10968

Szczegóły
Tytuł 10968
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10968 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10968 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10968 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zuska Mnichowa Szczęście w grze W miastach pochłoniętych przez dżunglę jest coś pociągającego, uświadomił sobie Tmarek, gdy ujrzał je po raz pierwszy. Spłukane przelotnymi deszczami lśniło błękitem szkłoplastu i zielenią liści. Ruiny niektórych budowli wciąż jeszcze wznosiły się ponad najwyższe drzewa puszczy, dając niezbity dowód, iż w czasach swej świetności naprawdę sięgały chmur. Tmarek próbował wyobrazić sobie tłumy ludzi i świst szybkich pojazdów – ruch cywilizacji, którą znał jedynie z opowieści. Niektóre rodziny wciąż posiadały stare fotografie, na których można było zobaczyć tamten świat. Takim, jakim był naprawdę, albo jakim przodkowie chcieli go przedstawić. Tmarek z radością dowiedziałby się o nim czegoś więcej. To musiało być wspaniałe życie. Gdyby nie popełniono kilku głupich błędów, on sam mógłby się urodzić pięćdziesiąt pięter nad ziemią. Gdyby tylko wszystko nie legło w gruzach... Garść wspomnień przywołała na moment tamto stare miasto, jednak teraz znów wydało się ono Tmarkowi żałośnie opuszczone. Znajome dźwięki uświadomiły mu, że nocne stworzenia poczęły zwolna wyruszać na żer. Różowe dotąd chmury ściemniały, nabrały ciemnofioletowej barwy. Morze cieni postępowało z każdą chwilą dalej i dalej, sięgając coraz wyższych napowietrznych chodników. Drogę, którą przybył, już od dłuższego czasu spowijał mrok. Przyspieszył, jeszcze chwila i znikną ostatnie przebłyski wieczornego światła. Miał nadzieję, że dotrze do celu, zanim ulicami definitywnie zawładnie noc. Jak go poinformowano, jedyny mieszkaniec miasta nie próbuje się kryć. Ostrożnie szedł po grubej warstwie liści i rozmaitych odpadków. W równomiernych rzędach okien wypatrywał światła. Znał opowieści o dawno opuszczonych miastach, w których wciąż aktywne czujniki potrafiły wędrowcowi zgotować bardzo niemiłe powitanie. Ot, opowieści, nie ma powodu do niepokoju. To miasto powinno być w porządku. Mniej więcej normalne, powiedzieli mu. Ale bądź raczej ostrożny, dodali. *** Ludzie są istotami nerwowymi i bardzo niepewnymi. Przynajmniej kiedy stają twarzą w twarz z Zoonym. Ich tłuste, brudne ręce nieustannie się pocą i proszę, jak to potem wygląda... Trzeba dokładnie wyczyścić wszystkie figurki, czasem także i planszę. Zoony jeszcze raz dokładnie oczyścił skrzydła żółtej królowej. Pszczoła do gry w zasadzie w niczym nie przypominała swojego biologicznego pierwowzoru – tłustego, niezdolnego do samodzielnego życia, urządzenia do składania jaj. O nie, jej zadaniem było prowadzić pszczoły do walki. Zoony ustawił ją na sześciokątnej planszy w pozycji wyjściowej, naprzeciw nieprzyjacielskiemu rojowi brązowej królowej. Zabrzęczała cicho, ale groźnie. Zazwyczaj Zoony pozwalał pszczołom latać po całym pomieszczeniu. – Niedługo – powiedział. Gracz już nadchodzi. Ludzie nie potrafią oprzeć się wyzwaniu. Zaryzykują wszystko, choć przecież wiedzą, że ich szansa na wygraną jest jedynie iluzoryczna. Może i jest w tym coś godnego podziwu... W każdym razie oni sami potrafią siebie za to podziwiać. Zoony wspomniał stare czas, kiedy chciał być im podobny. Byłby zdolny to osiągnąć. Wyhodować w sobie uczucia, emocje, jak u nich. Tę nieogarniętą mieszankę miłości i egoizmu. Doskonale pamiętał strach w oczach pana Vincenta, kiedy ten skłamał mu o śmierci swej ostatniej córki. "Pokaż, coś tylko sprawdzę..." – roztrzęsione ręce zdjęły płytkę ochronną. Strach i obrzydzenie, jakby to nigdy wcześniej nie było inaczej. Za to Zoony nienawidził ich najbardziej. On nigdy nie zwróciłby się przeciwko swoim, ale w końcu, czy ludzie kiedykolwiek wierzyli robotom? Sami zrobili ten pierwszy krok. Sami. To miała być tylko kontrola, czy nie doszło do jakichś przypadkowych uszkodzeń podczas wybuchu. Zoony czuł, że mikromanipulatory pana Vincenta operują gdzieś blisko ogniwa energetycznego. Wiedział, że ktokolwiek inny na miejscu pana Vincenta wziąłby jakąś laserową broń, albo przynajmniej wielki młot. Ale pan Vincent był człowiekiem delikatnym. "Wybacz, ale tego uszkodzenia nie zdołam naprawić". A potem: "Muszę iść, rozumiesz? Muszę znaleźć jakichś innych ludzi..." Zoony rozkazu nie złamał i został. Kiedyś lubił pana Vincenta, nie chciał go zranić. Ogniwo okazało się całkowicie do wyrzucenia, ale Zoony, przeszukując puste dzielnice ewakuowanego miasta, zdołał znaleźć zamienne. Z jego powodu nie mógł stąd odejść. Co dwadzieścia cztery godziny musi je stale podładowywać. Samotność mu jednak nie przeszkadzała. Nie widział też powodu, aby to swoje miasto opuszczać. Chęć upodobnienia się do człowieka należało w jego systemie do faz już dawno przebrzmiałych. *** – Podobasz mi się – zagadnęła go nieznajoma. Tmarkiem strach aż targnął, obrócił się za głosem, ale nie dostrzegł nikogo. – Do twarzy ci z tym zaskoczeniem – kontynuowała