1995

Szczegóły
Tytuł 1995
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1995 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1995 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1995 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Karol May Karawana niewolnik�w Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1991 T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9. Przedruk z wydawnictwa "Foox", Warszawa 1990 Pisa� J. Podstawka Korekty dokona�y B. Krajewska i D. Jagie��o Rozdzia� I Ojciec czworga oczu - Rai es sala - zawo�a� nabo�ny szech el d�emali, dow�dca karawany. - Do modlitwy! Nadszed� el asr, czas zgi�cia kolan w trzy godziny po po�udniu! Wszyscy zeszli si�, padli na przepalon� s�o�cem ziemi� i z braku wody, potrzebnej do przepisanego obmycia zacz�li piaskiem lekko pociera� sobie r�ce, a potem policzki. Podczas tej czynno�ci odmawiali g�o�no s�owa Fathy, pierwszej sury Koranu: - W imi� wszechmi�o�ciwego Boga! Chwa�a i dzi�ki Panu �wiata, wszechmi�osiernemu, kt�ry panowa� b�dzie w dzie� s�du. Tobie chcemy s�u�y� i ciebie b�aga�, aby� nas wi�d� drog� praw�, drog� tych, kt�rzy ciesz� si� twoj� �ask�, a nie drog� tych, na kt�rych si� gniewasz i nie drog� b��dz�cych! Rozmodleni kl�czeli w kibbli, to znaczy z twarz� zwr�con� na wsch�d, czyli w stron� Mekki. W�r�d uk�on�w obmywali si� dalej piaskiem, a� szech powsta� z swego miejsca i da� znak, �e �wi�ta czynno�� sko�czona. Prawo pozwala podr�nemu na bezwodnej pustyni symbolicznie, za pomoc� piasku, dokonywa� ablucji, nale��cych do codziennych mod��w. To u�atwienie nie sprzeciwia si� wcale zapatrywaniom syna pustyni. Nazywa on j� bahr bala moije lakin milian nukat er raml, morzem bez wody, ale pe�nym kropel piasku. Por�wnuje wi�c piasek pozornie niesko�czonego pustkowia z wodami morza, r�wnie niesko�czonymi. Niewielka karawana nie znajdowa�a si� co prawda na bezmiernej Saharze, ani na Hammadzie, podobnej do morza, dzi�ki falistym piaszczystym wzg�rzom, ale w ka�dym razie na pustyni, kt�rej ko�ca oko na pr�no wypatrywa�o. Piasek, piasek i nic, tylko piasek! Ani jedno drzewo, ani jeden krzak, ani nawet �d�b�o trawy nie przerywa�o tej jednostajno�ci. W dodatku s�o�ce �wieci�o z nieba jak ogie� i tylko za poszarpan� i chropowat� grup� ska�, wznosz�c� si� w g�r� z piaszczystej r�wniny i podobn� do ruin zamczyska znajdowa�o si� odrobin� cienia. Tam od przedpo�udnia spoczywa�a karawana, aby w najgor�tszej porze dnia da� wypocz�� wielb��dom. Czas asru min��, chciano wi�c wyruszy� dalej. Muzu�manin, a szczeg�lnie syn pustyni wybiera si� w podr� zawsze w godzinie asru i tylko z wielkiej konieczno�ci robi w tym wyj�tek. Je�li podr� potem nie wypadnie pomy�lnie, jak si� tego spodziewa�, przypisuje oczywi�cie win� temu, �e nie rozpocz�� podr�y o szcz�liwej godzinie. Karawana by�a ma�a, bo sk�ada�a si� tylko z sze�ciu os�b, tylu� wielb��d�w wierzchowych i pi�ciu jucznych. Pi�ciu ludzi by�o Arabami Homr, kt�rzy uchodz� za bardzo nabo�nych muzu�man�w. �e zas�uguj� na t� s�aw�, okaza�o si� teraz po modlitwie. Kiedy bowiem tych pi�ciu wsta�o i uda�o si� do zwierz�t szech mrukn�� z cicha do nich: - Allah jenahrl el kelb, el nuzrani, niech B�g zniszczy tego psa, chrze�cijanina! Spojrza� przy tym wrogo na sz�stego podr�nego, kt�ry siedzia� tu� pod ska��, zaj�ty zdejmowaniem sk�ry z ma�ego ptaka. Cz�owiek ten nie mia� ostro wykrojonych rys�w i gor�cych oczu Arab�w, ani te� ich wysmuk�ej postaci. Kiedy zauwa�y�, �e zamierzaj� wyruszy�, wsta� i wtedy ukaza�a si� wyra�nie jego wysoka posta� o szerokich plecach. W�osy mia� jasne i taki sam zarost okala� mu ca�� twarz. Oczy jego by�y niebieskie, a rysy twarzy tak mi�kkie, jak si� to u m�czyzn semit�w prawie nie zdarza. Ubrany by� tak samo, jak jego arabscy towarzysze, to jest w jasny burnus z kapturem, nasuni�tym na g�ow�. Kiedy jednak dosiad� wielb��da i burnus mu si� rozchyli� okaza�o si� jeszcze, �e mia� na sobie wysokie buty z cholewami, co w tych stronach by�o rzadkim zjawiskiem. Zza jego pasa wygl�da�y g�ownie dwu rewolwer�w i no�a, u siod�a za� wisia�y dwie strzelby, jedna l�ejsza do polowania na ptaki, a druga ci�sza na wi�kszego zwierza. Na oczach mia� szk�a ochronne. - Czy pojedziemy teraz dalej? - zapyta� szecha el d�emali w dialekcie Kahiry (Kairu). - Je�li sobie Abu l' arba ijun tego �yczy - odpowiedzia� Arab. S�owa jego by�y uprzejme, lecz na pr�no stara� si� nada� twarzy przyjazny wyraz. Abu l' arba ijun znaczy "ojciec czworga oczu". Arab lubi innym, zw�aszcza obcym, kt�rych imienia nie mo�e