Michał Gołkowski - Siedmioksiąg Grzechu 4.2 - Świat we krwi. Obsydianowy Motyl

Szczegóły
Tytuł Michał Gołkowski - Siedmioksiąg Grzechu 4.2 - Świat we krwi. Obsydianowy Motyl
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Michał Gołkowski - Siedmioksiąg Grzechu 4.2 - Świat we krwi. Obsydianowy Motyl PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Michał Gołkowski - Siedmioksiąg Grzechu 4.2 - Świat we krwi. Obsydianowy Motyl PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Michał Gołkowski - Siedmioksiąg Grzechu 4.2 - Świat we krwi. Obsydianowy Motyl - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Spis tre­ści Karta ty­tu­łowa Cykl Świat we krwi Roz­dział 1 Roz­dział 2 Roz­dział 3 Roz­dział 4 Roz­dział 5 Roz­dział 6 Roz­dział 7 Roz­dział 8 Roz­dział 9 Roz­dział 10 Roz­dział 11 Roz­dział 12 Mi­chał Goł­kow­ski Karta re­dak­cyjna Okładka Strona 3 Strona 4 Strona 5 Strona 6     Zali nikt nie wie, do­kąd zmie­rzamy? Czy odej­dziemy do domu Dawcy Ży­cia, czy też żyć nam przy­szło wy­łącz­nie na tym świe­cie? Niech do­wie­dzą się serca wa­sze, o Ksią­żęta, Orły i  wy, Ja­gu­ary -- nie za­wsze bę­dziemy przy­ja­ciółmi. Pi­sana nam tylko chwila tu­taj, a  po­tem idziemy do domu Dawcy Ży­cia. Ne­za­hu­al­coy­otl, król Te­xcoco, Nie mamy szat poza kwia­tami Strona 7 Rozdział 1 8 li­sto­pada 1519 T ak, to ja je­stem Mon­te­zumą. Na długą chwilę za­pa­dła ci­sza. Męż­czyźni i  ko­biety, dzieci i  starcy, wo­jow­nicy i  pro­ści miesz-­ kańcy, Ka­sty­lij­czycy i Me­xi­ko­wie -- wszy­scy wstrzy­mali od­dech, czu-­ jąc, jak na­pię­cie tej chwili nie­malże na­ma­cal­nie prze­są­cza się po ziemi, ła­sko­cząc skórę stóp i sta­wia­jąc włosy dęba. Tylko ptaki krzy­czały gdzieś wy­soko po­nad la­zu­rową to­nią je-­ ziora, z któ­rego za ple­cami władcy wy­ra­stał po­tężny, lśniący śnieżną bielą ma­syw Te­noch­ti­tlán. Mon­te­zuma skło­nił się przed go­ściem. Pió­ro­pusz na gło­wie władcy za­fa­lo­wał, pióra qu­et­zala za­lśniły w  bla­sku póź­nego po­po­łu­dnia, gdy sam Huēi Tlah­to­āni, naj­wyż­szy król, Ko­li­ber Wschodu, Gwiazda w  Piersi Bo­gów i  Naj­ja­śniej­szy Strona 8 Kwiat Im­pe­rium Słońca, przy­klęk­nął, prze­cią­gnął dło­nią po pyle drogi i na znak sza­cunku do­tknął pal­cami ust. Jed­nak na­wet w ta­kiej chwili jego oczy, które we­dle pro­to­kołu po-­ winny być utkwione w zie­mię, znów sko­czyły w bok. Tam, gdzie za ple­cami Cor­tésa stał ubrany na czarno czło­wiek z wy­ta­tu­owa­nymi rę­kami. Za­hred na­wet nie mru­gnął. Ani je­den mię­sień w  jego twa­rzy nie drgnął. Ni­czym nie dał po­znać po so­bie, że za­uwa­żył to spoj­rze­nie... ani jak bar­dzo go po­ru­szyło. Nic z tego nie wi­dział, ni­czego nie za­uwa­żył jed­nak cau­dillo Her-­ nán Cor­tés, sa­mo­zwań­czy do­wódca ar­mii Jego Kró­lew­skiej Mo­ści i  za­rządca no­wych ziem Ko­rony w  kra­inie zwa­nej In­diami Za­chod-­ nimi. Po­że­rał te­raz wzro­kiem ko­rzą­cego się przed nim Mon­te­zumę, bo­gato przy­stro­jo­nych do­stoj­ni­ków za ple­cami władcy, a  przede wszyst­kim trzy­mane przez nie­wol­ni­ków i słu­żą­cych dary. Słońce za­grało na zło­tych mi­sach, na­szyj­ni­kach, ta­ler­zach i sztan-­ da­rach. Prze­śli­znęło się po za­usz­ni­cach i  kol­czy­kach. Przej­rzało w wy­po­le­ro­wa­nych jak lu­stro płyt­kach z wi­ze­run­kami bo­gów. Od­bity re­fleks świa­tła prze­su­nął się po twa­rzy Cor­tésa; oczy cau-­ dilla bły­snęły, usta za­drgały