HAL DUNCAN Ksiega wszystkich godzin #2Atrament KSIEGA WSZYSTKICH GODZIN: 2 PRZELOZYLA ANNA RESZKA Wydawnictwo MAG Warszawa 2007 Tytul oryginalu: Ink. The Book of All Hours: 2 Copyright (C) 2007 by Hal Duncan Copyright for the Polish translation (C) 2007 by Wydawnictwo MAG Projekt graficzny serii: Piotr Chylinski Ilustracja na okladce: Chris Shamwana i Neil Lang Opracowanie graficzne okladki: Jaroslaw Musial Wylaczny dystrybutor Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl Wydanie I ISBN 978-83-7480-059-4 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.plhttp://www.mag.com.pl Kore dedykuje TOM TRZECI RYCERZE ZIMY PROLOG SLOWA ROZPASANEGO POZADANIA Historia - do tej pory Historia, tak odlegla w czasie i przestrzeni, wrecz niestworzona, zdala mi sie egzotycznym zmysleniem, kiedy uslyszalem ja po raz pierwszy od mojego wuja, na ktorego ustach blakal sie cien chytrego usmiechu, ledwo widoczny, ale wystarczajacy, zeby wokol oczu pojawily sie kurze lapki. Stryj Reynard, rozpustnik i lobuz. Kiedy uslyszal, ze sprzedalem swoje pierwsze opowiadanie i chce zostac pisarzem, zaprosil mnie do siebie, mowiac, ze ma dla mnie pewna historie, rodzinna legende warta co najmniej ksiazki.Gdy przybylem do malego mieszkanka przy Baker Street, zostalem zywiolowo przywitany przez kundlice Kore i posadzony przez gospodarza na czarnej skorzanej kanapie; na stoliku obok juz staly szklanka dzinu z tonikiem i popielniczka. Stryj zapalil papierosa i rozpoczal opowiesc. -Twoj dziadek, kapitan Jack Carter, wrocil z wielkiej wojny bardzo zmieniony. Widzial na wlasne oczy krew i bloto Sommy, posylal ludzi na smierc, skazywal ich na rozstrzelanie za tchorzostwo. Moja matka mowila, ze tamte wspomnienia ciazyly mu niczym sekretne brzemie, od ktorego nie mogl sie uwolnic. Pewnego dnia dostal telegram od swojego starego profesora - chyba nazywal sie Hobbsbaum - pozegnal sie krotko ze swoja ukochana Anna, ktora w tym czasie byla przy nadziei, wyruszyl na Bliski Wschod i slad po nim zaginal. Stryj Reynard zamilkl na chwile, stary manipulant. -Zniknal w Welinie - oznajmil wreszcie. -W Welinie? - powtorzylem. Stryj pociagnal lyk dzinu z tonikiem. -Pusta kartka ma w sobie wielki potencjal, nie sadzisz? Jako pisarz? Na tym... podlozu za pomoca atramentu mozna stworzyc wszystko. Milion slow czeka na wyczarowanie lekkim musnieciem piora po papierze. I nawet jak juz wyryjesz swoja wersje porzadku na czystej tabliczce, miedzy slowami zawsze pozostana wolne przestrzenie, mozliwosci, ktore mozna wyczytac miedzy wierszami. - Usmiechnal sie. - Uwazasz, ze mowie metaforami. Chyba tak. Staram sie wyrazac w zrozumialy dla ciebie sposob. Historia nie biegnie prosta linia od poczatku do konca. Moze byc - i bywa - opowiedziana w rozny sposob przez roznych pisarzy, z ktorych kazdy wybiera wlasna sciezke i dodaje jej drugi wymiar. Ta sama historia moze byc - i jest - przekazywana w rozny sposob przez kolejne pokolenia. Nastepcy poprawiaja wersje poprzednikow, wznosza wlasne konstrukcje na szczatkach przeszlosci, nowe warianty nadaja historii trzeci wymiar. Kiedy potem ja czytamy, podazajac szlakiem atramentu, poruszamy sie w trzech wymiarach, mkniemy naprzod, skaczemy do tylu, zbaczamy tu i tam, zastanawiajac sie, jak moglo byc inaczej, kopiac w zlozach osadowych opowiesci, martwych prawd ukrytych pod nowym tekstem. To metafora czasu. Taka jest natura Welinu. Czas ma trzy wymiary, podobnie jak przestrzen. Idee swiatow rownoleglych fizyki kwantowej albo alternatywnych historii nie byly mi obce, ale mysl o... poprzednich rzeczywistosciach... -Nie jestem pewien, czy... -Zyjemy w malym zagajniku na powierzchni wielkiej kuli - ciagnal stryj - w malej dolinie rzeczywistosci i widzimy tylko to, co za nami i przed nami. Ale istnieja w Welinie inne doliny i rowniny, gdzie czas tworzy rozlegle pola iluzji, na ktorych latwo zboczyc z drogi i zajsc tak daleko, ze kiedy czlowiek sie obejrzy, zobaczy przeszlosc, ale juz nie swoja. Sa tez rozpadliny, uskoki, gdzie przesuwajace sie kontynenty wypietrzyly starsze swiaty w lancuchy gorskie, przy ktorych pierwotnym majestacie jestesmy karzelkami. Gdy zrobisz krok poza ten swiat, pod stopami znajdziesz rumowisko mitow, w skalnym zboczu przed soba ujrzysz skamieniale piora anielskich skrzydel. Zaczekaj chwile. Stryj dzwignal sie z fotela i wyszedl z pokoju. Przez otwarte drzwi widzialem, jak przecina kwadratowy przedpokoj swojego mieszkania z jedna sypialnia - kawalerskiego gniazdka, jak je nazywal - i wchodzi do gabinetu. Chwile pozniej wrocil z czyms w rodzaju pojemnika na cygara, wielkosci pudelka na buty, moze troche wiekszego. Kazdy centymetr jego powierzchni zdobily zawile abstrakcyjne wzory, wieczko bylo na zawiasach, klamra z mosiadzu. -Twoj dziadek zniknal w Welinie, lecz przyslal nam to. Twoj ojciec chcial je spalic, ale go powstrzymalem. Uznalem, ze ty powinienes je dostac. Zgodnie z wola dziadka. Polozyl pudelko na moich kolanach. -Napisal to na pierwszej stronie. Odpialem klamre i otworzylem wieczko. Skrzypnal zawias. W srodku bylo pelno papierow - luznych swistkow i notatnikow - o pozolklych kartkach i skorzanych oprawach, kruchych jak jesienne liscie. Pachnialy kurzem i rozkladem, i chyba troche siarka; pod palcami czulem piasek albo sol oblepiajaca gladkie, choc zniszczone powierzchnie wyprawionej skory i wyblaklego pergaminu. Zgodnie z tym, co powiedzial stryj, na pierwszej stronie - a wlasciwie na kawalku kartki wydartej nierowno z jakiejs taniej ksiazki - wyraznie bylo napisane, ze tajemnica jest przeznaczona dla mnie. Dla mojego wnuka Reynarda, jeszcze nienarodzonego i nienapisanego. Obys uczynil z tego szalenstwa przyszlosc wolna od przeznaczenia. Zmien Ksiege w ksiazke. Jack Carter, Palestyna, 1929 -Nie rozumiem - powiedzialem. - Przyszlosc wolna od przeznaczenia? Jaka ksiazka? -Ksiega wszystkich godzin - wyjasnil stryj. - Przypuszczam, domyslam sie, ze chodzi o... projekt Welinu, calej rzeczywistosci, calej nierzeczywistosci, uwiecznionej w grimoire, ktora mogla zostac spisana przez samego Boga, jesli wierzysz w takie rzeczy. Podrecznik matematyki i metafizyki napisany w jezyku aniolow - on nazywa go Mowa - jezyku, ktory spaja rzeczywistosc. -Ksiega wszystkich godzin? -Przeczytaj ja i sam zobacz - odparl stryj Reynard. Dawno, dawno temu -Dawno, dawno temu - zaczal Jack, gdy siedzielismy w ogrodzie - byla sobie ksiega pod tytulem Dawno, dawno temu, o malym Jacku. Niestety, Jack nie przepadal za ksiazkami, bardziej interesowaly go pistolety zabawki i tego rodzaju gowno, wiec wzial flamastry i pomazal ja cala, az nie mozna bylo odczytac zadnego slowa w jednym wielkim kleksie z atramentu. Oberwal za to jak cholera. - Spojrzal na mnie i dodal: - Taka wlasnie jest historia mojego zycia, atramentowy chaos. I tym samym jest Ksiega wszystkich godzin, Guy, pieprzona Ksiega wszystkich pieprzonych godzin. Oto skad sie wziely moje blizny.Pomyslalem o pierwszych slowach Ksiegi: Na poczatku. Powszechnie znany tytul pierwszego rozdzialu, Genesis, pochodzil od hobbenskiego slowa bereshit przetlumaczonego na versidzki. Dawno, dawno temu to calkiem trafne tlumaczenie tytulu ksiegi o poczatku, o niebiosach i Ziemi powolanych do istnienia tchnieniem Zeusa na pustke, uznalem. Chyba dobry sposob na rozpoczecie tej opowiesci. Dawno, dawno temu byl sobie maly Jack. Jacka poznalem w szpitalu Poudre Valley w Laramie, w Manitu Polnocnym, do ktorego przyjeto go na leczenie z powodu ran. Zostalem wezwany jako konsultant psycholog, zeby ocenic, czy pacjent ma sklonnosci samobojcze. Siec blizn na jego piersi swiadczyla o samookaleczeniu albo maltretowaniu, ale byly tez inne, bardziej przerazajace slady. Z karty choroby wynikalo, ze trzy dni wczesniej Jack nozycami ogrodowymi odcial sobie skrzydla, najpierw usunawszy rogi pila i szlifierka. Siedzac na brzegu lozka i wygladajac przez okno, z opatrunkiem na plecach wyraznie widocznym pod szlafrokiem i obandazowana glowa - gesta czupryna blond wlosow o ognistym odcieniu sterczala wokol bialej gazy niczym plonace zboze - powiedzial mi, ze tak naprawde nigdy nie mial skrzydel. -Ani rogow - dodal. Dysmorfia, pomyslalem od razu. Potem oznajmil, ze jest odmiencem. Na pierwszym spotkaniu nie robilem notatek. W takich okolicznosciach wolalem zwykla rozmowe, ktora pomaga pacjentom rozluznic sie i otworzyc - czuja sie swobodniej niz w czasie tradycyjnego badania przez obcego czlowieka z notesem w rece, ktory oficjalnym tonem zadaje pytania. Takie podejscie pozwala mi jednoczesnie na wnikliwsza obserwacje. Pamietam, zauwazylem, ze w pokoju nie ma kartek pocztowych ani kwiatow. Spartanskie otoczenie i brak sladow odwiedzin pasowaly do obojetnosci pacjenta. Podobnie jak brak skrzydel, ktore moglby zlozyc wokol siebie dla oslony przed chlodem Zimy. -Zadnej rodziny - wyjasnil. - Nie w tym swiecie, doktorku. Jestem odmiencem, rozumie pan. Osieroconym Orfeuszem szukajacym swojej Eurydyki. Pozniej sie dowiedzialem, ze rodzice Jacka sa nieznani. Zajela sie nim opieka spoleczna, przerzucano go z jednego sierocinca do drugiego; jego akta splonely w pozarze, powiedzial mi dyrektor jednego z domow dziecka. Mozna by niemal pomyslec, ze naprawde zjawil sie tutaj z jakiegos innego swiata, z innego czasu. Ale na pierwszym spotkaniu tylko rozgladalem sie po jego pokoju, szukajac jakichkolwiek wskazowek. Jedynym przedmiotem zdradzajacym potrzebe otuchy byla Ksiega wszystkich godzin Gideona, ktora lezala otwarta na szafce przy lozku. Nie wydalo mi sie to niezwykle tutaj, na srodkowym zachodzie Amoryki, w sercu kultury przesiaknietej ewangeliczna wiara. Jedno z pytan, ktore najczesciej zadawali mi koledzy, zeby zagaic przyjazna rozmowe, brzmialo: Do jakiego kosciola chodzisz w Albionie? Odchrzakiwalem wtedy i wyznawalem, ze jestem niewierzacy. Przez chwile patrzyli na mnie wstrzasnieci, raczej skonfundowani, gdyz nie rozumieli, jak, u licha, ktos moze nie pragnac w zyciu milosci Naszego Pana Adonisa - po czym szybko zmieniali temat. Ksiega swiadczyla o tym, ze Jack nie jest calkiem wyobcowany z otaczajacego go swiata. Pasterze w Arkadii -Czytales Ksiege - mowie.Siadam na brzegu lozka i biore Gideona z szafki, zeby zobaczyc, jaka przypowiesc albo proroctwo studiowal Jack. Tego rodzaju drobiazgi czesto wskazuja na stan umyslu pacjenta: ci w depresji zwykle lubia Ksiege Hioba, bo identyfikuja sie z tym nieszczesnikiem, ktory cierpi bez skargi, i stawiaja sobie za wzor jego nieugietosc wobec ciezkiego losu; neurotycy wola Nowy Testament, poniewaz szukaja oparcia i afirmacji u zawsze kochajacego Chrystusa, natomiast osobowosci schizoidalne zawsze wybieraja Objawienie. Egzemplarz Jacka jest otwarty na Piesni Salamandra, jedynej czesci Ksiegi, dla ktorej sam znalazlem kiedys sporo czasu, nie przypowiesci ani proroctwu, tylko zwyklej poezji. -"Niech mnie pocaluje pocalunkiem ust swoich" - cytuje Jack pierwszy wers Piesni Salamandra, Piesni nad Piesniami. Odwraca sie i patrzy na mnie, a ja dostrzegam w jego niebieskich teczowkach srebrzysty plomien i blyski zlota. On jest inny, uswiadamiam sobie. Elementy lamiglowki wskakuja na swoje miejsce, urojenie Jacka, ze pochodzi ze swiata bezskrzydlych szarakow, staje sie bardziej zrozumiale. Wyobrazam sobie jego przeszlosc. Matka, angelo-satyr, patrzy na swojego syna po raz pierwszy i widzi polysk jego skory, blask oczu, troche bardziej zmyslowy, nizby nalezalo. Znienawidzila go sama czy moze zlopiacy piwo ojciec jednym machnieciem reki stracil naczynia z kuchennego blatu i w furii groznie rozpostarl wielkie czarne skrzydla? Zabieraj to cos z mojego domu! Dziecko dorastalo pod opieka osob, ktore go nie kochaly, i zdawalo sobie sprawe, ze jest inne niz rowiesnicy. Chryste, minelo zaledwie kilka tygodni od tragicznej smierci Thomasa Messengera, ktora okryla hanba miasteczko, stan, cala Amoryke. Do jakiego stopnia kosmopolitycznie jest tutaj, w uniwersyteckim miescie korporacji studenckich i piwiarni? Jack dochodzi do wniosku, ze jest odmiencem. Nie nalezy do swiata, ktory morduje osobe tak niewinna jak Thomas Messenger za to tylko, ze jest gejem. Probuje naprowadzic go na to wyjasnienie, ale w chwili, gdy z moich ust pada nazwisko zamordowanego studenta, on przerywa mi z wyrazem takiego bolu, gniewu i... ze, na Zeusa, rozumiem coraz wiecej. -Znalem go jako Puka - mowi Jack glosem tak ochryplym od tlumionego zalu, ze ledwo odrozniam slowa. Przyjaciel Jacka, Puk, zginal na wzgorzu tamtego Mroku, dokladnie 16 pazdziernika. Zginal pobity na smierc przez nienawidzacych pedalow dwoch lajdakow, ktorzy poderwali go w barze na obietnice trojkata. -Wtedy sie dowiedzialem - wyjawil mi Jack. - Smierc otwiera oczy, doktorku. Jesli ich nie zamyka i nie kladzie monet na cholernych powiekach. Siedzielismy na drewnianej lawce w szpitalnym ogrodzie, ja ze skrzydlami zlozonymi ciasno pod anorakiem podbitym futrem, skulony przed przenikliwym styczniowym chlodem, Jack w rozchylonym szlafroku, z luzno zwisajacym paskiem. Rozgrzany gniewem, nie zwazal na zimno. Wydmuchal pioropusz pary w powietrze i zerknal na mnie; wiedzial, ze to dzien mojego spotkania z szefem personelu, wiedzial, ze wychodzac, zostawie zalecenia decydujace o jego przyszlos'ci, tutaj albo w zewnetrznym swiecie: uznam, ze stanowi zagrozenie dla samego siebie, przepisze leki na depresje albo psychoze, zatrzymam go na dalsza obserwacje albo wypuszcze, zeby utonal lub plywal. -Chryste, Guy, nie zabije sie - zapewnil. - Bede zyl na przekor skurwielom. Walczyc czy uciekac? Cholera, zamierzam rozpalic ogien pod ich pieprzonymi stopami. -Zaczalem sobie wszystko przypominac na pogrzebie. Myslalem o tym, jak sie poznalismy. To bylo na wykladzie z socjologii. Po prostu zaskoczylo, jakbysmy sie znali przez cale zycie. Na pogrzebie zaczalem sobie przypominac, ze rzeczywiscie sie znalismy. Przez cale zycie. Siedzi w jednym ze skorzanych foteli, ktore ustawilem naprzeciwko siebie po obu stronach okna w moim gabinecie do takich wlasnie rozmow, takich wyznan. To nasze trzecie czy czwarte spotkanie. Przepraszam, ostatnio trudno mi zebrac mysli. -Bawilismy sie jak dzieci na polach iluzji - ciagnie Jack. - Udawalismy. Jednego dnia bylismy zolnierzami z pierwszej wojny swiatowej: kapitan "Szalony" Jack Carter, szeregowiec Thomas Messenger. Kiedy indziej ja odgrywalem serafina, wyslanego, zeby go tropil w tej dziwnej szarej wersji Amoryki. Lezelismy w lozku i zasypialismy w tym swiecie, a budzilismy sie w miescie Endhaven, wsrod ubranych na czarno uciekinierow przed nanotechnologiczna apokalipsa. Bylismy pasterzami w Arkadii i meskimi prostytutkami na ulicach Sodomy, doktorku. Przemierzalem pustynie wieksze niz caly swiat, bo on rzucal mi wyzwanie. Prowadzilem armie ku zagladzie, bo on byl w niebezpieczenstwie. Przypomnialem sobie wszystko - Chryste, zupelnie jakbym znowu sie narodzil - gdy stalem na jego pogrzebie, sluchalem, jak pastor wyglasza swoje bzdury. Przezylismy milion zywotow i zawsze sie spotykalismy, niewazne, w jaki fald Welinu trafilismy. To atak psychozy, ucieczka przez straszna rzeczywistoscia w wyszukane rantazje o wiecznosci. -A w tych innych... faldach Puk nie umieral? - pytam. -O nie, on zawsze umiera. Powinienes to wiedziec, Reynard. Ty tez powinienes pamietac. Niezdecydowany swiat Jest trzecia rano i powinienem juz lezec w lozku, ale zawsze bylem nocnym markiem, wiec wysiadam z samochodu i ide przez chrzeszczacy snieg do calodobowego sklepu, zeby kupic paczke papierosow, z czym moglbym pewnie zaczekac do rana. Za lada znowu stoi Melisa. Usmiecham sie do niej.