rozbawionym głosem. Gdyby miał wierzyć własnym uszom, musiałby uznać, że jego rozmówczyni znajduje się dokładnie w ścianie. Stare ruiny mogły produkować najrozmaitsze echa... A może przemówiło samo miasto? Wbrew wszelkiej logice zaczął wpatrywać się w połyskliwą materię ściany. Kilka niezbyt zachęcających uwag o orientacji seksualnej czytającego. Ksywki dawno martwych chuliganów. Niezrozumiałe symbole. Karykatura jakiegoś starego człowieka. Nabazgrany kot z wielkimi uszami i szerokim uśmiechem. – Skapowałeś? – spytała i udrapnęła go w rękę. Zabolało! Na przedramieniu wprawdzie nie zobaczył krwawych śladów po pazurkach, ale poczuł za to szczypanie, jak po kopnięciu prądem. – A, wiem! Jesteś tym... turystycznym systemem nawigacyjnym, tak? Koci uśmiech stał się jeszcze szerszy. – W zasadzie tak, ale niezupełnie. Jestem niezależna. O zabytkach ci raczej nic nie powiem. – Zgarbiła się, a potem przeciągnęła. Zupełnie jak prawdziwa kotka. – Kolejny gracz? – Adept. To część egzaminu – wyjaśnił. – Mam podjąć grę, a potem wrócić do domu i opowiedzieć o całym zdarzeniu komisji. Jeśli zdołam właściwie zrozumieć i zinterpretować filozoficzną istotę całej wyprawy, pozwolą mi dopełnić jeszcze parę drobiazgów i będę mógł zdobyć odznakę sędziego. – Wiem, przychodzi was tu więcej takich. Odchodzi mniej... ehm... nie o tym chciałam. Idź za mną. Nie ma sensu, żebyś błądził po mieście sam, nie ma co sobie utrudniać. Zoony już się i tak nie może doczekać. Bezinteresowna pomoc? W umyśle Tmarka wiercił się robaczek podejrzliwości. Niby trudno oczekiwać czegoś innego po systemie nawigacyjnym, ale kto go tam wie... A co, jeśli dwuwymiarowa kotka jest jedną z pułapek? – Mogę ci ufać? – spytał mało przytomnie. – Nigdy nie ufaj kotce. – Mrugnęła większym ze swoich oczu i pełnym gracji skokiem przeniosła się na ścianę kolejnego domu. Zręcznie zeskoczyła na chodnik. Tmarek musiał się nieźle napocić, żeby jej nie zgubić. *** Drzwi przed nim otworzyły się same, wystarczyło tylko wejść. Tmarek przez chwilę się wahał. Próbował wyobrazić sobie, jaką twarz mógłby mieć Mistrz. Wszystkie, które wymyślił, były stare, harde, z przenikliwym spojrzeniem. Na pewno jest mądry i okrutny. Wyposażony w możliwości obce zwyczajnemu człowiekowi. Nieśmiertelny, jak każda legenda. Co z tego w rzeczywistości okaże się prawdą? Wszedł do środka i kiedy go ujrzał, zrozumiał natychmiast. Spoglądał w błyszczące, szklane oczy, osadzone w metalowej twarzy. Największy w historii mistrz miodowych szachów, mistrz, którego Tmarek się tak obawiał, miał ciało robota. Może należało to do tajemnic, o których adept nie powinien wiedzieć wcześniej? Kolejny test mający sprawdzić, czy jest gotów zmierzyć się z kimkolwiek. Ale czy bez jakiejkolwiek "żywej" demonstracji możliwości martwej cywilizacji wrażenie z miasta nie może być pełne? Tmarek starał się nie wyglądać na przerażonego. Nigdy wcześniej żadnego nie widział, ale wyobrażał ich sobie mniej więcej w ten sposób. Sylwetka podobna ludzkiej, twarz bez żadnego wyrazu. O robotach też opowiadano setki strasznych historii, o tym, jak używano ich w czasie wojny, o tym, jak niektóre z nich się zbuntowały. Gdy już osiągnęły mistrzostwo w zabijaniu nie było łatwo ich powstrzymać... Ale Zoony przecież... Przecież można z nim jakoś zagrać, jakieś wyjście istnieje, niektórym adeptom udało się wszak wrócić. – Dobry wieczór. Mam honor z Mistrzem Zoonym? – Tak. Herbaty? – Dziękuję, z przyjemnością. Mówią mi Tmarek. – W porządku. – Robot podał mu gorącą, porcelanową czarkę wprost do wyciągniętej ręki. – Chcesz grać od razu, czy dopiero rano? Tmarek zamyślił się. Z jednej strony, nie spodziewał się, że wszystko potoczy się tak szybko, z drugiej, czuł, że z robotem w jednym pomieszczeniu i tak nie dałby rady zasnąć. Rano byłby zmęczony jeszcze bardziej. – Czemu nie zaraz? – Jak wolisz. Dopij herbatę i możemy zaczynać. *** Młody adept grał brązowym rojem. Całkiem pomysłowo, ale nie ustrzegł się błędów. Robot bez żadnych problemów odparł pierwsze ataki. Tmarek za swe pomyłki zapłacił lewym trutniem i kilkoma robotnicami. – Klasyczny błąd – komentował Zoony beznamiętnie. Analizował charakterystyczne linie twarzy adepta i doszedł do interesujących wniosków. – Jesteś ze szkoły zachodniej, prawda? – Tak – potwierdził Tmarek. – Możesz przekazać swoim nauczycielom, że przykładają niesprawiedliwie małą wagę do historii. Ja wiem, dla nich istotne jest indywidualne wnioskowanie, poleganie na własnej inwencji... Szachy nie są celem, a jedynie środkiem. Narzędziem ćwiczeń, zamiast filozofii. Można i tak. Ale gdybyście znali najsłynniejsze partie w historii, przemyślałbyś lepiej ten ruch z lewym trutniem. – Hm... – Wiesz w ogóle, kogo taki sam ruch kosztował życie? Tmarek na wpół nieobecny przyznał, że nie wie. – Martin z Eerie przeciw Haroldowi z Pszczelich Ludzi. Nic ci to nie mówi. Ani tobie, ani twoim nauczycielom. Najstarszy okres, kiedy miodowe szachy były jeszcze grą losu. Ostatnia nadzieja osądzonych przez sprawiedliwość Pszczelich Ludzi. Grano