z nim i z Berlingiem w willi pod Moskwą. - W jakiej willi? - Nazywano ją "willą rozkoszy". Niech się pan nie uśmiecha. Tak o niej mówili, "willa rozkoszy". Byli tam ci... No, co tu dużo mówić, wybrani, którzy nadawali się "do poprawy". - A co pan tam robił? Wzruszył ramionami. Roześmiał się. - Kolego, ja jestem tylko młodszym oficerem. Mnie nawet ust nie wolno było otworzyć. Nie wiem sam, dlaczego się tam znalazłem. Człowiek dziękował Bogu, że żyje. A po obozie, po Butyrkach w Moskwie, to ta willa, gdzie wszystko, no, wszystko, rozumie pan? - Niezupełnie, ale słucham. - Więc później, po sierpniu czterdziestego pierwszego roku, po umowie wojskowej polsko_sowieckiej zaproponowano nam wstąpienie do armii sowieckiej. Odmówiliśmy. Wtedy Anders przyjął nas do siebie. - A co z Berlingiem? - Berling został. Widziałem sam, jak Sikorski się z nim żegnał. Bardzo serdecznie. Mówił: "Liczę na pana, panie pułkowniku." Słoneczna kula zapadła nagle w wodę. I natychmiast ściemniło się. Na horyzoncie popielate zwały chmur spychały ostatnie tchnienia światła. Na zachodzie, tam gdzie w oceanie utopiło się słońce, gasły złociste wieczorne zorze. Zerwał się porywisty, chłodny wiatr i granatowy firmament nabity szaleństwem gwiazd opadł, połączył się z wodą. - A co - spytał Staś - co się stało z pułkownikiem Morawskim? - Morawski niedługo cieszył się tą "willą rozkoszy". Tylko kilka dni. Poproszono go o napisanie memorandum na temat utworzenia Polskiego Komitetu pod patronatem sowieckim. Miał się tam też wypowiedzieć co sądzi o granicy polsko_sowieckiej. - Napisał? - A jakże! Napisał. Widziałem jak nad tym pracował. - I co? - No cóż? Pojechał z powrotem do więzienia, na Butyrki. - Wie pan, kolego Henryku, miałem wrażenie, kiedy go na krótko tylko odwiedziłem w namiocie, w Palestynie, że to człowiek chory, może nawet załamany nerwowo. Mówił coś, że nie mogli odnaleźć tysięcy polskich oficerów... - Tak... tak... To jakaś ciemna sprawa. Berling, pamiętam, stale się dopytywał, gdzie są nasi oficerowie ze Starobielska, z Kozielska. Nie mógł przecież tworzyć armii bez oficerów. - I co? Co się z nimi stało? - Nie wiem. Są różne domysły. Mówili... ale nie, nie wiem. Milczeli. Było bardzo ciemno, tylko światła gwiazd odbijały się w granatowym oceanie. Fale unosiły się coraz wyżej i statek zaczynał się kołysać. Staś odwrócił się twarzą ku Falickiemu. Chciał wyczytać coś więcej z jego oczu, ale tylko zarys głowy, ogieniek papierosa, szkic węglem. - To on - szeptał bardziej do siebie niż do stojącego przy nim człowieka zasłoniętego teraz nadpływającą od morza mgłą - to on tam był, w tej "willi rozkoszy", jeden z niewielu starszych rangą oficerów. Mieli tam wszystko... Wszystko po głodzie, brudzie, zimnie, biciu, niepewności i upokorzeniu. Byli zamknięci w klatce, oszalałe, oślepione i ogłuszone istoty. - Tak - szepnął Falicki. - Tak to było... Upokorzenie, wstręt... - Jakieś przekleństwo, przekleństwo ciąży nad nami... - No! - powiedział Falicki, a głos jej zabrzmiał dziwnie dźwięcznie, jakby strząsał z siebie ciężar. - No, nie jest znów tak źle. Jedziemy do Europy, szala zwycięstwa przechyla się na naszą stronę... Staś nie odpowiedział. Patrzył jak ciemne chmury zasnuwają gwiazdy, jak niebo i ocean powlekają się ołowianą mgłą. Fale stawały się coraz wyższe, a okręt zaczął się gwałtownie kołysać. - Idzie na burzę - powiedział. - Trzeba zejść do kajuty. ** ** ** Widać ląd! Indie! Dopływamy. Po burzliwych dniach, kiedy wysokie, dzikie fale szarpały okrętem, gdy morze koloru ołowiu nacierało groźnie, a z czarnych chmur wybuchały groty błyskawic, ludzie chorowali. Chodzili chwiejąc się po pokładzie, niektórzy leżeli półprzytomni. A najwięcej Hindusi. Źle znosili niespokojne morze. Teraz pogoda! Ciepło. Sprawdzam datę: osiemnastego lutego. Lazurowe morze i rozjarzone, w delikatnej mgiełce słońce. Hindusi wychylają się, pokazują rękami: widać zarysy Bombaju, wspaniałe gmachy, wieże, kopuły. Kierujemy się do portu. I tu: polski statek "Kościuszko". Stoi gotowy do drogi. Machamy rękami. Odpowiadają. Port Victoria ogromny, niezliczone okręty. Jestem przejęty, cieszę się, zapominam o wszystkim i tylko to jedno: radość spełnionej bajki. Śladem Sindbada Żeglarza przypłynąłem z Zatoki Perskiej do Indii. Z ciemnego dna pamięci, nie ruszane, nie wywoływane przez lata, wyrywają się, jak zaklęte, fruwające dywany. Wyspa zdradziecka, na której wylądował Sindbad jest grzbietem ryby_potwora. Ptak_gigant o tęczowych skrzydłach i groźnie zakrzywionym dziobie unosi Sindbada do gniazda w dolinie brylantów. Cyklop wysoki jak palma, czarny olbrzym o obwisłej dolnej wardze, straszliwy ludożerca, czyha na Żeglarza. Jestem pełen czaru bajek. Marzę. Wyładowujemy się z okrętu. Przed statkiem pociąg. Cały transport ochotników do lotnictwa i do służby specjalnej jedzie teraz w kierunku Bombaju. Upał piekielny. Tłok. Jadę razem z podchorążymi. Falicki już mnie znalazł. Szepcze: - Widzi pan, to wszystko inteligentni, młodzi chłopcy, ale niech pan spojrzy, jacy wymęczeni. Przyglądam się spod oka, kiwam głową, ale myślę: dojdą do siebie, tu w tym kraju, kilka dni, otrząsną się, odpoczną, jedziemy przecież do brytyjskiego obozu wypoczynkowego. W prostokącie okna wioski na zadrzewionych pagórkach, palmy, kwitnące krzewy. Czasem nagły wlot do otchłani tunelu i znów krajobraz owinięty woalem czaru świata nieznanego. Nie całkiem tu jestem, niezupełnie w rytm kół pociągu włączony, chociaż chciałbym wyzwolić się, uwolnić zupełnie, odpocząć, to jednak czuję, jak gonią mnie zazdrośnie czarne fale przypływu tamtego kontynentu. Biją we mnie, domagają się spojrzenia. Na grzbietach piany niosą rozbite szczątki: deski fortepianu z podwarszawskiej leśniczówki. Poszarpana drży w nich, umiera, miesza się z turkotem pociągu "Sonata Księżycowa". I głos Olgierda Matuszewskiego: "Wiesz, Taylor i Groniowski polegli." Oni polegli, a ja tu, w Indiach. Co przede mną? Falicki płoszy zwidy. Wprowadza normalność do zatłoczonego pociągu pędzącego z portu Victoria do obozu pod Bombajem. Już drugi raz powtarza to samo, szepcze do ucha, dziwi się, że nie słyszę: - Panie poruczniku, no niech pan posłucha, jak ten podporucznik traktuje naszego szeregowca. Słyszę podniesiony głos, kilka głosów, przedsmak awantury. Podrywam się, idę tam. - O co chodzi? Stoją na wprost siebie, dwa zaperzone koguty w wąskim przejściu, a naokoło już grupa ciekawych, wtrącających się kibiców. Sympatia moja natychmiast po stronie szeregowca: chłopiec może dziewiętnastoletni, wysoki, chudy, pociągła inteligentna twarz. Czerwony, spocony, jąka się, tłumaczy. Podporucznik sięga mu do ramienia. Kanciasty, skanduje wściekle: - Regulamin nie pozwala... Regulamin nie pozwala... Ja was... - Co się stało, kolego? Odwraca się, szuka we mnie sprzymierzeńca. - Nie wolno szeregowemu jechać drugą klasą. Kładę mu rękę na ramieniu, tłumaczę szeptem: - To wszystko ochotnicy, to inna sytuacja. Przecież nie można go teraz wyrzucać z pociągu. Ustępuje niechętnie, ze wzruszeniem ramion, mówi, że jednak po przyjeździe do obozu zrobi z tego użytek. Wracam na moje miejsce przy oknie, dopiero teraz czuję, że jestem zupełnie mokry. Ale już wysiadamy. Falicki blisko mnie, cały czas coś mówi o możliwości jakiegoś zamieszania, że w kompanii podchorążych już się gotuje... Słucham, ale nie przejmuję się, jak on. Trzeba to sprawdzić, zorientować się. Porozmawiać z podchorążymi. Stacja, na której wysiadamy nazywa się Deolali. Brzmi to okrągło i ciepło. Ale nie zostajemy tu. Znów transport samochodowy do obozu blisko małego miasteczka Nazik. Obóz piękny, luksusowy, pływalnie, kina, boiska sportowe, obsługa hinduska na każdym kroku. Planuję wycieczki do Bombaju: chcę zwiedzić miasto, zobaczyć muzea. Nie myślę o podchorążych, nie myślę o niczym, odpoczywam w tym słońcu, cieszę się każdą godziną. ** ** ** Usiedli za mną, nie zauważyli mnie za płachtą gazety. Wskoczyli zresztą w ostatniej chwili na stacji Victoria. Jest to ogromny dworzec, pompatyczny, ciężki, przeładowany ozdobami, gmach z czerwonej cegły, jak wiele tutejszych budowli z epoki cesarzowej Indii, brytyjskiej królowej Wiktorii. Wracali na pewno z przepustki, z Bombaju, do obozu pod Nazik. Mówili coś szybko, głośno. Naturalnie Polacy. Nie widziałem ich, byli dla mnie tylko głosami. Ściemniało się, odłożyłem gazetę. Było ich czterech. Ale jeden z nich odzywał się niewiele, pozostali trzej opowiadali, jakby zdawali relację. Prym wodził głos ochrypły, z lekką zadyszką. Wyobrażałem go sobie jako tęgiego, ciężkiego chłopca. "Zwalisty" - to by pasowało do jego głosu. Co kilka słów powtarzał: "proszę ja cię", które brzmiało "proszę_ja_ci". Odnajdywałem w tym "prosze_ja_ci" akcent kresowy, może lwowski, miękki i zawadiacki. Przymknąłem oczy, zmęczony byłem całodziennym łażeniem po Bombaju, dotknąłem mojej zdobyczy: walizki z krokodylowej skóry. Po co ją kupiłem? Czyżby ukryte marzenia o dalszej podróży? Czy wojaż z Indii do Anglii nie zakończy włóczęgi? A więc do Polski? Pragnienie powrotu było we mnie. Kłos pszenicy, talizman zabrany przy przejściu granicy, ukryty w pudełeczku od zapałek, wrósł we mnie, kiełkował, domagał się swoich praw. Zmęczony byłem zwiedzaniem tego dziwnego miasta kontrastów nędzy ludzi, których jedynym adresem jest miejsce na ulicznym bruku, wspaniałych pałaców, ekskluzywnych rezydencji na Malbar Hill i tajemniczej, tętniącej życiem dzielnicy, gdzie obok świątyń kolorowe bazary, uliczne jadłodajnie, skąd bucha zapach ostrych przypraw korzennych. Tłum. Tłum jak barwna, leniwie sunąca rzeka, bogactwo strojów, różnorodność ras, kolorów skóry. Włóczyłem się, zaszedłem do ogrodu Wiktorii, do muzeum, wchodziłem do sklepu, wciągały mnie bazary. Starałem się zdrzemnąć, ale mimo usypiającego turkotu pociągu głosy z tyłu budziły mnie. Wreszcie zacząłem słuchać. - ...no to wsiedliśmy, prosze_ja_ci, na taksówkę i o dwudziestej trzeciej trzydzieści do burdelu. No cóż! Ni ma w nim miejsca. To my w takim razie, prosze_ja_ci, siadamy na dorożkę i szukamy innego. Zajechalimy, prosze_ja_ci, do takiego eleganckiego domu tam... Tu odezwał się drugi głos, spokojny, konkretny, jakby właściciel jego miał zamiłowanie do skrupulatnych obliczeń. - Ty żeś, Frańciu, nie wspomniał, że tam była taka mała fontanna, ogródek, jak się patrzy też był, no i tam... - A miałem mówić, prosze_ja_ci, to po co przerywasz? To tam ten ogródek i fontanna jak się patrzy, ale w tym ogródku spotykamy się z naszym dowódcą kompanii. - Z nim? - ten piskliwy głos, to widocznie słuchający, któremu "Frańciu prosze_ja_ci" zdawał relację. - Tak, prosze_ja_ci, podporucznik, dowódca naszej kompanii we własnej osobie tam czeka. Bo był tłok. Łypnął na nas, my nura. Rezygnujemy. Wybieramy się na poszukiwanie innego. Wsiadamy, prosze_ja_ci, na taksówkę... - Na dorożkę, Frańcku - poprawił "skrupulatny". - No, niech ci będzie... - Co ma mi być? Na dorożkę, to na dorożkę, taksówek tam nie było. No nie, Paweł poświadczy... Co, Paweł? - Na dorożkę, na dorożkę - głos Pawła przerywany ziewaniem. Był to trzeci z trójki nocnej ekspedycji po tajemniczych lokalach Bombaju. - ...no, racja, na dorożkę, dojeżdżamy do burdelu numer sześćdziesiąt dziewięć. Tam jednak kolejka... No... - To wy tam poczekali? - głos słuchającego piskliwy, podjeżdżający ostatnią zgłoską ku górze. - Ja tam chciałem iść, ale mi odmówili, że długo trzeba czekać. - ...to, prosze_ja_ci, idziemy do innego. Prowadzi nas jakiś Hindus. Ulice wąziutkie, ciemnawe, w łeb możesz oberwać, ani się obejrzysz, ale idziemy. A po obu stronach tej uliczki - domy. Okna w nich zakratowane, a za tymi kratami - same prostytutki. No i, prosze_ja_ci, dochodzimy tak do burdelu numer czterdzieści pięć. Tam same Hinduski. - I co? - Skorzystaliśmy. Zabawiliśmy tam, prosze_ja_ci, do jakiejś godziny trzeciej . - Do czwartej, Frańciu. - Ma rację. Zbylo ma rację. Dokładny. Cały czas na zegarek patrzył, prosze_ja_ci... Zaśmieli się, chichotali. - Niech ci. To była czwarta, ale ciemno jeszcze, noc. To my na dorożkę. Na dorożkę, Zbylu? E? Czy na taksówkę? - Na dorożkę. Co się wygłupiasz! - ...i szukamy hotelu. Te cholery wszystkie zajęte. Occupied... No vacancy... Sorry... - Ja myślę - wtrącił się "skrupulatny" - że to Hindusi nie chcieli nas wpuścić. Kto ich tam wie? W każdym hotelu to samo. Dla oficera to by mieli pokój... a że podchorąży... - ...to my, prosze_ja_ci, na dworzec, na Victoria Station, i tam przesiedzieliśmy sobie do rana. Wstajemy o szóstej i zaczynamy włóczyć się po mieście. Noc jeszcze. Hindusi śpią pokotem na ulicach. Ale ruch się już zaczyna. I nagle! Ale to było coś! Ten pochód! No mów, Zbylu! - Bo to trzeba opowiedzieć dokładnie. Godzina wczesna. A tu: dziwny pochód. Bajka jakaś! Idą pięknie przystrojeni Hindusi, grają na trąbkach, potrząsają bębenkami, jakiś uderza w duży bęben, małe dzieci, śliczne, oczy mają ogromne - tańczą, a za nimi pod baldachimem młodziutka, cudownie ubrana Hinduska. No, mówię wam... Daj popalić, Frańciu, dziękuję. - I co to było? - Wyobraź sobie, ślub hinduski. Prowadzili pannę młodą do kościoła. A pana młodego prowadzili gdzieś z drugiej strony, osobno. Poszliśmy za nimi do kościoła. Mszę odprawiał ksiądz Hindus. Malutki kościółek, ładny, tam dużo katolików wśród Hindusów. No i potem... Niech już Frańciu... - Ano, prosze_ja_ci, włóczyliśmy się po tym mieście to piechotą, to tramwajami, do kina my poszli, na bazar, kupiliśmy to i tamto, o, Zbylo pierścionek sobie kupił. A tak późnym popołudniem to znów jesteśmy w burdelu numer czterdzieści pięć. - No, a ja tam szedłem! Ale mnie jeden z naszej kompanii zatrzymał. Mówi: "gdzie będziesz szedł do burdelu hinduskiego, jeszcze ci kto przyłoży." - A kto to taki był, prosze_ja_ci? - Jeden podchorąży. Zgubiliśmy się gdzieś na dworcu, może wsiadł do innego przedziału. ** ** ** Awantura! Pułkownik, dowódca transportu, zarządza marsz karny. W nocy! Dwudziestokilometrowy marsz w tej lepkiej duchocie, w upalną noc. Falicki coś mi tłumaczy podenerwowany: Podchorążowie zbuntowali się... - O, cholera! - To było do przewidzenia, to już ostatnia kropla... - Co się stało? - Ten Propanek... - Propanek? - Dowódca kompanii, taki niski, w pociągu, pamięta pan, robił awanturę... - A tak... tak. Podporucznik? - Podporucznik. Przepraszam, że pana obudziłem. - Nic, nic. Ja nie spałem. Bardzo dobrze, trzeba było, która to, do cholery, godzina? - Dochodzi północ. - O której pułkownik zarządził ten marsz karny? - O pierwszej. - Zwariowali! - Co robić? Taka kompromitacja wobec Anglików... - Niech pan siada, kolego, tu na tym krześle... Scotch? Napije się pan? Skinął głową. Z półki nad umywalką wziąłem dwie szklanki, wyciągnęłem butelkę z szafy. Nalałem. Wypił jednym, długim haustem. Wzdrygnął się. - A cholera! Co za sytuacja. Dla nas wszystkich to się może źle skończyć. - Jeszcze? - Dobrze nam zrobi. Pod sufitem wirowały śmigła wentylatora. Mój pokój był nieduży. Chłodzenie wystarczało mu w zupełności. Wypiliśmy. Scotch był dobry, orzeźwiał. - Niech pan mówi wszystko, co się stało. - Ten Propanek uwziął się na nich, chce ich złamać. Ja go pamiętam jeszcze z Rosji, to drań. O byle co się przyczepia. Dziś wieczorem wpadł do ich baraku. Wściekł się, że brudna podłoga. Kazał im szorować podłogę. Akurat jedli kolację. Któryś mu powiedział, że według regulaminu sprzątanie baraku należy do Hindusów. - Miał rację? - No miał. Na każdą salę przydzielonych jest dwóch chłopców hinduskich: do czyszczenia butów, ścielenia łóżek, sprzątania, do mycia menażek po jedzeniu... - No więc, o co...? - On na nich: "Nie będziesz mnie taki owaki, jeden z drugim uczył." Sam pan wie... I to podniesionym głosem... Ryczał. Ja tam przechodziłem. Spojrzałem przez okno, a już któryś rąbnął menażką o podłogę. I wszyscy za nim. I walą łyżkami w menażki. I na niego: "Ty skurwysynu!" I tam jeszcze... co pan wie... - Napijecie się, kolego? - Proszę. Nalałem jeszcze do szklanek, po pół szklanki Scotcha. Wypiliśmy. - No i co? - Propanek się wystraszył. Wyleciał jak z procy, a oni za nim ryczą: "Ty..." i tak dalej. A Propanek do pułkownika: "Bunt! Bunt!" - Pan wie, co im za to grozi? - Wiem. Sąd wojenny. - No tak. Ja bym tego Propanka... Psiakrew... - To co robić? - Trzeba maszerować z nimi solidarnie. Wszyscy. Budzić oficerów, powiedzieć co i jak... - To ja idę. - Chwileczkę. A co pułkownik? - A on... Zna go pan... Wykończony. Propanek zameldował, że bunt. To co ma robić? Ten marsz karny, żeby ich rozładować. ** ** ** Zaraz po tym marszu poszedłem do komendanta. Była chyba piąta rano. Zbudziłem go. Cały jeszcze się trząsłem. Ten marsz! Kilkuset wściekłych, ponurych ludzi. Pot lał się z nas, bo wszyscy maszerowaliśmy z nimi solidarnie. Propanek szedł z boku, podbiegał na tych swoich krótkich nóżkach. Zesztywniał jeszcze od czasu buntu, ale się nie dawał. W oczach miał ciemność, chciał się mścić. Od czasu do czasu tylko: "Równaj krok!" Ale nikt nie równał. Wszystko milczało. Pukam do drzwi. Nic. Śpi. On śpi, a tamci leżą wykończeni i planują Bóg wie co! Pukam raz jeszcze i jeszcze, i ten głos ochrypły od snu: - Kto to? - Porucznik Bask, panie pułkowniku. - O co chodzi? - Muszę z panem mówić. - Proszę wejść. Nocna lampka przy łóżku i pusta butelka po dżynie. Nagi, otyły człowiek naciąga na siebie prześcieradło. - Panie pułkowniku, melduję, że to skandal, żeby takie rzeczy miały miejsce... - Spokojnie... Niech pan siada, panie poruczniku... - Przepraszam, ale czy pan pułkownik wie o marszu...? - Przecie ja sam... - Czy pan pułkownik wie, że Anglicy posłali za nami trzy samochody sanitarne, że opinia o Polakach... Przecież to skandal, żeby tak traktować młodych ochotników. - O co panu chodzi? - głos pułkownika jest słaby, złamany. Może powinien mnie wyrzucić z pokoju. Ale nie. Patrzy na mnie bezradnie, kiwa głową. Siedzi na łóżku otulony prześcieradłem. - Panie pułkowniku, proszę zrobić mnie dowódcą kompanii. Tej zbuntowanej... - No, proszę pana, już jest przydzielony dowódca kompanii, porucznik Propanek. - To proszę mnie zrobić. zastępcą dowódcy kompanii. Będę ściśle współpracował. Nie możemy tak jechać, przecież wszyscy widzą... To nie jest w interesie Polski. - Pan zdaje sobie sprawę, że był bunt, że z chwilą wylądowania w Anglii zostaną poddani pod sąd wojenny. - Ja wierzę, że mógłbym pomóc. Proszę mi pozwolić... - Za niewykonanie rozkazu w czasie wojny grozi sąd wojenny. Więc co? - Czy pan pułkownik może mnie... Zrobię wszystko, żeby to rozładować. - Dobrze, mianuję pana zastępcą dowódcy kompanii. Niech pan idzie spać. Strasznie źle znoszę upały. W Anglii będzie chłodniej. W Polsce zima... - Przepraszam, że pana zbudziłem, panie pułkowniku. - No cóż? Dobranoc. Poszedłem do nich zaraz. Niskie, drewniane baraki. Upał, duchota. Nikt nie spał. Podnieceni. Umilkli, kiedy wszedłem. Powiedziałem im, że pułkownik, na moją prośbę, mianował mnie zastępcą dowódcy kompanii. Chcę im pomóc. Chcę się z nimi spotkać. Ale może najpierw wybiorą delegatów, żeby spotkanie zorganizować. Wtedy ci czterej zaraz wystąpili, jakby już przedtem to było między nimi umówione. Siedzimy teraz w moim pokoju. Jest nas sześciu, Falicki też tu jest. Czterech nas usiadło na łóżku, bo tylko dwa krzesła. Wyciągnąłem butelkę Scotcha i rozlałem resztkę równo. Wypiliśmy, a Falicki poleciał do swego pokoju i wrócił z butelką koniaku. Wtedy dopiero zaczęliśmy mówić. Najwięcej mówił wysoki podchorąży. Był studentem nauk politycznych w Warszawie. Twarz podłużna, sucha, z nosem garbatym, nieco wypukłymi oczami, przypominał dzikiego ptaka. Głowę trzymał uniesioną ostro i dopiero później, kiedy koniak rozgrzał go i nabrał zaufania, rozluźnił się, zaczął mówić swobodniej. - Sam pan wie dobrze, panie poruczniku, można dużo wytrzymać, ale w pewnym momencie następuje nasycenie, saturacja i wtedy przychodzi stan zobojętnienia. Nic nie ma znaczenia, nic się nie liczy. Ja przecież widzę co się dzieje z moimi kolegami. - Co się dzieje? Wzruszył ramionami i wtedy zaczęli mówić ci trzej. Jeden przez drugiego. - Kiedy widzę tych Amerykanów i Anglików i ich stosunki w wojsku, i porównuję z naszymi, to mnie szlag trafia... - A to odnoszenie się oficerów do nas! Niczego nie wolno! Traktują człowieka, jak psa. - Psiakrew, cham jeden z drugim mniej mają nieraz inteligencji i rozumu od naszych podchorążych. Niech pan weźmie chociaż ten marsz! Ten karny marsz! - Chamy i jołopy! Już tak jestem zniechęcony, że nic mi się nie chce. - Zmęczyła mnie ta wojna! Zbrzydło mi wojsko. Podchorąży o twarzy dzikiego ptaka popijał koniak drobnymi łykami. Podniósł głowę, wtedy trzej pozostali zamilkli i tylko jeden z nich mruczał jeszcze coś do siebie. - Ja panu powiem, panie poruczniku. W tym, co mówili koledzy, nie ma przesady. My się tak czujemy. Zabili w nas ambicję, wszystkie ludzkie instynkty, aspiracje. Głoszą wzniosłe hasła, a co innego stosują. Powiem panu, straciliśmy cały zapał. Już nie mówimy o patriotyzmie. Wielu straciło chęć do życia. O to się boję. Mówię panu w zaufaniu, że doprowadzają nas do takiego stanu, że niejeden po prostu by zdezerterował. Uciec gdzieś od świata, od ludzi. Jesteśmy rozgoryczeni. I ten bunt. Doprowadzili nas do tego. I grozi nam sąd wojenny. Nam, ochotnikom. Większość przeszła Rosję, rwaliśmy się do polskiego wojska. I mamy polskie wojsko. Milczałem, a oni mówili jeszcze długo, a gdy odchodzili, wydawało mi się, że jest im lżej. Ale ja zostawałem z ich ciężarem. I nie wiedziałem co zrobić. Przecież sam zgłosiłem się, zostałem zastępcą dowódcy kompanii. Wypiliśmy z Falickim resztę koniaku. A kiedy i on poszedł, a było już niemal rano, chodziłem po pokoju, nie mogłem usnąć. Przez chwilę byłem wściekły na samego siebie. Po jakiego diabła? Po co ja się w to mieszam? Ale właśnie w tej samej chwili nagle uderzył mnie, jak pocisk, ten pomysł. Wyjście z tej okropnie zagmatwanej sytuacji. I wiedziałem już teraz, że to przeprowadzę, że muszę to przeprowadzić, i że nie będzie łatwe, ale wierzyłem: uda mi się. `tc Rozdział X Na morze nieobjęte okręt wypływa (cd.) 4 (cd.) Dziś, dwudziestego siódmego lutego, ładujemy się na okręt. Nazywa się "Mariposa". W porównaniu z "Islamem" to olbrzym. Dwadzieścia tysięcy ton wyporności. Lekka i wdzięczna. Motyl oceanu. Zwrotna, tańczy po powierzchni. To okręt amerykański. Z pasażerskiego, luksusowego statku przerobiony na transportowiec. Jak szybko płynie: dwadzieścia węzłów. Miała już swój chrzest wojenny. "Mariposa" brała udział w wysadzaniu desantu w Algerze. Dźwiga w swoim przestronnym wnętrzu amerykańską wiązankę narodów: płyną z nami wojska brytyjskie, amerykańskie, chińskie, francuskie, belgijskie, kilkudziesięciu jeńców włoskich, jest wśród nich kilku wyższych oficerów i generałów. A w kuchni króluje kucharz Jugosłowianin. Pewnie dlatego jedzenie wspaniałe. Ale upał... Upał i to wzrastające, dręczące uczucie, że nic jeszcze nie zrobiłem konkretnego dla podchorążych. Plany, które wydają się wspaniałe wieczorem, rano bledną, brak im logicznych powiązań. Chciałem zacząć następnego dnia po odbiciu z portu, poszedłem do nich. Pod dolnym pokładem warunki trudne: ciasnota, gnieżdżą się na czteropiętrowych kojach, duchota doprowadzająca do obłędu. Przygnębieni. Zamknięci. Leżą, siedzą na łóżkach. Kiedy wchodzę, otaczają mnie, ale cóż mam im powiedzieć? Nie wolno im się ruszyć spod pokładu. Proszę jeszcze o cierpliwość, o zaufanie do mnie, o pomoc w rozładowaniu tej sytuacji, nie mogą przecież tak dopłynąć do Anglii. - Co to za życie, panie poruczniku! - Posuwamy się obłożeni aresztem. Diabli wiedzą, co nas czeka... - Wszystko bez celu. - Nasz cel - staram się ich przekonać - to niepodległa Polska. - Kiedy? - Nasz cel to powrót do wolnej Ojczyzny. - Nierealne. - My, panie poruczniku, jesteśmy zniechęceni. Trzy lata tułaczki z miejsca na miejsce i... Pan nie był w Rosji, trzeba przejść ten koszmar, żeby zrozumieć... - Czy pan wie, jak tu jest w nocy? Duszno nie do wytrzymania. Żeby chociaż można się było poruszać, wyjść na górny pokład, odetchnąć. - Brak powietrza, wszystkie okna pozamykane... Zaciemnienie... Brak wentylacji. Kiedy odchodzę, mokry, zlany potem, czuję, jak poza mną, pod popiołem milczenia, coś się tli. Ogarnia mnie wściekłość, bo dzieje się krzywda i okropne, bezmyślne marnotrawstwo młodego pokolenia udręczonego narodu. I wiem, że ta kompania podchorążych jest tylko jednym tragicznym przykładem nierozwagi. Samozniszczenia. Na schodach mijam się z Falickim. Chwyta mnie za rękę. - Co się stało? - Cholera! Czy pan widzi, co się dzieje? Zagłada z zachodu! Śmierć ze wschodu. Tysiące poległych na frontach całego świata i jeszcze samozniszczenie! Nasz polski kołtunizm! Nasza polska niedojrzałość! Niech to jasna cholera! - Chodźmy na drinka. Ja panu coś powiem. W barze światła przyciemnione, szkarłatne i złote obicia, lustra. Siadamy ciężko na wysokich taboretach. Barman w czerwonym fraczku, śnieżne białka w czekoladowej twarzy, klawiatura zębów. - What can I do for you, sir? - Gin and tonie. - Yes sir. And for you, sir? - Rum and coke - mówi Falicki. - Słucha pan może radia, panie Henryku, coś nowego na froncie? - Słucham. Rosjanie zajęli Rostow, Charków i Kursk. Ósma Armia wkroczyła do Tunisu, więc ofensywa posuwa się, ale nie o tym chciałem panu powiedzieć... Uniósł w górę pustą szklankę. Barman pochylił się. - Rum and coke, sir? - Gin and tonie - Nie smakuje panu rum, kolego? - Potrzebuję czegoś mocniejszego. - ...żeby mi to opowiedzieć? - Tak, to historia rodzinna. Spojrzałem na niego. Był ponury. Zaciśnięte wargi. Dlaczego historia rodzinna? Cóż to ma wspólnego z buntem podchorążych? - Wezmę całą butelkę dżynu i siądziemy sobie przy stoliku. - Może tak lepiej - powiedział. Przesiedliśmy się, barman przyniósł nam na tacy butelki. Fotele były wygodne, głębokie, w górze nad nami wirowały skrzydła wentylatora. - Jestem rodem spod Stanisławowa, ze wsi Dolina, rodzice mieli duże gospodarstwo. - Dolał sobie dżynu do szklanki. - Pan zna tamte strony? - Nie. Ja się wychowałem w Poznaniu. Jeździłem do Krynicy, ale na wschód nie. - Szkoda. Piękny kraj. Piękny! Siostra poszła do seminarium na nauczycielkę, ja do wojska, a młodszy brat na roli został. Siostra wyszła za mąż, szwagier też nauczyciel, ale gospodarstwo tam mieli niedaleko. Z bratem, nie wiem co, ale o siostrze się dowiedziałem. I to panu powiem. Zapali pan, kolego? Spojrzałem na jego ręce, palce mu drżały. Kiedy podawał mi ogień, zapałka zgasła, próbował po raz drugi. - Co jest, psiakrew? To nerwy. Nie mogę o tym spokojnie mówić. No już! Przepraszam. Dolać panu dżynu? - Tak, proszę. - Siostra miała troje dzieci. Najstarszy Wacuś, młodszy mój imiennik, Henio, i malutka Andzia. Ten Henio, dwunastoletni, odszukał mnie w Iranie. Tak się złożyło, że ja go też szukałem, ale szukałem ich wszystkich, no i... Był w obozie junaków, mieli go wysłać do junackiej szkoły kadetów. Poznać chłopca nie mogłem. Ogolony do skóry, bo wszy, oczy zapadłe, skóra i kości. Pytam gdzie mamusia, tatuś, Andzia, gdzie brat jego Wacuś. Zaczął płakać. Mówi: "Wszystko wujkowi opowiem, chodźmy gdzieś dalej, nie każą nam wiele rozpowiadać, bo tam jeszcze dużo ludzi zostało i będziemy narzekać, to ich nie puszczą". No i opowiedział mi... - podniósł butelkę. - Dolać panu dżynu? - Wpadli do nich do domu w lutym czterdziestego roku. Czterech żołnierzy sowieckich i dwaj Ukraińcy. Szwagier otwiera, a tu sześć karabinów w niego i czy ma broń? Dawać broń i ubierać się. W kilka minut musieli się ubrać, tylko to, co do ręki resztę wszystko rabowali, dranie i pognali ich na stację do wagonów towarowych, a na tej stacji dwa dni w zimnie i o głodzie. Wywieźli ich na Syberię, gdzieś w głąb lasów, do rąbania drzewa. Baraki nie ogrzane, robactwo, głód. Ludzie umierali codziennie, rósł cmentarz polski na górze pod lasem. Pierwszy zachorował i umarł z głodu trzynastoletni Wacuś. Później szwagier osłabł, a że pracować nie mógł, nie było chleba. Siostra wymieniała ubrania i buty na chleb. Mówił mi Henio, że chodził wtedy z matką rąbać drzewo do lasu, zarobić. Ale wszystko mało, a ojciec jęczał i płakał, że całe życie ciężko pracował żeby się dorobić, a teraz z głodu umiera. Później zachorowała malutka Andzia, zawiozła ją siostra do szpitala, ale nic jej nie pomogli, nikt nie pilnował, w gorączce wypadła z łóżka, zabiła się. Dwoje ich zostało kiedy przyszła amnestia, dostali paszporty i teraz czekanie o głodzie, czekanie całe noce, jazda w tych wagonach. Tam też siostra umarła. On jeden, Henio, został z całej rodziny. Czy ja nie widziałem tych transportów? Tych tłumów na dworcach, tych ludzi oszalałych, przedzierających się do "cudu", do wojska polskiego, które wtedy się tworzyło. A Sowieci utrudniali jeszcze. Nie pozwalali zatrzymywać się pociągom w miejscach zakwaterowania naszego wojska. Widziałem tych ludzi: wynędzniali, brudni, cienie, szkielety, a na każdej stacji wynoszono z wagonów trupy zmarłych z głodu... Ja to widziałem, skóra mi cierpła, płakaliśmy nad tym nieszczęściem, ale to dziecko!... - Zakrył oczy ręką i tak nie patrząc na mnie mówił: - ...dopiero wtedy naprawdę odczułem, zrozumiałem co to za zbrodnia... Bo to moi najbliżsi, moja siostra. To tak, jak ja sam. Jak ja bym umierał. - Przetarł oczy i czoło wierzchem dłoni, nalał sobie dżynu do szklanki, oczy miał przekrwawione, pot lał mu się z czoła. Był wstawiony, mówił odrobinę głośniej i z większą niż zwykle pewnością siebie. - Więc dlaczego to panu opowiedziałem, chociaż to żadna rewelacja, wszyscy o tym wiemy, chociaż nie mówi się głośno? - Nie tyle nie mówi, co "nie odczuwa się" należycie... - Ma pan rację, nie odczuwa się... Tu chodzi o odczucie, słusznie... A więc dlaczego o tym panu teraz mówię, bo ci, ci pod pokładem, ci nasi podchorążowie, są jak bracia i synowie tamtych, co pomarli z głodu, z zimna, z braku lekarstw, zamęczeni, i oni to odczuwają, oni pamiętają... Zerwałem się. Byłem nagle pełen energii. Miałem jasny plan postępowania przed sobą. - Gdzie pan idzie, kolego? - Henryk wstał, ale zaraz usiadł. - Ja tu jeszcze... - Idę do pułkownika, do komendanta transportu. Mam pewien pomysł. - Teraz? - Teraz. Natychmiast. Wstrzymuję się, aby nie biec. Nie czuję upału. Dygocę cały wewnętrznie naglącą niecierpliwością, przekonuję sam siebie: spokojnie, nie unoś się, chłodno. Myślę: nie wolno mi być biernym, nie wolno mi dłużej czekać. Teraz! Kiedy z każdą sekundą wzrastają fale nieprzytomnego upału, a "Mariposa" mknie na spotkanie równika i wrzenie powietrza podnosi temperaturę niepokoju, kiedy oni tam na dole męczą się. Teraz, teraz nadszedł czas. Pukam do drzwi kajuty. - Kto tam? - Porucznik Bask, panie pułkowniku. Głośne westchnienie, niecierpliwe cmoknięcie, jakby wymówka, coś przerywam, przeszkadzam. - No proszę, proszę... Pułkownik wygląda nieszczęśliwie: nagi, tylko ręcznik naokoło bioder. Potężne, przerosłe tłuszczem ciało starszego mężczyzny. Brzuch nieco wzdęty, rudawe gęste owłosienie na piersiach. Ociera ręcznikiem twarz i szyję, cała skóra wilgotna, zlana potem. W twarzy nalanej usta wydęte płaczliwie, jak u dziecka. Tylko brwi uniósł pytająco, lewą wyżej. Przygląda się. Jego wzrok mówi tylko to jedno: "Jest mi gorąco, jestem zmęczony... zmęczony... zmęczony i liczę pieniądze, nie widzisz? Liczę pieniądze, jestem za nie odpowiedzialny." Siedzi na łóżku, obok niego rozłożone sterty banknotów, długie skrawki papieru zapisane cyframi. Wszyscy wiedzą, że pułkownik liczy pieniądze, że drży, aby się nie pomylić, nie zgubić. Coraz to przywołuje kogoś do pomocy, nie ufa sam sobie. A teraz wejście moje na pewno pomyliło mu obliczenia. Dlatego patrzy tak rozpaczliwie, taki zmęczony. Szumi podsufitowy wentylator, powietrze, porusza się ociężale. Pułkownik spogląda na mnie spod opadających na oczy ciężkich powiek. - Panie pułkowniku, melduję w sprawie podchorążych... - Tak. No tak. Bardzo nad tym boleję, bardzo... Ale co zrobić? - Czy pan wie, panie pułkowniku, jak tam jest na dole? - Wyobrażam sobie. Strasznie duszno... Strasznie. Ale nie ma wyjścia... To był bunt. - Jest wyjście! Unosi wyżej w górę lewą brew. Sięga po stojącą na stoliku przy łóżku szklankę, podnosi ją do ust. Znika płaczliwie wygięcie warg. Zaciekawienie. Wypił wszystko. Odstawia szklankę. - No? Jakie wyjście? - Zmienić sytuację buntu na niezdyscyplinowane zachowanie, wtedy... Pułkownik przeciera kark ręcznikiem. Zatrzymuje mnie ruchem ręki: - Chwileczkę! Jak to? ... wtedy sytuacja będzie pod jurysdykcją komendanta, a nie trybunału wojennego w Anglii. Podchorążowie będą pod jurysdykcją pana pułkownika. - Aha! No i jak pan to...? - Proponuję tak: poinstruuję podchorążych, każdy stanie do raportu do pana pułkownika, proszę o ukaranie za niezdyscyplinowane zachowanie. - A dowódca kompanii, a porucznik Propanek? - Ja to z nim załatwię. Ale czy pan pułkownik się zgadza? Czy ja to mogę już organizować? Rozgląda się, odwraca, jakby szukał wyroku wypisanego na ścianach kabiny. Miętosi dwoma palcami brodę szeroką, rozdzieloną, pot spływa po niej kropelkami na szyję. Co on tam widzi? Nad czym się zastanawia? Do diabła! Musi... musi... się zgodzić. No już! nie patrz tak po ścianach, nie odwracaj się! Do k... nędzy! Zdecyduj się wreszcie! - Panie pułkowniku, przecież wstyd! Każdy widzi. Kapitan okrętu dopytuje się, o co tym Polakom chodzi. I to wszystko młodzi ludzie po tułaczce w Rosji, potracili rodziny, szli na ochotnika do tego wojska... - Ja wiem, ja wiem... - ...i my, zamiast ich ratować, my ich pod tym pokładem... - Tak, ja nad tym bardzo boleję, to mnie zupełnie złamało... - Więc co pan pułkownik? - Tak... tak... - Tak? - Tak. Proszę mnie zawiadomić, kiedy. Niech pan organizuje... Tak, słusznie. - Dziękuję, panie pułkowniku. Mówi coś jeszcze, nie słyszę. Zbiegam schodami na dolny pokład. Zwołuję podchorążych. No, teraz będę ich musiał do tego namówić, przekonać. ** ** ** Noc. Ciężka, gęsta, odejmująca siłę. Męczarnia duchoty, pot oślepia. Jest to noc z drugiego na trzeciego marca. Co pół godziny biorę prysznic. Wychodzę jak z łaźni parowej. Prysznic orzeźwia, ale na krótko. Płyniemy w kierunku Madagaskaru. Niedługo równik. Nie śpię, chodzę po pokładzie, gwiazdy ogromne, bliskie, wydaje się, sięgnąć ręką, ocean cały w srebrze i tęczy, skaczą wysoko latające ryby. Myślę o jutrzejszym dniu. Ranek wybucha niespodziewanie nagłym zjawieniem się słońca ogromnego, rozpalonego. Schodzę na dolny pokład. Zbiórka podchorążych jest już o ósmej rano. Ustawiają się wszyscy na dziobie, pod pokładem. Jezus Maria! Jak oni tu mogli cały czas wytrzymać! Jest to hala używana jako magazyn. Światło przyćmione, nic z lazuru i zaczarowanych lśnień oceanu na górnym pokładzie. Chłopcy są u kresu sił. Tropikalne mundury i mokre i przylepione do ciała. Porucznik Propanek też ledwo żyje. Twarz koloru fioletu, stoi wyprostowany, tylko grdyka lata nerwowo. Przekonałem go. Nie trzeba było wielu argumentów. Był gotowy, tak, jakby czekał tylko na przyciśnięcie guzika, którego sam nie mógł, nie potrafił przycisnąć. - No, naturalnie - powiedział. - To teraz zupełnie inaczej wygląda. W ten sposób możemy uniknąć sądu wojennego. Podchorążowie przyjęli sugestie, instrukcje, wszystko, co mówiłem, spokojnie, słuchali uważnie, dopytywali o szczegóły. Ulga. Nareszcie coś się dzieje. A we mnie krew pulsuje. Udało się, do jasnej cholery! Propanek melduje kompanię do raportu. Jest ich stu dwudziestu sześciu. Wszystko młodzi. Pułkownik blady, tę ciężką, podrównikową noc przesiedział może ze szklanką gin and tonic w ręce, myśląc co będzie jutro. Może nie zgadzają mu się obliczenia pieniężne? Może drży przed odpowiedzialnością? Nigdy nie był typem buchaltera. Nie umiał liczyć. Ma pewnie pięćdziesiątkę. Cała karierę wojskową przebył w intendenturze. Nagle zaufano mu transport z Khanaquin do Anglii. To zbyt wiele. I ten bunt podchorążych! Jak to wytłumaczyć dowództwu? Najlepiej zatuszować. Niezdyscyplinowane zachowanie. To dobra myśl. Niech to się już skończy. Pułkownik czuje zawrót głowy, chwyta powietrze ustami, ale jednak już wychodzi na czoło i wtedy Propanek: - Panie pułkowniku, porucznik Propanek melduje kompanię do raportu. Pułkownik salutuje. Staje przed pierwszym podchorążym. - Panie pułkowniku, podchorąży... prosi o ukaranie za niezdyscyplinowane zachowanie w czasie transportu. Pułkownik odsalutowuje, przesuwa się o krok do następnego żołnierza. Chwytam spojrzenie Falickiego: mrugnął okiem nieznacznie. Odmrugnąłem. My dwaj czujemy się wspaniale. No, nareszcie! Już ostatni. Pułkownik znów wychodzi na czoło. - Przyjmuję raport kompanii podchorążych o ukaranie za niezdyscyplinowane zachowanie podczas transportu. Dotychczasowe ograniczenia uznaję za karę, którą podchorążowie już odbyli. Odtąd swobodne poruszanie się po okręcie. Stoją na baczność, czekają aż Propanek ich zwolni. Pułkownik chce odejść, zawraca. - Moi drodzy! - mówi zmęczonym głosem. - Przecież mnie to bardzo bolało... Rozpromienieni. Stoją jeszcze, jakby nie słyszeli komendy Propanka: "Kompania, spocznij! Rozejść się!" Widzę, jak wchodzą na górę, jeden po drugim, jeden po drugim. Już są na górnym pokładzie. Piją oczami bezmiar niebieskiego oceanu. Falicki podchodzi do mnie. Ściskamy sobie ręce. Idziemy na drinka. Siadamy przy kontuarze. I jednocześnie: - Koniak! - Which one, sir? - Five stars! French! - Yes sir. Wychylamy szybko. Barman napełnia kieliszki. - No, to możemy sobie pogratulować, panie poruczniku. - Taka wydawałoby się drobna rzecz i niech pan powie, cholera! Udało się. - A pułkownik zaraz na to poszedł! - Zaraz? Nie, nie tak od razu. Namyślał się. - Co pan powie! - Ale ja bym go nie puścił... Byłem zdeterminowany.... To pana opowiadanie to ostatnia kropla. - W wojsku wiele jest takich rzeczy. Ludziom władza uderza do głowy. Nie myślą. - Czy ja nie wiem? Człowieka łatwo wykończyć. Wie pan czym? Głupotą. - Ale się udało, udało się do stu diabłów. Pan widział ich twarze? Inni ludzie. - Give us some more cognac! - Yes sir. - No to pijmy, panie poruczniku, bo trzeba wyjść na pokład, za niecałą godzinę będziemy przepływać równik. ** ** ** Cabo da Boa Esperanza wynurza się z porannej mgły. Tak pewnie zobaczył go Portugalczyk Bartholomew Diaz, pierwszy, który ten punkt zwrotny między Oceanem Indyjskim a Południowym Atlantykiem nazwał Przylądkiem Burz - "Cabo Tormentoso". Nie na długo, bo po dziesięciu latach Vasco da Gama płynąc w 1497 roku do Indii przemianował go na Przylądek Dobrej Nadziei. Nie, nie Vasco da Gama, ale Jan II, król portugalski, a nadzieją było rozwinięcie handlu ze Wschodem. Dla mnie Przylądek Dobrej Nadziei widziany z okrętu "Mariposa" jest przygodą romantyczną, a lekcje geografii powracają wraz z klasą zaczepioną na trzecim piętrze budynku i ławkami zrytymi scyzorykami uczniów. Czy myślałem wtedy? Czy marzyłem? Wczoraj stada mew przefrunęły wzdłuż okrętu. Wiedzieliśmy: ląd blisko. A teraz, zwrócony twarzą ku skalistym wybrzeżom Afryki, słyszę jak nasi podchorążowie ustawiają się, przygotowują i za chwilę ich piękny, silny chór intonuje: Kiedy ranne wstają zorze...