od z tru­dem po­wstrzy­my­wa­nego uśmie-­ chu. Ski­nął klę­czą­cemu Mon­te­zu­mie głową, a  po­tem rzu­cił przez ra-­ mię: -- Ognia. -- Ognia! -- krzyk­nął ka­pi­tan de Orozco do swo­ich lu­dzi. Tu­zin ar­ke­bu­zów po­de­rwało się lu­fami ku gó­rze, plu­nęło ogniem i dy­mem. Chwilę po nich głu­cho fuk­nęła i za­dud­niła ar­mata, za­snu-­ wa­jąc dy­mem naj­bliż­szą gro­bli po­łać je­ziora. Lu­dzie na naj­bliż­szych łód­kach krzyk­nęli, za­sła­nia­jąc uszy i ku­ląc się na dnie; ja­kieś czółno buj­nęło się i prze­wró­ciło do góry dnem, gdy sie­dzący w nim pa­sa­że­ro­wie, śmier­tel­nie prze­ra­żeni, za­częli się mio-­ tać i po­wpa­dali do wody. Strona 9 Ro­drigo po­dłu­bał w  uchu pal­cem, pró­bu­jąc po­zbyć się na­tar­czy-­ wego dzwo­nie­nia. Spoj­rzał ze zło­ścią na sto­ją­cego obok to­wa­rzy­sza: -- Mó­wi­łem ci, że­byś lufę bar­dziej do góry trzy­mał, a nie mi pro-­ sto w łeb ce­lu­jesz! -- Ja­kie pro­sto w łeb znowu? Pio­nowo trzy­ma­łem, jak pan ognio-­ mistrz de Usa­gre ka­zał. -- Ji­ménez wzru­szył ra­mio­nami, się­ga­jąc po wy­cior, żeby wy­czy­ścić gar­dziel wciąż dy­mią­cej rusz­nicy. -- Wy się, pa­nie Ro­drigo, za mocno wszyst­kim przej­mu­je­cie. Za bar­dzo przez swój wła­sny pry­zmat na świat pa­trzy­cie! --  A  jak mam pa­trzeć, jak to mnie może w  końcu pro­chu i  kul zbrak­nąć?! Na wi­wat nam każą strze­lać, jak­by­śmy nie mieli na co ich mar­no­wać! My­ślałby kto, że jest na czyją cześć salwy ho­no­rowe od-­ da­wać... -- za­war­czał Ro­drigo, pa­trząc z nie­skry­waną nie­na­wi­ścią na ota­cza­ją­cych ich ze­wsząd In­dian. -- Cho­lerne dzi­kusy. -- Na­wet do nich strze­lać nie trzeba, a już sami z sie­bie pa­dają! -- za­rżał ra­do­śnie któ­ryś z ar­ke­bu­ze­rów. Fak­tycz­nie, prze­ra­żeni na­głą salwą Me­xi­ko­wie pod­no­sili się do- piero z  ziemi, pa­trząc z  za­bo­bon­nym prze­stra­chem na sto­ją­cych w  roz­wie­wa­ją­cej się chmu­rze si­wego dymu przy­by­szów w  lśnią­cych pan­cer­zach. Sły­szeli już o  prze­dziw­nym orężu lu­dzi zza Wiel­kiej Wody, do­szły ich słu­chy o  tym, że biały wódz po­trafi przy­wo­ły­wać gromy z ja­snego nieba... A te­raz na wła­sne oczy i uszy do­świad­czyli, że to wszystko prawda! Do­stoj­nicy w or­szaku trzy­mali się zde­cy­do­wa­nie le­piej, cho­ciaż po ich po­bla­dłych twa­rzach i wiel­kich z prze­stra­chu oczach wi­dać było, że po­kaz od­niósł za­mie­rzony sku­tek. Pa­trzyli te­raz, pró­bu­jąc ukryć za­cie­ka­wie­nie, jak Ka­sty­lij­czycy na­bi­jają ar­ke­buzy, a  za­łoga działa czy­ści lufy ogrom­nym wy­cio­rem. Ża­den z  nich nie znał się na broni pal­nej. Nie wie­dzieli więc, że o ile po­przedni strzał od­dany był na pu­sto, to te­raz cała broń -- zgod-­ nie z roz­ka­zami cau­dilla -- miała być za­ła­do­wana ostrą amu­ni­cją. Strona 10 Klę­czący wciąż na­prze­ciwko Cor­tésa, ubrany w  od­świętne szaty i pió­ro­pusz z piór qu­et­zala Mon­te­zuma prze­łknął ślinę i po­woli, wy-­ stu­dio­wa­nym ru­chem pod­niósł się, wy­pro­sto­wał. Władca wie­dział, jak za­cho­wać ka­mienną twarz i nie oka­zać emo­cji. A było ich w nim do­prawdy nie­mało. Po pierw­sze stał w końcu przed nim ten na poły mi­tyczny, rów­nie wy­cze­ki­wany, co bu­dzący nie­po­kój i prze­strach biały wódz, sam Cor-­ tés. Po wtóre, błysk i  huk broni przy­by­szów zro­biły też wra­że­nie na naj­wyż­szym królu. Wie­dział, do­my­ślał się, że tak wła­śnie miało się stać: cau­dillo chciał oszo­ło­mić