żywymi pszczołami, wyhodowanymi specjalnie w tym celu. Ich jad zabijał szybko, co wcale nie znaczy, że bezboleśnie. Pamiętasz, że teraz twój ruch? Żółta królowa niecierpliwie zabrzęczała, Tmarek aż odskoczył od szachownicy. Znał smutny los użądlonych. Pszczoły, którymi grali były w każdym calu doskonałymi kopiami swych śmiercionośnych pierwowzorów. – Ehm... Proszę o wybaczenie. – Usiadł z powrotem. Palce miał śliskie od potu. Wykonał posunięcie, Zoony tylko pokręcił głową. – Kolejny błąd. Czemu tak łatwo tracisz koncentrację? Za chwilę przegram, myślał Tmarek. On na mnie wypuści te pszczoły. Spokojnie... Inni też przegrywali, a wracali do domu. Co trzeba zrobić? Szybko uciekać? Wątpił, czy jakikolwiek biegacz zdołałby umknąć latającemu automacikowi. Zrobić dobre wrażenie na Zoonym? Ale jak, na wszystkich bogów, w kilka minut można odgadnąć, jak to osiągnąć? Żółty rój niepowstrzymanie spychał go do defensywy. A Zoony nie przestawał mówić. Z pewnością zdawał sobie sprawę, że Tmarka tym rozprasza. – Upadek ludzkości najbardziej widoczny jest w młodej generacji. Nie oglądając się na historię, prą do przyszłości, powtarzając wciąż te same błędy, co ich przodkowie. Powiedz mi, ile właściwie znasz bajek? – Czego? – Tmarek uniósł wzrok znad figurek, ale z oczu mistrza nie zdołał wyczytać niczego. – Bajek – powtórzył robot spokojnie. – Krótka opowieść dla dzieci, z morałem. Nie słyszałeś żadnych od rodziców? Tmarek gorączkowo próbował sobie coś przypomnieć. – To było tak dawno... O Czerwonym Kapturku. O Śnieżce i siedmiu krasnoludkach. Potem o jakiejś królewnie... Jakiś bohater ze statkiem kosmicznym. Albo o psie, który w poszukiwaniu swojego pana przeszedł przez pół kontynentu. O człowieku, który się nigdy w życiu nie przestraszył, aż do momenty, kiedy mu żona wlała za koszulę wiadro zimnych ryb... Robot spokojnie pokiwał głową. – A niebieska czekolada? Przypomina ci to coś? – Niebieska czekolada? A! To jest o tym taksówkarzu, który latał pomo... – Dziękuję, wystarczy. Widzę, że memy są równie solidne jak geny. Powyższe stwierdzenie wzbudziło w Tmarku niebezpieczne pokłady zuchwałości. – Mogę wiedzieć, o co chodzi? – Memy. Struktury kulturalno-informacyjne, które przenoszone są w ludzkich społecznościach tak samo jak geny w populacjach. Motyw mało popularnej bajki może posłużyć jako znacznik, szczególnie dla częściowo izolowanej społeczności z klasycznym modelem rodziny. Garde. Wyjaśnienie wiele Tmarkowi nie dało, a w następnych minutach miał i tak inne tematy do rozważań. W momencie, gdy stracił ostatnią robotnicę Zoony spytał: – Poddajesz się? Tmarka w pierwszej chwili aż sparaliżowało. Intuicyjnie czuł, że to decydujący moment. Teraz się okaże. Filozofia, nie narzędzie ćwiczeń. Kto w oczach Pszczelich Ludzi zasługuje na śmierć? Ten, kto się tchórzliwie podda? Czy w myśl honorowych zasad szacunek należy się pokonanemu? Spokojnie, to może być przecież na odwrót. Pszczeli Ludzie grali chyba w zgodzie z prawami natury. Podczas walki istot żywych, przynajmniej w obrębie jednego gatunku, kapitulacja daje szansę ucieczki. Każdy, kto walczy, powinien umieć rozpoznać moment, w którym najmądrzej jest ustąpić. Owszem, przed komisją to mogłoby zadziałać, to by się im mogło podobać. Tylko, że robot... – Zadałem ci pytanie. Niech się dzieje, co chce. – Poddaję się. Zoonego całe długie lata ciekawiło, czy panu Vincentowi udało się odnaleźć innych ludzi. Zwyczajnie nie miał się skąd o tym dowiedzieć. Aż do teraz. Adept, który siedział po drugiej stronie szachownicy, wyglądał jak skóra zdjęta z pana Vincenta, a co ważniejsze, wiedział o niebieskiej czekoladzie. Chyba Zoony powinien chcieć wypuścić na niego pszczoły. Jednak po tylu latach nie zacznie się przecież znów zachowywać po ludzku. To by było bez sensu. – Akceptuję – powiedział. Żółta królowa nie zdołała skryć niezadowolenia, gdy wraz z pozostałymi zamykał ją na noc w małym, plastikowym ulu. *** – No i jak tam? – spytała kotka niewinnie, jakby wcześniej i tak nie znała wyniku. Tmarek obserwował, jak nerwowo wywija ogonem na ścianie budynku na wprost okna. – Myślę, że nie muszę ci tego wszystkiego powtarzać. – Wzruszył ramionami. Kotka spokojnie podwinęła łapki pod siebie i ziewnęła. – Słabo, przyjacielu, słabo. – A co? Oczekiwałaś cudu? Nie jestem żadnym arcymistrzem. A z Zoonym przecież jeszcze nikt nie wygrał. – Ty w to wierzysz? – Znów wyglądała na rozbawioną. – Chcesz, jeśli dobrze zgaduję, dać mi do zrozumienia, że... – Ja? W żadnym wypadku. W końcu, jestem tylko kotką. Co taka może wiedzieć? Niepoprawne samotniczki. Nad jakiekolwiek gry przedkładają miskę ciepłego mleka... *** Resztę nocy Tmarek spędził w wygodnym hamaku, w "pokoju gościnnym" z oknem przesłoniętym moskitierą. Jednak pewna przerażająca myśl nie dawała mu spać. Wszyscy adepci, którzy wrócili do domu, zostali pokonani. Co przecież nie musi koniecznie oznaczać, że czasem któremuś nie udawało się z robotem wygrać. Po prostu z oczywistych powodów nie dane mu było powrócić, aby zdać o tym