-Czesc, Melisa. Ma dwadziescia pare lat, jest olsniewajaca i szaleje za moim akcentem. Gdy pierwszy raz przyszedlem do tego sklepu i zapytalem o regalia, akurat gawedzila z przyjaciolka. Od razu zaczela mnie wypytywac, skad jestem i co tutaj robie, jak dlugo zostane, uroczo podekscytowana obecnoscia obcego w tym dziwnym kraju. -Powiedz moje imie - poprosila w koncu. -Melisa? - baknalem zmieszany. -Powtorz. -Melisa? -O rany! Brzmi duzo lepiej, kiedy ty je wymawiasz, niz kiedy to robia ludzie stad. Przed sklepem wyjmuje papierosa z paczki, zapalam go i wsiadam z powrotem za kierownice, zamykam drzwi samochodu, wydmuchuje chmure dymu. Siegam do lusterka wstecznego, ustawiam je odpowiednio i nachylam sie, zeby spojrzec na wlasne odbicie. Nie mam rogow. Nie musze dotykac ramion, by wiedziec, ze skrzydel rowniez brak. Ogarnia mnie lekki niepokoj, ze jest w tym cos niewlasciwego - powinienem sie martwic? - ale zaraz sobie uswiadamiam, ze oczywiscie, oczywiscie, wlasnie o tym mowil Jack. Wszyscy mieszkamy jednoczesnie w miriadach fald, ci na Ziemi marza o niebie dla swoich zmarlych, ci w niebiosach marza o ziemiach dla zywych. Nic zatem dziwnego, ze z lusterka patrza na mnie kocie oczy; wszystko ma sens. Swiat po prostu jeszcze sie nie zdecydowal, ktora rzeczywistoscia chce byc. Nastepnego ranka, kiedy odprawiam codzienny rytual sniadania w postaci earl greya i gofrow z syropem klonowym, dostrzegam paczke papierosow lezaca na kuchennym stole i przypominam sobie sen oraz normalnosc, ktora go zainspirowala. Wspominam uczucie satori, ktore mialem we snie - swiat jeszcze sie nie zdecydowal - i uznaje je za zabawne. Moja podswiadomosc jest, zdaje sie, zakochana w iluzji Jacka. Otrzasne sie z tego oczywiscie. Spojrze w lustrze na moje rogi i skrzydla, w moje zdecydowanie ludzkie oczy i wszystko bedzie w porzadku ze swiatem. Psychoza Jacka jest wlasnie tym - psychoza. Dziwne, ze w innych faldach, ktore sobie wyobrazal, Puk umiera; mechanizm wyparcia dziala inaczej. Ale rozwiklam te sprzecznosc, w miare jak bedziemy odbywac nasze sesje. Nie zdaje sobie jeszcze sprawy, ze czeka mnie wiecej takich snow, coraz czestszych w ciagu kilku nastepnych tygodni i intensywniejszych, az juz nie bede pewien, czy to rzeczywiscie sa sny. -Wiem, ze mam racje - mowi Jack. - Po prostu jeszcze nie jestes gotowy dac nurka. Nie chcesz sie do tego przyznac. -Wiec twierdzisz, ze jestes zdrowy? A my wszyscy szaleni? Jack wzrusza ramionami i usmiecha sie szeroko. -W jednym z faldow, w ktorych znalem Puka, w Endhaven, na wzgorzu za miastem staly wiatraki. Kiedy Puk byl dzieckiem, wyobrazal sobie, ze to giganci. Ja mu powiedzialem, ze to calkiem mozliwe. Podobnie jak z Don Kichotem, ale w tym filmie, w ktorym ten... jak mu tam, mysli, ze jest Sherlockiem Holmesem w Nowym Jorku w roku 1970. George C. Scott. Mowi do swojego psychiatry, ze Don Kichot chyba mial racje. Moze to tylko wiatraki. Albo jednak giganci. Ja mysle, ze jedno i drugie. Moze swiat jeszcze sie nie zdecydowal. Moze... O co chodzi? Moje pioro nieruchomieje nad notatnikiem. "Swiat jeszcze sie nie zdecydowal". Szczeka mi nie opada, ale na twarzy wyraznie maluje sie zaskoczenie. Potrzasam glowa, probuje zbyc go smiechem. -Nic - mowie. Tej nocy mam kolejny sen. Obled to miasto Obled to miasto, mysli, przytlaczajacy, grozny labirynt potworow o kamiennych cielskach. Szalenstwo, ktore sie stalo rzeczywistoscia. Anioly bija sie z demonami. Bogowie o skrzydlach ze stali spadaja z nieba, zeby rozbic ludzkosc w pyl.Chwiejnie wychodzi z zaulka, kurczowo sciskajac poly plaszcza dlonmi o zbielalych kostkach. Za nim krzyki aniola przechodza w rzezenie, zagluszane przez wycie tlumu. Obled to miasto, mysli. Idzie brukowanymi ulicami, przez zacienione podworka, przez szerokie place wylozone marmurowymi plytami, obok kamiennych lawek i ozdobnych fontann, nagich drzew i osniezonych posagow. Sa przystanki tramwajowe i autobusowe, ale on nie ma waluty tego faldu, wiec tylko patrzy, dokad ociezale suna turkoczace maszyny-dinozaury, i idzie za tymi, ktore maja na tablicy z przodu napis Stadde Centrale, az dociera do centrum miasta ze sklepami i arkadami, pasazem handlowym, informacja turystyczna ze stojakami pelnymi map i rozkladow jazdy autobusow. Bierze po jednej z wielu mapek numerowanych tras, ktore wija sie przez te czy inna dzielnice - razem trzydziesci albo czterdziesci - i napelnia nimi kieszenie. Pragnie jedynie znalezc miejsce, gdzie bedzie bezpieczny. Nie ma nic oprocz ubrania na grzbiecie i ksiazki, ktorej jedynym celem jest teraz przechowanie jego imienia nabazgranego na frontyspisie. Przyciska do piersi Ksiege wszystkich godzin, swoj ostatni lacznik z wlasna tozsamoscia. Kiedys to byla ksiega map, jest tego pewien. Pamieta, ze wtedy kazda kolejna stronica ukazywala swiat w coraz wiekszej skali: ulice, miasta, kraje, kontynenty i duzo od nich rozleglejsze, niewiarygodnie rozlegle, bezkresne pola rzeczywistosci niczym powierzchnia jakiegos gazowego giganta, strona po stronie siegajace coraz dalej, az po odleglosci niewyobrazalne. Przewodnik do wiecznosci, do Welinu. Pamieta, ze rysowal ludzkie losy jako hieroglify na pergaminie. Pamieta, ze zapelnial pozolkle kartki sygilami, a one wedrowaly po nich, w miare jak toczylo sie zycie ludzi, ktorych byly symbolami. Pamieta, ze znaki sie mnozyly, pokrywajac atramentowym morzem narysowane pod spodem mapy, skakaly tu i tam, jakby probowaly opowiedziec, poprzez swoja kombinacje, dziwna, zmieniajaca sie historie Mroku. Potem nastala Zima, a on stracil... co wlasciwie stracil? Ostatnim razem, kiedy zagladal do Ksiegi wszystkich godzin, strony byly puste jak otaczajace go biale pustkowie sniegu i kosci, pod jego palcami rozciagaly sie monotonne rowniny welinu, jego wlasny hieroglif zblakl i poszarzal. Siedzac przy wypalonym ognisku obozowym, bliski zamarzniecia, zanim stracil przytomnosc, nabazgral swoje imie weglem na pierwszej stronie, wiadomosc dla tego, kto znajdzie jego cialo. -Es mortu - powiedzial jakis glos. -Neh, es liffen. Ocknal sie w szpitalu. Wyjal swoje ubranie z szafki przy lozku, wzial Ksiege i zwyczajnie wyszedl do miasta lezacego na krancu czasu, gdzie w zaulkach tlumy nastolatkow lamaly skrzydla aniolom, torturowaly je dla rozrywki. Bezdomny mezczyzna siedzi skulony przy schodach ruchomych, ktore suna w dol, stopien za stopniem, na stacje metra, pod misternym zelaznym mostem ozdobionym kutymi herbami i kandelabrami. Z kwadratowych kamiennych slupow oblaza plakaty reklamujace kluby i imprezy. Reynard patrzy, jak ludzie wchodza i wychodza przez drzwi z brazowego pleksiglasu oznaczone jaskrawopomaranczowa litera U; niektorzy nosza garnitury, inni ubrania w sportowym stylu, ale wszyscy wygladaja na przedstawicieli nizszej klasy sredniej, nawet ci w podniszczonych, uzywanych ciuchach. Za mostem posrod murow z piaskowca, lupkowych dachowek i konarow wyrasta gotycka iglica. Obok kamiennych stopni, ktore biegna rownolegle do schodow ruchomych i prowadza w dol na parking dla samochodow i otaczajacy stacje metra trawnik przyproszony sniegiem, znajduje sie sklep z sosnowymi meblami. To uniwersytecka dzielnica wykladowcow i studentow, profesjonalnych czlonkow bohemy i ekscentrycznych profesjonalistow. Na mapie miasta widac duzy park na poludniu, w zakolu rzeki, dobre miejsce na nocleg, jesli nie znajdzie przytulnej bramy, ktora ochroni go przed mrozna noca. Od dziesieciu minut stoi oparty o most i probuje powstrzymac dreszcze, kiedy czuje dlon na ramieniu. -Nove migres? To bezdomny. Reynard wzrusza ramionami, potrzasa glowa, mamrocze bezladne przeprosiny, caly drzy z napiecia, rownie bliski smiechu, co lez. Nie rozumiem. Nie rozumiem. Palcami przeczesuje wlosy. -Peregrim nove en de stadde, ev? Tu ne sprash lingischt? -Nie. - Troche jednak rozumie. - Nie mowie w tym jezyku. Mezczyzna siega do swojego kubka i podaje mu, z bezzebnym usmiechem, zlotawa monete. -Per kave - mowi, wskazujac ponad mostem na Bog wie co. - Kave, ev? Podnosi kubek do ust, przechyla go raz, drugi. Kave. Reynard tepo kiwa glowa. Uswiadamia sobie, ze napiecie minelo. Jednoczesnie smiejac sie i placzac, mowi: -Dziekuje. Dziekuje. Z bajek i folkloru Moje ostatnie spotkanie z Jackiem bylo jeszcze mniej oficjalne niz pierwsze. Nie tyle spotkanie, ile pozegnanie. Minelo pare miesiecy i rany na jego plecach juz dawno sie zagoily. Nie liczac zabliznionych kikutow na czole i niepokojacego braku skrzydel, ktory nadawal mu troche niesamowity wyglad istoty z bajek i folkloru, byl calkiem zdrowy pod wzgledem fizycznym. Siedzial za szklanymi przesuwanymi drzwiami szpitala, z plecami wygietymi w luk i szeroko rozlozonymi rekoma, jakby zagarnial ku sobie swieze poranne powietrze i przyszlosc. Mial w sobie zwinnosc i gracje, poruszal sie jak sportowiec, doskonale panujac nad cialem. Zerknal przez ramie, kiedy portier obrocil jego wozek i wtoczyl go z powrotem do szpitala.-Cholerne dzieki - rzucil Jack. - Chryste, nie jestem pieprzonym kaleka. Wzruszylem ramionami i usmiechnalem sie krzywo. Jack zloscil sie, ze wioza go na wozku do samych drzwi. -Polityka szpitala, Jack. Zabezpieczenie. -Czuje sie dobrze, do cholery - odburknal. Oczywiscie wiedzialem, ze nadal uwaza sie za odmienca, lecz zdazylem sie rowniez zorientowac, ze nie jest calkiem szalony. Troche, ale nie do konca. Nie bardziej niz ja sam. -Czuje sie dobrze, do cholery - mowi Jack. - Super. Kiedy sie przeciaga, krecac lopatkami jak wioslarz, slysze w glowie "Could We Start Again Please?" z Adonis Christ Superstar. Nie jest to rodzaj muzyki, jaki sie slyszy w szpitalnym radiu w tym zakatku Amoryki, tak drazliwym na punkcie wiary i bluznierstwa. Moj oddech zmienia sie w biala pare w chlodnym porannym powietrzu, gdy cicho gwizdze melodie. Czasami, przyznam sie, brakuje mi starego kraju i jego poganskiego luzu; mam ochote przejac kontrole nad radiem i na caly regulator puscic Sex Pistols na wszystkie oddzialy. Wspomnialem kiedys Jackowi o tym pomysle, a on niemal sie posikal ze smiechu. -Co ty tutaj robisz, do licha? - zapytal. - To znaczy, co, do cholery, robi na srodkowym zachodzie, posrodku cholernego... niczego, stary buntownik ze szkoly publicznej? -Chyba probowalem zaczac od poczatku. Mokry snieg osuwa sie z galezi i laduje na masce samochodu. Po drugiej stronie parkingu mgla i cienie drzew stapiaja sie w szara nicosc. Zima jest tutaj ostrzejsza niz u mnie w domu. -Powinienes wracac do siebie - mowi Jack. - Do Albionu. Wiesz, ze tu nie jest twoje miejsce. Ty, ja, Puk... nigdy tutaj nie pasowalismy. Nic nie odpowiadam. Pozniej wroce do gabinetu i usiade nad Ksiega wszystkich godzin, ktora zwykle trzymam na polce za krzeslem, a teraz na biurku. Zamkne drzwi na klucz i opuszcze zaluzje, zeby sie ukryc przed wscibskimi oczami i przed widokiem zlotych liter na szklanych drzwiach ukladajacych sie w napis: Guy Reynard Carter, doktor medycyny, konsultant psycholog. Otworze okno, wyciagne krzeslo na srodek pokoju i wyjme baterie z czujnika dymu, zeby spokojnie zapalic papierosa, kiedy bede kartkowal Ksiege. Pozniej. Teraz nie chce myslec o tym, czego dowiedzialem sie od Jacka w ciagu dwoch i pol miesiaca, kiedy byl moim pacjentem. Nie chce teraz myslec o schronieniach posrod Zimy, o mitycznym raju, nagrodzie po smierci, tylko o niebie rownie realnym jak kazde niebo, rzadzonym przez bogow rownie realnych jak kazde bostwo. Ogromne krolestwo wiecznosci i rozrzucone po nim fortece swiatow - Jack nazywa je Haven - jak ta tutaj. Dlatego odpowiadam pytaniem na pytanie: -A co z toba? Dokad ty pojdziesz? Wzrusza ramionami. -Moze pytanie powinno raczej brzmiec: kiedy? -Nie zauwazasz, jak zmienia sie swiat? - pyta Jack. To nasza czwarta, moze piata sesja. Wyglada na to, ze pacjent zaczyna sie otwierac. Naprawde robimy postepy, drazymy jego urojenie o odmiencu, szukajac przyczyny, dla ktorej Jack sie upiera, ze jest szarakiem wykradzionym zaraz po urodzeniu z innego swiata, z innego faldu Welinu. Uwaza, ze go zmienili, dodali mu skrzydla i rogi, by nie wygladal tutaj jak dziwadlo. Czasami wszystko jest dla niego jasne, ale wciaz duzo zapomina. Jakby mieszano mu we wspomnieniach. Wlasnie skonczylem mu tlumaczyc, ze ten rodzaj wyparcia jest rownie naturalny jak chec, zeby odroznic sie od zwyklych poczciwcow, bialych angelo-satyrow protestantow, ktorzy zamieszkuja wieksza czesc srodkowego zachodu Amoryki. To genetyczne, powtarzalem mu; urodzil sie taki, a nie inny, i zadni nawiedzeni ani nawroceni nie sa w stanie go zmienic, nie powinni nawet probowac. Nie ma nic zlego w jego pragnieniu odszczepienstwa, niewazne, co gadaja tamci. Nie trzeba go leczyc. -Wystarczy, ze spojrzysz w lustro. Zwroc uwage na blask w twoich oczach, na zlote lsnienie skory. Jestes inny. Potrzasa glowa. Para wodna na szybie gabinetu, sypiacy snieg, pobielony swiat za oknem, pusta kartka. -Chryste, doktorku. Chcialbym znac slowo, ktore cie obudzi, i wreszcie zrozumiesz, ze zyjesz w cholernym s'nie. Chetnie, kurwa, wykrzyczalbym je z dachow. Puste kanaly, bialy szum Zatrzymuje samochod na poboczu przed drogowskazem, ktory dumnie oznajmia, ze wjezdzamy do Manitu Polnocnego. Wita nas zdjecie kowboja w dzinsach i koszuli w krate, archetypowego Marlboro mana z lassem tworzacym petle nad glowa i rozpostartymi orlimi skrzydlami. Krajobraz za znakiem to niskie pofaldowane wzgorza, nagie drzewa i snieg. Odchylam sie na oparcie fotela.-Gdzie jestesmy? Co mowi Ksiega? Puk lezy na tylnym siedzeniu, z glowa na kolanach Jacka, z otwarta Ksiega wszystkich godzin, ze skretem przyklejonym do warg. -Niech mnie diabli, jesli wiem - mowi. - Wszystko sie pochrzanilo. Puk odwraca do mnie Ksiege, a ja widze, ze faktycznie sie zmienila; strony z mapami, ktore prowadzily nas po nieskonczonym Welinie, dawno staly sie nieczytelne pod moimi zapiskami, ale teraz jest cos nowego. Notatki pelzaja i wija sie na papierze, jakby byly zywe. Moze powinnismy zawrocic, mysle. Sprobowac inna trasa. Ale chmury zbierajace sie za nami sa szare od mokrego sniegu z deszczem, a w oddali slychac grzmoty. Jesli pojedziemy dalej, przy odrobinie szczescia dotrzemy do jakiegos motelu, zanim nadejdzie noc, zanim dopadnie nas Zima. -Kiedy sie zmienila? - pytam. - Jak daleko stad? Puk potrzasa glowa. Wyglada na zaniepokojonego. -Nie pamietam. Cholera, Guy, nie pamietam. Siedze w bokserkach przy kuchennym stole, pale papierosa i pije wode ze szklanki, skaczac po pustych kanalach telewizyjnych. Kablowka nie dziala, pewnie padlo zasilanie w przekazniku. Nie wiem, jakas techniczna usterka, ktora zapewne nie zostanie naprawiona, dopoki pogoda sie nie poprawi; zawsze tak jest. W kazdym razie nie moge zlapac CNN, ABC ani zadnej ze stacji ogolnokrajowych, tylko lokalny kanal publiczny i stanowa telewizje Manitu Polnocnego z reklamami rolniczych centrow handlowych, ktore maja wszystko, czego ci potrzeba... -Ten traktor pasuje do mojego kapelusza! - cieszy sie jakis szaleniec. Wlasnie sie obudzilem z jednego z moich snow i przydalby sie jakis oglupiajacy program, ktory wypelnilby mi mysli bialym szumem. Snilem, ze Thomas Messenger i ja podrozowalismy przez faldy, o ktorych mowil Jack. Za przewodnika sluzyla nam Ksiega wszystkich godzin. To nie byla znana mi ksiazka; zadnej Tytanii ani Oberona w Edenie, zadnego Adonisa umierajacego na krzyzu za nasze grzechy, tylko same mapy i tajemnicze bazgroly, ktore nauczylem sie odczytywac w ciagu eonow naszej podrozy. Ale potem Ksiega sie zmienila, a mysmy sie zgubili i trafilismy na noc do jakiegos motelu. Wylaczam telewizor i odkladam pilota na lawe, przewracajac przy okazji solniczke. Zbieram rozsypana sol i z przesadnego nawyku wyrzucam ja przez ramie, zeby ustrzec sie przed duchami, ktore moga sie czaic w ciemnosci. -Idz za mna - mowi Jack. - Chodz. Rusza szpitalnym korytarzem. Stawiajac dlugie kroki, od czasu do czasu sie odwraca, zeby mnie ponaglic. W rytmie galopujacego konia zeskakuje po stopniach na poziom piwnic. Protestuje, ostrzegam, ze nie powinien tutaj schodzic. To miejsce wylacznie dla personelu. -Jack, dokad mnie ciagniesz? - pytam. Drzwi kostnicy zamykaja sie, kolyszac, gdy Ja.ck wpada do srodka. Wzdycham i ide za nim. Wyrzuty zamieraja na moich ustach, kiedy wchodze do pomieszczenia ciagnacego sie przede mna w nieskonczonosc. Na stolach sekcyjnych ustawionych w rzedy, ktorych nie da sie policzyc, leza nieboszczycy. Smuzki pary unosza sie z otwartych ust tam, gdzie przescieradlo jest zsuniete. Nigdy tutaj nie bylem w ciagu lat pracy w szpitalu, uswiadamiam sobie; nigdy nie musialem. I dobrze, bo jest tu zimno i strasznie. -O co chodzi, Jack? - pytam znowu. - Cos waznego? -Czy to cie nie dziwi? Wszystkie te ciala? Sa ich miliony, Guy, miliony. Rozgladam sie niewzruszony. -Jestesmy w kostnicy. Czego sie spodziewales? -Spojrz na ich twarze. Dopiero teraz widze, ze wszystkie naleza do Puka. Budze sie z krzykiem. Rozumiecie, bylem w szpitalu, kiedy przywiezli Thomasa Messengera. Akurat wyszedlem na papierosa przed izbe przyjec, gdy podjechala karetka z wyjaca syrena. Parking dla ambulansow od razu zaroil sie od ratownikow i lekarzy, z turkotem potoczyl sie wozek, zakolysaly sie drzwi. Dostrzeglem tylko twarz, zakrwawiona i zmasakrowana, z paskami czystej skory pod oczami, gdzie lzy zmyly krew. Nie rozpoznalem go. Przechodzac obok sali, w ktorej lezal w spiaczce przez caly tydzien, podlaczony do respiratora, zagladalem do s'rodka i widzialem pod maska spuchnieta twarz, ale nadal go nie rozpoznawalem. Ogladalem wiadomosci, ktore stopniowo ujawnialy szczegoly tej potwornej zbrodni z nienawisci. Pokazywano chlopca na rodzinnej fotografii, usmiechnietego, z zielonymi wlosami i kozlimi rozkami. Wtedy rowniez go nie poznalem. Nigdy nie spotkalem Thomasa Messengera. Nigdy nie spotkalem Puka w tym faldzie. Woda rozana i lukrecja Reynard siedzi w kawiarni i saczy gesta slodka smole, skrzyzowanie wloskiego espresso i tureckiej kawy. Nuty wody rozanej i lukrecji, gorzki osad na dnie. Na stole przed nim lezy ksiazka otwarta na pierwszej stronie, na ktorej jest nasmarowane weglem jego nazwisko. Juz ma odwrocic kartke, zeby zobaczyc - tylko zobaczyc - czy nie ma nic wiecej, kiedy ktos kladzie reke na