@ Twarze chłopców rozjaśnione. Zaledwie kilka dni minęło od raportu karnego, a już zorganizowali chór, zespół rewelersów, orkiestrę. Stali się atrakcją całego okrętu. Słucham, jak śpiewają. Jest pochmurno, mży. Widać skalistą, o długim, płaskim szczycie Górę Stołową. U jej podnóży zarysy miasta: Kapsztad. Rozpogadza się dopiero drugiego dnia moich wędrówek po mieście. Jest pełne zieleni i soczystych południowych owoców. Ludzie serdeczni. Na obiedzie w klubie oficerskim garną się do nas, zapraszają do domów. Europejskość miasta pociągająca, prawie swojska, że chciałoby się tu zostać, jednak to w jakiś sposób boli i w ułamku sekundy, przy stole w kasynie, gdy rozrywam kiść chłodnych, białozielonych winogron jakiś strzęp głosu nawołujący. Czy jak wbite, nigdy nie wydobyte odłamki granatu, strzępy głosów zostały we mnie na zawsze? Ruszamy niespodziewanie rano trzynastego marca i już wczesnym popołudniem jesteśmy na pełnym oceanie. Jest chłodno, chmurno, mgła otacza "Mariposę". Płyniemy w kierunku równika. W nocy z szesnastego na siedemnastego marca nagle okręt gwałtownie się przechylił, w kabinie wszystko poprzewracane. Alarm! Pasy ratunkowe. Czekamy w pogotowiu. Okręt zarzuca, czuję, jak mknie szybko, zakosami. Ucieka. To łódź podwodna. Uniknęliśmy jej ostrym zakrętem. Uciekliśmy. Stąd ta szybkość, gwałtowne rzucanie się okrętu. Rano, stojąc na pokładzie, widzę pływające na falach deski. Musieli tu rozbić jakiś okręt, w tych rejonach polują łodzie podwodne. Znów upał podnosi się z każdą godziną. Po raz drugi, tym razem na Atlantyku, mijamy równik. Koszule mokre, przylepione do ciała, ale żar nie jest tak dotkliwy, jak na Oceanie Indyjskim. Podchorążowie rześcy, pełni zapału, codziennie uczą się angielskiego. Chodzę na lekcje razem z nimi, prowadzi je porucznik Anglik. Wieczorem przesiadujemy w barze, pijemy gin and tonic i Falicki mówi tajemniczo, że być może popłyniemy do Stanów, a nie do Anglii. Ale po nocnej burzy, kiedy "Mariposa" szalała na rzucających ją falach, błyskawice szarpały niebo, a głuchy, ciężki warkot grzmotów huczał nieprzerwanie - ochłodziło się i wiedzieliśmy już na pewno, że jesteśmy na wysokości portu Dakar, i że płyniemy do Anglii. Coraz zimniej, morze burzliwe, wielu ludzi choruje, ale Falicki i ja czujemy się dobrze. Wieczorem siedzimy w barze. Obok w sali restauracyjnej gra orkiestra podchorążych. Grają przedwojenne tanga i Falicki rozmarza się. - Najpiękniejsze moje lata stracone. - Dopiero się zaczynają. - Pan jest optymistą. - Za trzy dni dopłyniemy do Szkocji, trzeba być optymistą. Falicki wychyla szklankę dżynu. Przeczesuje obiema dłońmi włosy. - Tymczasem tu podwodne łodzie... - Dodać panu dżynu, panie Henryku? - Double! - Yes, sir! - Nasze kawalerskie! - Tonic? - Yes, please! Z estrady chór rewelersów już drugi raz powtarza tę samą zwrotkę: a gdy będziesz zakochany,@ tak naprawdę, kiedyś wiosną...@ - Co pan zrobi, jak odkryją, że ma pan wadę wzroku? - Zgłaszam się na ochotnika do służby specjalnej. - Na kraj? - Na kraj. - Jako emisariusz? - Jako emisariusz, ale może będę mógł latać. - Nie, szkoda gadać, nie dadzą panu. Chyba, że w załodze bombowca. - Nie chcę w załodze. Chcę sam w myśliwcu. - Niech pan posłucha, jak oni śpiewają. Serce się kraje. Pan ma kogoś w Polsce? - Mam rodzinę. - Nie... Ma pan tam jakąś dziewczynę? - Nie. Ja się nie lubię wiązać. - Nie dadzą panu latać. - Nie, to nie. A pan ma kogoś? - Miałem, teraz nic nie wiadomo. Pijemy, kolego? - Pijemy. Piliśmy co wieczór. Przygrywała nam sentymentalna orkiestra podchorążych. Dwudziestego ósmego marca daleko, we mgle, zarysował się skalisty brzeg Irlandii. Następnego dnia o czwartej rano "Mariposa" przybiła do Gouroch, trzynaście mil od Glasgow. Padał deszcz. Było wietrzno i zimno. Nad Szkocją leżała ciężka mgła. Rozdział XI Tajemnica zwyciężonych "Tajemnica" jest słowem codziennym.@ A jednak nie istnieje»-@ ukryta - pozostaje domysłem@ szeptana - tajemnicą być przestaje.@ W Piersi Ludzkiej uwięziona@ niewątpliwie leży tajemnica@ lecz przez nie wzruszoną Kratę@ nie wejdzie ani nie odejdzie@ nic, ani Uchem, ani Językiem,@ raz tylko zamurowana wyłoni się@ tajemnica - i to milcząco,@ w grobie.@ (Z Emily Dickinson, "Secrets is a daily word") 1 Syreny wyły przerywanym, drażniącym sygnałem. Zasłonięte czarnymi roletami okno nie przepuszczało światła księżyca i w pokoju była gęsta ciemność. Boga wyskoczyła z łóżka. Pociągnęła matkę za rękę: - Mamo, mamusiu, nie słyszysz? Irena uniosła głowę, wydobywała się, uwalniała z krępujących więzów snu. - Co? - Alarm! - Słyszę teraz. - Zapalę świecę. - Tu masz zapałki. Boga potarła zapałkę. Przyłożyła do knota świecy, osłoniła ręką nikły płomyczek. - Która to godzina, Bogusiu? - Pierwsza piętnaście. Boże, jak zimno! - Nakładaj zaraz szlafrok! Syreny ryczały przeraźliwie. Umilkły. Irena i Boga wstrzymywały oddech, nadsłuchiwały. Z daleka buczenie samolotu. - Lecą! - Kto to, myślisz? Rosjanie? Anglicy? To już chyba trzydziesty alarm od zeszłej jesieni. - Boga nakładała pończochy, zapinała sweter. - Mamusiu - powiedziała. - Ja nie schodzę do schronu. Irena zapinała spódnicę. Wciągała sweter. Bledziutki płomyk świecy chwiał się na podłodze, w kącie pokoju. - Lepiej zdmuchnij świecę. I ja też mogę nie iść, ale trzeba się ubrać, trzeba być gotowym. Na wszelki wypadek. Położyła się w ubraniu na łóżku. Boga zdmuchnęła świecę i podniosła zaciemniającą roletę. Noc była jasna, chłodna noc ostatniego dnia marca. Przyłożyła twarz do szyby. Widziała jak po niebie wędrują palce reflektorów. Niebo było niespokojne, ale ściany i meble stały na straży ich bezpieczeństwa. Wydawało się nic nie poruszy ciężkiej trzyskrzydłowej szafy ani szerokich, niskich łóżek, ani okrągłego stolika. To był namiot, który ich otulał: dom. Boga przymknęła oczy. Wróciło wczorajsze spotkanie. W gardle poczuła łzy. - To już koniec marca - powiedziała Irena. - Czwarta Wielkanoc bez ojca. Boga milczała. Spazm ściskał jej gardło. Rok temu szła z Grzegorzem Krakowskim Przedmieściem do kościoła św. Anny, a potem wracali długim, dalekim spacerem przez most. Było chłodniej niż teraz, zamarznięte kałuże trzeszczały pod stopami. Powiedział, wróci za kilka tygodni. Słyszała jego głos: "Może za kilka tygodni, odezwę się, napiszę." Irena podłożyła ręce pod głowę. Myślała: jestem zmęczona. Jestem wycieńczona tą wieczną grozą, tym koszmarem, tym niedostatkiem. Nie mogę myśleć o niczym innym: tylko co dziś, co jutro i żeby skończył się ten terror, już mi wszystko jedno jak, ale niech się skończy. Nie mogę jednak odmówić Władce, nie mogę zamknąć naszego domu. Tylko Boga... Boże drogi, żeby tylko Boga... Usiadła nagle na łóżku, wyciągnęła rękę, dotknęła dłonią policzka córki. - Dlaczego płaczesz? Nie odpowiadała. Irena wyczuła dygocące ramiona, przysunęła się bliżej, gładziła rozrzucone na poduszce włosy. - Co się stało? - Rozmawiałam z ciotką Grzegorza. - Z tą panią Wandą? - Tak. - Kiedy? - Wczoraj. Wczoraj do niej podeszłam na przystanku. Bo próbowałam już wcześniej, ale nigdy jej nie było w domu. - I co? - Zaraz ci powiem... Mnie się zdaje, ja czuję, że oni go w tym Lwowie zabili... - Czy tak ci powiedziała? Czy wiesz na pewno? Nie płacz, jeszcze nie wiadomo... - To było tak. Spotkałam ją na przystanku na Rondzie, kupowała gazetę w tej budce, tam gdzie... No wiesz. Zobaczyła mnie i jakby drgnęła, jakby nie chciała ze mną mówić. Poprosiłam: "Proszę pani, czy możemy chwilę porozmawiać? Chciałam już dawno, ale nie było pani w domu." A ona: "Bo ja wyjeżdżałam. Nie było mnie kilka miesięcy, ale może jutro." A ja nie chciałam już jej puścić i prosiłam, żebyśmy może razem podeszły do następnego przystanku. Powiedziała: "No, dobrze", ale że się śpieszy. Odeszłyśmy kawałek i ona sama zaczęła: "Panno Bogo, pani chce usłyszeć coś o Grzegorzu, ale ja nic nie wiem." Więc ja: "Przecież pani jest jego ciotką". Wtedy mi powiedziała, że nie, nie jest ciotką, a Grzegorz tylko u niej był lokatorem. Dopiero po kilku minutach, jak już dochodziłyśmy do następnego przystanku, powiedziała, że go aresztowali we Lwowie i że nic nie wiadomo. Mówiła, że było bardzo dużo aresztowań, dużo wpadek, potracili ludzi. A jak się żegnałyśmy powiedziałam, że spotykam się z tymi dziewczętami na Grochowie, że przychodzą, uczą się pierwszej pomocy, to wtedy zmiękła, powiedziała, że Grzegorz dał komuś jakiś list do mnie, ale że ten ktoś musiał list zniszczyć. - Czy mówiła, kiedy go aresztowali? - Pytałam się, powiedziała, że jeszcze w lecie. - Nic nie można zrobić? - Powiedziała: "Ach, proszę pani. Co to można zrobić? Starali się, ale bez skutku." Irena przygryzła wargi, ogarnęła ją nagła wściekłość: - Zmarnowali chłopaka - powiedziała. Drgnęły nagle. Syreny zawyły przeciągłym, nieprzerwanym rykiem: odwołanie alarmu. Księżyc wypłynął zza chmur i w pokoju zrobiło się jasno. Boga spojrzała na zegarek: było piętnaście po drugiej. 2 Józef Heller, szef wywiadu Komendy Głównej Ak na obszar wschodni, wyszedł z hali dworca przy Alejach Jerozolimskich i rogu ulicy Poznańskiej i skierował się w stronę Marszałkowskiej. Było kwietniowe, niedzielne południe, jeden z tych słonecznych dni nadchodzącej wiosny i zbliżających się świąt Wielkiejnocy. Heller, mężczyzna czterdziestosześcioletni, silny, wysoki, wysportowany, o twarzy pociągłej, otwartej i jasnej miał na prawym policzku ledwie widoczną, skośną bliznę. Ubrany w ciemnoszarą jesionkę i szary kapelusz szedł równym, wyciągniętym krokiem, wyprostowany, z głową uniesioną do góry. Emanowała z niego prężność energii, która niczym nie pozwalała się skrępować. Ta jego postawa, pewność siebie, sposób, w jaki odnosił się do ludzi, umożliwiły mu ucieczkę z więzienia w Zamościu jesienią poprzedniego roku. Chociaż pracował w wywiadzie okręgu zamojskiego, aresztowano go za nielegalny handel. Strażnik w miejskiej komendzie policji, wtyczka Ak, "Chmura", rozpoznał w szmuglerze wyższego oficera, ułatwił mu ucieczkę, a więc uratował od śmierci. "Chmura" odsiedział za to swoje cztery tygodnie w areszcie, a żandarmeria wyznaczyła nagrodę 40.000 złotych za wskazanie miejsca pobytu Hellera. Ale on był już w Warszawie, skierowany do dyspozycji Komendy Głównej. Heller nie rozglądał się, ale widział. Jego bystre, zaczepne spojrzenie niebieskich oczu natychmiast wychwyciło niecodzienny wygląd ulicy. Wsłuchiwał się, węszył. Przechodniów było mniej niż zazwyczaj, wielu jeszcze w kościołach na niedzielnej sumie, ale jezdnia drżała od pędzących w stronę Ogrodu Saskiego samochodów policyjnych, pełnych najeżonych bronią żandarmów. Heller szedł Marszałkowską na północ miasta, w stronę Królewskiej. Chociaż przyjazd jego do Warszawy z podmiejskiego Ursusa, gdzie zamelinował się na kilka dni, miał inny cel i powinien był iść wprost przed siebie Alejami aż do wiaduktu Mostu Poniatowskiego, niecodzienny ruch jednostek niemieckich zaniepokoił go. Chciał podejść nieco bliżej, zobaczyć, przekonać się, czy dzieje się właśnie to, czego się obawiał: dawno zapowiadana likwidacja warszawskiego getta. Posuwa się prawą stroną ulicy, blisko murów kamienic, czujny, pozornie niepozorny, gotowy do uskoczenia w bok, do bramy. Im bliżej był ulicy Królewskiej, tym bardziej wzmagał się ruch żandarmerii. Pędziły motocykle z przyczepami, otaczając długi samochód wyższego oficera. W jednej z bud rozpoznał czarne płaszcze i furażerki łotewskich kolaborantów. Nagle miarowy krok żołnierski. Za nim. Cofnął się. Przystanął. Mijała go grupa własowców w mundurach niemieckich. Szli chodnikiem, pojedynczo. Każdy z nich niósł skrzynkę z amunicją do karabinów maszynowych. - Psiakrew - mruknął. - Psiakrew... Doszedł do rogu Królewskiej. Przystanął, przed sobą miał ruiny domu dawnej giełdy. Przy okrągłym słupie ogłoszeniowym pochylały się dwie kobiety. Starsza w chustce pod brodą; młodsza, z gołą głową, co chwila odwracała się do starszej profilem tłumacząc coś, wskazując palcem na afisz. Czy czytała wyblakłe obwieszczenie z listą zakładników? Czy reklamy kin? A może którąś z małych kartek zawiadamiających o tanich obiadach albo pokoju do wynajęcia? Przez parkan Ogrodu Saskiego konary drzew wyciągały swoje sękate ramiona w pierwszym wiosennym porywie. Nowa fala aut i motocykli przepędziła ulicą Królewską; skręciły w Marszałkowską i słychać już tylko było z daleka ich przerażający, złowieszczy szum. - Oto, co z nas zostanie: wyblakłe nazwiska, spalone ruiny, pamięć zagłady, którą po latach złagodzi nowa wiosna. Zawrócił, doszedł do Świętokrzyskiej i szedł przygnębiony tym korytarzem zszarzałych ruin, wśród nigdy nie ucichłej woni spalenizny. Skręcił na lewo i Krakowskim Przedmieściem doszedł do kościoła św. Krzyża. Znalazł się nagle w tłumie ludzi wychodzących z niedzielnej sumy. Wielu trzymało w rękach gałązki wierzby. Spływali dwiema kondygnacjami schodów, po obu stronach pochylonej pod krzyżem postaci Chrystusa. Dopiero teraz Józef Heller uświadomił sobie, że jest Niedziela Palmowa. Od jesieni trzydziestego dziewiątego roku, kiedy po bitwie nad Bzurą wycofał się do Puszczy Kampinoskiej z żołnierzami, a później ukrywał się, uciekał, zmieniał miejsca zamieszkania, dni świąteczne zaskakiwały go. Nie było rodzinnych przygotowań, ceremoniału oczekiwań, a chociaż utrzymywał kontakt z żoną, miał wiadomości o dzieciach - dom jego został rozbity. Raz jeszcze był sam dla siebie. Chociaż nieraz narzekał na swój los, czuł się odmłodzony i pełen jakiejś żarliwej energii, która była i niepokojem, i gorączką, i twardym uporem polskiego chłopa, bo w najgłębszej swej istocie major Siunek Mach, który poruszał się w konspiracji pod nazwiskiem Józefa Hellera albo pseudonimem "Krawiec", był synem gospodarzy spod Łańcuta. Twarze ludzi wychodzących z kościoła naznaczone jeszcze blaskiem liturgii, jeszcze w kadzidle wspólnej modlitwy, zaostrzały się. Wybiegały niespokojne spojrzenia badające ulicę, a głowy pochylały się ku sobie w ostrzegawczym szepcie. Wychodzili z przestrzeni uświęconej i bezpiecznej na pola zaminowane. Heller przeszedł wzdłuż kościoła, doszedł do rogu ulicy Traugutta. Przystanął. Wiosenny, chłodny wiatr orzeźwiał. Józef Heller nasłuchiwał. Wyostrzona intuicja, czuła jak sejsmograf, wychwytywała niepokojące wibracje. - Nie, nie teraz - postanowił. Zawrócił. Doszedł do kościoła i wbiegł szybko po schodach. Było już pusto. Ale nawa kościelna pełna była jeszcze ludzkiej obecności: wilgoci kwiatów i wierzbowych bazi, zapachu wełny, czasem nikłej woni perfum i ostrego odoru potu. Obecność tę z wolna przenikał i wchłaniał w siebie kościelny chłód i wszędzie wciskający się gorzkawy fetor butwiejącej spalenizny. Józef Heller ukląkł i pochylił głowę. Starał się modlić, ale nie znajdował słów. Krtań miał ściśniętą, serce łomotało i piekące łzy zamgliły mu oczy. Zerwał się i wybiegł z kościoła. Mijając figurę Chrystusa spojrzał na napis wyryty na cokole rzeźby: Sursum corda. - Sursum corda - powtórzył. - Jak długo? Jak długo tak można...? Potężna dłoń Figury wskazywała niebo. Nagły warkot samolotów. Heller drgnął. Spojrzał. Leciały dwa małe samoloty rozpoznawcze, jeden za drugim. Widział, jak zniżają się nad gettem. Jak sępy. - Fotografują - myślał. - To już bardzo blisko, dziś albo jutro. Szedł w kierunku Nowego Światu. Zaraz za Świętokrzyską minęła go buda pełna uzbrojonej granatowej policji. - Psiakrew - mruknął. - To niedobrze. Do czego oni ich chcą użyć? Ludzie przystawali, w twarzach ich była groza. Szeptali. Jakaś kobieta zatrzymała go: - Proszę pana, czy pan wie, co to się dzieje? Przeprosił, że się śpieszy. Nie wiedział. Starał się nie zatrzymywać. Było już późno. Przeszedł na drugą stronę Nowego Światu. Z Gastronomii słychać było muzykę. Znów samoloty. Krążyły, na północy miasta zniżały się. Ich jękliwe buczenie było zwiastunem zagłady. Heller przeszedł na drugą stronę Alei Jerozolimskich. Wsiadł w tramwaj jadący na Rondo Waszyngtona. Miał spotkanie w domu przy ulicy Francuskiej dwanaście. Stał na tylnej platformie, twarzą zwrócony ku oddalającym się budynkom śródmieścia. Wiatr znad Wisły wtargnął gwałtownie, wilgotny i świeży, i wydawało się, jakby niepokój miasta przycichał odgrodzony ramieniem rzeki. Heller wyskoczył na Rondzie. Na lewo, w Parku Paderewskiego, drzewa pokryte pierwszą zielenią. Szedł ulicą Francuską, a kiedy minął Walecznych, już z daleka rozpoznał dom. Dwa rzędy jasno tynkowanych, szerokich, wysuniętych ku przodowi balkonów tworzyły rodzaj pokładów okrętowych. Z balkonów też, jak z pokładów, drzwi prowadziły do dwóch, na każdym piętrze, mieszkań. Wydłużony kształt domu, płaski dach, fantazja balkonów nadawały mu sylwetkę statku przycumowanego do dwóch domów sąsiednich, z którymi się łączył, ale od których był oddzielony wysokim kilkumetrowym murkiem, zaznaczając swoją indywidualność. Wejście do domu, odizolowanego od ulicy jak hacjenda, było skomplikowane, ale dla osób niewtajemniczonych znalezienie mieszkania numer dwa na parterze, w samym rogu, za murkiem, nieraz niemożliwe. Furtka w murze, który wzdłuż ulicy obniżał się i przechodził w druciany parkan, prowadziła do ogródka, gdzie trawnik, karłowate różyczki i pnące, szerokolistne kapryfolium. Na wprost furtki drzwi na klatkę schodową natychmiast rzucały się w oczy i tam się kierował mało zorientowany przybysz. Schody sunęły niemal prostopadle w górę aż na strych i dalej na rozległy dach-taras, z którego widać było Wisłę i lewobrzeżną Warszawę. W impecie przeskoku z furtki na schody można było ominąć drzwi wejściowe na dwa pokłady, zbiec do piwnicy i zapomnieć o dwóch kajutach na niższym pokładzie - dwóch mieszkaniach na parterze. Mieszkanie właścicielki, Anny Lachert, było lepiej widoczne, ale ukryte w samym rogu, w zgiętym owalnie ramieniu murku, latem ocienione krzakami bzu i pnącymi się nad oknem gęstymi zwojami kapryfolium mieszkanie Żuławskich chroniło się jak gniazdo ptaka. Heller otworzył furtkę. Zamknął ją za sobą. Obejrzał się. Skręcił wąskim chodnikiem na lewo i doszedł do samego końca wysokiego murku. W tym miejscu ogród i drzwi do mieszkania były zupełnie niewidoczne z ulicy. Przycisnął dzwonek. Długo nikt nie otwierał. Niecierpliwił się: co jest u diabła? Zorientował się, że obserwują go przez okienko judasza. Boją się - pomyślał - albo coś nie w porządku. Usłyszał brzęk odciąganego łańcucha i trzask otwieranego zamka. Irena stanęła w drzwiach: - Boże drogi, Siunek! Ja już się o pana zamartwiałam. - A co, a Tolek nic nie mówił? - Mówił. Niech pan wchodzi. - Co to? Goście? Przystanął. Oparty o zamknięte drzwi wejściowe, na których Irena zaczepiła już łańcuch, przyglądał się zaciekawiony, ale i niespokojny kapeluszom i płaszczom zawieszonym przy oficerskiej czapce Tadeusza. - Zaraz panu powiem. - Ale może ja przeszkadzam... To tylko wezmę... - Skąd! Zaraz będzie herbata. - Co to za goście? Irena wspięła się na palce, a Heller się pochylił. Szepcząc ściągała usta i marszczyła czoło. Heller zdjął kapelusz. Twarz mu spoważniała, na ustach zgasł uśmiech powitalny. - To teraz już pan wie? - Tak... - Myślałam, że może pan będzie chciał porozmawiać... - Naturalnie. - Tylko przedtem może... - A tak, tak... To pierwsze. Otworzyła drzwi z korytarza do małego pokoju na lewo. Pokój napełniony słońcem, Heller zmrużył oczy. Irena zamknęła drzwi. Podeszła do szafy, otworzyła i spod stosu bielizny wyjęła kopertę. Podała kopertę Hellerowi. - Dziękuję pani Ireno. Czy on coś mówił? - Powiedział, że będzie dziś wcześnie po południu, chyba że... Skinął głową, ale już, nieobecny, otwierał kopertę, wyjmował zapisane kartki, wygładzał je dłonią, wyciągał z małej kieszeni marynarki okulary w skórzanej pochewce. Wtedy, w ostrym świetle słońca, co przez okno nie osłonięte jeszcze liśćmi bzu ani liśćmi kapryfolium wlewało się szerokim strumieniem, przyjrzała mu się. Bruzdy biegnące płytkimi rowkami wzdłuż policzków, cienie w promienistych zmarszczkach wokoło oczu, dziwnie wysokie czoło. Na skraju świadomości, tam gdzie płochliwe fale spostrzeżeń, doznań i pytań plączą się, szamoczą, domagają pierwszeństwa, a nie uchwycone giną na zawsze, uparta myśl zaczynała się wybijać, formować i domagać zarejestrowania: Siunek się zmienił. Zmienił się! Ale jak? Patrząc jak chłonął treść kartki, marszcząc czoło, poprawiając niecierpliwie zbyt luźne, opadające okulary, ona, przejęta jedną dręczącą myślą zastanawiała się: jak się zmienił? Wyłysiał? Zmizerniał? Nie, to nie to. Jest ten sam, a jednak inny. Przysypany pyłem niedospania, przyczajenia, nieustannej grozy łapanki, aresztowania, obawy o rodzinę, i tą duszną atmosferą trującego zgęszczenia, zamknięcia, uwięzienia w klatce, z której tylko ucieczka albo śmierć. Jest jak rzeźba pokryta patyną. Wszystko, co dawne, pozostało, skostniało, albo przysłonięte, przymglone, pod rdzą. I tę rdzę ona teraz widzi, ten nalot spostrzega porównując Siunka dawny i dzisiejszy obraz. Więc i ona tak się zmieniła. I ona pokryła się patyną konspiracji. I czy, jeśli kiedykolwiek spotkają się z Tadeuszem, kiedy on po wojnie tu wróci (Boże drogi, musi, musi wrócić!), czy nie rozdzieli ich ta ochronna powłoka tropionego zwierzęcia, czy on to zrozumie? Czy nie stanie mu się obca? Heller odłożył list, zdjął okulary. - Powinien tu dziś być. Na mieście jest niespokojnie, więc może mieć trudności. - Co się dzieje, panie Siunku? - Będą likwidować getto. - Straszne. - Jesteśmy bezsilni. Spodziewam się raportu od Tolka. - Czy on tam jest? - Miał obserwować. Milczeli. Siedzieli na wprost siebie przy stoliku. - A gdzie Boga? - Uczy się tam w pokoju. Irena wstała i otworzyła drzwi do korytarza. - Panie Siunku, czy pan chce ich poznać? - Tak, naturalnie. - Ja was zostawię, porozmawiacie, a potem zrobię herbatę. - Pani Ireno... - Ja wiem, co pan mi chce powiedzieć. - Mówię jako przyjaciel Tadeusza, jako przyjaciel waszej rodziny, ze względu na Bogę... Niech pani uważa... - To co mam zrobić? - Pani wie, co wam za to grozi. Irena milczała, spuściła głowę. - Wolę o tym nie myśleć. Wolę nie myśleć, bo oszaleję. Nie mogę postępować inaczej. ** ** ** W pokoju stołowym, z oknem wychodzącym na tylny ogródek, odgrodzonym szklaną ścianą drzwi od dawnego gabinetu Żuławskiego, gdzie przy biurku ojca Boga przygotowywała się do egzaminu z chemii fizjologicznej wypisując łańcuchy wzorów, w tym pokoju najcichszym, najbardziej schowanym w mieszkaniu Żuławskich, siedzieli we trzech naokoło stołu, pochyleni ku sobie głowami, szeptali. Usłyszeli pukanie do drzwi. Poderwali się. Irena weszła do pokoju. Heller wsunął się za nią. Ich wyczekujący uśmiech zesztywniał. - Chłopcy, to przyjaciel mego męża, major wojska polskiego. Wie, kim jesteście. Chciał was poznać. Zamknęła za sobą drzwi. Stali wyprostowani, wpatrywali się w nieznajomego. Wyciągnął obydwie ręce. Czuł dławiący ucisk w gardle, wzruszenie. - Koledzy, drodzy chłopcy... Jakże się cieszę... Otoczyli go. Obcość stopniała. Podawali sobie ręce poprzez granice, ocean i kontynenty. "Mały Jasio" pierwszy stanął na baczność. Jego wesoła, stercząca czupryna nie pasowała do szytwności wojskowego drylu. Nie mógł powstrzymać drgających kącików ust. - Panie majorze, podporucznik "Konik". Nazywają mnie "Mały Jasio". Roześmiali się. - Napoleon też był niskiego wzrostu. - Pan major ma rację. - Kolega może z wywiadu? - Nie, panie majorze, z informacji. Ale specjalność: wyrabianie dokumentów. Kenkarty. - A kolega jak dawno? - Ja już, panie majorze, w październiku zeszłego roku, najświeższy to tu kolega... - Panie majorze, porucznik "Sęp". Wysunął się zza "Małego Jasia", przewyższał go o głowę. Śniady, przebłyskujące bursztynowo oczy. Uśmiechał się wargami, ale w oczach jeszcze napięcie, jakby niezupełnie przekonany. - Kiedy kolega skakał, jeśli można wiedzieć? - Proszę bardzo, panie majorze. Z dwudziestego piątego na dwudziesty szósty. - I jak się udał skok? - Zrzucili nas piętnaście kilometrów na wschód od placówki. Pod Łowiczem. Ja w porządku, ale jeden zawisł na drzewie. - I co, co się stało? - Spotkaliśmy się potem. - Uratowany? - A tak... - Panie majorze, melduję się porucznik "Andrzej". - Cześć, kolego. Heller uścisnął rękę młodego chłopca o twarzy tak delikatnej, jakby dopiero niedawno wysypał mu się pierwszy zarost. - Nazywają mnie "Benio". - Kolega dawno skakał? - W styczniu czterdziestego drugiego roku. Skakaliśmy pod Mińskiem Mazowieckim. Placówka nie dała świateł, niemiecka dywizja pancerna zajęła teren. Trzeba było krążyć. Potem zrzucili nas w innym miejscu, z niskiego pułapu, dwóch skoczków było kontuzjowanych. - Co się z nimi stało? - Przeżyli. Obydwaj skoczkowie wojskowi. - A kolega też w informacji? - Nie, ja i "Sęp" jesteśmy przydzieleni do Delegatury. - Kiedy pan wraca, panie poruczniku? - Za trzy miesiące "Sęp" powinien być gotowy, to pójdziemy razem. - Do Londynu. "Andrzej" skinął głową. - W kraju, jak koledzy już się pewnie przekonali, terror wzrasta. Dziś wygląda na to, że zaczną likwidować getto. Czekam na wiadomości... Milczeli. "Benio" wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Częstowali. Palili, każdy zatopiony we własnych myślach. Miasto w liliowych welonach rozpaczy podpływa, otacza ich. Drogami, ścieżkami suną bure dymy z niemym śpiewem. Oślepiają, ogłuszają, zacieśniają się wokoło nich. Usiąść nad ożywczą wodą Wisły... Płakać... Płakać. - Obowiązuje nas, koledzy, najwyższa ostrożność. Zaczęli łapanki na wielką skalę. Przedwczoraj, całe miasto... Codziennie egzekucje koło Pawiaka... Odchodzą stale transporty do Majdanka, po kilkaset osób. O odkryciu grobów jeńców polskich koło Katynia... - Wiemy, tak, niestety... - Pan major uważa, że to robota niemiecka? - Nie. To nie Niemcy. Mieliśmy już wcześniejsze wiadomości. - Nkwd? - Tak to wygląda. - Niszczą nas z dwóch stron. - A Ukraińcy? - I Ukraińcy. - Nie umieliśmy postępować z mniejszościami. Teraz wszyscy przeciwko nam: Litwini, Łotysze. - Niestety... Dzwonek! Wstrzymali oddech. Nadsłuchiwali. W sąsiednim pokoju odsuwanie krzesła, głos Bogi: "Ja otworzę" i szept Ireny: "Zobacz najpierw, sprawdź." Cisza. Trzask otwieranych drzwi. Przytłumione głosy. Heller wstał. - To do mnie. Boga weszła do pokoju. - Panie Siunku, do pana. - Wiedziałem! Ale jeszcześmy się nie witali. Można pocałować w rękę? - Nie, nie! Śmiech! Śmiech rozpylony zagłusza zapach rozpaczy. "Sęp" czuje gorący ucisk w gardle. Przez chwilę spotykają się spojrzenia. Rumieniec na twarzy Bogi widoczny, żenujący. Kto z lotu ptaków wywróży czy dzień ich spotkania jest "tym" dniem? Czy dzień ugrzęźnie, utonie, zamknie się nad nim bura ziemia? - Przepraszam - mówi Heller - jeszcze się zobaczymy. W korytarzu Boga chwyta Hellera za ramię. - Panie Siunku, chciałam się spytać... - Proszę bardzo, a gdzie jest Tolek? - Tolek tu, w pokoju. Ja tylko jedno pytanie... - Naturalnie... naturalnie... - Czy jeśli ktoś... ktoś zostaje wysłany do Lwowa i ma wrócić za kilka tygodni... - Boga zniża głos do szeptu, oparta o ścianę przedpokoju, za nią wieszak pełen płaszczy i kapeluszy, a pod nimi ukryta oficerska czapka ojca. Nagle głos jej się łamie. - Nie wiem co mówić, o co pytać, wiem tak mało, tak mało wiem o nim... - A kiedy został wysłany? - W zeszłym roku w marcu... - I nie pisał? - Nie. Mówili, że był list do mnie, ale musieli zniszczyć... - Kto to był? Czy ja go znam? - Nie. - A może - uśmiecha się - we Lwowie znalazł sobie jakąś dziewczynkę? - Żałuje natychmiast, poważnieje. - Nie, nie, ja tylko żartuję. Nie trzeba tracić nadziei... Boga cofa się, odchodzi. W uchylonych teraz drzwiach widać Tolka. Stoi w płaszczu. W ręce trzyma szarą czapkę cyklistówkę. W wyprostowanej sylwetce niecierpliwa energia. Jest starszy od tamtych trzech. Inny. Podobny do Siunka. Poznał sztukę wspinania się po śliskich wykrotach, przemykania się tajnymi tunelami. Umie odróżniać ostrzegawcze głosy ptaków i gwizd nietoperzy. Rozpoznaje tropy zwierząt grasujących w tej części zamkniętego świata. Jeśli trzeba, umie zawisnąć na pajęczynie. Tajniki jego sztuki są nieograniczone. A oni jeszcze uczą się. W kapturach nasuniętych na twarz przemykają się i wydaje im się, nikt ich nie rozpozna. Ich węch, słuch i dotyk nie dorównuje sprawności wzroku. Widzą, ale kiedy zobaczą, może już być za późno. Dlatego należy ich chronić, póki nie rozwiną w sobie barw ochronnych. Heller wita się z Tolkiem. Zamykają za sobą drzwi, głosy ich nie przenikają do przedpokoju. Boga idzie do kuchni, do Ireny. ** ** ** Irena rozbija pogrzebaczem koks pod blachą kuchenną. Bucha złotoniebieski płomień i policzki Ireny czerwienieją. Pokrojona na deseczce w drobną kostkę słonina i cebula. Irena ma pełne oczy łez, cebula drażni jej spojówki. Przeciera oczy wierzchem dłoni. - Zrobię jajecznicę - mówi do Bogi. Wypełnia ją ciepła szczęśliwość dawania, karmienia, gromadzenia ludzi przy stole. Odkąd Władka wciągnęła ją w siatkę opieki nad spadochroniarzami, kurierami politycznymi z Londynu, Irena poczuła się bliższa Tadeusza. Przylatywali stamtąd, gdzie był on, urealniali jego obecność, w dziwnym, obcym świecie. Świadomość, że pomaga wysłannikom rządu londyńskiego, reprezentacji wolnej Polski na świecie, otwierała im drzwi jej domu. Wiedziała co jej grozi i w chwilach nagłych przebłysków, zimnej realizacji, że przyjdzie jej odpowiadać torturami i śmiercią za ukrywanie spadochroniarzy, ogarniało ją paraliżujące przerażanie. O tym, że Boga będzie odpowiadała z nią razem, bała się myśleć. Żyła więc w świecie niezupełnie realistycznym. Powtarzała sobie, że inaczej żyć nie można. W chwili depresji stawiała karty, mówiła, że wszystko dobrze się skończy. Ale w głębi hej samej, ukryta jak na dnie jeziora, klęczała jej modlitwa wyszeptana w pielgrzymce do Częstochowy, przed obrazem Czarnej Madonny, pierwszej wojennej jesieni: prośba o spotkanie z Tadeuszem. Tej prośbie, jej spełnieniu, zawierzała. - Pokrój chleb Bogusiu. Boga wyjęła chleb ze spiżarki. Nie patrząc na matkę powiedziała: - Czy nie za głośno mówili? Przecież ja w drugim pokoju mogłam wszystko słyszeć. - Tak. Może to jednak nieostrożnie. - Powiesz im? - Powiem Siunkowi. Trzaśnięcie drzwi. Boga wyskoczyła do przedpokoju. W ręce trzymała chleb. - To Tolek wyszedł - powiedział Heller. - Myślałyśmy, że zostanie na herbacie. - Śpieszył się. Pani Irena jest w kuchni? Wszedł do kuchni. Irena smażyła słoninę na patelni. Skwierczenie, drażniący, ciepły zapach. - Zje pan jajecznicy, panie Siunku? - Nie. Nie mogę. Chcę się tylko pożegnać. - Ale przecież... ja zaraz... - Pani Ireno, kiedy indziej... Niech pani pożegna tych... - wskazał ręką kierunek pokoju. Irena przyjrzała mu się, odsunęła patelnię. - Co takiego? - Mają zaczynać o świcie. - Jezus, Maria... - Ja idę. - Niech pan idzie z Bogiem. 3 Stoją na rogu Francuskiej i Obrońców: Zosia Kwiatkowska, Irena i Szczęsna. Nad zachodnią stroną Warszawy, nad Ogrodem Saskim, Królewską, Marszałkowską - dymy. Ludzie przystają. Głuche, czarne milczenie. Potworna wizja nie skończonego dramatu. Dopiero niedawno przyszła tamta wiadomość. Kwiatkowska i Szczęsna już wiedzą. Niemcy ogłosili oficjalnie komunikat o zbiorowym mordzie w Katyniu. Wszystko zostało powiedziane, zamknięte. Szczęsna usłyszała przez megafon uliczny. Pobiegła do Kwiatkowskiej, powiedziała: "Zamordowani w Katyniu twój i mój mąż. Wiedziałam." Sama w mieszkaniu, rzuciła się na łóżko. Leżała dzień i noc paliła machorkowe papierosy, nie jadła, nie odzywała się do nikogo. Dopiero tragedia getta wyciągnęła ją na ulicę. Kiwała głową jak nad własnym pogrzebem. Tamci też zginęli. Nie ma kresu, nie ma kresu okrucieństw i śmierci. Zosia inaczej. Pobiegła do fryzjera, obcięła włosy, zrobiła trwałą ondulację. A potem zabrała się do czyszczenia mieszkania. Jej parkiet, koloru jasnego miodu, lśni. Nie myśli już o powrocie męża. Kiedy Szczęsna wspomni, że nie wrócą, rzuca się na nią wściekle: "Uspokój się, uspokój się! Nie chcę o tym słyszeć!" Handluje. Myśli: jak zarobić? Jak przeżyć? Jak dostać maść na chorą wargę? Może po wojnie znajdzie inne lekarstwo? Łapania na mieście zagęszczają się. Wszędzie uzbrojone patrole esesmanów. Getto huczy od wystrzałów. Nocą krwawe łuny. - To nie koniec - mówi Szczęsna. - To dopiero początek agonii. Zobaczycie. - Ach, nie kracz. Słuchać nie mogę. - Kwiatkowska odwraca się, przechodzi na drugą stronę Francuskiej. Irena też idzie do domu. Pachnie słodko świeżo rozkwitły bez w ogródku. Irena kręci się niespokojnie: Boga jeszcze nie wróciła! Szklanka wypada jej z ręki. - Ach Boże, Boże, po co ona dziś pojechała do miasta! Ale Boga wraca. Biegnie zadyszana. - Jesteś, to dobrze, że jesteś. - Mamusiu, co się dzieje na mieście! Ledwo uciekłam. Przed Smolną wyskoczyłam z tramwaju. Konduktor zwolnił, ludzie wyskakiwali. Irena nakłada grube buty, stary sweter. Tłumi płacz, płacz ulgi. - Idę do Kozińskiej po flance pomidorów. A potem na działkę. Będę sadzić pomidory. - Teraz, zaraz? - Teraz. Pójdziesz ze mną? 4 Mieszkali przez kilka dni. Znikali i znów wracali: ci przyprowadzani przez Władkę, i ci, którym drzwi mieszkania otwierało nazwisko "Józef Heller". Nieznani ludzie przychodzili na rozmowy z "Sępem". Holował ich, jak mała kanonierka, Jasio "Konik". "Andrzej", uśmiechnięty nieśmiało, wsuwał się dyskretnie. Zamykali się wszyscy w gabinecie Żuławskiego, dyskutowali półgłosem, zostawiali po sobie gęsty dym papierosów. Na początku czerwca "Sęp" zmienił mieszkanie, a może gdzieś wyjechał. Nie wymeldował się jednak, powiedział, że jeszcze wróci. W mieszkaniu ucichło. Wracając tu, odnajdywały spokój. Na mieście szalał terror. Opadły dymy getta, ale w ruinach Niemcy rozstrzeliwali więźniów z Pawiaka. Zwłoki palili na stosie drzewa oblanym naftą. Strasznie było tamtędy przejeżdżać. Z daleka trupi fetor i spalenizna. Każdy wyjazd do miasta mógł być wyjazdem ostatnim. Irena musiała być codziennie w pracowni na ulicy Zgoda. W dalszym ciągu prowadziła rachunki, wyszukiwała towar, coraz mniej dostępny. W tylnym pokoju za pracownią, nocowali ci, którym nagle "spaliła się" kwatera, albo ci, którzy czekali na wyrobienie kenkarty, albo spadochroniarze od Władki, albo sam Józef Heller, coraz bardziej zagoniony, pojawiający się nagle, znikający nie wiadomo gdzie. Brona, wtajemniczona we wszystko, z godnością, spokojem zachowywała tajemnicę. Jej tleniony czub włosów sterczał w nieodmiennej kokieterii. Porozumiewały się z Ireną spojrzeniami, uniesieniem brwi, gestem brody. Ważność sukien i kostiumów, kołnierzyków i mankietów, ząbków i plis spłynęła na drugi plan. Teraz "to" było ważne, "to" się tylko liczyło, "to" nakazywane bez nakazu w imieniu Rzeczypospolitej. Irena męczy się, oblicza, kombinuje: jak zarobić? Pracownia nie przynosi wystarczającego dochodu. Z dnia na dzień ceny żywności szybują w górę. Koks na zimę jest na wagę złota. Potrzebne buty, trzeba zapłacić komorne opłacić studia Bogi. Nie, nie, stanowczo nie zgadza się, aby Boga poszła do pracy. Wszystko wtedy przestanie mieć sens, cała jej walka o zachowanie tego, co najważniejsze. "Ucz się - prosi, zaklina, błaga. - Ucz się, póki możesz." Czasem opada ją zwątpienie. Słabnie. Przestaje wierzyć we własne siły. - Nie mogę uchwycić myślami Tadeusza - skarży się Kogdzi. - Pustka. Nic nie czuję. - Chodźmy do wróżki - mówi Kogdzia. - Chcesz to ja ci zapłacę za wróżkę. - Martwię się też, bo nie starcza mi pieniędzy. Dwie siostry, których sepleniących głosów nikt nie potrafi rozróżnić, zastanawiają się: jak przeżyć? - W ostateczności pojedziemy do mamy na Kalinówkę. - Nie, przecież Boga musi się uczyć i zresztą... - Albo możemy pojechać do Dzierzkowic, na Górkę. Tam już jest ojciec Tadeusza... Można porozmawiać z Władką... - Nie, chociaż... ojca Tadzika muszę odwiedzić, zobaczyć jak się czuje. - Ja też się martwię. Co ty myślisz! Teraz ciepło, ale jak przyjdzie zima! Z czego kupię węgiel? Irena wpada na pomysł: restauracja! Zapala się, tłumaczy, przekonuje. - Widzisz Kogdziu, to teraz najważniejsze. Bo na wszystkim można oszczędzić, ale nie na gorącej zupie! Dobry rosół, gęsta kartoflanka. To nie jest luksus. To jest pierwsza potrzeba. - Wspaniale! Ja wszystko przygotuję. Wiesz przecież, że ja umiem. Ty, Grubciu tylko szukaj lokalu. - A do pomocy możemy wziąć Klimcię, generałową, może przyjdzie Zaleska... Irena szuka lokalu. Znajduje go w Galerii Luxemburga: maleńka "Dziurka", jeden pokój i kuchnia. Ale jaki dobry punkt! Schowany. Przyjdą tylko ci z polecenia. Jest to też doskonały punkt konspiracyjny. Irena nie mówi o tym, ale wie, czuje. Pośród dżungli łapanek tragedii egzekucji, żałoby, nieustannego strachu, życie pnie się w górę. Zielone pędy młodego kapryfolium owijają się wokoło okna mieszkania Żuławskich. 5 W czerwcu ranki jeszcze chłodne, wiatr przeciąga dreszczem, jak w gorączce. "Sęp" wrócił. Znów zaczynają się zebrania. "Mały Jasio" przyprowadza nieznanych ludzi kłaniających się uprzejmie, przechodzących mimo, jakby mieszkanie przestało już być domem Ireny i Bogi. "Rab" zjawia się w połowie czerwca. Ciotka Władka przyprowadza go nad wieczorem, kiedy "Konik" "Sęp" i "Andrzej" jedzą zupę przy stole, a Kogdzia stojąc w drzwiach pyta: - Kto jeszcze? Komu dołożyć? Irena w małym pokoiku pracuje nad rachunkami, bo już niedługo otwarta zostanie "Dziurka". Wita się tylko pośpiesznie, a "Rab", wysoki i wiotki jak młoda brzoza, pochyla się nieśmiało i całuje ją w rękę. - Ja pani mówiłam przez telefon, że przywożę prezent, prawda? - Tak... tak. Pani Władko... - Irena ma głowę pełną cyfr. - Niedługo przyjdę. Chłopcy jedzą kolację... "Rab" czerwieni się, jego delikatna twarz co chwilę oblewa się rumieńcem. Wszystko go żenuje: nowe miejsce, obecność Ireny, widok Bogi, która nagle zjawia się w korytarzu, śmiech Kogdzi, spojrzenie jej zielonych oczu, zawsze kokieteryjne, zawsze drażniące. Dopiero "Mały Jasio" rozpoznał głos "Raba"! Wpada do przedpokoju. Ściskają sobie ręce. Pat i Pataszon. Kiedy ostatni raz? - szepczą. - Kiedy ostatni raz? Tewkesbury? - Tewkesbury. - A kto tu jeszcze jest? - "Sęp" i "Andrzej". - "Sępa" znam. Był z nami. - Jest tu. - No, coś takiego? Wchodzi do pokoju. "Sęp" i "Andrzej" już przy nim. - Kto by przypuszczał! - Co za spotkanie! Kogdzia niesie z kuchni dwa talerze krupniku. - Pani też zje zupy, pani Władko, prawda? - Skoro już pani przyniosła, chętnie. - Jak panu na imię? - Olek - mówi "Rab". - Ale ja bardzo dziękuję za zupę. Kogdzia nie uznaje sprzeciwu: - Niech pan tu siada, koło kolegi. Nie ma żadnego dziękuję. Potem nic nie będzie. Olek wtula głowę w ramiona. Posłusznie dosiada się do stołu. Patrzy na zupę i ogarnia go przerażenie. Co zrobić z pływającym po wierzchu krupniku drobniutko posiekanym koperkiem? Nie, tego nie przełknie. Ostrożnie łyżką wyjmuje zielsko, odkłada na brzeg talerza. - No i kto to widział - oburza się Kogdzia. - Taki świeżutki koperek! Przecież to witaminy. Olek spuszcza głowę, czuje się winny, ale zielska nie przełknie. O nie! Władka chichocze cichutko, szczęśliwie. Otoczona młodością na tej złudnie beztroskiej wysepce zapomina, oddycha. Ale za chwilę odnosi talerz do kuchni. Zamyka za sobą dyskretnie drzwi. - Niech oni sobie porozmawiają - szepcze - a ja już muszę pędzić. U nas się zagęszcza. Teraz dopiero rozsiadają się, częstują papierosami. Olek uderza się dłońmi po kolanach. - Co za spotkanie! - Kiedy przyleciałeś? - Zaraz. Wszystko opowiem. - Teraz ścisza głos, a tamci trzej pochylają się ku niemu. "Sęp" wstaje i zamyka uchylone okno od ogrodu. - Tak lepiej... - "Andrzej" potakuje. - Lepiej. A te drzwi? - wskazuje głową szklane drzwi z pokoju stołowego do gabinetu. - One i tak wiedzą. Nie mówimy o tym, ale wiedzą. - No, więc. Zrzucili nas z 24 na 25 marca. Dobry lot, bez przygód. A zrzucili nas, wyobraźcie sobie, w moich stronach. Blisko Siedlce-Lochów, a wioska nazywała się Budy. Odbierali mnie koledzy ze szkoły. - Co ty powiesz! Jakim cudem? - Sam nie wiem. Ja do nich: "Czy jest tam Aleksander Szostak?" A oni! Ale się przestraszyli! Skąd wiem! Myśleli, że ja szpieg. No, ale poznali mnie. A tam zaraz była gorzelnia! W tej gorzelni w wielkich bekach - okowita! Przyjęcie takie! Oni czekali dwa i pół roku na te zrzuty. Nie wierzyli. I to ich bardzo podniosło na duchu. - A potem co? - Przywieźli nas ciężarówką do Warszawy na punkt Brzozowa szesnaście na Starym Mieście. Szło się tak w dół po schodkach, mieszkanie na parterze, była tam taka wysoka, przystojna pani, około czterdziestki... - To ja wiem gdzie. - Wiesz gdzie, Jasiu? - Tak. To żona oficera lotnictwa, on jest w Anglii. - No, a stamtąd ciotka Władka wzięła mnie na Słupecką dziewięć do pani Hergiezelowej. Tam aż do tej chwili. Ale zdecydowały, trzeba zmienić mieszkanie. Niebezpiecznie tak długo w jednym miejscu. 