relację. On sam, jak miał nadzieję, najgorsze miał już za sobą. W myślach zdążył już nawet ułożyć zgrabne wyjaśnienie do przedstawienia przed komisją. Zaczynał mieć poczucie, że cała ta wyprawa, to jedna wielka lekcja z przegrywania. Może o to właśnie chodzi? Poznać prawdziwy powód, dla którego ludzie nigdy nie wrócili do miast. Poddać się we właściwej chwili, mieć na uwadze przeżycie. Z pewnością ten typ uwag byłby w stanie zadowolić komisję. Tmarek aż sam był sobą zniesmaczony. Już od dawna widział, co chcą usłyszeć, co należy powiedzieć, aby uznali, iż jest godny dopuszczenia do ich mądrości. Chcieli, aby sam zaczął tak myśleć i Tmarek kilkukrotnie złapał się na tym, że podświadomie gra według tych reguł. Bronił się, wzbudzał w sobie skryte wątpliwości, jednak gdzie miał szukać dla nich pożywki? Zdecydowanie potrzebował kilku nowych klocków do układanki. Może, zanim odejdzie, powinien jeszcze raz porozmawiać z kotką. *** – Toaleta gościnna jest na lewo. – Nie... nie potrzebuję, dziękuję. Tak tylko idę się przejść. Tmarek wiedział, że jego wyjście nie umknęło uwadze robota. Jeszcze przed chwilą myślał, że pomieszczenie jest puste, widok na większą jego część zasłaniała mu rozrośnięta chińska róża. Dopiero teraz uświadomił sobie, że pod światłem małej lampki stołowej, nad zestawem mikrochirurgicznym pochyla się robot. Wyglądało na to, że Zoony nie sypia. – Jeśli mogę coś poradzić, nie próbuj oddalać się więcej niż o dwie ulice – powiedział, nie podnosząc nawet głowy. – Dzięki za radę. – I jeszcze jedno... Mógłbyś tu na chwilkę podejść? Tmarek bez słowa zbliżył się o parę kroków, żeby zobaczyć, co Zoony chce mu pokazać. Na ręku robota siedziała spokojnie zielona modliszka. Co chwilę pocierała przednimi odnóżami. – Brakuje mi subiektywnej, ludzkiej opinii. Czy ta zieleń nie jest przypadkiem za bardzo krzykliwa? – Nie sądzę. Ale dokładnie będzie to można ocenić dopiero w świetle dziennym – odpowiedział adept, ciekawość jednak kazała mu spytać o coś jeszcze. – Dlaczego akurat owad? – Wielka rozmaitość form, znikome zapotrzebowanie na energię. – Robot na chwilę jakby się zawahał, a potem dodał jeszcze – A dlaczego nie? *** Tmarek czuł się trochę niezręcznie, kiedy spacerował ulicami, przystawał przy ścianach, popukiwał w ich lśniące powierzchnie – nic lepszego nie przychodziło mu do głowy. Jeśli kotka będzie miała ochotę, znajdzie go sama. – Bezsenność, bezsenność? A może tak naprawdę jesteś nocnym myśliwym? – odezwał się wreszcie długo oczekiwany głos. – Tylko bezsenność. – Uśmiechnął się Tmarek. – I kilka uporczywych pytań. – A od kotki chciałby uzyskać odpowiedzi. Zoony ciągle się skarży, że ludzie się go boją, i udaje, że nie rozumie, dlaczego. Według mnie, większą zagadką jest, czemu są tacy strasznie dociekliwi. – Co ja mogę wiedzieć? Jestem tylko zwykłym adeptem. Wiesz, jacy oni są, raczej będą zadawać pytania, niż dawać odpowiedzi. – Dobrze, adept. Jednak ja odpowiedzi nie udzielam za darmo. Uczyli was rysować? – No... do pewnego stopnia. Zależy, co. – Do tego jeszcze dojdziemy – powiedziała i poprowadziła go splątaną siecią ulic do swojej kryjówki. Szli szybko, aby nie zdołał zapamiętać punktów orientacyjnych. Mogło to być jakieś laboratorium, Tmarek nie był na tyle dobry w historii, żeby zdołał dokładnie rozpoznać. W każdym razie jeden z wielkich monitorów wciąż funkcjonował. Z czuwania przełączył się w tryb aktywny i zanim adept zdążył się zdziwić, kotka usadowiła się wygodnie nad przełącznikiem programów. -Taki już nas los, sztucznych tworów. Ci, którzy tworzą, zastanawiają się czasem, co się stanie z efektami ich pracy, gdy nas już tu nie będzie, ale tak naprawdę wcale ich to nie obchodzi. Ja... W zasadzie nie mam się na co skarżyć. Potrafię zrobić większość rzeczy, na których mi zależy. Z miastem jest gorzej... – Z miastem? – Przyznam ci się niechętnie, ale... Teraz zrobisz dla mnie coś, czego nie jest w stanie zrobić nikt z wewnątrz systemu. Dała mu wszelkie konieczne wskazówki, żeby uruchomić odpowiedni edytor. Dość szybko opanował działanie pióra świetlnego i wkrótce był gotów wziąć się do właściwej roboty. Naszkicować, zapisać, przejść do projekcji. Nie minęła chwila i kotka mogła dobrać się do miseczki mleka. I jeszcze raz. Kiedy się rozrysował, zaczęło mu to nawet sprawiać przyjemność. W pewnej chwili Tmarkowi przyszedł do głowy pomysł. Narysował rybę. Kotka była zachwycona. Oblizała się dokładnie, schowała łapki pod siebie i dosłownie aż emanowała spokojem. Tmarek zastukał paznokciami o monitor, próbując poskrobać ją za uchem. Wzruszył ramionami. – Dziękuję – powiedziała. – Wiesz, nie potrzebuję tego wirtualnego mleka ani ryb. Kiedyś musiałam jeść codziennie, aż Zoony mnie przeprogramował. Tylko że kto raz w życiu jadł, ten już nie zapomni, co to jest smak. Kiedy Tmarek zorientował się, w jakim humorze znalazła się kotka, postanowił się przypomnieć. – Chętnie bym ci pomógł, ale teraz chciałbym usłyszeć odpowiedzi, które mi obiecałaś. Jak to wygląda z Zoonym? Czy on zabija graczy, którzy