ich, wy­trą­cić z rytmu my­śli i czy­nów. To wy­łącz­nie po­ka­zy­wało Mon­te­zu­mie, że miał do czy­nie­nia z za­iste prze­bie­głym, do­sko­nale zna­ją­cym za­sady wiel­kiej gry o  wła­dzę opo-­ nen­tem. No i w końcu ka­wa­łek za Cor­tésem stał ubrany na czarno czło­wiek o wy­ma­lo­wa­nych rę­kach. Ten sam, z któ­rym spoj­rze­nia Mon­te­zumy skrzy­żo­wały się wcze­śniej, pod­czas wi­zyty w  pa­łacu, gdy naj­wyż­szy król ukry­wał się jako je­den z urzęd­ni­ków w or­szaku. Mon­te­zuma ode­tchnął głę­boko, przy­wo­łał na twarz uśmiech. Niech po­pro­wa­dzi go oby­czaj. My­śleć bę­dzie po­tem. --  Nogi wę­drowca są zmę­czone. Za­znał wielu tru­dów i  znoju -- ode­zwał się do Cor­tésa, ro­biąc za­pra­sza­jący gest ręką. -- Mon­te­zuma ca­łuje kurz jego stóp, zgina przed nim kark. Niech gość wstąpi do domu Mon­te­zumy, niech Te­noch­ti­tlán sta­nie się jego do­mem. Żoł­nie­rze oby­dwu stron pa­trzyli, jak ich wo­dzo­wie wy­mie­niają ge-­ sty po­wi­talne, dary i grzecz­no­ści. Cor­tés za­ło­żył go­spo­da­rzowi zdjęty z wła­snej szyi na­szyj­nik z pe-­ reł i pięk­nie cię­tych szkla­nych pa­cior­ków. Mon­te­zuma z ko­lei po­dał mu ode­brane od słu­żą­cego dwa na­szyj-­ niki wy­ko­nane z na­wle­czo­nych na nić czer­wo­nych muszli śli­ma­ków, Strona 11 z  któ­rych zwie­szało się osiem pięk­nej ro­boty zło­tych wi­sio­rów w kształ­cie kre­we­tek. Ka­sty­lij­czycy słu­chali cau­dilla, ło­wili uchem to, co od­po­wia­dała tłu­ma­cząca słowa Mon­te­zumy, nie­od­łączna przy boku Cor­tésa doña Ma­rina. Ci z  przodu po­wta­rzali cie­kaw­skim to­wa­rzy­szom sto­ją­cym da­lej za nimi. Cała ko­lumna, roz­cią­gnięta na prze­ci­na­ją­cej je­zioro gro­bli, szu­miała po­szep­tem tych sa­mych słów. W  końcu ce­re­mo­nia po­wi­ta­nia do­peł­niła się. Obaj wo­dzo­wie chyba ru­szyli da­lej pie­chotą, obok sie­bie... A może ra­czej wsie­dli do lek­tyki, którą przy­był na miej­sce Mon­te­zuma? Jak­kol­wiek Gu­ti­ér­rez wy­cią­gał szyję i krę­cił głową, tego już nie dał rady zo­ba­czyć. -- No i co? -- Ju­anito puk­nął go w bok, spo­glą­da­jąc z na­dzieją na wyż­szego to­wa­rzy­sza, wspi­na­ją­cego się te­raz na palce, żeby do­strzec co­kol­wiek po­nad gło­wami sto­ją­cych z przodu. -- Cho­lera wie... Nie no, po­szli prze­cież da­lej, te­raz już nie zo­ba-­ czę! -- sap­nął Gu­ti­ér­rez, opa­da­jąc znów na pięty. -- Do­bra, tamci z  kom­pa­nii pana de Le­óna się ru­szyli, więc mamy jesz­cze chwilę... Ale już nasz ka­pi­tan do nas idzie, może on coś po­wie wię­cej! -- Wię­cej nie po­wie, niż sami wi­dzimy. -- De Mon­roy, za­pa­trzony w wi­doczne przed nimi mia­sto, po­krę­cił głową. Te­noch­ti­tlán. Wy­ra­sta­jąca wprost z wody, wi­doczna na tle ota­cza­ją­cych je­zioro gór me­tro­po­lia była na­prawdę ogromna. Więk­sza niż ja­kie­kol­wiek mia­sto, ja­kie wi­dział któ­ry­kol­wiek z  nich. Wy­my­ka­jąca się wręcz po­strze­ga­niu... Ni­czym ob­raz wy­jęty z ja­kiejś ba­śni o daw­nych kra­inach! Jak za­cza­ro­wany kasz­tel, do któ-­ rego przy­pad­kiem tra­fiał błędny ry­cerz z opo­wie­ści. A te­raz mieli wkro­czyć do niego oni sami. Kom­pa­nia przed nimi wła­śnie ru­szała, gdy po­mię­dzy żoł­nie­rzami a brze­giem gro­bli prze­ci­snął się Za­hred. -- I co tam, pa­nie ka­pi­ta­nie? -- za­gad­nął go Gu­ti­ér­rez z na­dzieją w gło­sie. Strona 12 Czarny Ka­pi­tan jed­nak albo nie usły­szał, albo po pro­stu zi­gno­ro-­ wał żoł­nie­rza, po­grą­żony we wła­snych