Ksiega wszystkich godzin #2 Atrament - DUNCAN HAL

Szczegóły
Tytuł Ksiega wszystkich godzin #2 Atrament - DUNCAN HAL
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Ksiega wszystkich godzin #2 Atrament - DUNCAN HAL PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Ksiega wszystkich godzin #2 Atrament - DUNCAN HAL PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Ksiega wszystkich godzin #2 Atrament - DUNCAN HAL - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HAL DUNCAN Ksiega wszystkich godzin #2Atrament KSIEGA WSZYSTKICH GODZIN: 2 PRZELOZYLA ANNA RESZKA Wydawnictwo MAG Warszawa 2007 Tytul oryginalu: Ink. The Book of All Hours: 2 Copyright (C) 2007 by Hal Duncan Copyright for the Polish translation (C) 2007 by Wydawnictwo MAG Projekt graficzny serii: Piotr Chylinski Ilustracja na okladce: Chris Shamwana i Neil Lang Opracowanie graficzne okladki: Jaroslaw Musial Wylaczny dystrybutor Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl Wydanie I ISBN 978-83-7480-059-4 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: [email protected]://www.mag.com.pl Kore dedykuje TOM TRZECI RYCERZE ZIMY PROLOG SLOWA ROZPASANEGO POZADANIA Historia - do tej pory Historia, tak odlegla w czasie i przestrzeni, wrecz niestworzona, zdala mi sie egzotycznym zmysleniem, kiedy uslyszalem ja po raz pierwszy od mojego wuja, na ktorego ustach blakal sie cien chytrego usmiechu, ledwo widoczny, ale wystarczajacy, zeby wokol oczu pojawily sie kurze lapki. Stryj Reynard, rozpustnik i lobuz. Kiedy uslyszal, ze sprzedalem swoje pierwsze opowiadanie i chce zostac pisarzem, zaprosil mnie do siebie, mowiac, ze ma dla mnie pewna historie, rodzinna legende warta co najmniej ksiazki.Gdy przybylem do malego mieszkanka przy Baker Street, zostalem zywiolowo przywitany przez kundlice Kore i posadzony przez gospodarza na czarnej skorzanej kanapie; na stoliku obok juz staly szklanka dzinu z tonikiem i popielniczka. Stryj zapalil papierosa i rozpoczal opowiesc. -Twoj dziadek, kapitan Jack Carter, wrocil z wielkiej wojny bardzo zmieniony. Widzial na wlasne oczy krew i bloto Sommy, posylal ludzi na smierc, skazywal ich na rozstrzelanie za tchorzostwo. Moja matka mowila, ze tamte wspomnienia ciazyly mu niczym sekretne brzemie, od ktorego nie mogl sie uwolnic. Pewnego dnia dostal telegram od swojego starego profesora - chyba nazywal sie Hobbsbaum - pozegnal sie krotko ze swoja ukochana Anna, ktora w tym czasie byla przy nadziei, wyruszyl na Bliski Wschod i slad po nim zaginal. Stryj Reynard zamilkl na chwile, stary manipulant. -Zniknal w Welinie - oznajmil wreszcie. -W Welinie? - powtorzylem. Stryj pociagnal lyk dzinu z tonikiem. -Pusta kartka ma w sobie wielki potencjal, nie sadzisz? Jako pisarz? Na tym... podlozu za pomoca atramentu mozna stworzyc wszystko. Milion slow czeka na wyczarowanie lekkim musnieciem piora po papierze. I nawet jak juz wyryjesz swoja wersje porzadku na czystej tabliczce, miedzy slowami zawsze pozostana wolne przestrzenie, mozliwosci, ktore mozna wyczytac miedzy wierszami. - Usmiechnal sie. - Uwazasz, ze mowie metaforami. Chyba tak. Staram sie wyrazac w zrozumialy dla ciebie sposob. Historia nie biegnie prosta linia od poczatku do konca. Moze byc - i bywa - opowiedziana w rozny sposob przez roznych pisarzy, z ktorych kazdy wybiera wlasna sciezke i dodaje jej drugi wymiar. Ta sama historia moze byc - i jest - przekazywana w rozny sposob przez kolejne pokolenia. Nastepcy poprawiaja wersje poprzednikow, wznosza wlasne konstrukcje na szczatkach przeszlosci, nowe warianty nadaja historii trzeci wymiar. Kiedy potem ja czytamy, podazajac szlakiem atramentu, poruszamy sie w trzech wymiarach, mkniemy naprzod, skaczemy do tylu, zbaczamy tu i tam, zastanawiajac sie, jak moglo byc inaczej, kopiac w zlozach osadowych opowiesci, martwych prawd ukrytych pod nowym tekstem. To metafora czasu. Taka jest natura Welinu. Czas ma trzy wymiary, podobnie jak przestrzen. Idee swiatow rownoleglych fizyki kwantowej albo alternatywnych historii nie byly mi obce, ale mysl o... poprzednich rzeczywistosciach... -Nie jestem pewien, czy... -Zyjemy w malym zagajniku na powierzchni wielkiej kuli - ciagnal stryj - w malej dolinie rzeczywistosci i widzimy tylko to, co za nami i przed nami. Ale istnieja w Welinie inne doliny i rowniny, gdzie czas tworzy rozlegle pola iluzji, na ktorych latwo zboczyc z drogi i zajsc tak daleko, ze kiedy czlowiek sie obejrzy, zobaczy przeszlosc, ale juz nie swoja. Sa tez rozpadliny, uskoki, gdzie przesuwajace sie kontynenty wypietrzyly starsze swiaty w lancuchy gorskie, przy ktorych pierwotnym majestacie jestesmy karzelkami. Gdy zrobisz krok poza ten swiat, pod stopami znajdziesz rumowisko mitow, w skalnym zboczu przed soba ujrzysz skamieniale piora anielskich skrzydel. Zaczekaj chwile. Stryj dzwignal sie z fotela i wyszedl z pokoju. Przez otwarte drzwi widzialem, jak przecina kwadratowy przedpokoj swojego mieszkania z jedna sypialnia - kawalerskiego gniazdka, jak je nazywal - i wchodzi do gabinetu. Chwile pozniej wrocil z czyms w rodzaju pojemnika na cygara, wielkosci pudelka na buty, moze troche wiekszego. Kazdy centymetr jego powierzchni zdobily zawile abstrakcyjne wzory, wieczko bylo na zawiasach, klamra z mosiadzu. -Twoj dziadek zniknal w Welinie, lecz przyslal nam to. Twoj ojciec chcial je spalic, ale go powstrzymalem. Uznalem, ze ty powinienes je dostac. Zgodnie z wola dziadka. Polozyl pudelko na moich kolanach. -Napisal to na pierwszej stronie. Odpialem klamre i otworzylem wieczko. Skrzypnal zawias. W srodku bylo pelno papierow - luznych swistkow i notatnikow - o pozolklych kartkach i skorzanych oprawach, kruchych jak jesienne liscie. Pachnialy kurzem i rozkladem, i chyba troche siarka; pod palcami czulem piasek albo sol oblepiajaca gladkie, choc zniszczone powierzchnie wyprawionej skory i wyblaklego pergaminu. Zgodnie z tym, co powiedzial stryj, na pierwszej stronie - a wlasciwie na kawalku kartki wydartej nierowno z jakiejs taniej ksiazki - wyraznie bylo napisane, ze tajemnica jest przeznaczona dla mnie. Dla mojego wnuka Reynarda, jeszcze nienarodzonego i nienapisanego. Obys uczynil z tego szalenstwa przyszlosc wolna od przeznaczenia. Zmien Ksiege w ksiazke. Jack Carter, Palestyna, 