wym�wi�, nadawa� okre�lenia, odnosz�ce si� do czego� uderzaj�cego w nich, lub do rzucaj�cej si� w oczy jakiej� ich w�a�ciwo�ci. Tu zawdzi�cza� podr�ny swoj� szczeg�ln� nazw� okularom. Nazwy takie zaczynaj� si� zwykle od abu, ben, ibn, omm albo bent, czyli od wyraz�w, znacz�cych: ojciec, syn, wnuk, matka albo c�rka. S�yszy si� wi�c takie nazwy, jak: ojciec szabli = m�� waleczny; syn rozumu = m�dry m�odzieniec; matka kuskussu = kobieta, umiej�ca dobrze przyrz�dza� t� potraw�; c�rka rozmowy = gadatliwa dziewczyna. Nie tylko na wschodzie panuje taki zwyczaj. W Stanach Zjednoczonych np. powtarza si� s�owo Old. Old Firehand, Old Shatterhand, Old Coon, to znane nazwiska s�ynnych my�liwych preriowych. - Kiedy dojedziemy do Bahr el Abiad (Zachodnie, g��wne rami� Nilu)? - zapyta� obcy podr�ny. - Jutro, jeszcze przed wieczorem. - A do Faszody? - O tym samym czasie. Je�li bowiem Allah zechce, dotrzemy do rzeki w�a�nie w tym miejscu, gdzie to miasto le�y. - To dobrze! Nie znam dok�adnie tych stron. Spodziewam si�, �e wy znacie je lepiej i nie zab��dzicie! - Beni Homr nigdy nie b��dz�. Znaj� ca�� przestrze� mi�dzy D�esirah (Wysp�), Sennar i krajem Wadai. Niech "ojciec czworga oczu" b�dzie spokojny! Powiedzia� te s�owa pewnym tonem i rzuci� na towarzyszy szydercze spojrzenie, kt�re obcemu wyda�oby si� podejrzanym, gdyby je zauwa�y�. M�wi�o bowiem najwyra�niej, �e podr�ny nie dojedzie ani do Nilu, ani do Faszody. - A gdzie dzi� przenocujemy? - pyta� dalej obcy. - Nad Bir Aslan (Studni� lwa). Dostaniemy si� tam godzin� po mogrebie (mod�ach o zachodzie s�o�ca). - Nazwa tego miejsca brzmi gro�nie. Czy mo�e lwy niepokoj� okolic� studni? - Obecnie ju� nie. Ale przed wielu laty osiedli� si� tam "pan z grub� g�ow�" (czyli po arabsku: lew) z �on� i dzie�mi. Wielu ludzi i zwierz�t pad�o jego ofiar�, wszyscy wojownicy i my�liwi, kt�rzy wyruszali, �eby go zabi�, wracali z poszarpanymi cz�onkami, albo nawet gin�li, po�arci przez niego. Niech Allah pot�pi dusz� jego i dusze wszystkich jego przodk�w i potomk�w! Po pewnym czasie przyby� tam m�� z Frankistanu, zawin�� w kawa�ek mi�sa trucizn� i po�o�y� w pobli�u studni. Nazajutrz �ar�ok le�a� nie�ywy, a �ona jego tak si� tym przestraszy�a, �e wynios�a si�, Allah wie dok�d. Oby z synami i c�rkami zgin�a w n�dzy! Od tego czasu okolica tej studni wolna jest od lwa, ale zachowa�a jego imi�. Arabski mieszkaniec pustyni wtedy tylko m�wi o lwie tak z�ym tonem, je�li lew ju� nie �yje i nie mo�e mu zaszkodzi�. Wobec �yj�cego lwa boi si� u�ywa� obel�ywych wyraz�w lub przekle�stw. Unika nawet s�owa: saba, lew, a je�li si� nim pos�uguje, to wymawia je szeptem, a�eby drapie�nik tego nie us�ysza�. Arabowi wydaje si�, �e lew s�yszy to s�owo z odleg�o�ci wielu mil i zjawia si� natychmiast gdy tylko je cz�owiek wym�wi. Tak jak Murzyni w Sudanie, wielu Arab�w jest zdania, �e w lwie mieszka dusza jakiego� szejka. Znosz� wi�c d�ugo jego rozboje, dop�ki nie wymaga od nich zbyt wielu ofiar. Gdy si� miarka przebierze, wyruszaj� t�umnie, a�eby go zabi�, a walk� rozpoczynaj� wznios�ymi mowami, wystosowanymi do niego. �mia�y my�liwy europejski nie boi si� stan�� sam naprzeciwko lwa i najch�tniej szuka go przy wodopoju w nocy, aby go wzi�� na celny strza�, ale Arab nie uwa�a tego za odwag�, lecz za szale�stwo. Gdy lew tak przerzedzi trzody arabskiego duaru (wie� z�o�ona z namiot�w), �e ludziom w ko�cu zabraknie cierpliwo�ci, wybieraj� si� na polowanie wszyscy zdolni do walki mieszka�cy, oczywi�cie w bia�y dzie�. Zaopatruj� si� w najrozmaitsz� bro�, nawet w kamienie, potem odmawiaj� Fath� i udaj� si� przed legowisko lwa, mi�dzy ska�ami, albo w kolczastych krzakach. Tam uczestnik wyprawy, obdarzony szczeg�ln� swad�, zaczyna wyja�nia� kr�lowi zwierz�t w uprzejmych s�owach, �e ca�a wie� �yczy sobie, a�eby on opu�ci� t� okolic� i poszed� je�� byd�o, wielb��dy i owce innej wsi. To pozostaje oczywi�cie bez skutku. Potem zawiadamia go natarczywiej i powa�niej o postanowieniu starszyzny... R�wnie� na pr�no. Potem m�wca o�wiadcza, �e wobec jego oboj�tno�ci zmuszeni s� u�y� gwa�townych �rodk�w i zaczynaj� dop�ty rzuca� kamieniami w g�stwin�, dop�ki lew, wybity ze swej codziennej drzemki, nie wyjdzie majestatycznie zza ska� i zaro�li. Na jego widok rozbrzmiewa �wist strza�, oszczep�w i trzask strzelb. Towarzyszy temu taki wrzask i takie wycie, �e gdyby lew by� cho� troch� muzykalny, umkn��by w tej samej chwili. Nikt nie stara si� dobrze wymierzy�, dlatego wi�kszo�� pocisk�w przelatuje obok lwa, a ledwie kilka rani go lekko. Oczy lwa