6 Pod koniec czerwca, wczesnym ranem, telefonuje Władka - czarna wróżka_kalabarka. - Dobrze, że zastałam was w domu. - W ostatniej chwili. Zaraz wychodzimy. - A kiedy wracacie, bo ja mam prezent. Irena oblicza czas: przedpołudnie u Brony w pracowni krawieckiej, później spotkanie w Galerii Luxemburga z właścicielem lokalu, omówienie kontraktu. - Ale pani Władko, przecież my już... - Ja wiem. Ale teraz to ważne. - O piątej. - Dobrze, o piątej. "Jur" przychodzi z Władką punktualnie o piątej. - Zostałby dziś bez mieszkania. Nie jest łatwo tak od razu znaleźć... - Całuję rączki. - "Jur" stoi zakłopotany, kapelusz w ręku, mała walizeczka. Przeprasza. Władka silnym skrzydłem otacza zabłąkanego ptaka. Oddaje go pod opiekę Ireny. - Dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć. Irena uśmiecha się, ale ogarnia ją przerażenie: "Sęp", "Rab", a teraz "Jur". I jeszcze Rysio przysłany przez Siunka. Gdzie ja ich rozmieszczę? - Czy pani wie, pani Władko, że u nas nocują już dwie osoby? - Wiem, sama ich przyprowadziłam. Moja wina. Ale nie mam go gdzie umieścić. "Jur" rozgląda się bezradnie. Stawia walizkę na podłodze. Wszystko jedno. Zostaje. - Teraz ich nie ma, ale powinni wrócić wieczorem. Co ja zrobię? Oj Boże, co ja zrobię? Zaraz... Olka umieścimy u Kogdzi. Naturalnie! Kogdzia się zgodzi. - A Rysio, mamusiu, a co zrobimy z Rysiem? - Rysia umieściłam u Brony, w pokoju za pracownią. Zostanie tam, aż "Sęp" się wyprowadzi. "Jur" mruga oczami, nerwowy tik przebiega mu po twarzy. - A kto jest ten Rysio? - On jest z wojska. Z wywiadu. - Oje_jej! Czy to jest bezpieczne? "Sępa" i "Raba" znam, ale jeszcze Rysio! - To co mam zrobić? Odmówić? Boga przygląda się boku, ocenia: wróżka w pasażu Italia widziała spadochrony... Widziała spadochrony. Nie, nie to nie to, nie to. - Teraz proszę na herbatę. Irena rozkłada talerze. Boga nalewa esencję do szklanek, paruje gorąca woda z imbryka. Cisza i delikatny zapach jaśminu z ogrodu przez uchylone okno. Władka, obok "Jura", mówi: - Dziś, zanim pana tu przywiozłam, mieliśmy łapankę na placu Narutowicza, rewidowali... - Tak. - Jur mruga nerwowo. Ma krótkowzroczne jasne oczy pod niskimi łukami brwi. - To niestety okupacyjna rzeczywistość. Chciałem też, niestety, podzielić się z paniami przykrą wiadomością. Onegdaj zmarł na Pawiaku profesor Piekałkiewicz, Delegat Rządu na Kraj. - Zamęczyli człowieka - mówi Irena. I nagle ogarnia ją rozpacz. Jeden fakt przechyla szalę, zmienia równowagę. Wszystko przestaje mieć sens. Zasklepiona mała rana bólu zaczyna znów krwawić. A tak dobrze, bezpiecznie czuła się podpisując kontrakt w Galerii Luxemburga. Przez małą chwilę, wydawało jej się, wróciły pierwsze lata na Saskiej Kępie: zakładanie sklepów, marzenia o przyszłości. Czy dobrze robię przyjmując spadochroniarzy? Odmówić? Oni mogą przynajmniej zmienić mieszkanie, uciekać. A my? Gdzie się schronimy? Gdzie uciekniemy? - To był starszy człowiek? - No, nie taki starszy, w sile wieku, miał pięćdziesiąt jeden lat. Bardzo wielka strata. - Tak dzień po dniu wymordowują całą naszą inteligencję. Ścinają głowę narodu. - Trzeba mieć jakiś nadludzki zmysł, żeby to wszystko przeżyć. - Opiekę Boską. - Przeznaczenie. Władka ogarnia "Jura" czułym wzrokiem. Jest jak wilczyca chroniąca swoje małe przed panterą i lwami czyhającymi na rogach ulic. Każde jej zjawienie się przywraca tamtą smugę żałoby: krzyk nigdy nie ucichły, szarpiące salwy egzekucji, krew w lasach Lubelszczyzny przelaną z wyroku Podziemia, upiorny cień miłości rozdartej. A ona, smakując truciznę, uśmiecha się. - Dziękuję, pani Władko. Rączki całuję. Władka zaciąga się dymem, głowa przechylona ku tyłowi, uśmiech. Kto odczyta hieroglify na dnie czarnej studni uśmiechu? "Jur" odczytać nie umie. Nie próbuje nawet. Ale Bogę i Irenę przebija błyskawica. Zabłysła upiornie, zgasła. - Proszę, proszę, niech się pan częstuje. "Jur" promienieje. Widok jedzenia, zapach, smakowitość, te trzy troszczące się o niego kobiety. To rozluźnia, uspokaja. Je szybko, gwałtownie, łakomie, jakby nie pragnął smakować, ale wchłaniać. Do diabła z tuszą! Z wagą! Czy człowiek wie co jutro przyniesie! Boga podsuwa mu talerz z ciastkami. - Co za ciastka! - Takie ciastka to tylko w Warszawie, na Francuskiej, w naszej cukierence. - Coś nadzwyczajnego! - Tu, proszę, tort Fedora, tu mocca, a to ciasteczka z kajmakiem. Ciastka robią teraz warszawskie panie. Eleganckie warszawianki. Tym zarabiają. A Messalka słynna jest z pasztecików. My kupujemy na specjalne okazje. "Jur" uśmiecha się, ogarnia go nastrój beztroski. Co to jest? Dlaczego? Przyszedł niespokojny, zdenerwowany, a teraz śmieje się. - Opowiem paniom o dwóch Szkotkach, starych pannach. Miały jedną sztuczną szczękę. Chichocze, zaśmiewa się. Boga dusi się ze śmiechu. Władka kaszle. Irena uśmiecha się, myśli: muszę zaraz porozumieć się z Kogdzią. On tam zamieszka. Śmiech "Jura", Władki i Bogi brzęczą jej koło uszu. Żeby tylko nie przyprowadzili nikogo więcej, żeby Rysio nie zapomniał adresu Brony. Zgoda jeden. Zgoda jeden. Przecież powtarzał. A jeśli nie, to może do Zaleskiej... Tak, do Zaleskiej. "Jur" chichocze. Boga zakrywa sobie rękami uszy: "Nie, już nie!" - ...a później ta druga mlaska... mlaska i mówi: "O, buraczki były na obiad, buraczki..." Boga zakrywa twarz rękami. - Wstrętne... Niedobrze mi się robi... Wstrętne. 7 Kim jest Włodek? Nie należy ani do "chłopców" Władki, ani nie przysłał go Józef Heller. Czeka w gabinecie Żuławskiego, laskę oparł o krzesło. Czeka nie podnosząc głowy. Jest początek lipca. Dopiero kilka dni temu przyjechał z Zakopanego, a już rodzice przyjaciela, u których zatrzymał się na krótko, wymówili mu mieszkanie. Boją się. Nie chcą go zameldować. W kuchni "Mały Jasio" przekonuje Irenę. Irena wie, że Jasio jest w Informacji Delegatury Rządu i że na pewno Włodek w jakiś sposób związany jest z siatką Informacji. Jeszcze jeden! Gdzie ja go zmieszczę! - Ja tylko chciałem pani o nim powiedzieć. Przecież pani sama zdecyduje. Będę z panią zupełnie szczery. Ten człowiek siedział dwa lata w obozie koncentracyjnym. W Stutthofie, Sachsenhausen, w Gusen. Wypuścili go schorowanego. Po zwolnieniu miał już dwie operacje. Sama pani widziała, chodzi o lasce. To góral, wybitny człowiek, bardzo wartościowy. Pisarz. Działacz społeczny. Wymówili mu mieszkanie, bo podejrzewają, że pracuje w Podziemiu. Nie ukrywał. - Panie Jasiu, ale czy to nie za dużo, czy to bezpiecznie? Już nawet nie mówię o nas, ale o was. - Chodzi tylko o zameldowanie się... On tu stale nie będzie nocował. Zresztą to od pani zależy. "Mały Jasio" wycofuje się, wychodzi z kuchni. Już nic nie doda, niczym jej nie przekona, zresztą nie należy namawiać. Przedstawił fakty. Irena walczy z sobą: nie powinnam. Dwóch spadochroniarzy, łącznicy nasyłani przez Siunka, coraz częstsze zebrania w mieszkaniu. I teraz jeszcze jeden poszukiwany przez gestapo. Muszę mu powiedzieć: nie. Z przykrością, z żalem, ale nie mogę. Wchodzi do pokoju, a Włodek podnosi się, kłania. Wychudzona twarz, ciepłe, głębokie spojrzenie łagodnych oczu. I spokój. Nie ten kojący, łagodny, ale spokój krwawo zdobyty. Spokój głazu, który zastygł przepalony. Nic go nie zdziwi ani nie rozkruszy. Przerażający i wzruszający emanuje z niego spokój i siła żywego kamienia.»* "Boże - myśli Irena. - Boże, przez co ten chłopiec przeszedł..." - Ja przepraszam, jeśli pani się obawia, jeśli pani nie może, to ja przecież rozumiem. - Wymęczyli tam pana... - Miałem szczęście, ale tylu innych... Tylu wspaniałych... - Cały czas się zastanawiam, gdzie pana położę... - O, to najmniejsze... Przecież nie będę nocował codziennie. - Rozłożę amerykankę w stołowym pokoju, a w razie czego położymy materac na dywanie... 8 Okrutny jest schyłek czerwca czterdziestego trzeciego roku. Okrutny, krwawy i okryty żałobą rozpoczyna się lipiec tego roku. Ponad okaleczonym krajem przelatują trzygłowe chimery. Ogień bucha z ich pysków. Ich groźne wycie słychać nocą na pustych ulicach. Nie ma kresu nieszczęśliwych wydarzeń, przyszłość jest bezprzyszłością, a przeszłość okryły skrzydła czarnych ptaków. Wśród wichrów targających horyzonty i trzasku obracającej się osi ziemi, ten mały pokój jest sceną. Wieczór jest dekoracją. Zakryta do połowy twarz księżyca i chłodne jego palce rozsuwają zaciemniającą zasłonę. Nieważne są meble. I tak niedługo zginą pod ciężarem walących się ścian. Najważniejsi aktorzy. Role swoje przejęli bez oporu, a nawet entuzjastycznie, chociaż wiele w nich szarpiącego bólu i przerażenia, które należy pokryć spokojem. Są także ludźmi. To, co rozpłomienia i pali, co dręczy, co w obiegu krwi i limfy dygocze ludzką słabością zabarwia grę aktorów. Scena zginie. Ale oni grać będą swoje role do końca. Do końca życia i poza jego kres. Cóż grają? Cicho... Niech tajemnica zostanie zaszyfrowana. A oto oni. Zgromadzeni wokoło stołu. Stół prostokątny. Krzesła ustawione ciasno, a siedzący - nie wiedząc o tym - dotykają się ramionami i tworzą łańcuch - obwód koła nieprzerwany, którym prąd przebiega pulsując, przekazując to, co słyszalne, i to, co tylko szemrze, jak w muszli, bez słów. - Dziś rano - mówi Włodek - na placu Trzech Krzyży widziałem klepsydrę... "Jur" marszczy czoło, cała twarz w drobniutkich nerwowych dreszczach. Przebiegają szybko jak podeszczowe drobne strumyki: - A więc już są! Już udało im się wydrukować, rozlepić... Głos Włodka jasny, każde słowo wypowiedziane ostrożnie, dokładnie, zaakcentowane z należnym mu szacunkiem: - ...klepsydra, a na niej: "Generał broni Władysław Sikorski, Premier Rządu Rzeczpospolistej... Wódz Naczelny, zginął z czwartego na piątego lipca..." Włodek patrzy na "Jura" przenikliwie, pytająco: - Ty, zdaje się...? "Jur" kiwa głową: Aluzja do powstałego w obozie koncentracyjnym Gusen wiersza pisarza zakopiańskiego Włodzimierza Wnuka ("Włodka"); Włodzimierz Wnuk, "Byłem z Wami", Pax, 1972. - Tak... tak... - A jeszcze - mówi Włodek - na murze, na Solcu, pod filarami mostu nie zmyte, czarną farbą hasło: "Kraj z Sikorskim". - Włodek spogląda naokoło. Uśmiecha się tak, jakby składał kondolencje. - Tragiczne... tragiczne... A ty? Czy ty? - Tak. Widziałem go w lutym, trzynastego lutego... Olek wyciąga długą szyję. Spogląda na "Jura". W spojrzeniu bezgraniczne oddanie, lojalność aż przerażająca, tak oślepiająco promienna: "dowódca mego oddziału jeszcze z Francji. Czy nie jest wspaniały?" Przez ułamek sekundy spotykają się wzrokiem. "Jura" wzrok opiekuńczy, obejmujący w posiadanie: "Lubię tego ofiarnego, zdyscyplinowanego chłopaka, to dzielny bombardier." Irena jest wzruszona, trze czoło palcami, łzy pieką jej oczy: - I jaki on był, panie Jurku, jaki był Sikorski? - Jaki był? Powiedzmy sobie przede wszystkim, że znaleźliśmy się w sytuacji tragicznej, że jest to strata niepowetowana. - "Jur" mówi szybko, dźwięcznie, unosi głowę, spogląda po zgromadzonych: Kogdzia, Irena, "Sęp" "Andrzej", Boga, "Mały Jasio", Olek i Włodek. "Jura" ponosi dźwięk własnego głosu, szybuje na jego fali, jest oratorem. Nawet na tej małej, ciasnej scenie zdobywa publiczność. - ... I teraz, po aresztowaniu Komendanta Armii Krajowej, po uwięzieniu generała "Grota" trzydziestego czerwca... Olek śledzi twarz "Jura", myśli: aż do połowy czerwca byłem w obsadzie "Grota". Mieszkałem na Słupeckiej dziewięć. Stamtąd tylko skok było do Spiskiej czternaście. Może gdybym był dalej w tej ochronie Komendanta nie aresztowaliby go? - ....aresztowanie "Grota" to była zdrada. To wiemy. Ale jeśli chodzi o generała Sikorskiego... - Mnie się zdaje - mówi "Sęp" - że to Anglicy chcieli się pozbyć. Chcieli się pozbyć zaciągniętych wobec niego zobowiązań. "Sęp" patrzy na "Jura" i jednocześnie smutnym, ciemnym wzrokiem obejmuje Bogę: Jutro odjeżdżam. Andrzej i ja jutro wcześnie rano odchodzimy. Wracamy do Londynu. Ten wieczór jest naszym pożegnaniem. Pożegnamy się tak, jak przywitaliśmy się: słowem nie wypowiedzianym. Ale gdybym wrócił... Boga patrzy na "Jura". Rozdygotany, zapędzony, stale się śpieszy, stale coś gubi. Rozrzuca wszystko naookoło siebie. Zapomina, wraca z drogi. Jest w nim niepokój, niezaspokojenie, jakby pragnął wszystkiego naraz, jakby mu coś odjęto, zabrano i teraz szuka, stara się odzyskać. Mówi szybko, gwałtownie, fontanny słów. Szarpie nim pasja. Nic nie potrafi spokojnie. Nurza się w polityce, pławi, upija nią. "Ja jestem polityczne zwierzę" - mówi o sobie. A przy tym rozedrganiu, niepokoju, tikach rozlicznych na ruchliwej twarzy, figurze okrągłej i nieraz pobudzającej do wesołych żartów - jest w nim urok, ciepło i serdeczność, egzaltacja wszystkim, co go w tej chwili zachwyci: człowiekiem, zdarzeniem, książką. Przeżywa dogłębnie, fascynuje się, unosi, oburza, wpada we wściekłość. I zdobywa "całowaniem rączek", komplementami i miękkim lwowskim akcentem. Lubię go - myśli Boga - wnosi z sobą życie, wesołość, dynamikę. Jakiż inny jest Włodek! Marzycielski. Zamyśla się. Mówi oczami. Pielęgnuje swój drogo okupiony spokój. Czasem jakby bliski łez. A czasem wydaje się, że za chwilę, oparty o ścianę jak o występ skalny - zaśpiewa. Lubię go, jego łagodną romantyczność. "Sęp" jest jeszcze inny: ani dynamiki "Jura", ani romantyczności Włodka. Skryty, mówi niewiele. Urok jego, być może, jest w tym, czego w nim nie ma. "Sęp" więc fascynuje i zaciekawia. Ale może jest to "Sęp" nieprawdziwy, a tylko jego odbicie w moich oczach pociąga. Żal, że odjeżdża, jest drobnym ukłuciem bólu i smutną zgodą na to, że czasu obecnego nie można odkupić. To, co być mogło, nie stało się. - Jaki on był, panie Jurku, jaki był Sikorski? - Miał wielu wrogów w kołach politycznych. Ale ja wychowywałem się w klimacie podziwu dla jenerała. Lubił, żeby go nazwać "jenerałem". Pamiętam go jeszcze jako mały chłopiec na defiladzie we Lwowie, na białym koniu. I to zostało. Nie był łatwy dla podkomendnych. Pasjonat. Wpadał w furię. - A mnie się zdaje - "Mały Jasio" wychylił się w stronę "Jura" - że to Moskwa go usunęła. Nie był wygodny... - Może... może - twarz "Jura" pełna tików. Sięga po chleb, łamie go nerwowo, wkłada do ust odruchowo nie wiedząc nawet, że je. "Mały Jasio" myśli o tym, że misja jego nie udała się. Chciał sprowadzić do Warszawy "Jura" lwowską miłość. Miał możliwości. Ale ona nie chciała. Biedny "Jur". Ma za to szczęście w polityce. - A kto teraz zostanie premierem, panie Jurku? - Wicepremier, Stanisław Mikołajczyk. Przedstawiciel Stronnictwa Ludowego. - Ale kto to jest? - Sikorski bardzo go cenił. Nie ma wielkiego wykształcenia, ale podciąga się, uczy angielskiego. I, najważniejsze, pracowity bardzo, przedstawiciel największego liczebnie stronnictwa. - Mnie się zdaje - mówi Włodek - mnie się tak wydaje... że te dwie sprawy... śmierć Naczelnego Wodza i w tym samym czasie, zwróćcie państwo uwagę, w tym samym czasie aresztowanie generała "Grota", że te dwie sprawy są w jakiś sposób połączone... Ty, Jurku, znałeś osobiście Komendanta "Grota"? - Miałem ten zaszczyt... Kogdzia, milcząca dotąd, rumieni się, oczy zapalają się zielono. - I jaki on był? Jaki? - Wybitny, wspaniały mężczyzna. Bardzo przekonywający. Miał dar trafnego widzenia rzeczy. Ogromna, niepowetowana strata. Koledzy widzą - spojrzał na "Sępa", na "Andrzeja" - koledzy sami to odczuli i będą mogli... przekazać. - Naturalnie. To tragiczne dla kraju. - A jak wyglądał? "Jur" spojrzał na Kogdzię szybko spod oka. - Jak wyglądał Rowecki? - Tak. - Bardzo przystojny, męski, siwiejąca gęsta czarna czupryna... A dlaczego? Pani go znała? - Znałam. - Teraz? - Jeszcze dawniej. W Lesznie, kiedy był dowódca pułku. Spuściła głowę. Wyszła do kuchni. Olek obejrzał się. Wstał. Usiadł. Spojrzał na zegarek. - Trzeba iść, już niedługo godzina policyjna. Wy tu nocujecie. Wszyscy? - Wszyscy - powiedział "Mały Jasio". - I tak wiele spać nie będziemy. To ich ostatnia noc. Kogdzia wróciła do pokoju. Twarz miała odświeżoną, jakby przemyła ją wodą. - Czy ktoś jeszcze chce u mnie nocować? - Wszyscy zostają - powiedziała Irena. - Będą spać na podłodze. Tylko Włodek na tapczanie. A Jurek na amerykance. - To ja się pożegnam. - Olek podszedł do Andrzeja". Uścisnęli sobie ręce. Objął "Sępa", znali się lepiej, byli razem w Szkocji. - Dajcie jakoś znać. - Na pewno - powiedział "Sęp". - Na pewno napiszemy. 9 Było to niedługo po tym wieczorze, po którym, wczesnym ranem, obaj kurierzy odeszli na Zachód. Popołudnie łagodne, wyścielone słońcem. Siedzą przy stole: Irena, Włodek, "Jur" i Boga. W pokoju, w tej niszy ukrytej w załomie skalnym, tak wysoko, że, wydaje się, wściekłe, ryczące morze nie dosięga, a szum wiatru zagłusza strzały w ruinach getta, gdzie giną więźniowie Pawiaka w odwecie za granat rzucony w maszerujący oddział Ss, w tym miejscu bezpiecznym mówią o rozpoczynającej się inwazji. Czyżby przywykli do szalejącej wokoło nich zbrodni? Nie. To znieczulenie-narkoza. Odczuwając wszystko wyliby z bólu, z rozpaczy nad bezsensem czasu teraźniejszego. Nad bezczasem. Więc: inwazja. Toczy się coraz bliżej, bliżej. Już zajęta Sycylia. Lada dzień kapitulacja Włoch. To kiedy koniec wojny? - Kiedy? Najpóźniej - mówi "Jur" - w przyszłym roku. Tak, jak przewidywał generał Sikorski. Dzwonek! A jakby na alarm uderzono w dzwony. Podrywają się. - Kto to? - Ja zobaczę - mówi Irena. Wychodzi do przedpokoju, Boga wybiega za nią. - Ty zostań, zaczekaj. - Dobrze, zaczekam. Irena spogląda przez judasza. Ocenia. Otwiera. Wchodzi młoda dziewczyna z torbą przewieszoną przez ramię. Szepcze. Irena kiwa głową, prosi ją do małego pokoju. Zamyka drzwi. Szepczą. Krótko. Dziewczyna wychodzi, lekki uśmiech. Nie widzi wysuniętych zza drzwi głów Włodka i "Jurka". Trzask zamka. Chrzęst zasuwanego łańcucha. Twarz Ireny wydłużona, obca, zaciśnięte usta. - Mamo, co się stało, co ona...? - Chodź, zamknij drzwi. - Irena opiera się o ścianę. Mówi głucho, ochryple. - Wiedzą. Był donos. - Co wiedzą? - Po twarzy "Jura" przebiega wichura drobnych skurczów, mrugnięć, tików. - Wiedza, że Włodek na liście poszukiwanych przez gestapo. Włodek stoi oparty na lasce, wzdycha: - O Boże... Boże... - Czy wiedzą, że spadochroniarze...? - Tego mi nie mówiła, ale ostrzegła, że wiedzą, wiedzą kto tu bywa, mieszka... To łączniczka. Powiedziała, że usunęli donos... Udało im się wychwycić. - Więc jest czas. - Tak, jest czas. - Ale kto doniósł? - Czy ja wiem? Nie wolno nikogo posądzać. Mógł ktoś, kogo nawet nie znamy. - To ja - mówi Włodek - wyjdę pierwszy. Przemelduję się zaraz dziś, jutro... Ach jak mi przykro... Ale my się zobaczymy. - Ja wyjdę w jakiś czas po tobie... Spotkamy się tam, gdzie zwykle. - Tak, Jurku, tam gdzie zwykle. Irena siada przy stole, czuje słabość w kolanach. Ogromne, obezwładniające zmęczenie. Włodek pakuje walizeczkę. "Jur" zbiera papiery. Boga przy oknie kuchennym obserwuje ulicę. - Bogusiu - Irena unosi głowę. - Pojedziemy do Lublina. Pakuj walizkę. - Kiedy? Teraz? - Trzeba jak najprędzej. - Może lepiej, żeby panie na jakiś czas wyjechały. - Tak... tak... panie Włodku. Do widzenia. Niech pan idzie z Bogiem. - Dziękuję pani, rączki całuję. - Do widzenia, panie Jurku. Uważajcie, chłopcy, ostrożnie. 10 Na południowy wschód od szosy zamojsko_lwowskiej, 8 kilometrów od serca Lublina, od tego miejsca, gdzie Jadwiga i Jagiełło podają sobie ręce, leży niewielka resztówka z sadem, domem drewnianym, warzywnikiem i polem przechodzącym w las świdnicki. Jest to Kalinówka, którą Paulina Skorczycowa otrzymała w testamencie od starszego swego brata, Kostusia. Z wiosną, gdy czas siania i sadzenia nadchodzi, Paulina przenosi się z miasta, z kamienicy przy ulicy Narutowicza, na wieś. Wiosna budzi pragnienie bliskości ziemi, jej płodnej radości kiełkowania, pierwszych liści, wzrostu ku słońcu, oczekiwania na pierwsze pączki kwiatów. A więc sianie, sadzenie, pikowanie, flancowanie, codzienny zachwyt, zdumienie albo rozpacz: nie wschodzi, nie przyjęło się. Co zrobić? To jeszcze zostało Paulinie: szczęście ze wspólnego pulsowania z ziemią. Kiedy pochyla się nad wschodzącymi roślinami, przeszłość boli mniej. Ważna jest tylko chwila obecna. Czasem wątpi czy przeszłość stała się naprawdę. A kiedy uświadamia sobie prawdziwość tego, co było, zrywa się w niej jęk: jaka klęska, jaka klęska wszystkiego, w co wierzyła. Niepodległość kraju, tak wyczekiwana, zatonęła jak okręt. Najbliższych pochłonęły, uniosły fale. A ona, rozbitek, przeżyła. Ale z kim mówić? Kto zrozumie? Odczuje udrękę utraty przeszłości? Rozmowy z córkami są półsłowem. Nie sięgają, nie mogą dosięgnąć głębi. A tam ukrywa się ona prawdziwa. Stoi przed pękniętym zwierciadłem, spoglądając na siebie i gryząc wargi do bólu. Jak trudno zgodzić się na utratę twarzy i miejsc. Na zewnątrz, spokojna, utykająca, siwa Paulina Skorczycowa. Lepiej jej na wsi, spokojniej. Świeże powietrze. Z daleka od okropności okupowanego miasta. Z daleka? We dnie nasycona płodnością ziemi, czasem podnosi głowę: śledzi dymy na niebie. W nocy Śmierć i Męka żeglują błoniastymi skrzydłami, zaglądają przez okno. Jezus Maryja! Co tam się dzieje! Co tam się dzieje! Boże miłosierny, zmiłuj się nad nami! To przecież tak blisko, tylko trzy kilometry. Tylko przebiec przez las, przeskoczyć szosę. Po polach snują się widma. Wampiry o krwawych pyskach kryją się za drzewami. Wiatr niesie bezgłośne jęki. Co tam się dzieje? Czy nie ma kresu okrucieństwa? A życie codzienne płynie obok. Pragnienia i żądze ludzkie te same: poczynają kobiety, wzrasta nowe pokolenie. Zaczęło się już na początku okupacji. Na południe od szosy zamojskiej, na terenach wsi Dziesiąta i dalej na polach abramowickich Niemcy ogrodzili teren drutami kolczastymi o wysokim napięciu. Pięć tysięcy jeńców sowieckich budowało obóz. Wegetowali pod gołym niebem. Kiedy ukończyli budowanie baraków, niepotrzebnych już, Niemcy niszczyli systematycznie: głodem, zimnem, biciem, apelami na mrozie i deszczu, pracą ponad siły, uśmiercali gazem trującym, zastrzykami w szpitalach obozowych, rozstrzeliwali. A gdy kilku zrozpaczonych, zdesperowanych Rosjan próbowało ucieczki, Niemcy rozstrzelali dwa tysiące pozostałych jeńców. W czterdziestym drugim roku przyszły do Majdanka transporty Żydów słowackich, czeskich, francuskich, greckich i polskich. Mordowano ich z taką samą niemiecką dokładnością. W tym czasie też zaczęto przywozić transporty Polaków. A teraz, w sierpniu 1943 roku, Polacy na Majdanku są większością. Co kilka dni Gryknia jeździ na Kalinówkę. Wysiadła z autobusu i idzie dróżką w stronę domu. Obładowana torbami, jak zwykle. Paulina zauważyła ją z okna i wyszła na spotkanie. Spodziewała się jej wcześniej. Irytowało ją, kiedy córka spóźniała się, albo nie przyjeżdżała przez dłuższy czas. Co innego najstarsza córka - Milia. Ta przyjeżdżała rzadko, ale Paulina zawsze znajdowała dla niej wytłumaczenie: słaba, źle się czuje, musi zająć się domem. Słysząc to Gryknia czuje gorycz w sercu: "Mama do śmierci się nie zmieni! Zawsze Milkę wyróżnia. Tylko ona uprzywilejowana. Wszystko najlepsze dla niej!". Nie mogła się jednak od matki oderwać. Tak jak Paulina potrzebowała obecności Grykni, czując się przy niej sobą, wydającą rozkazy despotką, a jednocześnie ulegającą opiece młodszej, fizycznie silniejszej od siebie kobiety, tak i Gryknia potrzebowała despotyzmu matki przejmując z masochistyczną satysfakcją rolę opiekunki obowiązkowej i gotowej do poświęceń. Dzień był parny, przedburzowo nabrzmiały, niespokojny. Gryknia w perkalowej, lekkiej sukience przylegającej wilgotnie do pleców, zgrzana, w obu rękach pakunki, zbliżała się do matki, mówiąc coś, czego Paulina usłyszeć nie mogła. Przystanęła, oddychała ciężko. - Dlaczego tak późno przyjeżdżasz? - wołała Paulina. - Czekałam na ciebie już rano. Gryknia zacisnęła zęby. Podeszła do matki i pocałowała ją w policzek. - Tak mnie mama wita! Dobrze, że się w ogóle dostałam. Rewidują na szosie. Okropność, co się dzieje! Mówią ludzie, wywożą wysiedleńców z Zamojszczyzny zwolnionych z Majdanka. - To ich zwolnili? - Zwolnili podobno. Ale w jakim stanie! U Szarytek w szpitalu są te dzieci zwolnione z Majdanka. Pełno ich umiera. Paulina kiwała głową, patrzyła przed siebie w pole, na skraj lasu. Mruczała: - Kary Boskiej na nich nie ma. Ale mówię ci, Wacka, przyjdzie na nich kara. Ja już nie dożyję, ale popamiętasz moje słowa: Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy. Przyjdzie kara. Weszły do kuchni. Muchy poderwały się, rzuciły, zawirowały. Gryknia porwała ścierkę i zaczęła je przepędzać. - Przywiozłam lep na muchy - powiedziała. - Siadaj teraz sobie - głos Pauliny z szorstkiego złagodniał. - Kobieta przyniosła jagód. Zjesz sobie jagód ze śmietaną. Dać ci? - Niech mama siada, ja sobie wezmę. Z glinianego dzbanka na stole pod oknem odsypała jagód na miseczkę. Przyglądała się. - Świeże, dobre jagody, jedna w drugą. To chyba dziś rano zbierane. - Od świtu, mówiła, zbierała. Tu nawet nie tak daleko. Ja ci dam śmietanę. - Niech mama siedzi, ja wezmę. - O tu, widzisz, na oknie, w garnuszku. To co mi chciałaś powiedzieć? Gryknia ruchem głowy wskazała drzwi. - Nie ma tam nikogo? - Nie ma. Górczakowie wyjechali do Lublina. Dopiero na wieczór wrócą. Przysunęła sobie taboret bliżej Pauliny. - Mamo - szepnęła. Wargi miała czerwonoczarne od jagód. - Niech mama słucha... Wczoraj przywieźli rannego... - Skąd? Co ty mówisz? - Basia zawiozła go do Szarytek, do szpitala na operację... - Kogo? - Zaraz... od początku. To było tak: przylatuje wczoraj, z samego rana chłopak z Bychawy, Basia go nawet pamiętała, pracował w cegielni u wuja Jasia. Mówił: była potyczka pod Krzczonowem, wiozą rannego wozem... Paulina pochyliła się, zmarszczyła czoło. Zapłonęła sieć drobnych żyłek na policzkach. - Gdzie ranny? Jaka potyczka? - Nie wie mama, w partyzantce. U Mirka. - U syna Bronka? - No tak. Niech mama mi nie przerywa, to powiem. - No, już... No już mów. - Mirek, mama wie przecież, ma swój oddział, nazywa się oddział "Spartanina". - Wielu ma ludzi? - Z sześćdziesięciu. - To duży. I gdzie on jest, pod Bychawą? - W lasach kozłowieckich i lubartowskich są. Mają konie, wozy. I oni się bili z Niemcami pod tym Krzeczonowem... - Czekaj, a co ten ranny? - Jak przyszedł ten chłopak z Bychawy, to mówił, żeby Basia zaraz leciała na rogatki, bo podjedzie ktoś wozem z tym rannym i żeby go wieźć natychmiast na operację, bo nie przeżyje. - No, no i co? - Basia ubrała się z wiejska, wzięła na siebie chuścinę. Uradziliśmy, będzie udawała siostrę tego rannego i powie, że miał wypadek w młockarni. Paulina tylko kręci głową. Słucha. Muchy szaleją nad stołem. Ogania się: "A sio!" - No więc, mówię mamie, poleciała tam. Wóz przyjechał. Ten chłopak rozharatany. Zawiozła go do Szarytek, tam w szpitalu do naszego doktora, rozumie mama, "naszego"... - Pewnie, że rozumiem, co mi tłumaczysz. Czekaj no, a przeżył? - Dziś pytaliśmy się, to mówił doktor, udała się operacja. - To tylko jeden ranny? - Nie. Dwóch podobno zabitych. - Ojojoj... A o co się bili? - Czy ja wiem? Może chcieli kogoś brać ze wsi... Może jakieś pacyfikacje... - Chodźmy przed dom. Upał w tej kuchni nie do wytrzymania. Paulina podniosła się. Podreptała za Gryknią ciężko kuśtykając. Pies nieduży, z białym kudłatym łbem, przybiegł gdzieś zza stodoły, łasił się, powąchał Gryknię, pokręcił ogonem. Położył się przy nogach Pauliny, wyciągnął się, przeciągnął, ziewnął. Słoneczniki kołysały się na grządce przy domu, a dalej kilka plam cynii i łososiowe miecze gladioli. - A co Grubcia? Wyjechały? - A już, trzy dni temu. - To nie mogły dłużej zostać? Posiedzieć sobie tu, na Kalinówce? - Mama wie, jaka ona jest. Ją pędzi do tej Warszawy. - A odwiedziły ojca Tadeusza na "Górce"? - Były, i ja też z nimi byłam. Ja go lubię, tego dziadka Józefa. Taki delikatny, taki zawsze uprzejmy. Niech mama powie, jednego syna ma i gdzieś w Anglii, skarżył się, chyba już go nie zobaczy. Dobrze się złożyło, że mógł na tej wsi, w Dzierzkowicach, zamieszkać. Męczyłby się w Warszawie. - Delikatny to on jest. Ale nie samodzielny. - Mama to każdemu coś przypnie. Mama też wiele się ruszać nie może z tą swoją nogą. Paulina wzruszyła ramionami. Może i racja. Już nie ma tych sił. Nie rusza się. Cisza. Tylko brzęczenie pszczoły. Słychać, jak drzewa w lesie chwieją się poruszane wiatrem. Paulina opiera się o ścianę domu. Znużenie, oczy przymykają się same. I nagle: widzi go! Pasiak. Pędzi wprost pod dom. Zerwała się. - Wacka, trzymaj psa! Biegnie. Paulina biegnie więźniowi naprzeciw, zapomniała o chorej nodze, nie potrzebuje laski. Już przy nim, dyszy, szepcze: - Nie tu... Nie tu... Nie dolecisz do lasu. Tam, tam, za stodołę. Chowaj się w fasolę. Uskoczył. Wpadł w gąszcz tyczkowej fasoli. Nie widać go. - Idź - szepcze do Grykni. - Tam - wskazuje ręką rozkazująco do pokoików na górze. Rób coś. Ja tu sama. Musi nas być mało. Pies zostanie. Pies ze mną. - Siedź tu - nakazuje psu. - Siedź tu. Spokojnie - gładzi ręką szorstki kark. Wbiegło ich trzech. Umundurowani strażnicy z Majdanka. Patrzyła: mają psa? Nie, dzięki Bogu, nie mają psa. - Nie leciał tu człowiek? Teraz, przed chwilą? Nie leciał? - przyglądają jej się. Dwaj Niemcy nie rozumieją po polsku, trzeci, ten, który pytał, tłumaczy im. Podchodzą bliżej, przyglądają się Paulinie. Paulina gładzi psa. - Mówisz prawdę? Mówisz prawdę, pani? - Siedzę tu z godzinę - Paulina wydyma górną wargę - ale nic nie widziałam. Stoją niezdecydowani. Rozglądają się. No, teraz wejdą do domu, zaczną szukać za stodołą. Nie trzeba o tym myśleć, nie trzeba przekazywać im myśli. Spokojnie, chłodno. - Stara już jestem, bardzo stara, nie wolno mi kłamać... Szwargoczą pomiędzy sobą. Odwrócili się, odeszli. "Pasiak" siedział w fasoli. Dopiero, jak się wszystko uspokoiło, Paulina poszła do niego. Drżał skulony. Był to niemłody już człowiek. Twarz w sińcach, przekrwione, podbite oko. Podała mu kubek mleka i pajdę chleba z serem. Rzucił się gwałtownie, pił mleko, ale nie mógł jeść, łzy toczyły mu się po twarzy, szczękał zębami. - Już poszli, poszli - uspokajała go. - Dam panu ubranie, przebierze się pan, a ten pasiak dla mnie, to spalę. Córka pana poprowadzi na kierunek, do lasu, do partyzantów. Kiwał głową, trząsł się. - Dziękuję... Bóg zapłać... Mówił twardą polszczyzną, z ciężkim śląskim akcentem. - Ślązak pan jest? Skinął głową. Wyszli. Nie razem. Gryknia szła pierwsza, z daleka od niego, ale widoczna. Trzeba było naprowadzić go tak, aby "polskimi drogami" szedł na kierunek Bychawy. Tam już w lasach partyzanci, ma się pytać o "Spartanina". Przeszła z nim kilka kilometrów. Przystanęła. On też przystanął. Wysoki, spodnie były przykrótkie, ale marynarka wisiała luźno, taki był chudy. Zakreśliła w powietrzu ręką znak krzyża. Szepnęła do siebie: "Idź człowieku, z Bogiem!". A on nieznacznie skinął ręką. Poszedł przed siebie. Zniknął. Wróciła, jak już było ciemno. Paulina siedziała przed domem na ławce. - Mamo - powiedziała. - To był Ślązak, po mowie poznałam. - Ja też tak myślę. - Ale mama miała odwagę tak im wprost w twarz, a tu człowiek siedzi w fasoli. Niechby pies poleciał... - Ale nie poleciał. Pies ma swoje wyczucie. - Nie bała się mama? - A co ty myślisz! Bałam się. Co miałam zrobić? A co ty byś zrobiła na moim miejscu? Rozdział XII Action stations... Go! 1 Action stations... Action stations... Action stations... Go! Zrywam się. Wszystko naokoło wiruje. Opadam. Teraz spokojnie... Spokojnie... Nie ruszać się, nie patrzeć w górę, nie przechylać głowy. Sufit wysoki, rzeźbiony wiruje. Miękkość poduszki pod głową, chłód pościeli, szorstkość grubych, wełnianych koców. Gdzie jestem? Co się stało? Krąży, kołuje zawiły wzór świata. Hufce przycichłych, zbladłych obrazów, splątane, nabierają barw, dźwięków, nacierają na mnie, huczą komendą: Action stations! Action stations! Go! Ktoś delikatnie odsuwa drzwi pokoju, podchodzi do łóżka, szczupła postać w białym fartuchu pochyla się nade mną. - How are you, sir? How do you feel? Ostrożnie podnoszę głowę. Wszystko tańczy, nie mogę uchwycić punktu zaczepienia, brak oparcia. Mdłości. - You had an unfortunate landing, sir. - Yes... the wind... - You are right, sir, the wind...Oh, the wind... The wind was 29 miles... - The wind... - They stopped... They interrupted the exercises... The wind... - Yes... The wind... bad... - Very bad... Very bad... Strong, too strong... You are lucky, sir... Palce lekarza na przegubie mojej dłoni. Pociągła twarz, przymrużone oczy. Przygląda mi się. Ciepłe, serdeczne spojrzenie. Staram się uśmiechnąć. Ta twarz przypomina mi kogoś, którego kolegę? Czyj uśmiech? Młody chłopiec, krótko obcięte ciemne włosy, świeży rumieniec na policzkach, nieśmiały, a może tylko delikatny. Teraz bada ciśnienie, czuję zaciskającą się opaskę na moim ramieniu. - Perfect! And the nurse will bring you lunch. - No! No, sorry... Na myśl o jedzeniu czuję podpływające do gardła mdłości. - Just a very light lunch, sir. - No. - Anything I can do for you, sir? - I must... i must... i must jump tomorrow. Uśmiecha się, wstrzymuje uśmiech. - Oh, sure... sure... you will. Not tomorrow. But you will. - I must, I must... Ale jego już nie ma. A ja w nieustannym drżeniu. Zawieszony na nitce. Byle podmuch - wiruję. Jutro skoki. Jutro o świcie pobudka i skoki. Muszę... Muszę... Trzeba się skoncentrować: gdzie jestem? Ten pokój to nie szpital. A jednak jestem w szpitalu. Przez zasunięte, kwieciste story po lewej stronie łóżka smuga dnia wbiega ciekawie drobnymi stópkami, tańczy na lśniącym parkiecie, wskakuje na biało malowany kominek. Więc dzień, jeszcze dzień. Czyżby to wszystko stało się dziś rano? Jestem w jednym z tych domów, dworków angielskich oddanych dla służby specjalnej. Na uboczu, w zieleni wyspiarskiej prowincji, w największej tajemnicy. To tu przywieźli mnie ambulansem z pola ćwiczeń na Ringway. Jak to się stało? Leżąc bez ruchu, z przymkniętymi oczami, mogę myśleć, przypominać sobie. Widzę to jasno, przeżywam po raz wtóry. To był drugi skok z samolotu. Po intensywnych ćwiczeniach w hangarze, skokach z wysokiej trampoliny, z wieży spadochronowej, z balonu - pierwszy skok z samolotu - udany. Czuję się doskonale, w najlepszej formie. Radość i triumf. Dopiero dziś rano. Od świtu niebo mgliste, wiatr szarpie chmury, przegania i czasem słaby błysk słońca. Pełnia lata, lipiec, powinno się wypogodzić. Przyjeżdżamy na Ringway: olbrzymie, zielone, nieco pochyłe pole. Mgły. Pakujemy się wszyscy do whitleya: "Kula", "Nurek", "Kabel" i ja. Whitley to jeden z tych starych, wycofanych z obrony samolotów oddanych do szkolenia spadochronowego. Jest czarny, gruby, z dwoma silnikami, każdy pod jednym skrzydłem. Nazywamy go flying coffin, "latająca trumna". Dziura w podłodze otwarta. Siedzimy po obu jej stronach pod ścianami. Spadochrony zapięte. Przez dziurę zieleń trawnika kładzie się sinawą bladością na twarzach. "Kula" potężny, wysportowany, siłacz, wargi zacisnął. Wiem, ten się nie boi. Ale blady. "Kabel", o, ten zawsze skryty, nieufny, sam dla siebie, diabli wiedzą, co myśli. Boi się. Czuję, że się boi. Trupio blady. "Nurek", odważny do szaleństwa. Skacze bez zastanowienia. Milczymy. Żartuje tylko instruktor Anglik. Może. Ma ponad sto pięćdziesiąt skoków. Lecimy na niskim pułapie. Patrzę w dziurę. Cholera! To wbrew naturze. Nie można myśleć. Trzeba się wyłączyć. Czuję, jak "Kabel" się trzęsie. Gryzie się w sobie, przezwycięża. Dlaczego się zgłosił? Dlaczego chce skakać do Polski? Dlaczego przechodzić przez ten cały trening? Skaczemy! Na dworze wiatr. "Kula" pierwszy, mruknął: "Silny wiatr do stu diabłów... Silny wiatr". "Kabel" trzęsie się. Sine wargi. "Nurek" uśmiecha się. Ma skakać trzeci. Ja drugi. Siedzimy, czekamy na światła, na komendę. Światełko zielone. Komenda: Action stations, number one! "Kula" siedzi już w dziurze. Zaciśnięte usta. Sprężony. Go! Skoczył. Wylądował. Samolot kołuje. Nadlatujemy. Zielone światło. Komenda! Action stations, number two! Sprężam się, przygotowuję. Czerwone światło. Go! Odpycham się rękami od krawędzi dziury. Skaczę. Zderzenie z wiatrem. Ostre chluśnięcie wiatru, nie mogę złapać tchu. Rozwija się czasza spadochronu. Niski pułap. Spadochron rozkołysany jak huśtawka. Na dole instruktor przez tubę nagłaśniającą: Very good... All right... Legs together, feet together, reduce the swings... Pull the lines! Pull the lines! Rozkołysany ciągnę linki, napinam, ziemia pędzi ku mnie, gwałtownie, trzaskam o ziemię, roluję ciężko. Wylądowałem. Nagły, gwałtowny zryw wiatru. Zanim spadochron zdążył opaść na trawę, wiatr porywa go, podrywa, rzuca mną o ziemię. Wstrząs, tracę przytomność. Ale tylko kilka sekund. Zrywam się, świat wiruje, mdło, torsje. Widzę, jak biegną ku mnie, pędzi ambulans. Wnoszą mnie, wkładają do ambulansu. Skoki przerwane. Za silny wiatr. "Kabel" spojrzał na mnie. Zupełnie zielony. "Kula" podszedł, uścisnął rękę, "Nurek" pochylił się: "jutro będziesz jak nowy". ** ** ** Rozdarty namiot spadochronu, cały w czerwonym blasku. A ja uwieszony, zaczepiony spadam. Ziemia biegnie ku mnie. Czuję jej potężne kopnięcie. Ląduję, ale wiatr, warczący, z przeraźliwym chichotem porywa mnie, podrzuca, unosi i znów walenie o ziemię. - Sir, your lunch, sir. Na scenie pokoju, na tle niebieskiej tapety w nieśmiałe białe wzory dwie nimfy w sztywnych czapeczkach, zapach krochmalonych fartuszków. Okrągłe oczy z niebieskiej majoliki wpatrują się we mnie. Taca z parującym jedzeniem na stoliku, przy łóżku. Staram się unieść. Nie! Nie! Wszystko tańczy. - Your lunch, sir? - No, no thank you. Świergocą coś, czego nie rozumiem. Ale świergot przyjemny. Od strony okna, tam gdzie wzdyma się poruszana wiatrem firanka, trel ptaka. - What time is it? - Half past two, sir. Maybe you try some soup? - No... no. - A piece of toast, sir? - No. What day is it? - July, twenty first of July, Wednesday. Would you like your soup later? - Later. Milkną zmartwione. Cisza. Tylko trel ptaka za oknem, delikatne dzwonienie. - This bird? - The bird, sir? Hermit-trush, sir. Lovely, isn't it? Anything i can do for you, sir? - I must jump tomorrow. Tell the doctor... - I will, sir. Zabierają pełną tacę, odchodzą z opuszczonymi głowami, zmartwione. Jedna wraca jeszcze od drzwi, poprawia gruby, biały koc, który zsunął się na podłogę. - ...and if you need anything, sir, press the bell... Just press this bell. - Thank you. Staram się uśmiechnąć, kiwnąć głową. Świat wiruje, wszystko jak skłócona woda o błotnistym dnie. Zatapia umysł, mąci. Cicho. Teraz bez ruchu. Tak lepiej. Taka ulga. Co to za ptak? Hermit-trush? Co to znaczy? Śpiewa. Jak pięknie śpiewa. Łagodzi. Mogę myśleć. Środa. Dwudziestego pierwszego lipca czterdziestego trzeciego roku. Od dwudziestego dziewiątego marca jestem w Wielkiej Brytanii. Cztery miesiące. Już cztery miesiące od czasu, gdy "Mariposa" przybiła do szkockiego brzegu. Zieleń! Pierwsze olśnienie: ostra zieleń przy czarnej wodzie portu. Zieleń po piaskach Afryki, po szarej jednostajności Atlantyku. Rozrzucone pośród zieleni maleńkie grzybki domków. Po prawie trzech latach znów w Europie. W sercu walki z nieprzyjacielem. O krok niemal od Polski. I ja do lotnictwa, do szkoły pilotażu. Centrum wyszkolenia w Hucknall, w środkowej Anglii, na północ od Nottingham. Przyjeżdżam. Pełnia wiosny. Pod łagodną wilgotnością powietrza, na gładkich trawnikach sute, ciężkie od rosy kielichy żonkili. Tęcza azalii i rododendronów, kolorowe bukiety tulipanów. Stare ćwiczebne samoloty czekają w hangarach. Ćwiczą nas na lekkich, dwuskrzydłowych flying moths - "fruwających ćmach". Siadam obok pilota-instruktora, przytroczony pasami do samolotu. Od piersi w górę w powietrzu. Radość lotu, w którego kierowaniu sam uczestniczę. Rozbawienie pętlami: raz w dół, raz w górę. Śmieję się, szaleję z radości: rozkołysanie, swoboda bez granic. Niedługo zacznę pilotować sam. A później ćwiczenia na myśliwcach. Przy kontrolnych badaniach medycznych lekarz zatrzymuje mnie. - Panie poruczniku, jak pan się tu dostał? Pan nie może być pilotem. - Dlaczego, przecież już zacząłem loty. - Nie, nie, out of