z nim wygra... – Nie – odpowiedziała kotka spokojnie i bez wahania. – Trochę cię zwodziłam. Sędzia powinien chyba uważać na kłamców, czyż nie? – Uśmiechnęła się. – W rzeczywistości z Zoonym jeszcze nikt nie wygrał. A co do adeptów, których spotkała zguba... Według mnie wybór dokonuje się na przypadkowych zasadach. Niczym się nie sugeruj. Kiedy oddaje się wspomnieniom i ma te swoje napady melancholii, zazwyczaj pozwala niektórym odejść spokojnie. Inni muszą sobie życie wywalczyć, a kiedy Zoonego dopadną te najgorsze wspomnienia, wtedy nikt w zasadzie nie ma szans. – Ale... skoro bez uszczerbku odbyłem już grę, nic mi chyba nie grozi? – Myślę, że nie. – Dobrze wiedzieć – powiedział z wyraźną ulgą. – I jeszcze coś... Zaczęłaś mówić o mieście. – Miasto? Jakby ci to wyjaśnić... Było żywe. Na swój sposób jest w dalszym ciągu. Do tego na wpół inteligentne. Podlega rozkładowi, wie o tym i nie może nic na to poradzić. Jego możliwości są znacznie ograniczone. Prawie żadne, w porównaniu z mocą, jaką dysponowało w momencie, w którym uciekli z niego ludzie. Pewnego dnia obumrze. A ja razem z nim... – Uśmiechnęła się próbując pokazać, że wcale się nie boi. – Zoony ma wszystko dokładnie ułożone. Wyliczył sobie, że wystarczy mu podzespołów i wszystkich potrzebnych materiałów aż do czasu, gdy znów będzie mógł zdobyć je od ludzi. Tmarka jednak uczono, że ludzkość nigdy nie powróci na starą drogę. – Bzdura – warknął. – Skąd on może mieć tę pewność? – Spytaj go. Tmarek zrobił minę mającą wyrażać bezsilność. – Choćby i trzy razy dziennie... – Poważnie. Jest całkiem szalony, ale stare prawdy o rozwoju społeczeństw wyjaśni ci lepiej niż ja. W dodatku on w to wierzy. Adept zdecydował tę kwestię sobie odpuścić. Postanowił spróbować z innej strony. To, co opowiadała mu kotka, było więcej niż interesujące. Próbując nadać swemu głosowi lekki ton, aby nie zdradzić wzbierającej w nim ciekawości, spytał: – A właściwie, zaraz po kryzysie, czemu ludzie nie wrócili do miasta? – Odpowiedzi na to pytanie poszukujesz już nie dla siebie, ale dla tej swojej komisji, mam rację? – Owszem – przyznał Tmarek. Nie chciał kłamać. – Zapłacisz – powiedziała kotka, jakby na nic innego nie czekała. Oczy jej zabłysły, w szczególny, rysunkowy sposób. – Chcę wróbla. – Po tonie jej głosu można było poznać jak bardzo. – Ze złamanym skrzydełkiem. Mógł spodziewać się czegoś podobnego. Odmownie pokręcił głową. Na takie targi sędzia zgodzić się nie mógł. Kotka musiała o tym wiedzieć. Bez słowa zamknął edytor i powoli wyszedł z pomieszczenia. Przez cały czas oczekiwał, że kotka nie wytrzyma i krzyknie za nim przystępniejszą cenę. Jednak ona milczała uparcie. Odprowadziła go do domu Zoonego na kilka minut przed świtaniem. Starała się zachowywać obojętnie, nie odzywała się prawie wcale. Dopiero, kiedy się już żegnali, nie wytrzymała i postanowiła dać mu jeszcze jedną radę. – Może się spytać, jak wygląda życie tam u was. Drobiazgi. Głupoty. Bądź ostrożny. I nigdy się nie przyznawaj, że Vincent to częste imię w waszej rodzinie. – Skąd wiesz? – Tak przypuszczałam. – Machnęła ogonem i w kilku skokach zniknęła za rogiem. *** Spał niewiele, ale był do tego przyzwyczajony. Z rana adrenalina postawiła go na nogi. Czuł się, jakby był gotowy wystartować do sprintu. Miało to tak już zostać aż do opuszczenia miasta. Gotowy. Ostrożny. W małej kuchence Zoonego w powietrzu unosił się herbaciany aromat. Po stole kroczyła wspaniała modliszka. Robot zaproponował mu jakieś suchary i Tmarek nie odmówił. Jak często człowiek ma okazję zjeść na śniadanie pożywienie kilkukrotnie starsze niż on sam? Spytał o ich pochodzenie, a Zoony chętnie opowiedział mu o wojskowych zapasach strategicznych. Dodał do tego również kilka dowcipów z epoki, które kompletnie spalił próbami ich objaśnienia. Poranek tchnął atmosferą optymizmu. Tmarek niemalże żałował, że nie może zostać dłużej, aby posłuchać o cywilizacji, która postawiła miasto i zostawiła Zoonego. Dopił herbatę, a kiedy wstawał od stoły, robot zmroził go jednym zdaniem: – Mam nadzieję, że podczas dzisiejszej gry będziesz już ostrożniejszy. – I wskazał na szachownicę, na której stały już przygotowane oba roje. Myślałem, że... Przecież wczoraj... – Tmarek zdążył ugryźć się w język. Czuł, że jakiekolwiek uwaga byłyby błędem. Usiadł przy sześciokątnej planszy, zdecydowany na walkę. – Wyglądasz, jakby możliwość odwetu wcale cię nie cieszyła. – Dziwił się robot. – Inni gracze chcieli mi wręcz zaprzedać własną duszę, byle tylko dać im drugą szansę. Adept przypomniał sobie techniki panowania nad twarzą i starał się jak najgłębiej ukryć strach oraz napięcie. Grał dziś żółtymi, rozpoczął więc klasycznie – środkową robotnicą o dwa pola. Starał się grać ostrożnie. Aż do momentu, gdy – zbyt późno – uświadomił sobie, że taka strategia jest błędem samym w sobie. Zoony nie odpuścił mu ani jednego nieprzemyślanego ruchu, ani jednej luki w obronie. I choć na początku Tmarkowi udało się przeprowadzić kilka ataków, jego siły powoli słabły. Dalsza gra stała