1929 -Nie rozumiem - powiedzialem. - Przyszlosc wolna od przeznaczenia? Jaka ksiazka? -Ksiega wszystkich godzin - wyjasnil stryj. - Przypuszczam, domyslam sie, ze chodzi o... projekt Welinu, calej rzeczywistosci, calej nierzeczywistosci, uwiecznionej w grimoire, ktora mogla zostac spisana przez samego Boga, jesli wierzysz w takie rzeczy. Podrecznik matematyki i metafizyki napisany w jezyku aniolow - on nazywa go Mowa - jezyku, ktory spaja rzeczywistosc. -Ksiega wszystkich godzin? -Przeczytaj ja i sam zobacz - odparl stryj Reynard. Dawno, dawno temu -Dawno, dawno temu - zaczal Jack, gdy siedzielismy w ogrodzie - byla sobie ksiega pod tytulem Dawno, dawno temu, o malym Jacku. Niestety, Jack nie przepadal za ksiazkami, bardziej interesowaly go pistolety zabawki i tego rodzaju gowno, wiec wzial flamastry i pomazal ja cala, az nie mozna bylo odczytac zadnego slowa w jednym wielkim kleksie z atramentu. Oberwal za to jak cholera. - Spojrzal na mnie i dodal: - Taka wlasnie jest historia mojego zycia, atramentowy chaos. I tym samym jest Ksiega wszystkich godzin, Guy, pieprzona Ksiega wszystkich pieprzonych godzin. Oto skad sie wziely moje blizny.Pomyslalem o pierwszych slowach Ksiegi: Na poczatku. Powszechnie znany tytul pierwszego rozdzialu, Genesis, pochodzil od hobbenskiego slowa bereshit przetlumaczonego na versidzki. Dawno, dawno temu to calkiem trafne tlumaczenie tytulu ksiegi o poczatku, o niebiosach i Ziemi powolanych do istnienia tchnieniem Zeusa na pustke, uznalem. Chyba dobry sposob na rozpoczecie tej opowiesci. Dawno, dawno temu byl sobie maly Jack. Jacka poznalem w szpitalu Poudre Valley w Laramie, w Manitu Polnocnym, do ktorego przyjeto go na leczenie z powodu ran. Zostalem wezwany jako konsultant psycholog, zeby ocenic, czy pacjent ma sklonnosci samobojcze. Siec blizn na jego piersi swiadczyla o samookaleczeniu albo maltretowaniu, ale byly tez inne, bardziej przerazajace slady. Z karty choroby wynikalo, ze trzy dni wczesniej Jack nozycami ogrodowymi odcial sobie skrzydla, najpierw usunawszy rogi pila i szlifierka. Siedzac na brzegu lozka i wygladajac przez okno, z opatrunkiem na plecach wyraznie widocznym pod szlafrokiem i obandazowana glowa - gesta czupryna blond wlosow o ognistym odcieniu sterczala wokol bialej gazy niczym plonace zboze - powiedzial mi, ze tak naprawde nigdy nie mial skrzydel. -Ani rogow - dodal. Dysmorfia, pomyslalem od razu. Potem oznajmil, ze jest odmiencem. Na pierwszym spotkaniu nie robilem notatek. W takich okolicznosciach wolalem zwykla rozmowe, ktora pomaga pacjentom rozluznic sie i otworzyc - czuja sie swobodniej niz w czasie tradycyjnego badania przez obcego czlowieka z notesem w rece, ktory oficjalnym tonem zadaje pytania. Takie podejscie pozwala mi jednoczesnie na wnikliwsza obserwacje. Pamietam, zauwazylem, ze w pokoju nie ma kartek pocztowych ani kwiatow. Spartanskie otoczenie i brak sladow odwiedzin pasowaly do obojetnosci pacjenta. Podobnie jak brak skrzydel, ktore moglby zlozyc wokol siebie dla oslony przed chlodem Zimy. -Zadnej rodziny - wyjasnil. - Nie w tym swiecie, doktorku. Jestem odmiencem, rozumie pan. Osieroconym Orfeuszem szukajacym swojej Eurydyki. Pozniej sie dowiedzialem, ze rodzice Jacka sa nieznani. Zajela sie nim opieka spoleczna, przerzucano go z jednego sierocinca do drugiego; jego akta splonely w pozarze, powiedzial mi dyrektor jednego z domow dziecka. Mozna by niemal pomyslec, ze naprawde zjawil sie tutaj z jakiegos innego swiata, z innego czasu. Ale na pierwszym spotkaniu tylko rozgladalem sie po jego pokoju, szukajac jakichkolwiek wskazowek. Jedynym przedmiotem zdradzajacym potrzebe otuchy byla Ksiega wszystkich godzin Gideona, ktora lezala otwarta na szafce przy lozku. Nie wydalo mi sie to niezwykle tutaj, na srodkowym zachodzie Amoryki, w sercu kultury przesiaknietej ewangeliczna wiara. Jedno z pytan, ktore najczesciej zadawali mi koledzy, zeby zagaic przyjazna rozmowe, brzmialo: Do jakiego kosciola chodzisz w Albionie? Odchrzakiwalem wtedy i wyznawalem, ze jestem niewierzacy. Przez chwile patrzyli na mnie wstrzasnieci, raczej skonfundowani, gdyz nie rozumieli, jak, u licha, ktos moze nie pragnac w zyciu milosci Naszego Pana Adonisa - po czym szybko zmieniali temat. Ksiega swiadczyla o tym, ze Jack nie jest calkiem wyobcowany z otaczajacego go swiata. Pasterze w Arkadii -Czytales Ksiege - mowie.Siadam na brzegu lozka i biore Gideona z szafki, zeby zobaczyc, jaka przypowiesc albo proroctwo studiowal Jack. Tego rodzaju drobiazgi czesto wskazuja na stan umyslu pacjenta: ci w depresji zwykle lubia Ksiege Hioba, bo identyfikuja sie z tym nieszczesnikiem, ktory cierpi bez skargi, i stawiaja sobie za wzor jego nieugietosc wobec ciezkiego losu; neurotycy wola Nowy Testament, poniewaz szukaja oparcia i afirmacji u zawsze kochajacego Chrystusa, natomiast osobowosci schizoidalne zawsze wybieraja Objawienie. Egzemplarz Jacka jest otwarty na Piesni Salamandra, jedynej czesci Ksiegi, dla ktorej sam znalazlem kiedys sporo czasu, nie przypowiesci ani proroctwu, tylko zwyklej poezji. -"Niech mnie pocaluje pocalunkiem ust swoich" - cytuje Jack pierwszy wers Piesni Salamandra, Piesni nad Piesniami. Odwraca sie i patrzy na mnie, a ja dostrzegam w jego niebieskich teczowkach srebrzysty plomien i blyski zlota. On jest inny, uswiadamiam sobie. Elementy lamiglowki wskakuja na swoje miejsce, urojenie Jacka, ze pochodzi ze swiata bezskrzydlych szarakow, staje sie bardziej zrozumiale. Wyobrazam sobie jego przeszlosc. Matka, angelo-satyr, patrzy na swojego syna po raz pierwszy i widzi polysk jego skory, blask oczu, troche bardziej zmyslowy, nizby nalezalo. Znienawidzila go sama czy moze zlopiacy piwo ojciec jednym machnieciem reki stracil naczynia z kuchennego blatu i w furii groznie rozpostarl wielkie czarne skrzydla? Zabieraj to cos z mojego domu! Dziecko dorastalo pod opieka osob, ktore go nie kochaly, i zdawalo sobie sprawe, ze jest inne niz rowiesnicy. Chryste, minelo zaledwie kilka tygodni od tragicznej smierci Thomasa Messengera, ktora okryla hanba miasteczko, stan, cala Amoryke. Do jakiego stopnia kosmopolitycznie jest tutaj, w uniwersyteckim miescie korporacji studenckich i piwiarni? Jack dochodzi do wniosku, ze jest