the question! Naddalekowzroczność. Nie będzie pan mógł ocenić odległości. Jako pilot nie będzie pan dość precyzyjny w ocenie. Może pan być obserwatorem, członkiem załogi... Wiem już, że przegrałem. Odchodzę. Nie pociąga mnie rola obserwatora. Nie chcę być członkiem załogi. Tylko wyprawa w pojedynkę. Samotna przygoda. Co robić? Idę drogą od baraku sanitarnego przed siebie, wzdłuż zabudowań Stacji. Zbladła zieleń trawników, mgły osiadły wśród drzew, po parowach, skołtunione chmury i dalekie echo wiosennej burzy. Z kim mówić? Kogo się radzić? Tylko samego siebie. Tylko samemu sobie zadawać pytania. Odpowiedź musi być we mnie. Taki już jestem. I chcę być sobą. W baraku jest pusto, wszyscy jeszcze na ćwiczeniach. Rzucam się na pryczę. Zamykam oczy. Co zrobić? Twarz mglista, a jednak wyraźna, wynurza się, zaostrza, oczy nabierają blasku. Ani sen, ani jawa. Wszystko jest we mnie. Bem! Wchodzi na taras. Natychmiast obydwaj siedzimy przy stoliku kawiarni w Tel-Avivie. Kawa i koniak! Dwa koniaki. "Napijesz się ze mną?" "Co z tobą, Zygmunt? Ile czasu nie widzieliśmy się!" "Czas nie jest ważny." On ma rację, ma rację. Czasu nie ma. Czas skruszył się. Tamten dzień jest dniem dzisiejszego popołudnia. A wszystko to jest we mnie. Twarz Zygmunta blisko, ceglasty rumieniec, drganie policzków, zagryza wargi. "Co z tobą, Zygmunt?" "Nieważne, mówmy o tobie. Więc jak ci nie wyjdzie z lotnictwem?" Głosy morza i zapach jodowych morskich wodorostów. Krzyk mew. Aromat kawy i ostry smak koniaku. "Jak mi nie wyjdzie, zgłaszam się na ochotnika do kraju." "Jako emisariusz?" "Jako emisariusz". "Ja ci dam adresy, pisz, notuj... a z profesorem Kotem mówiłem o tobie. Więc gdyby... ** ** ** Decyzja przeniesienia ze stacji lotniczej do dyspozycji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych nadeszła wkrótce po telefonie Stasia do Londynu. Dwudziestego kwietnia, we wtorek przed południem, wysiadł na stacji King's Cross. Było wietrzno, padał drobny, przelotny deszcz. Wsiadł w ogromną, wysoką taksówkę i podał adres jednej z przecznic Piccadilly, gdzie w Stratton House mieściły się biura polskiego rządu poza krajem. Stanisław Kot, historyk Uniwersytetu Jagiellońskiego, ambasador rządu emigracyjnego w Moskwie, a obecnie minister informacji, był w chwili spotkania ze Stasiem człowiekiem dobiegającym sześćdziesiątki. Ruchliwy, bystry, aż ostry, o przenikliwym spojrzeniu oczu spoza binokli w metalowej oprawce, popędliwy, ale popędliwość swoją trzymający na wodzy, profesor Kot, uczony o rozległej wiedzy i światowym uznaniu, miał pasję manipulowania życiem ludzkim, słabość do plotek i intryg. Pewny siebie i swego znaczenia, podniósł się zza biurka. Był niski, korpulentny, uścisk ręki miał silny. Spoglądał na młodego porucznika z ciekawością i z tą koncentracją właściwą naukowcom, którzy potrafią wyłączyć się z otaczającego zgiełku: przedmiotów, odgłosów i spraw, i ześrodkować na jednym obiekcie, zogniskować na czas do tego przeznaczony wiedzę, intuicję i doświadczenie wymagające przeniknięcia interesującego ich przedmiotu albo osoby. - Proszę, niech pan siada, panie poruczniku. Słyszałem o panu od Zygmunta Morawskiego, hubalczyka. Znam się z jego ojcem jeszcze sprzed wojny. Zygmunt opowiedział mi pana historię bojową. - Szybkim ruchem otworzył nagle szufladę biurka pełną pięciofuntowych banknotów. Może potrzebne są panu pieniądze? Staś poczuł, że się czerwieni. Był zażenowany. - Dziękuję, panie profesorze, moja gaża oficerska zupełnie mi wystarczy. Kot zamknął szufladę. Wyraz jego twarzy nie zmienił się. - Słucham pana, panie poruczniku. - Zgłaszam się do służby w kraju. - Cieszę się. Twarz profesora straciła wyraz początkowego ostrego napięcia, złagodniała. Ale jeszcze wpatrywał się, jeszcze starał się badać. Staś poczuł przypływ sympatii do siedzącego przed nim człowieka. - Czy działał pan w jakimś stronnictwie, panie poruczniku? - Nie, panie profesorze, w żadnym. - Jak pan sobie wyobraża swoją misję do kraju? To jeszcze za wcześnie, ale chyba pan myślał nad tym, zastanawiał się? - Myślałem. Interesuje mnie dziedzina czysto organiczna. Wyobrażam sobie swoją misję jako łącznika pomiędzy pracami ministerstw za granicą i w kraju. Telefon. Profesor podjął słuchawkę. Skrzywił się, zdjął binokle, przetarł oczy. - Nie, nie nie teraz, jestem zajęty. Powiesił słuchawkę, nałożył binokle. - To, co pan powiedział, panie poruczniku, interesuje mnie. My sobie jeszcze pomówimy. Teraz skieruję pana do Departamentu Spraw Łączności z Krajem. Dyrektor Paweł Siudak. Proszę sobie umówić spotkanie. On pana skieruje do doktora Sklenarza. To będzie pana bezpośredni opiekun. Z nim opracuje pan szczegółowy plan misji i szkolenia. Wstał. Wyszedł zza biurka. Niewielki, skromnie umeblowany pokój napełnił się jego ruchem, żywotnością. Emanowała z niego niecierpliwa energia. Ten człowiek - myślał Staś - stanął na zakręcie mego losu. - A teraz, panie poruczniku, zapraszam pana do wspaniałej serbskiej restauracji, tu w pobliżu na Piccadilly: - Roześmiał się szeroko, głośno i otwierając drzwi pokoju nalegał uprzejmie: - Proszę, proszę pan pierwszy. ** ** ** Czas mój w tej odizolowanej od świata, tajemniczej klinice dobiega końca. Jestem tu pewnie jedynym pacjentem. Nie słyszę, nie widzę nikogo. Tylko dwie białe nimfy, pielęgniarki, które teraz rozróżniam: Kate - smukła, wiotka, jak łodyga pnącej fasoli, Helen - niewielka, czarnowłosa, rumieni się często i nagle aż po korzonki włosów. Mogę wstawać i spacerować alejami ogrodu wzdłuż szpalerów róż. Wojna wydaje się nierealna. Gdzie jestem? Troskliwa opieka dziewcząt aż żenująca. Stale dopytują się, jak się czuję, czy mi czegoś nie potrzeba. Mówię, że czuję się świetnie, już czas, żebym wrócił do bazy. Ale właściwie czuję się tylko lepiej. Lepiej na tyle, aby funkcjonować. Przy przebudzeniu, przy odwróceniu się na bok - zawroty głowy. Lekarz zapewnia, że to przejdzie. To tylko lekki wstrząs mózgu. Mój czas skoku do Polski został przez ten wypadek przesunięty. Niekiedy ogarnia mnie panika: nie pozwolą mi skakać. Nie! Nie! Przecież czuję się lepiej, coraz lepiej. Tylko jeszcze raz będę musiał przejść kurs spadochronowy. Grupa kolegów kurierów, z którymi zacząłem ćwiczenia, "Nurek", "Oszczep", "Łuk", "Biegacz", "Pływak" (najstarszy, którego nazywaliśmy "Tata"), "Kula" i "Kabel" polecą wcześniej, przede mną. Pech czy przeznaczenie? Cóż mogę zrobić? Obym tylko poleciał! Pakuję walizkę. Przeglądam moje skarby: medalik kupiony w Jerozolimie, otarty o grób Chrystusa, złoty zegarek, pudełeczko zapałek z ziemią i kłosami, fotografie, fotografia Bema z ojcem - jaki to jeszcze młody chłopiec, odstające uszy wisusa! Fotografia pośmiertna Hubala ofiarowana mi przez Bema. Listy. Przez otwarte okno trel samotnego ptaszka, który przez cały mój pobyt tutaj śpiewał. Hermit-trash. Drozd-pustelnik. Aromat wilgotnej zieleni i niesiony wiatrem nikły zapach przekwitających róż. Pierwszy kurs, na który nas wystano, ten poprzedzający wyszkolenie spadochronowe, był w Szkocji. Na północno-zachodnim wybrzeżu, w Arisaig, w kraju dzikich, zalesionych gór i długich, ciemnych jezior. Porywiste, ostre wichry pędziły nieustannie gromadzące się chmury. Był to kurs zaprawy fizycznej i sabotażu. Mieszkaliśmy w starym, kamiennym szkockim dworze, tuż nad brzegiem Loch Morar. Co dzień forsowna gimnastyka, nauka dżin-dżitsu, łażenie po górach, wykłady i ćwiczenia dywersyjne prowadzone przez brytyjskich instruktorów. Uczyłem się jak unieszkodliwić pobliską elektrownię, zaplanować strategię wykonania, nakreślić dokładną mapę zabudowań, dróg, okolicznych ścieżek, obmyśleć rutynę pracy. Oznaczyć nocny czas i godzinę, zaplanować środki wybuchowe i drogi wycofania się. Uczyli nas metody psychologicznej wpływania na nastroje przeciwnika, ćwiczyliśmy, każdy z osobnym zadaniem, metodę Gallupa badania nastrojów grup i społeczeństw, zapoznawali nas z filozofią marksistowską. To wszystko we mnie świeże, jasne, gotowy jestem do dalszej nauki, do akcji. Nurtuje mnie ciekawość: Co następne? Co dalej? Zamykam walizkę. Zegnam się z lekarzem i z dziewczętami. Są to Fany.»* Na służbie, tak jak i ja. Związane tajemnicą, opiekują się tajnymi agentami_kurierami za linią nieprzyjaciela. W Londynie, w ministerstwie, czeka na mnie mój opiekun: wysoki, nieco pochylony, łysawy brunet, prawnik, doktor Sklenarz. Mówię mu, że czuję się świetnie, chociaż zawroty głowy jeszcze mnie nie opuszczają. Wysyła więc mnie natychmiast na kurs fotografii specjalnej. Jadę na południe Anglii, do hrabstwa Hampshire, blisko Southampton. Do pałacu Beaulieu. Miejsce przepiękne. Dom, stary angielski dwór o ciężkich okapach dachu, malowniczych załamaniach, wdzięcznych wykuszach długich okien, podsieniach i łukach. Jest sierpień i oplatające dom kiście dzikiego wina nabierają koloru prześwietlonego słońcem burgunda. Uczymy się mikrofotografii, redukowania podwójnej płachty "Timesa" do wielkości główki od szpilki. Zawożą nas do zakładów graficznych pokazując technikę podrabiania pieniędzy. Codziennie gimnastyka, bieganie, w wolnych chwilach gramy w golfa na rozległych, gładkich trawnikach. Pod koniec sierpnia wracam do Londynu. Czuję się odświeżony, zawroty głowy niemal ustąpiły. Na spotkanie z moim opiekunem w ministerstwie idę w nastroju radosnym. Wiem, że w najbliższych dniach pojadę na północ Anglii, na nowy kurs niedaleko Blackpoolu. Wiem nawet, jak się nazywa dom, w którym zamieszkam: Ardley House. Wyobrażam go sobie: będzie to pewnie jeden z tych wspaniałych okazów budownictwa angielskiej prowincji. A w październiku czeka mnie powtórzenie kursu spadochronowego na Ringway. Wbiegam po schodach Stratton House, siedziby ministerstwa. Kręci się tu pełno nieznanych mi ludzi. W tym noku sekretarka doktora Sklenarza kiwa na mnie ręką, zatrzymuje. First Aid Nursing Yeomanry - Korpus Pierwszej Pomocy Pielęgniarskiej - List dla pana. Podaje mi kopertę. Pismo nieznane. List jest z Palestyny. Chowam ten list do kieszeni munduru. Otworzę go dopiero po powrocie do mego pokoju w domu na South Kensington. ** ** ** Poliniowana, być może wyrwana z zeszytu, kartka papieru. Zapisana ołówkiem, pismem mało czytelnym, nierównym. Wydaje się nie listem, lecz formą litanii. Żadna z linijek listu nie doprowadzona jest do końca, urywa się w miejscu dowolnym, w połowie albo zaraz po dwóch, kilku, a nawet jednym słowie, jakby ręka piszącego buntowała się przed zakreślonym rozmiarem kartki i sama sobie wyznaczała dowolne granice, albo zniecierpliwiona dążyła do początku. Staś usiadł w fotelu, rozłożył list, czytał: Drogi mój panie Stanisławie Jak to napisać? Jak? Sam nie wiem, Zygmuś nie żyje. O Boże! Taka rozpacz. Zastrzelił się siódmego sierpnia, zostawił listy, były do Andersa, był list do pana, ktoś wziął, nie wiem, zniknął, moja wina, straszna rozpacz, po co żyć, Morawski. Zerwał się. Jeszcze raz niecierpliwie przebiegł oczami treść listu. Żal jak ostrze szpady. Ale nad żalem górowała złość. Stoi teraz przy nim, w battledressie, uśmiechnięty, pali papierosa. Wstrząsnąć nim. Bem! Bem, szaleńcze, po coś to zrobił! Głupcze! Dlaczego? Dla kogo? Może, gdybym tam był, nie doszłoby do tego. Może. A może nikt ani nic nie mogło go powstrzymać! Ten ojciec! Przejął się ojcem! Nie! Nie! To w nim było od początku. Wyszedł na balkon. Bem przesunął się za nim. Niezmienny uśmiech. Uśmiech zażenowania. Z balkonu widać stację kolejki podziemnej. Jej betonowa gardziel wypluwa fale obojętnych ludzi. Nikt nie wie o Bemie, nikt nie zapamięta. Giną tysiące i miliony. Giną ci, którzy pragnęliby żyć. A tu jeszcze jeden szaleniec galopujący przez historię kraju. Jeszcze jeden pijany trującą polewką bohaterszczyzny. Gdyby nie był żołnierzem Hubala, byłby powstańcem w oddziałach Langiewicza albo w trzydziestym pierwszym roku dołączyłby do rozbitków w lasach pod Ostrołęką. Upał sierpniowego popołudnia już zelżał i pierwszy chłód wieczoru przebiega drobnym dreszczem. Zygmunt, dlaczegoś to zrobił? O czym myślałeś w tej chwili załamania na dnie depresji, kiedy rozpętane demoniczne siły pchnęły twoją rękę? Nie ma go, już zniknął. W londyńskim wieczorze rozpłynął się ostatni uśmiech. Nad Bemem czas zamknął się czarną taflą. Miał dwadzieścia dwa lata. ** ** ** W październiku przeszedłem kurs spadochronowy na Ringwey. Dokuczały mi zawroty głowy, ale nie przyznawałem się. Mogliby mnie jeszcze wstrzymać przed skokiem do Polski. Ostatni kurs był blisko Londynu, w Audley End. Ogromny budynek, ale bez wdzięku domów w Arisaig i Beaulieu. Tu wywiad polski zaznajamiał nas z warunkami w kraju i przygotowywał do skoku. W grudniu wróciłem do Londynu. O Bemie myślałem coraz rzadziej. Przejęty byłem swoim zadaniem. Raz tylko, widząc się z profesorem Kotem, powiedziałem mu o samobójstwie Zygmunta. I wtedy może uświadomiłem sobie naprawdę, że gdyby nie on... Ludzie spotykają się i rozchodzą, a każde spotkanie kiedyś, w jakiejś chwili, odzywa się echem. 2 W piątek, dwudziestego czwartego grudnia, późnym popołudniem Tadeusz Żuławski wysiadł z kolejki podziemnej na stacji South Kensington i przechodząc na drugą stronę ulicy skierował się ku szerokiej Exhibition Road. Dzień był przenikliwie wilgotny: ani ciepły, ani zimny, ale nieprzyjemnie duszny, z zapadającą na miasto żółtawą mgłą, gęstą i gryzącą od wsiąkających w nią dymów i spalin. W zaciemnionym Londynie wolno, jeden za drugim, posuwały się samochody i piętrowe autobusy o bladoniebieskich reflektorach. Gęsto rozrzucone napisy wskazywały drogę do schronów. Jezdnia i chodniki lśniły czarną wilgocią. Tadeusz był w mundurze, w długim wojskowym płaszczu. Na obu rękawach miał białe, haftowane na czerwonym tle, znaki "Poland". Na lewym rękawie czarne skrzydło husarskie wyrastające z okrągłej, żółtej tarczy oznaczało przynależność do Dywizji Pancernej. Na głowie miał czarny beret z orłem w koronie i trzema kapitańskimi gwiazdkami. Prawie półtora roku upłynęło od jego przyjazdu do Londynu. Piąty rok poza krajem. Długo, zbyt długo nie mógł się wydostać z Francji. Po dwukrotnych nieudanych wyprawach - grupa, z którą planował ucieczkę, ledwo uniknęła karnego obozu - przeprawił się, pod koniec maja czterdziestego drugiego roku, w dziesięcioosobowym zespole (kilku Francuzów, Polaków i dwóch jego "adiutantów", Henio i Konstanty) poprzez Pireneje do stolicy Katalonii, Barcelony. Tu, kryjąc się przed policją i Guardia Civil, prowadzony przez polskiego przewodnika od jednego do drugiego zakonspirowanego punktu kontaktowego, przedostał się z Barcelony do Madrytu, a stąd do Portugalii i do poselstwa polskiego w Lizbonie. Utartym już szlakiem żołnierzy dążących do Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii, Tadeusz - w grupie kilkunastu Polaków przeszmuglowanych przez konsula polskiego w Lizbonie na mały belgijski stateczek - odpłynął do Gibraltaru. Po kilkutygodniowym wyczekiwaniu na dalszą podróż, wyruszyli do Anglii. W początkach sierpnia dobili do Liverpoolu. Przeszedł, tak jak każdy, kilkutygodniową kwarantannę w obozie pod Londynem i zaraz potem został przeniesiony z piechoty do Korpusu Uzbrojenia. Szedł Exhibition Road. Była to ulica muzeów: budynki Muzeum Wiktorii i Alberta po prawej stronie, a po przeciwnej zabudowania Muzeum Historii Naturalnej. Coraz więcej spotykał żołnierzy różnych broni, którzy podczas świąt Bożego Narodzenia przyjechali na przepustki do Londynu. Pod numerem 55 Exhibition Road w rzędzie wiktoriańskich, tynkowanych i biało malowanych budynków mieściło się centrum spotkań Polaków w Londynie - "Ognisko". Już przez szparę w nie domkniętych, ciężkich drzwiach buchnął na niego gwar wielu głosów. W korytarzu nie mógł docisnąć się do szatni. Bywał tu często, znał szatniarza i kelnerki. W "Ognisku" zawsze był ruch, ale taki tłok! - Co to się dzieje? - spytał szatniarza. - Dlaczego w tym roku tyle ludzi? Szatniarz, sierżant inwalida o kwadratowej, nieruchomej twarzy, utykający na nogę, przechylił się, szepnął: - Bo to nasprowadzają różnych tam Anglików, Francuzów, Czechów zamiast sami świętować Wigilię. I co to za Wigilia? Taki rejwach! - Ale nasz stolik jest? - Żuławski podał szatniarzowi płaszcz i beret. - A jest! Tam, w pierwszej sali. Tu numereczek pana kapitana. - A kapitan Iwanicki już przyszedł? - Chyba że go widziałem. Żuławski przecisnął się przez pierwszą salkę, gdzie przy oblężonym bufecie kelnerki starały się przekrzyczeć hałas. Dym, zapach alkoholu, brzęk szklanek i kieliszków, atmosfera podniecenia i nikły, wszystko przenikający zapach londyńskiej mgły. Na lewo, przy ścianie między oknami, stała ubrana świecidełkami choinka, ale jakaś niezupełnie prawdziwa, szczupła jodełka, dziwnie tu zagubiona pośród rozgrzanych, rozkrzyczanych gości. Niby to ją zauważano z radością, rozrzewnieniem i zaraz zapominano o niej, wyłączano ją z życia. To nie była ta choinka. W dużej sali, przygotowanej do Wigilii, stoliki nakryte białymi obrusami były jeszcze nie zajęte. Żuławski szukał oczami Iwanickiego, z którym się tu umówił. W tłoku mundurów khaki i szaroniebieskich lotniczych czasem tylko mignęło ciemne, cywilne ubranie albo kolorowa suknia kobieca. - Jesteś tu, Tadziu! - Iwanicki ujął go pod ramię. Był to szczupły, blady, jakby wyprany z kolorów oficer, który przy ciemnym postawnym Tadeuszu wydawał się wątły, niepewny siebie. - Chodź na górę, do klubu. Tu nie można wytrzymać. O szóstej zaczynają Wigilię i wtedy się uspokoi. Weszli razem na pierwsze piętro, gdzie w salce, na miękkich fotelach, siedzieli goście bardziej zadomowieni w "Ognisku". Było tu ciszej niż na dole, chociaż rozmowy nie ustawały ani na chwilę. Sinobiały gęsty dym wypełniał wnętrze. Od czasu do czasu jakiś głośniejszy przejaw oburzenia czy zdziwienia wzbijał się ponad poziom szmeru rozmów. Żuławski skłonił się w progu pokoju witając wszystkich obecnych, a następnie podchodził jeszcze tu i ówdzie do stolików i wymieniał uścisk dłoni. Zza stolika przy ścianie podniósł się zażywny, wąsaty, o czerwonej twarzy major Chyrcewicz, z którym Żuławski i Iwanicki byli umówieni. - Cześć, Tadziu! Już myśleliśmy, że nie przyjedziesz. Żuławski siadł przy stoliku. Wyciągnął z kieszeni paczkę chesterfieldów. - Spotkałem się z kimś, kto miał bezpośrednie wiadomości z Warszawy. Tam jest podobno piekło. Stałe obławy na ulicach, aresztowania, egzekucje, wywózki. Coraz gorzej... Coraz gorzej. Jakoś nie mogłem się zebrać na tę Wigilię, siedziałem, pisałem list do domu. - Ty chociaż masz gdzie pisać - Iwanicki podał Tadeuszowi zapalniczkę. - A ja od początku nie miałem znaku życia. Chyrcewicz zacierał nerwowo ręce. Chciał pocieszyć Iwanickiego i nie znajdował argumentów. - Ludzie dopiero teraz dostają wiadomości - powiedział. - Dopiero teraz, ktoś mi mówił, odezwała się jakaś rodzina z Rosji. Przez Czerwony Krzyż. - Nie pocieszaj mnie. Ja już wiem... Chyrcewicz przysunął się bliżej do Tadeusza, szepnął: - Antek jest przygnębiony, słyszał jakąś plotkę o decyzjach teherańskich... - Co takiego? - To nie jest, proszę was, żadna plotka - Iwanicki zaczerwienił się. Jego wodniste szare oczy zwilgotniały. Podniósł do ust szklankę i wysączył z niej resztkę alkoholu. W głosie zadźwięczał teraz wyraźnie akcent lwowski. - Nie plotka. Ja jeszcze, wiesz Tadziu, jeszcze sprzed wojny znam pewnych ludzi uplasowanych... I w tych kołach... - W jakich, do cholery, kołach? Wyrażaj się jaśniej! - Ty, Tadziu, jesteś czasem obcesowy... Pewnych rzeczy nie możesz zrozumieć. - Więc o co chodzi? - O to - szepnął Chyrcewicz - że podobno - pochylił się bliżej Tadeusza - podobno Lwów i Wilno oddadzą... - Co? - Zostaniemy na linii Bugu. - Zbrodnia. - To jest jeszcze plotka... - Chyrcewicz zacierał ręce. Rudawe sztywne wąsy drgały mu niespokojnie. - Plotka, ja myślę. A co ty? Co ty sądzisz? Iwanicki zakrył twarz rękami, kiwał gtową. - Co ty sądzisz, Tadziu? - Chyrcewicz wpatrywał się w Tadeusza. - Po tej zbrodni z Katyniem wszystkiego można się spodziewać. Ale aż tak? Aż tak? - Ja się tam urodziłem - szepnął Iwanicki. Oderwał dłonie od twarzy i spoglądał płaczliwie na Tadeusza. Tadeuszowi wydawało się, że kolega jego jest pijany, ale może była to tylko rozpacz. - Weź się w kupę - powiedział. - Jeszcze nic nie wiadomo. Nic pewnego. Jeszcze nie widziałeś czarno na białym. Zgromadzeni w sali zaczęli się z wolna podnosić. - Chodźmy - powiedział Chyrcewicz. - Dochodzi szósta. Wstał i teraz widać było, że mundur dopina się z trudem na jego okrąglejącym brzuchu. W salkach na dole uspokoiło się. Zgaszono górne światła. Zostawiono tylko elektryczne świeczki choinkowe i boczne oświetlenie, a na stolikach płonęły świece. Ludzie w milczeniu przesuwali się do gęsto ustawionych stolików, odnajdywali tam swoje nazwiska. Na każdym stole leżał opłatek i menu wigilijne: śledź marynowany barszcz z uszkami kapusta kwaszona karp smażony z kartoflami kompot Chyrcewicz, Iwanicki i Żuławski zajęli miejsca przy swoim stoliku. Tuż obok, przy zestawionych razem dwóch stołach, siedziało kilku młodych oficerów w battledressach i dwie dziewczyny w jasnych sukienkach. Dziewczęta siedziały twarzami zwrócone do Żuławskiego. Spojrzał. Tak teraz chyba wygląda Boga. Po czterech latach niewidzenia. Kiedy odjeżdżał, była osiemnastoletnią panienką. Teraz ma już dwadzieścia dwa lata. Cztery lata. Okres, w którym dojrzewała bez niego. Czy kiedykolwiek uda się wypełnić tę lukę? Czy stosunek ich na zawsze pozostanie zerwanym mostem? - Tadziu, o czym myślisz? Słuchaj, zaczyna się. Ktoś uderzył lekko widelcem w szklankę. Głos niewidocznego, zasłoniętego tłokiem stolików mężczyzny. Mówił o staropolskim zwyczaju łamania się opłatkiem, życzył powrotu do wolnej Polski, zaintonował kolędę "Bóg się rodzi..." Słyszeli już to wszystko po raz piąty. Wydawało się, że nigdy nie będzie inaczej. Pomimo to, wzruszeni, podchwycili kolędę i silny, gorący chór wypełnił salę. Iwanicki podniósł i przełamał opłatek: - Wolnej Polski, Tadziu, a przede wszystkim spotkania z rodziną. Tadeusz przełamał opłatek, chciał coś powiedzieć, ale nagła, ostra myśl ścisnęła mu gardło: Irena jest w niebezpieczeństwie, Irenie coś grozi. Jak ciemna, lodowata woda przeniknęło go przeczucie: nigdy już tam nie wrócę, nie zobaczę nikogo... Nigdy. Nigdy... Przełamali się opłatkiem, wypili wódkę pod śledzia. Nikt nie podejmował rozmowy, jakby wszystkie wątki wyczerpały się i tylko zostało to, co przeżywać mogli samotnie. Ale przy sąsiednim stole głośna rozmowa, śmiech, toasty. Tadeusz czuł, jak każdy wybuch śmiechu rani go. Chciał się podnieść i wyjść z sali. Chciał wrócić do swego pokoju blisko Earls Court i nie widzieć, nie słyszeć nikogo. Po co ja tu przyszedłem? Jedna z dziewcząt przy stoliku zauważyła grymas na twarzy Tadeusza. Przechyliła się i szepnęła coś siedzącemu przy niej oficerowi. Odwrócił się, podniósł, skłonił i uśmiechnięty, rozbawiony spojrzał nie widząc, w twarz Tadeusza. - Bardzo przepraszam, panie kapitanie, trochę jesteśmy za głośni. Ale... - zrobił ruch rękę, jakby tłumacząc zbyt głośne zachowanie. Tadeusz nie patrzył na niego, wydawało się nawet, że nie usłyszał. Myślał: Irena jest w niebezpieczeństwie... Coś jej grozi... Coś jej grozi... Oficerem, który podniósł się od stolika i przeprosił Tadeusza za zbył głośne zachowanie, był porucznik Stanisław Bask. 3 Był pierwszy dzień świąt - Boże Narodzenie. Spotkali się przed kościołem Wszystkich Świętych. Włodek mieszkał teraz na ulicy Sosnowej, niedaleko Placu Grzybowskiego. Poszli na sumę, a potem szli Królewską w stronę Marszałkowskiej. Śnieg przykrył białymi łatami martwe zgliszcza ruin. Ziały czarnymi jamami jak nie pogrzebane kości gigantycznych zwierząt. Brudna wata śniegu otulała niezdarnie tę krainę śmierci. Potrzaskane, zniweczone leżało to, co było niegdyś codziennością zwykłych ludzi: podwórko i schody z zapamiętaną ilością stopni przebieganych, przeskakiwanych z niecierpliwie wyciągniętą ręką, aby nareszcie przekręcić klucz w zamku swojego mieszkania. Szyby myte cierpliwie, z radosnym promieniem słońca grającym w tęczy szkła, ściany odgradzające, osłaniające, stwarzające bezpieczną samotność, jedyność w świecie. Wysokie, smukłe pastorały latarni pozostały tu i ówdzie: rząd smutnych mnichów o zwieszonych głowach strzeże pobojowiska. Ale oni - "Jur" i Włodek w ciemnych zimowych płaszczach, w kapeluszach i szalikach szczelnie okrywających szyję - i ci, którzy ich mijali skuleni, z podniesionymi kołnierzami, bo dzień był mroźny, przywykli do widoku ruin. Niemal nie zauważali ich. Nie słyszeli rozpaczliwego chóru zziębniętych, umarłych domów ani nie widzieli zabiegających im drogę cieni żebrzących o jałmużnę pamięci. To wiatr, to tylko wiatr. Skręcili w Marszałkowską i zdążali w kierunku Alei Jerozolimskich do Alei Trzeciego Maja i do mostu. Szli na ulicę Francuską. Lepiej było nie wsiadać do tramwaju, Niemcy szaleli ostatnio więcej niż zwykle, chociaż w dzień Bożego Narodzenia miasto wydawało się spokojnie. Niebezpieczeństwo, które zmusiło ich w lecie do wyprowadzenia się z domu, gdzie obydwaj czuli się dobrze, wydawało się zażegnane i usunięte. "Jur" odczuwał też potrzebę pożegnania się - chociaż nie mówił o tym wyraźnie i nie podawał daty - przed powrotem w styczniu do Londynu. Z Włodkiem zaprzyjaźnili się, redagując wspólnie organ Delegatury Rządu - Agencję Informacyjną "Kraj". "Jur" szedł szybko, nierówno, gestykulował, mówił gwałtownie coraz to rzucając prędkie, krótkie spojrzenie na Włodka. Przejęty był konferencją w Teheranie i spekulował, co z tego może wyniknąć dla przyszłości Polski. Włodek wyższy, szczuplejszy, szedł równymi, długimi krokami, opierając się jeszcze na lasce bardziej już teraz z wygody niż potrzeby, gdyż noga zagoiła mu się i nie dokuczała, jak dawniej. Jurek zacisnął rękę w pięść i wymachiwał nią przed sobą: - Co się stanie? Co się stanie? Będą decydowali o nas bez nas. Polski rząd emigracyjny nie ma stosunków dyplomatycznych z Rosją. Jak wiesz, zerwane w kwietniu. A zresztą nic nie wiemy. Tyle, że odbyła się konferencja... Włodek nie odpowiadał. Kiwał tylko głową, sprawa konferencji teherańskiej obchodziła go, ale nie w tym stopniu co "Jura". Przypomniał sobie coś nagle, uśmiechnął się. - Wyobraź sobie, że nareszcie zdobyłem ausweis. "Jur" spojrzał na niego, jeszcze zanurzony w sprawach konferencji. - Tak? - powiedział uprzejmie. - Zupełnie przypadkowo. Moja gospodyni zaprowadziła mnie do nadzwyczaj życzliwych ludzi. Mają fabrykę i wystawili mi legitymację z wszystkimi pieczątkami, "wronami", że pracuję dla Wehrmachtu. - Widzisz! To jest Warszawa! To są wspaniali ludzie! Zbliżali się do Mostu Poniatowskiego. Niebo nad wschodnim brzegiem nabiegało perłowymi chmurami. Szedł stamtąd mroźny, urągliwy wiatr i ciągnął za sobą ciężkie obłoki. Dopiero niedawno, jeszcze przed mszą w kościele Wszystkich Świętych, dzień zapowiadał się niebieski i jasny, ale już chmury ścieśniały się nad miastem i płynęły brzemienne zapowiedzią śniegu. A jednocześnie w tym przedśnieżnym ściemnieniu było coś uroczyście świątecznego, jakby niebo ogarniało miasto, tuliło do siebie i kołysało. Zanim zeszli z wiaduktu nad brzeg Wisły, drobne gwiazdki śniegu zaczęły wirować w powietrzu. Szli rozgarniając zasłony misternych koronek czując na czole, na oczach, na ustach drobne, chłodne dotknięcia. W ciszy przerywanej tylko dalekim dzwonieniem tramwajów, ten spacer nad brzegiem zamarzniętej rzeki, w woalach śniegu, tyle miał uroku, że "Jur" poczuł ogarniający go smutek przed opuszczeniem miasta. - Żal mi będzie Warszawy - powiedział. - A... Warszawa... - Włodek spojrzał i, jak zwykle u niego, wzrastająca ciepła fala uśmiechu zaczęła z wolna ogarniać całą twarz. "Jur" mrugał oczami niespokojnie. Zagryzał usta, był wzruszony. - To miasto, nawet zrujnowane, nawet teraz podczas tej tragicznej okupacji, ma w sobie tyle czaru... - A tak... Tak... "A bruk twój wydać może głos, na dźwięk którego Norwid bladł..." - Co mówisz? - Powtarzam wiersz Lieberta o Warszawie. - Żal mi będzie tego miasta. - Jedziesz wcześniej, niż zamierzałeś. - To prawda. Wzywają mnie. Dwaj kurierzy, którzy poszli późnym latem, nie doszli. - Co ty mówisz? Którzy to? - Poznałeś ich. "Sęp" i "Andrzej". Widocznie wpadli gdzieś na szlaku. - Były wiadomości? Czy to pewne? - Nie. Tylko Boga dostała kartę od "Sępa". Z wału nad Wisłą skręcili w ulicę Obrońców. Schodzili w dół ku Francuskiej. Wiatr popychał ich, ślizgali się na oblodzonych chodnikach. Kiedy dochodzili do mieszkania Żuławskich, śnieg rozpadał się na dobre i Boga patrząc przez judasza zobaczyła mocno zaśnieżone kołnierze i kapelusze Włodka i "Jura". ** ** ** Kartka od , Sępa", o której mówił "Jur", nadeszła niedługo po wyjeździe dwóch kurierów. Był to smutny list bez początku i końca, opis snu, w którym "Sęp" schwytany w czarny tunel posuwał się po omacku, nie widząc przed sobą światła. "Wszystko czarne - pisał - nie widzę światła, żadnego światła w tym tunelu." Pocztówka nadeszła ze stemplem "Gorlice" i widokiem łańcucha górskiego. Pewnie czekali w tych Gorlicach na przewodnika, który miał ich wieść Przełęczą Dukielską albo Tylicką, i czekali daremnie. Nie chcieli się jednak cofać, a może cofać się już nie mogli? A może kartka była wiadomością przed samym wymarszem na granicę, ostatnie przesłanie, pragnienie podzielenia się złym przeczuciem: "skoro nie ma nadziei, abym jeszcze powrócił, niech za mnie mówi ten sen". Boga bardzo się przejęła tą wiadomością. Dopytywała "Małego Jasia" z Biura Informacji czy nic nie wiedzą o dwóch kurierach. Nic. Nic. Nikt nie sprawdzał, nie badał, nie interesował się. Zginęli. Mało to ludzie ginie co dzień, co godzinę? Tak samo zginął Grzegorz. Wyjechał do Lwowa i zniknął. Ginęli. Przestawali istnieć. Imiona ich i nazwiska wsiąkały w niepamięć. Nie wiadomo nawet, jak zginęli. Rozstrzelani? Powieszeni? Zadręczeni w więzieniu? A może, schwytani, wyłuskiwali ukrytą fasolkę cyjanku, aby uciec torturom? ** ** ** Otworzyła drzwi. Wiatr dmuchnął śniegiem, wilgotną świeżością zimowego popołudnia. Włodek i "Jur" otrzepywali palta, wycierali nogi. Powitania i uśmiechy. Wybiega Olek. - Chodźcie, chodźcie! Bigos gorący! W stołowym pokoju Siunek. Ściska ręce gości. - Podzielimy się opłatkiem? To Irena. Rozgrzana, oczy błyszczące. Na nakrytym stole kładzie talerzyk z opłatkiem. Kogdzia w ciemnozielonej sukience, pochylona nad stołem, poprawia kieliszki, przesuwa noże i widelce. A kiedy unosi głowę, w białym świetle co zza okna widać rozchylone uśmiechem wargi i krótkie, nierówne zęby. Zebrani wokół stołu, każdy z odrobiną opłatka w palcach. Uroczysta powaga mgłą przesłania oczy. - Następny rok w wolnej Polsce. - Obyśmy doczekali. - Powrotu do normalnego życia, panie Siunku, do dzieci, do żony... - Oby wrócił mąż pani szczęśliwie. Łamiąc się opłatkiem, składając życzenia, wstępują wszyscy na obrotową scenę. Kręci się. Jak zwykle, jak zawsze. Zrzuca jednych i innych dobiera aktorów. Za oknem białe dekoracje. W rogu pokoju stroik: choinka. Zapach barszczu kwaskowaty, świąteczny i ostry, bigosu przypieczonego aromat. Czas zatrzymał się na krótko małą wyspą zagubioną, jasnym punktem w wielkiej ciemności. Irena siada przy stole, przesuwa półmisek, zaprasza, częstuje odchyla się nagle na krześle, spogląda na Siunka, na "Jura", na Włodka: - Czy są jakieś wiadomości o konferencji w Teheranie? Sianek odkłada widelec. Twarz ma zmęczoną, podpuchnięte oczy i Irena myśli, że nie wygląda dobrze, że się albo postrzał, albo jest może chory. - Widzi pani, ja mówię tylko na podstawie pogłosek, bo nikt nic jeszcze na pewno nie wie. Trzymają wszystko w tajemnicy. Ale są pogłoski, że Bug może stać się linia demarkacyjną. Boimy się, obawiamy, że linia Bugu może się stać granicą Polski. "Jur" czerwienieje, łamie nerwowo chleb, wybucha: - No nie! Nie! To niemożliwe! - Jest możliwe, kolego, Polska może stracić Wilno i Lwów. - Przecież Rosjanie absolutnie żadnych praw etnicznych ani historycznych do Wilna i Lwowa nie mają! - A czy polski rząd w Londynie był konsultowany w sprawie Teheranu? - Nie był. - I nie miał żadnego wpływu na układ powojenny. - Niestety. Ale Wilna i Lwowa oddać nam nie wolno! To byłaby zbrodnia na żywym ciele narodu. - Czy rząd jest na tyle silny, żeby się temu oprzeć? Pomiędzy rozpalonym "Jurem" a Siunkiem chłodnym, jakby zmęczonym, udręczonym (a przecież zawsze był taki wesoły), Włodek stara się wtrącić, próbuje kilkakrotnie: - Mnie się zdaje... Bo mnie... - Nie, nie, Lwowa nie możemy oddać! - Mnie się zdaje - mówi Włodek - że największą tragedią jest brak wodza, po stracie Sikorskiego i Grota nie mamy przywódcy, a do tego kraj skłócony. - Tak, tak. Obawiam się - mówi Sianek - że obcy będą decydowali za nas. Boga słucha, ale jednocześnie myśli o matce. Coraz częściej, coraz wyraźniej zauważa małe drgnienia rozpaczy, skurcze warg, płacz powstrzymywany. Teraz także. Irena stara się je ukryć, walczy z nimi, z sobą. Impulsywna, optymistyczna, ryzykantka, rzuca się na wszystko z zapałem. Pracuje w wielu miejscach: prowadzi restaurację w Galerii Luxemburga i administrację w zakładzie krawieckim Brony Szymańskiej. Głowa jej szumi od coraz to nowych projektów, interesów handlowych, a do tego nieustające sprawy jej "podopiecznych", żon oficerów na Saskiej Kępie. I jakieś szeptane sprawy z Władką. Wraca wieczorem do domu wyczerpana. "Był list? Czy nie było listu od Tadzika?" A jeśli nie ma listu - listu, który przychodzi rzadko - stawia karty. Odsuwa na koniec stołu nie dopitą szklankę z herbatą. Wróży. Gdzie pomknął król kier? Czy dobra przy nim karta? Choroba? Ale nie ciężka. Wyjdzie z tego. A przy niej, damie kier, czy nie zbliża się as karo - list z drogi? Jest! "Chodź, Bogusiu, chodź, powróżę ci... Rzucę ci karty". "Nie, po co? Nic się nie sprawdza." "Ja ci mówię... Zobaczysz... Zobaczysz... Przypomnisz sobie, co ci wróżyłam..." Dla Ireny rzeczy mogą istnieć nie ustalone, prowizoryczne. Ale Boga cierpi. Bez planowania, bez zaczepienia o stałość świat chwieje się, wiruje, w głowie zamęt, niepokój. Bo co jutro? Co za miesiąc? Co za rok? Nie uznają mi studiów. Nie uznają... I czy zawsze wojna? Czy zawsze szczurze przemykanie się pod murami domów? Tak nie można żyć! Zapada wczesny wieczór. Śnieg przylgnął do szyb. Trzeba zapalić światło. W ostrym, badawczym blasku elektryczności twarze i sprzęty nabierają twardych, realnych wymiarów. Już nie obraca się scena i zapadła kurtyna. Twarz Siunka wynurza się zmęczona. Przeciera oczy, zaczerwienione powieki. - Co w przyszłym roku? Według mnie wojna się skończy. Może wybuchnąć ogólnonarodowe powstanie. Nie, nie w Warszawie. Niemców z Warszawy wypchniemy. Nie wolno nam niszczyć miasta. "Jur", Sianek i Włodek żegnają się. W przedpokoju Irena chwyta "Jura" za rękaw. Szepcze: - Niech pan pamięta. "Jur" kiwa głową: - Tak. Na pewno. 