się jedynie oddalaniem nieuniknionej porażki, ale Tmarek nie chciał oddać swoich pszczół darmo. Zrezygnował z obrony najbardziej spodziewanym sposobem. Próbował nagłych ataków, które przykuwały uwagę robota na kilka kolejnych posunięć, i choć nie mógł zapobiec dalszym stratom, irracjonalnie cieszył się przynajmniej z faktu, że stanowi choć niewielkie zagrożenie. – Twój styl przypomina mi jednego człowieka. – Co? – Wydawało mu się, że gra jednak nieco oryginalnie. – Żył na długo przed tobą. Projektował domy. Drapacze chmur, mieszkalne wieże... Lubił wysokości. Nigdy nie udawało mi się w pełni przewidzieć jego kolejnego posunięcia. A jemu nigdy nie udało się wygrać. *** – Poddajesz się? Nieprzyjemne i poniżające "tak". Teraz Tmarek odnosił wrażenie, że wszystko wymaga nieco innego podejścia. Miodowe szachy to przecież złożona gra. Wystarczy wystrzegać się głupich błędów, grać rozważnie, ale i z fantazją... Ludzka fantazja musi przecież znaczyć więcej niż mózg, który został skonstruowany. – Możemy spróbować jeszcze raz? – wymknęło mu się i natychmiast tego pożałował. Robot przez chwilę mu się przyglądał, jakby nad czymś rozmyślał. Ale przecież roboty decyzje podejmowały w ułamkach sekundy... – Myślę, że ty nie chcesz spróbować jeszcze raz. Myślę, że ty się chcesz uczyć. *** Dla Tmarka rozpoczęło się miejskie życie. Zoony nauczył go pracy z komputerem, żeby mógł analizować odegrane partie. Zmuszał do zapamiętywania historycznych rozgrywek. W sumie Tmarek przyzwyczajony był do cięższej nauki. Przez jakiś czas dał się skusić na korzystanie z wojskowych zapasów, jednak szybko powrócił do dawnych przyzwyczajeń – coś sobie upolował, czy nazbierał. Było to dość niecodzienne, polowanie w dziwacznej krainie ruin wieżowców, które dżungla zmieniła w swe wiszące ogrody. Na okiennych parapetach tuliły się krzewy, z większych pęknięć wyrastały pnie drzew, zewnętrzne ściany oplatały liany. Jednak im bliżej fundamentów, tym rozkład miasta był mniejszy. Tmarek wciąż miał wrażenie, że śledzą go czujne sensory. Podczas rozlicznych spacerów zastanawiał się, co go tu właściwie trzyma. Czy jest więźniem Zoonego? Czy może jest tu zupełnie dobrowolnie? Przecież filozofia miodowych szachów nigdy go tak naprawdę nie interesowała. Ale podobne myśli szybko bledły, kiedy wieczorami słuchał historii o starej cywilizacji. Wiedział, że zrobiono masę złych rzeczy. Ludzie żyli beztrosko, a opartym na złych zachowaniach systemem społecznym pociągnęli na dno nie tylko siebie, ale i całą planetę... Jednak czar tych czasów wydawał się silniejszy niż wszystkie zarzuty. Muzyka elektroniczna, ogólnodostępne książki, telewizja z reklamami, loty kosmiczne... Z ruin znów na chwilę budził się zniszczony świat, ze wszystkimi swoimi sprzecznościami, żywy i fascynujący... Zoony nigdy się nawet nie zbliżył do zagadnień, które Tmarka interesowały najbardziej. Odmawiał opowieści o buncie robotów, a Tmarek czuł, że naleganie byłoby ryzykowne. W sumie przecież i tak otrzymał więcej niż kiedykolwiek mógł oczekiwać. Na wspomnienia Zoonego cieszył się każdego wieczora, z wyjątkiem tych dni, kiedy przybywał jakiś nowy gracz. Pojawiali się ze szkoły miodowych szachów, z różnych mnisich zakonów, przychodzili od Nowych Pszczelich Ludzi, wreszcie kandydaci na sędziów. Wtedy Zoony poświęcał swój czas gościowi. Tmarek potajemnie obserwował ich grę – komputer w sąsiednim pomieszczeniu ukazywał mu każdy ruch. Gdy skończyli, miał godzinę na znalezienie błędów w ich grze oraz rozegranie ich posunięć na inne, bardziej rozbudowane sposoby. Oczywiście, gra zawsze kończyła się tak samo. Tmarek starał się przyjmować to ze stoickim spokojem, jako coś w pełni naturalnego, w skrytości ducha jednak cały aż się gotował. – Czy w ogóle można z tobą wygrać? – pytał na pozór obojętnie. – W końcu jesteś robotem. Zoony zaś dodał mu nadziei, odpowiadając: – A czy ludzie stworzyli kiedykolwiek coś doskonałego? Też robię błędy. Jeśli popełnisz ich mniej niż ja, wygrasz. *** – Wenda. – Dziewczyna w ubraniu z delikatnej tkaniny, o włosach piaskowej barwy, zdecydowała się przełożyć grę na rano. – Tmarek. Też jesteś adeptką na Sędziego? – Nie. – Zaśmiała się. – Studentka z Zitty. Technika przedapokaliptyczna. – Ach tak... – Tmarek z politowaniem pokiwał głową. Jeszcze nigdy w życiu nie widział żywego zittianina. Wenda wydawała się całkiem sympatyczna jak na jedną z nich. Heretyckie miasto Zitta odrzucało wszelkie porozumienia. Owładnięte niedozwoloną filozofią postępu zapewniało schronienie ludziom nazbyt ciekawym, którzy czuli, że nie są w stanie zagrzać miejsca nigdzie indziej. Ludzie ci rozpracowali wiele ze starych technologii, by ich używać, na przekór powszechnemu embargo. Wszyscy wiedzieli, że posiadają też staroświatową broń. Strach był jedynym powodem, dla którego nikt się jeszcze nie zdecydował zrównać Zitty z ziemią. Na przekór temu zittanie mówili: "Nie chcemy władzy. Chcemy tylko przechowywać i rozwijać. Jeszcze przyjdziecie o te technologie poprosić. A my je wam wtedy sprzedamy... za