odmiencem. Nie nalezy do swiata, ktory morduje osobe tak niewinna jak Thomas Messenger za to tylko, ze jest gejem. Probuje naprowadzic go na to wyjasnienie, ale w chwili, gdy z moich ust pada nazwisko zamordowanego studenta, on przerywa mi z wyrazem takiego bolu, gniewu i... ze, na Zeusa, rozumiem coraz wiecej. -Znalem go jako Puka - mowi Jack glosem tak ochryplym od tlumionego zalu, ze ledwo odrozniam slowa. Przyjaciel Jacka, Puk, zginal na wzgorzu tamtego Mroku, dokladnie 16 pazdziernika. Zginal pobity na smierc przez nienawidzacych pedalow dwoch lajdakow, ktorzy poderwali go w barze na obietnice trojkata. -Wtedy sie dowiedzialem - wyjawil mi Jack. - Smierc otwiera oczy, doktorku. Jesli ich nie zamyka i nie kladzie monet na cholernych powiekach. Siedzielismy na drewnianej lawce w szpitalnym ogrodzie, ja ze skrzydlami zlozonymi ciasno pod anorakiem podbitym futrem, skulony przed przenikliwym styczniowym chlodem, Jack w rozchylonym szlafroku, z luzno zwisajacym paskiem. Rozgrzany gniewem, nie zwazal na zimno. Wydmuchal pioropusz pary w powietrze i zerknal na mnie; wiedzial, ze to dzien mojego spotkania z szefem personelu, wiedzial, ze wychodzac, zostawie zalecenia decydujace o jego przyszlos'ci, tutaj albo w zewnetrznym swiecie: uznam, ze stanowi zagrozenie dla samego siebie, przepisze leki na depresje albo psychoze, zatrzymam go na dalsza obserwacje albo wypuszcze, zeby utonal lub plywal. -Chryste, Guy, nie zabije sie - zapewnil. - Bede zyl na przekor skurwielom. Walczyc czy uciekac? Cholera, zamierzam rozpalic ogien pod ich pieprzonymi stopami. -Zaczalem sobie wszystko przypominac na pogrzebie. Myslalem o tym, jak sie poznalismy. To bylo na wykladzie z socjologii. Po prostu zaskoczylo, jakbysmy sie znali przez cale zycie. Na pogrzebie zaczalem sobie przypominac, ze rzeczywiscie sie znalismy. Przez cale zycie. Siedzi w jednym ze skorzanych foteli, ktore ustawilem naprzeciwko siebie po obu stronach okna w moim gabinecie do takich wlasnie rozmow, takich wyznan. To nasze trzecie czy czwarte spotkanie. Przepraszam, ostatnio trudno mi zebrac mysli. -Bawilismy sie jak dzieci na polach iluzji - ciagnie Jack. - Udawalismy. Jednego dnia bylismy zolnierzami z pierwszej wojny swiatowej: kapitan "Szalony" Jack Carter, szeregowiec Thomas Messenger. Kiedy indziej ja odgrywalem serafina, wyslanego, zeby go tropil w tej dziwnej szarej wersji Amoryki. Lezelismy w lozku i zasypialismy w tym swiecie, a budzilismy sie w miescie Endhaven, wsrod ubranych na czarno uciekinierow przed nanotechnologiczna apokalipsa. Bylismy pasterzami w Arkadii i meskimi prostytutkami na ulicach Sodomy, doktorku. Przemierzalem pustynie wieksze niz caly swiat, bo on rzucal mi wyzwanie. Prowadzilem armie ku zagladzie, bo on byl w niebezpieczenstwie. Przypomnialem sobie wszystko - Chryste, zupelnie jakbym znowu sie narodzil - gdy stalem na jego pogrzebie, sluchalem, jak pastor wyglasza swoje bzdury. Przezylismy milion zywotow i zawsze sie spotykalismy, niewazne, w jaki fald Welinu trafilismy. To atak psychozy, ucieczka przez straszna rzeczywistoscia w wyszukane rantazje o wiecznosci. -A w tych innych... faldach Puk nie umieral? - pytam. -O nie, on zawsze umiera. Powinienes to wiedziec, Reynard. Ty tez powinienes pamietac. Niezdecydowany swiat Jest trzecia rano i powinienem juz lezec w lozku, ale zawsze bylem nocnym markiem, wiec wysiadam z samochodu i ide przez chrzeszczacy snieg do calodobowego sklepu, zeby kupic paczke papierosow, z czym moglbym pewnie zaczekac do rana. Za lada znowu stoi Melisa. Usmiecham sie do niej.-Czesc, Melisa. Ma dwadziescia pare lat, jest olsniewajaca i szaleje za moim akcentem. Gdy pierwszy raz przyszedlem do tego sklepu i zapytalem o regalia, akurat gawedzila z przyjaciolka. Od razu zaczela mnie wypytywac, skad jestem i co tutaj robie, jak dlugo zostane, uroczo podekscytowana obecnoscia obcego w tym dziwnym kraju. -Powiedz moje imie - poprosila w koncu. -Melisa? - baknalem zmieszany. -Powtorz. -Melisa? -O rany! Brzmi duzo lepiej, kiedy ty je wymawiasz, niz kiedy to robia ludzie stad. Przed sklepem wyjmuje papierosa z paczki, zapalam go i wsiadam z powrotem za kierownice, zamykam drzwi samochodu, wydmuchuje chmure dymu. Siegam do lusterka wstecznego, ustawiam je odpowiednio i nachylam sie, zeby spojrzec na wlasne odbicie. Nie mam rogow. Nie musze dotykac ramion, by wiedziec, ze skrzydel rowniez brak. Ogarnia mnie lekki niepokoj, ze jest w tym cos niewlasciwego - powinienem sie martwic? - ale zaraz sobie uswiadamiam, ze oczywiscie, oczywiscie, wlasnie o tym mowil Jack. Wszyscy mieszkamy jednoczesnie w miriadach fald, ci na Ziemi marza o niebie dla swoich zmarlych, ci w niebiosach marza o ziemiach dla zywych. Nic zatem dziwnego, ze z lusterka patrza na mnie kocie oczy; wszystko ma sens. Swiat po prostu jeszcze sie nie zdecydowal, ktora rzeczywistoscia chce byc. Nastepnego ranka, kiedy odprawiam codzienny rytual sniadania w postaci earl greya i gofrow z syropem klonowym, dostrzegam paczke papierosow lezaca na kuchennym stole i przypominam sobie sen oraz normalnosc, ktora go zainspirowala. Wspominam uczucie satori, ktore mialem we snie - swiat jeszcze sie nie zdecydowal - i uznaje je za zabawne. Moja podswiadomosc jest, zdaje sie, zakochana w iluzji Jacka. Otrzasne sie z tego oczywiscie. Spojrze w lustrze na moje rogi i skrzydla, w moje zdecydowanie ludzkie oczy i wszystko bedzie w porzadku ze swiatem. Psychoza Jacka jest wlasnie tym - psychoza. Dziwne, ze w innych faldach, ktore sobie wyobrazal, Puk umiera; mechanizm wyparcia dziala inaczej. Ale rozwiklam te sprzecznosc, w miare jak bedziemy odbywac nasze sesje. Nie zdaje sobie jeszcze sprawy, ze czeka mnie wiecej takich snow, coraz czestszych w ciagu kilku nastepnych tygodni i intensywniejszych, az juz nie bede pewien, czy to rzeczywiscie sa sny. -Wiem, ze mam racje - mowi Jack. - Po prostu jeszcze nie jestes gotowy dac nurka. Nie chcesz sie do tego przyznac. -Wiec twierdzisz, ze jestes zdrowy? A my wszyscy szaleni? Jack wzrusza ramionami i usmiecha sie szeroko. -W jednym z faldow, w ktorych znalem Puka, w Endhaven, na wzgorzu za miastem staly wiatraki. Kiedy Puk byl dzieckiem, wyobrazal sobie, ze to giganci. Ja mu powiedzialem, ze to calkiem