my­ślach. Otak­so­wał spoj­rze­niem cze­ka­ją­cych na niego lu­dzi, schy­lił się, żeby po­dra­pać po­mię­dzy uszami truch­ta­ją­cego mu przy no­dze psa, po czym spoj­rzał na trzy­ma­ją­cego cho­rą­giew Val­désa i  po­ka­zał ge-­ stem ręki: -- Na­przód. Po­su­wali się po­woli, noga za nogą po­ko­nu­jąc cią­gnącą się po­zor-­ nie bez końca gro­blę. Brama, przed którą od­by­wało się po­wi­ta­nie, była co­raz bliż­sza, ro­sła w oczach... Przed nią, na niej i wo­kół niej, stło­czeni na łód­kach i łó­decz­kach, cze­kali miej­scowi, cie­kawi nie­zna­nych go­ści. Ko­biety uśmie­chały się, ma­chały i spo­glą­dały za­lot­nie na Ka­sty­lij-­ czy­ków. Dzieci po­ka­zy­wały pal­cami na kon­nych, tu­liły się do ma­tek, gdy pro­wa­dzone przez przy­by­szów psy za­no­siły się uja­da­niem. Męż­czyźni z cie­ka­wo­ścią przy­pa­try­wali się pan­ce­rzom i mie­czom... ...a oni szli, szli i szli. Domy ustę­po­wały miej­sca pa­ła­com i re­zy­den­cjom. Pro­ste ni­czym sier­pem rzu­cił ulice krzy­żo­wały się ze sobą, two-­ rząc prze­stronne place. Wszę­dzie, jak okiem się­gnąć, cią­gnęły się za­bu­do­wa­nia, spo­mię-­ dzy któ­rych na ulice wy­le­wała się gę­sta, so­czy­sta zie­leń ogro­dów. Te­noch­ti­tlán! Ka­sty­lij­czycy ob­ra­cali się na lewo i  prawo, po­ka­zy­wali so­bie pal-­ cami: po­patrz, zo­bacz! A  wi­dzia­łeś tamto? Prze­cież to się w  gło­wie nie mie­ści...! O, o! Patrz, patrz tam! To jest na­prawdę... -- ...nie do wiary! -- sap­nął Ju­anito, pa­trząc na ko­lejny z mi­ja­nych pa­ła­ców. -- Prze­cież tu­taj jest pięk­niej niż u nas w domu! Wi­dzie­li­ście kie­dyś ta­kie mia­sto?! -- Ja nic nie zo­ba­czę, jak bę­dziesz się tak krę­cić, bo mi oczy wy-­ kłu­jesz -- wark­nął wiecz­nie nie­za­do­wo­lony Ro­drigo, ręką od­su­wa­jąc Strona 13 ko­ły­szące się nie­bez­piecz­nie bli­sko jego twa­rzy że­leźce ha­la­bardy. --  No ale po­pa­trz­cie sami! Ży­cia nie star­czy, żeby to wszystko obej­rzeć! -- W rzyć to mi już nogi wcho­dzą -- po­ża­lił się Va­lverde. -- I w gę-­ bie za­schło... My­śli­cie, że da­dzą ja­kieś po­rządne kwa­tery? --  Co nam nie da­dzą, to cau­dillo sam weź­mie! -- za­śmiał się de Mon­roy. Cau­dillo tym­cza­sem kro­czył na czele ca­łego po­chodu, trzy­ma­jąc brodę wy­soko unie­sioną i  spod pół­przy­mknię­tych po­wiek ob­ser­wu-­ jąc, ba! chło­nąc mi­jane wi­doki. Obok niego szedł spo­koj­nym, nie­spiesz­nym tem­pem sam Mon­te-­ zuma, po­ka­zu­jąc go­ściowi mia­sto. --  Gdy do­stojny Cor­tés spoj­rzy ku pra­wej stro­nie, do­strzeże tam już da­chy pa­łacu Axay­aca­tla -- tłu­ma­czyła doña Ma­rina. -- Tam za-­ równo do­stojny Cor­tés, jak i  jego dzielni wo­jow­nicy za­znają wy­po-­ czynku. -- Ma­rina, za­py­taj go: ile jest pa­ła­ców w Te­noch­ti­tlán? -- Mon­te­zuma mówi, że ich liczba jest równa gwiaz­dom na nie­bie, jed­nak pa­łac Axay­aca­tla świeci naj­ja­śniej­szą z nich. Sam oj­ciec wiel-­ kiego Mon­te­zumy miesz­kał w jego sa­lach, zaś te­raz jego miej­sce zaj-­ mie do­stojny Cor­tés: za­równo w sercu Mon­te­zumy, jak i po­nad jego ra­mie­niem. Cor­tés bę­dzie jako oj­ciec, zaś Mon­te­zuma ni­czym we wszyst­kim mu po­słuszny syn i sługa... -- Tak po­wie­dział? -- za­in­te­re­so­wał się cau­dillo, zer­ka­jąc na idą-­ cego obok naj­wyż­szego króla. --  Wła­śnie tak, pa­nie. Czy mam za­py­tać go już te­raz o  pod­da­nie się wła­dzy na­szego króla? --  Za­cze­kaj jesz­cze, Ma­rina. Nie te­raz... Ale po­wiedz mu coś, co