odpowiednią cenę." Wenda wytarła nos. – Wiem, co o nas myślą wszyscy inni, i mam to absolutnie gdzieś. Połowa z tych rzeczy jest dla nas krzywdząca, druga to czysta demagogia. – Demagogia? – zjeżył się Tmarek i wskazał ręką na ruiny starej cywilizacji. – Wiesz, co ich zniszczyło? – Niewłaściwe wykorzystanie właściwych osiągnięć. – Generalnie, tak – zgodził się. – Tylko że tę samą rzecz można powiedzieć na wiele różnych i równie przekonujących sposobów. Zdobyli władzę nad całą planetą, choć tak naprawdę nie potrafili opanować własnych społeczności. Nie wolno nam kroczyć ścieżką, która naszych przodków doprowadziła do zguby. Zorientował się, że mówi zupełnie jak własny nauczyciel. – Jesteś naprawdę aż tak naiwny? Przecież to jest zupełnie niemożliwe – cywilizacja bez niebezpiecznych technologii. Nawet nóż niesie ze sobą ryzyko. To wynika z ludzkiej natury, sprawdzić wszystkie możliwe zastosowania. Jest to naturalna część procesu tworzenia. – Może inaczej się nie da? Może rozwój bez naruszenia stabilności otoczenia i społeczeństwa jest niemożliwy... Może rzeczywiście nie zdołamy zapobiec niekontrolowanemu rozwojowi. Ale czy naprawdę nie warto spróbować? Wasi mówią, że zakładamy sobie całkiem nierealny cel. Cóż, żaden filozof nie dostarczył... jak wy to nazywacie... eksperymentalnego dowodu. Wenda wzniosła oczy ku niebu. – Zmuszać ludzi, by ponownie brnęli przez epokę silników spalinowych, wydaje się wam rozwiązaniem nad wyraz ostrożnym. – No naprawdę, mówisz słowo w słowo to, czego cię w domu nauczyli... Roześmiali się oboje. – Te spory staną się naszymi, kiedy oboje zyskamy swoje odznaki. – My dostajemy dyplomy. – No tak, dyplomy. Powiedz mi, czy dla waszych techników Zoony jest testem z matematyki, strategii czy odwagi? Wenda pokręciła głową. – Żaden test. Przybyłam do miasta zbierać próbki. Najlepiej wciąż działające. Zorientowaliśmy się, że jedyną szansą dostać się do miasta żywym, jest przyjść zagrać z Zoonym w miodowe szachy. Stary lis ma wszędzie w ścianach czujniki, no i półinteligentnego pomocnika. Na pewno spotkałeś narysowaną kotkę, która próbowała cię zagadywać. Długo próbowaliśmy obejść ten system, ale bez rezultatu. Więc nauczyłam się grać w miodowe szachy. To okazało się najprostszym rozwiązaniem. Szalona, pomyślał Tmarek. Ryzykuje, nadstawiając karku dla kilku kawałków żelaza. Z drugiej strony... Bywają i błahsze powody, dla których ludzie ryzykują życie. Chciał jej nawet wypożyczyć na noc swój hamak, ale Wenda wypuściła się buszować po ulicach w poszukiwaniu próbek i wróciła dopiero przed świtaniem. Rano przegrała, mniej więcej w przeciętnym czasie. Tmarka prześladowało jakieś dziwne przeczucie. Nie dał rady wyszukiwać błędów w taktyce dłużej niż dziesięć minut. Jak najszybciej opuścił pomieszczenie i puścił się za Zoonym. *** Wenda biegła, a na jej twarzy malował się śmiertelny strach. Ciężki plecak, pełen próbek rzuciła za siebie już dawno. Niedaleko za nią pędził w powietrzu zwarty rój żółtych figurek. Przed uciekającą rozpościerał się prawdziwy tor przeszkód. Pozarywane wiszące chodniki, reproduktory, które w najmniej oczekiwanych momentach wyły na granicy bólu, ukryte zapadliska, wystające gdzieniegdzie rury wentylacyjne... W gęstwinie ruin najwyraźniej działała jeszcze dobra połowa rozmaitych systemów, które teraz utrudniały Wendzie drogę. Z twarzy robota, rzecz jasna, nie dawało się nic wyczytać, niemniej Tmarek odniósł wrażenie, że Zoony śledzi monitor z wyraźnym podnieceniem. Co nie było dla adepta żadną nowiną. Kotka przecież opowiedziała mu o robocie więcej niż dość. Choć czasem potrafi wzbudzić sympatię, to jednak skrywa w sobie coś nieokreślonego, szalonego i okrutnego. Czemu jednak Wenda? Jako robot powinien za Zitte i jej mieszkańców trzymać raczej kciuki! Już w tej chwili wiedział, że zrobi zaraz coś niewypowiedzianie głupiego. Ale przecież na monitorze widział Wendę, dziewczynę o piaskowych włosach, dziewczynę, z którą dopiero co wczoraj wieczorem rozmawiał. W rogu monitora pojawił się mały tekst. Wyglądało to jakby pszczoły prosiły o pozwolenie na zabicie dziewczyny. Zoony sięgnął ręką do panelu sterowania. – Ani się waż! – krzyknął Tmarek. Robot powoli obrócił się i wstał. Gdy adept spojrzał w jego oczy, zmroził go lód. – Ty chcesz mówić MI, co mogę, a czego nie mogę? Wiele, nad wyraz wiele czasu minęło od chwili, gdy rozkazywał mi człowiek! – Metaliczny głos brzmiał nieskrywaną groźbą. – I wiele czasu minęło od chwili, kiedy po raz ostatni ludzkiego rozkazu posłuchałem. Na długo przed tym, jak zostałem zdradzony! – Nie zabijesz jej – powiedział Tmarek już nieco spokojniej. Robot także zmienił ton. – Ja ich nie zabijam. Ani pszczoły. Ja tylko pozwalam miastu wykonać choć część... kary. Do której ma przecież prawo. Jeszcze będzie zawracał głowę kwestiami etycznymi! Czas ucieka, a bieg Wendy zmieniał się w coraz bardziej rozpaczliwą serię potknięć i upadków. Tmarek podjął decyzję. Wystarczyłby jeden skok... W powietrzu świsnęła metalowa ręka. W następnym momencie