mozliwe. Podobnie jak z Don Kichotem, ale w tym filmie, w ktorym ten... jak mu tam, mysli, ze jest Sherlockiem Holmesem w Nowym Jorku w roku 1970. George C. Scott. Mowi do swojego psychiatry, ze Don Kichot chyba mial racje. Moze to tylko wiatraki. Albo jednak giganci. Ja mysle, ze jedno i drugie. Moze swiat jeszcze sie nie zdecydowal. Moze... O co chodzi? Moje pioro nieruchomieje nad notatnikiem. "Swiat jeszcze sie nie zdecydowal". Szczeka mi nie opada, ale na twarzy wyraznie maluje sie zaskoczenie. Potrzasam glowa, probuje zbyc go smiechem. -Nic - mowie. Tej nocy mam kolejny sen. Obled to miasto Obled to miasto, mysli, przytlaczajacy, grozny labirynt potworow o kamiennych cielskach. Szalenstwo, ktore sie stalo rzeczywistoscia. Anioly bija sie z demonami. Bogowie o skrzydlach ze stali spadaja z nieba, zeby rozbic ludzkosc w pyl.Chwiejnie wychodzi z zaulka, kurczowo sciskajac poly plaszcza dlonmi o zbielalych kostkach. Za nim krzyki aniola przechodza w rzezenie, zagluszane przez wycie tlumu. Obled to miasto, mysli. Idzie brukowanymi ulicami, przez zacienione podworka, przez szerokie place wylozone marmurowymi plytami, obok kamiennych lawek i ozdobnych fontann, nagich drzew i osniezonych posagow. Sa przystanki tramwajowe i autobusowe, ale on nie ma waluty tego faldu, wiec tylko patrzy, dokad ociezale suna turkoczace maszyny-dinozaury, i idzie za tymi, ktore maja na tablicy z przodu napis Stadde Centrale, az dociera do centrum miasta ze sklepami i arkadami, pasazem handlowym, informacja turystyczna ze stojakami pelnymi map i rozkladow jazdy autobusow. Bierze po jednej z wielu mapek numerowanych tras, ktore wija sie przez te czy inna dzielnice - razem trzydziesci albo czterdziesci - i napelnia nimi kieszenie. Pragnie jedynie znalezc miejsce, gdzie bedzie bezpieczny. Nie ma nic oprocz ubrania na grzbiecie i ksiazki, ktorej jedynym celem jest teraz przechowanie jego imienia nabazgranego na frontyspisie. Przyciska do piersi Ksiege wszystkich godzin, swoj ostatni lacznik z wlasna tozsamoscia. Kiedys to byla ksiega map, jest tego pewien. Pamieta, ze wtedy kazda kolejna stronica ukazywala swiat w coraz wiekszej skali: ulice, miasta, kraje, kontynenty i duzo od nich rozleglejsze, niewiarygodnie rozlegle, bezkresne pola rzeczywistosci niczym powierzchnia jakiegos gazowego giganta, strona po stronie siegajace coraz dalej, az po odleglosci niewyobrazalne. Przewodnik do wiecznosci, do Welinu. Pamieta, ze rysowal ludzkie losy jako hieroglify na pergaminie. Pamieta, ze zapelnial pozolkle kartki sygilami, a one wedrowaly po nich, w miare jak toczylo sie zycie ludzi, ktorych byly symbolami. Pamieta, ze znaki sie mnozyly, pokrywajac atramentowym morzem narysowane pod spodem mapy, skakaly tu i tam, jakby probowaly opowiedziec, poprzez swoja kombinacje, dziwna, zmieniajaca sie historie Mroku. Potem nastala Zima, a on stracil... co wlasciwie stracil? Ostatnim razem, kiedy zagladal do Ksiegi wszystkich godzin, strony byly puste jak otaczajace go biale pustkowie sniegu i kosci, pod jego palcami rozciagaly sie monotonne rowniny welinu, jego wlasny hieroglif zblakl i poszarzal. Siedzac przy wypalonym ognisku obozowym, bliski zamarzniecia, zanim stracil przytomnosc, nabazgral swoje imie weglem na pierwszej stronie, wiadomosc dla tego, kto znajdzie jego cialo. -Es mortu - powiedzial jakis glos. -Neh, es liffen. Ocknal sie w szpitalu. Wyjal swoje ubranie z szafki przy lozku, wzial Ksiege i zwyczajnie wyszedl do miasta lezacego na krancu czasu, gdzie w zaulkach tlumy nastolatkow lamaly skrzydla aniolom, torturowaly je dla rozrywki. Bezdomny mezczyzna siedzi skulony przy schodach ruchomych, ktore suna w dol, stopien za stopniem, na stacje metra, pod misternym zelaznym mostem ozdobionym kutymi herbami i kandelabrami. Z kwadratowych kamiennych slupow oblaza plakaty reklamujace kluby i imprezy. Reynard patrzy, jak ludzie wchodza i wychodza przez drzwi z brazowego pleksiglasu oznaczone jaskrawopomaranczowa litera U; niektorzy nosza garnitury, inni ubrania w sportowym stylu, ale wszyscy wygladaja na przedstawicieli nizszej klasy sredniej, nawet ci w podniszczonych, uzywanych ciuchach. Za mostem posrod murow z piaskowca, lupkowych dachowek i konarow wyrasta gotycka iglica. Obok kamiennych stopni, ktore biegna rownolegle do schodow ruchomych i prowadza w dol na parking dla samochodow i otaczajacy stacje metra trawnik przyproszony sniegiem, znajduje sie sklep z sosnowymi meblami. To uniwersytecka dzielnica wykladowcow i studentow, profesjonalnych czlonkow bohemy i ekscentrycznych profesjonalistow. Na mapie miasta widac duzy park na poludniu, w zakolu rzeki, dobre miejsce na nocleg, jesli nie znajdzie przytulnej bramy, ktora ochroni go przed mrozna noca. Od dziesieciu minut stoi oparty o most i probuje powstrzymac dreszcze, kiedy czuje dlon na ramieniu. -Nove migres? To bezdomny. Reynard wzrusza ramionami, potrzasa glowa, mamrocze bezladne przeprosiny, caly drzy z napiecia, rownie bliski smiechu, co lez. Nie rozumiem. Nie rozumiem. Palcami przeczesuje wlosy. -Peregrim nove en de stadde, ev? Tu ne sprash lingischt? -Nie. - Troche jednak rozumie. - Nie mowie w tym jezyku. Mezczyzna siega do swojego kubka i podaje mu, z bezzebnym usmiechem, zlotawa monete. -Per kave - mowi, wskazujac ponad mostem na Bog wie co. - Kave, ev? Podnosi kubek do ust, przechyla go raz, drugi. Kave. Reynard tepo kiwa glowa. Uswiadamia sobie, ze napiecie minelo. Jednoczesnie smiejac sie i placzac, mowi: -Dziekuje. Dziekuje. Z bajek i folkloru Moje ostatnie spotkanie z Jackiem bylo jeszcze mniej oficjalne niz pierwsze. Nie tyle spotkanie, ile pozegnanie. Minelo pare miesiecy i rany na jego plecach juz dawno sie zagoily. Nie liczac zabliznionych kikutow na czole i niepokojacego braku skrzydel, ktory nadawal mu troche niesamowity wyglad istoty z bajek i folkloru, byl calkiem zdrowy pod wzgledem fizycznym. Siedzial za szklanymi przesuwanymi drzwiami szpitala, z plecami wygietymi w luk i szeroko rozlozonymi rekoma, jakby zagarnial ku sobie swieze poranne powietrze i przyszlosc. Mial w sobie zwinnosc i gracje, poruszal sie jak sportowiec, doskonale panujac nad cialem. Zerknal przez ramie, kiedy portier obrocil jego wozek i wtoczyl go z powrotem do szpitala.