4 Walenie do drzwi. Boga wyskoczyła z łóżka. Było wcześnie rano. - Jezus! Maryja! Kto to? Przez okienko judasza zobaczyła Zosię Kwiatkowską. - Dzwonek wam się popsuł, dzwonek nie działa! Zosia zadyszana, za nią pogodny, zimowy dzień, aż dziwne, taki piękny początek lutego. Z pokoju grubym głosem chrypie Irena: - Kto to? - Leż, leż, to pani Kwiatkowska. Zosia wsunęła się w płaszczu do pokoju, podeszła do łóżka Ireny. Szeptała gorączkowo: - Jeżeli macie jakieś gazetki, to zaraz... Natychmiast... Zimno. Koza jeszcze nie rozpalona. Boga poczuła spadający na nią strach: suchość w gardle, dreszcze w podbrzuszu. Irena, cała w rumieńcach gorączki, usiadła na łóżku. Zakaszlała. Mówiła coś niezrozumiale. Boga pochyliła się. - W szafie. Wiesz gdzie... - Nie mów. Ja wiem. Ja wiem. Boga wyjęła plik papierów z szafy, darła, wkładała do żelaznego piecyka. Kwiatkowska podała jej zapałki. Irena chrypiała: - ...i w mojej torbie... - Ja wiem... Co... co się stało? - Na Lipskiej, koło Ronda, obstawione. Jakaś bitwa. Strzelanina. - To ten dom na rogu Lipskiej i Francuskiej? - Ten! Ludzie mówią, że mogą rewidować całą Francuską. Obstawili wyloty Berezyńskiej. Boga czuje drżenie palców, po raz trzeci pociera zapałkę. Psiakrew! Gaśnie. Nareszcie. Płomień! - Ja tam podeszłam, widzę, ludzie gdzieś lecą, pokazują. A tu biją się. Strzelają z okien, rzucają granatami z balkonu. Ludzie mówią, że tam jest tajna drukarnia. Irena kaszle ciężko, rozdzierająco. Kaszle, aż łzy płyną jej z oczu. - Aleś się zaziębiła. Kiedy? - To wtedy, jak mama stała i patrzyła na tę egzekucję w Alejach, przy Marszałkowskiej. To wtedy się zaczęło. - Boże kochany, nas ci mordercy wyniszczą. Nic z nas nie zostanie. Co dzień egzekucje. Macie miód? Ja wam przyniosę miodu. Nie wstawaj. Leż! - Muszę wstać, muszę się ubrać, bo jak tu przyjdą... Boga dokłada drewek pod blachę kozy, przynosi kubełek z koksem, układa w piecyku. - Ja mam wykład w mieście. Powinnam wychodzić za pół godziny. Czy pani mogłaby zostać z mamusią? - Ty się nigdzie teraz nie ruszaj. Wszystko obstawione. - Przejdę, przejdę tyłem, przez Pragę. - Chcesz nieszczęścia? Matka chora i będzie się o ciebie denerwowała. Teraz polecę po miód. Przyniosę mleka. Zrobi się mleka z masłem i z miodem. Ja w to wierzę. Irena kaszle. Ciężki, suchy kaszel rozrywa jej piersi. Boga ujmuje rękę matki w przegubie, wyczuwa szybki, drobny puls. - Ja wstaję, ubieram się, podaj mi szlafrok. Lepiej, żebym była ubrana. Boga podaje szlafrok, nastawia wodę w imbryku na rozgrzanej fajerce kozy. - Weź jeszcze jedną aspirynę. I tu masz witaminę C. W łazience Boga myje twarz zimną wodą. Chłodzi policzki. Łzy płyną, nie może ich zatamować. Matka jest chora, bardzo chora, to po tej egzekucji 28 stycznia. Pojechała rano, jak zwykle, do miasta i wysiadła przy Brackiej w Alejach. Popchnięta, nagle znalazła się w tłumie ludzi. Szła, nie wiedząc dlaczego, aż do rogu Marszałkowskiej. Tam, otoczeni kordonem niemieckiej policji, stali z odkrytymi głowami skazańcy. Młodzi ludzie. Kilkudziesięciu. Patrzyła. Słyszała suchy szczęk karabinów maszynowych i widziała, jak padali. I wtedy poczuła ból w piersiach, zatamowanie oddechu, jakby suchy szloch. Nie mogła płakać, ale zaciskała pięści poprzysięgając zemstę. Wróciła rozdygotana do domu. Tego samego wieczora dostała silnej gorączki. Rozpalona, półprzytomna przekazywała córce: "Nigdy, nigdy nie wolno ci o tym zapomnieć!" Następnego dnia Boga pojechała zobaczyć miejsce egzekucji. Były już tylko wieńce i kwiaty, a na chodniku czarnymi literami wielki napis: "Chwała". Zosia wróciła. Przyniosła miód i mleko. W pokoju buchnęła ciepłem rozgrzana koza. - Co się tam dzieje? - chrypiała Irena. Siedziała ubrana na łóżku. - Jeszcze strzelają, ale jakby słabiej. Niemców więcej. Pełno samochodów. Ja jeszcze polecę, wywiem się. Zosia zdenerwowana, ale i pełna energii. Przebolała już (a może tak się tylko wydawało) wiadomość o stracie męża w Katyniu. Od czasu do czasu przychodzi do niej starszy, elegancko ubrany mężczyzna. Mówi, że pomaga jej w handlu. Podobno jest właścicielem jakiejś małej fabryczki, która pracuje dla Wehrmachtu. Irena wybadała sprawę i stwierdziła, że nieszkodliwy. Ale jest żonaty i tym Irena stale Zosi dokucza. - To ja pójdę teraz - powiedziała - i wrócę. Zawiązała chusteczkę pod brodą, jej pełna, pięknie wykrojona górna warga rozchyliła się w uśmiechu, ale dolna, przypudrowana mocno, pozostała nieruchoma. Zosia zakryła ją chusteczką. - Próbuję tę nową maść - powiedziała. - Może coś mi pomoże. Bo teraz... Trzeba samej myśleć o sobie... Irena kiwała głową. Chciała coś powiedzieć, ale Boga włożyła jej termometr do ust. - Siedź spokojnie, bo nabijesz sobie niepotrzebnie gorączki. Patrzyła na zegarek. Mała omega. Dostała ją w prezencie maturalnym od ojca. Prawie pięć lat go nie widziała. Najtrudniejsze, najważniejsze lata mego życia... Wyjęła termometr, powiedziała: - Trzydzieści dziewięć stopni! Rano. Po aspirynie. Zaraz zatelefonuję do doktora Chojnickiego. - Bogusiu - Irena spojrzała na nią. - Nie martw się. Ja jeszcze nie umrę. Boga pochyliła głowę i rozpłakała się. 5 "Kabel" przyszedł zaraz po świętach wielkanocnych. Przyprowadziła go wysoka łączniczka, Wandzia. Nie uprzedziła jak "Stefania". Nie mówiła, że "ma prezent". Tylko "Dzień dobry, mówi Wandzia. A, to dobrze, że pani jest w domu. Zaraz tam będę". Boga była w domu sama, przygotowywała się do końcowego egzaminu z chemii fizjologicznej u profesora Przyłęckiego. Irena podźwignęła się z ciężkiej grypy i wróciła do restauracji w Galerii Luxemburga. Pracowała od rana do wieczora. Nie wiadomo, skąd brała te siły. A Boga po południu - jeśli nie miała zajęć w szkole - jechała tam i pracowała jako kelnerka. Przyszli około południa. Wandzia chuda, długa, mizerna, przywitała się i już popędziła, zostawiła "Mu" samego w przedpokoju. Tak go nazwały: "Mu". Ani "Kabel", ani "Wiktor" (później przyznał się, że nazywa się Wiktor), tylko "Mu". Bo stale trzeba mu było coś zrobić, przynieść, załatwić, a że nie znały jeszcze jego imienia, mówiły: "Przynieś mu, zrób to mu, powiedz mu." "Mu" stał w grubym płaszczu w przedpokoju, postawił walizkę, czekał. Widok czapki oficerskiej i szabli na wieszaku sparaliżował go. Sztywny, średniego wzrostu młody człowiek, przygładzone włosy i wodniste oczy. Spojrzenie podejrzliwe. - Proszę, niech pan wejdzie tu do pokoju. Tu jest ciepło. - Boga otworzyła drzwi do małego pokoju, gdzie stała koza. W połowie kwietnia było jeszcze zimno, wietrzno, jak zwykle w Warszawie. - A który jest mój pokój? - spytał. Ton był oficjalny i Bogę podrażnił. - Pana pokój jest tu na wprost. Ale tam jest zimno teraz. - A nie można napalić? - Nie. Teraz nie mam czasu. Trzeba iść do piwnicy po koks, rozpalić w kuchni w centralnym ogrzewaniu. Ja muszę niedługo wychodzić z domu. - A czy można coś zjeść? - Zdjął płaszcz, wszedł do małego pokoju. Rozgrzewał ręce nad kozą. Zapalił papierosa. - Zaraz zrobię panu herbaty. Boga przełożyła książki ze stolika na krzesło. Postawiła imbryk z wodą na rozgrzanej fajerce kozy. Gość milczał. W uniesieniu głowy, w zacięciu ust był jakiś wyniosły grymas, jakby starał się odgrodzić od sytuacji, w której się znalazł, i która mu w jakiś sposób nie odpowiadała. Tajemnica, która leżała pomiędzy nim a Bogą, stwarzała zaporę milczenia. Był aż boleśnie sztywny. Może gdyby mógł coś powiedzieć, byłoby mu lżej. - Proszę pani - spytał nagle. - Czy mogłaby pani pojechać do Otwocka? - Do Otwocka? Po co? Zawahał się. Widziała, że otwiera usta i zamyka. Nie mógł się zdecydować. - Mieszka tam... Jest tam w sanatorium pewna osoba... Do której trzeba... Chciałbym... dostarczyć list... Ja sam... nie... Boga postawiła przed nim herbatę, chleb, marmoladę i masło. - Wieczorem przyniesiemy coś gorącego. Teraz nic więcej nie mam w domu. - Czy mogłaby pani pojechać do Otwocka? - W głosie jego nie było prośby tylko gorączkowy nakaz, jakby od tego wyjazdu zależało całe jego życie. - No, ale przecież muszę wiedzieć, o co chodzi! Rozjaśnia się. W Otwocku mieszkała jego narzeczona. Była w sanatorium. Nie widzieli się tak długo. Ale przecież on bez żadnego Ausweisu nie może się nigdzie ruszać, więc czy można by ją tu przywieźć? Tu się z nią spotkać? Boga poczuła przypływ sympatii. W swojej tęsknocie do narzeczonej wydał jej się bardziej zrozumiały, a początkową sztywność tłumaczyła sobie wzruszeniem, ale żaden z ukrywających się w ich domu spadochroniarzy nie był tak przerażony. Przeciwnie, byli weseli, często niemal beztroscy, odważni, lekceważący niebezpieczeństwo. A więc "Mu" skoczył, przezwyciężając zmorę strachu, aby zobaczyć się z dziewczyną, którą kochał. Chociaż skok każdego był czynem bojowym, akcją polityczną, misją kuriera z pocztą i ustnymi informacjami, każdy z nich dzierżył ukryty w głębi siebie, czasem niezupełnie uświadomiony, własny powód skoku na teren nieprzyjaciela, w samo serce wojennego huraganu. "Kabel" pragnął spotkania z narzeczoną. Dopiero po kilku dniach mogła pojechać do Otwocka. "Mu" siedział w domu. Nie miał dokumentów, tylko kenkartę, którą przywiózł z sobą z Anglii. Irena zawiadomiła "Małego Jasia". Przybiegł od razu i powiedział, że wszystko załatwi, chodziło tylko o fotografię. Drżący, niepewny "Kabel" wybrał się pewnego wczesnego rana z Bogą do miasta. Szli ulicą Francuską. Po ostatnich, coraz częstszych nocnych nalotach, czarne rolety zasłaniały jeszcze okna domów. "Kabel" przyglądał się, odkrywał warszawską ulicę. - O, to tutaj też mają blackout - powiedział. Boga odwróciła się do niego, szepnęła: - Ostrożnie! Zesztywniał. Zaczerwienił się. Szedł w zupełnym milczeniu na przystanek. W tramwaju został na tylnej platformie i zmusił Bogę, żeby z nim też została. Wysiedli na Nowym Świecie i szli lewą stroną ulicy w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Był tam mały, ruchliwy zakład "Fotomaton". "Mu" zatrzymał się. Stał pod murem domu drżąc ze strachu. - Niech pani wejdzie najpierw i zobaczy, czy wszystko w porządku. Boga weszła do sklepu. Był to rodzaj długiego, wąskiego korytarza: po lewej stronie lada, a w głębi automat fotograficzny. - W porządku, może pan wchodzić. - Nie. Jeszcze nie. Teraz weszli jacyś dwaj. Niech pani wejdzie i posłucha, czego oni chcą. - Co mam słuchać? To są klienci. O, widzi pan, już ich fotografują. - Niech oni wyjdą. I niech pani wszystko przygotuje, to ja przyjdę. Kilkakrotnie wchodziła do sklepu. "Kabel" nie mógł się zmusić do wejścia. Wszedł wreszcie. Fotografia została zrobiona. ** ** ** Dzień, w którym przyjechała narzeczona "Mu" był deszczowy. Popielate chmury nie dopuszczały słońca. Było chłodno, jakby zima wróciła raz jeszcze, chociaż krzaki bzu wzbierały już pękami. W koszach uliczne kwiaciarki sprzedawały bladożółte żonkile. Na Saskiej Kępie był spokój. Spokój złudny wydzielonego skrawka, ogrodzonego szerokością ulic, ramieniem rzeki, mostem. Tuż obok, niewidzialna, niedosłyszalna, choć w zasięgu słuchu i wzroku, jak wielki obłok dymu wzburzonego krateru, dyszała groza prawdziwego życia. Była to delikatna, jasna i wiotka dziewczyna. Nie pasowała do sztywności "Mu", do jego oficjalnych wypowiedzi i wyniosłego zachowania się. Zamknęli się w dawnym gabinecie Żuławskiego, który tylu już ludziom służył za schronienie. Nienaruszony jeszcze, z oszkloną, pełną książek biblioteką, ciężkim biurkiem, fortepianem, nad którym uśmiechała się do pół obnażona arabska tancerka. Długo rozmawiali. Po spotkaniu Mu" milczał, chodził zamyślony. Nie zwierzał się, nie radził. Wyjeżdżał też, mając już Ausweis, do miasta, a i do niego przychodzili ludzie na konferencje. Dom był znów pełen. Niedługo po przyjeździe "Kabla" Wandzia przyprowadziła "Kulę". Dorodny, potężny atleta. Wszedł do domu uśmiechnięty, a widząc czapkę i szablę na wieszaku uderzył się dłońmi po udach. - To mi się podoba! Irena wróciła wieczorem z pracy, a chociaż uprzedzona telefonicznie, zmartwiła się: - No i gdzie ja go umieszczę? Przecież nie z tym "Mu". Spać razem nie będą. Może u Zaleskich na Zwycięzców? Pójdę się zapytać. "Rab", który mieszkał u Kogdzi, przybiegł przywitać się z "Kulą". Ucieszyli się sobą. Ściskanie rąk, częstowanie papierosami. Dym i opowiadania, zwierzenia: - Skakaliśmy koło Bychawy - mówił "Kula". - Zaraz w samolocie tę fasolkę, cyjanek potasu, wyrzuciliśmy. Wyskoczyłem, patrzę, a tu naraz obskoczyli mnie Niemcy. A to byli w oddziale "Żaby", z niewoli niemieckiej, Rosjanie. Poszliśmy do dworu. W jedną rękę kiełbasy kawał, w drugą szklankę i do dzisiejszego dnia czuję ten bimber! - A do Warszawy jak się dostaliście? - Olek szczęśliwy, opowieść o przygodzie kolegi przypomniała własny skok, własne przeżycie. Z daleka wszystko, jak bajka. - Było nas czterech - mówił "Kula" - w Lublinie siadaliśmy do pociągu po dwóch. Naraz rewizja! Dwa dni po skoku! Co zrobiłem? A wziąłem dziecko na kolana. Na Dworcu Głównym czekała już na nas kobieta, przewiozła na Żoliborz i w tym samym dniu tu, na Saską Kępę. ** ** ** "Kula" zamieszkał u Zaleskich, ale spotykali się na Francuskiej. Pod koniec kwietnia zebrało się ich czterech: "Mały Jasio", "Rab", który mieszkał u Kogdzi i w dalszym ciągu był w osłonie, "Kula", którego przezwali "Dużym Jasiem", i niewielki, drobny, o kręconych czarnych włosach śniady chłopiec, którego nazywali "Murzynkiem". "Mu" zniknął na kilka dni i w czasie tego spotkania nie było go. Zresztą spotkań z kolegami raczej unikał. Teraz czwórka zgromadzonych wokoło stołu żegnała się. "Duży Jasio" odjeżdżał w teren. Ale obiecywał, że wpadnie, wróci na krótko. Rozbawiony, opowiadał co mu się akurat wydarzyło. Chodził po pokoju, gestykulował, a sześć par oczu za nim. - Idę Stalową, a tam żandarmi! A miałem Kolta przy sobie. Obskoczyli tramwaj. Mężczyzn biorą! A ten herszt bandy do mnie: "Ausweis!" I uśmiecha się. Stoi tak szeroko, uśmiecha się. Ja bym pierwszy strzelił. A on nic, uśmiecha się. I puścił. Wskoczyłem do tramwaju. Ruszył. A te baby na mnie! Zaczęły się drzeć! Bo ja jeden mężczyzna zostałem. ** ** ** Kiedy przed końcem kwietnia "Mu" wyprowadził się, odetchnęły. Zaraz na drugi dzień Irena pojechała do Władki. Tym razem była bardzo stanowcza. - Miałam wiadomość - powiedziała - że dom jest obserwowany. Proszę, ale to już kategorycznie, nie przysyłać do nas nikogo przez kilka miesięcy. Trzeba odczekać. Władka przyznała jej rację. - Zaraz - powiedziała - przekażę to Wandzi. Już żadnego spadochroniarza do was teraz nie poślę. Bo to się może źle skończyć. `tc Rozdział XII Action stations... go! (cd.) 6 Na Sutherland Avenue wrócił późnym wieczorem. Wszyscy już spali. Wszedł ostrożnie po schodach do swego pokoju. W drzwiach duża, widoczna kartka. Pismo właścicielki domu: "Very important! Dr Sklenarz called. Please be tomorrow at 6 am. in the office." Przez chwilę jakby słabość w nogach. I nagle gorące, orzeźwiające odczucie samego siebie. Szybko podzwaniają wzburzone prądy krwi. Taniec w żyłach. Sprężystość mięśni. Ulga. Radość! Radość! Aż do tej chwili skok wydawał mu się pragnieniem zawieszonym w abstrakcji. Teraz staje się rzeczywistością. Przygodą. Spojrzał na zegarek: już po północy. A więc to dziś! Wtorek jedenastego kwietnia. Siadł na łóżku. Myślał chłodno: czy wszystko gotowe? Co należy spakować? Czy jeszcze należałoby coś załatwić? Po sto razy zadawał sobie te same pytania. Wszystko było przygotowane, rzeczy do zapakowania leżały złożone w walizce. Nic już nie można było załatwić. Tylko spotkanie o szóstej rano w biurze w Stratton House. Przez otwarte okno, niesiona drgającym wiosną powietrzem, wilgotna cisza londyńskiej uliczki, dalekie wołanie nocnego ptaka i jak echo powracający zapach kwitnących drzew. Raz jeszcze przebiega myślą dorobek kilkumiesięcznych przygotowań. Zadanie do Polski pozwolono mu wybrać samemu. Projekt skoordynowania prac technicznych Rządu Londyńskiego z departamentami ministerstw w Polsce spotkał się z aprobatą. To było potrzebne, tego jeszcze nikt nie zrobił. Zbierał materiały dotyczące osiągnięć i planowań. Fotografował dokumenty, z których prawie dwa tysiące mikrofilmów zabierał ukryte w mydle i w pędzlu do golenia. Zakodowane w pamięci wyniki konferencji w ministerstwach: spraw wewnętrznych, opieki społecznej, spraw kongresowych, oświaty, sprawiedliwości i skarbu. Wiózł dokumenty dotyczące legalności wyroków kapturowych i spraw mniejszości. Planował, że po konferencji z odpowiednimi komórkami w kraju, po zebraniu odpowiedzi i komentarzy, przewiezie je do Wielkiej Brytanii. Sprawdził zawartość walizki: zmiana bielizny, szare ubranie, gruby, brązowy sweter, buty, wszystko pochodzenia europejskiego. Nie mógł spać, chodził po pokoju. Dwa dni temu, ósmego kwietnia, odbył już odprawę z premierem Mikołajczykiem. W pamięci przewoził aktualia polityczne przekazane mu przez premiera do Delegata Rządu w Warszawie. Najbardziej tajne i trudne do przekazania w kraju były wiadomości podane mu na ostatniej konferencji z ministrem Banaczykiem. Dotyczyły rozmów Rządu Polskiego z przedstawicielami ambasady sowieckiej "na jakimś polu golfowym pod Londynem". Pół godziny przed szóstą świeży, wypoczęty, mimo nieprzespanej nocy, wybiegł na ulicę. Londyn budził się jasnym, bezchmurnym dniem. Zatrzymał ogromną, antyczną taksówkę. - Stratton House! Czuł się rześki, silny, pełen energii. Kiedy przejeżdżali przez Hyde Park, przypomniał sobie, niedaleko stąd spacerował kilka tygodni temu z emisariuszem "Jurem", który dopiero co powrócił z kraju. Z "Jurem" skontaktował go doktor Sklenarz. Umówili się w okazałym, nowo nabytym polskim klubie, niedaleko Albert Gate tuż przy Hyde Parku. W hallu Klubu Orła Białego rozpoznali się natychmiast i obaj, entuzjastyczni i zabiegani, poczuli do siebie sympatię. Siedzieli krótko, popijając kawę. Wyszli na ulicę, a potem przez jakiś czas spacerowali alejami Hyde Parku. "Jur" opowiadał o Warszawie. O swojej pracy w Polsce i o trudnej, pełnej przygód drodze powrotnej przez Pireneje. Był wzruszony, twarz mu drżała i głos się załamywał. - Ja panu dam adres - powiedział nagle. - Adres na Saskiej Kępie... Zatrzymał się. Spojrzał na Stasia. Tak jakby dopiero teraz go zobaczył. - Nie. Lepiej nie. Lepiej niech pan tam nie chodzi. Pożegnali się. Obaj byli spóźnieni na następne spotkania. Więcej już się nie zobaczyli. ** ** ** W narzuconym na mundur prochowcu, w czarnym berecie, z walizeczką i podręczną teczką przycisnął dzwonek u drzwi Stratton House. Otworzył mu woźny. Było cicho, nikt jeszcze nie urzędował, ale kiedy wbiegł po schodach do pokoju doktora Sklenarza, czekał on już tam uśmiechnięty i uroczysty. - Wielki dzień, panie poruczniku. Jak pan się czuje? - Wspaniale. - Proszę, niech pan siada, najpierw trochę formalności. Potem pójdziemy na śniadanie. - Usiedli przy biurku. Różowy odblask słońca oświetlał pokój. - Ma pan piękną pogodę. - Może na szczęście. - Pasy z pieniędzmi są przygotowane. W tym, na co pan się zgodził, dwieście tysięcy dolarów dla Żydów.»* Są to pieniądze od Żydów holenderskich i od Morgentala ze Stanów Zjednoczonych. Pieniądze są w stu- i pięćdziesięciodolarowych banknotach. Staś kiwał głową. Zgodził się już dawno przewieźć ochotniczo pieniądze dla Żydów polskich. Sklenarz nie odpowiedział na jego "może na szczęście". Był przesądny. Lepiej nie zapeszyć szczęścia. - Aha, panie poruczniku, delegacja żydowska prosiła czy mogą przyjść dziś rano pana pożegnać. Sądziłem, że pan się zgodzi. - Tu przyjdą? - Tak. Niedługo. - Dobrze. - Pasy z pieniędzmi, poczta i osobiste pieniądze w złotych suwerenach, w dolarach i w banknotach, wszystkie pana notatki i mikrofilmy w mydle do golenia, w pędzlu i szczoteczce do butów pójdą osobną pocztą dyplomatyczną. Dostanie pan to już na miejscu. - Na miejscu? - Na stacji lotniczej w Brindisi. We Włoszech. - A kiedy wyjeżdżam? - Dziś, nie ominie to pana. Zanim wyjdziemy, chciałbym, żeby pan coś przeczytał. Jest to kopia dokumentu dołączonego do listu premiera Mikołajczyka do Roosevelta. List od połączonych stronnictw z kraju. "To the Peoples of the World". Podał mu dokument. Staś przebiegł oczami zadrukowaną stronę. Wszystkie poruszane sprawy były mu wiadome, ale odczytywane teraz w całej swej bezsilnej rozpaczy, wstrząsnęły nim. Przecież on tam jechał, tam, skąd niedawno nadszedł ten list, przesłanie do wszystkich ludzi na świecie. "Przed decydującym uderzeniem aliantów i ostateczną rozgrywką z Niemcami, w której po stronie zachodnich aliantów wezmę udział polskie siły w Polsce i poza Polską, świat powinien zdawać sobie sprawę z sytuacji, w jakiej naród polski znalazł się po czterech latach niemieckiej okupacji... Walka nasza jest nierówna. Niemal bezbronny naród opiera się uzbrojonemu po zęby nieprzyjacielowi. W konsekwencji ponad 14 proc. naszej ludności zginęło w tej walce. Nieprzyjaciel wyniszcza najaktywniejszy, najwartościowszy element narodu... Masowe egzekucje, w których padło 2 i pół miliona Żydów, przeszły w swym okrucieństwie najczarniejsze legendy zamierzchłych czasów. Okrutny sadyzm publicznych egzekucji Polaków... na ulicach, skwerach ostatnio jednorazowo w Warszawie 270 mężczyzn. Głośniki powtarzają nazwiska rozstrzelanych... Na oczach świata odbywa się nieludzka zbrodnia - eksterminacja polskiego narodu. Ta zbrodnia ciąży nad naszym dniem codziennym." Odłożył dokument. Był jeszcze bardziej pewny, że chce, pragnie, musi skakać. - Jedzie pan w niesłychanie trudnym okresie. Zgodnie z pismem generała Sosnkowskiego ("Orkana"), z dnia 7 kwietnia 1941 r. (Studium Polski Podziemnej w Londynie, teka 6, poz. 7 w. 135), "Bask" zabiera pas żółty zaznaczony Dr 14521, zawierający kwotę 200.000 dolarów amerykańskich. - Wiem. W przyległym pokoju słychać było głosy. Sklenarz podniósł się, podszedł do drzwi. - To oni, prosili tylko o chwilę rozmowy. Weszło ich trzech: młody człowiek w ciemnoszarym palcie i kapeluszu i dwóch starszych, ubranych na ciemno. Byli wzruszeni i wzruszenie ich udzieliło się Stasiowi. Kiedy Sklenarz zaproponował mu przewiezienie pieniędzy dla Żydów, zgodził się od razu i chętnie. Nie myślał o tym później. Zapędzony i przejęty przygotowaniami do wyjazdu, nie kojarzył pieniędzy z ludźmi, którzy pieniądze te przesyłali, a dla których on stał się rodzajem pomostu łączącego tamtych w kraju i tych w bezsilnej rozpaczy, po drugiej stronie granicy. Ściskali mu ręce i on, przejęty, oddawał uścisk. Najstarszy, siwy, szeptał coś drżącym głosem po hebrajsku. A kiedy zażenowani wycofywali się, przepraszając że przeszkadzają, Sklenarz zatrzymał ich. - Wychodzimy razem. Biorę porucznika na śniadanie. Staś znalazł się nagle na schodach z najmłodszym członkiem delegacji, która go przyszła pożegnać. Wyszli na ulicę i czekali na pozostałych. Słońce było ostre i obydwaj stanęli w jego szerokim, ciepłym strumieniu. Młody człowiek»* mrużył jasne oczy w oprawie białych rzęs. Wargi mu drżały. To pewnie rabin - myślał Staś, chciał go spytać, ale "rabin" nagle uniósł rękę i patrząc na Stasia wyszeptał: - Niech to słońce, co tak pięknie dziś świeci, wiedzie pana szczęśliwie. Niech słońce to stanie się symbolem życia i miłości, niech dobre ścieżki wskazuje, a ze złych wyprowadza bezpiecznie. Jego szczupła, blada twarz zalana była łzami. Objął Stasia i ucałował. I Staś, oddając uścisk i pocałunek, poczuł łzy w oczach i ogromny ciężar odpowiedzialności. Obym tylko dowiózł to szczęśliwie - myślał. - Daj Boże, żebym ich nie zawiódł." ** ** ** Kiedy wrócili ze śniadania w kawiarni na Piccadilly, samochód czekał już na Stratton Street. Staś wbiegł na górę po walizkę i teczkę. (Miał w niej - mimo zakazu - kilka ostatnich gazet polskich wydawanych w Londynie). Żegnał się. Ostatnie spojrzenia tych, co pozostają - niespokojne i wzruszone. Tego, który odjeżdża - rozpalone, niecierpliwe: oderwać się jak najprędzej! Jechać! Ruszyli. Ze Stratton Street skręcili w Piccadilly na zachód, a przy Hyde Park Corner, na północ. Jechali teraz pośród soczystej zieleni angielskich trawników, mieniących się pól tulipanów, wyprostowanych, ogromnych żonkili, kolorowych azalii i rododendronów. Przez otwarte okno wpadał pachnący urok angielskiej wiosny. Czy wrócę tu jeszcze? - myślał i odwracał się, patrząc jak wiatr delikatnie czesze czupryny kwitnących drzew. Oto moje życie: trzymam je zamknięte w dłoni. Trzepocze się, wyrywa, bez skrupułów śmieje się z nieznanej przeszłości. Młodym człowiekiem (około lat 40), który wyszedł razem ze Stasiem na ulicę, był Emanuel Szerer, doktor praw z Krakowa, przedstawiciel Bundu w Radzie Narodowej. Dwaj pozostali to najprawdopodobniej Lucjan Blit, bundowiec, i Ignacy Szwarcbard, syjonista z Rady Narodowej. Ze wszystkim dam sobie radę. Świat jest pomimo wojny cudownie młody. Nie ma dla mnie żadnych przeszkód. A jeśli będą, obejdę je albo pokonam. Ogarniał go nastrój przedziwnej lekkości, jakby rozkwitał z tą wiosną i jednocześnie odczuwał uroczystą ważność misji mu powierzonej. Gotowy był na krańcowe szaleństwa. Na Marble Arch skręcili w długą, przygnębiającą w swojej miernocie Edgware Road. Brzydota londyńska wije się pospolitością niskich budynków, bliźniaczo podobnych do siebie odcinków drogi. A dalej na północ uliczki domków robotniczych, małe wyspy sklepów wokół kolejki stacji podziemnej, tłok piętrowych autobusów, spaliny, zadymione niebo aż póki nie wyrwali się ze ślimacznicy przedmieść w country. Tu szmaragdowe pastwiska, stada dorodnych baranów, dworki w kępach drzew, wąskie drogi w tunelach zieleni. Małe miasteczka o średniowiecznym uroku z murowanym kościołem, pubem i hotelem. Domeczki rozsypane wzdłuż ulicy. Znów pastwiska, z daleka wieża kościoła, cmentarz za kamiennym murem. Mijali drobne rzeczki, małe mostki, stawy w obramowaniu łąk, znów stada owiec skubiących trawę, stare siedziby o dachach krytych słomą. Jechali przez kraj piękny, czysty, zagospodarowany, wypielęgnowany troskliwą ręką od lat, kraj zasobny, źródło bogactw i politycznej siły. Jechali przez kraj, którego nie zniszczyły wojny, i który teraz, w wojnę włączony, bronił się odważnie i wysoko cenił broniącego kraj żołnierza. Wczesnym popołudniem dojechali na lotnisko w Temsford. Staś wysiadł z samochodu. Natychmiast zbliżył się do niego młody człowiek w mundurze angielskim. Smukły, sucha twarz o długiej szczęce, uśmiech, w którym policzki załamują się w dwie podłużne bruzdy, mocne, pytające spojrzenie jasnych oczu. - Lieutenant Bask? - Yes sir. - Major Kimberley, Robert Kimberley. We will travel together. Był więc już pod opieką. Od chwili, gdy wsiadł do wojskowego transportowca na lotnisku w Tempsford, aż do miejsca przeznaczenia, stacji lotniczej w Brindisi, major Kimberley nie opuszczał go. Lecieli nocą, drogą okrężną przez Gibraltar, tu się zatrzymując, i dalej, z przystankiem w Algerze. Tam major Kimberley zabrał Stasia wieczorem do opery. Ten lot nocny z angielskiej wyspy do Gibraltaru, gdzie tak niedawno zginął Naczelny Wódz, rozpoczynał drogę powrotną. Po niemal czterech latach kampanii wojennej: walk na froncie afrykańskim w Tobruku, zaprawy spadochroniarskiej, przygotowań do misji kuriera, wracał do kraju inny, bardziej dojrzały. Pogłębiły się, poszerzyły granice zrozumienia świata, otwarła się przed nim nowa perspektywa widzenia Polski: zależnej, zgniecionej, mało ważnej dla mocarstw świata, daremnie wzywającej pomocy. Widział, jak na obcych polach bitew ginęli jego przyjaciele i towarzysze, odczuł dramat kalek wojennych, beznogich, bezrękich, żołnierzy już niepotrzebnych, usuniętych z akcji. Odczuł sam to, co dawniej przeżywał tylko w lekturach: jak przed wiekami, jak zawsze wróciło to samo pytanie: "Ile krwi, męki, trudu, sławy wsiąknie w obce pola - któż to odgadnie?" I jak zawsze ta sama pocieszycielka złudna - nadzieja: "Ale zostanie reszta. Ze wszystkich rozstajnych dróg jedna jakaś będzie prowadziła."»* Stefan Żeromski, "Popioły" (t. I) Wracał w czasie trudnym. Na scenie rozszalałego wojną świata rozgrywał się ostatni akt dramatu. Z trzech stron suną obcęgi zaciskające się na silnej jeszcze, nie poddającej się armii niemieckiej. Na froncie wschodnim, po okrutnej krwawej bitwie pod Stalingradem, po odrzuceniu Niemców, Armia Czerwona spycha ich na Zachód: wyrzuca z Kaukazu, Ukrainy, wyrzuca z Kijowa, Odessy, podchodzi do Rumunii i przekracza przedwojenne granice Polski. Na froncie południowym, po zajęciu północnej Afryki, Sycylii i południowych Włoch, wojska angloamerykańskie suną w kierunku Rzymu. Idzie z nimi polski 2. Korpus, a wśród nich Pułk Ułanów Karpackich, weterani Tobruku, którzy już w styczniu tego roku przypływają na m8s "Batorym" z Port Saidu do włoskiego Taranto. Posuwają się na północ do Rzymu, ale drogę do stolicy tarasują niemieckie fortyfikacje na Monte Cassino. Szykują się więc do zdobycia twierdzy. Na froncie zachodnim już ostatnie przygotowania do inwazji na francuskie wybrzeże. Mobilizacja sił powietrznych, lądowych i morskich. Ale potęga Niemiec w Europie nie słabnie jeszcze. Okupacja Danii Holandii, Norwegii, państw bałtyckich, Polski, Francji, północnych Włoch, Jugosławii, Rumunii, Grecji, Bułgarii, Czechosłowacji - trwa. Dla świata zachodniego okrucieństwa niemieckie nie są tajemnicą. "New York Times" podaje codziennie liczbę osób straconych publicznie w ulicznych egzekucjach w Polsce. W tym wojennym układzie światowym, z pełną świadomością sytuacji w Polsce, emisariusz Bask jedzie do kraju. Z Algieru z towarzyszącym mu majorem Kimberley leci ponad Morzem Śródziemnym, ponad klejnotami Capri i Sorento w szafirowej oprawie wody i złotej słońca, do Brindisi - miejsca przeznaczenia. Żegna się z majorem. Jest połowa kwietnia 1944 roku. Tu, na stacji lotniczej, Staś wyczekiwać będzie sygnału odlotu. 7 W widłach Pilicy i Czarnej, wśród drobnych rzeczek: Kamiennej, Nidy, Luciąży, Radomki, Drzewiczki o brzegach przyćmionych łozami, obrosłych olszyną, w puszczach Świętokrzyskiej i Pilickiej, w lasach spalskich i lubieńskich, w gęstwinach starych jodeł, gdzie dęby, buki i graby wzrastały ciasno obok białokorych jaworów, gdzie orszaki brzóz na pobrzeżach i kępy młodych świerków nad łęgami, gdzie dostępu do puszczy broni wysokie, splątane podszycie jałowca, dzikiej maliny, leszczyny, czeremchy, a gdzieniegdzie szerokich, niskich, puszystych krzaków cisu, tu, między miękkim, lesistym łańcuchem Gór Świętokrzyskich i aż tam, gdzie Pilica wzbiera, poszerza się w swoim biegu na wschód ku Wiśle, rozciąga się królestwo partyzantów. Zaledwie osiemdziesiąt lat minęło od krwawej zimy sześćdziesiątego trzeciego roku, kiedy w okrutnej bitwie pod Małogoszczą zdruzgotane zostały przez armię carską powstańcze oddziały generała Langiewicza. Niewielu z nich przedostało się z generałem za granicę Galicji, a ci, co nie padli, co nie wymarli z ran, błądzili po lasach. Cienie ich krążą jeszcze wokół góry, na której ruiny chęcińskiego zamku, nad brzegami Kamiennej, na szlakach dawnych w borze, nad brzegami Pilicy. Kiedy 28 września 1939 roku major Henryk Dobrzański zdecydował się nie zdejmować munduru, tu prowadził oddział pięćdziesięciu ułanów. Przeprawili się przez Wisłę i szli Puszczą Kozienicką poprzez lasy starachowickie na południe, w Góry Świętokrzyskie. Ale kiedy Hubal stanął w Zychach pod Radoszycami, w gajówce Jana Barana, było z nim już tylko jedenastu ułanów: kpt. Maciej Kalenkiewicz "Kotwicz", kpt. Józef Grabiński "Pomian", por. Feliks Karpiński "Korab", ppor. Modest Iljin "Klin", podchorążowie Leonard Gołko "Lorek" i Zygmunt Morawski "Bem", plutonowy Zakrzewski, kaprale Józef Alicki, Romuald Rodziewicz "Roman" i Suchodolski "Fronia". W Zychach, mimo szczupłości oddziału, powstał plan organizacji: "Utworzenie ochotniczych oddziałów Wojska Polskiego jako nieprzerwany ciąg Armii Rzeczypospolitej". Od października 1939 do kwietnia 1940 przetrwał, walczył oddział majora Hubala. Ale przedtem, 13 marca, przyszedł z Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej rozkaz demobilizacji oddziału. Major nie poddał się, ale żołnierzy nie wstrzymywał. Siedemdziesięciu przy nim pozostało. I pozostało rozgoryczenie. W lasach spalskich, niedaleko Studzianny, blisko brzegu Pilicy, w gęstym zagajniku koło Anielina majora i kilkunastu żołnierzy otoczyli Niemcy. Hubala rannego od kuli zakłuli bagnetami. W dwa lata po śmierci Hubala, rebelianta i bohatera, na szlaki powstańcze, na ścieżki hubalczyków wstępuje porucznik "Ponury", spadochroniarz, druh hubalczyka Macieja Kalenkiewicza "Kotwicza", tego, który w Zychach był z majorem, a po przedarciu się do Francji, a później do Anglii stał się projektodawcą desantów do kraju. W kwietniu 1943 roku "Ponury" obejmuje dowództwo Zgrupowań Partyzanckich na terenie Okręgu Kieleckiego. Mimo brawurowej obrony ludności przed nękającymi ze wszystkich stron Niemcami, mimo szacunku i miłości żołnierzy, "Ponury" zostaje zdjęty z dowództwa rozkazem Komendy Głównej Ak w końcu stycznia 1944 roku. W niełasce z powodów mu nieznanych, rozgoryczony, czeka bezczynnie na decyzję przełożonych, która nie nadchodzi. Przygnębionego, tęskniącego za akcją, biorą z sobą dwaj przyjaciele_spadochroniarze: "Kotwicz" i "Wania". Odjeżdżają razem do partyzantki w Nowogródczyźnie. Na szlakach powstańczych, na ścieżkach hubalczyków, po śladach partyzantów "Ponurego" poruszają się przeróżni "ludzie leśni". Są to nieraz zorganizowane bandy okradające ludność. Są jednostki "spalone" w robocie podziemnej, szukające oparcia w oddziale. I są zorganizowane oddziały partyzanckie. Jednym z nich na wiosnę 1944 roku jest oddział kapitana "Burzy". Od stycznia są w nieustannej akcji. 14 stycznia w Ojrzewie, w powiecie Końskie, gdzie zmotoryzowana jednostka niemiecka pacyfikuje okoliczne wioski, organizują zasadzkę na trasie przejazdu, rozbijają Niemców, uwalniają kilkudziesięciu chłopów. 4 lutego w Brzustowie koło Spały, razem z oddziałem "Wicher", rozbijają pluton żandarmerii konnej, zdobywają broń maszynową. Są w akcjach planowanych zdobywania broni i sprzętu. Są w zasadzkach na oddziały niemieckiej żandarmerii. W akcjach wymuszonych bronią są zaatakowani przez nieprzyjaciela. Terenem ich są lasy sulejowskie. Posuwają się blisko Lubienia i Rozprzy, między rzekami Pilicą i Luciążą. Na południu docierają do Przedborza, na północy do Sulejowa. Każda piędź ziemi znana, deptana krocie razy, znane ścieżki i przesmyki leśne, chaszcze nadrzeczne i maliniaki. Była noc z szóstego na siódmego maja. Chłodna, gwiaździsta. Szli drogą leśną porytą koleinami, błotem, co dopiero obsychało po niedawnych deszczach. Zmieniali kwaterę jak zwykle nocą. Z Lubienia koło Rozprzy posuwali się na wschód do Jagodnika niedaleko Tomawy. Szli nierówno, dwójkami, trójkami, niektórzy w mundurach, płaszczach wojskowych, polowych czapkach z orzełkami. Inni po cywilnemu, w płaszczach, w burkach, na głowie cyklistówki, berety. Buty mieli różne, ale jednako ubłocone: niektórzy wysłużone już oficerki, reszta buciory ciężkie, o szerokich cholewach. A byli i tacy, co szli w niskich, grubych trzewikach. Wlekli zmęczone nogi, okryci kocami, wielu na ramionach niosło karabiny. Twarze młode poszarzałe, o oczach podsinionych, zapadłych, nie ogolone. Szli przed siebie myśląc o spoczynku na kwaterze. Za nimi jechały wozy_tabory. "Burza" na przedzie. Ale podbiegał, sprawdzał, zagadywał. Nie czuć było w nim zmęczenia. Suchy, prędki, ognisty, decydował jak błyskawica, ciął nagle słowem, nie bawiąc się w zbyt zawiłe przemyślenia. Plan uderzeń rysował mu się natychmiast. Kochał akcję. Partyzantkę miał we krwi, a lasy znał jak dom własny. I ludzi znał tutejszych, "umiał z nimi". Zauważył, że "Konrad" ze sztabu okręgu do sprawy zrzutów, który cały czas prowadził nasłuchy radiowe, zbliża się do niego. Ostrożny, w sobie zamknięty, w czapce zsuniętej na oczy, w swetrze grubym pod szyję, w chlebaku dźwigał swoje radio. Nie rozstawał się z tym phillipsem. Pochylił się do "Burzy". Był wysoki, chudy z głową wąską, nosem wydłużonym i cienkim i brodą, co sterczała ku przodowi nieustępliwa i zacięta. - Kolego, odejdźmy nieco. "Burza" wysunął się z szeregu. Poszli bokiem, bliżej zarośli zieleniejących nieśmiało, chociaż wiosna już była pełna, a po deszczach drobne liliowe kwiatki rzuciły się na pobrzeżach, i koło rzeki, na podmokłych łąkach, strzelały w górę kaczeńce. Od lasu, od ziemi szedł upajający zapach poczynającego się życia. - Był sygnał. "Burza" przystanął. Oddychał szybko, podniecony, przejęty. Przechylił się do "Konrada". - Był? Był? - Wyraźnie. Jeśli będzie potwierdzenie sygnału, trzeba zmienić kwaterę w bliskości pola zrzutowego. - Naturalnie. Szli nic już nie mówiąc. "Burza" zapalił papierosa. Gdyby tak powiedzieć partyzantom! Nie. Nie można. Na razie tajemnica. Powiedzieć - zaczną szaleć z radości. A jeśli sygnał się nie powtórzy? Rozczarowanie, zawód. Siódmego maja wieczorem "Konrad" przyszedł uroczyście poważny, ale dygotały mu usta, drżała broda. - Potwierdzili sygnał! "Burza" zarządził pogotowie do wymarszu. Ruszyli w stronę Kazimierzowa. Były to dwa gospodarstwa leśne niemieckich łódzkich fabrykantów, administrowane przez Polaków. Do jednego specjalnie lubił "Burza" zajeżdżać. Zarządzało nim starsze małżeństwo Watmanów, oddane mu i serdeczne. Przeziębionych partyzantów kurowali gorącym mlekiem z masłem i czosnkiem. Pole zrzutowe w trójkącie między Kazimierzowem, Tomawą i Żerechową, na południowy wschód od Lubienia, równe było, ukryte wśród lasów. Na wschód gęstwy lasów łubieńskich, od zachodu i południowego zachodu rzadsze nieco, młodsze lasy kazimierzowskie, a od południa, między lasami, dwa małe gospodarstwa rolne. Tu była ich kwatera, tu wyczekiwali zrzutu. Z tych placówek obserwowali teren. Rano, kiedy "Burza" prowadził ćwiczenia w plutonach, "Tarzan", niski, szeroki w barach, czarne włosy aż mu na twarz opadły, bez tchu prawie zameldował: - Panie kapitanie, od Żerechowej, drogą do Kazimierzowa jadą wozy. - Z wojskiem? - To będą, jak nic, żandarmi. "Burza" podszedł do punktu, z którego pomiędzy drzewami widać było drogę od Żerechowej. Jechali. W dwa wozy. Żandarmi i dwóch granatowych policjantów, których zwykle brali za przewodników. Wyjął lornetkę, obserwował. Uzbrojeni. Ile ich? Kilkunastu? Więcej? Wskoczył do chaty, gdzie "Konrad" i major "Wojna", kwatermistrz Inspektoratu piotrowskiego (goście w oddziale), chodzili po pustej izbie. - Co jest, kolego? - To żandarmeria z posterunku w Ręcznie. Już kilka zasadzek na nich robiłem, uciekali mi. Gdyby nie zrzut, zlikwidowałbym. Buszują mi po lasach, my tu mamy ziemianki z bronią, ze sprzętem... - Co chcecie robić, kapitanie? "Burza" zastanawia się. Pali go chęć potyczki. Taka okazja. - Zrzut pierwszy. - Racja. Zrzut ma pierwszeństwo. - Jeśli zaatakują, przyjmiemy walkę. Wtedy zrzut na zapasowym zrzutowisku. Zbiórka oddziału. Wyznaczenie stanowisk. Pluton pierwszy na stanowiska wschodniej ściany lasu z zastępcą "Tadeuszem", tu także major "Wojna" i kapitan "Konrad". Pluton drugi stanowisko na północnozachodniej ścianie lasu, dowódca plutonu "As". Plutonem trzecim dowodzi kapitan "Burza" i podchorążowie. Stanowiska: najbardziej wysunięty punkt od strony południowozachodniej, przy drodze, którą przyjechali żandarmi. Ten teren wznosi się nieco w górę, a gęste podszycie maskuje pozycje partyzantów. Żandarmi zajechali do Kazimierzowa. Zatrzymali się. Trzech przyczajonych obserwatorów śledzi ich ruchy, a łącznik "Orlik", wyrostek piętnastoletni, biega, informuje dowódcę oddziału: "Już siadają na wozy. Ruszają". Gdzie? W którą stronę? Czy odjadą z terenu? Czy zbliżą się do pozycji partyzantów strzegących zrzutowiska? A jeśli walka? Zabici? Na miejsce przyjadą natychmiast liczne oddziały niemieckie. Czekają. Przyczajeni. "Burza" coraz spogląda na zegarek. Odwraca głowę na wschód, gdzie ponad lasem lubieńskim słońce jasne tego dnia, aż białe. Pod łokciem, rozgnieciony, gorzko pachnie wiosenny mlecz. Jadą! Na drodze, wzdłuż pola i lasu, u podnóża partyzanckich pozycji wynurzają się wozy. "Burza" obserwuje przez lornetkę: poznaje woźniców. To swoi ludzie. Wyszkoleni partyzanci. A żandarmi w pełnym pogotowiu: z nogami na zewnątrz wozów, z bronią skierowaną w stronę lasu. Nadjechali naprzeciw pozycji. Skoczyli. Biegną! Biegną na prawe skrzydło. Ryczą: "H~ande hoch! H~ande hoch!" Strzały. Jeden, drugi... trzeci... Wtedy "Burza": "Ognia!!" Kilka krótkich serii. Krzyk: "Poddać się! Poddać się!" Uciekają, ostrzeliwują się, biegną do wozów. Ale konie, spłoszone strzałami, poniosły. Niemcy wahają się, kluczą przez chwilę, i do ucieczki poprzez polanę. Do lasu. A tam pozycja drugiego plutonu. "As" ze swoimi wali z odległości dwudziestu metrów. - Poddać się! Poddać się! Skokami wycofują się na pierwszy pluton "Tadeusza". Strzały. Serie. Krzyk! Na polu zabici żandarmi. Starszy granatowy policjant rzuca broń, wpada do lasu nie zatrzymany. Drugi, młody, chwyta erkaem od zabitego żandarma, ostrzeliwuje pozycje partyzantów. Strzały milkną, tylko głosy: - Poddać się! Poddać się! Granatowy zagrzebuje erkaem w kopcu obornika. Podnosi się, z podniesionymi rękami idzie do lasu. - Koledzy, ja bezbronny. Ja do oddziału chciałem... Do was dołączyć... Przyjmijcie... "Burza" od razu go poznał. To ten, na którego jest wyrok. Wąskie oczy pod nawisłymi brwiami, wąsik nad miękką wargą, we wzroku skryte cwaniactwo. Zwinny, młody chłopak, ale już się "zasłużył". Adept niemieckiej szkoły policyjnej, rozpracowywał konspirację w Sulejowie. Kilkadziesiąt osób skutych poprowadzili do więzienia. A on, nagrodzony awansem, przeniesiony został do Ręczna - stolicy partyzantów. Sam więc zgłosił się po wyrok. "Łoś"! - krzyknął "Burza". Przyskoczył do niego silny, rosły, z grzywą płowych włosów. - Pilnuj mi tego ptaszka, jak oka w głowie. - Tak jest, panie kapitanie! Chwycił go za kołnierz, rzucił na pień drzewa, trzymał wycelowany rewolwer. "Burza" podszedł sprawdzić dokumenty, rozmówić się z woźnicami, którzy nadjechali. - Sługus niemiecki! Spowoduje takie nieszczęście w Ręcznie, jak w Sulejowie. Zlikwidować go! Granatowy przygarbił się, drży. Z rozbitego czoła drobne kropelki krwi sączą się, krzepną nad brwią. - Ty szubrawcze, toś ty Sulejów wykończył! - Ja... chciałem z wami... Do oddziału... - Głos mu się łamie, strumyki potu ze skroni na policzki, nogi uginają się, miękną kolana, osuwa się na ziemię. - Wstań! - to "Burza". - Sprawdziłem dokumenty. Nie ma pomyłki. Wyprostuj się! Wyciągnął przed siebie ręce, padł na kolana, czepiał się nóg "Burzy", wargi mu latały, trzęsącym się bełkotem błagał: - Bracia... Polacy, dajcie mi się zrehabilitować... Słońce wysoko nad polaną oświetliło rozrzucone trupy niemieckich żandarmów. Cisza, jakby las zamarł, stanęło wszystko w oniemiałej grozie. - Wstań! Rozkazem Wojskowego Sądu Konspiracyjnego zostałeś skazany na karę śmierci. Wyrok będzie wykonany natychmiast. Zatrząsł się, próbował coś mówić, osłaniał się rękami: - Polacy... Polacy... Klasnął strzał. Echo poszło po drzewach. Granatowy osunął się na ziemię. Czekali jeszcze. Sprawdzali celność strzału. Odeszli. ** ** ** Zeszłoroczne zeschłe mchy trzeszczą pod ich butami, chronią ich skrzydła lasu, gęste kuszcze, tajemnice dróżek im tylko znajomych. Idą w kierunku wschodnim, bliżej Pilicy. Ciągną za nimi dwa wozy, które, zarekwirowane przez niemieckich żandarmów, odjechały i puste wróciły. Na nich załadowany sprzęt zdobyczny. Zostaje martwe pole potyczki. Trupy żandarmów w pełnym słońcu, trup młodego policjanta_konfidenta w krzakach. Krew na świeżej wiosennej trawie. Osada, w której kwaterują, nazywa się Winduga. Dochodzą tu pod wieczór. Zmęczeni. Pokładli się w stodole. Co teraz? Co zadecyduje dowództwo? Po emocji walki zobojętnienie. Smutek głęboki, przenikający. - Dziś im, jutro nam - mówi "Tarzan". Nikt nie odpowiada. Brak euforii zwycięstwa. Wtedy "Tarzan" zaczyna najpierw cicho sobie, a po chwili ci, którzy znają słowa, dołączają: Raz, kiedy na patrol szedł oddział zuchwały@ rozpętał się ogień i kule zagrały@ na trawie, na polu, dowódca patrolu@ padł kulę śmiertelnie rażony...@ Wieczór spływa łagodnie, amarantowe pręgi tlą się jeszcze na zachodzie. Od rzeki wilgoć płynie i mgła kłębiasta się toczy. Rozpływają się w mroku nagie wierzchołki lip ponad słomianymi strzechami chat. W otwartych wrotach stodoły ludzie z osady przystanęli, słuchają: Już oczy swe zamknął, pobladły jak chusta@ i tylko wiatr polny całuje mu usta.@ Na miękkim traw leżu śpij, polski żołnierzu,@ coś wolnej nie dożył Ojczyzny.@ Więc szumcie nam jodły piosenkę@ rodacy, podajcie nam rękę...