zaczynaj� b�yszcze�, a potem jednym skokiem powala kt�rego� z my�liwych. Zn�w zahucz� strza�y, a kr�l pustyni, ranny ju� ci�ko, porywa drug� i trzeci� ofiar�, a� wreszcie podziurawiony wprost pociskami, z kt�rych �aden nie by� �miertelny, pada na ziemi�. Z t� chwil� ko�czy si� szacunek, z kt�rym dot�d przemawiano do lwa, bo gro�ny zwierz ju� nie �yje i nie mo�e pom�ci� �adnej obelgi. Wszyscy na� si� rzucaj�, kopi� go nogami, bij� pi�ciami, pluj� na niego, kalaj� pami�� jego oraz jego przodk�w i krewnych przezwiskami, kt�rych nieprzebrane skarby posiada j�zyk arabski. Obcy u�mia� si� nieco z opowiadania szecha, czym da� dow�d, �e nie pozwoli�by si� po�re� "panu z grub� g�ow�" i jego rodzinie. Ta kr�tka rozmowa odby�a si� jeszcze podczas przygotowa� do drogi, kt�re nie s� tak proste, jak Europejczyk mo�e sobie wyobra�a�. Je�li si� jedzie konno, to wsiada si� na siod�o i rusza si� w drog�. Ale z wielb��dami sprawa przedstawia si� inaczej, zw�aszcza z wielb��dami jucznymi. Nie s� to bowiem cierpliwe stworzenia, jak nam je liczne ksi��ki opisuj�, lecz leniwe, z�o�liwe i podst�pne, pomijaj�c ju� ich naturaln� brzydot� i niemi�� wo�, jak� wydzielaj� z siebie. Wo� ta jest tak odra�aj�ca, �e konie nie chc� w nocy pozostawa� z wielb��dami na tym samym miejscu. "Okr�t pustyni", to zwierz� k��liwe, kopie przodem i ty�em, nie przywi�zuje si� do cz�owieka i odznacza si� niedo��stwem, mniejszym chyba tylko od jego m�ciwo�ci. Bywaj� wielb��dy, do kt�rych Europejczyk nie mo�e si� zbli�y�, je�li nie chce si� narazi� na pok�sanie i podeptanie nogami. Prawda, �e wielb��d zadowala si� byle czym, �e jest bardzo wytrwa�y, ale te nadzwyczajne przymioty, o kt�rych tyle ju� bajano, s� przesadzone. �aden wielb��d nie zniesie pragnienia d�u�ej, ni� przez trzy dni. Na taki czas starczy jego zapas wody w �o��dku. Je�li si� go po up�ywie tego czasu nie napoi, to po�o�y si� na ziemi, a wtedy nawet najwi�ksze okrucie�stwa nie porusz� go z miejsca. Zginie, a nie wstanie. Tak samo k�amstwem jest twierdzenie, �e Beduin, kiedy mu zabraknie wody, dla ocalenia swego �ycia przebija wielb��da i wypija wod� z jego �o��dka. �o��dek zabitego wielb��da nie zawiera wody, lecz ciep�� i g�st� jak krew ciecz, pomieszan� z resztkami paszy, �mierdz�c� rozmaitymi solami amoniakowymi gorzej ni� kupa gnoju i podobn� do cieczy w naszych do�ach ust�powych. Wady wielb��da wyst�puj� w czasie podr�y szczeg�lnie po spoczynku, kiedy go trzeba znowu objuczy�. Broni si� wtedy ze wszystkich si� pyskiem i nogami, j�czy, chrapie, st�ka i ryczy, ile ma si�y. Do tego nale�y sobie wyobrazi� �ajania, krzyki i przekle�stwa tych, kt�rzy z nim si� szarpi�, nak�adaj�c juki, a wtedy przedstawi si� nam scena, kt�rej widok niejednego odstraszy�by od podr�y. Nieco lepszym charakterem odznaczaj� si� wielb��dy wierzchowe, zwane hed�in. Bywaj� mi�dzy nimi i bardzo drogie. Widzia�em wielb��dy z Biszarin, za kt�re p�acono dziesi�� do dwunastu tysi�cy frank�w. Siod�o wielb��da jucznego to jakby dach z podniesionymi szczytami, kt�re tworz� przedni� i tyln� kul�. Takie siod�o nazywa si� hauiah, siod�o za� na wysokiego, smuk�ego hed�ina, machlufah. To drugie jest tak urz�dzone, �e je�dziec siada w wygodnym wg��bieniu, a nogi skrzy�owuje przed przedni� kul� na szyi wielb��da. Podczas wsiadania wielb��d musi le�e� na ziemi. Ledwie wsiadaj�cy dotknie si� siod�a, zwierz� zrywa si� w g�r� najpierw tylnymi, a potem przednimi nogami. Wskutek tego je�dziec pochyla si� najpierw w prz�d, a potem do ty�u. Trzeba by� zr�cznym i przytomnym, aby utrzyma� w�wczas r�wnowag� i nie spa�� na ziemi�. Je�li wielb��d raz ju� jest w ruchu, to nawet juczny ma tak r�wnomierny i wydatny krok, �e stosunkowo szybko przebywa si� znaczne przestrzenie. Nasi Beni Homr musieli zada� sobie du�o trudu, zanim w�o�yli �adunek na wielb��dy. Obcy, nie czekaj�c na nich, dosiad� swojego hed�ina i pojecha� powoli naprz�d. Nie zna� wprawdzie tych stron, ale wiedzia�, w kt�rym kierunku si� zwr�ci�. - Ten pies nie ruszy� si� nawet podczas naszej modlitwy - rzek� szech. - Ani r�k nie z�o�y�, ani nie poruszy� ustami. Oby si� spali� w najg��bszej jamie d�ehenny (piek�a). - Czemu nie wys�a�e� go tam ju� dawno? - mrukn�� jeden z cz�onk�w karawany. - Je�li sam si� tego nie domy�lasz, to Allah nie da� ci m�zgu. Czy nie widzia�e� broni tego chrze�cijanina? Nie zauwa�y�e�, �e z obu ma�ych pistolet�w mo�e wystrzeli� po sze�� razy bez nabijania? A w strzelbach ma cztery naboje. To znaczy razem szesna�cie, a nas jest pi�ciu. - To musimy go zabi�, gdy b�dzie spa�! - Nie. Ja