Michał Gołkowski - Siedmioksiąg Grzechu 4.2 - Świat we krwi. Obsydianowy Motyl
Szczegóły |
Tytuł |
Michał Gołkowski - Siedmioksiąg Grzechu 4.2 - Świat we krwi. Obsydianowy Motyl |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Michał Gołkowski - Siedmioksiąg Grzechu 4.2 - Świat we krwi. Obsydianowy Motyl PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Michał Gołkowski - Siedmioksiąg Grzechu 4.2 - Świat we krwi. Obsydianowy Motyl PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Michał Gołkowski - Siedmioksiąg Grzechu 4.2 - Świat we krwi. Obsydianowy Motyl - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
Cykl Świat we krwi
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Michał Gołkowski
Karta redakcyjna
Okładka
Strona 3
Strona 4
Strona 5
Strona 6
Zali nikt nie wie, dokąd zmierzamy?
Czy odejdziemy do domu Dawcy Życia, czy też żyć nam przyszło
wyłącznie na tym świecie?
Niech dowiedzą się serca wasze, o Książęta, Orły i wy, Jaguary --
nie zawsze będziemy przyjaciółmi.
Pisana nam tylko chwila tutaj, a potem idziemy do domu Dawcy
Życia.
Nezahualcoyotl, król Texcoco,
Nie mamy szat poza kwiatami
Strona 7
Rozdział 1
8 listopada 1519
T ak, to ja jestem Montezumą.
Na długą chwilę zapadła cisza.
Mężczyźni i kobiety, dzieci i starcy, wojownicy i prości miesz-
kańcy, Kastylijczycy i Mexikowie -- wszyscy wstrzymali oddech, czu-
jąc, jak napięcie tej chwili niemalże namacalnie przesącza się po
ziemi, łaskocząc skórę stóp i stawiając włosy dęba.
Tylko ptaki krzyczały gdzieś wysoko ponad lazurową tonią je-
ziora, z którego za plecami władcy wyrastał potężny, lśniący śnieżną
bielą masyw Tenochtitlán.
Montezuma skłonił się przed gościem.
Pióropusz na głowie władcy zafalował, pióra quetzala zalśniły
w blasku późnego popołudnia, gdy sam Huēi Tlahtoāni, najwyższy
król, Koliber Wschodu, Gwiazda w Piersi Bogów i Najjaśniejszy
Strona 8
Kwiat Imperium Słońca, przyklęknął, przeciągnął dłonią po pyle
drogi i na znak szacunku dotknął palcami ust.
Jednak nawet w takiej chwili jego oczy, które wedle protokołu po-
winny być utkwione w ziemię, znów skoczyły w bok.
Tam, gdzie za plecami Cortésa stał ubrany na czarno człowiek
z wytatuowanymi rękami.
Zahred nawet nie mrugnął. Ani jeden mięsień w jego twarzy nie
drgnął. Niczym nie dał poznać po sobie, że zauważył to spojrzenie...
ani jak bardzo go poruszyło.
Nic z tego nie widział, niczego nie zauważył jednak caudillo Her-
nán Cortés, samozwańczy dowódca armii Jego Królewskiej Mości
i zarządca nowych ziem Korony w krainie zwanej Indiami Zachod-
nimi. Pożerał teraz wzrokiem korzącego się przed nim Montezumę,
bogato przystrojonych dostojników za plecami władcy, a przede
wszystkim trzymane przez niewolników i służących dary.
Słońce zagrało na złotych misach, naszyjnikach, talerzach i sztan-
darach. Prześliznęło się po zausznicach i kolczykach. Przejrzało
w wypolerowanych jak lustro płytkach z wizerunkami bogów.
Odbity refleks światła przesunął się po twarzy Cortésa; oczy cau-
dilla błysnęły, usta zadrgały od z trudem powstrzymywanego uśmie-
chu.
Skinął klęczącemu Montezumie głową, a potem rzucił przez ra-
mię:
-- Ognia.