jego dloni. Mezczyzna o blond wlosach odsuwa krzeslo, siada i mowi:-Lepiej tego nie rob, nie tutaj, gdzie ktos moze zobaczyc. Chryste, obaj wiemy, co to za ksiazka. Anielska skore wyczuwam na mile. Powiedzmy, ze sa tacy, ktorzy odcieliby prawa reke, zeby tylko polozyc na tej ksiazce swoje tluste, cholerne paluchy. Jasne, ze nie swoja prawa reke. Twoja. Mezczyzna, odsuwa dlon Reynarda, zamyka ksiazke i przesuwa po stoliku z powrotem w jego strone, -Na razie ja schowaj. Chryste, nie wiesz, ze toczy sie pieprzona wojna? Przymierze przegralo. Kazdy cholerny aniol chce byc teraz gora, a ty swiecisz cholerna Ksiega, jakby to byl twoj dziennik z wierszami nastoletniego onanisty. Chryste! Reynard chowa ksiazke do kieszeni. Na usta cisna mu sie pytania. -Krol Finn - mowi mezczyzna. - A ty jestes Guy Fox? A moze nazywasz sie teraz Reynard? Zreszta niewazne, kurwa, wszystko jedno. - Macha na kelnera. - Kave, grazzis. Reynard stwierdza, ze drza mu rece. Irlandczyk odchyla sie na oparcie krzesla. -Pewnie jestes troche skolowany i w ogole, pojawiles sie nagle w srodku calego zamieszania, ale to nie jest zycie dla ciebie, co? Byloby milo myslec, ze takie szare ludziki jak ty i twoj szczerze oddany maja swoje miejsce w wielkich planach rzadzacych, lecz, niestety, tak nie jest. My nalezymy do tych, ktorzy budza sie pewnego dnia i widza, ze swiat, kurwa, oszalal, i to my musimy zajac sie tym gownem, bo wladze zagrzebaly nas w nim po uszy i sobie poszly. Wyjmuje z kieszeni paczke cameli bez filtra, stuka nia o stol i bierze papierosa wargami. -Wlasnie tak. Musisz jedynie wiedziec, ze Thomas nie zyje. Pamietasz Thomasa, co? Mily chlopak, troche narwany i pozbawiony rozsadku, ale serce ze zlota, nie? Reynard pamieta. -Manitu Polnocne - mowi - Laramie. -Cholerne wszedzie - kwituje Krol Finn. - Zabili go, kurwa, wszedzie. -Kto? - pyta Reynard. Finn celuje w niego papierosem. -Jezu, to chyba nie jest pytanie za milion dolarow? Kto, dlaczego, kiedy, gdzie i co, kurwa, jego smierc zrobila calemu pieprzonemu Welinowi. Jedna mala nic i cale cholerstwo sie rozpada. Chryste! Kto by pomyslal, ze ten kurduplowaty pedzio chodzacy z glowa w pieprzonych chmurach Zostawi po sobie tak cholernie wielka dziure w rzeczywistosci? Wyjmuje z kieszeni kartonik zapalek, odrywa jedna, pociera o draske. Syk plomienia, cichy trzask tytoniu, kiedy Finn przypala papierosa. -Gdybym umial znalezc w tym sens, tu i teraz, zrobilbym to, wierz mi, ale to twoja robota, jesli zechcesz ja wziac. Niechetnie to mowie, lecz widze, jak nosisz ze soba Ksiege, i mysle, ze sie dowiesz, co powinienes zrobic. Znajdziesz wyjasnienie. Irlandczyk bierze kawe od kelnera, dziekuje mu usmiechem i kiwnieciem glowa. -Bo dla reszty nas to wszystko za cholere nie ma sensu - dodaje. - Mrok byl dostatecznie zly, ale teraz jest jeden pieprzony chaos. Cholerna Zima. Jezu, jak ja, kurwa, nienawidze tej Zimy. Boze, blogoslaw Amoryke -Wiesz, ze zawsze jest Zima - mowi Jack. - Zdajesz sobie z tego sprawe, prawda?-Moze sie tak wydawac - odpowiadam - ale to tylko jedna czwarta roku, Jack. -Tak? Wiec co robiles zeszlego lata? Nie miales wakacji, zgadza sie? -Nie moglem sie wyrwac. -I cale lato przepracowales, tak? Poprzednie tez? -Szpital byl przepelniony. Skonczylo sie na tym, ze... -Doprawdy? Chryste, kiedy ostatnio miales wakacje, Guy? Kiedy ostatnio wyjechales poza ten stan? Od jak dawna pracujesz w szpitalu? -Piec lat. Chyba. Mniej wiecej. Dlaczego pytasz? -Byles poza stanem w ciagu tych lat? Byles poza miastem? Kiedy ostatnio siedziales w parku i patrzyles na motyle? Usmiecham sie. To prawda, uswiadamiam sobie, ze nie mialem wakacji od czasu, kiedy tu pracuje, ale robilem wyprawy poza miasto. Dlaczego mam krystalicznie czyste wspomnienia, ze wracam z konferencji w... jak sie nazywalo to miejsce? W kazdym razie pamietam, ze w drodze powrotnej zatrzymalem sie w motelu Bezpieczne Schronienie przy miedzystanowej. Podaje karte recepcjonistce stojacej za kontuarem i czekam, kiedy przesuwa ja przez maszyne i sprawdza na ekranie, czy wszystko w porzadku. Krzyzuje palce reki trzymanej w kieszeni marynarki; karta nalezy do zupelnie innego faldu, ale powinna dostosowac sie do tego starego systemu i sprobowac zyskac na czasie, zeby przeszukac siec, znalezc odpowiedniego gospodarza i zalozyc rachunek z limitem, ktory bedzie nam potrzebny. Poza tym wyglada jak normalna Visa. Czulem sie troche winny z powodu tego oszustwa, lecz rzadko w dwoch faldach obowiazuje dokladnie taka sama waluta, a nawet w wiecznosci musimy cos jesc i gdzies spac. Jestem zmeczony. Musielismy jechac czterdziesci godzin bez przerwy, podczas gdy z wyciem scigala nas noc, a wokol mielismy tylko pustkowia Zimy, pola z plotami z zerdzi do polowy zagrzebanymi w sniegu, reklamy piwa i papierosow. Koscioly obwieszone flagami. Krzyze rozjarzone lampkami swiatecznymi, ktore jak na moj gust zbyt przypominaja punkciki ognia. Wreszcie znalezlismy motel Bezpieczne Schronienie przy miedzystanowej. "Boze blogoslaw Amoryke" glosil napis na tablicy informujacej o wolnych pokojach. Gdy stara maszyna z grzechotem drukuje rachunek, z usmiechem odbieram karte i dziekuje recepcjonistce. Ponad ramieniem podaje Jackowi dwa klucze do naszych pokojow. Jack jeden przekazuje Pukowi. -Oczywiscie, ze bylem poza miastem - mowie. - Na konferencji w... Urywam, bo zapomnialem nazwe miasta lezacego zaledwie piecdziesiat kilometrow na polnoc od Laramie. -Powinienes zrobic sobie wycieczke - stwierdza Jack. - Zobaczyc, jak daleko dotrzesz, zanim mgla zmusi cie do powrotu. -Droga jest dzisiaj zamknieta. Maja otworzyc ja nie wczesniej niz za tydzien. Ale moze w nastepnym tygodniu wypuszcze sie do... Nadal nie pamietam nazwy miasta lezacego przy naszej drodze. Ale pamietam, ze pojechalem tam na konferencje. A przynajmniej to, ze w drodze powrotnej warunki tak sie pogorszyly, ze dalsza jazda wydawala sie szalenstwem. Lepiej bylo zatrzymac sie gdzies i poczekac do rana. Pamietam, ze na skraju miasteczka zobaczylem motel Bezpieczne Schronienie, oswietlony wsrod nocy. "Boze blogoslaw Amoryke", istotnie. -Dlaczego tu przyjechales, Guy? - pyta Jack. - Kiedy przyjechales? -Wiecie, milo widziec mlodych mezczyzn, ktorzy sie nie wstydza okazywac swojej wiary - mowi recepcjonistka. - Za duzo jest cynikow w dzisiejszych czasach, jesli pytacie mnie o zdanie. Nastepuje niezreczna chwila, po czym recepcjonistka wskazuje Ksiege, ktora Puk trzyma pod pacha. Szczerze mowiac, jestem troche zdezorientowany, ale potwierdzam uprzejmie, mamroczac pare zdawkowych slow. Na gorze, w moim pokoju, nieporozumienie wyjasnia sie czesciowo, a zarazem poglebia, kiedy w szafce przy lozku znajduje Ksiege wszystkich godzin Gideona. Dla Puka, Jacka i dla mnie nasza Ksiega zawsze byla rzecza wyjatkowa i sekretna; jej tytulu nie znal nikt w faldach, przez ktore podrozowalismy. Teraz nagle sie okazuje, ze to zwyczajna, darmowa ewangelia obecna w kazdym pokoju motelowym. Nie wiem, co martwi mnie bardziej: drukowany uzurpator lezacy na szafce czy fakt, ze prawdziwa Ksiega sie zmienila, jakby chciala sie ukryc wsrod podrobek. Czy to, ze my trzej rowniez dostosowalismy sie do tego faldu tak bardzo, jak chyba jeszcze nigdy do tej pory. Moje odbicie w lustrze ma szare skrzydla i krecone baranie rogi na czole, zupelnie jakby nakladal sie na nie obraz chochlika stojacego za oknem posrod ciemnej, zimowej nocy. Skrzydla Jacka sa zloto-brazowe, orle, a Puka, opartego o futryne drzwi laczacych pokoje, maja opalizujacy polysk jak u pawia. Dobrze, ze przed recepcjonistka byly ukryte pod za duza parka, mysle, choc nie wiem, skad wzialem te pewnosc. Mam zle przeczucia. -O co, do cholery, chodzi z osobnymi pokojami dla mnie i dla Puka? - pyta Jack. - Bedziesz nas nawracal jak maniacki kaznodzieja, Guy? Na kolanach trzymam otwarta Ksiege, w rece Gideona i porownuje identyczne teksty. "Na poczatku...". -Zaufaj mi, Jack - mowie. - To tylko jedna noc. Rano wyruszamy bardzo wczesnie, wiec przespijmy sie troche. Ja probuje sie zorientowac, co sie tutaj dzieje. Granice mysli Reynard wchodzi do swojego malego mieszkania w dzielnicy uniwersyteckiej West End i sfinansowany przez szalonego Irlandczyka, zaczyna prace. Obwiesza sciany mapami, trasami autobusow i tramwajow, ukladajac je tak, ze zachodza na siebie. Gdy powstaja kolejne warstwy, uswiadamia sobie, ze wcale do siebie nie pasuja. Osobno maja sens, ale razem przecza sobie nawzajem. Pewna droga jest na jednej mapie, nie ma jej na innej, a na trzeciej widac ja w zupelnie innym miejscu. Dwa autobusy jezdza ta sama trasa, ale maja przystanki z nazwami ulic w zupelnie innej kolejnosci. Guy stwierdza, ze swiatla uliczne na skrzyzowaniach dzialaja inaczej niz normalnie; gdy sa zielone, zycie w jednej rzeczywistosci toczy sie naprzod, a zamiera, kiedy zmieniaja sie na czerwone. Wtedy rusza inny zestaw prawd i jedzie prosto albo skreca za rog, klaksony rycza, gdy dwa strumienie przecinaja sobie droge.Uzgodniona rzeczywistosc bez konsensusu, mysli Guy. Swiat jest w ciaglym ruchu, bo probuje byc wszystkim dla kazdego. Uczy sie jezyka - lingischt - w okolicznych antykwariatach kupuje cala biblioteke sprzecznych historii, wydziera z nich kartki; jeszcze wiecej map, geopolityka, kultura. Wytycza granice mysli na polkach w mieszkaniu: matematyka, fizyka, geologia, chemia, biologia, psychologia, archeologia, filozofia, metafizyka, patafizyka. Strony z licznych tomow encyklopedii albo z ksiazki telefonicznej zajmuja kolejno gabinet, przedpokoj, salon, sypialnie. Plachty gazet i wydruki z sieci. Zapisy wywiadow, ktore przeprowadza w kawiarniach z kazdym, kto zechce rozmawiac o swoim pochodzeniu, o domu, o tym, gdzie byl, zanim przyjechal do miasta. -Co ostatnie pamietasz? - pyta. -Mrok - odpowiadaja wszyscy. W miare jak tworzy model wspolnego snu, gromadzi rowniez niekonsekwencje, niezgodnosci. Jego metody staja sie bardziej eksperymentalne. Bierze swiety religijny tekst i tnie go nozyczkami, przestawia zdania, az w koncu utwierdza sie w swoim podejrzeniu; dzielo zgadza sie co do joty Z wiktorianska ksiazka kucharska zawierajaca dwa tysiace przepisow, glownie na baranine i sos z czerwonego wina. Pali egzemplarz za egzemplarzem tego samego slownika i za kazdym razem jedyne ocalale fragmenty to swistki ze slowem "leksykon". Zadnej definicji, tylko to jedno slowo. Skanuje ksiazki albo sciaga je z sieci, przepuszcza teksty przez automatycznego tlumacza, robi badania porownawcze, analizuje styl. Zabiera mu to oczywiscie troche czasu, ale ma przed soba cala wiecznosc. Wiecznosc, zeby zrozumiec, co sie kryje za szalenstwem tego miasta. Wreszcie formuluje teorie. Nie jest calkiem spojna i daleko jej do kompletnosci, ale do licha, wydaje sie duzo bardziej logiczna i zrozumiala niz swiat wokol nich. Rozpoczyna sie dwa miliony lat przed Chrystusem i biegnie az do 4 sierpnia 2017 roku. Do dnia, kiedy Mrok przekroczyl granice miedzy rzeczywistoscia a snem. Teraz musi jedynie ja spisac. Ksiega lezy na biurku, zapisane weglem nazwisko dawno wyblaklo, pozostal po nim jedynie szary cien. Guy bierze do reki pioro, wklada do niego naboj z atramentem, specjalnym wedlug Finna i dziewczyny. On ma na ten temat swoja teorie, ale nie zadaje pytan, skad go wzieli, od kogo wzieli. -Jestes gotowy? - pyta dziewczyna. Anna - Anestezja, jak siebie nazywa - jest niebezpieczna, to pewne. Krol Finn pragnie jedynie, zeby walka sie skonczyla, lecz ona ma spojrzenie wojownika, jest nieustepliwa, twarda jak skorzana zbroja, ktora nosi, wspolczesna Joanna d'Arc. Dlatego Guy woli jej nie wypytywac, skad wziela atrament, od kogo go wziela. Reynard wodzi brzeczacym piorem po szarym cieniu swojego nazwiska - czy tez raczej kombinacji roznych mozliwosci, ktore dawno temu uznal za swoje nazwisko - i litery nabieraja koloru, czarnego o glebokim fioletowoszkarlatnym zabarwieniu. Guy Reynard Carter. Wyzej ukazuje sie tytul zapisany ozdobnym, kaligraficznym pismem, odpowiadajacym smialosci przedsiewziecia: Ksiega wszystkich godzin. -Jestem gotowy - mowi. Obok strony tytulowej, tej nowej, poprawionej edycji, pietrzy sie gruby stos kartek czarnego welinu, wysoki na cztery albo piec ksiazek telefonicznych polozonych jedna na drugiej: urywki jego pracy, luzne swistki, na ktorych moze zrobic kazdy blad, jaki zechce. Bierze gorna kartke ze stosu. Nie pyta rowniez dziewczyny, skad wziela skore aniola. Czerwony atrament na czarnym druku Klamie na temat Jacka. Klamie w zywe oczy szefowi personelu, mowiac, ze samookaleczenie bylo zwyklym wolaniem o uwage, do ktorego w duzej mierze przyczynila sie jego nieobecnosc w serwisach informacyjnych, swiadczaca o uprzedzeniach, podczas gdy wstrzasnieta opinia publiczna wyrazala rodzinie szczere wspolczucie. Pacjent czul palaca potrzebe, zeby fizycznie wyrazic swoj zal i gniew z powodu morderstwa. Zaprzeczenie i wyparcie. Wysublimowany smutek. Lecz pacjent juz ma zalobe za soba i jest na drodze do wyzdrowienia. Choc nadal rozbity wewnetrznie, potrzebuje jedynie terapii i czasu, zeby calkiem dojsc do siebie. Wtedy narodzi sie calkiem nowy Jack.Nie moge go tutaj dluzej trzymac, rozumiecie. Tak jak nie potrafilem wyperswadowac Pukowi i Jackowi, zeby przeczekali Zime w moim mieszkaniu, ukryci przed agresywnymi durniami, ktorych napedzaja strach i nienawisc dostatecznie silne, zeby zmienic mape drogowa do wiecznosci w regulamin zaglady. Nie zdolalem powstrzymac sie przed wyruszeniem - po przygode, jak stwierdzil Jack - do tej iluzji zycia, z ktorej teraz sie wylaniam. Nie sadze, zebym mogl tu zostac... oczywiscie zakladajac, ze jestem w stanie odejsc. Schronienie jednego czlowieka to pieklo innego. -Mozesz wyjsc - oznajmiam Jackowi po spotkaniu. -Jaja sobie robisz. -Nie. Powiedzialem im, ze jestes zdrowy. Smieje sie, patrzy na mnie zaskoczony - ty mi, kurwa, wierzysz - znowu wybucha smiechem. Wlasciwie nie sklamalem, podobnie jak Jack jest wlasciwie zdrowy na umysle. Na odludnym wzgorzu za miastem pali sie plot z zerdzi, plomienie podsycane przez benzyne strzelaja wysoko w niebo; ognisko i zarazem osobisty stos wyrazajacy wscieklosc na noc Zimy, przystan nienawisci. Jack wrzeszczy, wyje i ryczy, wymachujac kanistrem nad glowa, a potem rzuca go daleko w ciemnosc. Kiedy rozposciera rece szeroko jak strach na wroble i wykrzykuje sprosnosci, przeklenstwa i bluznierstwa, jest w nim diabelska prawda. Blask katartycznego piekla oswietla jego kanciasta twarz. Sprosnosci, przeklenstwa i bluznierstwa przechodza w szloch i smiech, inwokacje do utraconej milosci, ktore lamia moje serce. Siedze w samochodzie, silnik pracuje na jalowym biegu, a rece drza mi tak bardzo, ze nie moge zapisac tych slow rozpasanego pozadania, nie rozklejajac sie calkiem. -Wiesz, ze tu nie jest twoje miejsce - stwierdzil kiedys Jack. Nie mialem pojecia co odpowiedziec, i nadal go nie mam. Po jego wyjsciu siedze w swoim gabinecie z papierosem w palcach i kartkuje Ksiege. Jest teraz bezuzyteczna jako przewodnik - w kazdym razie bezuzyteczna tutaj; nie mowi mi, gdzie jestem, dokad moge pojsc. To tylko gaszcz mitow i wyrazow. Jesli nie... coz, zapisuje w niej teraz te slowa, gryzmolac czerwonym atramentem na drukowanej czerni: przypis, egzegeze morderstwa Puka, szalenstwa Jacka i mojego przebudzenia, zeby pogrzebac w nim nienawistny dogmat. On nie pasuje do mojej Ksiegi wszystkich godzin. "Na poczatku", zaczyna sie jej pierwszy rozdzial w tym swiecie. Ale jak mozna rozpoczac opowiesc od poczatku wszystkich poczatkow? Jak mamy zrozumiec historie, ktora pretenduje do poczatku wszystkich historii? Najlepiej po prostu wybrac dowolny punkt w czasie i przestrzeni, w calym welinie i atramencie, ktory go pokrywa, i zaczac od tego miejsca. -Wskakuj - mowie. Jack potrzasa glowa. Trzyma rece na dachu samochodu tuz nade mna i nachyla sie do okna, przenoszac ciezar ciala na jedna noge, w zawadiackiej pozie. -Droga jest zamknieta - przypomina. - Nigdy nie wydostaniesz sie stad samochodem. Ja ide w tamta strone, Guy. Powinienes pojsc ze mna. Wskazuje za plonacy stos, gdzie zamordowali Puka, na Zime. Jest tam ciemno i zimno, az trudno sobie wyobrazic, ze da sie przezyc w tak niegoscinnej okolicy. Trzeba chyba isc przez cala wiecznosc, zanim dotrze sie do nastepnego Haven. Ale moze Jack wlasnie tego chce? Moze tego potrzebuje? -Nie sadze, zeby to byla moja droga - mowie. - Jeszcze nie. Patrze na Ksiege wszystkich godzin lezaca obok mnie na siedzeniu pasazera i uswiadamiam sobie, ze teraz dzielimy to samo urojenie, Jack i ja. Gdzies w glebi duszy wierze - naprawde wierze - ze jeszcze moge odnalezc Puka, studiujac Ksiege. Ostatecznie to ona zetknela nas ze soba. To Ksiega zaprowadzila mnie do Puka i nas obu do Jacka. Milion faldow Welinu, powiedzial Jack, i w kazdym z nich Puk umiera; ale choc zaden z nas nie wyrazil tego na glos, obaj cierpimy, majac nadzieje, ze w jednym z faldow on