jestem wojownikiem, nie tch�rzem! Nie zabijam nikogo we �nie. Przeciw szesnastu kulom nic nie wsk�ramy, dlatego powiedzia�em Abu el Motowi (ojcu �mierci), �e dzi� dojedziemy do Bir Aslan. Tam on zrobi, co mu si� spodoba, a my z nim si� podzielimy. - Je�li dostaniemy co� godnego podzia�u. Co ten chrze�cijanin ma przy sobie? Sk�rki ze zwierz�t i ptak�w, kt�re chce wypcha�, oraz flaszki, pe�ne chrab�szczy, w��w i jaszczurek, z kt�rymi oby go Allah usma�y�! Wiezie tak�e kwiaty, li�cie i trawy, pogniecione w papierze. Zdaje mi si�, �e czasami odwiedza go szejtan (szatan), kt�rego on karmi tymi rzeczami. - A mnie si� zdaje, �e ty albo rzeczywi�cie straci�e� rozum, albo go nigdy nie mia�e�. Czy by�e� g�uchy wtedy, kiedy nam m�wi�, co zrobi z tymi rzeczami? - Ja tych rzeczy nie potrzebuj�, dlatego nie s�ucha�em, gdy o nich m�wi�. - Ale wiesz, co to jest medresa (uniwersytet)? - S�ysza�em co� o tym. - Ot� on jest w takiej medresie nauczycielem. Uczy o ro�linach i zwierz�tach ca�ego �wiata. Do nas przyby� po to, a�eby zabra� nasze ro�liny i zwierz�ta i zawie�� je swoim uczniom. Opr�cz tego chce wielkie skrzynie tych rzeczy darowa� swemu su�tanowi, kt�ry posiada osobne domy do ich przechowywania. - Ale czy nam si� to przyda? - Nawet bardzo! Wszak su�tanowi sk�ada si� tylko drogocenne podarki. Wobec tego zwierz�ta i ro�liny, kt�re ten giaur (czyli niewierny) u nas pozbiera�, maj� bez w�tpienia wysok� warto��. Rozumiesz teraz? - Rozumiem. Allah i ty o�wiecili�cie mnie - odpowiedzia� z przek�sem towarzysz szecha. - Ot� ja pomy�la�em o tym, �eby mu te zbiory odebra�, a potem sprzeda� w Chartumie. Tam mo�na by dosta� za nie dobr� cen�. Czy nie widzia�e� u niego niczego wi�cej? - Ca�e �adunki sukien i materii, pere� szklanych i innych przedmiot�w, kt�re zamienia si� u Murzyn�w na ko�� s�oniow� i na niewolnik�w. - A co jeszcze? - Wi�cej nic nie zauwa�y�em. - Bo oczy twe pociemnia�y. A jego bro�, pier�cienie i zegarek nie maj� warto�ci? - Nawet bardzo du��. Opr�cz tego ma sk�rzan� torebk� pod kamizelk�. Kiedy j� raz otworzy�, zobaczy�em tam wielkie papiery z obcym pismem i stemplami. Raz w Chartumie widzia�em u pewnego kupca taki papier i dowiedzia�em si�, �e mo�na za taki papier dosta� bardzo du�o pieni�dzy, je�li si� go odda temu, czyje nazwisko jest tam napisane. Przy podziale ja za��dam tych papier�w razem z broni�, materiami i zegarkiem. Tym my si� wzbogacimy, a wszystko inne, to jest wielb��dy ze zbiorem zwierz�t i ro�lin otrzyma Abu el Mot. - Czy na to przystanie? - Ju� si� na to zgodzi� i da� mi s�owo. - A przyjdzie na pewno? Dzisiaj ostatni dzie�. Giaur wynaj�� nas, �eby�my go na naszych wielb��dach zawie�li do Faszody. Je�li przyb�dziemy tam jutro, to nasz plan si� nie uda. Giaur pojedzie potem dalej bez nas. - Nie dojedzie tam. Jestem pewien, �e Abu el Mot idzie zaraz za nami. Napad nast�pi dzi� w nocy, tu� przed samym �witem. Dwie godziny po p�nocy mam p�j�� sze��set krok�w na zach�d od studni i tam spotkam starego. - O tym nic nam nie powiedzia�e�. Je�li um�wili�cie si� w ten spos�b, to przyjdzie na pewno i zdobycz b�dzie nasza. Jeste�my Beni Arab, mieszkamy na pustyni i z niej �yjemy. Wszystko, co si� na niej znajduje, jest nasz� w�asno�ci�, a zatem i ten giaur parszywy, kt�ry nie sk�oni si� nawet, kiedy my modlimy si� do Allaha. Tymi s�owy wyrazi� powszechne zapatrywanie mieszka�c�w pustyni, uwa�aj�cych grabie� za tak rycerskie rzemios�o, �e si� nim chlubi� publicznie. Podczas tej rozmowy pu�cili Arabowie wielb��dy za obcym, kt�ry nawet nie przeczuwa�, �e jego �mier� jest rzecz� postanowion�. Gdy si� do� zbli�yli, nie zwr�ci� na nich uwagi. Naraz zawo�a� na wielb��da "khe, khe!", na znak, �eby stan�� i ukl�kn��, a sam zeskoczy� z siod�a i pochwyci� strzelb�. - Allah! - zawo�a� szech. - Czy jest gdzie jaki nieprzyjaciel? - Nie - odpowiedzia� podr�ny, wskazuj�c w g�r�. - Chodzi mi o jednego z tych ptak�w. Arabowie spojrzeli w g�r�. - To hed� z �on� - rzek� szech. - Czy nie ma go w waszym kraju? - Jest, ale inny gatunek. Nazywa si� u nas kania, a ja chc� mie� hed�a. - Chcesz go zastrzeli�? - Tak. - To niemo�liwe! Tego nikt nie potrafi, nawet z najlepszej strzelby! - Zobaczymy! - rzek� obcy, �miej�c si�. Obie kanie ci�gle unosi�y si� nad karawan� zwyczajem ptak�w drapie�nych, a teraz, kiedy je�d�cy pozsiadali, zacz�y powoli spuszcza� si�, zataczaj�c regularne kr�gi w pewnej odleg�o�ci. Obcy poprawi� okulary, odwr�ci� si� od s�o�ca, �eby go �wiat�o nie razi�o, mierzy� przez kilka sekund, wodz�c ko�cem strzelby za lotem