bę­dzie pa­so­wać do na­stroju chwili. Ma­lint­zin uśmiech­nęła się cza­ru­jąco, skło­niła głowę i  przy­ło­żyła dłoń do serca, pa­trząc to na Mon­te­zumę, to na idą­cego obok niego brata władcy, moż­nego i szla­chet­nego Cu­itláhu­aca. Strona 14 --  Do­stojny Cor­tés mówi, że go­ścin­ność Mon­te­zumy jest ni­czym chłodny zdrój ob­my­wa­jący stopy stru­dzo­nego wę­drowca. Za­zna­li­śmy fa­tygi, na­sze członki są zmę­czone, ale te­raz Mon­te­zuma da nam wy-­ tchnie­nie. Na­sze serca łą­czą się z  nim, na­sza gwiazda świeci ja­śniej u jego boku. Mon­te­zuma uśmiech­nął się, sły­sząc tak cie­płe słowa. Już na­bie­rał tchu, żeby od­po­wie­dzieć, wy­razy wdzięcz­no­ści i ser-­ decz­no­ści nie­malże za­częły opusz­czać jego usta... ...a wtedy do­strzegł, że spoj­rze­nie mó­wią­cej to ko­biety było pu­ste i zimne ni­czym wnę­trze domu wy­pa­lo­nego po­ża­rem. Gdy zo­rien­to­wała się, że zwró­cił na nią uwagę, jej twarz od razu przy­brała wy­raz życz­li­wego, do­brego spo­koju. Uśmiech­nęła się do króla pro­mien­nie, skło­niła głowę. Nie opu­ściła jed­nak wzroku, po­my­ślał Mon­te­zuma. Obej­rzał się jesz­cze raz przez ra­mię, w kie­runku po­dą­ża­ją­cych za nimi żoł­nie­rzy i do­wód­ców. Ubrani w ko­lo­rowe szaty, ob­łó­czeni w lśniące pan­ce­rze, ma­sze­ru-­ jący pod po­wie­wa­ją­cymi sztan­da­rami, przy­po­mi­nali wiel­kiego, wi­ją-­ cego się na uli­cach Te­noch­ti­tlán węża, na­je­żo­nego błysz­czą­cymi gro-­ tami włóczni. Setki, może na­wet ty­siące twa­rzy. Istne mro­wie. Jed­nak on szu­kał wśród nich wzro­kiem tego jed­nego czło­wieka, który za­przą­tał jego my­śli. Idący ze swymi ludźmi Za­hred wi­dział, jak czoło po­chodu skręca i  po­tem za­trzy­muje się na placu przed to­ną­cym w  so­czy­stej zie­leni, pięk­nie zdo­bio­nym gma­chem pa­łacu. Mon­te­zuma i Cor­tés, z tej od­le-­ gło­ści bę­dący tylko dwiema ma­lut­kimi fi­gur­kami, wspi­nali się wła-­ śnie po głów­nych scho­dach, wi­tani już da­rami przez ocze­ku­ją­cych nad­zor­ców i opie­ku­nów po­sia­dło­ści. Ze wszyst­kich stron ota­czali go lu­dzie. Strona 15 Przed nim i  za nim cią­gnęła się ko­lumna woj­ska, po­dzie­lona na re­gi­menty pod do­wódz­twem po­szcze­gól­nych ka­pi­ta­nów. Ulice pełne były ga­piów. Wo­kół roz­cią­gała się tęt­niąca ży­ciem me­tro­po­lia. Ale on w tej chwili czuł, że jest zu­peł­nie sam. Pa­trzył i  wi­dział, słu­chał i  sły­szał. Ja­kaś część jego umy­słu re­je-­ stro­wała to, jak za­cho­wy­wali się po­szcze­gólni żoł­nie­rze. Zu­peł­nie od-­ ru­chowo za­pa­mię­ty­wał układ ulic i po­ło­że­nie pla­ców. Ko­no­to­wał so-­ bie i  kar­bo­wał w  pa­mięci drobne fakty, na które za­pewne ża­den z jego to­wa­rzy­szy nie zwra­cał na­wet uwagi. Mi­jane na każ­dym skrzy­żo­wa­niu pu­bliczne ustępy, przy­sto­so-­ wane do wy­bie­ra­nia z  nich na­wozu, po­tem za­pewne uży­wa­nego do użyź­nia­nia upraw. Stud­nie i uję­cia wody, do któ­rych pro­wa­dziły bie­gnące po­nad do-­ mami wo­do­ciągi. Przy­sa­dzi­ste bu­dynki łaźni pu­blicz­nych. Po­gru­po­wane na uli­cach warsz­taty rze­mieśl­ni­ków. Równo wy­ty­czone prze­strze­nie pla­ców o  ja­sno wy­ra­żo­nym prze-­ zna­cze­niu. Na­to­miast to wszystko było na do­brą sprawę nie­istotne. Do­tarli tam, gdzie nie po­winni byli do­trzeć. Byli w miej­scu, w któ-­ rym nie po­winni się byli zna­leźć. Dwie zu­peł­nie różne cy­wi­li­za­cje, dwa od­mienne spo­soby my­śle­nia i po­strze­ga­nia