jednak zyje. -Powinnismy trzymac sie razem - stwierdzam. - Znajdziemy droge. Jack usmiecha sie szeroko. -Nadal myslisz zbyt linearnie, Guy. Uderza dlonia w dach i odsuwa sie o krok. -Do zobaczenia - rzuca. - Kiedys. Siedze w samochodzie przez jakis czas i gapie sie na padajacy snieg schwytany w swiatla reflektorow, mieszanine bieli i czerni jak w telewizorze po zakonczeniu programu. Otacza mnie Zima. Czerwony atrament pokrywa kazdy skrawek kartki, pierwsze zdanie jest napisane na slowie Genesis: "Dawno, dawno temu byl sobie maly Jack". Poza Mrok Pioro porusza sie po welinie.Przybylysmy z Mroku, zrodzone z krwawej magii Krolowej Piekla i innowacyjnej techniki Kaplana Nieba. Bitmitami jestesmy, skarabeuszowymi semami jezyka rojacymi sie niczym szarancza, martwymi duszami rozpuszczonymi w plynna jednosc w ciagu wiekow snu, przyobleczonymi w nanotechnologiczne skorupy, w chitynowe pancerze czarne jak ropa, jak atrament. Z Mroku bedacego naszym dzielem przybywamy, mieszance stworzone przez zla Eresz i aniola Metatrona, wladajace Mowa, ktora spiewem powoluje swiat do istnienia, formuje spiewakow, podczas gdy oni ksztaltuja rzeczywistosc, przenosi ich z efemerycznej egzystencji do' Welinu, nadaje im zycie jako nowym bogom, enkin, jak siebie nazywaja, te gloryfikowane bestie chodzace wsrod ludzi, odmienione w sposob niezauwazalny dla tych, ktorzy nie slysza echa wiecznosci w ich glosach, dla nieznajacych Mowy, w ktorej napisano Ksiege wszystkich godzin. Teraz przepisywana na nowo, mysli Reynard. Wytrwale kresli swoj prolog w nowej Ksiedze wszystkich godzin: Z nieposkromiona pycha Zeusa skryba Niebios, tworca Przymierza podporzadkowujacego enkin zasadom ksiegi prawa - spisanej na skorach aniolow, krwia starozytnych zmarlych, ktorzy odzyskali w nas witalnosc - aniol Metatron poszczul nas na smutnego, zalosnego Prometeusza, malego zlodzieja ognia, ktory myslal jedynie o tym, zeby dac ludzkosci swiatlo i cieplo; poszczul nas na Seamusa Finnana, dezertera z wojny w niebie, zebysmy pogrzebaly w jego sercu i odszukaly ukryty w nim sekret - to z jego reki mial sie dokonac upadek Nieba. I owszem, znalazlysmy odpowiedz w jego cierpieniu, w smutku, ktory, jak sie okazalo, dzielimy, w zalu po zmarlym Thomasie i zranionej Annie, o tak, w smutku, ktory z nim dzielimy. Dzieki jego wytrwalosci i naszej empatii odnalazlysmy... was. Odnalazlysmy ludzkosc. I przebudzilysmy sie. Atrament wije sie po papierze. Tanczy swoja historie. Z prujacej sie rzeczywistosci Mroku, wywolanego przez zamordowanie naszej ukochanej pani i machinacje naszego pana, jako twory magii smierci i mechanistycznej nauki uwolnione w czasie fuzji od ich zimnych wiezow, zeby robic to, co chcemy, odpowiedziec na wlasny zew; z burzy dusz rozpierzchlych w poplochu, gdy ich swiat zostal na nowo napisany przez nasze slowa; z pustkowia strachow i pragnien, ktore staly sie cialem, niezwyklych wojen i upadajacych imperiow, powrotow zaginionych kochankow i ginacych wrogow, ludzkosci zniszczonej w gwaltownym ataku wlasnych iluzji i urojen; z Mroku przybylysmy. Pokonalysmy Przymierze, ktore pomoglo nas stworzyc. Otoczylysmy spiacego Seamusa, zeby go chronic az do dnia, kiedy sie obudzi ze snu o kajdanach. Podazalysmy za szalencami, za buntownikami szukajacymi sprawiedliwosci albo zemsty, konca imperiow aniolow. Patrzylysmy, jak niszcza siebie, widzialysmy, jak wy sami sie niszczycie. Probowalysmy jedynie dac wam to, czego pragniecie: solidnych duchowych pewnosci, objawionych mitow, sensu fikcji w waszym prawdziwym zyciu. Skad moglysmy wiedziec - my, ktore jestesmy plynem, ktore jestesmy legionem - skad moglysmy wiedziec, ze prowadzicie wojne ze soba? Ze nie ma zgody w podzielonej duszy ludzkosci? Ze beda erraty nie do pogodzenia? Nie rozumialysmy. Ale teraz was rozumiemy. Chyba. Finn i Anestezja stojq za jego plecami, obserwuja, czekaja na zawijas, ktory powola Puka z powrotem do zycia, wpisze Jacka z powrotem w Kentigern. Moge wszystko naprawic, mysli Reynard. Moge wszystko zmienic na lepsze. Tak wiec z Mroku przybylysmy, pisze w imieniu bitmitow, do ponurej pustki Zimy, jalowego odludzia, rannych ziem enkin i ludzkosci rozproszonej w faldach Welinu, mezczyzn, kobiet i dzieci, aniolow i demonow, uciekajacych przed wlasnymi cieniami i odbiciami, chroniacych sie w klamstwach i zludzeniach. Widzieliscie Schronienia, ktore zbudowali? Widzieliscie Rynkowy Zamek Pana Komercji, potezna szklana wieze Mammona, gdzie glupcy wymieniaja akcje i obligacje, prowadza transakcje terminowe spolek, ktore nie istnieja poza scianami handlowej fortecy o lustrzanej powloce tak zaprojektowanej, zeby obywateli oslepial blask chciwosci w ich wlasnych oczach? Widzieliscie Kuznie Hefajstosa, ludzi, ktorzy wypacaja sol smutkow ze skory, na koniec kazdego dnia zmywaja oleisty brud wspomnien, zeby wiesc zycie wedlug tykania zegarow, spetani rutyna gwizdkow i dzwonkow, sami jak obslugiwane przez nich maszyny? Widzieliscie puste istoty zagubione w Zimie poza roznymi Haven, powloczace nogami imitacje ludzi, z imionami namalowanymi ochra na piersiach albo wytatuowanymi na skorze, ostatnim sladem ich tozsamosci? Widzieliscie elektroniczne duchy, gliniane golemy, plastikowe roboty, zombi w zbrojach, sylfy i uszebti, artefakty bardziej ludzkie niz te wraki, ktore kaza im szeptac sobie do ucha: "Ty jestes ludzka istota"? Teraz was rozumiemy. Chyba. Ale minelo juz dwadziescia lat - wedlug jednej z miar czasu - odkad wyruszylysmy, zeby stworzyc wasza kraine snow, i czasami myslimy, ze tak naprawde nie rozumiemy was... wcale. Dlatego musisz nas uczyc, Reynardzie. Musisz nauczyc atrament, zeby zrozumial swiat opisywany w ksiazce, ktora trzymasz w rece, w Ksiedze wszystkich godzin. Zaczynaj. 1 ARLEKIN W PIEKLE Tantryczna tarantula Lup! Ten byl dla Krola Finna, mysle, kiedy przydymione szyby monstrualnego wiezowca z brazowej cegly roztrzaskuja sie, otoczone kwiatem czarnego dymu i zielonego ognia. Niemal sie wzdrygam - niemal - kiedy fala uderzeniowa trafia mnie w plecy, a dlugi plaszcz wydyma sie wokol mnie. Odbicie w lsniacej stalowej zapalniczce Zippo, z wyrytym na boku kregiem Z liter A od Anarchia, to widok super w nocnej godzinie szczytu w zimowym Kentigern, w czasie mojego wlasnego pokazu fajerwerkow. Budynek moim zdaniem i tak sie prosil o zburzenie; jedyna rzecz, ktora faszystom wychodzi gorzej niz polityka, to architektura, a Mala Czarna Ksiazeczka Jacka Flasha, wytatuowana na mojej skorze, glosi, ze zly gust jest dobrym powodem do rewolucji. Otwieram zapalniczke, krzesze plomien i przystawiam go do skreta z haszem, zatrzaskuje srebrne wieczko, odwracam sie i czekam. Jeden slon. Dwa slonie. Trzy slonie. Bum! To dla Anestezji. Milicjanci, ktorych czakry skwiercza od niebieskozielonego ognia orgonowych reakcji lancuchowych, uciekaja z budynku, wypadaja przez drzwi, skacza z okien. Obserwuje ich z magicznego kregu stopionego asfaltu, z placu w centrum dzielnicy handlowej, podczas gdy sygnalizacja uliczna blyska na czerwono, zolto i zielono jak swiatla w taniej dyskotece. Blask reflektorow tnie halogenowo pomaranczowe niebo, powietrzne pojazdy skrecaja raptownie, zeby mnie ominac, wiruja na swoich promieniach nosnych jak lyzwiarze na lodzie, wbijaja sie w piaskowiec i cegle, wiktorianskie, gregorianskie i wspolczesne budowle sypia iskrami, ognistymi kulami, odpryskami. Klaksony trabia, jakby nadeszly Dni Ostateczne, a Gabriel akompaniuje im z wlasna sekcja. Ornitoptery unosza sie z ladowiska na dachu swiniami przy Pitt Street, kolysza sie obciazone przez spanikowanych siepaczy w czarnych koszulach, ktorzy lapia sie kurczowo ich ploz i siebie nawzajem, dyndajac w powietrzu jak wianki ze stokrotek. Rozchylam poly plaszcza i wyciagam pistolet chi marki Curzon-Youngblood Mark I - ulubiona bron gaijin ninja - i powoli, metodycznie zaczynam ich kosic. Nazwijcie to kundalini, nazwijcie chi albo energia orgonowa. Nazwijcie mistyczna sila zyciowa wszechswiata, jesli chcecie. Ja mazanie na tablicach wzorow metamatematycznych i zabawe w parapsychologie pop zostawiam Cavorom i Reichom. Wiem jedynie to, ze trzymam w rece oryginalny erotyczny pistolet naladowany moca seksu-smierci, zadzy-przerazenia, ktora przenika kazda czastke mojego ciala. Seks to bron, a dzisiaj, dziecino, jestem bardziej napalony niz dziwka w rui. Do diabla, mozna wyczuc moja aure nawet wsrod zapachu ozonu i cuchnacych bomb, ktory pozostal po posterunku milicji przy Pitt Street. Jeden z milicjantow spada u moich stop, zgiety w agonii ekstazy, jeczacy, targany przez najskrytsze pragnienia, teraz raptem uwolnione. Wokol mnie panuje kompletny chaos, czarne koszule wyzbywaja sie wszelkich hamulcow, rozbieraja do naga, szalone z zadzy, przywieraja do siebie nawzajem, do czegokolwiek. Podoba mi sie mysl, ze nadalem okresleniu "orgia przemocy" nowe znaczenie. -Pieprz mnie - blaga glos u moich stop. - Ssij mnie. Faszysta oblapia moja noge jak pies, a ja, przyznam sie, przez chwile odczuwam pokuse - lubie mezczyzn w mundurach - musze jednak wziac sie w garsc, dziecino, a nie sobie ulzyc, bo czeka na mnie Fox. Delikatnie uwalniam sie od nieszczesnika, pokazuje mu innego partnera i patrze na nich z poblazliwym usmiechem, kiedy biora sie do roboty jak bonobo. Wokol mnie na Pitt Street i czesci Bath Street pojazdy powietrzne wpadaja na siebie, sczepiaja sie, przechodnie pierzchaja przed nimi, uciekaja przed nagimi szalencami. Usmiecham sie - lubie mezczyzn w mundurach, ale jeszcze bardziej bez mundurow. Sir, tak jest, sir. Mam Siwe u jednego boku, Siakti u drugiego, jestem tantryczna tarantula tryskajaca jadem rozkoszy i nie ma lekarstwa na karme, ktora zaladowalem swoj pistolet. Odsuwam sie od cielesnych jatek, szepczac modlitwe do Kali, chowam bron do skorzanej kabury i robie obrot; wokol mojego plaszcza unosi sie dym, tworzac chaotyczne inwolucje. Jack Flash wrocil. Pytacie: jak to? OK, przyjaciele. Retrospekcja: Po dwudziestu latach Klebi sie krwawy pyl, czarny jak wegiel i bialy jak popiol w Zimie, szum i zamazany obraz, jakby to byly zaklocenia we wszystkich telewizorach na swiecie. Krajobraz jest niewyrazna plama w burzy bitmitow, trupem stoczonym przez czerwie, pokrytym chmara much plujek. Tylko tu i owdzie posrod rojacej sie szarosci przebijaja jakies ksztalty: anielska zbroja nasadzona na paralizator, jak czaszka wroga na drzewce; zwegleni bogowie na szubienicach; gryfy chrupiace kosci demonow; sylf.Obleczony w poznaczone dlugimi bruzdami cialo z miesni obdartych ze skory i sciegien jak w modelu anatomicznym, ze zlotym sloncem zamiast jednego oka, srebrnym ksiezycem zamiast drugiego, patrzy na uszebti, ktory mija go, powloczac nogami. Studiuje gliniana istote o slepej twarzy, oczodolach zrobionych palcem, grubej skorze pomalowanej ochra. Sa w pewnym sensie spokrewnieni, maja ciala uformowane przez slowa bitmitow, dusze stworzone w Welinie... Albo raczej kiedys byli krewniakami. Enkin. Sylf odwraca sie ku swojemu przeznaczeniu, ku Haven. Ku Kentigern. Kroki dudnia po asfalcie i betonie, kiedy rusza przez ponura okolice. Przekrzywia glowe... Brzek tluczonych okien, drewna odlupywanego od framug, cegiel rozbijanych mlotkiem, siekiera, lomem; halasy sa odlegle, uszebti nieliczne i samotne w swoim gettowym polzyciu. W miare jak sylf idzie przed siebie, furia Zimy przycicha do lekkich podmuchow, wyrazniejsze staja sie puste skorupy domow, oblupane tynki, nagie, pokruszone mury, plastikowe plachty w oknach zamiast szyb. Po dwudziestu latach powojenna strefa wiezowcow i niskich barakow nazywa sie teraz nowograd w kreolskim lingischt swiata. Nowe miasto z willami i alejkami, mlodymi drzewkami i parkingami, sztuczne dzielnice wymyslone przez urbanistow na kwasie. Ulice plyna bez celu, tworzac slepe zakretasy, organiczne wzory wirowe. Nie jest to siatkowy uklad dawnego miasta, lecz twor narysowany przez szalenca kredkami trzymanymi w ustach, zamieszkany przez gliniane atrapy ludzi. Jest rok 2037, dwie dekady po apokalipsie. Sylf zaczyna biec. To ryzykowne. Sciezki zakrecaja, drogi rozgaleziaja sie i tworza spirale niczym gaszcz symboli wudu. Tutaj martwi gubia sie w zawilosciach tego, co mogloby byc, uchwyceni w chwili trwajacej wiecznosc: dziecko przylapane na sikaniu w krzakach pod domem rozgniewanego sasiada; pijak, w nieskonczonosc usilujacy wlozyc klucz do zamka frontowych drzwi. Haven nie sa przeznaczone dla cieni, dla skand, sylfow i uszebti. Nowy Amsterdam, St. Leninsburg, Instantinopole... Kentigern, kazde ma swoj nowograd do lapania duchow, ktore gromadza sie wokol jego bram. Ale sylf porusza sie szybko, skupiony na swoim celu, ignoruje echa innych krokow, az... Reflektory Way Station plona wsciekla biela. Migaja stroboskopowo, widziane przez sztachety, kiedy sylf sadzi wzdluz plotu wilczymi susami. Drut kolczasty na dachu, girlandy schwytanych przez niego podartych plastikowych torebek, stalowe zaluzje pomazane graffiti, alfabetem lacinskim, cyrylica - miasto jest umocnione, nadal sie broni przed tym rodzajem wojny, ktora skonczyla sie caly swiat temu, kiedy to przybywaly tutaj ciezarowki pelne jedzenia, dzieki Bogu, bo glodowalismy, ale tym razem jest ich mniej, a ostatnio nie wystarczylo dla wszystkich, Boze, dlaczego tylko tyle robia, czy to dla nich nic nie znaczy, ze my tutaj umieramy, nic nie znaczy, Boze, pomoz nam, Boze, dopomoz. Sylf odrzuca glowe w tyl i z jego ust wydobywaja sie echa martwego ryku. Arlekin w skorzanych lachmanach -Uwazaj!Jack Monsieur Reynard wchodzi na scene, teatralnym gestem zdejmuje kapelusz z piorkiem - Krol Komediantow - i klania sie, podkrecajac falszywy wasik. -Oto nasz bohater - zapowiada - Arlekin w skorzanych lachmanach, glupiec, klown, wloczykij i nicpon wlasnie przybyl do miasta. I kiedy jako Reynard Lis, Krol Zlodziei, Scaramouche, usmiecha sie czarujaco, Jack saltem wskakuje na deski i laduje na jednym kolanie przed lordami i damami tego malego zakatka wiecznosci. Guy wzrusza ramionami, przechadzajac sie wolnym krokiem, obojetny na zbiorowe westchnienie zachwytu nad kocia zrecznoscia aktora. Bo tez kto lepiej opowiedzialby dzieje Arlekina, Jacka Kier, Jokera, wystarczajaco niefrasobliwie? Kto inny pokonalby w walce koguta? -Historia naszego bohatera, co godne ubolewania - zaczyna Guy posepnym tonem, trzymajac kapelusz przy sercu - jest jak stroj, ktory ma na sobie, pstry patchwork uszyty z biedy. Zobaczcie, jak opiekunka odziala bekarta w szmaty... Nasz Arlekin nosi kostium starszy od wielobarwnych diamentow z bardziej eleganckich teatrow. Umbry i bursztyny, brazy, czernie i czerwienie, obcisly skorzany kombinezon, plowy i bez, sto odcieni skory, krowiej i jagniecej, konskiej i jeleniej, swinskiej i wezowej, z antylopy i lwa, jednorozca i krola, gladkiej na jego smuklej postaci, kiedy, niepowazny i plochy, skacze po scenie i fika koziolki, robi salta, piruety i gwiazdy. -Cholerny kabotyn - mruczy Joey, gdy opada kurtyna. -Zazdrosny - kwituje. Jack kroczy dumnie po deskach, zerka za kulisy i puszcza do mnie oko. To wszystko dla mnie, mysle. Reszta nie obchodzi go ani troche. Jemu tak naprawde zalezy tylko na Puku. Pogardliwym spojrzeniem gwiazdy rocka traktuje publicznosc zlozona z oszustow, diuka, ksiezniczke i ich dworzan proznujacych na tronach i poduszkach, podczas gdy lokaje nalewaja wino do pucharow, pelni szacunku dla tych samozwanczych wysoko urodzonych. -A oto krol - mowi Guy. - Nazwiemy go Pierrotem. Jest krolem lez, plynacych jak wino lez za utracona Kolombina. Joey w czarnym garniturze i krawacie, w bialej koszuli, z biala twarza, lzami namalowanymi czarnym tuszem pod oczami, wchodzi na scene z lewej strony, Pierrot mafioso. Towarzyszy mu syk suchego lodu i wiry szarej mgly. Reka wykonuje oszczedny, pogardliwy gest: voila, zawsze lotr. -I jest jeszcze Pantalone - zapowiada Guy. Wchodzi Don, klania sie z pompa i dostojenstwem, tak nisko, ze jego dluga siwa broda dotyka ziemi. Aktor potyka sie o nia i omal nie spada ze sceny, prosto w smiejaca sie publicznosc. -Dziadek krola - przedstawia go Guy - i ojciec Kolombiny, ktora zaraz poznamy. Zobaczycie. Prosze was tylko, zebyscie mi zaufali. A kim ja jestem? Coz, jestem Scaramouche, czlowiek madry, wrecz przebiegly pod wieloma wzgledami, natomiast pod innymi - (z szelmowskim usmiechem dotyka opaski na oku) - slepy, ale... - (unosi opaske, mruga do publicznosci i opuszcza ja z powrotem) - nie tak slepy, jak moglibyscie sadzic. Lecz my, Scaramouche i Pantalone, jestesmy tylko postaciami drugoplanowymi. Bo opowiesc jest o Pierrocie i Arlekinie. -Pytacie, kto to jest Arlekin? Skad pochodzi? Gdzie bywal? Kim jest ten Arlekin z niewidoczna twarza, ukryty za maska? Powiem wam tyle: kroczy ludyczna sciezka, zostawil za soba milion fryzow i ogrodow wyrytych w zlocie. Wedrowal przez spalone sloncem rowniny prozy, przez burze sniezne mediow, obok otoczonych murem miast fabrycznej