-- Ognia! -- krzyknął kapitan de Orozco do swoich ludzi.
Tuzin arkebuzów poderwało się lufami ku górze, plunęło ogniem
i dymem. Chwilę po nich głucho fuknęła i zadudniła armata, zasnu-
wając dymem najbliższą grobli połać jeziora.
Ludzie na najbliższych łódkach krzyknęli, zasłaniając uszy i kuląc
się na dnie; jakieś czółno bujnęło się i przewróciło do góry dnem, gdy
siedzący w nim pasażerowie, śmiertelnie przerażeni, zaczęli się mio-
tać i powpadali do wody.
Strona 9
Rodrigo podłubał w uchu palcem, próbując pozbyć się natarczy-
wego dzwonienia. Spojrzał ze złością na stojącego obok towarzysza:
-- Mówiłem ci, żebyś lufę bardziej do góry trzymał, a nie mi pro-
sto w łeb celujesz!
-- Jakie prosto w łeb znowu? Pionowo trzymałem, jak pan ognio-
mistrz de Usagre kazał. -- Jiménez wzruszył ramionami, sięgając po
wycior, żeby wyczyścić gardziel wciąż dymiącej rusznicy. -- Wy się,
panie Rodrigo, za mocno wszystkim przejmujecie. Za bardzo przez
swój własny pryzmat na świat patrzycie!
-- A jak mam patrzeć, jak to mnie może w końcu prochu i kul
zbraknąć?! Na wiwat nam każą strzelać, jakbyśmy nie mieli na co ich
marnować! Myślałby kto, że jest na czyją cześć salwy honorowe od-
dawać... -- zawarczał Rodrigo, patrząc z nieskrywaną nienawiścią na
otaczających ich zewsząd Indian. -- Cholerne dzikusy.
-- Nawet do nich strzelać nie trzeba, a już sami z siebie padają! --
zarżał radośnie któryś z arkebuzerów.
Faktycznie, przerażeni nagłą salwą Mexikowie podnosili się do-
piero z ziemi, patrząc z zabobonnym przestrachem na stojących
w rozwiewającej się chmurze siwego dymu przybyszów w lśniących
pancerzach. Słyszeli już o przedziwnym orężu ludzi zza Wielkiej
Wody, doszły ich słuchy o tym, że biały wódz potrafi przywoływać
gromy z jasnego nieba... A teraz na własne oczy i uszy doświadczyli,
że to wszystko prawda!
Dostojnicy w orszaku trzymali się zdecydowanie lepiej, chociaż po
ich pobladłych twarzach i wielkich z przestrachu oczach widać było,
że pokaz odniósł zamierzony skutek. Patrzyli teraz, próbując ukryć
zaciekawienie, jak Kastylijczycy nabijają arkebuzy, a załoga działa
czyści lufy ogromnym wyciorem.
Żaden z nich nie znał się na broni palnej. Nie wiedzieli więc, że
o ile poprzedni strzał oddany był na pusto, to teraz cała broń -- zgod-
nie z rozkazami caudilla -- miała być załadowana ostrą amunicją.
Strona 10
Klęczący wciąż naprzeciwko Cortésa, ubrany w odświętne szaty
i pióropusz z piór quetzala Montezuma przełknął ślinę i powoli, wy-
studiowanym ruchem podniósł się, wyprostował. Władca wiedział,
jak zachować kamienną twarz i nie okazać emocji.
A było ich w nim doprawdy niemało.
Po pierwsze stał w końcu przed nim ten na poły mityczny, równie
wyczekiwany, co budzący niepokój i przestrach biały wódz, sam Cor-
tés.
Po wtóre, błysk i huk broni przybyszów zrobiły też wrażenie na
najwyższym królu. Wiedział, domyślał się, że tak właśnie miało się
stać: caudillo chciał oszołomić ich, wytrącić z rytmu myśli i czynów.