ptak�w i wypali�. Lec�cy przodem samiec drgn��, z�o�y� skrzyd�a, rozpostar� je znowu, ale tylko na kr�tki czas, bo nie m�g� ju� utrzyma� si� w powietrzu i spad� na ziemi�. Obcy pospieszy� na to miejsce, podni�s� ptaka i zacz�� mu si� przypatrywa�. Nadeszli te� Arabowie, wzi�li mu z r�k kani� i badali j� z ciekawo�ci�. - Allah akbar - B�g jest wielki! - zawo�a� szech w zdumieniu. - Czy mia�e� kul� w lufie? - Tak, ma�� kul�, nie �rut. - I mimo to go trafi�e�! - Jak widzisz - skin�� dobry strzelec g�ow�. - Kula wbi�a mu si� w piersi, w samo �ycie, co sta�o si� zreszt� przypadkiem, bo w ca�e cia�o mierzy�em. Cieszy mnie to, �e mi si� strza� tak uda�, bo dzi�ki temu nie uszkodzi�em sk�ry. - Zestrzeli� hed�a kul� z takiej wysoko�ci! Trafi� go w to miejsce! Effendi, jeste� znakomitym strzelcem! Nauczyciele na naszych medresach nie umiej� tak strzela�. Gdzie ty nauczy�e� si� tego? - Na polowaniu. - To ju� dawniej polowa�e� na takie ptaki? - Na ptaki, nied�wiedzie, dzikie konie, bawo�y, i inne zwierz�ta. - Czy wszystkie �yj� w twej ojczy�nie? - Tylko niekt�re. Na inne polowa�em w tej cz�ci �wiata, kt�ra si� zwie Ameryka. - Nie s�ysza�em jeszcze nic o tym kraju. Czy mamy hed�a zapakowa�? - Tak. Dzi� wieczorem zdejm� z niego sk�r� przy obozowym ognisku, je�li je rozpalimy. - Nad Bir Aslan ro�nie du�o g�stych krzak�w. - Schowajcie ptaka! To samiec i cenniejszy od samicy. - Tak, to samiec. Ja to wiem tak�e. Wdowa jego odlecia�a i b�dzie go op�akiwa�a, dop�ki jej inny hed� nie pocieszy. Allah troszczy si� o wszystkie stworzenia, ale najbardziej o diur ed d�iane (ptaki rajskie, czyli jask�ki), kt�re corocznie przyjmuje do raju, kiedy od nas odlec�. Wierz� w to ludzie, oczywi�cie nieo�wieceni, prawie w ca�ym Egipcie, nie wiedz�c o tym, �e jask�ki, zwane przez nich "snunut", maj� w Europie w�a�ciw� ojczyzn� i tylko na zim� ci�gn� na po�udnie. Poniewa� znikaj� na wiosn�, a ludzie nie wiedz� gdzie, przeto wyja�niaj� sobie to zjawisko w ten spos�b, �e jask�ki odlatuj� do raju, gnie�d�� si� u Allaha i "�wierkaj�" przed nim modlitwy wiernych. Niew�tpliwie pogl�d ten wytworzy� si� dzi�ki mi�emu stosunkowi, jaki ��czy cz�owieka z tym ptakiem. Karawana wyruszy�a w dalsz� drog�. Wkr�tce ujrzeli nagie g�ry, wznosz�ce si� na po�udnie i na p�noc od obranej drogi. To sk�oni�o obcego do ogl�dni�cia si� za siebie. Oko jego utkwi�o na kilku punktach, kt�re jakby nieruchomo wisia�y w powietrzu. Wydoby� lunet� z torby przy siodle i przypatrywa� si� przez pewien czas tym punktom. Potem schowa� j� do torby i zapyta�: - Czy to bardzo ucz�szczana droga handlowa? - Nie - odrzek� szech. - Gdyby�my pojechali drog� karawanow�, musieliby�my jecha� �ukiem i straci� na to dwa dni. - Tu wi�c nie mo�na spodziewa� si� �adnej karawany? - Nie, gdy� w suchej porze roku nie ma na tej drodze wody. Nasza woda tak�e wnet si� wyczerpie. - Ale w Bir Aslan jest woda? - Oczywi�cie, effendi. - Hm! To szczeg�lne! Zrobi� przy tym min� tak podejrzliw�, �e szech go spyta�: - Nad czym zamy�li�e� si�, panie? Czy ci si� co nie podoba? - Tak. - Co? - Twierdzisz, �e nie znajdujemy si� na drodze karawanowej, a jednak jad� za nami ludzie. - Za nami? To niemo�liwe! Przecie� musieliby�my ich widzie�! - Niekoniecznie. - Jak�e wi�c mo�esz twierdzi� o tym na pewno? - Widz� wprawdzie nie ich samych, lecz ich �lady. - Effendi, ty �artujesz! - rzek� szech tonem cz�owieka, kt�ry si� na tym lepiej zna. - O, nie. Przeciwnie, m�wi� bardzo powa�nie! - Jak mo�e cz�owiek widzie� darb i ethar (�lady i tropy) ludzi, jad�cych za nim? - Masz na my�li tylko �lady, odci�ni�te na piasku stopami ludzi i kopytami zwierz�t, tymczasem s� tak�e �lady w powietrzu. - W powietrzu? Allah akbar - B�g jest wielki! On potrafi wszystko, bo dla Niego wszystko jest mo�liwe! �eby jednak pozwoli� nam zostawia� �lady w powietrzu, o tym jeszcze nie s�ysza�em. Zmierzy� podr�nego takim spojrzeniem, jakby go uwa�a� za niepoczytalnego. - A jednak tak jest. �lady s� tutaj. Trzeba tylko mie� oczy. Przypomnij sobie hed�a, kt�rego zastrzeli�em! - C� on ma wsp�lnego z darb i ethar? - Bardzo wiele, bo w pewnych warunkach m�g� wskazywa� na nasz trop. Czy widzia�e� go, zanim pad� od mej kuli? - Tak, ta para ptak�w lecia�a za nami ju� od rana. Gdy za� odpoczywali�my pod ska�ami, kr��y�a ci�gle nad nami. Je�li hed� nie ma innego po�ywienia, trzyma si� wielb��d�w, a�eby zaspokoi� g��d tym, co je�d�cy porzuc�. Czyha tak�e na ptaki b�kojady, kt�re ci�gn� za karawan�, �eby zjada� owady, osiadaj�ce zwierz�ta. - Przyznajesz zatem, �e w miejscu, nad