sztuki, przez haremy, przemierzyl Orient wzdluz i wszerz, te ziemie obiecana, gdzie miasta-paristwa rozlozyly sie nad brzegami slonego morza, gdzie ludy Wschodu i Zachodu spotykaly sie i krzyzowaly. Teraz po raz pierwszy dotarl do starozytnego miasta diablow, Themes. Guy zatacza reka kolo, obejmujac tym gestem nasz woz i wpatrzone w niego twarze publicznosci, pseudosredniowieczny ratusz, kolumny z gargulcami, podium bezposrednio przed nami po drugiej strome sali; wszystko to wydaje sie rownie teatralne, rownie sztuczne jak nasz komediancki wehikul z opuszczana scena i metalowym rusztowaniem z linami, reflektorami, glosnikami i skomplikowana maszyneria do efektow specjalnych wymyslanych przez Dona. Lecz teatr absurdu diuka rozni sie od naszego, stworzonego dla rozrywki, podczas gdy jego sluzy utrzymaniu wladzy. -Jedyne, co mozemy zrobic - mowi dalej Guy - to wyobrazic sobie wszystkie tance, ktore Arlekin urzadzal na swojej drodze, rytualy, ktore stworzyl, objawiajac ludzkosci swojego ducha.,Lecz te cuda zostaly za nim natomiast tutaj, przyjaciele, widzimy naszego Arlekina w kozlecej skorze, z kijem w rece, rozdzka o zielonych zylkach, w pierwszym miescie diablow, ktore rozbrzmi spiewanymi przez niego dziwnymi alleluja. Przyjaciele, Arlekin wrocil do domu! Ruiny stu przedmiesc Sylf strzasa z warknieciem nici skand z glowy, ale zapach martwych dusz nadal saczy sie w jego nozdrza - dymu papierosowego, gdy palacy mija was na ulicy, publicznego transportu, starych i mlodych, mezczyzn i kobiet, zastarzalych bakow i wody po goleniu, curry i miety, zelu pod prysznic i potu. Pomieszane wspomnienia rodzicow unoszacych dzieci, zeby je podac obdartym uciekinierom, ktorzy chwytaja paczki z jedzeniem z rak zolnierzy, rozrywaja opakowania czekolady, zgniataja je, rzucaja puszke i kopia ja, dryblujac obok tlustego chlopaka, zeby strzelic w drzwi przeciwpozarowe, do ktorych jakis mezczyzna przybija ogloszenie...Echa mogly nalezec do kazdego. Nawet do sylfa, jesli kiedys byl czlowiekiem. Mogl dotrzec tutaj, uciekinier albo wiesniak, do jakiegos zniszczonego miasta - gdzie domy przewrocone pod naporem Mroku wygladaly jak szczatki mebli porwanych przez fale powodziowa - kiedy bitmity wyrwaly sie na wolnosc. Mogl dotrzec tutaj, szukajac schronienia przed nadciagajacym Mrokiem, ale go nie znalazl. Trudno powiedziec. Sylf tak dlugo przebywal w Zimie, ze sam jest Zima, zamiast krwi i ciala ma bitmity. -Halz! Qua entre resirken? Straznik nosi gogle i niebieski helm sil pokojowych, lecz jego stroj to zbieranina czesci umundurowania roznych armii, a do tego obszerna budrysowka z kolnierzem uniesionym dla ochrony przed zimnem i odblaskowe plastikowe naszywki na ramionach niczym epolety biedaka. Jego twarz przecina blizna, nadal sa w niej szwy, ale tam, gdzie powinien byc strup, skora jest gladka i czysta; to nie wyglada jak zywa, jeszcze gojaca sie rana, lecz jak pospiesznie naprawiony material. Zolnierz pali cienkiego skreta, paralizator trzyma wycelowany prosto w glowe sylfa. Widoczna za nim Way Station jest martwa jak cala ta scena ze snu, ale bardziej solidna w swojej jednopietrowej przysadzistosci, ogrodzona plotem i strzezona. Sylf stoi nieporuszony. Stal i beton, zolnierze i karabiny mogly chronic Haven przed buntami wysiedlonych, kiedy swiat byl jeszcze twardy jak cialo, a ci, ktorzy przezyli, tloczyli sie za barykadami i strzelali do powloczacych nogami istot, ktore trafialy do nich z pekniec w rzeczywistosci. Teraz jest inaczej; teraz cienie i odbicia uwolnione przez bitmity, stworzenia takie jak sylf nabraly dziwnej plynnej realnosci dzieki anielskiemu pylowi i przybywaja jako tajemniczy petenci, ktorych po prostu nie mozna odprawic. Wslizguja sie przez zakamarki czyjegos umyslu, blysk w oku, i nawet koszone przez paralizatory - upadaja, ale zaraz sie odradzaja. Enklawy rzeczywistosci i porzadku moga sie bronic przed takimi istotami, zapraszajac je do siebie. Sylf czuje, ze krzepnie pod wzrokiem zolnierza. -Lingischt? - pyta straznik. - Italiano? Francaiz? Deutschen? Perspektywa sylfa zmienia sie raptownie, ostre zblizenie. -Angelish - odpowiadamy. Warczymy, potrzasamy glowa i wyduszamy z siebie prawidlowe slowo. - Angielski. Straznik wyraznie sie odpreza. Jeden z naszych, mysli. Wyczuwamy od niego peklowana wolowine, frytki i piwo, kebaby i curry. Na jego szyi widac pajecza siec tatuazu. W dymie, ktory snuje sie ze skreta, w parze jego oddechu unosza sie przyspiewki kibicow. Za chlopakami teskni bardziej niz za zona, mamusia i tatusiem, nie jest stworzony do tych glupot, o nie; wszyscy zabladzili w Mroku, tak jak on; znalezli go milicjanci, kompletnie zagubionego, bo wszystkie miejsca i ludzie, ktorych znal, rozplyneli sie w zakazanej strefie pelnej gruzu, dymu i... -Masz papier? - pyta zolnierz. -Nie - odpowiadamy. - Zadnej tozsamosci, zadnych dokumentow. -Chodzi mi o bibulki do papierosow. Masz bibulki? Wyciagamy rece, dlonmi do gory. -Zawsze warto spytac. - Straznik wzrusza ramionami. - Mozesz isc, kolego. -Nie chcesz znac naszego imienia? Zolnierz sie smieje. -Gdybys mial imie, nie byloby cie tutaj. Wachamy go, otwierajac brame. Jego paralizator jest wylaczony - zadnego charakterystycznego zapachu ozonu i spermy, tylko czarna porzeczka, benzyna i apatia. Brud czterech tygodni koczowania w kacie sklepu bez toalety, ogalacania polek z jedzenia w puszkach, podczas gdy na zewnatrz szalal Mrok. Tranowy odor strachu, kiedy wyszedl w cicha, czarna noc i zobaczyl, ze miasto zniknelo i nastala Zima; na ruiny stu przedmiesc padal popiol zamiast sniegu. Mial szczescie, ze znalazla go ekipa ratownicza, bo inaczej by nie wiedzial, ze w tym krajobrazie po bitwie domy wyrwane z fundamentow tworza barykade wokol wejscia, Way Station. Way Station. Przysadzisty budynek nie wyglada, jakby mial pomiescic w swoich murach cale miasto, ale wlasnie tam jest teraz Haven. Ukryte wsrod dwudziestu lat nowogradu, pogrzebanych dziesiecioleci, czasami wiekow, pod ruinami, gdzie tylko tu i owdzie widac drzwi albo okno, przez ktore mozna wejsc. Czas w Zimie jest rozlegly. Rozlegly i gleboki. Idziemy przez dziedziniec z namalowanymi kreda polami do gry w klasy i w gore po schodach, do bunkra, ktory zaprowadzi nas do domu. Okazale ruiny z szarego kamienia -Oto jestem, z powrotem w wielkich planach - mowi nasz Jachus Bachus. - Jack wrocil, syn Sooth i Simile, zrodzony z blyskawicy. Zrzucilem skore ducha i przybralem ludzka postac, zeby sie zjawic u zrodel Zimy i wodospadow Sumeru.Namalowane tlo opuszczanej sceny przedstawia okazale ruiny z szarego kamienia przesloniete zielenia. Don, Guy i Joey sie w nie wtapiaja, na scenie, w swiatlach jupiterow panuje Arlekin. Publicznosc to cienie. -I oto stoje przed posagiem mojej matki - mowi Jack. - Tu stal jej dom, w ktory trafil piorun. Ruiny nadal dymia. Czuje zar plonacego ducha, furii, ktora opanowala matke. Wyslawiam starego Pantalone, bo utrzymuje to miejsce w takiej... swietosci w imieniu swojej corki, ze chyba nie tknely go zadne rece oprocz moich. Spojrzcie, jakie jest dzikie od gestego listowia, od dlawiacej Winorosli. Diuk, rozparty na tronie po drugiej stronie sali, gdzie lordowie i dworzanie jak dzieci siedza na ziemi ze skrzyzowanymi nogami, pochyla sie i szepce cos do ucha swojego konsula, przenoszac wzrok z Jacka na Joeya i Guya, i z powrotem na Jacka, ktory skacze z jednego rekwizytu na drugi, przykuca, jakby szykowal sie do nastepnego susa; w jego podskokach i holubcach chodzi o cos wiecej niz o sam popis. -To dosc powazne jak na sztuke o Arlekinie - stwierdza diuk. - Niezywe matki i tak dalej. Zdawalo mi sie, ze polozylem nacisk na slowo "rozrywka". Ksiezniczka siedzaca po jego drugiej stronie tylko przewraca oczami, najwyrazniej znuzona swoim siwobrodym opiekunem o twarzy pokrytej bliznami i jego upieraniem sie przy glupstwach. Wyglada przy nim jak dziecko, wyniosla i krolewska, ale z plebejskim rysem widocznym po sposobie, w jaki siedzi, wiercac sie w zielonym stroju do konnej jazdy, z upietymi wysoko ciemnorudymi wlosami. Anachronizmy tego miejsca nie zgadzaja sie ze soba; herby swiadcza raczej o ceremoniale rurytanskim niz o autentycznej pompie niegdysiejszych czasow. Diuk oczywiscie nosi sie na szaro; stroj, sala, wszystko tutaj jest przedluzeniem jego kamiennego sposobu bycia; nawet pochodnie na scianie nie sa w stanie rozjasnic ponurego mroku. To jego swiat, mysle, a ona nie jest tutaj u siebie. Arlekin siada na grobie matki. -Moj panie, Trupe Reynarda mocno zachwalano - mowi konsul, usmiechajac sie nerwowo. - Moze to awangarda, ale jesli panu sie nie podoba, mozemy ich potem zgladzic. Czaje sie za scena w faldach kurtyny i powiewajacego tla. Smierc jest zawodowym ryzykiem mima w tej spustoszonej krainie szalonych bogow i megalomanskich duchow, licznych krolestw Zimy; zycie tutaj jest tanie dla przekonanych o swojej wladzy nad rzeczywistoscia -Ciii... - szepcze ksiezniczka, potrzasajac glowa. - On znowu mowi. -Brzydkie siostry mojej matki nazywaly mnie bekartem, splodzonym w hanbie przez tajemniczego kochanka, urodzonym przez zdzire, ladacznice. Rownie dobrze mogly obwolac moja droga mamusie bezzebna, brodata wiedzma. I zaprzeczaly wszelkim sugestiom, ze w moje narodziny moglo byc zamieszane jakies bostwo. Nie mam pojecia dlaczego. Czy to nie oczywiste, ze wywodze sie od poteznego Sootha? Pod czarna maska nie widze uniesienia brwi, ale znam ten psotny ton w jego glosie: Kto? Ja? Ja mialbym cie oklamywac? -Ale nie! One twierdza, ze Pantalone, zrzucajac z siebie wine, wymyslil bajeczke, ze nikt nie zna imienia mojego ojca wloczykija. - Jack raptem, w jednej sekundzie, przechodzi od naiwnego oburzenia w mroczniejszy nastroj. - Ha! Widzialem, jak po tym jednym wyszeptanym slowie wpadaja w szal, uciekaja z domow na wzgorza, traca rozum, odpowiadajac na zew. Lezac na skalach pod wysokimi zielonymi sosnami ze wszystkimi synami Kolombiny, widzialem, jak stroja sie na orgie, kazda z tych dumnych corek starego Pantalone. Spacerujac po deskach, Jack powoli odwraca glowe i przemawia teraz wprost do diuka. -To miasto, choc nieswiadome tajemnicy i niechetne jej poznaniu, ujrzy prawde. Z radoscia podejme sie obrony mojej matki, wloze korone, zeby pokazac tym glupim smiertelnikom jej dziecko, syna Sootha zrodzonego z utraconej boskosci. Diuk juz otwiera usta, zeby przemowic, ale nagle u jego boku staje Guy, opiera sie lokciem o tron. Wzruszenie ramion, nieszczery usmiech. Chwileczke, pozwolcie mi wyjasnic! -Pantalone - zaczyna Guy - niegdys wladca tych palacow i placow, juz dawno temu oddal swoje miejsce i przywileje Pierrotowi, synowi wlasnej corki Kolombiny... -A, tak, Pierrot - przerywa mu Jack. - Toczy wojne przeciwko mojemu winu, gardzi boskim napojem, nie ofiarowuje libacji, nie wspomina o mnie w swoich cichych modlitwach. To nieuczciwe! Ten Krol Lez... pokaze jemu i jego ludowi prawdziwa boskosc, pokaze pelnie chwaly wina. A potem, gdy juz zaprowadze porzadek w jego domu, pojde gdzies, gdzie jest bardziej zielono, i tam objawie swojego ducha. - Ostrzegawczo unosi palec. - Ale jesli miasto chwyci za bron, w gniewie wzniesie piesci, jesli ludzie uznaja, ze sa w stanie sciagnac moich wyznawcow z wyzyn ekstazy, pognebimy ich, a ja na czele oszalalego tlumu urzadze im rozruchy i pogromy. Po co mialbym nosic te smiertelna skore, to cialo i kosci, schodzic z tronu, zeby przybrac ludzka postac, jesli nie po to, by wszczac krolewska awanture? Diuk patrzy wyniosle, jego twarz jest jak wykuta z cichego kamienia, jakby sam byl kolejna rzezba w tej sali, wzniesionej ze snow o rycerstwie. Jego sztuka jest bardziej dopracowana niz nasza, ale stworzona z idei, ktore juz dawno zwietrzaly, popularna heroiczna fantasy w tanim wydaniu. Prawdopodobnie ma gdzies swoich rycerzy poszukujacych Swietego Graala. No dobrze, pieprzyc to gowno, jak powiedzialby Jack. Nikt nie pyta niewolnikow, czy sa szczesliwi, skoro zyja w bajce. Szczesliwe rodziny i zbrodnie wojenne Dawno, dawno temu. Dawno temu zyly sobie swinki trzy, wilk i siedem kozlatek, trzy kozly, trolle pod mostami, giganci na niebie i trzydziescioro dzieci z ksiazkami Ladybird, farbami plakatowymi, tubkami brokatu i kleju oraz maly Jack.Dawno, dawno temu Way Station byla szkola. Wyblakle obrazy malowane palcami nadal zdobia jej sciany: dinozaury, zrujnowane miasta, szczesliwe rodziny i zbrodnie wojenne. Strony podrecznikow do arytmetyki, plany lekcji i pierwsze czytaniu zasmiecaja podloge, przemielone na miazge przez niezliczone stopy. Otwarte klasy sa zagracone przewroconymi biurkami i krzeslami, dostosowanymi wielkoscia do malych uzytkownikow. Znaki namalowane biala farba na jasnozoltym tle prowadza nas do sali gimnastycznej, gdzie pod tylna sciana podium ustawiono segregatory i szafki. Za biurkiem siedzi stary mezczyzna zagrzebany w papierach. Ma na sobie mundur generala z okresu panowania brytyjskiego w Indiach. Podnosi wzrok dopiero wtedy, gdy drzwi skrzypia i zamykaja sie za nami z trzaskiem; jego oko okala tatuaz, zarys monokla, nieco absurdalny, jakby odcisniety przez teleskop. Pokoj wypelnia gluchy loskot dzieciecych stop i stlumiony dzwiek radia grajacego zywy szkocki taniec z dalekiej przeszlosci. Way Station jest nawiedzona przez duchy tych wszystkich, ktorym sie nie udalo, strzepy dusz tarasuja wejscie jak wlosy zatykajace odplyw w umywalce. Czlowiek w generalskim mundurze kiwa do siebie glowa i macha na nas reka, zebysmy podeszly blizej. Wskakujemy na podium i siadamy na krzesle po drugiej stronie biurka, wdychajac drobinki kurzu, zapach pizma i zbutwialego papieru unoszacy sie w powietrzu. Przez chwile przygladamy sie sobie nawzajem; tysiac cieni mogloby sie skryc w zmarszczkach jego zniszczonej twarzy o obwislych policzkach i w workach pod oczami, twarzy niegdys jedrnej, ale juz od dawna zwiotczalej. On patrzy na mnie przez okulary. -No wiec... - odzywa sie w koncu. Jego cichy glos wydaje sie donosny w pustce sali. -Szukasz schronienia. Chcesz wejsc do Kentigern, udawac prawdziwego Brytyjczyka, stary? Nie jestes szczesliwy w Zimie? Jego akcent jest tak silny, ze az groteskowy, jakby najdalsze krance Imperium Brytyjskiego wspoldzialaly ze soba przy tworzeniu najwyzszej obrazy dla jezyka kolonialnych panow. -Chcemy czlowieczenstwa - odpowiadamy. On sie smieje, zaczyna kaszlec, lapie powietrze, ponownie wybucha smiechem. Ma rozedme pluc i swiszczacy oddech nalogowca wypalajacego czterdziesci papierosow dziennie, ale to go nie powstrzymuje od siegniecia do kieszeni na piersi po srebrna papierosnice. Otwiera ja, wyjmuje czarnego rosyjskiego papierosa, stuka nim o blat biurka, wklada do ust, zamyka z trzaskiem wieczko. -Szalona istoto! Masz w ogole pojecie, czym jest czlowieczenstwo, szalona istoto? -Mozemy sie nauczyc. Niezapalony papieros zwisa z kacika warg, podskakuje, kiedy ten czlowiek mowi. -Ha! Nauczysz sie jezdzic na rowerze. Nauczysz sie mowic lingischt. Ale nie nauczysz sie byc ludzka istota. O nie. Jestes, czym jestes, to znaczy... hmm... Wyjmuje papierosa z ust i celuje nim w nas. -Jestes potworem. Szalona istota. Wielkim strasznym potworem. Nie ludzka istota, tylko chodzacym pylem. Szczerzymy zeby i piorunujemy go wzrokiem. -Chcemy sie zmienic - mowimy. -Chodzacym pylem. Damy ci skore i od razu bedziesz wesolym gosciem? Zaciaga sie papierosem, a my wciagamy powietrze. Sa tutaj glebsze zapachy niz echa, martwe istoty bardziej cielesne. Chyba w szafkach. Nie tylko echa. Cienie i odbicia rowniez. Strazak, ktory wyciagal ciala z plonacego wraku samolotu i wrocil po nastepne o jeden raz za duzo. Zolnierz walczacy o wolnosc albo o dymiace pola naftowe na pustyni. Wlasciciel sklepu, ktory siegnal do alarmu pod lada z otwarta kasa. Mala dziewczynka, ktora wybiegla na ulice do furgonetki z lodami, naga, o skorze pokrytej pecherzami, plonaca od napalmu, pada, kiedy kule trafiaja ja w plecy. -Mozemy wejsc w czyjas skore, podazyc czyjas droga. Chcemy... przeszlosci. Czekamy na powazne pytania, formularze do wypelnienia, wniosek o nadanie obywatelstwa. W echach, ktore sledzilysmy do tego miejsca wsrod dzikich czarnych burz Zimy, znajdowalysmy paszporty i inne dokumenty tozsamosci, wizy imigracyjne i dowody tozsamosci, dane biometryczne, hologramy i odciski palcow. Czegos takiego teraz oczekujemy. A czlowiek w mundurze szybko przeglada stos papierow i wyciaga z niego pozolkla kartke. Odsuwane krzeslo zgrzyta halasliwie na deskach sceny, on wstaje i prowadzi nas do segregatorow. Klucze dyndaja mu u paska. Wyglada raczej jak wiezienny straznik niz general, myslimy. Niezdarnie wklada wlasciwy klucz do wlasciwego zamka, ze szczeknieciem otwiera szafke. -Masz, szalona istoto - mowi. - Wez to i idz na wzgorze. Skora wisi na haku jak mokry plaszcz przeciwdeszczowy, cienka, bladorozowa, z tatuazami duszy martwego czlowieka na piersi. Sfatygowana i zalosna, daje zaledwie nikle wyobrazenie ksztaltu, ale kiedy na nia patrzymy, czujemy uklucie tesknoty, zeby oddychac i zyc, miec nadzieje i obawy, zamiast nimi byc. Chcemy byc Pinokiem, wyrzezbionym z mysli zamiast z drzewa, chcemy byc prawdziwym chlopcem. Wyciagamy reke, zeby go dotknac, poglaskac, przylozyc rekawice ze skory do naszej dloni. Gdybysmy pocalowaly te obwisla maske, tchnelybysmy w nia zycie oddechem. Czlowiek w mundurze odsuwa od siebie pozolkla kartke czyjegos zycia, mruzy oczy, zeby ja przeczytac. -Nadajemy ci imie Jack, szalona istoto. Jack Carter, martwy czlowiek, juz nie potrzebuje nazwiska. On nie wie, uswiadamiamy sobie, ze wszyscy jestesmy martwymi mezczyznami, martwymi kobietami, martwymi dziecmi, moze nawet zwierzatkami, przyobleczonymi w skorzane kombinezony, zeby wygladac jak kiedys, kiedy mielismy ciala. Wslizgujemy sie w kostium, gladka skora otacza nasze ramiona i nogi, czujemy, ze nadaje nam ksztalt, solidnosc. Czy my rowniez zapomnimy, tak jak on, w zamian za wspomnienia smierci otrzymamy wspomnienia zycia? -Idz przez te drzwi i dalej na wzgorze - powtarza czlowiek w mundurze. - Pamietaj, pod gore. Idz do Cyrku. Zasalutuj i podaj swoje nazwisko. Dostaniesz przeszlosc i przyszlosc. Wszystko, czego pragniesz, szalona istoto. Kaszle i sapie, kustykajac do drzwi przeciwpozarowych. Otwiera je, szczekajac klamka. Na zewnatrz, w srodku albo tuz poza, czeka na nas Haven, nie nowograd z kurzu, w ktorym uszebti szuraja nogami posrod ech ludzkosci przywiewanych przez wiatr, ale prawdziwe miasto. Czeka na nas Kentigern zanurzone w zieleni wyroslej na zrujnowanej rzeczywistosci. Widzimy ciemny park, budynki przezierajace przez gestwine listowia. Swiat czeka, wystawiony na widok publiczny. Wahamy sie. -Idz, szalona istoto - ponagla nas czlowiek w mundurze. - Idz, Jacku Carterze. Idz do domu. Wchodzimy w parkowa ciemnosc, zyzna ziemia rozkwita zapachem wspomnien. Drzwi zamykaja sie za nami. Zamek i miasto Marsz na gore trwa cala wiecznosc.