To wyłącznie pokazywało Montezumie, że miał do czynienia z zaiste
przebiegłym, doskonale znającym zasady wielkiej gry o władzę opo-
nentem.
No i w końcu kawałek za Cortésem stał ubrany na czarno człowiek
o wymalowanych rękach. Ten sam, z którym spojrzenia Montezumy
skrzyżowały się wcześniej, podczas wizyty w pałacu, gdy najwyższy
król ukrywał się jako jeden z urzędników w orszaku.
Montezuma odetchnął głęboko, przywołał na twarz uśmiech.
Niech poprowadzi go obyczaj.
Myśleć będzie potem.
-- Nogi wędrowca są zmęczone. Zaznał wielu trudów i znoju --
odezwał się do Cortésa, robiąc zapraszający gest ręką. -- Montezuma
całuje kurz jego stóp, zgina przed nim kark. Niech gość wstąpi do
domu Montezumy, niech Tenochtitlán stanie się jego domem.
Żołnierze obydwu stron patrzyli, jak ich wodzowie wymieniają ge-
sty powitalne, dary i grzeczności.
Cortés założył gospodarzowi zdjęty z własnej szyi naszyjnik z pe-
reł i pięknie ciętych szklanych paciorków.
Montezuma z kolei podał mu odebrane od służącego dwa naszyj-
niki wykonane z nawleczonych na nić czerwonych muszli ślimaków,
Strona 11
z których zwieszało się osiem pięknej roboty złotych wisiorów
w kształcie krewetek.
Kastylijczycy słuchali caudilla, łowili uchem to, co odpowiadała
tłumacząca słowa Montezumy, nieodłączna przy boku Cortésa doña
Marina. Ci z przodu powtarzali ciekawskim towarzyszom stojącym
dalej za nimi. Cała kolumna, rozciągnięta na przecinającej jezioro
grobli, szumiała poszeptem tych samych słów.
W końcu ceremonia powitania dopełniła się. Obaj wodzowie
chyba ruszyli dalej piechotą, obok siebie... A może raczej wsiedli do
lektyki, którą przybył na miejsce Montezuma? Jakkolwiek Gutiérrez
wyciągał szyję i kręcił głową, tego już nie dał rady zobaczyć.
-- No i co? -- Juanito puknął go w bok, spoglądając z nadzieją na
wyższego towarzysza, wspinającego się teraz na palce, żeby dostrzec
cokolwiek ponad głowami stojących z przodu.
-- Cholera wie... Nie no, poszli przecież dalej, teraz już nie zoba-
czę! -- sapnął Gutiérrez, opadając znów na pięty. -- Dobra, tamci
z kompanii pana de Leóna się ruszyli, więc mamy jeszcze chwilę...
Ale już nasz kapitan do nas idzie, może on coś powie więcej!
-- Więcej nie powie, niż sami widzimy. -- De Monroy, zapatrzony
w widoczne przed nimi miasto, pokręcił głową.
Tenochtitlán.
Wyrastająca wprost z wody, widoczna na tle otaczających jezioro
gór metropolia była naprawdę ogromna.
Większa niż jakiekolwiek miasto, jakie widział którykolwiek
z nich. Wymykająca się wręcz postrzeganiu... Niczym obraz wyjęty
z jakiejś baśni o dawnych krainach! Jak zaczarowany kasztel, do któ-
rego przypadkiem trafiał błędny rycerz z opowieści.
A teraz mieli wkroczyć do niego oni sami.
Kompania przed nimi właśnie ruszała, gdy pomiędzy żołnierzami
a brzegiem grobli przecisnął się Zahred.
-- I co tam, panie kapitanie? -- zagadnął go Gutiérrez z nadzieją
w głosie.
Strona 12
Czarny Kapitan jednak albo nie usłyszał, albo po prostu zignoro-
wał żołnierza, pogrążony we własnych myślach.