-Cholerne dzieki - rzucil Jack. - Chryste, nie jestem pieprzonym kaleka. Wzruszylem ramionami i usmiechnalem sie krzywo. Jack zloscil sie, ze wioza go na wozku do samych drzwi. -Polityka szpitala, Jack. Zabezpieczenie. -Czuje sie dobrze, do cholery - odburknal. Oczywiscie wiedzialem, ze nadal uwaza sie za odmienca, lecz zdazylem sie rowniez zorientowac, ze nie jest calkiem szalony. Troche, ale nie do konca. Nie bardziej niz ja sam. -Czuje sie dobrze, do cholery - mowi Jack. - Super. Kiedy sie przeciaga, krecac lopatkami jak wioslarz, slysze w glowie "Could We Start Again Please?" z Adonis Christ Superstar. Nie jest to rodzaj muzyki, jaki sie slyszy w szpitalnym radiu w tym zakatku Amoryki, tak drazliwym na punkcie wiary i bluznierstwa. Moj oddech zmienia sie w biala pare w chlodnym porannym powietrzu, gdy cicho gwizdze melodie. Czasami, przyznam sie, brakuje mi starego kraju i jego poganskiego luzu; mam ochote przejac kontrole nad radiem i na caly regulator puscic Sex Pistols na wszystkie oddzialy. Wspomnialem kiedys Jackowi o tym pomysle, a on niemal sie posikal ze smiechu. -Co ty tutaj robisz, do licha? - zapytal. - To znaczy, co, do cholery, robi na srodkowym zachodzie, posrodku cholernego... niczego, stary buntownik ze szkoly publicznej? -Chyba probowalem zaczac od poczatku. Mokry snieg osuwa sie z galezi i laduje na masce samochodu. Po drugiej stronie parkingu mgla i cienie drzew stapiaja sie w szara nicosc. Zima jest tutaj ostrzejsza niz u mnie w domu. -Powinienes wracac do siebie - mowi Jack. - Do Albionu. Wiesz, ze tu nie jest twoje miejsce. Ty, ja, Puk... nigdy tutaj nie pasowalismy. Nic nie odpowiadam. Pozniej wroce do gabinetu i usiade nad Ksiega wszystkich godzin, ktora zwykle trzymam na polce za krzeslem, a teraz na biurku. Zamkne drzwi na klucz i opuszcze zaluzje, zeby sie ukryc przed wscibskimi oczami i przed widokiem zlotych liter na szklanych drzwiach ukladajacych sie w napis: Guy Reynard Carter, doktor medycyny, konsultant psycholog. Otworze okno, wyciagne krzeslo na srodek pokoju i wyjme baterie z czujnika dymu, zeby spokojnie zapalic papierosa, kiedy bede kartkowal Ksiege. Pozniej. Teraz nie chce myslec o tym, czego dowiedzialem sie od Jacka w ciagu dwoch i pol miesiaca, kiedy byl moim pacjentem. Nie chce teraz myslec o schronieniach posrod Zimy, o mitycznym raju, nagrodzie po smierci, tylko o niebie rownie realnym jak kazde niebo, rzadzonym przez bogow rownie realnych jak kazde bostwo. Ogromne krolestwo wiecznosci i rozrzucone po nim fortece swiatow - Jack nazywa je Haven - jak ta tutaj. Dlatego odpowiadam pytaniem na pytanie: -A co z toba? Dokad ty pojdziesz? Wzrusza ramionami. -Moze pytanie powinno raczej brzmiec: kiedy? -Nie zauwazasz, jak zmienia sie swiat? - pyta Jack. To nasza czwarta, moze piata sesja. Wyglada na to, ze pacjent zaczyna sie otwierac. Naprawde robimy postepy, drazymy jego urojenie o odmiencu, szukajac przyczyny, dla ktorej Jack sie upiera, ze jest szarakiem wykradzionym zaraz po urodzeniu z innego swiata, z innego faldu Welinu. Uwaza, ze go zmienili, dodali mu skrzydla i rogi, by nie wygladal tutaj jak dziwadlo. Czasami wszystko jest dla niego jasne, ale wciaz duzo zapomina. Jakby mieszano mu we wspomnieniach. Wlasnie skonczylem mu tlumaczyc, ze ten rodzaj wyparcia jest rownie naturalny jak chec, zeby odroznic sie od zwyklych poczciwcow, bialych angelo-satyrow protestantow, ktorzy zamieszkuja wieksza czesc srodkowego zachodu Amoryki. To genetyczne, powtarzalem mu; urodzil sie taki, a nie inny, i zadni nawiedzeni ani nawroceni nie sa w stanie go zmienic, nie powinni nawet probowac. Nie ma nic zlego w jego pragnieniu odszczepienstwa, niewazne, co gadaja tamci. Nie trzeba go leczyc. -Wystarczy, ze spojrzysz w lustro. Zwroc uwage na blask w twoich oczach, na zlote lsnienie skory. Jestes inny. Potrzasa glowa. Para wodna na szybie gabinetu, sypiacy snieg, pobielony swiat za oknem, pusta kartka. -Chryste, doktorku. Chcialbym znac slowo, ktore cie obudzi, i wreszcie zrozumiesz, ze zyjesz w cholernym s'nie. Chetnie, kurwa, wykrzyczalbym je z dachow. Puste kanaly, bialy szum Zatrzymuje samochod na poboczu przed drogowskazem, ktory dumnie oznajmia, ze wjezdzamy do Manitu Polnocnego. Wita nas zdjecie kowboja w dzinsach i koszuli w krate, archetypowego Marlboro mana z lassem tworzacym petle nad glowa i rozpostartymi orlimi skrzydlami. Krajobraz za znakiem to niskie pofaldowane wzgorza, nagie drzewa i snieg. Odchylam sie na oparcie fotela.-Gdzie jestesmy? Co mowi Ksiega? Puk lezy na tylnym siedzeniu, z glowa na kolanach Jacka, z otwarta Ksiega wszystkich godzin, ze skretem przyklejonym do warg. -Niech mnie diabli, jesli wiem - mowi. - Wszystko sie pochrzanilo. Puk odwraca do mnie Ksiege, a ja widze, ze faktycznie sie zmienila; strony z mapami, ktore prowadzily nas po nieskonczonym Welinie, dawno staly sie nieczytelne pod moimi zapiskami, ale teraz jest cos nowego. Notatki pelzaja i wija sie na papierze, jakby byly zywe. Moze powinnismy zawrocic, mysle. Sprobowac inna trasa. Ale chmury zbierajace sie za nami sa szare od mokrego sniegu z deszczem, a w oddali slychac grzmoty. Jesli pojedziemy dalej, przy odrobinie szczescia dotrzemy do jakiegos motelu, zanim nadejdzie noc, zanim dopadnie nas Zima. -Kiedy sie zmienila? - pytam. - Jak daleko stad? Puk potrzasa glowa. Wyglada na zaniepokojonego. -Nie pamietam. Cholera, Guy, nie pamietam. Siedze w bokserkach przy kuchennym stole, pale papierosa i pije wode ze szklanki, skaczac po pustych kanalach telewizyjnych. Kablowka nie dziala, pewnie padlo zasilanie w przekazniku. Nie wiem, jakas techniczna usterka, ktora zapewne nie zostanie naprawiona, dopoki pogoda sie nie poprawi; zawsze tak jest. W kazdym razie nie moge zlapac CNN, ABC ani zadnej ze stacji ogolnokrajowych, tylko lokalny kanal publiczny i stanowa telewizje Manitu Polnocnego z reklamami rolniczych centrow handlowych, ktore maja wszystko, czego ci potrzeba... -Ten traktor pasuje do mojego kapelusza! - cieszy sie jakis szaleniec. Wlasnie sie obudzilem z jednego z moich snow i przydalby sie jakis oglupiajacy program, ktory wypelnilby mi mysli bialym szumem. Snilem, ze Thomas Messenger i ja podrozowalismy przez faldy, o ktorych mowil Jack. Za przewodnika