-Oto co nazywam prawdziwa okazaloscia - mowi Guy. -Super - kwituje Jack. - Ja tez jej pragne. Twierdza diuka wznosi sie nad miastem niczym gigant wsrod mrowek, jej przyporami sa drapacze chmur o lustrzanych fasadach, mury to ciagnace sie miedzy nimi szare plyty betonowej tamy, wynaturzona gotycka katedra. Jakby ktos wzial Nowy Jork i zmienil jego zarys na tle nieba, przesuwajac jedna wieze tutaj, druga tam, symetrycznie, dopasowujac ksztalty i wysokosci, na koniec polaczyl je betonowym murem, matowa szaroscia miedzy lsniacym szklem, a potem budowal coraz wyzej, by udowodnic, ze ten wielki spektakl komercji to tylko elementy wielkiego planu. Szczyt muru siega wiszacej nisko chmury, ale mozna dostrzec blanki w postaci budynkow spietych zelaznymi wiezami, zwienczonych kopulami i iglicami; starsze budowle usadowily sie na krawedzi przepasci, niczym gniazda mew na urwisku. Tak, okazalosc to jedyne wlasciwe slowo na opisanie tego widoku. Toczymy sie w strone zamczyska przez miasto, ktore w porownaniu z nim wydaje sie bardzo skromne. Norma sa tutaj dwa albo trzy pietra, dominuje przysadzisty beton, czasami pomalowany na kolor sloneczny, niebieski albo brzoskwiniowy, z wyblaklymi reklamami proszku do prania albo innego produktu ze starego, dawno zapomnianego, fantastycznego swiata, ktory nazywalismy rzeczywistoscia. Wiele domow jest niedokonczonych, wzniesionych do polowy, stalowe prety zbrojeniowe stercza z plaskich dachow jak trzcina, jak rdzawe lodygi wetkniete do wazonu. Rozciagniete miedzy nimi sznury do bielizny, budki, donice, krzesla swiadcza, ze kiedys te dachy byly ogrodami. Tu i owdzie widac dobudowane trzy sciany nowego pietra z cegly i mokry tynk. Jest tak, jakby wszystkie domy rosly w gore, ale bez zbytniego pospiechu. Pokazuje je palcem, a Joey mowi, jak zawsze z lekcewazeniem, ze chodzi o unikanie podatkow. -Gdy dom jest skonczony, trzeba zaczac placic od niego podatek. Wiec jesli nadal sie go buduje... -Skad wiesz? -Widzialem to juz wczesniej. Domy sa jednym gaszczem dobudowek, balkonow, wykuszow, markiz, rolet 1 zaluzji, geometrycznych ornamentow z powtarzajacym sie motywem czteroliscia, kolejnych donic i sznurow do wieszania bielizny. Mysle sobie, ze Joey nie ma w duszy za grosz poezji, jesli w ogole ma dusze. Ja uwielbiam to pomieszanie z poplataniem, zywa tkanke tej chaotycznej architektury. Tutaj ludzie zyja na zewnatrz, na dachach i balkonach. I na ulicach, gdzie z kurzu wyrastaja palmy, rododendrony, budki i kawiarnie, na poboczach drogi zatloczonej furmankami i rowerami, miedzy ktorymi czasem przemknie samochod odprowadzany przeklenstwami pieszych, kobiet w burkach, mezczyzn w garniturach, podnieconych dzieci biegnacych przy naszym kolorowym wozie, ktory wlasciwie tam pasuje; wozie ze szkarlatnego drzewa, z legenda wymalowana na bokach i z nami. Wygladamy jak pasazerowie przeladowanego autobusu: Jack i ja na dachu, Guy na miejscu kierowcy, Don obok niego, Joey na bocznym stopniu, w okularach przeciwslonecznych, w milczeniu patrzy w dol na dzieciaki, ktore ciagna go za plaszcz, smieja sie i cos wrzeszcza. Mysle, ze gdyby nie historia Trupy Reynarda wypisana ozdobnymi literami na bokach wozu w alfabecie tak dla nich obcym, tak niepodobnym do kanciastego pisma widocznego na afiszach, sklepach i kioskach, moglibysmy przejechac niezauwazeni; kolejna banda Cyganow zmierzajaca na targ. Tymczasem starcy dmuchaja na nas dymem papierosowym i cmokaja z niezadowoleniem. Mlodzi mezczyzni krzywia sie na zaczepne gwizdy Jacka, ale wzruszaja ramionami i odwracaja sie, kiedy lapie go za reke i daje kuksanca. Dzieci trajkocza i pokazuja nas palcami. Dziewczynki obserwuja Joeya, ktory zachowuje kamienna mine. Legenda umieszczona na bokach wozu wyslawia nas jako jedyna w swoim rodzaju, egzotyczna trupe. Wychylam sie przez przednia krawedz dachu, patrze na Guya. -Powiedz, ze tutaj wystapimy - prosze. - Wczesniej albo pozniej. Na pewno im sie spodobamy. Moglibysmy wciagnac publicznosc w akcje, wiesz? Nie musimy robic im wody z mozgu. Damy proste, staromodne przedstawienie. Guy wskazuje zamek majaczacy przed nami. Forteca wznosi sie w dzielnicy fabrycznej, jej bram strzega dwa posagi Atlasow wysokich jak Statua Wolnosci, z glowami pochylonymi pod ciezarem globusow. -Juz mamy publicznosc i angaz na dzisiejszy wystep - odpowiada Guy. - Poza tym moze bedziemy musieli wyjezdzac w pospiechu. -Hm, kiedy ostatnio zrobilismy cos, za co nagrodzono nas aplauzem? -Ja dostalem owacje na stojaco w Sheol Athenium - mowi Jack, wychylajac sie obok mnie. -Oni nie wstali, zeby bic ci brawo, tylko zeby uciec - przypomina Guy. -Ale wiwatowali. -Ja nazwalbym to raczej wrzaskiem przerazenia - stwierdza Guy. - Nie powinienes przypadkiem powtarzac teraz roli, Jack? Ty tez. Jack cofa sie z ponura mina. -Ja juz sie swojej nauczylem - mowie. - Nie rozumiem, dlaczego nie mozemy od czasu do czasu zwyczajnie ludzi zabawic. Jakas piosenka, taniec, troche poezji. -Nie ma poezji po apokalipsie - wtraca Don. -Brednie - burczy Jack. - Pieprzyc to gowno. Wyjmuje z kieszeni bojowek nowy scenariusz Guya, przerzucam stronice, szukam wlasciwego miejsca. Na czym to ja stanalem? Jest. Arlekin wrocil do domu. Dusza w orgonowej marynacie Slyszymy szczek zamka, odwracamy sie i widzimy, ze za nami nie ma zadnych drzwi, tylko slepa, udeptana sciezka wsrod zarosli, ktore nas otaczaja. Chmury na niebie jarza sie piekielnym oranzem, ale powietrze jest czyste i rzeskie. Jestesmy tutaj jedynymi bitmitami? Nasluchujemy innych sylfow. Wylapujemy tylko jeden glos, skrzeczacy i metaliczny, jakby dochodzil z radia zakopanego w ziemi pod naszymi stopami.-Sluchacie muzyki o polnocy w Radiu Wolny Kentigern, nadawanej na falach eteru dla wszystkich samotnych wilkow i nocnych kaznodziejow. Tak, tu Wyjacy Don Coyote, wasz jedyny szpieg wsrod przebieglych i zlych, ktorych wszyscy chcecie sie pozbyc, bede z wami od zmierzchu do zaglady, tak, az do pierwszych rozowych promieni apokalipsy, ktore rozjasnia poranne niebo. Jak mawiala moja droga staruszka, kladac mnie spac: synku, jutro moze byc koniec swiata, a ty umrzesz. Ale na razie zrelaksujmy sie i posluchajmy. Najpierw cos dla Jacka, bo wierzcie mi, mes amigos, jesli muzyka ma moc, zeby ujarzmic dzika bestie, pewien szczeniak psychol naprawde potrzebuje, zeby go podrapac po brzuszku. Ta paplanina jest intrygujaca. Porusza w nas jakas strune. Idziemy sciezka wsrod krzakow, rozgarniajac geste, gumowate liscie, przekraczajac korzenie. Wychodzimy z ciemnosci na wilgotny asfalt. Pod nami porusza sie nasz cien, klekamy, zeby dotknac ksztaltu wyrysowanego w samej nocy przez gwiazdy, malenkie punkciki swiatla rozrzucone po ciele pustym w srodku. Nie, to nie gwiazdy, tylko kamienie, biale kamienie zagrzebane w ziemi. W Zimie nie mialysmy cienia; uciekal nam spod stop, czarna ziemia ozywala, nie pozwalala po sobie deptac. Ten swiat jest dziwny. Droga prowadzi pod gore, miedzy drzewami o cienkich galazkach, przypominajacymi sekate brazowe miotly, na szczyt wysokiego wzgorza, do muru zwienczonego drutem kolczastym. To nasza sciezka, powiedzial general straznik wiezienny, prowadzaca do Cyrku. Czujemy, ze cos sie w nas porusza, pod nowa skora. Jack Carter, tak nazywamy naszego sylfa, ale w tym martwym chodzacym czlowieku jest cos jeszcze, tak, inne imie. Jack Flash. Smakujemy je w klarownym powietrzu Kentigern. Czarna krew martwego bohatera, anielski pyl bitmitow, uklada sie w ksztalt, ktory rozpoznajemy w tatuazu na naszej piersi. Schizoidalna epifania stala sie cialem, materia, z ktorej utkane sa sny. To nasz ulubiony sen o tobie, tak, Jacku Flashu Carterze, zdezintegrowany czlowieku, pierwszy wojowniku, w ktorego sie przystroilysmy, kiedy dawno temu wyszlysmy na blask sloneczny waszego swiata. Teraz przywdzialysmy go znowu, nareszcie, cialo i dusze namoczone w orgonowej marynacie, duszone do miekkosci w ogniach piekielnych. O, jak nam dobrze w jego patchworkowej jazni, czujemy sie jak w domu. Probujemy wyjasnic wam to jak najprosciej. Rozumiecie? Oto jestesmy. I slyszymy: -Tak, moi drodzy. Jack byc zwinny. Jack byc szybki. Jack Flash wysadzil miejscowy komisariat. Jeszcze nie znacie tej wiesci, pewnie sluchacie BBC. Zdaje sie, ze rewolucja jednego czlowieka, ktorego wszyscy uwazalismy za martwego na amen, zadala kolejny cios w obronie zycia i wolnosci albo chaosu i zamieszania, zaleznie od tego, po ktorej stronie jestescie. Nasz Jack wniosl troche nasyconego orgonem semteksu do samej kwatery glownej Krolewskiej Kaledonskiej Policji, pieciogwiazdkowego hotelu dla chlopcow w czerni i blekicie, nazywanego powszechnie Dolem. Slyszalem, ze pod deskami podlogi jest wiecej cial niz w piwnicach wszystkich seryjnych mordercow, a zbior narzedzi tortur nie ma sobie rownych od czasow inkwizycji. To tylko plotki, ale przeciez nie wierzymy we wszystko, co widzimy w radiowizji, prawda? A moze tak? Czy to mozliwe, ze Szurniety Jack, nasz jaguar i szakal - wlasnie tak, moi drodzy - czy to mozliwe, ze Jack wrocil? Czy to my? Czujemy, ze tak. W przod i w tyl, z boku na bok, w gore i w dol, czujemy, jak tanczy w nas czas, przeszlosc i przyszlosc w nas spiewaja, dzwiecza struny niebieskiej gitary. Bardzo nam sie to podoba. Tak wiec, niczym duch pantery z dzungli mitu, wynurzamy sie z gestwiny zdziczalego parku i ruszamy przez polane z zarosnietego chwastami granitu, gdzie sypiaca sie kamienna fontanna, dawno temu pozostawiona na pastwe wandali, rzuca cien w blasku ksiezyca. Nie idziemy w gore. Maszerujemy w strone mostu do polowy zagrzebanego w blocie, ktore kiedys bylo rzeka, a teraz jest obrzmiala szrama z gruzu i bagiennych traw. Bloto przemawia do nas echami krystalicznego strumienia, ktory niegdys tutaj plynal, echami ryb i czapli, czasu w tym czasie, swiata, ktorego nie chcecie, marzycielskich iglic, studentow smiejacych sie w letnim sloncu, zasmiecajacych okolice butelkami, torebkami i resztkami jedzenia. Ludzi parzacych sie w krzakach, gangow malych nozownikow wloczacych sie po ulicach. Nozy do wykladzin i gazet pelnych opowiesci o imigrantach i wojnie. Slyszymy, czujemy, widzimy rzeke czarna od plonacej ropy, do ktorej wpadaja ksiazki, szydercze, rozradowane twarze w dniach motlochu, dniach rozpalanych ognisk i ofiar skladanych dla powstrzymania Mroku. Lecz rzeka zakazanych tekstow nadal plynie, powoli, gesta od szlamu gnijacych ksiazek z czarnej listy, pod bagiennymi trawami, gdzie biegaja wodne szczury. Blask ksiezyca i sylwetka... - jak brzmi to slowo? - Rookery przed nami i widocznego za nim Cyrku, lezacego troche wyzej na zboczu. Idziemy przez ziemie niczyja, ktora z nimi graniczy, przez zarosniete pustkowie wcinajace sie miedzy getto zlodziei i dysydentow a oboz dla rekrutow znajdujacy sie teraz za naszymi plecami. Czujemy gre swiatel i cieni na naszym widmowym ciele. Nie, nie idziemy pod gore, do Cyrku, ktory rzadzi tym Haven. Obecny w nas Jack mowi: nie. Wlasciwie mowi... Pieprzyc to gowno. Chor, kouros, slodka kore Jack tanecznym krokiem przecina scene. -Chodzcie, wszystkie kobiety, ktore opuscilyscie mury obronne sztuki, i pojdzcie za mna daleko od swoich zagranicznych domow, zeby sie bawic, szalec u mojego boku, byc moja kompania, moja wesola druzyna. Maszerowac wokol krolewskich komnat Pierrota, unosic czynele z waszych rodzinnych stron do nieba, uderzac w nie, walic nimi w mury, az miasto Pantalone zdecyduje sie otworzyc oczy. Zatrzymuje sie i patrzy na mnie, za kulisy. -A ja - mowi z chytrym, zebiastym usmiechem, glaszczac zyly wyrzezbione na rozdzce, w kazdym drwiacym calu Arlekin - chyba rusze na wzgorza, ja tez potancze. Unosi laske do ust i oblizawszy je wpierw, wydobywa z niej dziwny dzwiek, Szczurolap z Hamelino o blyszczacych oczach, z fallicznym fletem. Jack skacze za kulisy, grajac swoja melodie. I to jest dla mnie sygnal. -Z odleglego stosu ponadczasowych popiolow zbiegamy z duchem smiechu. Wszelka praca staje sie radoscia, zmeczenie slodycza, kiedy piosenka jest dla Arlekina! Kto stanie nam na drodze? Kto zdola pozostac w domu? Ruszac sie! Ruszac, mowie! Albo milczec. Niech wszystkie usta zamilkna w uroczystej ciszy, gdy intonujemy hymn na czesc Arlekina. Spiewam odziany w suknie, jak zawsze, ze szminka na wargach, rozem na policzkach i cieniami na powiekach, odgrywam Chor dla bohatera Jacka i lotra Joeya; nawet Guy i Don w koncu zaczeli wystepowac w spodniach. Ale ja nie. Najwyrazniej moja urozowana twarz i usta cherubina sa zbyt soczyscie slodkie, zebym gral Pantalone albo Scaramouche'a. -I wtedy oczywiscie - mowi Guy za kulisami, przed przedstawieniem - te dlugie rzesy nad sarnimi oczami trzepocza w sercach widzow. Thomasie, moj drogi chlopcze, nie mozesz nie byc Chorem, kouros, slodka kore naszych komedii. Hmm. Tak wiec wchodze na scene, otulony w miekki bialy jedwab, lsniacy, sliski, powloczysty, wydymajacy sie na lagodnym wietrze, dziewica o waskich biodrach... i anielskim glosie, podobno. -Zacznijmy w tajnym sanktuarium opiekunow swietej jaskini, gdzie rodzi sie kazdy dzien, gdzie tancerze w spiczastych helmach bebnia dla naszej zmyslowej rozkoszy, wybijaja na bebnach z wolej skory dziki rytm do wtoru ekstatycznej piesni i slodkich dzwiekow fletu. Zza kulis plynie melodia Jacka, daleka i cicha, ale niespokojna, szybka jak trzepoczace skrzydla jaskolki, podkreslana przez uderzenia dloni Dona w doumbek i Joeya w bongosy. -Teraz satyry kradna ja dla siebie - spiewam - zeby przygrywac do tancow na cotrzyletnich ucztach, ktore raduja serce Arlekina. Diuk jest nieporuszony, ale ksiezniczka sie usmiecha. -A kimze jest Arlekin? Cichy i lagodny, dystyngowany jak najdrozsza kurtyzana, wyciagam do publicznosci otwarta dlon jako pytanie, propozycje. Diuk pochyla sie na swoim tronie, opiera brode na piesci. Ksiezniczka przekrzywia glowe z marzycielskim wyrazem twarzy. -Bekart narodzil sie przed czasem, w krzyzowym ogniu huraganu. Gdy mignela blyskawica, wyrwal sie z reki boga burzy i razil matke zlozona bolem, pozbawil ja zycia. Jednakze Sooth, syn kruka albo pszenicy, znalazl dziecku lono w swoim udzie i zapial je na zlote agrafki, zeby ukryc malca przed wzrokiem Krolowej Nieba. A kiedy Parki w pelni uformowaly to rogate dziecko, wyjal je i ukoronowal wiencem z zywych, wijacych sie wezy, takich jak te, ktore teraz nosza jego zwolennicy. Polujemy na nie wszedzie i wplatamy je we wlosy... - (spiewam to w najczystszej ekstazie) - zeby byc jak Arlekin. O, ale nie ma drugiego takiego jak Jack, mysle. Konstelacja zebow -I to wlasnie, mes amigos, jest temat dzisiejszego programu z udzialem sluchaczy. Imperia i ich wrogowie. Czy slonce zaszlo nad Wielkim Imperium Brutyjskim, czy po prostu schowalo sie za chmura? Kogo winic, kogo spalic? Czy anarcho-terroryzm jest zbyt ekstremalny, nawet jesli zyjemy w faszystowskim rezimie? Dzwoncie, jesli macie cos do powiedzenia. Tu Gleboki Mroczny Don.Coyote, do switu