Otaksował spojrzeniem czekających na niego ludzi, schylił się,
żeby podrapać pomiędzy uszami truchtającego mu przy nodze psa,
po czym spojrzał na trzymającego chorągiew Valdésa i pokazał ge-
stem ręki:
-- Naprzód.
Posuwali się powoli, noga za nogą pokonując ciągnącą się pozor-
nie bez końca groblę.
Brama, przed którą odbywało się powitanie, była coraz bliższa,
rosła w oczach... Przed nią, na niej i wokół niej, stłoczeni na łódkach
i łódeczkach, czekali miejscowi, ciekawi nieznanych gości.
Kobiety uśmiechały się, machały i spoglądały zalotnie na Kastylij-
czyków.
Dzieci pokazywały palcami na konnych, tuliły się do matek, gdy
prowadzone przez przybyszów psy zanosiły się ujadaniem. Mężczyźni
z ciekawością przypatrywali się pancerzom i mieczom...
...a oni szli, szli i szli.
Domy ustępowały miejsca pałacom i rezydencjom.
Proste niczym sierpem rzucił ulice krzyżowały się ze sobą, two-
rząc przestronne place.
Wszędzie, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się zabudowania, spomię-
dzy których na ulice wylewała się gęsta, soczysta zieleń ogrodów.
Tenochtitlán!
Kastylijczycy obracali się na lewo i prawo, pokazywali sobie pal-
cami: popatrz, zobacz! A widziałeś tamto? Przecież to się w głowie
nie mieści...! O, o! Patrz, patrz tam! To jest naprawdę...
-- ...nie do wiary! -- sapnął Juanito, patrząc na kolejny z mijanych
pałaców. -- Przecież tutaj jest piękniej niż u nas w domu! Widzieliście
kiedyś takie miasto?!
-- Ja nic nie zobaczę, jak będziesz się tak kręcić, bo mi oczy wy-
kłujesz -- warknął wiecznie niezadowolony Rodrigo, ręką odsuwając
Strona 13
kołyszące się niebezpiecznie blisko jego twarzy żeleźce halabardy.
-- No ale popatrzcie sami! Życia nie starczy, żeby to wszystko
obejrzeć!
-- W rzyć to mi już nogi wchodzą -- pożalił się Valverde. -- I w gę-
bie zaschło... Myślicie, że dadzą jakieś porządne kwatery?
-- Co nam nie dadzą, to caudillo sam weźmie! -- zaśmiał się de
Monroy.
Caudillo tymczasem kroczył na czele całego pochodu, trzymając
brodę wysoko uniesioną i spod półprzymkniętych powiek obserwu-
jąc, ba! chłonąc mijane widoki.
Obok niego szedł spokojnym, niespiesznym tempem sam Monte-
zuma, pokazując gościowi miasto.
-- Gdy dostojny Cortés spojrzy ku prawej stronie, dostrzeże tam
już dachy pałacu Axayacatla -- tłumaczyła doña Marina. -- Tam za-
równo dostojny Cortés, jak i jego dzielni wojownicy zaznają wypo-
czynku.
-- Marina, zapytaj go: ile jest pałaców w Tenochtitlán?
-- Montezuma mówi, że ich liczba jest równa gwiazdom na niebie,
jednak pałac Axayacatla świeci najjaśniejszą z nich. Sam ojciec wiel-
kiego Montezumy mieszkał w jego salach, zaś teraz jego miejsce zaj-
mie dostojny Cortés: zarówno w sercu Montezumy, jak i ponad jego
ramieniem. Cortés będzie jako ojciec, zaś Montezuma niczym we
wszystkim mu posłuszny syn i sługa...
-- Tak powiedział? -- zainteresował się caudillo, zerkając na idą-
cego obok najwyższego króla.
-- Właśnie tak, panie. Czy mam zapytać go już teraz o poddanie
się władzy naszego króla?
-- Zaczekaj jeszcze, Marina. Nie teraz... Ale powiedz mu coś, co
będzie pasować do nastroju chwili.