kt�rym hed� si� unosi, znajduje si� karawana? - Tak. - Tam za nami leci druga para, do kt�rej przy��czy�a si� owdowia�a samica. Widzisz? Szech spojrza� wstecz. Jego wprawnym, bystrym oczom nie mog�y uj�� ptaki. - Widz�! - odrzek�. - Tam pewnie jest karawana? - Prawdopodobnie. - Mimo, �e nie znajdujemy si� na w�a�ciwej drodze, jak sam powiedzia�e�. Ci ludzie jad� naszym �ladem. - Mo�e nie znaj� drogi i trzymaj� si� naszego tropu. - Ka�d� karawan� prowadzi szech el d�emali, a opr�cz niego inni ludzie, znaj�cy drog�. - I najlepszy kabir (przewodnik) mo�e zab��dzi�! - W wielkiej Saharze, ale nie tutaj, na po�udnie od Dar Fur, gdzie w�a�ciwie nie ma prawdziwej pustyni. Szech karawany, id�cej za nami, zna drog� tak samo dobrze, jak ty. Musi j� zna�. Je�li mimo to zboczy� z drogi, by zd��a� za nami, to nosi si� wzgl�dem nas z jakimi� zamiarami. - Zamiarami? Effendi, co za my�l! Nie s�dzisz chyba, �eby ci ludzie nale�eli do... Nie wym�wi� dalszego s�owa i z trudem ukry� zak�opotanie. - Do gum (karawany zb�jeckiej), chcia�e� powiedzie� - sko�czy� obcy. - Tak w�a�nie mi si� zdaje. - Allah kerim - B�g jest �askaw! Co za my�l, effendi! W tych stronach nie grasuje gum. Na p�noc od Dar Fur czasem si� pokazuje. - Ja nie dowierzam tym ludziom! Dlaczego id� za nami? - Id� za nami, lecz nas nie �cigaj�. Mo�e sk�oni� ich do tego ten sam cel, co nas. - �eby skr�ci� drog�? To mo�e by�. - To nie tylko mo�e by�, lecz tak jest na pewno. Moje serce wolne jest od obaw. Znam te strony i wiem, �e w nich tak bezpiecznie, jak na �onie Proroka, kt�remu niech Allah b�ogos�awi! Obcy spojrza� na szecha badawczym wzrokiem. Temu nie podoba�o si� to widocznie, bo zapyta�: - Czemu patrzysz tak na mnie? - �eby czyta� w twej duszy. - I widzisz tam oczywi�cie prawd�? - Nie. - Allah! A c�? K�amstwo? - Tak. Na to porwa� szech za n�, tkwi�cy mu za pasem i zawo�a�: - Czy wiesz, �e wym�wi�e� obelg�? Tego prawy Ben Arab nie zniesie! Twarz obcego przybra�a nagle ca�kiem inny wyraz. Wyda�o si�, �e rysy jego zaostrzy�y si� i napr�y�y. Dumny u�miech przemkn�� po jego pi�knym obliczu. - Zostaw n� za pasem - rzek� tonem lekcewa��cym - bo mnie nie znasz! Nie cierpi�, je�li kto� m�wi o obeldze z r�k� na no�u. Poka� ostrze, a wystrzelam was wszystkich w jednej minucie! Szech cofn�� r�k� od pasa. By� z�y i zak�opotany. - Czy mam pozwoli� na to, �eby� mnie pomawia� o k�amstwo? - zapyta� z wyrzutem. - Tak, bo ja powiedzia�em prawd�. Najpierw zaniepokoi�a mnie karawana, id�ca za nami, a teraz tobie nie dowierzam. - Dlaczego? - Bo je�li to jest gum, to ty bronisz jej przede mn� i starasz si� u�pi� moj� czujno��. - Allah yah fedak - niech ci� B�g broni, bo my�li twoje b��dz�! Co mnie ci ludzie za nami obchodz�? - Bardzo wiele, jak si� zdaje, bo nie usi�owa�by� rozprasza� k�amstwem moich w�tpliwo�ci co do ich zamiar�w. - Zapewniam ci�, �e nie poczuwam si� do �adnego k�amstwa! - Nie? Czy� nie powiedzia�e�, �e w tych stronach jest tak bezpiecznie, jak na �onie Proroka? - Powiedzia�em, bo tak jest rzeczywi�cie. - M�wisz to mnie, bo wiesz, �e jestem tu obcy. Jeste� pewien, �e nie znam stosunk�w w tym kraju. Prawda! Nie znam dr�g, chocia� przy pomocy swoich map znalaz�bym je i bez ciebie, ale inne rzeczy znam z pewno�ci� lepiej od ciebie. W mojej ojczy�nie s� ksi��ki i obrazy, przedstawiaj�ce wszystkie kraje i narody �wiata. Z nich poznajemy ludy lepiej, ani�eli ci, kt�rzy do nich nale��. Wiem na przyk�ad dok�adnie, �e tu wcale nie jest tak bezpiecznie, jak na �onie Proroka. Tu wiele krwi pop�yn�o. Tu, gdzie jeste�my, walczyli z sob� Nuerowie, Szillukowie i ludy Denka. Tu potykali si� D�urowie i Luowie, Tuicze i Barowie, Eliabowie i Kieczowie, Abgalangowie, Agerowie, Abugowie i Dongole, mordowali si� wzajemnie, ranili, a nawet po�erali. Szech os�upia� ze zdumienia. - Effendi! - zawo�a� ze swojego wielb��da. - Ty to wszystko wiesz i znasz te wszystkie narody? - Tak, w ka�dym razie lepiej od ciebie! Wiem, �e tu w�a�nie, kt�r�dy teraz jedziemy, wlecze si� czasem noc� okropna gazua (karawana z porwanymi niewolnikami), a�eby uj�� baszy, kt�ry w Faszodzie wy�apuje �owc�w niewolnik�w. Niejeden czarny biedak pad� tu ze znu�enia, a cios lub kula zamkn�y mu usta raz na zawsze. Nad Mokren el Bohur wy�adowuje si� tych biedak�w z okr�t�w i prowadzi potem w poprzek przez l�d, a�eby ich powy�ej Faszody wsadzi� znowu na statki, a nast�pnie sprzeda� w Chartumie. Niejeden westchn�� tu po raz ostatni, niejeden straszny okrzyk przerwa� cisz� nocn�. A ty por�wnujesz te strony z �onem Proroka? Czy mo�na