@» Pieśń oddziału "Ponurego" do słów podchorążego "Andrzeja" Gawrońskiego "Orlik" wpadł do chaty dowództwa. Czerwony, pyzata twarz jeszcze szersza się wydaje. Oczy mu płoną. Tchu złapać nie może. "Burza" przyskoczył do niego. - Panie kapitanie, nad polem walki lata niemiecki samolot. Najechało ich! - I co? Jadą tu? "Konrad" i "Wojna" poderwali się od stołu, gdzie miska kartofli i jajecznica. - Jakżeś ty...? - Rowerem, panie majorze. - Zuch! - Jadą tu? - Nie! Pozbierali swoich zabitych. Odjechali. Ale nie lasem. Drogą. - Panie kapitanie - major "Wojna" chodzi po izbie, pali papierosa. - Oni tego nie podarują. "Burza" krzywi się. Bierze papierosa ze stołu. Stygnie na talerzach jajecznica. "Orlik" oparł się o ścianę, patrzy na "Wojnę", na "Burzę". - A meldunek masz, "Orlik"? - Mam, panie kapitanie, mam! - Dawaj! To, panie majorze - "Burza" zwraca się do "Wojny" - meldunek od naszego człowieka, od granatowego policjanta. Raczak się nazywa. - Bierze złożoną kilkakrotnie kartkę papieru od chłopca. Rozwija szybko. - To ten stary policjant, cośmy go puścili wolno, złożył raport w komendzie żandarmerii w Ręcznie. Doniósł, że partyzanci wyszli ze wsi Żerechowo. - A to s...syn! - Raczak melduje, że Niemcy szykują się rano do pacyfikacji wsi. Spojrzał na "Wojnę", na "Konrada". Podszedł do "Orlika", położył mu rękę na ramieniu: - Słuchaj chłopcze, leć mi do zastępcy "Tadeusza". Wiesz gdzie jest? - Wiem, w stodole wszyscy śpiewają. - Niech mi tu migiem... Ale migiem! - Tak jest, panie kapitanie. - Oddział na nogi. Ruszamy zaraz. Trzeba ewakuować Żerechowo. Ruszyli. Bez wypoczynku. Żerechowo leży wśród lasów, na południowy zachód od zapasowego pola zrzutowego, gdzie już jutro, dziewiątego maja nocą, przyjmować będą skoczków, broń i pasy z pieniędzmi. Droga była rozkisła nie obeschłym błotem, zapadali się w gliniastą miękkość. Szli kołysząc się we śnie, co spadał nagle, obejmował głowę, wślizgiwał się do myśli, rozlewał łagodnie zapomnienie, a tylko nogi zginały się same, ruszały posłusznie naprzód, naprzód... Błękitnawa, gęsta, mleczna mgła jak kłęby dymu podnosiła się z ziemi, że tonęli jakby w jeziorze ogromnym, przedzierali się przez fale. Wieś spała. Pogasły już iskry światełek po chałupach. Tylko psy poczuły obcych i jęły ujadać. Zaraz ktoś wybiegł przez próg niespokojnie. A oni rozdzielali się, przystawali przy chałupach, wchodzili do domostw. Uprzedzali. Jutro z rana pacyfikacja wsi. Ładować się na wozy, zabierać co najważniejsze. Co tchu! Natychmiast, do lasu! Nie było czasu na lament. Zamierali w przerażeniu, w rozpaczy. Partyzanci pomagali pakować, ładować na wozy. Wszystko w ciszy, w ciemności. Szli, jechali obładowani, dźwigając toboły, niosąc rozespane dzieci na rękach, ciągnęli za sobą krowy, ładowali na wóz świnie. Czasem parsknięcie konia, głośniejsze: "Wiooo!" Nawoływania półgłosem. Czasem jęk: "Chryste Panie! Zmiłuj się!" I szept uspokajający: "Cicho... Cicho..." Las rozwierał skrzydła. Przyjmował w mglistą ciemność, między wielkie świerki, rozrosłe buki, w gęstwinę podszycia, gdzie grabina, dębczaki, kuszcze leszczynowe, komysze, gdzie w parowach i rozdołach obrosłych gęstymi krzewami: jamy i ziemianki. Stały na straży kępy gibkich brzóz, olch czarnych z żółciejącymi baziami. Szli, chronili się w odwiecznie przyjmujący, obejmujący las. Wyrwani ze snu, niezupełnie świadomi dlaczego mają uciekać, dlaczego na nich kara, za co pacyfikacja, przyjmowali swój los pokornie, udręczeni, wystraszeni, nie śmiejąc złorzeczyć tym, którzy na nich przynieśli nieszczęście, partyzantom, jedynej władzy, której mogli zawierzyć. Z traw świeżych, z młodych pędów tataraku nad moczarami, z wilgoci nowych liści, z rozpękającej się ziemi unosił się, ogarniał wszystko, wiązał w jedno - las i ludzi - ostry, przenikliwy, odurzający czad wiosny. Przyjechali, zanim opadły ranne mgły. Błękitnawe, prześwietlone słońcem smugi okalały pasma lasów. Dzień wstawał jasny, majowy. Wyskoczyli z wozów, motocykli, ciężarówek, zwartym kordonem otoczyli wieś. Runęli w zabudowania gradem zapalających pocisków. Buchnęły płomieniem strzechy stodół. Zatliły się od nich wierzchołki drzew, stanęły w ogniu dachy chat. Z jednego domu na drugi przerzucał się żarliwy, miotający się ogień. Wieś zagorzała. Iskry buchały w powietrze. Wydawało się, duch ognia, wiedźma "Płomiennica" pławi się w tym syczącym morzu, w widmie ognistym. Stali z karabinami gotowymi do strzału wypatrując uciekających. Ale tylko krzyk ptactwa, pisk i ujadanie psów pozostawionych w zagrodach. Odjechali, nie zagłębiali się w las. Za nimi płomienisko - szerokie, gorejące półkole pożogi. ** ** ** Oddział kapitana "Burzy" maszerował w kierunku pola zrzutowego. Była to rozległa polana o kształcie kropli wody, niedaleko terenu wczorajszej walki, ale dobrze między lasami ukryta. Szerszą częścią przylegała do północy, gdzie otaczał ją pierścień gęstych lasów lubieńskich. Lasy rozciągały się na wschodnią część polany. Od południa pole zrzutowe graniczyło z wsią Ślepiętnica, a na południowym zachodzie, skąd spodziewano się przylotu samolotów, płonęła wieś Żerechowo. Dalej, na zachodzie, biegły rozległe pola piaszczyste dochodzące do osad - Tomawy i Dorszyna. "Konrad" otrzymał raz jeszcze potwierdzenie lotu. Pole, zapasowe miejsce zrzutu (gdyż na pierwszym stoczona została walka z żandarmami), znał dobrze. Późnym wieczorem, około jedenastej, oddział przybył na miejsce. "Konrad" rozstawił grupę sygnalizacyjną z lampami na placu zrzutowym. Ubezpieczenia wewnętrzne i zewnętrzne czuwały. Niemcy buszowali w okolicy. "Burza" wysłał drużynę do sąsiedniej wioski po wozy. Wschodził ogromny, pełny, pomarańczowy księżyc. Wynurzał się zza lasu. Polana, dotąd zanurzona w cieniu, rozjaśniała się bladym światłem. Stawała się leśnym uroczyskiem, na którym odbędzie się dziwne misterium: spotkanie nieba i ziemi, chmur i lasu, znanego i nieznanego. Ten nastrój wyczekiwania, rozpalał partyzantów. Uderzał do głowy, podniecał bardziej niż wczorajsza bitwa. Przejęci, drżeli z emocji. Rozmawiali półgłosem. Śmieli się, ale śmiech stawał się spazmem wzruszenia, ściskał za gardło. Czekali. Cienie ich wydłużone snuły się po polanie. "Konrad" i "Jastrząb" kontrolowali kierunek wiatru. "Konrad" - wargi zaciśnięte, brwi nad rozpalonymi oczami zmarszczone - koryguje teraz grupę sygnalizacyjną. Ponad lasem zapalają się gwiazdy i krwawi łuna dopalającego się Żerechowa. "Konrad" liczy minuty: już powinni być. Wsłuchują się. Warkot motoru. Oni? Nie, to jeszcze nie oni. A jeśli lotnika zmyli paląca się wioska? A jeśli zamiast ich nadleci nieprzyjacielski samolot? "Konrad" nadsłuchuje. Z daleka ledwo słyszalny szum. Czy to oni? 8 Siedzę skulony w kącie samolotu. Od kilku godzin czuję się okropnie. Zawroty głowy, mdłości, wymioty. Reszta załogi pije whisky. To dla kurażu przed skokiem. Odmówiłem, nie mogę niczego przełknąć i nie chcę sztucznego podniecenia. Duszę się. Jestem ściśnięty, opakowany, obładowany. Pod kombinezonem mam gruby wełniany płaszcz, wełniane ubranie. W ciężkich szerokich pasach zawieszonych na parcianych szelkach wiozę dolary i funty, w płaskiej, blaszanej puszce w kieszeni marynarki - moje osobiste pobory w dolarach. Dwa pistolety, amunicja, poczta. Sztylet z rękojeścią w kształcie krzyża. I jeszcze rzeczy osobiste. Porozpinałem się. Tak lepiej. Ale przed skokiem trzeba będzie całe ubranie zapinać od nowa. Jest mi wszystko jedno. Żadnych romantycznych myśli: spłynęły ze mnie. Tylko pragnienie: Wyjść stąd! Wyskoczyć! Odetchnąć świeżym powietrzem! Nie obchodzi mnie, że nad Budapesztem ostrzeliwuje nas niemiecka artyleria przeciwlotnicza. Staram się wrócić myślą do stacji wyczekiwania w Brindisi. Jak pięknie pachniały cytrynowe i pomarańczowe gaje otaczające willę, w której wyczekiwaliśmy na wiadomość lotu. Jak paliła niecierpliwość: Kiedy? Kiedy nareszcie? Lecę z włoskiego lotniska do Polski. Spełnienie marzeń. A czuję, jak opuszczają mnie siły, jak opada ciężka głowa, jak bolą piersi od szarpiących mnie torsji. Leci ze mną pięciu skoczków wojskowych. Ja jeden polityczny. Noc jasna. Księżyc pełny, ogromny, zaczarowany. I nagle porucznik Krywda, dowódca lotu: - Koledzy, jesteśmy w Polsce! Przybliżam twarz do okna. W srebrnej poświacie szczyty Tatr. Wzruszenie, które tamuje wszystkie inne doznania, wypełnia mnie ogromną, potężną falą. Zapominam o wszystkim. Tylko to jedno: wracam do Polski. Wracam jako emisariusz do okupowanego narodu. Po chwili wzruszenia znów mdłości, zawroty głowy, torsje. Ale zbliżamy się, zbliżamy, już niedługo, już nadlatujemy na teren zrzutowiska. Jestem drugi do skoku. Przede mną porucznik Lewar. Jest niecierpliwy, żąda zmiany miejsca. Woli moją pozycję: skok tyłem do wiatru. Dowódca lotu nie ustępuje. Siedzę więc na moim miejscu przy dziurze w środku samolotu. Czerwone światło nad kabiną pilota. Action stations! Porucznik Krywda sprawdza zaczepy taśm spadochronowych. Otwiera klapę. Wtedy gwałtowne, szalone, wspaniałe uderzenie świeżego pędu powietrza. Wdycham je, zachłystuję się nim. Co za ulga! Odczuwam wszystkie napinające się mięśnie. Pode mną ziemia i łańcuch pożarów. Z daleka: pojedyncze strzały. Samolot zbliża się do terenu zrzutu. Nagle zaniepokojenie. Sygnał radiowy z dołu o zmianie pozycji zrzutu. Nawigator kieruje samolot na nowe zrzutowisko. Nie ma świateł? Co się stało? Dlaczego? A więc wracamy? Wracamy, jak wielu innych, do stacji w Brindisi? Ale nie! Nie! Na świetlny sygnał samolotu do ziemi, z ziemi przychodzi świetlna odpowiedź. Rozpoznajemy się. To nasi! Zapala się krzyż świateł. Za późno jednak, aby wykonać zrzut. Jesteśmy już nad światłami. Kapitan samolotu decyduje się na jeszcze jedno okrążenie. Światła gasną. Zataczamy jeszcze jedną rundę. Nogi w otwartej dziurze samolotu marzną. Ale czuję gorący, żarliwy, coraz intensywniejszy kontakt z ziemią. Z dogasającą łuną pożaru, z ciemną ścianą lasu, z dalekimi odgłosami walki. Schodzimy, po zatoczeniu jeszcze jednej rundy, na niski pułap. Przelatujemy nad smugą pożarów. Z daleko widać ramiona świetlnego krzyża placówki. Teraz! To się musi stać teraz! Sprężam się, szykuję do skoku. Budzi się we mnie, wybucha dzikość drapieżna, której w sobie nie znałem. Dzikość lamparta, kiedy z drzewa dopada zwierzyny. Krwiożerczość spadającego na zdobycz orła. Zielone światło! Go! Rozkaz, pożegnanie i braterskie pozdrowienie. To już poza mną. Teraz tylko: uderzenie! Szum! Chlast czaszy spadochronu! Wstrząs ramion. Chwytam linki spadochronu. Mijam w locie "Lewara", który skoczył przede mną. Lecę za szybko. Niebezpieczeństwo. Jestem zbyt obciążony. Jeszcze silniej, intensywniej napinam mięśnie. Gotuję się do zderzenia z ziemią, do przewrotki. Z daleka sylwetki innych spadochronów. Przybliża się srebrnosina twarz pola. Wyciągnięte ramiona krzyża świateł. Ziemia! Walę się na ziemię. Wstrząs zderzenia. Sprawdzam się: funkcjonuję? Nic nie złamane? Nie zwichnięte? Jestem. Wraca odczucie mięśni. Nagle cień nadchodzi na mnie. Jest teraz w środku tarczy księżyca: czupurnie wysoka, ogromna rogatywka powstańca z sześćdziesiątego trzeciego roku. Dwa wiechcie wąsów na tle ciekawej twarzy księżyca. Dotknięcie podejmujących mnie ramion. Dotyk mokrych wąsów na policzkach. Drżący głos: - Panoczku, panoczku, z nieba zleciał... Z nieba... Samolot zatacza koło, odlatuje przesyłając sygnały pożegnalne. ** ** ** Parskanie koni. Skrzypienie napiętych uprzęży. "Wio! Wio! Wio!" Pisk kół wozów podjeżdżających do zrzuconych przed chwilą pojemników z bronią, amunicją, pieniędzmi. Pośpiech! Zgiełk! Nawoływania. Świst bata. Prędzej! Prędzej! Naładowany wóz nie chce iść po miękkiej, zaoranej ziemi. Woźnica wparł się w pręty koła, drugi, z przeciwnej strony, pomaga. Dyszą, przeklinają. Szybciej! Niemcy tuż, mogą lada chwila... Ruszyli.. Wozy zaczynają się toczyć jeden za drugim, jeden za drugim. Znikają. Wsiąkają w bezpieczną ciemnię lasu. Spadochroniarze: podchorąży "Rango", podchorąży "Osterba", porucznik "Lewar", podchorążowie "Meteor" i "Szybki" i porucznik "Bask" otoczyli "Orła". "Orzeł" otrzymał rozkaz ewakuacji skoczków. Stoi pomiędzy nimi spokojny, wysoki, obciśnięty pasem w mundurze, polowej czapce, w bryczesach, w oficerkach błyszczących. Bije od niego młoda pewność siebie, promieniuje poczucie odpowiedzialności: - Trzeba natychmiast odskoczyć w teren. Z daleka od miejsca walki. Niemcy tu wszędzie. Wiedzą o zrzucie. Idziemy na Opoczyńskie, tędy, przez las. Idą ścieżką leśną pobielaną księżycem. Za nimi czarny krzyk nocy i gasnąca łuna nad Żerechowem. Miękkość mchu pod nogami tłumi kroki. Mgły posrebrzane miesięcznym światłem, jak gęste pasma pajęczyny, owijają się wokół nóg. Idą złączeni z lasem, z tą ziemią, na nowo z nią połączeni. Przenika ich urok lasu. Wilgoć mgły na dłoniach, na policzkach. Gorzka woń ziół wiosennych. Pachnie żywicą i akacją. Między drzewami srebrnoszkląca woda rzeczki. To Łużyca. Przechodzą, przeskakują po kamieniach. Nad nimi, spoza drzew, ogromna koncha księżyca i świetlista muzyka gwiazd. Skradają się - duchy puszczy - Ikarowi następcy, starsi od Ikara o wieczność mitu. Staś idzie obok "Orła". "Orzeł" czujny, prosty jak kąkol, rozgarnia krzaki, ustępuje ze ścieżki, zanurza się w las, nasłuchuje, znów wraca na pobrzeże. - Kolego, to tu pewnie niedaleko były tereny Hubala? "Orzeł" odwraca się. W ciemności twarz jego jest tylko jaśniejszą plamą. - Tu. I dalej jeszcze, w Kieleckiem. A zginął, będzie stąd ze trzydzieści kilometrów tak na północ, za lasem, blisko Pilicy. Koło Studzianny. Pan go znał? - Poznałem. - Pan może z jego oddziału? - Nie. Mój przyjaciel był z nim. - Który on? Bo my tu ich znaliśmy, my o nich czasem mówimy. Nie ja, ale starsi. - "Bem". - Taki młody? - Najmłodszy z nich. - I co z nim? Uciekł? Jest tam? - Przedostał się przez granicę. Był ze mną pod Tobrukiem... - I co? - Zabił się. - Poległ? - Zabił się, zastrzelił. - Nieszczęście. Nieszczęście przyniósł ten major na okolicę, na ludzi. Ale cóż? Ludzie go pamiętają, mówią - bohater. My też. Jakby tu było bez partyzantki! Wyrżnęliby wszystkich. Popalili! Ta wieś, wie pan, ta, co teraz tu idziemy, to też... Mężczyzn wszystkich Niemcy wystrzelali... Kobiety tylko i dzieci... - Skrwawiony ten kraj... - Co robić? Wojna... Wyszli z lasu i zbliżyli się do osady. Niewielka, przy piaszczystej, wyboistej drodze. Ciemna, uśpiona. Tylko srebrne pasma księżycowego światła tu i ówdzie ślizgają się po kalenicach. Weszli za "Orłem" do chaty. Kobieta stała w progu. Wysoka, chuda, w długiej spódnicy, w bluzce zapiętej pod szyją i chusteczce ciasno na głowie związanej. Z twarzy podłużnej, bladej, beznamiętnej, jakby wypalonej w bólu patrzyły na nich, nie widząc, dwie przepaście oczu. Usunęła się, bez słowa wpuściła ich do izby niewielkiej, dusznej i ciemnawej; mała świeczka paliła się żałośnie na surowym, drewnianym stole. Pod ścianą na łóżku kilkoro dzieci spało, przytulonych do siebie. Nie obudziły się, kiedy cienie przybyłych padły na nie, wypełniły izbę. Tylko mały, czarno_biały kundelek z ostrym pyszczkiem łasił się, podskakiwał, przypadał do kolan żołnierzy. Usiedli na ławach przy stole. Kobieta, jak duch, krzątała się milcząco przy kotlinie. Zaskwierczała słonina i wtedy dopiero poczuli, jak bardzo są głodni. Postawiła przed nimi talerze. Długim nożem krajała czarny chleb w wielkie, grube pajdy. To ich wzruszyło. Brali chleb ostrożnie, smakowali. I zaraz zaczęli jeść szybko, łapczywie, pogryzali jajecznicę chlebem, pili chłodne mleko z fajansowych, wyszczerbionych kubków. Kobieta, zwrócona do nich profilem, oparta o kotlinę, milczała. Siwy smutek plenił się po tej izbie, zarastał ubogie, nieliczne sprzęty, łóżko dzieci, oplatał bluszczem sylwetkę kobiety. Staś wstał, podszedł do niej, podziękował. Spytał, czy może pamięta Hubala. Spojrzała bokiem ostro, przenikliwie. I nagle spłoszona uciekła wzrokiem, spuściła głowę. Milczała. "Orzeł" dał znak: "Trzeba ruszyć!" Przechodzili obok kobiety dziękując. Nie odwracała twarzy. Wydawało się, wolała ich nie zapamiętać. Wolała, aby nie byli. Czarna wieś. Pusta, ciemna droga. Na wierzchołkach drzew skry księżycowe. Wtopili się w ciemność. Szli brzegiem boru, wysoką skarpą zarośniętą gęstymi kuszczami. Pusto, bezludzie, cisza. Ale "Orzeł" przystanął i wtedy usłyszeli szczekanie psa. To już blisko była ta wieś. Tu ich zostawił, sam poszedł po chłopa, który miał ich wozem podwieźć dalej. Kiedy odszedł, poczuli się nieswojo, obco, lęk pełzał ku nim, odganiali go śmiechem. Ale było tak, jakby znaleźli się nagle na czarnym oceanie bez busoli, z nadciągającą zewsząd burzą. Szeptali: - Jest noc, oni tu nocą są panami. Tu Niemiec nie ośmieli się postawić nogi. - Nocą tu - mówili - Wolna Polska. Z ciemności skrzypienie kół wozu. Twarz chłopa w cieniu. Sylwetka przygarbiona w kożuchu. Zapach uprzęży, końskiego nawozu, przetłuszczonych, przepoconych derek, machorki. Wskoczyli na wóz. Trzask bata. Turkot kół. Kołysanie wozu łagodne, leniwe, leniwe... Po pędzie samolotu, po szaleństwie skoku, walki z czasem, przestrzenią, wiatrem, mocowaniem się z własnymi mięśniami, ten truchcik spokojny, usypiający, po piaszczystej leśnej drodze: koń, wóz i człowiek. Las, noc i partyzanci. Nie zmieniona od wieków legenda. Wracali w stronę zrzutowiska. Ale bardziej na północ od tego miejsca i od terenu walki. Okrążali niebezpieczeństwo. Księżyc zmalał, zbladł i niebo już zaczynało się przecierać, ale jeszcze grube, kosmate ciemności otulały zabudowania, kiedy dojechali do Łazów, a tam do dworku parterowego z małym gankiem. Kołatali niedługo. Pan Olender, właściciel, zaraz stanął w drzwiach ubrany. Starszy, opiekuńczy, przejęty ich zjawieniem się, zapraszał, cieszył się, troszczył czy wszystko dobrze, czy nie głodni. Mająteczek był ubogi, pokój, do którego ich wprowadził skromny, ciemności wszędzie. Jedyną lampkę naftową gospodarz postawił na stole. W tej ciemności, półcieniach - krzątanina, nawoływania, szepty. Podawana w szklankach herbata, chleb domowy i ciasto. Ten cień długi z brodą ostrą, cieniami wydłużoną, to "Konrad". Skąd się tu znalazł? A może był już, czekał i teraz wypłynął z ciemności? Pochyla się nad stołem, przejmuje pasy od skoczków. - Trzeba jak najprędzej panów zamelinować. Pan Olender... - Tak... tak... Ja jestem ze wszystkim gotowy. - Niemcy wzmogli czujność, wiedzą, że zrzut nastąpił... Mogą tu nawet... Trzeba się śpieszyć. - Nie, nie tak prędko! - No, nie wiadomo. Wściekli się po tej walce, potracili ludzi. Lepiej zamelinować... - Zamelinować? Na jak długo? Ja muszę natychmiast jechać do Warszawy. - To potrwa, kolego "Bask". - Jak długo? - Dnie. Może i tygodnie. Aż się uspokoi. - Wykluczone. Muszę jutro jechać. - Kolego, jest niebezpiecznie, lepiej poczekać. - Nie mogę czekać. - Może jednak - wtrąca się Olender - jeśli pan musi... śpieszy się... Jeśli sprawa nagli... Postaram się zatelefonować i wtedy jutro, tak około południa... - Bardzo panu dziękuję. - Tylko ostrożnie - mówi "Konrad". - I ja się już będę żegnał. Odjeżdżam. A koledzy jak najszybciej znikać z tego domu. - Gdzie? - A... - gospodarz uśmiecha się - zaprowadzę panów do hotelu. ** ** ** Szli chłodnym, sinym przedświtem dróżką za dom, za stodołę, za sad niewielki. Szron szklił się na trawie. Z pól zawiał wiatr_wietrzysko, przejął, przeniknął, aż się wzdrygnęli, odzwyczajeni od polskiej wiosny wietrznej, kapryśnej, budzącej się późno. Za sadem, niedaleko ścieżki, co dalej szła w pola, przy rozrosłym krzaczysku czarnego bzu, pod starą jabłonią półuschłą i rozbieloną od kwiecia, pośród jakichś krzewów gęstych, nierównych, rozbuchanych, stała drewniana, poczerniała od deszczu latryna wiejska z sercem w drzwiach wyciętym - zażenowana samotnica. Tu ich prowadził. Olender otworzył drzwi latryny. Ustąpiły z tym skrzypieniem niechętnym, które każdy z nich sześciu tu razem stojących zapamiętał z dzieciństwa na wsi, z wakacji, z obozu harcerskiego, z ćwiczeń wojskowych. Każdy na swój sposób uśmiechnął się, rozweselił, poczuł bardziej u siebie, chociaż nie pora była na to, bo większe, silniejsze było uczucie zdziwienia, ciekawości: po co nas tu przywiódł? Co teraz? Olender pochylił się, podniósł drewnianą podłogę. Otwarło się wejście do tunelu z małą drabinką prowadzącą w dół. - Proszę za mną - powiedział. Schodzili, schylając się do tej nory. Zgięci w pół weszli korytarzem do ziemianki. Olender zapalił łojówkę, postawił ją na skrzyneczce pośrodku jamy. Cienie rzuciły się, zagrały i ukazały jaskinię niską, dwa i pół na dwa i pół metra wielkości. Grube drewniane bale podpierały niski strop. Siedli w kucki przy ścianie, oparli głowy o wilgotną glinę. - Ja tu po panów rano wrócę. Znużeni, nie odpowiadali wiele. Zmęczenie śmiertelne, którego do tej pory nie odczuwali, spadło na nich drapieżnie, ciężko, obezwładniło. Płomyk świeczki palił się nierówno, migotał biało, zielono, żółto. Cienie_gady, cienie_jaszczury, cienie_węże czepiały się ścian, stropu, łaziły po klepisku. Skurczeni, przytuleni do siebie zapadali w sen_odrętwienie, męczący sen bez snów w wilgotnej, dusznej, utulającej ich bezpiecznie pieczarze. ** ** ** Prowadził mnie chłopiec. Dziesięć, może jedenaście lat. Jest to wiek, w którym chłopcom śnią się bohaterskie przygody i nie ma w nich rzeczy niemożliwych. Zsunięty z czoła daszek czapki_narciarki, jasny kosmyk włosów, niskie czoło, twarz dziecinna, świeża, jak wyłuskany kasztan, a już chłopięca. Nie śmieje się, ale uśmiecha jednym kącikiem ust, do siebie. Idziemy lasem na skos, tędy bliżej do stacji, tędy nikt nie chodzi. Ja w moim grubym płaszczu, w kapeluszu, z teczką, wyglądam nieco dziwnie, inaczej niż mieszkańcy Sulejowa. Ten mały nazywa się Piotruś. Nie odzywa się, niczemu się nie dziwi, nie pyta o nic. Na pewno wie kim jestem albo fantazjuje dodając mi przygód, o których nawet mi się nie śniło. Odtąd zajmę miejsce postaci z bajek i opowiadań. Przejdę do jego wspomnień nie ja, moje odbicie w jego oczach. Od czasu do czasu chwytam jego ukradkowe spojrzenie. Czuję, jak słabnie z ciekawości: chciałbym zapytać o tyle rzeczy. Trzyma się jednak w ryzach odpowiedzialności. Jego zadaniem jest doprowadzenie mnie do stacji. Tak mu nakazał pan Olender. Dotrzymał słowa, zorganizował mi kontakt. Będę mógł wcześniej pojechać do Warszawy: Obliczam dni: czwartek jedenastego maja, natychmiast po przyjeździe muszę się skontaktować z Delegatem. Dzień jest przepiękny, las cały w słońcu. Ale chłodnawo. Słyszę szum drzew i widzę, jak wiatr pędzi niskie, pierzaste obłoki. Piotruś pociąga mnie za rękę: - Proszę pana, o tu, tu jest stacja. My idziemy od tyłu, prosto na peron. Przystaję, widzę wszystko dokładnie. Na peronie, do którego zbliżamy się omijając budynek stacyjny Sulejowa, przechadza się kilkunastu żołnierzy niemieckich. - Piotruś, słuchaj teraz. - Słucham, proszę pana. - Zostaw mnie tu, a sam zawracaj wolnym krokiem. Dopiero w lesie biegiem do domu. Kiwa głową: "dobrze." - ...a gdyby ktoś się pytał, to nie znasz mnie, spytałem o drogę do kolejki. - Dobrze, proszę pana. - Idź już lepiej. Dziękuję. Chciałeś coś jeszcze? - Na peronie... są Niemcy, proszę pana. - Ja widzę. Nie bój się, ja widzę. Odszedł. Wolnym krokiem. Obejrzałem się tylko raz i on też się obejrzał. Uśmiechnęliśmy się. Jestem sam. Po raz pierwszy sam. Bez przewodnika, bez opieki organizacji. Wchodzę na peron. Nieprzyjemny skurcz wewnętrzny, dotknięcie chłodnego żelaza. Na peronie gestapowcy w czarnych mundurach. Jest tu kilku cywilów. Wiem, czuję aż do bólu, że jestem inny, że za chwilę zwrócę czyjąś uwagę. Wpadnę komuś w oczy. Nie ma tłumu, wśród którego mógłbym się ukryć. W teczce mydło i pędzel do golenia z mikrofilmami i angielskie gazety. Nagle uprzytamniam sobie, że nie mam żadnego wytłumaczenia dlaczego jestem w Sulejowie, gdzieś byłem, dokąd jadę. Nie mam biletu. Czuję napięcie mięśni karku. Pociąg z Piotrkowa, w którym przyjedzie mój "kontakt", powinien nadejść za pięć minut. Może powinienem usiąść, nie chodzić, nie zwracać sobą uwagi. Decyduję się. Na ławce przeznaczonej na cztery osoby siedzi dwóch żołnierzy niemieckich. Siadam obok nich. Zakładam nogę na nogę. Ziewam, udaję, że śpię. Kiedy ten pociąg nadejdzie? Dlaczego nie nadchodzi? Olender powiedział, że będą dwie osoby: kobieta w białym kapeluszu z szerokim rondem i mężczyzna. Ogłoszenie przez megafon: "Pociąg z Piotrkowa będzie opóźniony o piętnaście minut". Ci obok szwargoczą. Za chwilę mogą zwrócić się do mnie. Mój niemiecki jest żałośnie słaby. Nie myślę o niebezpieczeństwie, tylko ta nieprzyjemna sztywność karku, gorąco oblewające szyję. Gwizd lokomotywy. Wszystkie głowy w tamtą stronę. Wstaję z ławki, wolnym krokiem idę w kierunku szyn. Teraz czuję słabość w kolanach. Pociąg nadjeżdża, mała podmiejska kolejka sunie... Sunie... Już ich widzę! Widzę na platformie wyjściowej rondo białego kapelusza. I oni rozpoznają mnie natychmiast. Wyskakują obydwoje z kolejki i idą wprost do mnie, witamy się jak bliscy przyjaciele. Jest ten kontakt jak zderzenie wagonów, jak porozumienie świetlnych sygnałów samolotu i placówki. Na peronie pełno Niemców. Idziemy. Mężczyzna bierze mnie pod rękę. Z drugiej strony rondo białego kapelusza. Jestem znów włączony w łańcuch. ** ** ** Ten sam pociąg zawrócił, zawiózł ich do Piotrkowi. Dziewczyna w białym kapeluszu pożegnała się, odeszła. Został z poznanym na stacji w Sulejowie szefem wywiadu na okręg piotrkowski. Starał się przypomnieć sobie jego pseudonim nie dość wyraźnie przekazany mu przez Olendra. Zamazywał się w pamięci: "Czarka"?... "Kra"?... "Kruk"? "Szef" ujął go znów pod ramię. Starszy, pewny siebie, czuł się gospodarzem dumnym ze swego obejścia. - Pan tu nigdy nie był? - Nie. Pierwszy raz. - Piotrków Trybunalski to stary polski gród. Już na początku XIV wieku tu się zjeżdżała szlachta na sejmiki... - Tak... tak - kiwał głową uprzejmie. - Przypominam sobie. - A teraz widzi pan te mundury, te flagi? Ale my tu jesteśmy silni. Szedł sprężyście. Głowę unosił wysoko. Potrząsał gęstą, zaczesaną w górę ciemną czupryną, wąs miał zadziorny, a z całej postawy, jak światło odbite od oszlifowanego kamienia, bił dziwny żar. Tylko oczy podłużne, zwężone, o ostrym spojrzeniu, pozostały chłodne. Rozglądał się nieznacznie, badał ulicę. - Wszystko w porządku - powiedział. Staś spojrzał na niego pytająco. Szef poruszył dłonią jakby coś odganiał. - Nic... nic... Myślałem przez chwilę... Ale w porządku. Był teraz spokojniejszy, ciepło_konserwatywnie_prowinĂcjo- nalny, obywatel małego miasta, w mieście swoim zakochany; każdy dom, załamanie ulicy znajome, swojskie, niechętne cudzoziemcom, przyjazne gościom niosącym dobrą nowinę. - Ja jestem Michał. Ot, tak zwyczajnie, Michał. Tak mnie znają u Radkiewiczów, bo potem do nich pójdziemy. To córka Olendrów, a jej mąż - profesor gimnazjalny. Tylko teraz nie ma gdzie uczyć, gimnazjum nam Niemcy zamknęli. Przechodzili rynek. Brukowany, z czworobokiem XVII_wiecznych kamieniczek o łukowatych drzwiach i oknach, z wieżą kościoła ponad nimi, jasny i cichy w słoneczne, majowe popołudnie. Weszli w boczną uliczkę i zaraz do ciemnawej sionki narożnej kamieniczki. Szef wyjął klucz z kieszeni, otworzył drzwi na parterze. Prowadziły do izby niskiej, urządzonej jak kwatera - z łóżkiem i biurkiem, z telefonem na biurku, oknem w niszy, przesłoniętym grubą firanką. - Zanim pójdziemy na melinę, niech mi pan pokaże swoje dokumenty. Staś podał mu kenkartę. Szef siadł za biurkiem, zapalił stojącą lampę, przyglądał się dokumentowi przez szkło powiększające. Ruchem ręki wskazał krzesło: - Niech pan siada, kolego. - Czy coś nie w porządku? - Kto panu dał ten dokument? - Dali mi we Włoszech, w Brindisi. - Przecież to jest nie istniejąca seria. W jednej chwili by pana aresztowali. Ja zaraz wymażę ten numer i poprawię. - Z szuflady biurka wyjął butelkę, ostrożnie, pędzelkiem wycierał numer na kenkarcie. Podniósł głowę, spojrzał na Stasia. - Czy pan wie skąd i w jakim celu pan jedzie? - Dlaczego jadę z Piotrkowa? Nie. Nie wiedziałem, że będę jechał z Piotrkowa. - Muszę panu przygotować Ausweis. Jutro nad tym popracuję. I tak nie może pan wcześniej jechać niż w sobotę trzynastego. Uprzedzam, na pana własne ryzyko. Jest wzmożona kontrola w pociągach. Szukają skoczków. Wiedzą o zrzutach. - Muszę jechać. Szef oddał mu kenkartę. Przechylił się poprzez biurko. - Co słychać w Londynie, kolego? Co mówią, co będzie? Staś otworzył teczkę, wyjął polskie gazety drukowane w Londynie. Podał szefowi. Michał rozpromienił się. Rozprostowywał, wygładzał gazety. Wydawało się, jakby dopiero teraz, do głębi i zupełnie uwierzył, że siedzący przed nim człowiek jest kurierem Rządu Polskiego w Londynie. ** ** ** Druga noc w Piotrkowie. Pierwsza w mieszkaniu Radkiewiczów, na Rynku. Tam atmosfera ściszenia, tajemnicy, rozpalonych spojrzeń skrywanych pod nieśmiałą powieką. Ojciec i matka młodzi, przejęci, i dwoje nastolatków, Iwonka i Zbyszek, wpatrzeni w gościa, zafascynowani. Przy kolacji, objęci światłem lampy, mówili o niczym. Żonglowali nićmi tajemnicy: wiązała, ale szarpnięta nieostrożnie mogła zawęźlić się na szyi jak stryczek, albo odsłonić zimną twarz szkieletu. Okrążana z daleka, manipulowana zręczną sztuką półsłówek, uśmiechów i spojrzeń, z palcem przyłożonym do ust, wydawała się czarnoksięską latarnią. Jej czarodziejskie obrazy wirowały wokoło nich w zaklętym kole odurzających kolorów. Nie pytali jak się nazywa, kim jest, skąd przyjechał ani dokąd się udaje. Pozostał dla nich domysłem. Zamurowali go w swojej pamięci. Następną noc przespał w małym domku na przedmieściu, gdzie zaprowadził go Michał, szef wywiadu. Wieczorem długo rozmawiali. Była to rozmowa męcząca, w której szef chciał się jak najwięcej wywiedzieć, a Staś tego, z czym przyjechał, powiedzieć mu nie mógł. Zasnął na krótko i zbudził się. Śniło mu się, że jest w pułku, że wyrusza na wyprawę. Po chwili uprzytomnił sobie, że jest w Polsce, a Pułk Ułanów Karpackich może teraz właśnie, o tej porze, atakuje niemieckie pozycje na wzgórzu Monte Cassino. Spotkany przypadkowo w Brindisi, przed samym jego odlotem, pułkownik Bobiński, dowódca pułku, mówił mu o ciężkim zadaniu, który czeka pułk na urwistych ścieżkach i na stromych stokach Monte Cassino. Teraz więc, w nocy z dwunastego na trzynastego maja, już walczyli. Zatęsknił za bliskością kolegów, oddechem bitwy. Poczuł się sam, zdany na innych, na łańcuch ludzi przerzucających go z jednego miejsca na drugie. Zależny. Zasnął twardym, męczącym snem. Trzaśnięcie drzwi. Zerwał się, siadł na łóżku. Światło dnia uderzyło go w oczy. W drzwiach stał oficer niemiecki. Szedł ku niemu. Bask wyszarpnął rewolwer spod poduszki. - Swój! Swój! Nie strzelać! Opuścił rękę. Nie wierzył jeszcze. Spoglądał nieufnie. Postawny, przystojny, w nieskazitelnie dopasowanym mundurze, stał przed nim oficer niemiecki i mówił czystą polszczyzną. - Pojedzie pan ze mną do Warszawy. Dopiero kiedy przyszedł szef wywiadu, kiedy we trzech siedli przy śniadaniu, poczuł się bezpiecznie. Szef podał mu Ausweis. - Bez tego niech się pan nie rusza. Z Warszawą już się skontaktowałem. Pójdzie pan na punkt na Starym Mieście, ulica Brzozowa numer szesnaście. Niech pan spojrzy na plan. Tędy trzeba dojść do Rynku, skręcić na prawo ku Wiśle, będzie dom narożny, mieszkanie na parterze. Czy pan zna Warszawę? - Znam dość dobrze. - Lepiej nikogo nie pytać o adres. Niech pan jeszcze raz spojrzy na plan. I lepiej pójść pieszo. Niech pan nie wsiada do tramwaju. Trzeba się najpierw trochę oswoić z miastem. Oglądał plan miasta, przemierzał drogę od Dworca Głównego, Alejami, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem na Plac Zamkowy, na Rynek, teraz skręcić w prawo. - Trafię. Tylko który numer mieszkania? - Wysoki parter, drzwi na lewo. Otworzy wysoka, szczupła pani tak około czterdziestki. Wanda. Kolego, jeszcze raz ostrzegam, jedzie pan na własną odpowiedzialność. - Ja wiem. - W pociągach wzmożone rewizje. Nie ma mowy, ażeby pan przejechał. Szukają skoczków. Pojedzie pan z kolegą w wagonie "Nur f~ur Deutsche". Kolega ma wysoką funkcję u Niemców, ale to nasz człowiek. "Niemiec" roześmiał się, poklepał Stasia po ramieniu. - Mówi pan po niemiecku? - Słabo. - No, jakoś będzie. Chodźmy, już czas. W głosie wyczuł teraz twardszy akcent. To Ślązak - pomyślał. Wstał, wziął swoją teczkę z ukrytymi mikrofilmami. Pistolet zostawił szefowi wywiadu. Pożegnał się. - Pamięta pan? - Tak. Brzozowa szesnaście. Dziękuję za wszystko. - Z Bogiem, kolego. Na dworcu wpadli w tłok. Peron obsiedli szmuglerzy. Kobiety z worami na plecach, w rękach kosze, bańki, mężczyźni w obu rękach dźwigają ciężkie pakunki. Cały ten ruchliwy, prężny tłum chust i kubraków, długich butów, zszarganych płaszczów deszczowych, wytłuszczonych czapek, tłum cuchnący, pazerny, nieszczęśliwy, zagoniony i przerażony, jak jeden worowaty organizm jakiegoś dziwacznego płaza, o niezliczonych żarłocznych szczękach, tłum, w którym ginie indywidualność jednostki. Jedynie ślepe pragnienie ogarnia wszystkich, stapia w jedno: dopaść pociągu, pojechać, przejechać, dojechać, zarobić. "Niemiec" kupił bilety. Stali w grupie mundurów, z daleka od tłoczących się ludzi. Przyglądał im się: rozpoznawał kraj, nędzę i upokorzenie. A oni, wydawało się, przywykli do lepkiego, ciemnego błota, w które wpychała ich okupacja. Nieszczęśliwi, nawet nie mogą ogarnąć myślą ogromu swego nieszczęścia. Zbyt są pochłonięci walką o utrzymanie się na powierzchni. Pociąg nadjeżdżał z wolna, a oni już biegli, atakowali, wskakiwali na stopnie, nawoływali się, rozpychali, kto silniejszy, kto szybszy. Krzyk! Pęd! Wskoczyć! Dostać się! Otwierają okna. Pomagają jedni drugim wciągać pakunki. Dyszą, szarpią się, wymyślają sobie nawzajem. Gwizdki konduktora. Jeszcze krzyk, biegnie spóźniona kobieta: "Niech pan zatrzyma! Niech pan zatrzyma!" Napełnili, wypełnili pociąg. Staś z "Niemcem" weszli do przedziału pierwszej klasy. Zielono od mundurów. Twarze żołnierzy zmęczone, obojętne. Usiadł, teczkę postawił na podłodze, między nogami. Pociąg ruszył. ** ** ** O tej samej porze, w sobotę trzynastego maja, o godzinie dziesiątej minut piętnaście, kiedy pociąg z Piotrkowa dojeżdżał do stacji Tomaszów Mazowiecki, gdzie na podróżnych czekała obława niemieckich strażników, Boga Żuławska siedziała przy biurku w mieszkaniu na ulicy Francuskiej i sprawdzała czas wykładu. Był to ostatni w tym semestrze wykład z patologii ogólnej profesora Venuleta, na którym specjalnie chciała być obecną. Po wykładzie umówiła się z matką w "Dziurce" w Galerii Luxemburga, miała jej pomóc w podawaniu obiadów. Rozłożyła przed sobą notatki, ale nie mogła się uczyć. Przez uchylone okno ciepły wiatr niósł delikatny zapach bzu. Poczuła się zmęczona. Wibrował w niej nieustanny, podświadomy niepokój. Ostatnie noce przerywane były nalotami. Każde wyjście na ulicę coraz bardziej stawało się ryzykiem. Wzmocnione patrole niemieckie. Nagłe obławy w kilku miejscach naraz. Blokady. Szaleństwo codziennych egzekucji. Przeraźliwe drżenie serca nocą, gdy słychać ciężki odgłos żołnierskich butów: zatrzymają się? Odejdą? Powietrze ponad miastem jakby się zagęszczało. Wydawało się, coś się zbliża, sunie, pełznie. Płyty chodników, młode trawy, drzewa, ruiny domów przekazywały znaki, których nikt nie umiał zrozumieć. Było jak przed burzą, kiedy trudno oddychać w dusznym upale i wtedy pragnienie: niech to już się stanie, niech runie pierwszy piorun! Zbliżał się front, wojska sowieckie dawno już przekroczyły granice Polski. Boga coraz częściej spotykała się z grupami dziewcząt na Grochowie, przygotowując je do pierwszej pomocy sanitarnej. Coraz więcej, coraz częściej mówiono o powstaniu. Nałożyła płaszcz, przyczesała włosy przed lustrem, spojrzała na siebie krytycznie i wzruszyła ramionami: włosy były jak zwykle nieposłuszne. Trudno, już nie ma czasu. O jedenastej wyszła z domu. Słońce uderzyło ją w oczy i przystanęła oparta o mur. Przy oknie bogato, pieniście, liliową burzą zakwitł bez. Stado wróbli rozćwierkane zerwało się z murku, zafurkotały małe skrzydełka. Niebieski żagiel nieba rozpinał się ponad ulicą Francuską. Świat płynął wonny, odurzający, bezchmurny. Poczuła nagle w sobie gorący, radosny dreszcz, jakby rozkwitły krzak, jasne niebo, lot ptaków ku światłu były znakiem przekazanym jej bezsłownie, sygnałem dla niej jedynie, nie danym przedtem nikomu, dla niej wyłącznie skomponowanym w tym dniu, w tej chwili, z tą chwilą na zawsze złączonym. W miarę zbliżania się do przystanku, ten nastrój niespodziewany, radosny i kolorowy bladł, a obok niego rozrastało się, przytłaczając inne uczucia, chłodne, ostrożne przyczajenie. Ostrą szpicrutą podcinało wzrok i słuch. Miedziany gong rozdzwonił się ostrzegawczym pulsem: "Uwaga! Uwaga!". Wszystko to działo się w niej bez jej udziału, bez jej woli. Włączały się aparaty obronne strzegące tego, co było tylko jej częścią, biegnące na ratunek, zakuwające ją w zbroję, skoro nie słuchając ich ostrzeżeń szła znów na teren zaminowany. Nadjechał tramwaj i Boga wskoczyła na platformę, uchwyciła się poręczy, a jadąc przez most czuła w pędzie wiatru wiosenny oddech rzeki. ** ** ** O godzinie jedenastej pociąg z Piotrkowa wjechał na Dworzec Główny. W czasie obławy w Tomaszowie Mazowieckim większość szmuglerów została zatrzymana. Strażnicy przebiegali przez korytarze pierwszej klasy wagonu "Nur f~ur Deutsche", żaden z nich jednak nie wszedł do przedziału. Przed dworcem "Niemiec" pożegnał się. Staś został sam. Szedł wolno Alejami Jerozolimskimi i wdychał dziwny, gorączkowy nastrój stolicy. Otoczyła go, oczarowała dawno nie słyszana muzyka Warszawy: grały domy i chodniki, tramwaje i stukot butów, grał dźwięk języka szybki, wzlatujący tu i ówdzie akordem śmiechu. Było tłoczno. Młodzi ludzie w wysokich butach poruszali się szybko, swobodnie, niemal arogancko, sprężystym, żołnierskim krokiem. Staś poczuł radosne podniecenie, ale jednocześnie niepokój. Myślał: czy oni poszaleli! Wśród tłoku, od czasu do czasu przechodziły uzbrojone patrole niemieckie. Wtedy ludzie usuwali się, schodzili im z drogi. Doszedł do Nowego Światu, rozejrzał się. Warszawa rozświetlona majowym słońcem wydała mu się rozpalona, w gorączce. Czuł jej niecierpliwy, przyśpieszony rytm. Na rogu, przy Gastronomii, kobieta w chustce na głowie sprzedawała bukieciki fiołków i żonkili. Od strony mostu Poniatowskiego nadjechał tramwaj, zatrzymał się i ludzie zaczęli wychodzić. Odwrócił się. Ruszył Nowym Światem w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Brzozowa szesnaście. Brzozowa szesnaście, róg Mostowej i Bugaj, narożny dom, wysoki parter. Drzwi otworzyła mu wysoka, szczupła kobieta. Od razu wiedział, że to jest ona. Zanim wymienił hasło wciągnęła go do mieszkania. - Dobrze, że pan już jest - szepnęła. - Czekałam od rana. Teraz dopiero napotkał bystre, mocne spojrzenie, ciepły uśmiech na pociągłej twarzy o delikatnych rysach. Zdjął płaszcz, wszedł za nią do małego pokoju. - A może by się pan położył? Odpoczął? Ja zaraz zrobię herbatę, usmażę jajecznicę. Ja jestem Wanda. Protestował, że nie jest zmęczony, że nie jest głodny. Usiadł na tapczanie. Okno w głębokim wykuszu wychodziło na wąską ulicę. Która to - myślał. - Brzozowa czy Bugaj? Myślał także: więc tu zamieszkam? Tu będzie moja kwatera? Wanda stanęła w drzwiach. Twarz, oświetlona teraz, wydała mu się mizerna, zbiedzona. Delikatne zmarszczki pod oczami i w kącikach ust. Patrzyła na niego z zapraszającym uśmiechem. - Proszę do stołu. To znaczy do kuchni. Posili się pan i pojedziemy. - Gdzie pojedziemy? - Na pana melinę. Ja jestem punktem rozdzielczym. Tylko... no kłopot. Ale nic... nic... Tam ktoś niedługo na pewno będzie. Bo telefonowałam teraz i nie ma odpowiedzi. Pojedziemy i jak nic nie wyjdzie, to coś innego panu znajdę. Z kwaterami teraz nie jest łatwo. Widzi pan, ludzie się boją... Mówiła szybko, nerwowo, kręciła się wokoło małego paleniska. Siadała, wstawała, zapalała coraz to gasnącego papierosa. Jedząc jajecznicę uświadomił sobie, że jest to posiłek, którym od czasu skoku wszyscy częstowali go w Polsce. Niemal rytuał. Po przejściu leśnej rzeczki, Luciąży, po nocnym marszu do wioski, gdzie wszyscy mężczyźni zostali straceni przez Niemców, ciemna, milcząca kobieta smażyła im jajecznicę. W dworku Olendrów podano jajecznicę na śniadanie i jajecznicę na boczku w Piotrkowie. Teraz, przy małym, przykrytym haftowaną serwetką stoliku jadł