Malintzin uśmiechnęła się czarująco, skłoniła głowę i przyłożyła
dłoń do serca, patrząc to na Montezumę, to na idącego obok niego
brata władcy, możnego i szlachetnego Cuitláhuaca.
Strona 14
-- Dostojny Cortés mówi, że gościnność Montezumy jest niczym
chłodny zdrój obmywający stopy strudzonego wędrowca. Zaznaliśmy
fatygi, nasze członki są zmęczone, ale teraz Montezuma da nam wy-
tchnienie. Nasze serca łączą się z nim, nasza gwiazda świeci jaśniej
u jego boku.
Montezuma uśmiechnął się, słysząc tak ciepłe słowa.
Już nabierał tchu, żeby odpowiedzieć, wyrazy wdzięczności i ser-
deczności niemalże zaczęły opuszczać jego usta...
...a wtedy dostrzegł, że spojrzenie mówiącej to kobiety było puste
i zimne niczym wnętrze domu wypalonego pożarem.
Gdy zorientowała się, że zwrócił na nią uwagę, jej twarz od razu
przybrała wyraz życzliwego, dobrego spokoju. Uśmiechnęła się do
króla promiennie, skłoniła głowę.
Nie opuściła jednak wzroku, pomyślał Montezuma.
Obejrzał się jeszcze raz przez ramię, w kierunku podążających za
nimi żołnierzy i dowódców.
Ubrani w kolorowe szaty, obłóczeni w lśniące pancerze, maszeru-
jący pod powiewającymi sztandarami, przypominali wielkiego, wiją-
cego się na ulicach Tenochtitlán węża, najeżonego błyszczącymi gro-
tami włóczni.
Setki, może nawet tysiące twarzy.
Istne mrowie.
Jednak on szukał wśród nich wzrokiem tego jednego człowieka,
który zaprzątał jego myśli.
Idący ze swymi ludźmi Zahred widział, jak czoło pochodu skręca
i potem zatrzymuje się na placu przed tonącym w soczystej zieleni,
pięknie zdobionym gmachem pałacu. Montezuma i Cortés, z tej odle-
głości będący tylko dwiema malutkimi figurkami, wspinali się wła-
śnie po głównych schodach, witani już darami przez oczekujących
nadzorców i opiekunów posiadłości.
Ze wszystkich stron otaczali go ludzie.
Strona 15
Przed nim i za nim ciągnęła się kolumna wojska, podzielona na
regimenty pod dowództwem poszczególnych kapitanów. Ulice pełne
były gapiów. Wokół rozciągała się tętniąca życiem metropolia.
Ale on w tej chwili czuł, że jest zupełnie sam.
Patrzył i widział, słuchał i słyszał. Jakaś część jego umysłu reje-
strowała to, jak zachowywali się poszczególni żołnierze. Zupełnie od-
ruchowo zapamiętywał układ ulic i położenie placów. Konotował so-
bie i karbował w pamięci drobne fakty, na które zapewne żaden
z jego towarzyszy nie zwracał nawet uwagi.
Mijane na każdym skrzyżowaniu publiczne ustępy, przystoso-
wane do wybierania z nich nawozu, potem zapewne używanego do
użyźniania upraw.
Studnie i ujęcia wody, do których prowadziły biegnące ponad do-
mami wodociągi.
Przysadziste budynki łaźni publicznych.
Pogrupowane na ulicach warsztaty rzemieślników.
Równo wytyczone przestrzenie placów o jasno wyrażonym prze-
znaczeniu.
Natomiast to wszystko było na dobrą sprawę nieistotne.
Dotarli tam, gdzie nie powinni byli dotrzeć. Byli w miejscu, w któ-
rym nie powinni się byli znaleźć. Dwie zupełnie różne cywilizacje,
dwa odmienne sposoby myślenia i postrzegania świata. Niekompaty-
bilne, biegunowo wręcz przeciwstawne... Mimo że nie było w używa-
nym ani przez jednych, ani drugich języku właściwych słów, aby wy-
razić to pojęcie.