świata. Nie­kom­pa­ty-­ bilne, bie­gu­nowo wręcz prze­ciw­stawne... Mimo że nie było w uży­wa-­ nym ani przez jed­nych, ani dru­gich ję­zyku wła­ści­wych słów, aby wy-­ ra­zić to po­ję­cie. Nie­malże czuł, jak w po­wie­trzu wisi wręcz na­ma­calne na­pię­cie. Jak wtedy, gdy w go­rą­cym, par­nym po­wie­trzu lata na­gle po­ja­wia się na ho­ry­zon­cie ciężka, nio­sąca w so­bie obiet­nicę grzmotu i bły­sku chmura bu­rzowa. To wła­śnie Ka­sty­lij­czycy, ciężcy stalą i  pro­chem, byli tą chmurą, która nad­cią­gała nad Te­noch­ti­tlán. Strona 16 Wi­dział, znał i  prze­ra­biał ta­kich sce­na­riu­szy dzie­siątki, setki. Może na­wet ty­siące. Uczta, na którą Har-Na­mib za­pro­sił wład­ców Qa­nan. Otwar­cie bram Uruk przed ar­mią Sar­gona. Inki-En­lil przy­by­wa­jący z  po­sel­stwem do wład­ców Srebr­nych Wód. Po­sło­wie z Ilionu do­bi­ja­jący okrę­tami do na­brzeża portu w Spar-­ cie. Alek­san­der wkra­cza­jący do Ba­bi­lonu. Ce­zar pro­wa­dzący swój Trzy­na­sty Le­gion bro­dem przez Ru­bi-­ kon... Wie­dział, jak to się skoń­czy. Nie było in­nej moż­li­wo­ści. Wy­star-­ czyło spoj­rzeć na twa­rze Ka­sty­lij­czy­ków, żeby móc już te­raz od­gad­nąć my­śli, z któ­rych oni sami jesz­cze nie za­częli zda­wać so­bie sprawy. Jed­nak tym ra­zem, w  tym mie­ście, po­śród tych lu­dzi, coś było... ina­czej. Za­hred po­trzą­snął głową, od­ga­nia­jąc mroczne my­śli z prze­szło­ści: dość. Jego ży­cie było tu i  te­raz, a  on mu­siał skon­cen­tro­wać się na tym, co mo­gło go ocze­ki­wać. --  Jedno ży­cie, jedna śmierć -- mruk­nął do sie­bie, sta­wia­jąc pierw­szy krok na stop­niach pro­wa­dzą­cych do pa­łacu. Wcho­dzący do gma­chu Ka­sty­lij­czycy roz­glą­dali się, za­dzie­ra­jąc głowy ku ma­lo­wi­dłom na skle­pie­niu i ścia­nach. Co za prze­pych! Ko­lo­rowe kwiaty i ro­śliny, twa­rze i po­sta­cie, geo­me­tryczne wzory -- wszystko to prze­pla­tało się na fre­skach, ukła­dało w  nie­sa­mo­wity ko­ro­wód barw, od­cieni i kształ­tów. Ka­mienna pod­łoga cią­gnęła się ide­al­nie równą po­wierzch­nią, w ścia­nach otwie­rały się sze­ro­kie przej­ścia, w któ­rych de­li­kat­nie ko-­ ły­sały się w po­wie­wach ze­firku cien­kie ni­czym pa­ję­czyny za­słony. We­wnętrzne dzie­dzińce to­nęły w zie­leni, szem­rały ci­cho wo­do­try-­ ski. Strona 17 Sto­jąca pod ścia­nami służba gięła się w  po­kło­nach, trzy­ma­jąc misy pełne owo­ców, mię­siwa i chleba. -- Ej, my­śli­cie, że to... A zresztą co mi tam! -- za­śmiał się Val­dés. Nim kto­kol­wiek zdą­żył za­re­ago­wać, cho­rąży wci­snął drzewce sztan­daru idą­cemu obok to­wa­rzy­szowi, wy­ła­mał się z szyku i pod­sko-­ czył do jed­nego z cze­ka­ją­cych w przej­ściu chło­pacz­ków. Chwy­cił naj-­ czer­wień­szy, naj­doj­rzal­szy owoc, drugą ręką zła­pał tyle plac­ków, ile tylko dał radę wziąć, i za­nur­ko­wał z po­wro­tem po­mię­dzy to­wa­rzy­szy. Przez chwilę pa­trzyli na niego zdu­mieni. On jed­nak za­śmiał się gło­śno i  za­to­pił zęby w  zdo­by­czy; po bro-­ dzie po­ciekł mu strużką sok, męż­czy­zna ode­rwał szarp­nię­ciem kęs so­czy­stego miąż­szu. Ni­czym na­gle spusz­czone ze smy­czy psy, jak od­cza­ro­wani z  ka-­ mie­nia do­tknię­ciem ma­gicz­nej różdżki, Ka­sty­lij­czycy rzu­cili się ku lu-­ dziom z  mi­sami. Każdy brał, co tylko mógł, co­kol­wiek wpa­dło mu w  ręce! Ca­łymi gar­ściami za­czer­py­wali orze­chy, chwy­tali na­rę­cza plac­ków, wy­ry­wali słu­żą­cym dzbany z  pu­lque... Któ­ryś wy­szarp­nął dziew­czy­nie