unoszacy sie na astralnych falach eteru. Mozecie wlozyc czapke z cynfolii, mozecie wyrwac sobie wszystkie flaki, ale nie zdolacie zagluszyc glosu drobnomieszczanskiej podswiadomosci.Patrzymy na betonowa sciane Rookery, galimatias dachow, strzelista wieze, ale glos dochodzi skads wyzej. Z ognistych chmur? Sponad nich? -A teraz dla spiochow, ktorzy czekaja na przebudzenie, o tak, dla was wszystkich, potencjalni wrogowie stanu, sam wielki Lord Usta z piosenka zadedykowana bohaterowi naszego programu, pogromcy czarnych koszul, nafaszerowanemu orgonem Jumping Jackowi Flashowi... Nasza metafizyka sie stabilizuje, rtec zamienia sie w cialo, tak ze kiedy wchodzimy na most, uaktywniamy jakis czujnik; cztery reflektory lapia nas w krzyzowe snopy swiatla. Straznik, w dlugim plaszczu w barwach ochronnych: roznych odcieniach khaki, pustynnego piasku, zieleni dzungli, skalnych szarosci i lodowych bieli, celuje w nas z lancy chi. Polaczenie kuszy, strzelby, wloczni i palki ze srebrzystej lsniacej stali, jakby przerobione z dwumetrowego krucyfiksu albo anielskiego ognistego miecza, polyskuje biela w nocnym mroku, podobnie jak male okragle gogle, zza ktorych straznik nas obserwuje. Zastanawiamy sie, dlaczego wypelniasz swoje sny o zyciu straznikami, wojnami, bohaterami i lotrami, ale zaczynamy rozumiec. Chyba. Boisz sie nas, boisz sie ciemnosci i ognia. Jestesmy tym, czym nas stworzysz, ale... wszystko nabiera sensu, w miare jak kostium ze skory robi sie coraz bardziej dopasowany. -Wieza czy pionek? - pyta straznik przez filtr powietrza. Metanowo-siarkowy odor dochodzacy spod mostu nie robi na nas wrazenia (rejestrujemy raczej uczucia niz zwiazki chemiczne), ale dla niego rzeka musi potwornie smierdziec. Po drugiej stronie mostu widac brame Rookery, wybita mlotem dziure w betonowym murze, ktora przywodzi na mysl Berlin i Jerozolime, gulagi i getta - nasz cel. Tam jest miejsce Jacka, nasze miejsce. Straznik stoi nam na drodze. -Jezu, kim... albo czym, kurwa, jestes? - pyta. Zatrzymujemy sie, przykucamy i weszymy. Mezczyzna cuchnie wstretna solidnoscia. Usmiechamy sie, blyskajac biala konstelacja zebow. -Szpiegiem, ktory przybyl z chaosu - odpowiadamy. Lapiemy wyimaginowanego swietlika miedzy kciuk a palec wskazujacy, przygladamy sie mu i pozwalamy odleciec. W Zimie swietliki powolywalismy do istnienia dla zabawy; tutaj obowiazuja zasady fizyki zaprawione anarchistyczna metafizyka Welinu. Czujemy przebiegajacy po plecach dreszcz jazni, egzystencji. Czujemy go wyraznie. -Kim jestesmy? - pytamy swiata. Czujemy, ze juz sa blisko trzepoczace kruki mysli i wspomnien, czarne skrzydla naszej tozsamosci. Ja, ja, ja, ja. -Ja tutaj zadaje pytania, stary. Nie waz sie, kurwa, ruszyc. Patrzymy w niebo... Patrze w gore na liniowiec sunacy nad moja glowa, na zbiorniki promieni Cavora-Reicha fosforyzujace blekitem i zielenia na tle nocnego nieba. Ja pierdole! To Kentigern. Rok 1999. Wrocilem, jestem... -"Jumping Jack Flash" Rolling Stonesow, a dzisiejszy temat, przypomne tym z was, ktorzy dopiero wlaczyli odbiorniki, brzmi nastepujaco: aniol zabojca, wrog publiczny numer 1. Czy on to gaz, gaz, gaz? A jesli tak, rozmawiamy o masce tlenowej czy o bombie wodorowej? Trzymajac pewnie lance chi w jednej rece, druga straznik wyjmuje komorke i otwiera ja, zeby zadzwonic do bazy. Wyczuwam w nim zolnierza, martwego psa. To mi sie nie podobac. -Mowcie wiec, co myslicie, przyjaciele; bede tutaj az do rana. Wladze moga probowac zestrzelic mnie z nieba, ale nie ma powodu sie bac. O nie. Szukaja nas tutaj, szukaja tam, lecz nigdy nie znajda kryjowki pirata. Tak, Szalony i Zly Don Coyote krazy wysoko nad miastem w sterowcu "Lizak", dociera poprzez eter do marzycieli z tego miasta i czeka na wasze telefony. Wiec poki moja centralka telefoniczna nie rozjarzy sie jak buduar transwestyty, oto nastepny utworek dla miasta pograzonego we snie. Iguana Pop i "I Wanna Be Your Dog". -Wrrrr! - warcze. I daje susa. Taniec w delirium! Jack skacze zza kulis na dach naszego rozklekotanego wozu, zeby zatanczyc na nim jak elf, derwisz, zlosliwy duszek.-Szczesliwy jest czlowiek dopuszczony do jego tajemnic - spiewam. - Jego zycie stalo sie swiete, serce i dusza stanowia jednosc w rytuale czystej zabawy na wzgorzach. Swiadek obrzedow poteznej matki natury, ukoronowany bluszczem, popisujac sie laska, oddaje czesc Arlekinowi. Wybieram ksiezniczke na swoja publicznosc. Diuk to filister; z wyrazu jego twarzy jasno wynika, ze nie podoba mu sie to dziwaczne przedstawienie, a wszyscy aktorzy, jego zdaniem, sa pedziami. Spiewam wiec do niej. -Chodz, chodz, zatancz w delirium! On wrocil do domu z mroznej gory na szerokie, plonace ulice, goretsze niz pieklo, dziecko Sootha, duch hulanki i radosnej ekstazy, Arlekin! -Chodz - mowi Jack. - Au! -Odwal sie - sycze. - Nie mamy czasu. Kiedy obejmuje mnie w pasie i ciagnie w tyl, lapie go za maly palec, odginam do tylu. -Au! Ty cholerny... Wywijam sie z uscisku Jacka i uciszam go, wskazujac glowa na sale pelna dworzan, za parawany, ktore zaslaniaja kulisy naszego napredce skleconego teatru. Joey wystawia glowe z wozu. W bialej masce wyglada jak jakis szalony japonski transwestyta. -Jestescie, kurwa, gotowi? -Na okraglo - rzuca Jack i lapie mnie za reke. - Chodz. Podazam za nim, starajac sie zachowac rownowage, kiedy ciagnie mnie wbrew mojej woli. Laduje za wozem, przycisniety plecami do drewnianego boku, obejmuje rekami tylek Jacka, ustami przywieram do jego szyi. -I tak musimy sie przebrac - stwierdza Jack, rozpinajac mi pasek. Jack gra na flecie, wirujac, krecac sie, bawiac melodia. Ja zaczynam spiewac. -Gdzie jest wiecej rozkoszy niz na wzgorzach, gdzie mleko, wino i strumienie slodkiego miodu wyplywaja z ziemi, gdzie unosi sie won kadzidel, gdzie mezczyzna odziany w szate z jelonkowej skory moze opuscic hulanke i zamieszanie, zeby sie osunac na ziemie i odpoczac? - Biore oddech. - Albo jeszcze lepiej, gdy biorac udzial w szalonym polowaniu, z wlosami rozwianymi na wietrze, z plonaca pochodnia sciskana w dloni, dopada kozy, zeby napic sie jej krwi, pozywic surowym miesem wyrwanym z jej czerwonych bokow? I dla ukoronowania zabawy wykrzykuje na caly glos triumfalne: Io, Io! Jak czlowiek opetany, w ekstazie, Arlekin. Lapie oddech. Potem drugi, krotki i ostry, jakbym otwartymi ustami chwytal deszcz. Jego wlosy przeplecione miedzy moimi palcami, jego paznokcie orza moja skore. Ty dziwko, mysle. Staram sie nie rozesmiac, nie krzyknac, kiedy obejmuje moje jaja i - plonaca sosnowa pochodnie - jego usta sa wilgotne i miekkie - nachyla sie - zeby pozywic sie surowym miesem - napic - Io, Io - och, ty pieprzony draniu. Jack! Biore oddech, dlugi i gleboki. Wypuszczam powietrze. Przesuwam palcami po jego wlosach i policzkach, kiedy odchyla sie do tylu i patrzy na mnie, a potem wstaje z kucek i usmiecha sie ze zlosliwym zadowoleniem. Przyjemnie? -Delirium - mowie. Sen Picassa Kucajac, przesuwam palcami po trawie - trawie lakowej, trawie parkowej, po grubych, wilgotnych zdzblach, zieleni ciezkiej od przedporannej rosy. Park, choc zdziczaly, wydaje sie sztuczny, stanowi kolejna bariere trzymajaca dysydentow z Rookery w ich enklawie. Miedzy ogrodowymi rzezbami zarosnietymi przez jezyny utrzymuje sie zapach wspolczesnych fircykow w skorzanych surdutach, panien w gorsetach z PCW. Cholerni Goci w falbaniastych bialych koszulach, cylindrach, z laskami do odganiania brudnych malych lobuziakow z ulicy, przychodza tutaj, zeby podniecac sie grozna bliskoscia Rookery. Dzieci Zelaznej Damy, Nowi Romantycy, Nowi Wiktorianie, pelni purytanskiej lubieznosci, bawia sie w dekadencje, podczas gdy fabryki, hangary, fabryki adamantu i rafinerie orgonu stoja nieczynne i zniszczone. Pieprzyc to gowno. Fulary zamiast krawatow? Prawdziwa rebelia.Skubie zdzblo trawy, odrzucam je i zginam palce, jakbym gral na flecie. Zaciskam dlon w piesc i pstrykam palcami. Ciuchy, mysle. Ciuchy i zabawki. Wyjmuje lance chi z zimnej dloni martwego straznika. Jej ciche, kocie mruczenie jest tak zmyslowe, ze czuje je az w podbrzuszu. To mile. Unosze bron i rozbijam reflektory w powodz iskier. W porzadku, przyznaje sie, w glebi duszy mam nadzieje, ze nie zachowalem sie pochopnie, ze zabity pies rzeczywiscie byl milicjantem, esesmanem albo zbirem z Cyrku wypatrujacym band, ktore robily napady na banki albo domy burzuazji. Mogl tez nalezec do Gildii Zlodziei, a postawiono go tutaj, zeby zatrzymywal szpiegow w czarnych koszulach, ktorzy probowaliby wsliznac sie do srodka, ale... szczerze mowiac, to malo prawdopodobne. Pierdole! Noc jest jeszcze mloda i ja takze. Nie mozna winic chlopaka za to, ze jest napalony. Zdejmuje ze straznika dlugi plaszcz i narzucam go na siebie zamaszystym gestem - ostatecznie agent potrzebuje przykrywki - ale ubranie trupowi zostawiam dla przyzwoitosci, a takze dlatego, ze odor jego psychicznego potu moglby mi przeszkadzac, zwlaszcza ze kombinezon ze skory nadal troche sie falduje i lezy na mnie zle, jak bielizna pozyczona od kochanka. Rozumiecie, moja tozsamosc trudno nazwac spojna. Prostujac sie, czuje, ze moje cialo faluje jak w wizjach po kwasie, jak powietrze nad asfaltem w goracy letni dzien. Wodze palcem po szramach sprzecznych tozsamosci znaczacych moja piers. Tyle przeszlosci, a tak niewiele powierzchni, zeby je pomiescic. Jack Flash, ktory ruszyl do ataku w 1919 roku, zastrzelony przez szkopow na polach Flandrii. Jack Flash z 1939, bicz futurystow, spadl w zestrzelonym lancasterze do drezdenskiego pieca. Ikona punk rocka, lotnik z czasow wojen w Zatoce, Jack Flash... o, to dopiero jest super: Jack Flash, ktory byl tutaj w 1969 roku, wspomagal rewolucje seksualna orgonowymi bombami wymierzonymi w najwazniejszego czlonka kliki dawnych absolwentow. Tak. Wygralismy wtedy, przenoszac ich z powrotem do radosnych szkolnych dni, kiedy zabawiali sie w sypialniach internatu - tak sie napalili na dobre pieprzenie, ze po prostu musieli zalegalizowac wlasne perwersje. Teraz wszyscy geje zaczeli wywieszac w wioskach teczowe flagi na swoich sklepach i barach - do diabla, stana sie latwiejszym celem dla bomb zapalajacych - golic glowy i z duma nosic na piersi rozowe trojkaty. Tak, mozna to nazwac sukcesem, mysle. Jack Flash, na ktorego sie decyduje, w ktorym sie moszcze, czujac bolesny skurcz w plecach i szczekajac perlowymi zebami, jest duchem historii, ktory ma powazne trudnosci w kontaktach z innymi. Jack Flash jako msciciel umierajacej dekady, ktory powraca do Kentigern na jeden dzien co dziesiec lat, zeby siac zniszczenie wsrod faszystow, a na koniec meznie runac w dol w plomieniach i chwale. Obracam lance i celuje w Cyrk, myslac o malym bunkrze Kentigern, otoczonym murami o szerokosci dwudziestu lat, zakopanym na glebokosci dwudziestu lat w zrekonstruowanej przeszlosci; o prawdzie zastrzelonej i pogrzebanej w masowym grobie. Kto teraz pamieta Ormiani? Kurwa, tutaj wiekszosc lotrow ma szczescie, jesli pamieta wczorajszy dzien. Dziecino, w Zimie jest 2037, ale tutaj nadal trwa i zawsze bedzie trwal 1999, martwe dusze tancza kalipso apokalipsy wokol ogniska roznieconego z ksiazek historycznych, bez przerwy, przez cala wiecznosc. Szkoda, ze ktos zostawil drzwi otwarte i wpuscil Zime, ktos z blyskiem w oku, napalony na tanczace ciala, takie brzoskwiniowe i miekkie, lsniace w blasku plomieni. Bo zeby doprowadzic do upadku Haven, wystarczy drobna rozbieznosc; a ja, dziecino, narodzilem sie, zeby siac zamet. Ustawiam lance pionowo i kucam, zeby zdjac straznikowi gogle. Przelaczam je na tryb hydrolokacyjny. Robie fikolka nad mostem i laduje na chlupoczacym i cuchnacym bagnie, a swiat raptem staje sie kubistyczny. Odbite sygnaly dzwiekowe wracaja do mapy gogli, do wykrzywionej perspektywy siatki, wymiary o roznych kolorach zaleznych do gestosci pachna odcieniami rezonansu. Stereoskopowy porzadek swiata, sensoryczna studnia cieni i ksztaltow, ktore wygladaja chaotycznie dla niewyszkolonego oka, dezorientuja nawet doswiadczonego uzytkownika. Wkladam rekawice, wlaczam sim i zaczynam zmieniac, ustawiac, przekrecac obraz. Mam wrazenie, jakbym znalazl sie w snach Picassa. Zginajac druga reke, patrze na skomplikowana siec rteciowych miesni, kosci i sciegien. Skora z zywego srebra faluje, kiedy sie poruszam, wydaje sie rozpadac, rozplywac. Odzwierciedla swiat w postaci groznych zakretow smierci, ukazujac nie powierzchnie, lecz gestosci, odstepy i mase. Tak wyglada w goglach cialo zbudowane z bitmitow. Plynne lustro swiata. Stopione odlamki rzeczywistosci. Tacy jestesmy pod naszymi kostiumami ze skory. Na mapie mojej dloni odnajduje sekretne wejscie pod mostem, kratke zakryta workami plastikowymi i szlamem. To, ktore znajduje sie wyzej, w swietle reflektorow, otoczone barykada ze skorodowanego zelaza, jest tylko przykrywka dla prawdziwych drzwi do podziemia. Patrze na sim, obracam go w zachwycie. W tym odbiciu jest wszystko, lacznie z najdrobniejszymi, niepotrzebnymi szczegolami nie do odszyfrowania: szyby kopalniane, stare tunele metra prowadzace do krytych ulic, piaskowiec i beton, metal, drewno, wielkie kamienne czynszowki zagrzebane gleboko w sieci drog na rusztowaniach i prefabrykowanych barakow na palach, kretych pasazy, bocznych alejek, zakamarkow i zaulkow wyjatkowo niebezpiecznego Rookery. Wyczuwam tam sojusznikow, swietne dzieciaki i przebieglych drani z rewolucja w glowach. A najlepsze ze wszystkiego jest to, ze moj powietrzny motocykl czeka tam, gdzie go zostawilem. Wyciagam spod jezyn i brezentu maszyne marki Jagger-Richards Hornet rocznik 69, zasilam ja czystym podnieceniem, wynikajacym z tego, ze jej dosiadam, orgonowa moc zalewa silnik, bestia ozywa i wydaje z siebie ryk zwierzecej zadzy. Patrze w dol i na chwile wychwytuje sonarny obraz koszmarow zatopionych w blocie martwej rzeki. Spalone ksiazki i ciala. Szczury buszujace wsrod zgnilizny. Nawet na zewnatrz Rookery sa pod miastem pogrzebane rzeczy, ktore blagaja o uwolnienie. Wszystko we wlasciwym czasie. Wybieram cel: zielona poswiate sunaca wolno w chmurach, liniowiec. Gry i zabawy, mysle, i jak rakieta wzbijam sie w niebo. ERRATA Smierc aniola Lezac w pozycji orla, z zimnym piaskiem pod plecami, Metatron, niegdys Glos Boga, patrzy w niebo. Na pustyni jest tak jasno, ze gwiazdy wygladaja jak rozproszony wodny pyl na tle czerni - nic dziwnego, ze nazywaja to Droga Mleczna, od Hathor, pamieta Metatron, samozwanczej krowiej bogini Egipcjan, ktora domagala sie wladzy nad samymi niebiosami... a w rzeczywistosci byla jedna z napuszonych enkin, takich jak on. Co mowil o nich Irlandczyk, o Przymierzu i suwerenach?Pomijajac kretynska otoczke, jestescie dokladnie tacy sami. Finnan mial racje. Cale to gadanie o niebie i piekle, aniolach i demonach, sprowadzalo sie w koncu do Mowy. Do wladzy, do przeswiadczenia Metatrona, ze moglby wykorzystac Mowe, by utrzymac jastrzebie w szachu, nastawic je przeciwko sepom, a potem, kiedy wojna wreszcie sie skonczy, przerobic ocalalych na golebie. Przez trzy tysiaclecia budowal swoja Republike Nieba, zaciagajac usunietych bogow i boginie do Przymierza, nadawal im nowe imiona, przydzielal role swoich aniolow; prowadzil ich przez zaslone do miejsca Najswietszego ze Swietych, zeby klekali przed pustym tronem, wysylal jako zolnierzy ostatniej wielkiej wojny przeciwko rozproszonym niedobitkom suwerenow. To miala byc jedynie operacja sprzatania, tak zwana apokalipsa. Wszystko zaplanowal. Metatron czuje, ze cos pelznie po jego rece, owad albo pajak. Gabriel zacisnalby piesc i zgniotl stworzenie, podobnie jak Michal albo Uriel. Sandalfon gapilby sie na nie przez cale godziny, obracajac dlon to w jedna strone, to w druga, i tak aniol i robak badaliby siebie nawzajem. On po prostu lezy, patrzac w niebo i czujac na dloni to male zycie. Metatron, wezyr Jedynego Prawdziwego Boga, ktory nigdy nie istnial. Nigdy nie myslal o sobie jako o przywodcy Siedmiu, ale to on ukladal plany, rysowal im przeznaczenie atramentem na skorze, napisal historie przyszlosci. Metatron, skryba Ksiegi wszystkich godzin. Wiec gdzie ona teraz jest? - zapytal Finnan. A, racja, zgubiles ja. Ale on musial zgubic Ksiege, musial ukryc ja gleboko w Welinie, w faldzie, gdzie enkin trzymali sie w cieniu, bo chodzilo o to, zeby zaden z nich - nawet on sam - nie byl w stanie zmienic porzadku ustanowionego przez niego na jej stronicach. Szkice trzymal tylko jako kopie zapasowe, jako zrodlo - gliniane tabliczki, zwoje pergaminu, woluminy oprawione w skore. Ostatni egzemplarz spoczywa teraz na jego piersi; to elektroniczny palmtop wsuniety w wewnetrzna kieszen skorzanego plaszcza. Oryginal jest ukryty tak gleboko, ze nawet Metatron nie wie, gdzie go szukac. On... usunal te wiedze z wlasnego tatuazu. Tak wiec, kiedy ta kopia zaczela sie zmieniac, a wraz z nia przeszlosc i terazniejszosc, przyszlosc stala sie dla niego nieznana, podobnie jak dla stworzenia