Niemalże czuł, jak w powietrzu wisi wręcz namacalne napięcie.
Jak wtedy, gdy w gorącym, parnym powietrzu lata nagle pojawia
się na horyzoncie ciężka, niosąca w sobie obietnicę grzmotu i błysku
chmura burzowa.
To właśnie Kastylijczycy, ciężcy stalą i prochem, byli tą chmurą,
która nadciągała nad Tenochtitlán.
Strona 16
Widział, znał i przerabiał takich scenariuszy dziesiątki, setki.
Może nawet tysiące.
Uczta, na którą Har-Namib zaprosił władców Qanan.
Otwarcie bram Uruk przed armią Sargona.
Inki-Enlil przybywający z poselstwem do władców Srebrnych
Wód.
Posłowie z Ilionu dobijający okrętami do nabrzeża portu w Spar-
cie.
Aleksander wkraczający do Babilonu.
Cezar prowadzący swój Trzynasty Legion brodem przez Rubi-
kon...
Wiedział, jak to się skończy. Nie było innej możliwości. Wystar-
czyło spojrzeć na twarze Kastylijczyków, żeby móc już teraz odgadnąć
myśli, z których oni sami jeszcze nie zaczęli zdawać sobie sprawy.
Jednak tym razem, w tym mieście, pośród tych ludzi, coś było...
inaczej.
Zahred potrząsnął głową, odganiając mroczne myśli z przeszłości:
dość. Jego życie było tu i teraz, a on musiał skoncentrować się na
tym, co mogło go oczekiwać.
-- Jedno życie, jedna śmierć -- mruknął do siebie, stawiając
pierwszy krok na stopniach prowadzących do pałacu.
Wchodzący do gmachu Kastylijczycy rozglądali się, zadzierając
głowy ku malowidłom na sklepieniu i ścianach.
Co za przepych!
Kolorowe kwiaty i rośliny, twarze i postacie, geometryczne wzory
-- wszystko to przeplatało się na freskach, układało w niesamowity
korowód barw, odcieni i kształtów.
Kamienna podłoga ciągnęła się idealnie równą powierzchnią,
w ścianach otwierały się szerokie przejścia, w których delikatnie ko-
łysały się w powiewach zefirku cienkie niczym pajęczyny zasłony.
Wewnętrzne dziedzińce tonęły w zieleni, szemrały cicho wodotry-
ski.
Strona 17
Stojąca pod ścianami służba gięła się w pokłonach, trzymając
misy pełne owoców, mięsiwa i chleba.
-- Ej, myślicie, że to... A zresztą co mi tam! -- zaśmiał się Valdés.
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, chorąży wcisnął drzewce
sztandaru idącemu obok towarzyszowi, wyłamał się z szyku i podsko-
czył do jednego z czekających w przejściu chłopaczków. Chwycił naj-
czerwieńszy, najdojrzalszy owoc, drugą ręką złapał tyle placków, ile
tylko dał radę wziąć, i zanurkował z powrotem pomiędzy towarzyszy.
Przez chwilę patrzyli na niego zdumieni.
On jednak zaśmiał się głośno i zatopił zęby w zdobyczy; po bro-
dzie pociekł mu strużką sok, mężczyzna oderwał szarpnięciem kęs
soczystego miąższu.
Niczym nagle spuszczone ze smyczy psy, jak odczarowani z ka-
mienia dotknięciem magicznej różdżki, Kastylijczycy rzucili się ku lu-
dziom z misami. Każdy brał, co tylko mógł, cokolwiek wpadło mu
w ręce! Całymi garściami zaczerpywali orzechy, chwytali naręcza
placków, wyrywali służącym dzbany z pulque... Któryś wyszarpnął
dziewczynie całą złotą misę pełną kawałków pieczonego mięsiwa,
przytulił do piersi: moje...!