powiedzie� wi�ksze k�amstwo? Szech spojrza� przed siebie ponuro. Czu�, �e zosta� pobity, lecz nie m�g� si� przyzna� do tego. Odpowiedzia� wi�c po chwili: - Nie my�la�em o gazui, effendi. My�la�em tylko o tobie i twoim bezpiecze�stwie. Jeste� pod nasz� opiek�, a ja chcia�bym widzie� tego, ktoby si� o�mieli� w�os tobie zerwa� z g�owy! - Nie zapalaj si�! Ja patrz� jasno i wiem dobrze, co mam my�le�. Nie m�w o opiece! Wynaj��em was, �eby�cie moje rzeczy przewie�li do Faszody na swoich wielb��dach, ale na wasz� opiek� nie liczy�em. Wam bardziej ona potrzebna, ani�eli mnie! - Nam? - Tak. Czy policzy�e� tych Murzyn�w Szilluk�w, kt�rych twoi wsp�plemie�cy porwali tu i zawlekli do Dar Fur, jako niewolnik�w? Czy z tego powodu nie panuje mi�dzy wami a nimi nienasycona nienawi��, ��dza krwawej zemsty? Czy nie znajdujemy si� teraz w kraju Szilluk�w, kt�rzy na wasz widok napadliby na was z pewno�ci�? Czemu opu�cili�cie drog� karawanow� i zaprowadzili�cie mnie w te puste strony? Czy po to, a�eby skr�ci� drog�, jak przedtem wspomina�e�? Nie! Chcecie nie spotka� Szilluk�w. A mo�e jeszcze inny pow�d sk�oni� was do tego. - Jaki? - zapyta� szech p�g�bkiem, widz�c, �e go przejrzano. - Postanowili�cie mnie tutaj zabi�. - Allah, Wallah, Tallah! Co za my�li odzywaj� si� w twojej duszy! - Sam jeste� temu winien. Pomy�l o karawanie, kt�ra d��y za nami! Mo�e to gum, kt�ra ma napa�� na mnie. Zachciewa si� wam mojego mienia, kt�regoby�cie nie dostali, dop�ki ja �yj�. Na swoim terytorium nie mo�ecie mi odebra� �ycia, bo poci�gni�to by was za to z pewno�ci� do odpowiedzialno�ci. Prowadzicie wi�c mnie bezdro�em do Bir Aslan. Tam b�dziecie usi�owali dokona� zbrodni, �eby �aden �wiadek nie zdradzi� mordercy. Je�liby si� potem znalaz�y moje zw�oki, to win� za morderstwo b�dzie mo�na zrzuci� na Szilluk�w, bo na ich terenie pope�niono zbrodni�. W ten spos�b odnie�liby�cie podw�jn� korzy��: zrabowaliby�cie moje mienie i wywarli zemst� nad Szillukami. Obcy powiedzia� to tak swobodnym, a nawet przyjaznym tonem, jak gdyby sz�o o rzecz zwyk��, przyjemn�. S�owa jego wywar�y na Arabach ogromne wra�enie. Porwa� za bro� nie �mieli. Czym bowiem by�y ich d�ugie flinty wobec jego broni? Pod tym wzgl�dem mia� sam jeden nad nimi przewag�. Ale musieli co� zrobi�, a�eby okaza�, �e nies�usznie dotkn�� ich swoim oskar�eniem. Zatrzymali wi�c wielbl�dy i o�wiadczyli, �e nie zrobi� ani kroku dalej, lecz z�o�� pakunki i powr�c� do domu. Obcy za�mia� si� g�o�no. - Tego nie zrobicie! - rzek�. - Chcecie wraca� bez wody? Wszak musicie bezwarunkowo dotrze� do studni lwa. Zreszt� naumy�lnie nie zap�aci�em wam z g�ry. Dam wam pieni�dze dopiero w Faszodzie, a je�li mnie tam nie zaprowadzicie, nie dostaniecie ani piastra. Co do moich podejrze�, to wyjawi�em wam je otwarcie, by dowie��, �e si� was nie boj�. Mia�em ju� do czynienia z lud�mi o wiele gorszymi od was. Zreszt� nic wam nie mo�na zarzuci�, pr�cz tego, �e mnie nie znacie. Je�li m�j domys� oka�e si� fa�szywym, to poprosz� was o przebaczenie, a w uznaniu waszych dobrych ch�ci ka�� w Faszodzie zar�n�� wo�u i rozdziel� je tylko pomi�dzy was; do wynagrodzenia za�, um�wionego za wasze us�ugi, dodam bakszysz, kt�rego b�dziecie mogli u�y� jako ozdoby dla waszych �on i c�rek. By�y to dla Arab�w, jak na tamtejsze stosunki, bardzo dobre widoki, lecz nie usun�y ich gniewu, chocia� na razie udali, �e odprowadz� go dalej, je�li porzuci swoje podejrzenia i dotrzyma przyrzeczenia. On przysta� na to, lecz dowi�d� ju� w nast�pnej chwili, �e jego nieufno�� trwa dalej, gdy� odt�d jecha� ostatni w szeregu, gdy dotychczas pozostawa� z szechem na przodzie. Arabowie udali, �e na to nie zwa�aj�, lecz gdy ruszyli w dalsz� drog�, zacz�� szech po pewnym czasie zachowywa� si� tak, jakby jad�cemu obok siebie Homrowi pokazywa� drog�. Wyci�ga� r�k� naprz�d i wstecz, na prawo i na lewo i m�wi� przy tym zawzi�tym tonem: - Ten pies jest o wiele sprytniejszy, ani�eli wygl�da. Zna ten ca�y kraj, jego mieszka�c�w i wie, co si� tu dawniej sta�o. - I odgad� dok�adnie wszystko, co zamierzamy - doda� zagadni�ty. - Niech go zatem piorun porwie za czupryn�! - Ja sam uczyni�bym to najch�tniej! - Kt� ci przeszkadza? - Bro� jego. - Czy nie m�g�by jeden z nas pozosta� w tyle i wpakowa� mu kul� w samo serce? - Spr�buj! To by�oby najlepsze. Nie potrzebowaliby�my czeka� a� do rana, ani dzieli� si� �upem z Abu el Motem. Trupa porzuciliby�my tutaj, pojechaliby�my do studni nape�ni� wory i wr�ciliby�my noc�. Jutro byliby�my ju� daleko i nikt by nie wiedzia�, czyja kula ugodzi�a tego