sluzyla nam Ksiega wszystkich godzin. To nie byla znana mi ksiazka; zadnej Tytanii ani Oberona w Edenie, zadnego Adonisa umierajacego na krzyzu za nasze grzechy, tylko same mapy i tajemnicze bazgroly, ktore nauczylem sie odczytywac w ciagu eonow naszej podrozy. Ale potem Ksiega sie zmienila, a mysmy sie zgubili i trafilismy na noc do jakiegos motelu. Wylaczam telewizor i odkladam pilota na lawe, przewracajac przy okazji solniczke. Zbieram rozsypana sol i z przesadnego nawyku wyrzucam ja przez ramie, zeby ustrzec sie przed duchami, ktore moga sie czaic w ciemnosci. -Idz za mna - mowi Jack. - Chodz. Rusza szpitalnym korytarzem. Stawiajac dlugie kroki, od czasu do czasu sie odwraca, zeby mnie ponaglic. W rytmie galopujacego konia zeskakuje po stopniach na poziom piwnic. Protestuje, ostrzegam, ze nie powinien tutaj schodzic. To miejsce wylacznie dla personelu. -Jack, dokad mnie ciagniesz? - pytam. Drzwi kostnicy zamykaja sie, kolyszac, gdy Ja.ck wpada do srodka. Wzdycham i ide za nim. Wyrzuty zamieraja na moich ustach, kiedy wchodze do pomieszczenia ciagnacego sie przede mna w nieskonczonosc. Na stolach sekcyjnych ustawionych w rzedy, ktorych nie da sie policzyc, leza nieboszczycy. Smuzki pary unosza sie z otwartych ust tam, gdzie przescieradlo jest zsuniete. Nigdy tutaj nie bylem w ciagu lat pracy w szpitalu, uswiadamiam sobie; nigdy nie musialem. I dobrze, bo jest tu zimno i strasznie. -O co chodzi, Jack? - pytam znowu. - Cos waznego? -Czy to cie nie dziwi? Wszystkie te ciala? Sa ich miliony, Guy, miliony. Rozgladam sie niewzruszony. -Jestesmy w kostnicy. Czego sie spodziewales? -Spojrz na ich twarze. Dopiero teraz widze, ze wszystkie naleza do Puka. Budze sie z krzykiem. Rozumiecie, bylem w szpitalu, kiedy przywiezli Thomasa Messengera. Akurat wyszedlem na papierosa przed izbe przyjec, gdy podjechala karetka z wyjaca syrena. Parking dla ambulansow od razu zaroil sie od ratownikow i lekarzy, z turkotem potoczyl sie wozek, zakolysaly sie drzwi. Dostrzeglem tylko twarz, zakrwawiona i zmasakrowana, z paskami czystej skory pod oczami, gdzie lzy zmyly krew. Nie rozpoznalem go. Przechodzac obok sali, w ktorej lezal w spiaczce przez caly tydzien, podlaczony do respiratora, zagladalem do s'rodka i widzialem pod maska spuchnieta twarz, ale nadal go nie rozpoznawalem. Ogladalem wiadomosci, ktore stopniowo ujawnialy szczegoly tej potwornej zbrodni z nienawisci. Pokazywano chlopca na rodzinnej fotografii, usmiechnietego, z zielonymi wlosami i kozlimi rozkami. Wtedy rowniez go nie poznalem. Nigdy nie spotkalem Thomasa Messengera. Nigdy nie spotkalem Puka w tym faldzie. Woda rozana i lukrecja Reynard siedzi w kawiarni i saczy gesta slodka smole, skrzyzowanie wloskiego espresso i tureckiej kawy. Nuty wody rozanej i lukrecji, gorzki osad na dnie. Na stole przed nim lezy ksiazka otwarta na pierwszej stronie, na ktorej jest nasmarowane weglem jego nazwisko. Juz ma odwrocic kartke, zeby zobaczyc - tylko zobaczyc - czy nie ma nic wiecej, kiedy ktos kladzie reke na jego dloni. Mezczyzna o blond wlosach odsuwa krzeslo, siada i mowi:-Lepiej tego nie rob, nie tutaj, gdzie ktos moze zobaczyc. Chryste, obaj wiemy, co to za ksiazka. Anielska skore wyczuwam na mile. Powiedzmy, ze sa tacy, ktorzy odcieliby prawa reke, zeby tylko polozyc na tej ksiazce swoje tluste, cholerne paluchy. Jasne, ze nie swoja prawa reke. Twoja. Mezczyzna, odsuwa dlon Reynarda, zamyka ksiazke i przesuwa po stoliku z powrotem w jego strone, -Na razie ja schowaj. Chryste, nie wiesz, ze toczy sie pieprzona wojna? Przymierze przegralo. Kazdy cholerny aniol chce byc teraz gora, a ty swiecisz cholerna Ksiega, jakby to byl twoj dziennik z wierszami nastoletniego onanisty. Chryste! Reynard chowa ksiazke do kieszeni. Na usta cisna mu sie pytania. -Krol Finn - mowi mezczyzna. - A ty jestes Guy Fox? A moze nazywasz sie teraz Reynard? Zreszta niewazne, kurwa, wszystko jedno. - Macha na kelnera. - Kave, grazzis. Reynard stwierdza, ze drza mu rece. Irlandczyk odchyla sie na oparcie krzesla. -Pewnie jestes troche skolowany i w ogole, pojawiles sie nagle w srodku calego zamieszania, ale to nie jest zycie dla ciebie, co? Byloby milo myslec, ze takie szare ludziki jak ty i twoj szczerze oddany maja swoje miejsce w wielkich planach rzadzacych, lecz, niestety, tak nie jest. My nalezymy do tych, ktorzy budza sie pewnego dnia i widza, ze swiat, kurwa, oszalal, i to my musimy zajac sie tym gownem, bo wladze zagrzebaly nas w nim po uszy i sobie poszly. Wyjmuje z kieszeni paczke cameli bez filtra, stuka nia o stol i bierze papierosa wargami. -Wlasnie tak. Musisz jedynie wiedziec, ze Thomas nie zyje. Pamietasz Thomasa, co? Mily chlopak, troche narwany i pozbawiony rozsadku, ale serce ze zlota, nie? Reynard pamieta. -Manitu Polnocne - mowi - Laramie. -Cholerne wszedzie - kwituje Krol Finn. - Zabili go, kurwa, wszedzie. -Kto? - pyta Reynard. Finn celuje w niego papierosem. -Jezu, to chyba nie jest pytanie za milion dolarow? Kto, dlaczego, kiedy, gdzie i co, kurwa, jego smierc zrobila calemu pieprzonemu Welinowi. Jedna mala nic i cale cholerstwo sie rozpada. Chryste! Kto by pomyslal, ze ten kurduplowaty pedzio chodzacy z glowa w pieprzonych chmurach Zostawi po sobie tak cholernie wielka dziure w rzeczywistosci? Wyjmuje z kieszeni kartonik zapalek, odrywa jedna, pociera o draske. Syk plomienia, cichy trzask tytoniu, kiedy Finn przypala papierosa. -Gdybym umial znalezc w tym sens, tu i teraz, zrobilbym to, wierz mi, ale to twoja robota, jesli zechcesz ja wziac. Niechetnie to mowie, lecz widze, jak nosisz ze soba Ksiege, i mysle, ze sie dowiesz, co powinienes zrobic. Znajdziesz wyjasnienie. Irlandczyk bierze kawe od kelnera, dziekuje mu usmiechem i kiwnieciem glowa. -Bo dla reszty nas to wszystko za cholere nie ma sensu - dodaje. - Mrok byl dostatecznie zly, ale teraz jest jeden pieprzony chaos. Cholerna Zima. Jezu, jak ja, kurwa, nienawidze tej Zimy. Boze, blogoslaw Amoryke -Wiesz, ze zawsze jest Zima - mowi Jack. - Zdajesz sobie z tego sprawe, prawda?