Cortés obejrzał się przelotnie, słysząc wrzawę, ale nie zwolnił na-
wet kroku, upojony chwilą.
Wkraczali właśnie, Montezuma i on, do przestronnej sali, otwar-
tej na jeden z niezliczonych podwórców. Sali niemalże całkowicie pu-
stej -- jeśli nie liczyć stojącego pośrodku niej szczerozłotego tronu.
-- Montezuma mówi: oto miejsce, do którego przybyłeś -- ode-
zwała się doña Marina, zaś w jej drżącym głosie Cortés usłyszał naj-
delikatniejsze nutki poruszenia. -- Musiałeś doświadczyć wielkiej fa-
tygi, ale teraz zaznasz odpoczynku. Ojciec Montezumy mówił mu za-
wsze, że jesteśmy tu, na tym świecie, zaledwie przechodniami, którzy
pilnują rzeczy powierzonych nam przez przodków...
-- Powiedz mu, Marina, że jego słowa są bliskie mojemu sercu --
wtrącił się Cortés. -- I podobnie nasza wiara uczy nas, że doczesność
Strona 18
przemija, a wieczność trwa.
Kobieta zająknęła się, przetłumaczyła słowa. Król pokiwał głową,
przyłożył dłoń do serca.
-- ...jako że dawni władcy odeszli, a pośród nich mój ojciec, to ich
tron stoi teraz pusty. Zasiądź więc na nim i bądź tym, kim uczynili cię
los i bogowie. My zaś będziemy twoimi przyjaciółmi, braćmi, sługami
i poddanymi twojego króla, jeśli tylko to przyczyni mu radości.
Cortés spojrzał dziko na Malintzin, ale ta tylko pokiwała głową,
otwierając szeroko oczy: tak właśnie powiedział!
-- Niech zatem... -- Cortés nabrał głęboko tchu, czując, jak
w piersi wali mu serce. Ta chwila, ta parada przez miasto, te słowa!
To było wprost nie do wiary! -- Niech tak się stanie, a my obejmu-
jemy ten pałac, te ziemie, to królestwo w nasze władanie w imię na-
szego miłościwie panującego, z Bożej łaski króla i suwerena Karola!
Montezuma drgnął, słysząc tłumaczone przez kobietę słowa.
Uśmiechnął się, zawstydzony ewidentnym nieporozumieniem,
i już, już otwierał usta, żeby wyprowadzić białego wodza z błędu...
Lecz nim zdążył wyjaśnić oczywistą pomyłkę w komunikacji, biały
wódz Cortés już zasiadł na tronie ojca Montezumy, potoczył dumnym
wzrokiem po oniemiałych z wrażenia, tłoczących się w sali ludziach.
Niech tak będzie, pomyślał Montezuma.
Gościnność i uprzejmość były najważniejszą cnotą powierzoną
Mexikom przez bogów.
To, co zostanie powiedziane i uczynione w gościnie, pokazuje od-
danie gospodarza gościom i przyczynia mu chwały w życiu ziemskim,
a potem u boku przodków.
Jego goście zza Wielkiej Wody na pewno mieli swoje własne for-
mułki i słowa wygłaszane w takich okolicznościach.
Jednakże Montezumę obowiązywała jego własna gościnność, jego
tradycje, więc on podejmie ich wedle swojego obyczaju.
-- Goście są teraz w swoim kraju ojczystym, są we własnym domu
-- powiedział, kończąc zwyczajową zrytualizowaną formułkę powita-
Strona 19
nia równych sobie władców. -- Niech wszyscy będą im posłuszni,
niech uznają Cortésa za pana, namiestnika wielkiego władcy. Nie ma
w tym błędu, nie zaznasz w tym podstępu. Niech biały wódz rozka-
zuje, a jego słowa staną się czynem. Niech goście cieszą się i odpoczy-
wają, znużeni podróżą i bitwami.