psa. - Mam go zastrzeli�? - Nie chcia�bym, �eby zgin�� z r�k naszych, ale skoro ju� okry� nasze twarze rumie�cem wstydu, to niech zginie od twojej kuli! - Co za to dostan�? - Z�oty �a�cuch od jego zegarka. - Opr�cz udzia�u w zdobyczy, kt�ry na mnie przypadnie? - Naturalnie. - To niech si� stanie. Wypal� ze strzelby tak blisko niego, �e mu kula przez pier� przejdzie! Zatrzyma� swego wielb��da, zsiad� i zacz�� co� poprawia� przy gurcie. Towarzysze pojechali dalej obok niego, tylko obcy stan�� przy nim i rzek� g�osem uprzejmym: - Powiniene� o tym pami�ta�, �e takie rzeczy robi si� zawsze przed wyruszeniem w drog�. Zsiadaj�c w niew�a�ciwej porze, zmniejszasz po�piech ca�ej karawany. Zd��aj wi�c szybko za nami, gdy b�dziesz got�w. Tw�j tifenk (strzelba) dosta� si� prawie ca�kiem pod wielb��da i m�g�by si� z�ama�. Wol� go wzi�� z sob�. Si�gn�� z wysokiego siedzenia metrekiem (kijem do kierowania wielb��d�w) na d�, wsun�� go pod rzemie� strzelby, wisz�cej na kuli u siod�a i podni�s� j� do siebie. Nast�pnie pojecha� dalej z u�miechem na ustach. Arab niezmiernie si� rozczarowa�. Strzelby nie by�o, a pistoletu nie mia�. Napa�� z wysokiego siedzenia, z no�em w r�ku, by�o niepodobie�stwem. - Czy ten syn i wnuk szatana przeczu� to! - pomy�la�, zgrzytaj�c z�bami. - Ta pr�ba si� nie uda�a, ale wnet noc zapadnie i wtedy on nie zobaczy, jak si� b�dzie mierzy� do niego. B�d� m�g� go zastrzeli�, zanim dojedziemy do studni. Wsiad�szy na siod�o, ruszy� pr�dko za towarzyszami. Gdy przeje�d�a� obok obcego, ten poda� mu strzelb�, m�wi�c: - Kamie� ognisty rozbi� si� i wypad�. Dzisiaj nie b�dziesz m�g� strzela�, ale jutro dam ci nowy. Mam kilka w swoich pakunkach. Rozdzia� II D�elaba Jasne by�o, �e obcy od�rubowa� krzesiwo. Szech pozna� znowu, �e go przejrzano. Rozz�oszczony do najwy�szego stopnia zamierza� albo sam pocz�stowa� giaura kul�, albo kaza� to zrobi� jednemu z towarzyszy. Obcy za� jecha� z ty�u z twarz� najoboj�tniejsz�, strzelb� jednak, kt�ra przedtem wisia�a na kuli, trzyma� w r�ce, gotow� do strza�u i bystrym okiem �ledzi� ruchy karawany. Czas up�ywa�, a kraj robi� si� pag�rkowaty. D�ugi, cho� nie wysoki, �a�cuch g�r ci�gn�� si� z p�nocy na po�udnie, urozmaicaj�c do pewnego stopnia krajobraz. Gdy ten �a�cuch g�r przebyli, wyjechali znowu na r�wnin�, gdzie sk�po ros�a trawa, spalona teraz �arem s�o�ca. S�o�ce chyli�o si� coraz bardziej ku zachodowi. Gdy go dosi�g�o, szech zatrzyma� swego wielb��da i zawo�a� jak muezin: - Rai es sala - do modlitwy! S�o�ce tonie ju� w morzu piasku. Nadszed� czas mogrebu! Wszyscy zsiedli i zacz�li si� modli� w opisany ju� spos�b. Muzu�manin obowi�zany jest modli� si� pi�� razy na dzie� i obmy� si� przy tym, czy znajduje si� w domu, czy gdziekolwiek. S� to modlitwy: el fagr o wschodzie s�o�ca; el degri w po�udnie; el asr w trzy godziny potem; el mogreb o zachodzie s�o�ca, wreszcie el aszia w godzin� potem. Rozumie si�, �e tych p�r nie przestrzega si� wsz�dzie surowo, a im dalej na wsch�d przeciska si� kultura zachodnia, tym trudniej muzu�maninowi dochowa� religijnych przepis�w. Po odm�wieniu Fathy wsiedli wszyscy znowu na siod�a i ruszyli w dalsz� drog�. Obcy nie zsiada� wcale, bo nie mo�na by�o ��da� od niego, a�eby bra� udzia� w ich modlitwach, albo na spos�b europejski okazywa� sw�j szacunek przez odkrycie g�owy. By�by si� tym znies�awi�, gdy� mahometanin uwa�a za ha�b� pokazywa� obna�on� g�ow�. Tylko mezaiji (golarz) ma prawo ogl�da� nabo�ne, g�adko ogolone g�owy, na kt�rych zostaje tylko �rodkowy kosmyk w�os�w. Kosmyk ten bardzo jest muzu�maninowi potrzebny. Gdyby bowiem po �mierci potkn�� si� na �cie�ce, wiod�cej do raju, tak w�skiej, jak ostrze brzytwy, Anio� Gabriel pochwyci go za ten lok, zatrzyma i nie pozwoli mu spa�� do piek�a. Gdy na po�udniu s�o�ce zajdzie za widnokr�g, noc zapada bardzo szybko. Zmierzchu, jak u nas, tam nie ma. Tote� Abu 'l arba ijun, "Ojciec czworga oczu", nagli� teraz Arab�w do wi�kszego po�piechu. Nie ujechali jeszcze daleko, kiedy ujrzeli ma�y orszak je�d�c�w, poruszaj�cy si� od p�nocy pod ostrym k�tem w ich kierunku. By�a to d�elaba, czyli karawana handlowa w najskromniejszym, najubo�szym rodzaju. O�miu ludzi, z kt�rych si� sk�ada�a, nie jecha�o na dumnych rumakach lub na d�ugonogich hed�inach, a nawet nie na zwyk�ych, ordynarnych wielb��dach jucznych, lecz wisieli w rozmaitych, niezbyt zgrabnych pozach na zwierz�tach, kt�rych wizerunki, malowane na drewnianych tabliczkach, wieszano dawniej na szyi leniwym uczniom - na os�ach. Orszak nie by� zatem podobny do wielki