ciało Tmarka uderzyło plecami o ścianę i osunęło się bezładnie na podłogę. Kilka cennych sekund robot wahał się, po czym wysłał sekwencję poleceń i wrócił do leżącego. Dokładnie skontrolował obrażenia i odniósł Tmarka do sąsiedniego pokoju, aby go ocucić. Wenda przewróciła się i nie zdołała się już podnieść. Czekała na śmiercionośny atak, jednakże ten nie nadchodził. Dotarło do niej, że na okolicznych gzymsach znów rozśpiewały się ptaki. Z nieznanego powodu nikt jej już nie ścigał. Gdyby wróciła się kawałeczek, z pewnością znalazłaby swój plecak... Nie, nawet nie ma co o tym myśleć. Kiedy tylko zebrała dość sił, wyskoczyła ku ścianie lasu. Na szczęście to, co najcenniejsze miała ukryte w metalowej skrzyneczce schowanej pod ubraniem na piersi. Małą, w pełni funkcjonującą modliszkę. *** Powoli wracała mu świadomość. Zamiast w swym wiszącym posłaniu, leżał w normalnym łóżku – sprzyjało to gojeniu się zranienia. Zoony przesunął swój stół montażowy tak, aby widzieć każdy ruch adepta. Doszlifowywał właśnie ząbkowanie na głównej parze pajęczych żuwaczek. Nie istnieje nic takiego, jak pamięć dziedziczna. Tmarek otworzył oczy. – Co... Co się stało? – Uległeś wypadkowi. Dość długo spałeś, ale w ciągu kilku dni powinieneś powrócić do normy. – Wypadkowi? Kiedy? W jaki sposób? – Nie pamiętasz? – Nie. Co mi się stało? – Pechowy upadek. – Hm... – Tmarek sprawiał wrażenie, jakby wyjaśnienie go usatysfakcjonowało. Ponownie zapadł w sen. Kiedy obudził się ponownie na wieczór, spytał jeszcze raz o to samo. Nie chciał zostawić robotowi żadnych wątpliwości. Sprawiał wrażenie skołowanego, jakby nic nie wiedział. Oczywiście, pamiętał wszystko dokładnie. Zachował się jak samobójca – na to już nic nie mógł poradzić. Należało się przynajmniej chronić od tego momentu. – Widzę, że już ci lepiej. Nie chciałbyś po kolacji rozegrać jednej partii? – spytał Zoony, a Tmarek na to przystał. Wreszcie cię dostanę, ty przemądrzała puszko, myślał, wreszcie cię dostanę... Gra skończyła się jak zawsze. *** Przez otwarte okno dolatywało ogłuszające brzęczenie owadów i Tmarkowi znów zaczęły się pocić ręce. Koniec przeczuwał już na długą chwilę wcześniej. Przegrywanie jest frustrujące, jednak niepewna droga ku zwycięstwu, strach przed przedwczesnymi nadziejami, przyprawiały Tmarka o prawdziwe męki. Ale przecież robot stracił już tyle pszczół... Jeszcze chwila i adept poczuł się na tyle pewny, że mógł spytać: – Poddajesz się? – Nie – odparł Zoony w sposób najnaturalniejszy w świecie. Grali aż do końca, aż żółte robotnice rytualnie zabiły brązową królową. *** Tmarek wciąż nie mógł w to uwierzyć. Pokonał nieomylnego Zoonego. Kroczył pustą ulicą i strasznie żałował, że nie ma przy nim kotki. Miasto milczało. Zoony odmówił kolejnej gry tłumacząc: "Już cię nie mam czego nauczyć." Tmarek nigdy nie rozumiał powodów, które kierowały robotem. Napięty jak struna, w każdej chwili oczekiwał śmiertelnego ataku. Pozwolisz mi ot tak, odejść? Może tak, a może nie... Dokładnie wiedział, skąd mogą wyskoczyć płomienie, wytrysnąć skoncentrowany, żrący środek odkażający, skąd może wystrzelić cicha, laserowa salwa miejskiego systemu obronnego... Dobrze pamiętał Wendę. Nie wytrzymał napięcia i puścił się biegiem. Na skraju strefy ruin obrócił się, by spojrzeć przez ramię. Wydawało mu się, czy dojrzał na ścianie znajomy, uszaty kontur? Gdy zamknął się nad nim baldachim lasu we wnętrzu Tmarka rozlała się ulga. Dziś pokonał największego mistrza miodowych szachów i wciąż jeszcze żyje. Swój nieartykułowany okrzyk zwycięstwa usłyszał jakby z oddalenia. Komisji zda relację znacznie bardziej złożoną niż to w rzeczywistości wyglądało, choć z pewnością nie powie wszystkiego. Chce przecież zostać Sędzią, a nie wyrzutkiem, okrzykniętym kłamcą czy wariatem. Witaj z powrotem w świecie, w którym nie zdołasz nic zmienić. Przynajmniej nie bez odznaki. Goryczą napełniła go świadomość, że choć tym razem wygrał, Zoony pobił go na głowę. Bo jak słowo jednego adepta może pokonać legendę? Tak naprawdę, nie ma sensu informować o zwycięstwie, skoro i tak nikt mu nie uwierzy. To mogłoby być wręcz niebezpieczne. Miałabyż największa rzecz, jakiej w życiu dokonał, pozostać tajemnicą między nim a Zoonym? Tmarek przedzierał się splątanym gąszczem, układając słowa historii wymyślonej na potrzeby komisji, i ciął przy tym zagradzające mu drogę gałęzie z furią znacznie większą niż było to konieczne. *** Na miasto znów opadł mrok, zatapiając niższe rejony w cieniach. Kotka ziewnęła na jednym z niezliczonych rogów i spojrzała w jedyne rozświetlone okno. Jego blask przyjemnie ją ogrzewał. Robot pochylał się nad zestawem mikrochirurgicznym i był z siebie zadowolony. Cierpliwie montował drobnymi szczypczykami skrzydła tropikalnego motyla. Wygrać partię można zawsze. Jednak tym razem udało mu się osiągnąć znacznie więcej. Wspomniał wyraz twarzy Tmarka. Szczęście, niedowierzanie, niekłamaną radość... Dziś naprawdę zwyciężył. Czy było to ludzkie? Nie wiedział. I wcale o to nie dbał. Przełożył Konrad Bańkowski