jajecznicę. Zagryzał ciemnym, gliniastym chlebem. Wanda piła kawę, paliła papierosa. Wyczuwał jej zdenerwowanie. Wydawało się, jakby w niej tykał szybko, niespokojnie, nastawiony na alarm budzik, który zaraz, za minutę wybuchnie głośnym dzwonieniem. - Pani się pewnie gdzieś śpieszy. - Tak. Ale proszę, no proszę, niech pan je spokojnie. Bo chodzi o to, że gdyby nie tu, to trzeba by coś innego. Ale nie chcę już telefonować. Trochę się boję. Tu, widzi pan, mogą podsłuchać. Bo tak, mogli... no, wiem na pewno, zauważyli pana przyjście. Dlatego tak pana natychmiast wciągnęłam do mieszkania. Trochę się boję... Podsłuchają, że telefonuję. Niech pan nie myśli... ja mogę być przewrażliwiona... Ludzie są cudowni, pomocni, tylko tu sprowadził się taki jeden i ja go trochę podejrzewam. Spojrzał na zegarek. Było piętnaście po dwunastej. Myślał: lepiej stąd wyjść. - Dziękuję pani bardzo. Ja jestem gotowy. Otworzyła drzwi na klatkę schodową, rozejrzała się. Wyjrzała oknem. - To chodźmy, chodźmy - powiedziała. ** ** ** O godzinie wpół do dwunastej Boga wysiadła z tramwaju na rogu Alei i Nowego Światu. Natychmiast wpadła w rozedrgany tłum. Przed Gastronomią kobieta w chustce zawiązanej pod brodą sprzedawała bukieciki fiołków i żonkili. Boga już wyciągała rękę, ażeby kupić fiołki, ale pomyślała, że zwiędną jej w klasie, na wykładzie. Stanęła na rogu ulicy, czekając na wolne przejście. Jak zwykle przebiegnie Chmielną do Szpitalnej i na Hortensję. Miała jeszcze dużo czasu, mogła uzgodnić notatki z kolegami, przejrzeć zapiski z poprzedniego wykładu. Książek nie można było dostać, polegali na tym, co przekazywał im profesor. Stanęła w tłumie czekającym na przejście ulicy. Uczuła nagle wewnętrzne szarpnięcie. Odezwał się w niej jakiś utajony głos: coś wołał, nakazywał. Ludzie przeszli już jezdnię, a ona stała porażona, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Żachnęła się: co mi jest? Co się dzieje? Chciała przebiec jezdnię, ale sygnał, który w niej, a teraz i wokoło niej wibrował, nie puszczał, nie pozwalał. Zamiast iść naprzód, zawróciła dziwiąc się, że zawraca. Natychmiast jednak zdziwienie ustąpiło i zmiana kierunku wydała jej się słuszna. Widocznie było to jedyne wyjście z sytuacji, z której w tej chwili nie zdawała sobie sprawy. Wierzyła (tego nauczyło ją pięć lat niemieckiej okupacji), że sygnały nakazy przekazywane do podświadomości, których uderzenia czuła, ale treści nie mogła odczytać, wyprowadzały ją nieraz z niebezpieczeństw, wydawały się kierować jej życiem. Ostatnie pyłki skrupułów, małe wyrzuty sumienia, że nie poszła na wykład, otrząsnęła z siebie. Wrócił nastrój poranny, łagodnie wiosenny pod niebem jak ogromny, jasnoniebieski wachlarz. Przebiegła na drugą stronę Alei Jerozolimskich. Przed Muzeum Narodowym wsiadła w tramwaj jadący w stronę mostu. Wysiadła na Rondzie Waszyngtona i w małej budce z gazetami kupiła pudełko krówek. Spojrzała na zegarek: była godzina piętnaście po dwunastej. Zbliżając się do domu natknęła się na "generałową". Toczyła się siwa, w czarnym wiosennym płaszczu z karakułowym kołnierzem. Przystanęła, pociągnęła Bogę za rękaw palta, odciągnęła w głąb ulicy, szepnęła: - Czy to prawda, że nasze wojsko we Włoszech? - Tak. Biją się pod Monte Cassino. - To już niedaleko. Żeby oni tu przyszli, żeby przyszli jak najprędzej... Żeby przetrzymać... Lecę na pocztę, dostałam zawiadomienie o paczce. Ostatni raz to mi połowę rozkradli... - Nam też. To na tej poczcie przy dworcu. - Tak, tam jadę... No to idź, dziecko, z Bogiem, pozdrów mamusię. Boga otworzyła furtkę do ogródka. Ach, jak ten bez pachnie! Liliowym zapachem. Weszła do domu. Zdjęła płaszcz. Otworzyła okno. Rozciągnęła się na tapczanie. Daleko krzykliwy hałas miasta. Wzięła do ręki książkę, obok pudełko z krówkami. Nie odpowiadam na żaden telefon, nie otwieram nikomu drzwi. Wszystkie niespokojne głosy, sygnały, znaki uciszyły się. Poczuła się przyjemnie, leniwie senna. Ważne jest tylko wyciągnięcie ramion i nóg, smak słodkiej kremówki na języku, wzrok ślizga się po literach, słowa nie wiążą się, rozpadają. Ściszenie, bezruch, trwanie. Wtedy - dzwonek u drzwi! Zacisnęła usta: nie otworzę! Po drugiej stronie ktoś czekał cierpliwie. Nie! Nie! Nie otworzę! Dzwonek drugi raz dłuższy, domagający się, niemal rozpaczliwy. Podniosła się. Ostrożnie, na palcach, żeby tamten za drzwiami nie usłyszał, zbliżyła się, zerknęła przez okienko judasza. Po drugiej stronie twarz łączniczki Wandy. Obok niej stał ktoś jeszcze. A więc nie była sama, przyprowadzała kogoś. Wiadomo kogo. O nie! Nie wpuszczę! Już raz był donos. Organizacja przechwyciła na czas raport donosiciela. Uchronili nas. Ale teraz nie otworzę drzwi. Nie wolno już ryzykować. Dzwonek odezwał się po raz trzeci, słychać było niemal oddechy tamtych za drzwiami. Czekają. Może nikt nie zgodził się dać im schronienia? Przyleciał i tu, w kraju nie chcą go przyjąć. Zamykają mu drzwi, zatrzaskują wejście do domu. Co ja robię? Przecież tak nie można! Nie wolno! Ale czy to tylko my? Czy to tylko nasz dom? A jeśli donos się powtórzy? Jeżeli nas zaaresztują? Rozstrzelają matkę? Albo wezmą nas obie do obozu? Przecież za ukrywanie spadochroniarzy grozi kara śmierci! Dzwonek! Wtedy Boga wbrew sobie, wbrew rozsądkowi, jakby ręką jej kierował ktoś inny, otworzyła drzwi. Łącznika Wanda przechyliła się poprzez próg. - To już pani będzie wiedziała co zrobić - odbiegła, znikła, nie powiedziała nawet "do widzenia", jakby gdzieś już była bardzo spóźniona. Boga i Staś zostali sami. Czas zatrzymał się aby ścieżki, którymi stąpali osobno, zrównały się i pobiegły obok siebie. Umilkły wszystkie sygnały. Znaki stworzyły obręcz koła, otaczając dziewczynę i chłopca. Eros rozpostarł ponad nimi skrzydła. Zanim życie wyrzuci ich z zaczarowanej obręczy, zanim wrócą do własnych, oddzielnych swoich spraw, stoją jeszcze, przypatrując się sobie, rozpoznając. Jest w tej chwili spokój i ulga, jest fascynacja sobą nawzajem, płomienna, rozpalająca radość młodości doznającej samej siebie. Opuszczają głowy zażenowani, jakby w zbyt krótkim czasie powiedzieli sobie zbyt wiele, chociaż nie zamienili jeszcze ani jednego słowa. A teraz mówi Boga i słowa jej biegną drogą odwiecznych symboli. - Czy nie jest pan głodny? - Nie, dziękuję, dopiero jadłem. - Ale herbatę... Zaraz zrobię herbatę... - Herbatę tak, proszę. - A czy nie jest panu zimno? Może ten sweter, może narzuci pan na siebie... - Ależ nie, nie... Boga podnosi słuchawkę, łączy się z matką. - Dostałyśmy prezent... No wiesz, od Władki... To może ja lepiej nie przyjadę... i czy mogłabyś przynieść coś do zjedzenia? Staś stoi w drzwiach pokoju i patrzy na Bogę. Mam uczucie - myśli mam takie uczucie, jakbym wrócił do domu. Przez chwilę zapomina dlaczego tu przyjechał, dlaczego szykował się tak długo do skoku, widzi tylko sylwetkę dziewczyny, jej zaciekawione spojrzenie, czuje jej bliskość i myśli, że będzie tu dziś wieczór, jutro i pojutrze, i nagle: czy to czasem nie będzie moja żona? - Uśmiecha się. - Z czego się pan śmieje? - Uśmiecham się. Pomyślałem sobie coś miłego. ** ** ** Ten balkon to występ skalny. Stąd, z wysokości drugiego piętra, Zosia Kwiatkowska spogląda na świat. Wiosenne słońce zbudziło ją wcześnie i świadomość mimo wszystko, radosna: dziś moje imieniny. A obok tej myśli dźwięk niemy głosu męża. Zapamiętany, doznany teraz niespodzianie, a tak intymnie, boleśnie, jak przebicie włócznią serca. Rozpłakała się. Głos stamtąd, sprzed pięciu lat, kruszy się, rozpada. Z twarzą w dłoniach płacze rozpaczliwie, między nią a głosem szumi jednostajnie rzeka śmierci. Rok temu przyszła wiadomość o mordzie w Katyniu. Imię i nazwisko było na liście straconych. Zawiadomiono ją oficjalnie. Do ostatniej chwili łudziła się, czekała. To tylko Szczęsna krakała nieustannie. - Pomyśl, ja te całe lata czekam - zwierzała się Irenie. - Przygotowuję dom na jego powrót, a on tam już dawno wrzucony do dołu, do wspólnej mogiły, z przestrzeloną czaszką rozpada się, rozsypuje. Ja mam trzydzieści cztery lata. Moje życie jest zdruzgotane. Przepołowione, bez sensu. - A ja? - mówiła Irena. - Ty masz dziecko, twój mąż żyje, pomaga ci. Ty jesteś inna. Silniejsza. Teraz przychodzi do mnie czasem ten... no wiesz... - Wiem. - To jest dużo starszy ode mnie człowiek. Ma chronicznie chorą żonę. Szczęsna wydziera się. Ludzie mnie krytykują. A co ja mam zrobić? On mi pomaga handlować. Przeżyć. - Ja cię nie krytykuję. Tylko czasem sobie żartuję. Ja cię bardzo lubię, Zosiu. Z wysokości balkonu Zosia patrzy na ulicę Francuską. W kąciku pełnych, łukowato wygiętych ust drga papieros. Liszaj na brzegu dolnej wargi świeżo przypudrowany i niemal niewidoczny. Okrągłe, gorące oczy koloru ciemnego piwa palą się światłem dnia. Owal jej twarzy jest łagodny i młody, i młody jest zarys jej szczupłej sylwetki. Na kolanach trzyma filiżankę kawy. Ulica Francuska drży porannym zgiełkiem. Przechodnie biegną do przystanku. Zosia rozpoznaje znajome twarze. Ten wysoki, młody chłopiec to chyba Wojtek Polko. Boże! Jak ten chłopak wyrósł! Twarz jeszcze dziecinna, a wysoki! Jak ojciec wróci z niewoli, nie pozna go. Wróci? Muszą wrócić. A jeżeli nie wrócą? Gdzie ta Zaleska tak pędzi? Włosy schowała pod beret, ale i tak sterczą. Może dostała paczkę od męża? Może biegnie na pocztę? Jeśli dostanie kawę, to od niej odkupię. Podniosła się. Zgasiła papierosa na spodeczku. Powinna się teraz ubrać i pojechać do miasta. Na Elektoralnej mieszkają ludzie, którzy mogą kupić od niej dwie złote pięciorublówki. Raz jeszcze spojrzała na ulicę Francuską. Drgnęła. Trzymając się poręczy balkonu wychyliła się. Gorący prąd strzałą przebiegł od stóp do głowy. Niemcy! Od strony Ronda, wolno, jakby wahając się, odczytując numery domów, zbliżał się czarny, długi samochód. Do kogo? Gdzie jadą? Może skręcą w Obrońców? Nie! Jezus, Maryja! Do Ireny! Podskoczyła do telefonu, dyszała, nakręcała numer. Irena podniosła słuchawkę. - Hallo? - Irena! To ja! Niemcy do ciebie! Zatrzymują właśnie samochód. Rzuciła się do drzwi. Staś przy biurku, pisze. Odwrócił się, zerwał. Irena odsunęła kraty okna. - Prędko, prędko oknem. Niemcy... Wyskoczył. Boga wbiegła do pokoju. - Ktoś idzie. Trzech... - Niemcy. Bierz to pod blachę... Jest ogień... Wyskoczyła do kuchni, pakowała papiery do paleniska, rozrzucała pogrzebaczem. Płomień ruszył, ogarnął. Wchodzili już przez furtkę. Zastanawiali się. Coś mówili. - Mamusiu, a może nie do nas? Dzwonek! Spoglądają na siebie. Dzwonek jak pocisk uderza raz jeszcze. Rozdarta, zraniona cisza domu. Boga przytulona do ściany drży, lodowacieją stopy. Irena mówi cicho, nakazująco: - Idź lepiej do pokoju, nie stój tu. Spokojnym, wolnym krokiem Irena zbliża się do drzwi, przekręca klucz. Spokój kamienny. Dziwny, nie jej własny. To musiało się stać. Doczekałam się. Najważniejsze, ile wiedzą, co wiedzą, kto doniósł? Dobrze, że ten chłopiec wyskoczył, schował się. Wzięliby go od razu. Ja pójdę, tylko nie Boga! Matko Boska, tylko nie Boga! Weszło ich dwóch. Cywilni. Trzeci, granatowy policjant. Ten trzymał się w tyle. - Policja! Irena Żuławska? - To ja. - Jest pani aresztowana. Irena milczy, nie pyta dlaczego ją aresztują. Ściąga z wieszaka płaszcz. Ostatnie krótkie spojrzenie na oficerską czapkę Tadeusza. Ubiera się pośpiesznie. Nakłada kapelusz, już ma w ręku torebkę. Wyjść jak najprędzej, jak najprędzej z tego domu. Niech nie szukają! Niech nie zaglądają do ogrodu. Przechodzą do pokojów, otwierają drzwi, krótkie pobieżne spojrzenia, jakby nie o to im chodziło, albo może jeszcze nie o to. Przechodzą obojętnie obok Bogi. Boga nie rusza się, skamieniała. Zabierają matkę! Już otwierają drzwi. Odrywa się od ściany. Chce biec, ale posuwa się wolno. Chce krzyczeć, ale głos jest zduszonym szeptem. - Gdzie, gdzie ją zabieracie? - Niech pani się dowie na Szucha. Mówią po polsku gładką, czystą polszczyzną. Ale pomiędzy sobą krótkie niemieckie słowa, jakieś instrukcje twardym głosem. Zatrzaskują drzwi. Boga przypada do okna. Matkę prowadzą do czarnego samochodu. Odjeżdżają. Boga stoi przy oknie. Czarna, smolista rozpacz oślepia. Co robić? Co robić? Boże, co robić? Nogi spętane bezsilnością. Serce dusi w krtani. Drżą ramiona i uda, spazm twardym węzłem uchwycił podbrzusze. Dzwony w skroniach biją na alarm. Przyjazne meble najeżyły się wrogo. Nacierają włóczniami krzesła, szafa, stół, łóżka, zbliżają się, zacieśniają koło. Za chwilę wszystko runie. Rozpadnie się. Do kogo biec po ratunek? Kto pomoże? Nie wiem. Nie wiem... Staś! Trzeba natychmiast powiedzieć, uprzedzić. Boga wyskakuje do korytarza, otwiera drzwi do pokoju, odsuwa kratę okna, przechyla się. Z ogrodu zapach bzu. W tej grozie odurzający zapach kwiatów. Szepcze: - Panie Stasiu... Stasiu... - Jestem tu. - Mamę aresztowali. - O Boże... Boga płacze, zachłystuje się płaczem, walczy z płaczem. Muszę się uspokoić, teraz trzeba szybko coś robić... Od strony ogrodu szept: - Czy mogę pomóc? - Nie wiem. Wzięli ją na Szucha. Zaraz polecę, będę się pytała... Na ulicy spokój, ale niech pan lepiej nie wchodzi teraz do domu. Przez mur i Obrońców do mojej ciotki, do Kogdzi, tam gdzie Olek... - Wiem. - Ja tam przyjdę. - Dobrze. - Ale jeszcze nie teraz. Wyskoczę, zobaczę z balkonu czy można iść, czy ulica jest czysta. Wybiegła na dwór, schodami na pierwsze, potem na drugie piętro. Uważnie obserwowała ulicę. Na Francuskiej normalny, przedpołudniowy ruch, na prostopadłej do niej, biegnącej ku Wiśle ulicy Obrońców spokój. Wróciła do domu, podeszła do okna. - W porządku - powiedziała. - Niech pan idzie tyłami domów do Zwycięzców, potem aż do wału i wałem do Obrońców. Tak będzie lepiej, bezpieczniej. - Ja wiem, już tam byłem. Będę czekał. ** ** ** Nikt nie może pomóc. Twarze nieruchomieją w przerażeniu. Współczujące spojrzenie i cofnięcie się o krok. Boga czuje się jak zadżumiona. Przestrzeń naokoło niej pustoszeje. Kogdzia drętwieje ze zgrozy. Jest bezradna. Zawiadomi Władkę, zawiadomi ludzi, którzy mieli kontakt z Ireną. Ale poradzić? Nic nie wie. Płacze. - Muszę znaleźć Siunka - mówi Boga. Jedzie do miasta na ulicę Zgoda. Tu w pokoju za pracownią krawiecką, zatrzymywał się Siunek. Brona Szymańska otwiera drzwi. Jej wypukłe, wodnistoniebieskie oczy już uchwyciły zmianę w twarzy Bogi. Podskoczył tleniony czub na czołem. - Co się stało? - Mamę aresztowali. - Chryste Panie! Kiedy? Wchodź! O, moje dziecko... Drżą duże usta i czerwienieją powieki, Brona otwiera ramiona, jej ciepły, współczujący szept ogrzewa. - Czy nie ma pana Siunka? - No, wyobraź sobie, że go nie widziałam już kilka dni. Czy to nie w związku z nim? - Nie wiem. - Dokąd ją zabrali? - Powiedzieli, na Szucha. - O Jezus! Maria! Słuchaj, coś trzeba zrobić. Teraz ludzie dają łapówki, można Niemców przekupić. Trzeba tylko do kogoś dotrzeć. - Do kogo? - Czekaj, dowiem się. - Kiedy? - Dziś wieczór. - Pani Brono, tu trzeba działać zaraz! Trzeba natychmiast. - A... ten właściciel lokalu, w którym Irena prowadzi restaurację... - Myśli pani, że on może? - Idź do niego. On ma na pewno kontakty z Niemcami. - Ja go prawie nie znam. - To nic nie szkodzi. On zna Irenę. Pójdziesz? - Zaraz idę. Szła niezupełnie przytomna. Rozdygotana, rozdarta, a jednak pałająca jakąś energią żarliwą, dodającą sił, energią, która się w niej rozpętała. Właściciel lokalu był w swoim biurze. Barczysty, wysoki, dobrze ubrany, pewny siebie człowiek około pięćdziesiątki, wstał uprzejmie, pytał czym może służyć. Boga powiedziała mu o aresztowaniu matki. Słuchał, twarz mu się nachmurzyła, jakby wiadomość o aresztowaniu sprawiła mu osobistą przykrość, jakby się na Irenie zawiódł. - To może być nieporozumienie? - spojrzał na Bogę. - O, na pewno. - Tak, ale w tych czasach nie wolno niczego lekceważyć. Dobrze, że pani od razu do mnie przyszła. W takich rzeczach trzeba działać natychmiast. - Czy będzie można coś zrobić? - Postaram się. Ale to nie ja. Ja tylko panią skieruję - spojrzał na nią obojętnie i rzeczowym, urzędowym niemal tonem wyjaśniał: - Ta pani, która podejmie się, o ile, prawda, zechce, wycofania sprawy, bo trzeba będzie dokumenty usunąć, ta pani żąda 60 tysięcy złotych na koszty. Nie drgnęła. Wytrzymała spojrzenie badawcze, przeszywające, oczu wąskich, podpuchniętych liliowo pod krzaczastą szczeciną rudawych brwi. Ale w niej strach! Jeży się, rozrasta hydra wielogłowa. Sięga nóg, drży w palcach stóp, rąk, sięga oczu, drażni powieki, za chwilę wstrząśnie całym ciałem. Żmija wije się w podbrzuszu, pełznie po kręgosłupie. O Boże! Skąd ja wezmę sześćdziesiąt tysięcy! Właściciel lokalu przygląda jej się, odwraca głowę, mówi głosem ściszonym, konfidencjonalnie: - Ona, proszę pani, mniej nie przyjmie. Boga westchnęła. Człowiek siedzący po drugiej stronie biurka czekał. Ale już lekko poirytowany. Wyczuwała jego pośpiech, zabierała mu czas, za chwilę ją przeprosi, odejdzie. Od tweedowego ubrania w brązową jodełkę - zapach wełny i tytoniu. Położył na biurku dużą rękę o grubych, mocnych palcach, z wypielęgnowanymi paznokciami. Dłoń władcza. Mająca znaczenie. Łatwo mogła zacisnąć się w pięść. Łatwo opaść płasko na biurko i głośnym klaśnięciem zakończyć całą sprawę. Boga widziała wystający z rękawa marynarki wykrochmalony mankiet koszuli, złotą spinkę, gruby sygnet na środkowym placu porosłym rzadkim, rudawym włosem. - Więc jak, proszę pani? Pochylił się ku niej. Buchnął zapach tytoniu, zobaczyła twarz wygoloną, nieco obwisłe, czerwonawe policzki, uśmiech serdeczny, aż mdlący. - Dobrze. - Niech pani tu chwilę poczeka. Podniósł się. Jak urósł, wyolbrzymiał, spotężniał. Wyszedł z pokoju, ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Poderwała się. Otrząsnęła. Muszę dostać pieniądze. Brona? Może Brona? Och, gdyby Siunek! Kogdzia pojechała do Władki. Organizacja powinna pomóc! Boże, żeby pomogli! Jechać do Lublina? Nie, nie ma czasu. Ojciec! Gdzie jest ojciec? Czy przeczuwa? Która to godzina? Dlaczego ten człowiek nie wraca? A może to konfident? Teraz przyprowadzi policję. Zabiorą mnie. Na pewno wiedział, orientował się, że "Dziurka" była punktem konspiracyjnym, skrzynką, miejscem spotkań. Tyle ludzi tu się kręciło! Tylu ludziom pośredniczyła, pomagała, ułatwiała Irena. A teraz, kiedy wpadła, kiedy wzywa pomocy, czy nikt?... Nikt? I tylko pustka... Tylko cisza? Tylko ten człowiek? Wrócił. - Więc tak, proszę pani, ale niechże pani siada, zdenerwowała się pani... No ja widzę. Zbladła pani... Ja rozumiem... Papierosa? Nie? No to może kawy? Nie? No, to nie. Widzi pani, ja też jestem Polakiem. Czuję, rozumiem. Ale tyle jest rzeczy niepotrzebnych. Przecież przeciwko takiej sile nie można z szabelką! Ja pani matkę bardzo cenię. Bardzo lubię. To ciężko pracująca kobieta... Mądra... dobry człowiek... No i wciągnęli ją. - Ja nic nie wiem o tym. - Nieważne. Załatwiłem. Jutro o dziewiątej rano niech pani będzie na Senatorskiej dwadzieścia sześć. Ja tam panią spotkam. I ta pani natychmiast się tym zajmie. - Zaraz? Dzisiaj? - Tak. Zaraz. Jedyny ratunek, natychmiast zniszczyć papiery. Ona to załatwi. Jutro przyniesie pani pieniądze. Wręczy jej pani osobiście. Więc do jutra rana... - Jutro. Ale ona już dziś...? - Tak tak. Obiecała. - Bardzo... Bardzo panu dziękuję... - Pani ojciec mi kiedyś podziękuje. - Na pewno. Do widzenia. - Moje uszanowanie pani. ** ** ** Szła Placem Teatralnym w stronę przystanku. Nieobecna, półślepa, włączona całkowicie tylko w to jedno: Jak znaleźć pieniądze? Tyle pieniędzy do jutra rana! Do kogo iść? Kogo się radzić? Chwilami przyłapywała się na rozwiązaniach absurdalnych: biec do matki! Ona pomoże, powie co robić! I natychmiast rozpacz. To nie sen! To tragiczna prawda! Matka jest w więzieniu. Zabrali ją dziś rano. Blade, anemiczne słońce umykało goniącym go burym, deszczowym chmurom. Coraz to ginęło pod ich kłębiastym kożuchem, wtedy ściemniało się i chłodny wiatr rzucał garściami kurzu i gruzu, szarpał wnętrzności opuszczonych ruin domów. Gdzieś żałośnie zadzwoniło poderwane wiatrem żelastwo, sprężyny zardzewiałe potoczyły się po chodniku, przepędzie jezdnią zmięty kawał brudnego papieru. Wiatr gonił chmury, wydobywał z nich nieśmiałe słońce i ulica znów zapalała się olśniewającym blaskiem wiosny. Boga szła niemal po omacku. Myśli, przypuszczenia, obawy, plany wyrywały się same, stawały przed nią, wyrastały jak las pełen dziwacznych drzew, gęstwina, przez którą musiała się przedzierać. Co ja zrobię? Co ja zrobię? Może ciotka Władka postara się o pieniądze z organizacji? Może ją wykupią? A jeśli nie, to co sprzedać? Zegarek? Pierścionek? Medalik? Futro matki? Wszystko mało. A jeśli ten człowiek oszukuje? Chce tylko wyłudzić pieniądze? Nie mam wyboru. Muszę mu wierzyć. Ma rację, trzeba szybko. Jak najszybciej... Zniszczyć papiery, wycofać donos, bo jeśli dojdą, że spadochroniarze, to śmierć. Śmierć dla nas wszystkich. A Staś? Drgnęła, wracały fragmenty słów, melodia głosu, zapewnienie: "Będę tam czekał... Będę tam czekał". Uniosła głowę, uśmiechnęła się, szła szybciej, coraz szybciej. Nagle - szarpnięcie za ramię. Syk: "Do bramy... Do bramy... Buda!" Wciągnięta obcą ręką, znalazła się w jakiejś bramie zadyszana, drżąca. Za nią ulica skłębiła się, ludzie rozbiegali się. Strzał! Zza rogu ulicy - budy. Strzały. Krzyk. Podwórze zamknięte z trzech stron, na wprost, między dwoma oknami parteru umajony ołtarzyk. Znów syk: "Na schody!". Odwróciła się. Kobieta w brązowym palcie i kapeluszu, plama twarzy, wyciągnięta ręka. "Na schody!" Wpadła na schody, wyżej, wyżej. Zadyszała się. Przylgnęła ciałem do muru jakiejś niszy tuż przy oknie witrażowym, którego jedna górna szyba, nierówno wybita, wpuszczała słońce. Jasna jego plama leżała na brudnej, czarno_białej posadzce. Gdzieś podziała się kobieta w brązowym palcie, nie było nikogo. Cisza. Ostrożnie zeszła na parter. Skurczona, na podłodze, pod ścianą siedziała kobieta w brązowym płaszczu. Nosek miała szpiczasty, małe usta w promienistych zmarszczkach, siwe kosmyki wysunęły się spod kapelusza. - Niech pani jeszcze nie wychodzi - syknęła. Był to świszczący syk, cichszy niż szept, przenikliwy i przerażający. - Muszę iść. Już chyba pojechali. - Człowieka zabili. Gonili go. I zabrali mężczyzn. Kobiety też wzięli. Z ulicy. Tu nie weszli. - A gdzie ci wszyscy, co tu wpadli? - Pochowali się w piwnicy. Stróż dał klucz. Ale ja tu zostałam. Gdzie pani idzie? - Tylko wyjrzę. - Ostrożnie, bo tu jeszcze przyjdą. Boga podsunęła do brzegu bramy, wyjrzała na ulicę. Spokój. Nikogo. - Już ich nie ma, odjechali. - Na pewno? - Niech pani sama zobaczy. Kobieta podniosła się, otrzepała płaszcz, jęknęła: - O Jezusie, moje nogi... Zobaczę... Pojechały dranie, mordercy... - Ja idę. - No, już niech pani leci, jak śpieszno. Ale przy murze. A w razie czego to z tej trzeciej bramy jest przelot na podwórza. Mnie się wydaje, ci z piwnicy też przeszli, bo jakoś nie słychać... - Do widzenia pani. Dziękuję, że mnie pani... - No! Leciała wprost na te budy! Teraz to trzeba mieć oczy! Taka młoda to myśli, że się uda. A oni młodych biorą. Ostrożnie niech pani idzie. - Do widzenia. - Z Bogiem. ** ** ** Kogdzia otworzyła drzwi. Oczy miała zapuchnięte. Objęła Bogę, przytuliła. - Nic nie załatwiłam, nic nie mogłam... - Nie było jej? - Była. Ale powiedziała, organizacja nie może nic pomóc. Pełno ludzi aresztują. Niemcy zupełnie oszaleli, przegrywają i... och Boże... a ty? Byłaś u Brony? Boga skinęła głową. Łzy płynęły jej po twarzy. Staś stał w drzwiach pokoju. - Niech pani usiądzie. Podszedł do niej, wziął ją za rękę i podprowadził do fotela. Usiadła. Zakryła twarz rękami. Wszystkie łzy, które wstrzymywała, popłynęły, przynosiły ulgę. Kogdzia pochyliła się nad nią. - Powiedz, gdzie byłaś. Boga podniosła głowę, powiedziała głosem ochrypłym od płaczu. - Potrzeba sześćdziesiąt tysięcy złotych. Na jutro rano. - Kto ci to powiedział? - Byłam u właściciela lokalu w Galerii Luxemburga. - I to on! Aha... - Kto to jest, proszę pani? - Staś spojrzał na Kogdzię, na Bogę. - On - powiedziała Kogdzia - ma chyba kontakty z Niemcami, handluje z nimi. Jeździł do Francji... Dorobił się na wojnie. Dla Ireny życzliwy. To on chce pieniądze? - Kogdzia przecierała oczy chusteczką, obu rękami poprawiała rozburzone włosy. - Powiedział mi, że jakaś pani to załatwi, potrzebuje sześćdziesiąt tysięcy na koszta. - I Irenę wypuszczą? - Tak powiedział. I żeby jak najprędzej. Zniszczą wtedy papiery, żeby nic nie zaczęli. - To brzmi logicznie - powiedział Staś. - Urwać sprawie głowę natychmiast. Zniszczyć donos. Nie dopuścić do przesłuchań. Boga podniosła się. Podeszła do drzwi. - Muszę lecieć, koło placu Napoleona jest taki sklep. Sprzedam pierścionek, zegarek, żeby chociaż coś... Nie wiem... Pójdę jeszcze do Brony... - Niech pani nigdzie nie chodzi - Staś stanął przed drzwiami, zasłonił sobą przejście. - Nigdzie pani nie pójdzie. Przecież na to są pieniądze. Zaniesie mu pani jutro te sześćdziesiąt tysięcy. Tylko... Zostawiłem pieniądze na Francuskiej, ale tam teraz lepiej nie chodzić. Może spróbujemy nocą od ogrodu, przez okno. Tylko czy okno otwarte? Usiadła na fotelu, przymknęła oczy. Gwałtowna burza przedpołudnia uciszała się. Chociaż jeszcze błyski, ponury warkot grzmotów i cierpka, ssąca udręka. Szepnęła: - Ja wiem jak otworzyć. - Zjedz coś - powiedziała Kogdzia. - Nie mogę. - No zjedz, dam ci zupy, kartoflanki, lubisz kartoflankę, no zjedz... Boga kręciła głową przecząco, otworzyła oczy i spotkała wzrok Stasia, ciepły i zatroskany. - Powinna pani coś zjeść. - Dobrze - uśmiechnęła się. - Dobrze. ** ** ** Następnego dnia rano Boga zawiozła pieniądze na ulicę Senatorską. Właściciel lokalu w Galerii Luxemburga nadszedł od strony Placu Teatralnego. - No i jak? - Mam. Pochylił się, szeptem podał numer mieszkania, powiedział: - Proszę zapukać, nie dzwonić. Ta pani otworzy drzwi. Nie trzeba nic mówić... - Tak... Dziękuję panu. - Moje uszanowanie. Kłaniam się. Wspinanie się po schodach, pukanie do drzwi, oczekiwanie na ich otwarcie, twarz milcząca "tej pani", przejście korytarzem do salonu, gdzie czarne skrzydło fortepianu i światło dnia, nikłe przez ciężkie portiery wszystko za mgłą. Nierzeczywiste, w obłoku gorączki, zapachu perfum i tytoniu, więdnących kwiatów, obcego szelestu sukni, przy akompaniamencie szalonego walenia serca, kołysania, jakby w barce na morzu, kłęby mgły oszałamiają, nikną realne zarysy świata, ból w skroniach aż do mdłości. Spokojnie odliczała pieniądze, które Boga położyła na fortepianie. - W porządku. - A czy moja matka...? - Mieli ją już dziś przenieść z celi do kuchni. - Kiedy może wrócić do domu? - Jutro, może nawet dziś. Niech się pani dowie. Ale na pewno nic nigdy nie można... Każda sprawa inna. Starałam się, nie przyrzekałam. - A ta sprawa...? Uniosła w górę cienkie brwi, twarz urzeczywistniała się, ciemne oczy głębokie i piękne, łuk ust wygięty jak wołanie, smukłe ramiona w czarnej sukni. - Sprawa matki pani wycofana. Proszę o nic więcej nie pytać. ** ** ** Pojechała w Aleję Szucha - Strasse der Polizei. Do budynku, który omijała, do miejsca, które budziło grozę, weszła spokojnie, dziwiąc się własnemu opanowaniu, jakby znieczuleniu. Zaraz w korytarzu stało biurko, przy nim żołnierz_urzędnik. Język niemiecki, którego unikała, zabrzmiał nagle niespodziewanie czysto w jej ustach. Spytała o matkę. Sprawdził nazwisko na liście. - Pracuje w kuchni - powiedział. To wszystko. Nie wie czy i kiedy będzie zwolniona. Irenę zwolniono następnego dnia. Wróciła do domu zwyczajnie, tramwajem. Zmizerowana i oszołomiona. Objęła Stasia i płakała dziękując za pomoc. W więzieniu nikt ją o nic nie pytał. Widocznie papiery zniszczono zanim rozpoczęło się śledztwo. Stasiowi wydawało się, jakby te ostatnie dni pod niebem wzbierającym chmurami burzy, na ziemi wstrząsanej dreszczami grozy, dłuższe były niż lata spędzone za granicą. Czuł, że był tu zawsze. Nie, że przyjechał, nie, że znalazł się przypadkiem. Wrócił. Mimo niebezpieczeństwa, które o dom się otarło, był spokojny, pewny, przeświadczony, że nic mu nie grozi. 9 Jestem tu już od dwóch tygodni i dopiero dziś idę na to spotkanie. Dwa tygodnie czekania! A wiadomość miałem przekazać natychmiast. Dlaczego wstrzymywano mnie przed zobaczeniem się z "Doktorem"? Co się dzieje w tym układzie Polski Podziemnej? Krócej jechałem z Anglii przez Gibraltar i Brindisi do Polski niż z Saskiej Kępy na spotkanie z Delegatem Rządu! Myślę o tym, jestem rozgoryczony i bierze mnie jasna cholera! Najeżdżali mnie, nachodzili wysłannicy przeróżnych ugrupowań politycznych. Przez trzy dni było ich pewnie z siedmiu. Kim jest ten "Grabowiecki", który nie dopuszcza mnie do "Doktora"? Dlaczego tyle osób chce się dowiedzieć z czym przyjechałem, a nie dopuszczają mnie do premiera Jankowskiego? Czy i tu to samo, co w Londynie? Niesnaski, kłótnie, spory? Czy możliwe, że w kraju, który krwawi, tonie, opada na dno, jego przywódcy nie odczuwają ogromu tragedii? Bawią się w intryganctwo? "Grabowiecki", którego odpowiedzialnością jest opieka nad spadochroniarzami politycznymi, nawet nie zatroszczył się o wyrobienie mi dokumentów. Posługiwałem się niebezpieczną kenkartą. Dopiero "Konik" (Mały Jasio), ten wesoły, sympatyczny kumpel zawołany przez Bogę, wyrobił mi nową kenkartę na nazwisko spadochroniarza, który zginął przechodząc granicę w drodze powrotnej do Londynu. Mam więc nowe nazwisko. Chwilami nie wiem naprawdę jak się nazywam. Budzę się nad ranem, nie mogę spać, zastanawiam się: dlaczego on mnie przetrzymuje? Co, u diabła, za tym siedzi? Może trzeba było bardziej zainteresować się sprawami politycznymi, a nie tylko organicznymi? Może wtedy lepiej bym zrozumiał? Ale najważniejsze - idę wreszcie! Idę wolnym krokiem przez Most Poniatowskiego. Już tylko niecała godzina dzieli mnie od spotkania Delegata Rządu. Niecierpliwość, podniecenie, wzruszenie - wszystko pali się we mnie. Dochodzę do punktu przeznaczenia. Przez cały rok przygotowywałem się do tej chwili. Dzień dżdżysty. Deszczonośne chmury wiszą ponad mostem, kłębią się nad rzeką, most wydaje się płynąć. Majaczą ciemne szkielety przęseł. Mży. Wilgoć drobniutkich kropel na twarzy. Lśni chodnik mokrą polewą. Ludzie mijają mnie skurczeni, kołnierze podniesione. Czar majowej wiosny ukryty w żałobnych woalach mgły. Dochodzę do Powiśla. Tydzień temu tu, pod mostem, spotkałem się z szefem Informacji, "Dołęgą".»* Przedtem przygotowanie, sprawdzanie, konspiracyjne aranżowanie spotkania z tą podziemną osobistością. "Mały Jasio" (Konik) był łącznikiem. Czekał wtedy na mnie pod mostem. Przylepiony do filaru. Oderwał się bezszelestnie, wziął mnie pod rękę. Szliśmy Solcem aż do małej kawiarenki_sklepu. Nędznie. Kilka stolików, kontuar, dym, ciemnawo. "Dołęga" siedział w roku pokoiku, w cieniu najgłębszym, stąd widział drzwi wejściowe. Dostrzegł mnie zanim ja go zobaczyłem. Poznałem natychmiast: dymił papierosa, okadzał się, człowiek około pięćdziesiątki, pewny siebie, twarz zażywna, czerwona, przed nim nie dopita filiżanka kawy. Przywitaliśmy się. On - wytrawny społecznik, polityk, niecierpliwy, ciekawy, że aż wścibski. Ja przy nim niemal naiwny: służba, żołnierka, wypełnianie obowiązku, żadnej dyplomacji. Ale i nieufność. Tego nauczyłem się w Anglii. Wpatrywał się we mnie okadzał mnie dymem. Przechylił się ku mnie, zaglądał w oczy. - Jaka jest pana misja? "Dołęga" - Stanisław Kauzik, szef Departamentu Prasy i Informacji. - Moja misja przeznaczona jest dla Delegata Rządu. Wyłącznie. Wzruszył ramionami. Był zły, ale jeszcze próbował. - Nie chodzi mi o szczegóły, ale przecież... - Przepraszam, ale nie mogę z nikim mówić na ten temat. - To znaczy nic pan dla mnie... Jak to? - Mam dla pana pocztę. - Wręczyłem mu mydło do golenia z mikrofilmami opracowań niektórych ministerstw. Ucieszył się, uśmiechnął, podziękował. Wtedy zwierzyłem mu się: jestem rozgoryczony, powinienem się jak najszybciej zobaczyć z Delegatem Rządu. Robią mi trudności. - Ja to panu załatwię - powiedział. - Ale czy nie ma pan nic dla mnie od emisariusza "Jura"? - Widziałem się z nim. Przesyła pozdrowienia. Cofnął się jak uderzony. Skrzywił się, chociaż starał się uśmiechnąć. Widziałem, był wściekły. Podniósł się, podał mi rękę, wyszedł z kawiarenki. Nic mi nie załatwi. Czekałem tydzień. Dopiero wczoraj wieczorem ten telefon. Dzwonił "Grabowiecki". Natychmiast poznałem jego głos. Teraz - myślałem. - Teraz mi powie. - Zamówiłem wizytę u doktora. - To bardzo dobrze. Gdzie się spotkamy? - Tam, gdzie ostatnim razem. - Dobrze. O której? - Jedenasta. Prawie nie spałem. Ale jestem trzeźwy, myśl pracuje jasno na przekór tej pogodzie mrocznej mimo wczesnego dnia, ocienionej obwisającymi gałęźmi przemokłych drzew. Już z daleka widać przecznicę Alei i Nowego Światu. Dopiero za piętnaście jedenasta. Mam czas. Jestem w euforii. To niebezpieczne. Ostrzegam sam siebie. Przed chwilą o mało co nie wpadłem na patrol żandarmerii. Idą po pięciu, całą szerokością chodnika: dwóch i trzech, za nimi karabiny w pogotowiu. Otarłem się o szorstkie sukno munduru, poczułem zapach mokrej wełny płaszcza nieprzyjaciela. Oni też patrzyli przed siebie. Czuję ciepło za kołnierzem. Z daleka nowy patrol. Trzeba przejść na drugą stronę ulicy. Bezpieczniej. Aleje zatłoczone. Skąd tyle tej młodzieży! Demonstracyjnie pewnej siebie, długie buty królują! Sam ubiór, sposób chodzenia, wyraz twarzy - krzyczą, przekazują hasło. Do czego tak biegną? Jaki dzwon ich wzywa? Czyż nie jest to czasem głos cmentarnego dzwonu? Nie! Ponure myśli w dniu ponurym. Przeciskam się przez tłok błoto na chodniku, przejeżdżający samochód wzniecił fontannę wody. Klapią końskie podkowy, to dorożka sunie, buda podniesiona, pochylona głowa konia. A oto on! Widzę go. "Grabowiecki". Spaceruje, czeka na mnie. Ogarnia mnie wściekłość. Krew mnie zalewa. Wysoki, elegancko ubrany, obojętny, w ręku złożony parasol. Dyplomata przygotowany na dyplomatyczną wizytę, ale nie załatwił mi dokumentów. Naraża nie tylko mnie, ale i kwaterę. Kiedy Irena Żuławska została aresztowana, nikt z Delegatury nie zainteresował się. Nikt nie pomyślał, że narażona jest kwatera. Lekceważą bezpieczeństwo melin. Podszedł do mnie. Idziemy koło siebie, nie mówimy. Mój wyszkolony instynkt zaostrza się. Pracuje wyczulona czujność. Przechodzimy na drugą stronę Alei i Marszałkowską do Placu Zbawiciela. Dokąd mnie prowadzi? Na Puławską? Na Mokotowską? Jestem zły na niego i on to odczuwa. Mówię wreszcie głosem przyciszonym, syczącym, o aresztowaniu Ireny Żuławskiej, pytam, dlaczego nikt nie pomógł. Nie zainteresował się. Przecież wiedział! "Grabowiecki" przyjmuje wszystko spokojnie, nawet z pewną obojętnością. To mnie doprowadza do furii, ale przestaję mówić. Wtedy on: "A gdzie pan teraz mieszka?" "Jak to gdzie?" - odpowiadam. - "Tam, gdzie mieszkałem, na Francuskiej. Nie mam innej meliny". Cisza. "Grabowiecki" przyśpiesza kroku. Wszystko gotuje się we mnie. Na jakim świecie żyjemy? To nie świat, to jakaś otchłań. Obojętność, brak zrozumienia między tymi, którzy dźwigają ten sam ciężar. Jesteśmy na Mokotowskiej. - Lepiej, żeby pan nie patrzył na numer domu. - Nie patrzę. Wchodzimy w bramę. Wilgotny półmrok. Z bramy na lewo, na klatkę schodową. Tu lodowate zimno, wilgotno jak na dworze. Tak zimno, koniec maja. Schodami na drugie piętro. Ja za "Grabowieckim", za jego wypchanymi modnie ramionami płaszcza. Kobieta otwiera drzwi, cofa się. W przedpokoju ciemnym, dusznym warszawskiego mieszkania zdejmuję płaszcz. Wchodzę za "Grabowieckim". Jest to prostokątny, długi pokój. Po przeciwległej ścianie dwa okna, na szybach żałosne strumyki deszczu. W głębi łukowaty wykusz. Przyglądając się bliżej widzę, że w tej niszy_alkowie, jak na scenie małego teatru - biurko. Jedyny aktor, szczupły, wysoki, łysy człowiek w binoklach podnosi się, wychodzi ku mnie na spotkanie. W wyciągnięciu rąk jest ojcowska troska, ciepło. Obejmuje, mnie, całuje, wzruszonym, głosem szepcze: - Witam pana w kraju, witam serdecznie. - Tuż przy mnie łagodna, zmęczona twarz, ciepło, na które tak czekałem, którego tak mi było potrzeba. - Panie premierze, nareszcie dotarłem do miejsca przeznaczenia. Czuję ulgę. Dwa tygodnie czekam na spotkanie z panem. W tym czasie gospodyni meliny była aresztowana... - Nic o tym nie wiedziałem. Proszę, niechże pan siada... O tu, bliżej mnie... Siadam obok "Doktora". Dzieli nas mały stolik. Jest szaro, deszcz dzwoni o szyby lekko, monotonnie. Wilgoć, chłodno, ale ja czuję płonące policzki i czoło. - Cieszę się, że będę mógł zaraportować... Przerwałem. Oglądnąłem się. "Grabowiecki" usadowił się na krzesełku pod ścianą, dość blisko, aby słyszeć każde słowo. Wyjął notatnik, położył na kolanach, teraz wyciąga pióro, spogląda na mnie uważnie. Czeka. Delegat skrzyżowane ramiona oparł łokciami o stół. W twarzy łagodnej, uśmiechniętej życzliwie, oczekująco - cień zmęczenia i jakby rezygnacji. A może mi się tylko tak zdaje? Nie! To życzliwe, dobre spojrzenie spoza binokli pozbawione jest ostrej przenikliwości wzroku przywódcy. Drgnienie wewnętrzne, ukłucie ostrzem klingi: ten człowiek dźwiga ciężar zbyt wielki. Niepokój. Wiem, kim jest delegat Jankowski. Studiowałem jego życiorys, życie od początku, bez reszty, zaangażowane w służbie społecznej. Ale brak magnetyzmu, który porywa. Brak iskry, która zapala, rozpala. Miękkość, która jest słabością, ulega. Zbyt blady płomyk energii, która ani do walki nie porwie, ani przed walką nie zatrzyma. Przecież Bór nie zastąpi Grota. Ani Sosnkowski nie stanie się Sikorskim. Co będzie? Jakich mamy dowódców? Kto nas poprowadzi? Delegat pochylił głowę oczekując raportu. - Panie premierze, moja misja przeznaczona jest wyłącznie dla pana. Milczenie. Obserwuję grę spojrzeń: "Grabowiecki" do Delegata, zgorszony: "Cóż to ma znaczyć?" Delegat rozkłada bezradnie ręce, przepraszająco: "Co mam zrobić?" I do mnie: - To nic nie szkodzi, proszę pana. - Jestem z jak największym respektem dla układu, w którym się znajdujemy, ale moja misja wymaga kontaktu w cztery oczy. Delegat zakłopotany. Trze czoło wierzchem dłoni, poprawia binokle. Oczami, ruchem brody, wyciągnięciem ramienia, uśmiechami daje znak "Grabowieckiemu": "Odejdź, odejdź". Ale on nie wstaje, nie odchodzi. Przylepiony do krzesła, nieruchomy, z piórem gotowym do boju. Wreszcie "Doktor" mocno, ostro: - Proszę zostawić nas samych! Interesuje mnie ta gra. Delegat Rządu wyraźnie zależny od swego sekretarza. Sekretarz dąsa się, podnosi się wreszcie. Wycofuje się, wzrokiem związany raz ze mną, raz z Delegatem. Wychodzi, zostawia drzwi uchylone. Podnoszę się. - Przepraszam - mówię i zamykam drzwi. - Takie były moje instrukcje. Delegat przymknął oczy. Odetchnął głęboko, z ulgą. Przez chwilę patrzył przed siebie, w okno. Deszcz wzmógł się, walił teraz wielkimi kroplami, wiatr dzwonił o szyby. Delegat wychylony ku mnie spojrzał mi prosto w oczy. Wytrzymałem wzrok. - Proszę pana, czy pan zna Retingera?»