całą złotą misę pełną ka­wał­ków pie­czo­nego mię­siwa, przy­tu­lił do piersi: moje...! Cor­tés obej­rzał się prze­lot­nie, sły­sząc wrzawę, ale nie zwol­nił na-­ wet kroku, upo­jony chwilą. Wkra­czali wła­śnie, Mon­te­zuma i on, do prze­stron­nej sali, otwar-­ tej na je­den z nie­zli­czo­nych po­dwór­ców. Sali nie­malże cał­ko­wi­cie pu-­ stej -- je­śli nie li­czyć sto­ją­cego po­środku niej szcze­ro­zło­tego tronu. --  Mon­te­zuma mówi: oto miej­sce, do któ­rego przy­by­łeś -- ode-­ zwała się doña Ma­rina, zaś w jej drżą­cym gło­sie Cor­tés usły­szał naj-­ de­li­kat­niej­sze nutki po­ru­sze­nia. -- Mu­sia­łeś do­świad­czyć wiel­kiej fa-­ tygi, ale te­raz za­znasz od­po­czynku. Oj­ciec Mon­te­zumy mó­wił mu za-­ wsze, że je­ste­śmy tu, na tym świe­cie, za­le­d­wie prze­chod­niami, któ­rzy pil­nują rze­czy po­wie­rzo­nych nam przez przod­ków... -- Po­wiedz mu, Ma­rina, że jego słowa są bli­skie mo­jemu sercu -- wtrą­cił się Cor­tés. -- I po­dob­nie na­sza wiara uczy nas, że do­cze­sność Strona 18 prze­mija, a wiecz­ność trwa. Ko­bieta za­jąk­nęła się, prze­tłu­ma­czyła słowa. Król po­ki­wał głową, przy­ło­żył dłoń do serca. -- ...jako że dawni władcy ode­szli, a po­śród nich mój oj­ciec, to ich tron stoi te­raz pu­sty. Za­siądź więc na nim i bądź tym, kim uczy­nili cię los i bo­go­wie. My zaś bę­dziemy two­imi przy­ja­ciółmi, braćmi, słu­gami i pod­da­nymi two­jego króla, je­śli tylko to przy­czyni mu ra­do­ści. Cor­tés spoj­rzał dziko na Ma­lint­zin, ale ta tylko po­ki­wała głową, otwie­ra­jąc sze­roko oczy: tak wła­śnie po­wie­dział! --  Niech za­tem... -- Cor­tés na­brał głę­boko tchu, czu­jąc, jak w piersi wali mu serce. Ta chwila, ta pa­rada przez mia­sto, te słowa! To było wprost nie do wiary! -- Niech tak się sta­nie, a  my obej­mu-­ jemy ten pa­łac, te zie­mie, to kró­le­stwo w na­sze wła­da­nie w imię na-­ szego mi­ło­ści­wie pa­nu­ją­cego, z Bo­żej ła­ski króla i su­we­rena Ka­rola! Mon­te­zuma drgnął, sły­sząc tłu­ma­czone przez ko­bietę słowa. Uśmiech­nął się, za­wsty­dzony ewi­dent­nym nie­po­ro­zu­mie­niem, i  już, już otwie­rał usta, żeby wy­pro­wa­dzić bia­łego wo­dza z  błędu... Lecz nim zdą­żył wy­ja­śnić oczy­wi­stą po­myłkę w  ko­mu­ni­ka­cji, biały wódz Cor­tés już za­siadł na tro­nie ojca Mon­te­zumy, po­to­czył dum­nym wzro­kiem po onie­mia­łych z wra­że­nia, tło­czą­cych się w sali lu­dziach. Niech tak bę­dzie, po­my­ślał Mon­te­zuma. Go­ścin­ność i  uprzej­mość były naj­waż­niej­szą cnotą po­wie­rzoną Me­xi­kom przez bo­gów. To, co zo­sta­nie po­wie­dziane i uczy­nione w go­ści­nie, po­ka­zuje od-­ da­nie go­spo­da­rza go­ściom i przy­czy­nia mu chwały w ży­ciu ziem­skim, a po­tem u boku przod­ków. Jego go­ście zza Wiel­kiej Wody na pewno mieli swoje wła­sne for-­ mułki i słowa wy­gła­szane w ta­kich oko­licz­no­ściach. Jed­nakże Mon­te­zumę obo­wią­zy­wała jego wła­sna go­ścin­ność, jego tra­dy­cje, więc on po­dej­mie ich we­dle swo­jego oby­czaju. -- Go­ście są te­raz w swoim kraju oj­czy­stym, są we wła­snym domu -- po­wie­dział, koń­cząc zwy­cza­jową zry­tu­ali­zo­waną for­mułkę po­wi­ta-­ Strona 19 nia rów­nych so­bie wład­ców. -- Niech wszy­scy będą im po­słuszni, niech uznają Cor­tésa za pana, na­miest­nika wiel­kiego władcy. Nie ma w  tym błędu, nie za­znasz w  tym pod­stępu. Niech biały wódz roz­ka-­ zuje, a jego słowa staną się czy­nem. Niech go­ście cie­szą się i od­po­czy-­ wają, znu­żeni po­dróżą i bi­twami. Cor­tés nie po­wie­dział nic, czu­jąc, jak serce bije mu w  piersi ni-­ czym dzwon. Był tu­taj, na nie­zna­nych te­ry­to­riach nie­od­kry­tych do tej pory ziem. Zna­lazł im­pe­rium, po­pro­wa­dził swo­ich lu­dzi do zwy­cię­stwa. Zdo­był łupy, o ja­kich żad­nemu z nich się nie śniło. A  te­raz sie­dział na szcze­ro­zło­tym tro­nie, zaś Mon­te­zuma giął się przed nim w ukło­nie. Ten sam Mon­te­zuma, któ­rego tak się oba­wiali. O któ­rym mó­wili wszy­scy po dro­dze, wy­chwa­la­jąc go pod nie­biosa i  drżąc z  trwogi, wspo­mi­na­jąc jego prze­wagi wo­jenne. Ten, który miał być po­stra-­ chem, ucie­le­śnie­niem wła­dzy, istną ne­me­zis... ...mó­wił te­raz, że jest jego sługą! Wi­dząc, że biały wódz nie od­po­wiada i nie za­prze­cza tak, jak wy-­ ma­gała tego sfor­ma­li­zo­wana tra­dy­cja po­dob­nej rangi spo­tkań, Mon-­ te­zuma od­chrząk­nął i wy­pro­sto­wał się. No cóż, rolą go­spo­da­rza było ła­ta­nie dziur w  oby­cza­jach tam, gdzie dwa spo­soby po­stę­po­wa­nia roz­cho­dziły się w prze­ciwne strony. -- Niech go­ście od­poczną te­raz, za­znają spo­koju -- po­wie­dział raz jesz­cze. -- Mon­te­zuma po­że­gna Cor­tésa i  jego wo­jow­ni­ków, aby do-­ glą­dać na­le­ży­tego za­kwa­te­ro­wa­nia in­nych go­ści. Wszy­scy, na­wet wia-­ ro­łomni Cho­lul­te­ko­wie i nie­po­korni Tla­xcal­te­ko­wie, otrzy­mają na­le-­ żytą go­ścinę. Cor­tés jest we wła­snym domu, zaś Mon­te­zuma od­wie-­ dzi go po­now­nie po wie­cze­rzy. Niech kurz drogi opad­nie z jego stóp. Cau­dillo spoj­rzał tylko na niego i kiw­nął głową, nie do końca na-­ wet ro­zu­mie­jąc słowa szep­tane mu do ucha go­rą­cym, rwa­nym od­de-­ chem doñi Ma­riny. Strona 20 Pa­trzył, jak Mon­te­zuma skła­nia się przed nim jesz­cze raz, po­tem od­wraca się i od­cho­dzi, a wraz z nim opusz­cza salę or­szak me­xic­kich do­stoj­ni­ków. -- Mó­wię wam, że nam się zhoł­do­wał! Na wła­sne uszy sły­sza­łem, co doña Ma­rina mó­wiła! -- Co wy opo­wia­da­cie, pa­nie! Wi­tali nas po pro­stu! -- ode­zwał się de Gu­zmán, plu­jąc okrusz­kami ku­ku­ry­dzia­nego placka. -- Prawda, że nasz cau­dillo na tym tro­nie usiadł, ale... --  Wi­dzi­cie?! Sami wi­dzie­li­ście, wszy­scy wi­dzieli! -- nie od­pusz-­ czał pan Vázquez de Ta­pia. -- A ja jesz­cze sły­sza­łem, bo naj­bli­żej sta-­ łem! -- P-p-przede mnie że­ście się wci-ci-ci­snęli -- po­ża­lił się z wy­rzu-­ tem de León, się­ga­jąc po ko­lejny ka­wa­łek pie­czeni. --  Było swo­jego miej­sca pil­no­wać, a  nie się za ba­bami oglą­dać! Zo­ba­czy­łem, że miej­sce zwol­nione, to sta­ną­łem! I mó­wię wam, że sły-­ sza­łem tak, jak was sły­szę: Mon­te­zuma na­szemu cau­dil­lowi wier­ność przy­się­gał! Sie­dzący na ma­tach ka­pi­ta­no­wie za­mru­czeli, nie bar­dzo wie­dząc, co by tu po­wie­dzieć. Każdy z nich otrzy­mał kwa­terę, w któ­rej bez naj­mniej­szego trudu po­mie­ścili się ze swo­imi żoł­nie­rzami. Lu­dzie do­stali chleb, mięso i owoce. Ko­nie za­opa­trzono w wodę i świeżą trawę. Po­nadto Mon­te-­ zuma przy­słał im jesz­cze wię­cej da­rów, służbę, za­pasy i ko­biety ma-­ jące na miej­scu roz­cie­rać ziarno na mąkę i piec świeże ku­ku­ry­dziane placki. Wszy­scy mieli to samo wra­że­nie: byli tu­taj po­dej­mo­wani jak zdo-­ bywcy. Fe­to­wani jak zwy­cięzcy, mimo że nie mu­sieli sto­czyć o to na-­ wet wal­nej bi­twy. I rze­czy­wi­ście można było od­nieść wra­że­nie, że tak samo trak­to-­ wał ich Mon­te­zuma.