Cortés nie powiedział nic, czując, jak serce bije mu w piersi ni-
czym dzwon.
Był tutaj, na nieznanych terytoriach nieodkrytych do tej pory
ziem.
Znalazł imperium, poprowadził swoich ludzi do zwycięstwa.
Zdobył łupy, o jakich żadnemu z nich się nie śniło.
A teraz siedział na szczerozłotym tronie, zaś Montezuma giął się
przed nim w ukłonie.
Ten sam Montezuma, którego tak się obawiali. O którym mówili
wszyscy po drodze, wychwalając go pod niebiosa i drżąc z trwogi,
wspominając jego przewagi wojenne. Ten, który miał być postra-
chem, ucieleśnieniem władzy, istną nemezis...
...mówił teraz, że jest jego sługą!
Widząc, że biały wódz nie odpowiada i nie zaprzecza tak, jak wy-
magała tego sformalizowana tradycja podobnej rangi spotkań, Mon-
tezuma odchrząknął i wyprostował się.
No cóż, rolą gospodarza było łatanie dziur w obyczajach tam,
gdzie dwa sposoby postępowania rozchodziły się w przeciwne strony.
-- Niech goście odpoczną teraz, zaznają spokoju -- powiedział raz
jeszcze. -- Montezuma pożegna Cortésa i jego wojowników, aby do-
glądać należytego zakwaterowania innych gości. Wszyscy, nawet wia-
rołomni Cholultekowie i niepokorni Tlaxcaltekowie, otrzymają nale-
żytą gościnę. Cortés jest we własnym domu, zaś Montezuma odwie-
dzi go ponownie po wieczerzy. Niech kurz drogi opadnie z jego stóp.
Caudillo spojrzał tylko na niego i kiwnął głową, nie do końca na-
wet rozumiejąc słowa szeptane mu do ucha gorącym, rwanym odde-
chem doñi Mariny.
Strona 20
Patrzył, jak Montezuma skłania się przed nim jeszcze raz, potem
odwraca się i odchodzi, a wraz z nim opuszcza salę orszak mexickich
dostojników.
-- Mówię wam, że nam się zhołdował! Na własne uszy słyszałem,
co doña Marina mówiła!
-- Co wy opowiadacie, panie! Witali nas po prostu! -- odezwał się
de Guzmán, plując okruszkami kukurydzianego placka. -- Prawda, że
nasz caudillo na tym tronie usiadł, ale...
-- Widzicie?! Sami widzieliście, wszyscy widzieli! -- nie odpusz-
czał pan Vázquez de Tapia. -- A ja jeszcze słyszałem, bo najbliżej sta-
łem!
-- P-p-przede mnie żeście się wci-ci-cisnęli -- pożalił się z wyrzu-
tem de León, sięgając po kolejny kawałek pieczeni.
-- Było swojego miejsca pilnować, a nie się za babami oglądać!
Zobaczyłem, że miejsce zwolnione, to stanąłem! I mówię wam, że sły-
szałem tak, jak was słyszę: Montezuma naszemu caudillowi wierność
przysięgał!
Siedzący na matach kapitanowie zamruczeli, nie bardzo wiedząc,
co by tu powiedzieć.
Każdy z nich otrzymał kwaterę, w której bez najmniejszego trudu
pomieścili się ze swoimi żołnierzami. Ludzie dostali chleb, mięso
i owoce. Konie zaopatrzono w wodę i świeżą trawę. Ponadto Monte-
zuma przysłał im jeszcze więcej darów, służbę, zapasy i kobiety ma-
jące na miejscu rozcierać ziarno na mąkę i piec świeże kukurydziane
placki.
Wszyscy mieli to samo wrażenie: byli tutaj podejmowani jak zdo-
bywcy. Fetowani jak zwycięzcy, mimo że nie musieli stoczyć o to na-
wet walnej bitwy.
I rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że tak samo trakto-
wał ich Montezuma.