-Moze sie tak wydawac - odpowiadam - ale to tylko jedna czwarta roku, Jack. -Tak? Wiec co robiles zeszlego lata? Nie miales wakacji, zgadza sie? -Nie moglem sie wyrwac. -I cale lato przepracowales, tak? Poprzednie tez? -Szpital byl przepelniony. Skonczylo sie na tym, ze... -Doprawdy? Chryste, kiedy ostatnio miales wakacje, Guy? Kiedy ostatnio wyjechales poza ten stan? Od jak dawna pracujesz w szpitalu? -Piec lat. Chyba. Mniej wiecej. Dlaczego pytasz? -Byles poza stanem w ciagu tych lat? Byles poza miastem? Kiedy ostatnio siedziales w parku i patrzyles na motyle? Usmiecham sie. To prawda, uswiadamiam sobie, ze nie mialem wakacji od czasu, kiedy tu pracuje, ale robilem wyprawy poza miasto. Dlaczego mam krystalicznie czyste wspomnienia, ze wracam z konferencji w... jak sie nazywalo to miejsce? W kazdym razie pamietam, ze w drodze powrotnej zatrzymalem sie w motelu Bezpieczne Schronienie przy miedzystanowej. Podaje karte recepcjonistce stojacej za kontuarem i czekam, kiedy przesuwa ja przez maszyne i sprawdza na ekranie, czy wszystko w porzadku. Krzyzuje palce reki trzymanej w kieszeni marynarki; karta nalezy do zupelnie innego faldu, ale powinna dostosowac sie do tego starego systemu i sprobowac zyskac na czasie, zeby przeszukac siec, znalezc odpowiedniego gospodarza i zalozyc rachunek z limitem, ktory bedzie nam potrzebny. Poza tym wyglada jak normalna Visa. Czulem sie troche winny z powodu tego oszustwa, lecz rzadko w dwoch faldach obowiazuje dokladnie taka sama waluta, a nawet w wiecznosci musimy cos jesc i gdzies spac. Jestem zmeczony. Musielismy jechac czterdziesci godzin bez przerwy, podczas gdy z wyciem scigala nas noc, a wokol mielismy tylko pustkowia Zimy, pola z plotami z zerdzi do polowy zagrzebanymi w sniegu, reklamy piwa i papierosow. Koscioly obwieszone flagami. Krzyze rozjarzone lampkami swiatecznymi, ktore jak na moj gust zbyt przypominaja punkciki ognia. Wreszcie znalezlismy motel Bezpieczne Schronienie przy miedzystanowej. "Boze blogoslaw Amoryke" glosil napis na tablicy informujacej o wolnych pokojach. Gdy stara maszyna z grzechotem drukuje rachunek, z usmiechem odbieram karte i dziekuje recepcjonistce. Ponad ramieniem podaje Jackowi dwa klucze do naszych pokojow. Jack jeden przekazuje Pukowi. -Oczywiscie, ze bylem poza miastem - mowie. - Na konferencji w... Urywam, bo zapomnialem nazwe miasta lezacego zaledwie piecdziesiat kilometrow na polnoc od Laramie. -Powinienes zrobic sobie wycieczke - stwierdza Jack. - Zobaczyc, jak daleko dotrzesz, zanim mgla zmusi cie do powrotu. -Droga jest dzisiaj zamknieta. Maja otworzyc ja nie wczesniej niz za tydzien. Ale moze w nastepnym tygodniu wypuszcze sie do... Nadal nie pamietam nazwy miasta lezacego przy naszej drodze. Ale pamietam, ze pojechalem tam na konferencje. A przynajmniej to, ze w drodze powrotnej warunki tak sie pogorszyly, ze dalsza jazda wydawala sie szalenstwem. Lepiej bylo zatrzymac sie gdzies i poczekac do rana. Pamietam, ze na skraju miasteczka zobaczylem motel Bezpieczne Schronienie, oswietlony wsrod nocy. "Boze blogoslaw Amoryke", istotnie. -Dlaczego tu przyjechales, Guy? - pyta Jack. - Kiedy przyjechales? -Wiecie, milo widziec mlodych mezczyzn, ktorzy sie nie wstydza okazywac swojej wiary - mowi recepcjonistka. - Za duzo jest cynikow w dzisiejszych czasach, jesli pytacie mnie o zdanie. Nastepuje niezreczna chwila, po czym recepcjonistka wskazuje Ksiege, ktora Puk trzyma pod pacha. Szczerze mowiac, jestem troche zdezorientowany, ale potwierdzam uprzejmie, mamroczac pare zdawkowych slow. Na gorze, w moim pokoju, nieporozumienie wyjasnia sie czesciowo, a zarazem poglebia, kiedy w szafce przy lozku znajduje Ksiege wszystkich godzin Gideona. Dla Puka, Jacka i dla mnie nasza Ksiega zawsze byla rzecza wyjatkowa i sekretna; jej tytulu nie znal nikt w faldach, przez ktore podrozowalismy. Teraz nagle sie okazuje, ze to zwyczajna, darmowa ewangelia obecna w kazdym pokoju motelowym. Nie wiem, co martwi mnie bardziej: drukowany uzurpator lezacy na szafce czy fakt, ze prawdziwa Ksiega sie zmienila, jakby chciala sie ukryc wsrod podrobek. Czy to, ze my trzej rowniez dostosowalismy sie do tego faldu tak bardzo, jak chyba jeszcze nigdy do tej pory. Moje odbicie w lustrze ma szare skrzydla i krecone baranie rogi na czole, zupelnie jakby nakladal sie na nie obraz chochlika stojacego za oknem posrod ciemnej, zimowej nocy. Skrzydla Jacka sa zloto-brazowe, orle, a Puka, opartego o futryne drzwi laczacych pokoje, maja opalizujacy polysk jak u pawia. Dobrze, ze przed recepcjonistka byly ukryte pod za duza parka, mysle, choc nie wiem, skad wzialem te pewnosc. Mam zle przeczucia. -O co, do cholery, chodzi z osobnymi pokojami dla mnie i dla Puka? - pyta Jack. - Bedziesz nas nawracal jak maniacki kaznodzieja, Guy? Na kolanach trzymam otwarta Ksiege, w rece Gideona i porownuje identyczne teksty. "Na poczatku...". -Zaufaj mi, Jack - mowie. - To tylko jedna noc. Rano wyruszamy bardzo wczesnie, wiec przespijmy sie troche. Ja probuje sie zorientowac, co sie tutaj dzieje. Granice mysli Reynard wchodzi do swojego malego mieszkania w dzielnicy uniwersyteckiej West End i sfinansowany przez szalonego Irlandczyka, zaczyna prace. Obwiesza sciany mapami, trasami autobusow i tramwajow, ukladajac je tak, ze zachodza na siebie. Gdy powstaja kolejne warstwy, uswiadamia sobie, ze wcale do siebie nie pasuja. Osobno maja sens, ale razem przecza sobie nawzajem. Pewna droga jest na jednej mapie, nie ma jej na innej, a na trzeciej widac ja w zupelnie innym miejscu. Dwa autobusy jezdza ta sama trasa, ale maja przystanki z nazwami ulic w zupelnie innej kolejnosci. Guy stwierdza, ze swiatla uliczne na skrzyzowaniach dzialaja inaczej niz normalnie; gdy sa zielone, zycie w jednej rzeczywistosci toczy sie naprzod, a zamiera, kiedy zmieniaja sie na czerwone. Wtedy rusza inny zestaw prawd i jedzie prosto albo skreca za rog, klaksony rycza, gdy dwa strumienie przecinaja sobie droge.Uzgodniona rzeczywistosc bez konsensusu, mysli Guy. Swiat jest w ciaglym ruchu, bo probuje byc wszystkim dla kazdego. Uczy sie jezyka - lingischt - w okolicznych antykwariatach kupuje cala biblioteke sprzecznych historii, wydziera z nich kartki; jeszcze wiecej map, geopolityka, kultura. Wytycza granice mysli na polkach w mieszkaniu: matematyka, fizyka, geologia, chemia, biologia, psychologia, archeologia, filozofia, metafizyka, patafizyka. Strony z licznych tomow encyklopedii albo z ksiazki