* Przyglądał mi się, czekał na odpowiedź. Myślałem: a więc to jest pierwsze pytanie Delegata Rządu? Pierwsze pytanie, jakie zadaje emisariuszowi z Londynu? Dr Józef Hieronim Retinger, który tak zainteresował delegata Jankowskiego, był postacią kontrowersyjną. Urodzony w Krakowie, w latach dwudziestych studiował na Sorbonie, gdzie uzyskał doktorat. Tu poznał gen. Sikorskiego i zdobył jego zaufanie. Sekretarz Rady Ministrów w okresie Sikorskiego, wysłany do Kujbyszewa w roli charg~e d'affaires po podpisaniu paktu Sikorski_majski. Zrzucony do Polski w kwietniu 1944 roku. Wybitnie zdolny, rzutki i odważny, podejrzewany i nielubiany przez większość Polaków w ówczesnych kołach londyńskich, Retinger uchodził w Stanach Zjednoczonych za szarą eminencję europejskich kół dyplomatycznych, który wiele się przyczynił do sekretnych negocjacji i organizacji władzy na najwyższych szczytach państwowych. Był zwolennikiem porozumienia polsko_sowieckiego. Mówiono o nim, że mógł natychmiast porozumieć się telefonicznie z prezydentem Stanów Zjednoczonych, a w Europie miał wstęp do wszystkich kół politycznych. - Nie znam go osobiście. Wiem jednak kto to jest. Interesowałem się nim. Miałem z nim razem skakać, tylko skok mój opóźnił się, nie byłem jeszcze gotowy po wypadku... Wydawało mi się, oczy poza binoklami rozbłysły, na policzkach, na czole nagły rumieniec. Człowiek siedzący przede mną był czymś podniecony, może poirytowany, włączony w dialog bardziej, niż na początku. - A czy pan wie, o czym mówił Retinger z Kutrzebą i Kołodziejskim w Krakowie? - Nie wiem. Być może misją jego było zbadanie nastrojów, instytucji, poszczególnych osób. Został przecież zrzucony nie tylko jako agent polski, ale i brytyjski. W obecnie zaostrzającej się sytuacji polsko_sowieckiej może chciał wybadać, kto... jakie osoby... - Ale przecież ani profesor Kutrzeba, ani doktor Kołodziejski nie są włączeni w kierownictwo Podziemia. To są naukowcy, profesorowie. - Mogą być włączeni w układy ponadpaństwowe. - Rozumiem. Poprawił się na krześle, wstał, jakby nie mogąc usiedzieć na miejscu. Wydawał się podrażniony, mówił nieco głośniej, gestykulował. - Wie pan, kiedy Retinger był tu u mnie, domagał się, napierał na mnie, żebym zaaranżował nadanie doktoratu honoris causa Uniwersytetu Podziemnego Churchillowi. Odmówiłem! To go niesłychanie zirytowało. Usiadł. Uderzył dłonią w blat stolika. Powtórzył, jakby z satysfakcją: - Niesłychanie go zirytowało. Zamilkł. I ja też nie odzywałem się. Spojrzałem w okno: deszcz nie ustawał, z daleka głuchy pomruk grzmotu. Nad miastem rozwijała się wiosenna burza. - Wie pan! - przechylił się ku mnie. - To dziwny człowiek. Ciekawa postać. Chciałbym wiedzieć, jaka jest jego prawdziwa rola... Zdjął binokle, przetarł je chusteczką, nałożył. Był znów spokojny, uciszony, skoncentrowany. - Co mówią w Londynie? Kiedy będzie inwazja? - Oficjalnie nic nie wiem. Ale spotkałem przed wylotem z Brindisi przyjaciela z gimnazjum. Jeden z załogi polskiej, pływają po Adriatyku na kontrtorpedowcach, "Krakowiaku" i "Ślązaku". Przewidują, na skutek różnych rozkazów operacyjnych, że inwazja rozpocznie się szóstego czerwca. - To już niedługo, bardzo niedługo. Tak, ale wróćmy do pana misji. Wiedziałem, co mam powiedzieć, jak zreferować moją przemowę, powtarzam to sobie bez końca: w Londynie, w drodze do Brindisi, lecąc do Polski, codziennie. Czekałem na tę chwilę. Ale entuzjazm, który mnie tak ponosił, osłabł ostatnio. Podziemie polskie nie czekało z otwartymi ramionami na wysłanników rządu londyńskiego. Nie mogę jednak nic okazać Delegatowi, musi powrócić niedawny mój zapał. "Doktor" patrzył na mnie. - Panie premierze, przekazuję wyrazy najwyższego szacunku i podziwu dla pana pracy od premiera Mikołajczyka i wszystkich członków rządu. Misja moja składa się z dwóch części. Pierwsza, to przekazanie dorobku większości ministerstw w Londynie, całej dokumentacji zebranej na mikrofilmach, której część już przekazałem "Dołędze", szefowi Informacji. Resztę przekazuję panu premierowi. Są to dokumenty z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. - Położyłem mikrofilmy na stoliku przed delegatem Jankowskim. Wziął je do ręki, odsunął na brzeg stolika, patrzył na mnie uważnie. Wyjął z kieszeni marynarki pióro i zanotował coś na leżącym przed nim papierze. - Proszę pana premiera o umożliwienie mi spotkań z odpowiednimi departamentami w kraju, a po wypełnieniu zadania proszę o odesłanie mnie do Londynu, aby przekazać dorobek krajowy i komentarze. Kiwał głową. Znów notował. Nie przerywałem mu. Czekałem. Spojrzał na mnie. - Słucham pana. - Drugą częścią mojej misji, zastrzeżoną wyłącznie dla pana premiera, jest przekazanie treści rozmów ministra Banaczyka jako głównego reprezentanta rządu polskiego z przedstawicielami ambasady sowieckiej. Drgnął. Spojrzał uważniej. - Rozmów? Na jaki temat? - Na temat możliwości wyłonienia kompromisowego rządu polskiego, który byłby do przyjęcia przez wszystkich aliantów, łącznie z Rosją Sowiecką. - To dlatego Retinger... - Być może. - Kto będzie reprezentowany w tym rządzie? - Zastrzeżona byłaby w nim rola dla premiera Mikołajczyka, szereg resortów dla ministrów z teki londyńskiej, wspólnie uzgodnionych przez Komitet Wyzwolenia Narodowego i grupę londyńską... - To wszystko? - Nie. Jeszcze najważniejsze. - Zatrzymałem się, nabrałem oddechu, to była wiadomość której wolałbym był nie przywozić, ciężar który tłukł się ze mną, musiałem go przekazać. - Panie premierze, wiadomość jest o wojsku. Wojsko polskie byłoby zorganizowane w oparciu o armię Berlinga, z Rolą_żymierskim jako wodzem naczelnym. Wstrząsnął się. Pochylił głowę, ugiął się, jakby przygniótł go ciężar. Zakrył twarz rękami. Nie patrząc na mnie spytał. - A co z Wojskiem Polskim na Zachodzie? - Nic mi nie mówiono. - Boże - szepnął. - Jak to się skończy? To straszne. Całe wojsko... Całe nasze wojsko... Podniósł nagle głowę, spojrzał na mnie przenikliwie, po raz pierwszy wzrok jego nabrał tej ostrości, której oczekiwałem na początku, jakbym go przekazaną wiadomością zranił, a jednocześnie poderwał, obudził. Patrzył tak, jakby chciał we mnie wyczytać więcej, niż wiedziałem: - A co premier Mikołajczyk? Czy wiadomość tylko od pana Banaczyka? - Ta treść była znana Mikołajczykowi. Prosił mnie jeszcze o przekazanie wiadomości. .. - Jakiej? - Powtórzę dosłownie: "Będę musiał popierać decyzje niepopularne. Ale będą to decyzje konieczne dla zachowanie biologicznego narodu teraz i w trudnych czasach, które nadejdą." - A jakie jest stanowisko naszych aliantów? - Mam osobistą misję od profesora Kota. Do "Trójkąta" przede wszystkim, ale i do innych ugrupowań politycznych: "Należy przekonać wszystkich, że Zachód nie wejdzie w konflikt z Rosją o Polskę". - Przepraszam pana - powiedział. Podniósł się energicznie i podszedł do drzwi. Otworzył. "Grabowiecki" wsunął się do pokoju. Krótkim spojrzeniem przez ramię spojrzał na Delegata. W jego oczach odczytałem zdziwienie: "Doktor" był zmieniony, wypieki na policzkach, inne brzmienie spokojnego dotąd głosu. - Panie Stefanie, proszę na dziś po południu zamówić konferencję z generałem "Borem". To wszystko. My jeszcze tu z panem zostaniemy. Aha, proszę wyznaczyć spotkanie z kolegą Baskiem za dwa dni i ułatwić mu kontakty z kierownikami departamentów. - Sam zamknął drzwi za sekretarzem, wrócił, usiadł przy stoliku. Powiedział: - Muszę natychmiast porozumieć się z dowódcą Ak. A jeśli... A gdyby wybuchło powstanie, czy wtedy Anglia...? - Anglia nie pomoże. Zbyt daleko. Mówią wyraźnie nie pomogą. - Tak, tak. Spodziewaliśmy się. Ale jednak... Jakie nastroje w Londynie? - Po Teheranie, po mowie Churchilla 22 lutego, zdenerwowanie... przygnębienie... skłócenie władz cywilnych z wojskiem. Zdajemy sobie sprawę, nadchodzi niesłychanie ciężki okres, a Polska wyczerpana i nie połączona. Od czasu śmierci Sikorskiego i "Grota" nie ma jednolitej wizji... - A co pan sądzi, Sikorski to był wypadek? - Nie. Moje osobiste przeżycie każe mi sądzić, że to nie był wypadek... - Przeżycie? Wtedy podniosłem się, przysunąłem krzesło bliżej Delegata i szeptem powiedziałem to, o czym mi w Anglii na kursie spadochronowym powiedział w tajemnicy człowiek, którego nazwiska zapomniałem. Kiedy wyszedłem od Delegata, było już wczesne popołudnie. Konferencja trwała prawie cztery godziny, a jeszcze nie powiedziałem wszystkiego, nie odpowiedziałem na coraz to nowe pytania "Doktora". Najważniejszą, najtrudniejszą misję miałem już poza sobą. Ale przekazując wiadomość o wojsku przeżyłem ją raz jeszcze, jeszcze raz ogarnęła mnie rozpacz nad straconym pokoleniem. Weterani Brygady Karpackiej, lotnicy, Drugi Korpus, marynarze, Pierwsza Dywizja Pancerna - nie wrócą w zwycięskim szyku do kraju. Deszcz nie ustawał. Padał drobny, nękający, to znów zrywał się w szalone strugi, siekł biczami po twarzy, przechodził w rwącą ulewę. Zmierzch zapadł mimo wczesnej godziny, grube kożuchy chmur kłębiły się, rozrywały, i wtedy zielonawe, złe oko nieba wychylało się z burej szarości. Gdzieś szamotała się burza, słychać było, jak zbliża się i cofa. Szedłem nie czując deszczu, zgnębiony, zmęczony mimo uczucia ulgi. Stało się nieuniknione. Przywiozłem z obowiązku wieść o nadchodzącym dramacie. Ludzie pochyleni pod parasolami biegli zaprzątnięci swymi sprawami, nie czując zbliżającego się kataklizmu. Tramwaje zapchane, oblepione, przejeżdżały nie zatrzymując się na przystankach. Mijałem ponure w deszczu ulice, żałobne szkielety ruin, wiatr zrywał się, wył, a miasto jak płaczka zawodziło żałośnie. Wiatr szalał na Moście Poniatowskiego, Wisła wezbrana, brudnobura, pieniła się, obijała o filary. Dopiero kiedy zszedłem z wiaduktu, kiedy ulicą Obrońców zbliżałem się do Francuskiej, wiatr zelżał. Było jaśniej. I wtedy nagle pomyślałem, że mimo aresztowania Ireny Żuławskiej, po jej zwolnieniu nikt nie pomyślał o tym, żeby mieszkanie opuścić. Zostałem tu, chociaż powinienem był się wyprowadzić. Zostałem tu. W tym miejscu czułem się bezpiecznie. 10 Nadchodzi czas! Miasto drży. Zbliżają się odgłosy armat. Nocą "lampiony" oświetlają niebo. Jest niedziela dwudziestego trzeciego lipca. Roziskrzona pełnia lata. Złota mgła lśni ponad Wisłą. Plaże pełne ludzi. Nastrój odświętny, gorączkowy, niebywały. Ale chodźmy na most! Stańmy tuż przy balustradzie! Mostem Poniatowskiego, od Alei Zielenieckiej w stronę śródmieścia ciągną obdarci, zmęczeni, brudni, w rozsypce niemieccy żołnierze. Idą, jadą. Bez broni, wielu boso, pieszo, na rowerach, na czołgach, samochodach, wozami. Bez dowódców. Niemcy uciekają. Czy to prawda? Czy to możliwe? Ale w stukocie gąsienic czołgów, w warkocie motorów, w szuraniu nóg, w turkocie kół wozów, w odgłosach armat - niepokój. Rytm nieuchwytny, odczuwalny, jak warkot werbli. Coraz szybszy, szybszy, drażniący. Podniecający. Nadchodzi czas, nadchodzi czas do akcji. Boga i Staś stoją na moście. Trzymają się za ręce. W tłumie ludzi, ale sami. Ciepło rąk przenika. W ciszy stukają gąsienice czołgów. Niemcy odchodzą. Dokonuje się czas historii. Drży ziemia szarpana armatnim zrywem. A oni w kręgu zaklętym, uchwyceni w czarodziejską sieć zachwycenia. Głucha muzyka werbli okrąża miasto, a oni oczarowani, zafascynowani tym, co się między nimi dzieje, przeżywają jednocześnie swój czas własny od tamtego czasu zależny, w tamten historyczny czas uwikłany, a jednak, jak kontrapunkt - głos osobnej melodii w wielkiej symfonii, jedyny, dla nich tylko zrozumiały, dla nich mający znaczenie. Usiedli nad brzegiem rzeki. Otuleni w senne welony nagrzanego światła. W tej chwili ważna jest bliskość, to, żeby być razem. Ale młodość szuka przyszłości. Boga martwi się: nieznane, stulone jak nie rozwinięty pąk. - Co myślisz? Co się stanie? - Czuję - mówi Staś - że coś nadchodzi. Coś groźnego. - Co? - Nie myśl teraz o tym. - Staś woli czuć bliskość Bogi. Nie chce mówić. Co ma przyjść, przyjdzie. Nie trzeba uprzedzać zła. - A my? - My? - Czy przeżyjemy? - Tak.., tak... - gładzi ją po ręce. Od strony przystani nadchodzi wysoki, szczupły chłopiec. To Wojtek Polko. - Wojtek! - woła Boga. - Chodź tu, poznaj Stasia. Ach, jak ty wyrosłeś! - Co ty myślisz? - pochyla się. - Mam już dziewiętnaście lat i skończyłem podchorążówkę. Boga spłoszona, ogląda się. Naokoło nich nikogo, a ci, co dalej, roześmiani, zajęci sobą, oblani słońcem. - Nie ma się co bać - Wojtek przysiada obok nich na rozgrzanej, porosłej słabą trawą piaszczystej ziemi. - Oni - widzieliście? Uciekają! Szkopy dostały łupnia! Jeden, dwa dni i miasto będzie nasze! Spod wysuniętego nieco ku przodowi czoła palą się oczy zielonawe, zmrużone. Wojtek podobny jest do ojca swego, Mikołaja, ta sama twarz podłużna, wysokie kości policzkowe, otwarta szczerość spojrzenia. Tylko twarz chłopca wychudzona, młody zarost na policzkach i brodzie, dziecinne jeszcze usta. Jest w nim pączkująca dojrzałość, pewność siebie niedawno uzyskana. Ciemnoblond czupryna wypłowiała od słońca. - Dawno cię nie widziałam, tak wydoroślałeś. Jak tatuś wróci z niewoli, to cię nie pozna. Krzywi wargi w uśmiechu. Poprawia ręką opadający kosmyk włosów. - Już chyba teraz niedługo wróci. Ale pozna, pozna, posłałem mu moją fotografię. - A co Lilka? Nigdy nie przyjdzie. - Pracuje, zmęczona. Ja już muszę iść. To cześć. Pójdę mostem. Taki widok! Odchodzi. Idzie w rytmie stukotu gąsienic czołgów. Boga unosi się, osłania oczy dłonią, patrzy. Tak go zapamięta: na zawsze dziewiętnastoletni. - Pamiętam go jeszcze na początku, we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku był takim małym chłopcem... Wyrósł, dojrzał bez ojca... Czy ty myślisz, Stasiu, że oni teraz wrócą? Staś otwiera oczy zmrużone przed słońcem. - Kto? Kto wróci? - Nasze wojsko. - Nie wiem. Jeszcze dużo rzeczy stanie się, zanim wrócą. Całe pokolenie wyrasta, dojrzewa bez ojców. Ojcowie nie mogą przekazać doświadczenia dzieciom, to nasza tragedia. Nasz dramat narodowy. - Chodźmy, chodźmy jeszcze na nich popatrzeć. Staś podnosi się, podaje rękę Bodze, wdrapują się na skarpę. Widać stąd Wisłę leniwą, rozgrzaną, oblaną złotą farbą słońca. Nad wodą drży delikatna mgiełka. Plaże pełne ludzi: opalają się, kąpią, pływają, wiosłują, widać łódki, żaglówki. Most drży, chwieje się ponuro, wstrząsany turkotem "Tygrysów", ciężkimi kołami samochodów. Idzie, posuwa się, odchodzi w rozsypce rozbita armia niemiecka. W powietrzu falującym upałem - nastrój festynu. Ale przerażający. Czołgają się węże strachu po zdeptanym piasku plaży i szumi, dyszy ślepa, zagłuszająca przerażenie zabawa. Co przyjdzie za odchodzącym nieprzyjacielem? Co się stanie? Co się stać musi? Czy przez jasne niebo ponad rzeką i miastem, ponad mostem i świętującymi ludźmi spogląda zatroskane oko Boga? Coś się zbliża, coś nadchodzi, podniecające jak płomień, upiorne jak śmierć. Boga czuje szpony lęku wdzierające się w nią, szarpiące. - Wracajmy do domu. Nie chcę już na nich patrzeć. Nie chcę! Nie chcę! W mieszkaniu goście. Obsiedli stół. Piją herbatę, zagryzają chlebem z kartkową marmoladą i migdałami z ostatniej paczki Tadeusza przysłanej z Turcji. Dwaj spadochroniarze: Olek, który już mieszka w śródmieściu i jest, jak mówi, w "ochronce", "Łuk" - ciemny, wysoki, czarne włosy gładko przyczesane. Zjawił się u Żuławskich w maju i Boga wyszukała mu mieszkanie. Siunek przerwał rozmowę, podniósł się, wyszedł naprzeciw. - Czy wiecie państwo, że w Lublinie walki, że lada godzina Rosjanie wezmą Lublin! Kogdzia wybiega z kuchni, niesie patelnię pełną jajecznicy. Nakłada na talerze. Staś wita się z Siunkiem, podaje rękę Olkowi, podchodzi do "Łuka", dawno się nie widzieli. Siada obok Siunka. Irena podsuwa gościom talerze. - Lublin walczy - mówi Siunek. - Już wczoraj w nocy zaczęli szturmować miasto. Są ciężkie walki na Lubartowskiej, są w śródmieściu na placu Łokietka i na Królewskiej. - Boże drogi - jęczy Irena. - Co tam się dzieje! - A tu, panie majorze? - Staś przechyla się do Siunka. - Bo ja nic nie wiem. Nikt mnie nie informuje. A jeśli coś wybuchnie, powinienem mieć swój przydział. - Słusznie. Delegatura powinna pana poinformować. Powstanie lada dzień... Widzą państwo, co się dzieje... Odwrót sił niemieckich. Rosjanie posuwają się. A co się dzieje na drogach! Walą pociągami, samochodami. Sowieci wygarniają do nich z karabinów maszynowych, bombardują. Zresztą naloty mamy tu co noc. Coraz goręcej. Ludzie tego nie wytrzymają. Rzucą się. - Ja muszę się przenieść do miasta! Muszę stanowczo być bliżej. Staś spogląda na Żuławską. - Pani Ireno, czy pani mogłaby? Irena kiwa głową. Zaraz zatelefonuje do Brony. Ulica Zgoda jest w śródmieściu. - Zamieszka pan u Brony Szymańskiej, za pracownią. Ja to załatwię. Dzwonek! Zaciekawienie. Już nie strach, nie szamoczące się serce, które aż do gardła podnosi się, dusi. Nie! To nie Niemcy. Niemcy uciekają. Opuścili urzędy. Wyjeżdżają Volksdeutsche. Dzwonek u drzwi w tym dniu brzmi przyjaźnie. Kto to? "Kula". Duży Jaś. Szerokobary, wielkogłowy, silnoręki, wielki "Guliwer", roześmiany. - Można? - Chodź, chodź Jasiu - zaprasza Staś. - Już tu jest nas trzech spadochroniarzy. Będzie czwarty. W takim dniu trzeba celebrować! "Kula" wchodzi do pokoju. Klepie się po udach: - A to Nodzyński! Niech mnie kule biją! Skąd ty tu, "Łuk"? - Ja już tu byłem w maju. - Kiedy cię zrzucili? - Przylecieliśmy 25 maja. Zrzut był na północ od Bochni. Pięciu wojskowych skoczków i ja jeden polityczny. - A gdzie mieszkasz? Tu? - Nie. W mieście, na Solcu. Panie mi wynalazły kwaterę. Przyszedłem zobaczyć, dowiedzieć się. A ty gdzie? W Warszawie? - Opowiem. Ja tu tylko wpadłem po zakupy i wracam. W Kieleckie. - A co tam robisz? - Zaczekaj, opowiem. Boga przygląda się "Kuli". Czoło po prawej stronie spuchnięte, brew przecięta, świeża jeszcze blizna, siniak już żółtawy. - Co się panu stało, panie Jasiu? - Już opowiadam. Ja jestem w takiej miejscowości, nazywa się Światełko. Malutka taka osada. Do tego Światełka to mnie wysłał kapitan Lechicz ze Stronnictwa Pracy, z Kadry Polski Niepodległej. Powiedział, żeby tam jechać na parę dni. To było piętnastego maja. Tak, miesiąc po skoku. Ale nasz kolega "Nurek"... - Ja go znam - Olek aż zaczerwienił się. - Gdzie on? - Znałeś go. - Bo co? - Zginął. - Zginął! Jak? - "Nurek" robił zamach w Kielcach. Więc ja go musiałem zastąpić przy tej stacji. Nawiązałem kontakt z Londynem, nadaję ręcznie, codziennie, tak około dwudziestej mam kontakt. W tych lasach - a to moje tereny, Kielce, Końskie, ja te lasy znam - w tych lasach jest baza z pięćdziesięciu ludzi. Ten oddział w lesie jest obstawą. Ja ich tam szkoliłem. No, ale pierwsza radiostacja. Niemcy szukają i szukają, teraz to przycichli trochę. Ta blizna, co to panna Boga pytała, to tak było: przy lesie mieszkał mój przyjaciel. Idę wieczorem, bez broni. Dom duży, okna się świecą. Chcę z sieni drzwi otworzyć, a ktoś mnie w kark! Aż się zachwiałem. Prowadzą mnie do trzeciego pokoju. A tam przeprowadzali rewizję jakiejś kobiety. Wsunąłem prędziutko szyfry za łóżko. Czekam. Jak z nią skończyli, to ukraiński kapitan do mnie po polsku: "Łobuzie, jutro będzie śpiewał na gestapo w Kielcach!" Niemców pełno. W środek mnie wzięli i do dworu. Tam, badanie. Dostałem cholernie. W to oko też. Ale i inne mam blizny. Wyprowadzają mnie po tym badaniu, ręce z tyłu związane sznurkiem... Cisza. Wzrok wszystkich na "Kuli". Tylko "Rab" dziwny, jakby drżał: oczy przymknięte, szczupła broda unosi się, wargi zagryzł, w palcach nie dopalony papieros. Słucha, niby w opowiadanie włączony, ale nie patrzy na "Kulę" - pół uśmiechnięty, skrzywiony. A w nim myśli galopują i tumany uczuć rzucają się, tłoczą, kłębią: zginął? W zamachu? I to wszystko! To wszystko! Kazik Smolak, kurier polityczny, zrzucony pół roku po mnie, a jeszcze niedawno... I tylko tyle... Tylko tyle... Zginął w zamachu... Gasi papierosa w popielniczce, rękę unosi i głośno, prawie niecierpliwie, on, nieśmiały. - Czekaj! Czekaj no, Jasiu! Ja się ciebie chciałem zapytać... - Słucham - "Kula" unosi wielką głowę. - Jak zginął? - Kto? - No "Nurek", Kazik... Mówiłeś... - Proszę ciebie, on był dowódcą akcji Ak, to było w czerwcu, zaraz potem, jak ja przyszedłem. Zamach był na szefa konfidentów gestapo w Kielcach. To był Hans vel Franz Wittek... Zlikwidowano go... - A "Nurek"? - "Nurek", ciężko ranny podczas odskoku, ukrywał się. Ale go dostali, został wykryty przez gestapo... i... - Tak... - Tyś go znał dobrze? - Dobrze? Nie wiem. Ale znałem. - Szkoda go. "Rab" wzruszył ramionami. - Nie on jeden... - Taak... - No, jedź dalej! - Otworzyli drzwi, wepchnęli mnie do jakiegoś chlewiku, obórki... Czy ja wiem? Ciemno, nic nie widzę... Ktoś strasznie jęczy. Posiedziałem ze dwie godziny. Postanowiłem: ucieknę! Domacałem się do drzwi. Walę! Ten jakiś strażnik otworzył i mnie w twarz! Mówię: "Muszę wyjść za swoją potrzebą." Rozwiązał ręce. Patrzę: jest ich dwóch, ale jest i trzeci - wartownik odwodowy. No, wróciłem, poleżałem jeszcze ze dwie godziny, zdecydowałem się: uciekam! Walę w drzwi: "Muszę wyjść"! Jak się decydujesz - to serce chce wyskoczyć. Tego, który szedł za mną, to krawędzią dłoni w gardło! Tak! Staś roześmiał się. - Trening spadochronowy przydał się! - Żebyś wiedział! - Cicho... cicho... - Kogdzia w wypiekach, oczy szklą się, błyszczą. - Nie przeszkadzajcie! - Ano... - Jasio zapalił papierosa, zaciągnął się. - Co ja to... Aha! Więc tego za mną - ciach! A pierwszego wartownika ręką za szyję! Wyrwałem mu jego pistolet i tym pistoletem przez łeb! Przez łeb! Zacząłem uciekać. W pewnej chwili, już za płotem, padły pierwsze strzały. To trzeci wartownik. Zacząłem biec. Ja w biegu, to wiecie sami, miałem rekord. Serce chce wyskoczyć. Noc. Dopiero nad ranem siadłem w łubinie. Co się poderwę - siadam. Nie mogę biec. Rakiety nade inną. Szukają. Zdawało mi się, że biegnę na dom, na majątek Ćmińsk, tam było dwóch starych kawalerów i ja tam chodziłem na karty. Ale widzę, źle biegnę. Na szkołę. A tam - rakiety, strzelanina. Ukraińcy już palą. Przesiedziałem w łubinie. Uspokoiło się. Poszli wszyscy na Kielce. Z powrotem trafiłem na melinę, gdzie była radiostacja. Pobity byłem! Strasznie! Tam mieli pierwszorzędny bunkier pod drzewami... I tunel... Słuchali. Zmierzch zapadał i zebrani wokół stołu wiedzieli, że wkrótce przyjdzie im się pożegnać. Na jak długo? Boga myślała, że Staś odjedzie, że przedzieleni zostaną Wisłą. Czuła łzy w oczach, jakby miało to być rozdzielenie na zawsze. Aleją Zieleniecką, obydwoma mostami, ciągnęły wozy, czołgi, ciężarówki naładowane zrabowanym polskim majątkiem. Exodus niemiecki. Oddychają ulice Warszawy. Nikt już nie honoruje napisów "Nur f~ur Deutsche". Coraz głośniejsze, coraz bardziej złowrogie odgłosy armat. Ale wieczór 23 lipca 1944 roku łagodnie otula ulicę Francuską. Nie na długo. Front toczy się ku Warszawie. Coraz bardziej zaciskają się obcęgi armii alianckich. Na froncie zachodnim, odkąd szóstego czerwca ruszyła inwazja, po zaciętych walkach, w których brała udział polska Samodzielna Brygada Spadochronowa, po ciężkich początkowo stratach, ofensywa nabierała rozpędu. Posuwają się wojska brytyjskie, amerykańskie, francuskie, kanadyjskie, nowozelandzkie, australijskie, polskie i innych aliantów europejskich. Po trzy i pół tygodniach walk w Normandii jest ich około miliona żołnierzy. Na południu, we Włoszech, po zdobyciu w maju Monte Cassino polski 2. Korpus posuwa się na północny wschód, ku wybrzeżu Adriatyku. Tu 18 lipca Karpacki Pułk Ułanów zdobywa Ankonę. 17 września Samodzielna Brygada Spadochronowa pod dowództwem gen. Sosabowskiego ląduje w Arnhem. Walczą, nie opuszcza ich żołnierskie morale, chociaż wielu z nich wie - ale jeszcze nie wierzy - że do domów za Bugiem nie ma dla nich powrotu. Na wschodzie, Armia Czerwona wypycha Niemców z Wilna, ze Lwowa. Przy boku Sowietów walczą oddziały Armii Krajowej. Walczą o swój dom, nie wierząc, że domu nie będzie. Linia obrony Bugu przestaje istnieć. Front zbliża się do Wisły. 11 Skąd nagle zjawiła się ta kobieta? Stoi w uchylonej furtce ogródka: mała, chuda, szara, a w oczach ma obłęd. Wargi zacięte, bez koloru, jakby zastygło na nich przekleństwo. Wokoło niej już mały tłumek. Coś się stało! Kobiety otoczyły ją, kiwają głowami milcząco, groza wiąże im usta. Są Kwiatkowska i Zaleska, jest właściciel małego sklepu, reszta nieznana. Irena zobaczyła przez okno kuchenne, wybiega. Boga za matką. - Kto to? - Nie poznajesz? Siostra Jadwigi Polkowej. Coś niedobrego... Coś czuję... Siostra Jadwigi mówi cicho, głos ma wyschły, martwy: - Zabrali ich w nocy. Całą rodzinę: Lilkę, Wojtka i Jadwigę. Zawiadomili mnie ci sąsiedzi, co nad nimi mieszkają. Zaraz przyjechałam. - Przygląda się Irenie, Bogę chwyta wzrokiem, odrzuca, jakby zdziwiona, że tu są jeszcze, a tamci zabrani. Więc jak to? Dlaczego? - Przyszłam tu zobaczyć, czy... Irena tyce czoło, serce galopuje, a szyja drętwieje, nie można ruszyć głową. - Boże drogi... Boże drogi... Gdzie ich zabrali? - Na Pawiak... Ale jeszcze nie wiem... Dopiero przyjechałam... Mieszkanie otwarte... - Może coś pomóc? - Nie - kręci głową. - Nie, na razie nie... Spojrzała na Bogę, zobaczyła Lilkę. Spojrzenie uderzyło. Uniosła w górę głowę, odeszła. Mały tłumek rozchwiał się, jeszcze szepty: "Mąż jej w niewoli"... "A ten chłopiec taki młody"... "Nieszczęście"... Szepty cichną, ucichły... Ludzie wsiąkli w ulicę jak mrówki, prędko, bezszelestnie, nie wiadomo gdzie. Już furtka zamknięta. - Mamo, mamo, co ona chciała ode mnie? O co jej chodzi? - Jest półprzytomna... Widziałaś... Półprzytomna. Jezus, Maryja! Ta biedna Jadwiga! A te dzieci, tak się nad nimi trzęsła! Teraz, kiedy już lada chwila... Lada dzień... Boga wraca do mieszkania. Na stole rozłożone książki i notatki. Jutro rano egzamin z anatomii patologicznej. Stara się czytać: litery - liście poruszane wiatrem - chwieją się, odbiegają, tańczą. Sens słów ginie w przepaści, zastyga w unieruchamiającej grozie. Oczy suche, tylko drżenie tak gwałtowne, że trzeba siebie samą objąć ramionami, uciszać, uspokajać. Z przeszłości, utrwalony w dziecinnej pamięci, wraca obraz małego woreczka z kamforą. Jadwiga zawieszała je dzieciom na szyi i bardzo uważała, żeby je zawsze miały na sobie. Chronił od nieszczęścia, zabezpieczał od zarazków. Boga zazdrościła: nie miała cudownego woreczka. Nic nie ochroniło, nic nie ochroni. Zabrali ich. Mogą przyjść i po nas. Bo przecież wrócili, silniejsi, jakby bardziej zacięci. Wracają ewakuowane oddziały: policja, Ss. Nocą przez ulice miasta suną niemieckie czołgi na wschód. Znów aresztowania. Znowu egzekucje na ruinach getta. Wywożenia do obozów. Strzały na ulicach. Alejami Jerozolimskimi na Pragę sunie dywizja pancerna Hermann Goering. Doborowe niemieckie oddziały. Wysocy, dorodni blondyni. Inni. Lokują się na prawym brzegu Wisły: na Pradze, na Grochowie, okopują się w Parku Paderewskiego. Wojsko minuje Most Poniatowskiego, ściągają karabiny maszynowe i działa przeciwlotnicze. Niemcy będą bronić Warszawy. Wczoraj megafony uliczne wykrzykiwały apel_zarządzenie gubernatora Fischera. Do Polek. Do Polaków. Zgłaszać się mają natychmiast wszyscy od lat 17 do 65 do kopania rowów fortyfikacyjnych. Przy "szczekaczkach" pogardliwe uśmiechy. Porozumiewawcze spojrzenia: związani jesteśmy nakazem tajemnicy. Kto pójdzie? Ja nie. Ja też nie! Nikt nie pójdzie. Niech nas spróbują wziąć siłą. Sowieci już blisko. Już ktoś widział czołgi ich na Pradze. Lada dzień wejdą, przyjdą z pomocą. ** ** ** Dwudziestego dziewiątego lipca, w sobotę rano, Boga wybiega z domu. Powietrze naelektryzowane, trzeszczy, iskrzy się, żarzy, za chwilę coś wybuchnie, uderzy, runie. Ziemia pali niecierpliwie stopy. Tramwaj przepełniony. Ale Egzamin! Egzamin końcowy z anatomii patologicznej. Okopy w parku. Patrole Ss na wiadukcie. Wojsko zaminowuje most. Może jutro wszystko przestanie istnieć. Może czołg zmiecie dom. Zginę pod gruzami. Może... Trudno! Ale to jest moje teraz! I muszę, muszę powiedzieć sobie... Przekonać się: nic mi się nie stanie. Albo wszystko mi jedno. Co będzie, to będzie. Wtłoczona w żywe mięso tramwaju, ściska pod pachą notatki. Znajome, przyjazne kołysanie wagonu, dzwonki tramwaju, Wisła polerowana słońcem. Dlaczego Teraz wojna! Dlaczego? Dlaczego? Kiedy to się skończy? Czy kiedyś nastanie pokój? Wysiada na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Teraz trzeba wrócić do Chałubińskiego, ominąć z daleka ten patrol żandarmerii, oglądnąć się: nie mam budy? Nie. W porządku. Od Chałubińskiego na Oczki tylko skok. W Zakładzie Anatomii egzaminuje profesor Ludwik Paszkiewicz. To on na ostatnim wykładzie w Szkole docenta Zaorskiego zwrócił się wzruszony do zapełnionej studentami klasy: "Dziękuję wam. Nigdy, przed wojną, w normalnych warunkach uniwersyteckich, nie miałem tak wdzięcznych, tak pilnych słuchaczy." W korytarzu, przed gabinetem profesora, przyciśnięta do ściany kolejka studentów. Powtarzają, przepytują się. Boga sztywnieje pod terrorem strachu. Nic nie umiem. Nic nie pamiętam. W głowie zupełna pustka. Uciekać! Ci, co tu stoją, koledzy, o stokroć ode mnie mądrzejsi, bardziej przygotowani. Jest Lucio, "pies na kobiety". Uroczysty jak na pogrzebie. Tylko się skłonił. Nic nie umiem. Nic nie pamiętam. Obleje mnie. Wyrzuci. Lucio mi będzie składał kondolencje, pocieszał. Prędko! Przeczytać, przebiec wzrokiem jeszcze raz notatki: rodzaje nowotworów, klasyfikacja nowotworów, skład komórki rakowej... Zanika w chmurach tajnego uniwersytetu dygocące wojną miasto. Oni tu, ponad ulicami, gdzie o beton walą buty esesmanów, głusi na huki armatnie spod Radzymina, pogrążeni w etiologii gruźlicy, w zmianach tętniczożylnych, w zawartości gruzełków, w patologii komórki... - Pani Boga Żuławska! - Co? Co? Co? - Do profesora... profesor panią wzywa. - O Boże... Twarz profesora poważna, wyczekująco życzliwa. Niewielki, okrągły, siwy. Jest w nim pewność absolutna, że przedmiot jego powinien być przedmiotem wybranym, ulubionym. Jest zakochany miłością całego życia w anatomii patologicznej. Otaczają go cylindry ze spirytusem, w których pływają monstrualne preparaty. Im bardziej skomplikowany dziwoląg, tym większa duma i ciepło ojcowskiego spojrzenia. - Niechże pani siada, proszę. Boga uspokaja się, krew napływa do zdrętwiałych ze strachu nóg i rąk. To profesor, jego namiętność do gruzełków i guzów, odmian carcinomy, łagodnych nowotworów atakujących mózg, płuca, nerki, wyskakujących w miejscach nieprzewidzianych - a więc tym bardziej cennych, interesujących, jego profesorska miłość do cyst o różnych wymiarach, kształtach i zawartościach, do hydrocephalusów i hydroceli, przekazuje jej swoją wiedzę. Bystrym spojrzeniem wydobywa z niej umiejętności, z których sama nie zdawała sobie sprawy. Wychodzi, wyskakuje z gabinetu profesora triumfująco. - No i co? - "Pies na kobiety" jeszcze czeka, jeszcze przerzuca notatki, wąskie policzki palą się, kropelki potu na czole. - Celująco! Sama nie wiedziałam, że tyle umiem. - Gratuluję! Oknem korytarza wstrząsa wybuch. Drżą szyby. Daleki huk. Strzelanina. - Zenitówki - mówi Lucio. - Sowieci zbliżają się. Jeszcze dzień... dwa... - Biją się nad naszymi głowami. - Zaczeka pani na mnie? - Śpieszę się, muszę już lecieć. Zbiega ze schodów na ulicę. W południe umówiła się ze Stasiem. Powiem mu, zdałam egzamin! Na celująco! Niemożliwe! Na celująco! Ulica zatłoczona, pełno młodych ludzi. Riksze przepełnione, ludzie wiszą uczepieni tramwajów. Boga przebiega na drugą stronę Alei. Co to się dzieje? A może już powstanie? Ale nie! Nikt mnie nie zawiadomił. Przecież muszę być na Grochowie. Nikt mnie jeszcze nie zawiadomił. ** ** ** Boga myśli o Stasiu. Oddalenie pogłębiło ich bliskość. Wydaje się zawsze byli razem. A teraz czas zbyt krótki, aby opowiedzieć sobie wszystko. Wypełnić lata rozdzielnia. Z dwóch stron zdążali ku sobie. Odnaleźli się. Jakże teraz się rozstać, chociażby na krótko? Kiedy razem, czując ciepło rąk, warg, spojrzenia, na twarz wojny opada zasłona. Wszystko staje się akompaniamentem: kanonady artylerii, wybuchy bomb, warkot karabinów maszynowych, a melodia czysta, nienaruszona, trwa pomiędzy nimi. Razem, czy na przeciwnych krańcach miasta, godziny mają sobą wypełnione. Trwają we własnych myślach. Palącym oddechem zieje zbliżający się front, wiruje ziemia i warczy motorami niebo, a oni przy każdym spotkaniu odzyskują się na nowo. Każde rozstanie wydaje się pożegnaniem na zawsze, ostatnim akordem sonaty. W kinkietach wybuchów, pod niespokojnym słońcem, walczącym niebem, Boga rozkwita. Jest to miłość w szaleństwie wojny, w ogrodach śmierci. To śmierć pręży się w parnym powietrzu dogasającego lipca, w lodowatych palcach trzyma trujące zioła swoich ogrodów. ** ** ** W poniedziałek po południu Staś zatelefonował. Czuje się odizolowany, trzeba porozmawiać, naradzić się. Chociaż poinformował "Grabowieckiego" o zmianie adresu, nikt się nie zgłasza. Coś się dzieje, coś nadchodzi, ale wszyscy zdezorientowani. - Przyjdę już wczesnym popołudniem - powiedział. - I lepiej, żeby pani Irena nie jechała jutro do miasta. Mam dziwne przeczucia. - Niedobre? - Dziwne. Będę jutro o drugiej. 12 Strzały? Strzały! Strzelanina! Skąd? Z której strony? Wybiegli, wyskoczyli przed dom, na ulicę: Irena, Staś, Boga. Kanonada! Deszcz! Ulica zamazana w deszczu. Zimno, dreszcze. Skąd strzały? Od strony mostu. Od Ronda. Z dwóch stron. - Ja biegnę, zamkną mi most! Do widzenia! - Stasiu, ja z tobą! - Gdzie? - Z tobą! Irena przed domem. Zosia Kwiatkowska na balkonie. Już zbiega na dół. - Słyszałaś? Skąd strzały? Na Pradze pożar, widziałam ze strychu! Dworzec! Staś sunie wielkimi krokami. Boga biegnie. - Żeby tylko nie zamknęli mostu. - A może powstanie? - Skąd? Nic nie wiem, nikt mnie uprzedził! Przecież bym wiedział! - Mnie też nie. Ale może... Od strony Ronda biegną ludzie, wymachują rękami, krzyczą: - Nie iść tam! Biją się w parku! - A most? Most? - Panie! Walą z mostu do naszych. Powstanie! - Boże! Powstanie! - Patrz! - Gdzie? - Niosą rannego, ranny! - Widzę! Pomogę! Gdzie niosą? Gdzie punkt opatrunkowy? - Ja wiem. Tu, tu na Obrońców. Ja tam lecę pomagać. Na rogu Obrońców i Francuskiej, w szkole - szpitalik. Prowizoryczna sala operacyjna przed oszkloną, narożną ścianą. Lekarka układa narzędzia. Znają się z Bogą z widzenia, z ulicy Francuskiej, z przystanku. - Ja pomogę, jestem studentką medycyny. - Wspaniale. Staś pomaga wnieść rannego. Cała twarz we krwi. - Na stół, tu, na stół... - Oko... - jęczy ranny. - Moje oko... - Kim pan jest? - Ja wiem, już się pytałem, mam nazwisko, pan jest robotnikiem z zakładów na Grochowie. - My z oddziałów Al - jęczy ranny. - Szliśmy na most od strony parku... Oko... Oj, boli... - Dam znieczulenie... Chwileczkę... Zaraz przestanie... Szkoła_szpitalik, punkt opatrunkowy zapełnia się. Lżej ranni, postrzelenia, sanitariuszki prowadzą rannych. - Tego z okiem trzeba umieścić gdzieś w domu, tu blisko, możliwie blisko... Skądś zjawia się Kogdzia. Miga jej sukienka, jej rudawa czupryna, zielone oczy. - Kto weźmie powstańca z okiem? Ranny ucichł, Boga kończy bandażowanie głowy, lekarka myje ręce. Strzały, huk, jakby coś wybuchło. Szyby jeszcze drżą. - Zabili kobietę! Leży na Rondzie! - Do Ronda podchodzić tylko bokami, bokami... Staś w kącie korytarza rozmawia z dwoma młodymi ludźmi. To powstańcy: długie buty, bryczesy, opaski. Rozmawiają szeptem. Naradzają się. - Kto weźmie powstańca z okiem? - Ja! Ja wezmę - to Kogdzia, to jej głos niski, nieco ochrypły. Powstaniec na noszach. Obandażowane pół twarzy, krew już lekko przesącza się przez bandaż. Zapasowy bandaż! Prędko! Kogdzia pierwsza. Boga biegnie przy noszach. Mija Stasia. Pochylony ku dwom powstańcom. Naradzają się. Ulica biegnie Maria Kopciowa, płacze: - Nie ma Maćka! Maciek poszedł na park! Zabili go. Zabili moje dziecko. Skądś Irena: - Cicho, nie zabili. Dlaczego zaraz zabili. Wróci. - Boże, moje dziecko... Strzały. Deszcz. Strzały, huki zza Wisły. Strzelanina. Serie z broni maszynowej. Granaty. "Patrzcie! Pożar nad Warszawą. Co za dym! Widać ogień! Ogień!" Kogdzia otwiera drzwi. Biegnie, ścieli tapczan, to tam, gdzie spał Olek, on teraz w mieście, w "ochronce". - Tu proszę położyć, czysta pościel. Cisza. Labirynt zielonych roślin na tle firanek, deszcz maże się na szybach. - Proszę zawiadomić... - Kogo? - Dam adres... - Jak tylko się uspokoi, to zaraz... Niech pan stara się zasnąć... Staś i ci dwaj. Starszy ciemny, poważny, skoncentrowany: - Porucznik "Oliwa", a kolega, podchorąży "Tygrys". Zostaliśmy wysłani przez "Montera" do nawiązania kontaktu z armią Rokossowskiego. Ugrzęźliśmy. Nie można się przedostać. - Porucznik "Bask", kurier polityczny, spadochroniarz z Londynu. Czy koledzy wiedzą jak wygląda sytuacja? - Szły dwa natarcia - mówi "Oliwa". - Jeden oddział praski nacierał polem od parku Skaryszewskiego na most. Słaby oddział. Dowódca nie przyszedł, miał przynieść karabin maszynowy, oni nie uzbrojeni. Znieśli ich ogniem z wieży mostu. Na park poszło drugie natarcie, sama młodzież z Saskiej Kępy i z okolicy. - I gdzie oni są teraz? - Wycofują się chyba, bo nie słyszę stamtąd strzałów. Kolego, tam stoją oddziały dywizji pancernej Hermann Goering. Zobaczyli, że dzieci, strzelają w górę. Inni to by... Szkoda mówić. ** ** ** Wieczór. Mglisty. Deszczowy. Dalekie strzały zza Wisły. W Parku Paderewskiego cicho. Czasem krótka seria z mostu. Ciężkie, paraliżujące wyczekiwanie: co jutro? Na ulicy Krynicznej, w zaciemnionym mieszkaniu, wokoło stołu, przy świeczce: "Oliwa", "Tygrys", Staś, bezręki major Kopeć, Boga i inne jeszcze postacie, których twarze w cieniu. Radzą. Co robić? Saska Kępa odcięta. Ani z Warszawą, ani z Pragą nie ma kontaktu. Kilkudziesięciu młodych chłopców, którzy wrócili z natarcia na park, należy ukryć. Broń - kilkanaście karabinów - schować. Zaraz jutro rano tym się zająć. Trzeba spodziewać się represji niemieckich. Nie dziś jeszcze. Nie jutro. Ale przyjdą. Nie możemy się łudzić. Przygotować się na to. ** ** ** W mieszkaniu na ulicy Obrońców oddycha ciężko, w gorączce, ranny powstaniec. Kogdzia czuwa nad nim. Przynosi wodę, zwilża wargi, podaje uspokajające lekarstwo. Gdyby mogła chociaż na chwilę pobiec do Ireny. Dręczy ją obawa, że Niemcy przyjdą i znajdą u niej powstańca. Może ktoś doniósł. Ale przecież nie mogłam postąpić inaczej. Moje mieszkanie było najbliżej. Biedak, w pierwszym dniu, pierwszej godzinie - okaleczony na całe życie. Deszcz ustał. Otworzyła okno, wychyliła się: zza Wisły detonacje, pojedyncze strzały. ** ** ** Irena stawia kabałę. Nic nie może wyczytać z kart. Dręczy ją obawa: jak to się wszystko skończy? Powstanie. To błąd. Wybiją nas. Zniszczą. Zrównają z ziemią. Czuje łzy spływające po policzkach, po brodzie: nieszczęsny ten nasz kraj, nieszczęśliwy naród. Gdzie jest Boga? Gdzie Staś? Powinni już wrócić. Już tak ciemno. Dlaczego nie wracają? ** ** ** Staś i Boga wracają z zebrania. Wolno zanurzają się w aksamitne fałdy wieczoru. Ulica pusta, niebo niskie, czarne od chmur. Idą pod górę ulicą Zwycięzców. Chłodno. Wilgoć od niedalekiej Wisty. - Chciałbym się tam przedostać. - Przecież próbowałeś, most otoczony. - Wiem, niestety, wiem. - Czy ty wierzysz w powstanie? - Nie. Mam niedobre przeczucia... Coś groźnego nadchodzi... - Nie wierzysz, że Rosjanie pomogą? - Nie wierzę. - To co z nami będzie? Co się stanie? Żadne powstanie w historii polskiej nie udawało się. Zawsze klęska, rozstrzeliwania, więzienia, palenie wsi, miast. Wykończą nas. - Nie tak łatwo. My przetrwamy. - Dlaczego tak myślisz? - Jesteśmy jak Feniks, święty ptak słońca, spalamy się co jakiś czas na stosie i z popiołów powstajemy na nowo. To jest nasza tajemnica. - A nasze pokolenie? Co z nami? Zrujnowane, a teraz będzie wybite do końca. - Ale przechowa tajemnicę. - Jesteś romantyczny. Co to wszystko znaczy, kiedy oni tam się teraz biją, giną... - Nie jest tak, jak myślisz. Wielu jest w euforii. Wierzą, że powstanie się uda. Młodość jest bezkrytyczna, ofiarna, ślepa. Tylko przywódcy... Winię przywódców. Wiedzieli, że nie ma broni. Wiedzieli dobrze, że nikt nie pomoże. Zachód uprzedzał, nie obiecywał pomocy. Sam przywiozłem tę wiadomość... Ja jeszcze... Zbliża się trudny, ciężki czas... - Ale chciałeś, chcesz się tam przedostać. - Ja też jestem młody. - Powiedziałeś, nie wierzysz w powstanie. - Nie wierzę. - I masz złe przeczucia. - Mam. - Ale chcesz się przedostać. - Tak, chcę być w tej walce. - Jesteś szalony! Wszyscy jesteśmy szaleni. Mnie też to porywa. Jestem dumna. Chociaż wiem, że niesie klęskę, ale cały czas o tym myślę. I gdybym mogła... Gdybym mogła tam być... Z najwyższego punktu ulicy Zwycięzców widać niebo nad lewym brzegiem Wisły. Tam, po stronie Czerniakowa, krwawa łuna. Dalekie, nierówne odgłosy walki. Z mostu nagły, bliski, nerwowy terkot karabinu maszynowego. Boga i Staś stoją obok siebie. Stoją długo w zupełnym milczeniu. Wpatrzeni w tamten brzeg, wsłuchani w tamte głosy. Bask Lane, styczeń 1987 - 6 kwietnia 1990