telefonicznej zajmuja kolejno gabinet, przedpokoj, salon, sypialnie. Plachty gazet i wydruki z sieci. Zapisy wywiadow, ktore przeprowadza w kawiarniach z kazdym, kto zechce rozmawiac o swoim pochodzeniu, o domu, o tym, gdzie byl, zanim przyjechal do miasta. -Co ostatnie pamietasz? - pyta. -Mrok - odpowiadaja wszyscy. W miare jak tworzy model wspolnego snu, gromadzi rowniez niekonsekwencje, niezgodnosci. Jego metody staja sie bardziej eksperymentalne. Bierze swiety religijny tekst i tnie go nozyczkami, przestawia zdania, az w koncu utwierdza sie w swoim podejrzeniu; dzielo zgadza sie co do joty Z wiktorianska ksiazka kucharska zawierajaca dwa tysiace przepisow, glownie na baranine i sos z czerwonego wina. Pali egzemplarz za egzemplarzem tego samego slownika i za kazdym razem jedyne ocalale fragmenty to swistki ze slowem "leksykon". Zadnej definicji, tylko to jedno slowo. Skanuje ksiazki albo sciaga je z sieci, przepuszcza teksty przez automatycznego tlumacza, robi badania porownawcze, analizuje styl. Zabiera mu to oczywiscie troche czasu, ale ma przed soba cala wiecznosc. Wiecznosc, zeby zrozumiec, co sie kryje za szalenstwem tego miasta. Wreszcie formuluje teorie. Nie jest calkiem spojna i daleko jej do kompletnosci, ale do licha, wydaje sie duzo bardziej logiczna i zrozumiala niz swiat wokol nich. Rozpoczyna sie dwa miliony lat przed Chrystusem i biegnie az do 4 sierpnia 2017 roku. Do dnia, kiedy Mrok przekroczyl granice miedzy rzeczywistoscia a snem. Teraz musi jedynie ja spisac. Ksiega lezy na biurku, zapisane weglem nazwisko dawno wyblaklo, pozostal po nim jedynie szary cien. Guy bierze do reki pioro, wklada do niego naboj z atramentem, specjalnym wedlug Finna i dziewczyny. On ma na ten temat swoja teorie, ale nie zadaje pytan, skad go wzieli, od kogo wzieli. -Jestes gotowy? - pyta dziewczyna. Anna - Anestezja, jak siebie nazywa - jest niebezpieczna, to pewne. Krol Finn pragnie jedynie, zeby walka sie skonczyla, lecz ona ma spojrzenie wojownika, jest nieustepliwa, twarda jak skorzana zbroja, ktora nosi, wspolczesna Joanna d'Arc. Dlatego Guy woli jej nie wypytywac, skad wziela atrament, od kogo go wziela. Reynard wodzi brzeczacym piorem po szarym cieniu swojego nazwiska - czy tez raczej kombinacji roznych mozliwosci, ktore dawno temu uznal za swoje nazwisko - i litery nabieraja koloru, czarnego o glebokim fioletowoszkarlatnym zabarwieniu. Guy Reynard Carter. Wyzej ukazuje sie tytul zapisany ozdobnym, kaligraficznym pismem, odpowiadajacym smialosci przedsiewziecia: Ksiega wszystkich godzin. -Jestem gotowy - mowi. Obok strony tytulowej, tej nowej, poprawionej edycji, pietrzy sie gruby stos kartek czarnego welinu, wysoki na cztery albo piec ksiazek telefonicznych polozonych jedna na drugiej: urywki jego pracy, luzne swistki, na ktorych moze zrobic kazdy blad, jaki zechce. Bierze gorna kartke ze stosu. Nie pyta rowniez dziewczyny, skad wziela skore aniola. Czerwony atrament na czarnym druku Klamie na temat Jacka. Klamie w zywe oczy szefowi personelu, mowiac, ze samookaleczenie bylo zwyklym wolaniem o uwage, do ktorego w duzej mierze przyczynila sie jego nieobecnosc w serwisach informacyjnych, swiadczaca o uprzedzeniach, podczas gdy wstrzasnieta opinia publiczna wyrazala rodzinie szczere wspolczucie. Pacjent czul palaca potrzebe, zeby fizycznie wyrazic swoj zal i gniew z powodu morderstwa. Zaprzeczenie i wyparcie. Wysublimowany smutek. Lecz pacjent juz ma zalobe za soba i jest na drodze do wyzdrowienia. Choc nadal rozbity wewnetrznie, potrzebuje jedynie terapii i czasu, zeby calkiem dojsc do siebie. Wtedy narodzi sie calkiem nowy Jack.Nie moge go tutaj dluzej trzymac, rozumiecie. Tak jak nie potrafilem wyperswadowac Pukowi i Jackowi, zeby przeczekali Zime w moim mieszkaniu, ukryci przed agresywnymi durniami, ktorych napedzaja strach i nienawisc dostatecznie silne, zeby zmienic mape drogowa do wiecznosci w regulamin zaglady. Nie zdolalem powstrzymac sie przed wyruszeniem - po przygode, jak stwierdzil Jack - do tej iluzji zycia, z ktorej teraz sie wylaniam. Nie sadze, zebym mogl tu zostac... oczywiscie zakladajac, ze jestem w stanie odejsc. Schronienie jednego czlowieka to pieklo innego. -Mozesz wyjsc - oznajmiam Jackowi po spotkaniu. -Jaja sobie robisz. -Nie. Powiedzialem im, ze jestes zdrowy. Smieje sie, patrzy na mnie zaskoczony - ty mi, kurwa, wierzysz - znowu wybucha smiechem. Wlasciwie nie sklamalem, podobnie jak Jack jest wlasciwie zdrowy na umysle. Na odludnym wzgorzu za miastem pali sie plot z zerdzi, plomienie podsycane przez benzyne strzelaja wysoko w niebo; ognisko i zarazem osobisty stos wyrazajacy wscieklosc na noc Zimy, przystan nienawisci. Jack wrzeszczy, wyje i ryczy, wymachujac kanistrem nad glowa, a potem rzuca go daleko w ciemnosc. Kiedy rozposciera rece szeroko jak strach na wroble i wykrzykuje sprosnosci, przeklenstwa i bluznierstwa, jest w nim diabelska prawda. Blask katartycznego piekla oswietla jego kanciasta twarz. Sprosnosci, przeklenstwa i bluznierstwa przechodza w szloch i smiech, inwokacje do utraconej milosci, ktore lamia moje serce. Siedze w samochodzie, silnik pracuje na jalowym biegu, a rece drza mi tak bardzo, ze nie moge zapisac tych slow rozpasanego pozadania, nie rozklejajac sie calkiem. -Wiesz, ze tu nie jest twoje miejsce - stwierdzil kiedys Jack. Nie mialem pojecia co odpowiedziec, i nadal go nie mam. Po jego wyjsciu siedze w swoim gabinecie z papierosem w palcach i kartkuje Ksiege. Jest teraz bezuzyteczna jako przewodnik - w kazdym razie bezuzyteczna tutaj; nie mowi mi, gdzie jestem, dokad moge pojsc. To tylko gaszcz mitow i wyrazow. Jesli nie... coz, zapisuje w niej teraz te slowa, gryzmolac czerwonym atramentem na drukowanej czerni: przypis, egzegeze morderstwa Puka, szalenstwa Jacka i mojego przebudzenia, zeby pogrzebac w nim nienawistny dogmat. On nie pasuje do mojej Ksiegi wszystkich godzin. "Na poczatku", zaczyna sie jej pierwszy rozdzial w tym swiecie. Ale jak mozna rozpoczac opowiesc od poczatku wszystkich poczatkow? Jak mamy zrozumiec historie, ktora pretenduje do poczatku wszystkich historii? Najlepiej po prostu wybrac dowolny punkt w czasie i przestrzeni, w calym welinie i atramencie, ktory go pokrywa, i zaczac od tego miejsca. -W