laskoczacego go w dlon odnozami. Metatron pozwala glowie opasc na bok. Pajak wydaje sie istota ze szkla albo z lodu. Troche dalej, na zmrozonym piasku lsni srebrzyscie stara przyczepa Airstream ustawiona na slupkach z cegiel. Wszystko - Slab City i pustynia jak okiem siegnac, nawet reka Metatrona i skora jego plaszcza - jest pokryte chrzeszczaca biala warstewka szronu. To tutaj wszystko sie popsulo, z Finnanem, ta dziewczyna Messenger i jej bratem. Metatron nie ma pojecia, jak i dlaczego do tego doszlo, ale wie, ze wlasnie tutaj zaczelo isc zle. I dlatego zjawil sie w tym miejscu, zeby umrzec. Gabriel siedzi na tronie, ktory powinien byc pusty, a w kazdym razie tam go Metatron zostawil, kiedy postanowil wyruszyc w dluga droge do Welinu, zamiast sluzyc kolejnemu enkin odgrywajacemu Boga. Rafael nie zyl, Sandalfon zniknal. A wszystko sie zaczelo, jest tego pewien, w dniu, kiedy przybyl do Slab City, zeby zaciagnac Finnana do Przymierza za wszelka cene, w dniu, kiedy ta Messenger, jeszcze nieopierzona enkin, dokonala wyboru, z ktorym Irlandczyk nie chcial sie pogodzic. Wszystko zaczelo sie od tamtego momentu: polowanie na Thomasa Messengera i jego smierc; nastawianie Przymierza przeciwko suwerenom, kiedy siostra probowala go ratowac; wtedy Metatron poslal dwoch malo znaczacych nowych, zeby wyciagneli dziewczyne z piekla; jego wlasne bitmity zostaly w jakis sposob zmienione w trakcie walki i uwolnione do Welinu, a teraz mialy swoj wlasny niezrozumialy plan. Jego wlasne bitmity jako burza Mroku atakujace zarowno Przymierze, jak i suwerenow; Finnan, przywiazany w rzezni drutem do krzesla, z hakiem do miesa wbitym w piers, bitmity, ktore otoczyly go rojem i powtarzaly jak echo wyzwania enkin rzucane w twarz Metatronowi. Kiedy po przebyciu dlugiej drogi przez szary chaos Mroku i biala pustke Zimy dotarl w koncu do przyczepy, magnetyczne litery na drzwiach lodowki nadal ukladaly sie w imie dziewczyny: Phreedom. To nie moze byc takie proste, mysli Metatron. To nie moze byc takie prymitywne. Gwiazdy w gorze wygladaja, jakby pokrywaly cale niebo, warstewka szronu na obsydianowym lustrze. Metatron czuje, ze jego serce zwalnia. Wystarczyla decyzja powzieta w glebi umyslu, cichy szept, drobna zmiana tatuazu, dodanie zakonczenia, postawienie kropki. Spokoj. -Wiec sie poddajesz? Glos jest lagodny, lekko rozbawiony, ale nie drwiacy. Metatron otwiera oczy. Twarz pochylajacego sie nad nim mezczyzny, wlasciwie mlodzienca, zmienia sie, migocze, pojawia w stu roznych wcieleniach, ktore sie na siebie nakladaja. Mlody czlowiek ma dlugie kasztanowe wlosy albo zielone jak u punka, skore czarna, niebieska albo miedziana, kozle rogi niczym wspolczesny pan, kozia brodke, na powiekach zielone cienie, na szyi koraliki, lancuchy, identyfikatory. Tylko oczy pozostaja zawsze takie same: ciemnobrazowe ze szmaragdowymi i jadeitowymi plamkami. -Ty nie zyjesz - mowi Metatron. Thomas Messenger usmiecha sie, przekrzywiajac glowe. -Nie. Jak moge byc martwy, skoro wciaz umieram? -Zabilismy cie przeciez. Carter i Pechorin. Wyslalem ich, zeby... -Ciii... - przerywa mu Thomas. - Zrobiles ze mnie mit, staruszku. Po prostu chcialem ci cos pokazac. Siega do kieszeni Metatrona i wyjmuje z niej palmtop. Otwiera skorzane etui, wciska pare klawiszy, po czym kladzie go umierajacemu aniolowi na piersi, ekranem w jego strone. Na monitorze tancza hieroglify i sygile, bezsensowny belkot, ktorym stala sie Ksiega. Metatron probuje uniesc reke, zeby odsunac okrutny obraz swojej porazki, ale jest zbyt slaby. Jedyne, co jest w stanie zrobic, to odwrocic glowe w kierunku przyczepy. -Musisz po prostu nauczyc sie odczytywac ja wlasciwie... zrozumiec - szepcze mu Thomas do ucha. - Patrz. I wypowiada szeptem jeszcze jedno slowo. W Mowie - nie da sie z niczym pomylic dreszczu, ktory przebiega Metatronowi po plecach - ale tego slowa, jest pewien, jeszcze nigdy nie slyszal, ani razu w ciagu tysiacleci swojego zycia. Patrzy na ekran i z chaosu nagle wylania sie cos w rodzaju historii: Tammuz, Dumuzi, ktory wiecznie biegnie, ucieka, zostaje schwytany i umiera. Wiecznie. Ale jest W tej historii luka, jak pustka w owczarni, pyl oddany wiatrom. Metatron ostatnim tchem szepcze to slowo, ktore nie ma tlumaczenia. Oznacza welin i atrament ustalajacy ich losy, opisuje kosmos, ktory zamieszkuja, ich zycie i smierc, jedno male jednosylabowe slowo... jedno slowo... jedno slowo... Thomas zamyka aniolowi oczy. Wstaje. Przebiega wzrokiem horyzont, nasluchuje echa tego slowa, powracajacego z najdalszych krancow Zimy, z polnocy albo poludnia, wschodu albo zachodu. Rozumie to slowo od dlugiego czasu, stworzyl wlasne przyblizenia jego niedefiniowalnych, wieloaspektowych znaczen - milosc jako radosc i smutek, szalenstwo jako chwala i zal - ale zadne mu nie wystarcza, wiec Thomas poprzestaje na twierdzeniu, ze ten fragment Mowy jest tylko symbolem, znakiem, nazwa, ktora oznacza to wszystko i jeszcze wiecej, twarza o niebieskich oczach i blond wlosach. Gdzie on jest? Smierc poezji -Dom? - pyta Jack. - Nie wiem, gdzie jest teraz moj dom.Seamus patrzy na lejacy deszcz, zimny i szary, przez drzwi Caveau de la Huchette mieszczacej sie przy waskiej uliczce tuz obok Boulevard St. Michel. Trudno uwierzyc, ze minal juz tydzien od ostatniej parady Brygad Miedzynarodowych w Barcelonie. Miedzynarodowi nie maja sie czego wstydzic, o nie, wiec dlaczego czuje sie tak cholernie przygnebiony? Dlaczego wydaje mu sie, ze to kleska? Zdrada. Jasne, ze to, kurwa, byla zdrada - tak czy nie? - kiedy tacy jak major Pickering i jego kolesie napisali otwarty list do "Timesa", wychwalajacy brytyjska polityke nieinterwencji i pietnujacy Brygady Miedzynarodowe jako bolszewikow i zdrajcow. Jesli juz, to ten cholerny Pickering jest zdrajca. On i jego zakichany brytyjski establishment. Seamus pociaga kolejny lyk piwa i odwraca sie od listopadowej szarugi do swojego kompana od kieliszka, towarzysza broni, czlowieka, ktory kiedys, cala wiecznosc temu, rozkazal mu zastrzelic najlepszego przyjaciela. Kapitan Jack Carter z 6. Krolewskiej... nie, z brytyjskiego batalionu Brygad Miedzynarodowych, poprawia sie w myslach Finnan. Zapomniec o tamtym gownie. Bylo, minelo. Utonelo w blocie i krwi nad Somma, w pyle i krwi ofensywy nad Ebro. A czy on nie mial wielu okazji, zeby strzelic kule w plecy temu czlowiekowi? Owszem. Czy z nich skorzystal? Nie. Dlaczego? Bo cholerny dran wiele razy uratowal mu cholerne zycie, a poza tym nic by to nie zmienilo. Nie zmieniloby, kurwa, kompletnie nic. -Stara wesola Anglia juz nie jest twoim domem, Jack? - pyta. - A moze chodzi o to, ze sie na nas wsciekles? Usmiecha sie blado. Po prawdzie, nie ma do tego serca. -Juz nie ma tam miejsca dla mnie - stwierdza Jack. -Posluchaj, stary, to jeszcze nie koniec - pociesza go Seamus. - Moze tak wygladac, ale jest inaczej, czlowieku, mowie ci. Pieprzeni politycy, i w nas, i za wielka woda, uwazaja, ze to koniec. Mysla, ze moga faszystom uscisnac reke, poklepac ich po plecach i zawrzec uklad. Myla sie. I wierz mi, kurwa, przekonaja sie o tym w cholernie przykry sposob. Seamus jest przeswiadczony o swojej racji, bo ma Wzrok i w ogole; juz to teraz wie. Widzi, jak caly swiat wybucha, za rok, moze wczesniej, jak Hitler rozpycha sie z Niemiec na Czechoslowacje i Polske. Ostatnio kiedy miewa swoje napady, nie widzi przeszlosci, tylko przyszlosc, i to nie on bredzi nonsensy w jezyku, ktorego nawet nie rozumie, tylko kanclerz pieprzony Hitler wrzeszczy z podium, a za nim powiewaja czerwono-czarno-biale flagi. Jezu, ale Hiszpania to dopiero poczatek. Seamus wie, ze zbliza sie wieksza bitwa, i tym razem caly swiat bedzie musial otrzezwiec. I gdy tak uspokaja Jacka - nie martw sie, czlowieku, jeszcze zabijesz wielu faszystow - za jego slowami kryje sie straszliwa prawda. To jeszcze nie koniec. Pytanie brzmi: gdzie jest koniec? Lecz on go sobie nie zadaje i nie ma pojecia dlaczego. To jest jak martwy punkt w jego polu widzenia albo jakby stal na peronie i patrzyl na odjezdzajacy pociag, ale nie wiedzial, dokad ten pociag jedzie, i z jakiegos powodu bal sie zapytac. Jack siedzi zamyslony nad piwem. Jezu, ta cholerna pogoda ich wykonczy. -Lorca? - odzywa sie Seamus po chwili. -Slucham? - burczy Jack. W Barcelonie wokol Miedzynarodowej paletal sie jakis reporter, szczeniak ze Stanow, prawdziwy dupek, i zadawal glupie pytania. Co cie sklonilo do przyjazdu do Hiszpanii? Jestes komunista? Popierasz obalenie demokracji? Co teraz sadzisz o hiszpanskim ludzie? Krecil sie z notatnikiem przy towarzyszach, kiedy ich rozwiazano, i wypytywal, czy popieraja rewolucje bolszewicka. To drazliwy temat dla Seamusa, o tak, odkad zobaczyl, jak lojalni zwolennicy starego Jozka Stalina az sie skrecaja, gdy wspomniec o Trockim. Jeden z tych cholernych bystrych smarkaczy, prawdziwy czlonek partii z samej Moskwy, wrecz oskarzyl go, ze jest burzujem, bo Finnan, psiamac, zadal mu pytanie. Ale sa wazniejsze rzeczy niz jakis chloptas z wielka geba i zbyt malym rozumkiem, zeby trzymac ja na klodke. -A wedlug ciebie dlaczego, kurwa, przyjechalem do Hiszpanii? - powiedzial Seamus do reportera. - Zeby zastrzelic paru pieprzonych faszystow. Potem jak z karabinu wypalil reszte odpowiedzi, zanim idiota zdazyl sie odezwac: tak, jestem cholernym socjalista, wiec rownie dobrze mozesz, kurwa, uznac, ze jestem komunista, bo zdaje sie, ze nie widzisz roznicy, tak, jestesmy tutaj, zeby bronic pieprzonej demokracji, na wypadek gdybys tego nie zauwazyl, przed cholernym wojskowym zamachem stanu. Dziennikarz pokiwal glowa, podziekowal mu i odwrocil sie do Jacka, zeby zadac mu to samo pytanie. Od niego uslyszal tylko jedno slowo: Lorca. Nic wiecej. Tylko Lorca. -Lorca? - powtorzyl Seamus. - Naprawde? Jack czuje, ze plona mu policzki, wiec unosi piwo do ust, by ukryc zmieszanie. Oczywiscie nie byl to jedyny powod; tak naprawde Carter uznal wtedy swoja odpowiedz za gladka i wystarczajaca, za zwiezly, celny komentarz, wyrazajacy pewne lekcewazenie: A jakiego innego powodu trzeba? Zwlaszcza, po tym, jak Finnan wsiadl na swojego konika i omal nie zakrzyczal faceta. Federico Garcia Lorca. Poeta, dramaturg, rozrzutny Lorca ze swoimi Romancami cyganskimi (szczerze mowiac, tylko to Carter przeczytal, oczywiscie w tlumaczeniu) i eksperymentalnymi sztukami. Przyjaciel Dalego. Zalozyciel La Barraca, objazdowego teatru, ktory podrozowal po calej Hiszpanii, niosac masom kulture. Modernizm laczacy tradycje przedstawien lalkowych z poezja wysokiego lotu. Pewnej sierpniowej nocy w 1936 roku, na samym poczatku calej tej historii w Hiszpanii, przyszli falangisci Franco zabrali go z domu przyjaciela, w ktorym sie ukrywal. Nigdy wiecej Lorki nie widziano. Carter trzyma w portfelu wycinek z gazety ze zdjeciem poety, ale nie wyjmuje go, bo nie moglby pokazac swojemu towarzyszowi, sierzantowi Seamusowi Finnanowi z Royal Dublin Fussiliers, jedynemu czlowiekowi, ktory na pewno rozpoznalby te twarz. Te same ciemne oczy z dlugimi rzesami. Okragla buzia troche za stara na cherubina, ale nadal psotna. Carter pamieta chlopaka z okopu, gdzie siedzial skulony, po pas w wodzie, pod sciana blota w miejscu, gdzie osunely sie worki z piaskiem. Gdy pociski ryly ziemie wokol niego, z trudem lapal oddech, jego twarz byla sino-biala, spuchnieta i brudna. I pamietaja rowniez rozesmiana, kiedy razem z Finnanem i innymi Irlandczykami szli do stolowki w rezerwowych okopach, zanim wyslano ich do ataku i... Moze podobienstwo nie jest takie silne, mysli Carter. Moze to tylko igraszki pamieci. Ale nawet jesli tak, od razu zwrocil uwage na zdjecie w "Timesie", choc tamten mezczyzna wygladal na starszego, ciezszego, mroczniejszego. Gdy jechal do Hiszpanii, nie chodzilo mu tylko o odkupienie wlasnych grzechow; naprawde nie. On po prostu... Carter rozmysla o Federicu Garcii Lorce i o szeregowcu Thomasie Messengerze z Royal Dublin Fussiliers. -Jedna smierc to wszystkie smierci - mowi w koncu. 2 PALACE PANTALONE Piec minut do autodestrukcji Pruje motorem nisko nad kominami Cyrku, wykonujac slalom miedzy padajacymi z gory strzalami chi z topterow. Krzyzowy ogien artyleryjski siecze niebo wokol mnie, kiedy daje nurka prosto w wewnetrzny krag szeregowcow z asfaltowa droga i niewielkim trawiastym parkiem, gdzie analitycy z SS dobieraja sie do swoich zapakowanych lunchow. Faszystowskie infomalpy rozpierzchaja sie w poszukiwaniu oslony, kiedy, trzymajac lance pod katem prostym, ostrzeliwuje w locie kazdy georgianski dom, wybijam szyby, rozlupuje drzwi, kalecze piaskowiec niebiesko-zielonym promieniem. Przebijam sie przez tarasowa zabudowe, zataczam wokol niej kregi. Jest oblednie. Toptery wyrzadzaja prawie tyle samo szkod co ja, roztapiaja asfalt, kazdym niecelnym strzalem zamieniaja drzewa i krzaki w pochodnie. Niektore trafiaja w zaparkowane auta, w jednym wlacza sie przenikliwy alarm i wyje jak syrena przeciwlotnicza cierpiaca na atak paniki. Iooo! Iooo! Iooo! Piec minut do autodestrukcji, mysle. Ale czy tak nie jest zawsze?Gdy z drzwi wszystkich biur w okolicy wypadaja czarne koszule, a inni strzelaja z dachow i okien, uznaje, ze robi sie za goraco jak na moj gust. Czas skonczyc zabawe, poki jestem gora. Wsuwam lance w uchwyt i wciskam hamulce, zeby wykonac ostry zwrot, niczym wspolczesny rycerz na czarnym rumaku, ktory staje deba i rzy z wscieklosci. Orgonowe wyziewy buchaja z bocznych wlotow powietrza niczym para z rozdetych nozdrzy, kiedy dodaje gazu, trzymajac kierownice jedna reka, zeby siegnac po swojego curzona-youngblooda. Wycinam znak blyskawicy nad drzwiami z napisem Biuro Centralne i szybkim ruchem chowam bron. Puszczam hamulce i wyrywam w gore, wznoszac sie pod katem szescdziesieciu stopni prosto w prowadzacy ornitopter. Czlowieku, przysiegam, ze moglbym policzyc krople potu na czole pilota, kiedy on robi gwaltowny unik. Smigam tuz obok, tak blisko, ze sypia sie iskry w miejscu, gdzie moj zbiornik promieni muska jego skrzydlo. Przez chwile nosi mnie na boki, co sprawia, ze tor mojego lotu, i tak nierowny, staje sie jeszcze bardziej chaotyczny. Fruwac jak motyl, zadlic jak osa? Pieprzyc to, jestem wazka na spidzie, psychotyczna muszka strzelajaca w kolana kazdej pieprzonej komarnicy na tyle glupiej, zeby wejsc mi w droge. Skrecam w prawo, kolysze sie i pedze prosto na biala wieze starego kosciola, na ktorej umieszczono najbardziej na wschod wysuniete stanowisko artyleryjskie Cyrku. Jaskrawe blekity i zielenie swiszcza obok mojej glowy, piekne fajerwerki posrod zimowej nocy. Kocham tych skurwieli. Naprawde. Tutaj piroman czuje sie mile widziany. Teraz wszystkie ogary sa na moim tropie. Otwieram przepustnice i daje czadu. Stad mam prosta droge: nastepny przystanek Charing Cross i centrum miasta, za rozblyskami chi, ktore oswietlaja mi droge, z lewej, z prawej, u gory i u dolu, i miotaja mna na wszystkie strony. Dochodze do wniosku, ze to juz tylko kwestia czasu. Jest jeszcze mnostwo chaosu do wywolania, ale moje budzenie powinno wystarczyc, zeby wyjeli palce z tylkow i wzieli dupy w troki (nie najlepszy to pomysl mieszac metafory i soczyste obrazy, ale co tam). Tak, podejrzewam, ze wkrotce ktos bedzie patrzyl na wypalony znak blyskawicy i roztrzaskane drzwi Biura Centralnego, i zastanawial sie, co to wlasciwie oznacza. Przepraszam, pani Policjo Startowa, czy Joey juz wyszedl na scene? Piesn, od ktorej rozpada sie swiat Joey kroczy po deskach sceny. Zostaly jeszcze dwie godziny do podniesienia kurtyny, ale on juz wchodzi w role, co oznacza, ze lepiej sie do niego nie zblizac. Jack cwiczy fikolki i podskoki na dachu wozu, Don ustawia maszynerie do efektow specjalnych, Guy siedzi na stopniach wozu z glowa w dloniach i mamrocze cos o mlodszych pokoleniach, filistrach, a w szczegolnosci o osobnikach z glosem aniola i zdolnoscia skupienia uwagi jak u komara.-OK - mowie. - OK, przepraszam. Chodzi o to, ze... jak cos moze "wolac jak fryz"? To nie ma sensu. -Bo wcale nie mialo go miec - burczy Guy. - Jestes zakochany w Arlekinie, opetany miloscia do niego, straciles rozsadek. -Jaki rozsadek? -Po prostu zaspiewaj ten cholerny wers. Wzruszam ramionami. Guy wzdycha. -No dobrze. Zacznijmy od tego: "Chodz, chodz, ponadczasowa zlota dumo". -Chodz, chodz, ponadczasowa zlota dumo - spiewam. - Biegnij, tancz do zatracenia! Tancz do grzmotu bebna, ktory wybija rytm dudniacych stop, glos chwale swojego ducha i radosci. Wolaj jak fryz przez wieki, spiewaj glosno starozytne piesni, gdy swiety flet cie wzywa slodka, smutna melodia. Zrebak na pastwisku skacze u boku matki, z beztroska w sercu... Oto piesn, od ktorej rozpada sie swiat. Wirujac, krecac piruety jak lyzwiarz na lodzie - jak on to robi? - Jack zatrzymuje sie i konczy wystep niskim uklonem. -"Piesn, od ktorej rozpada sie swiat?" - powtarza Joey. Podchodzi duzymi krokami do brzegu sceny, zeskakuje z niej i laduje miekko, niemal bezglosnie na kamiennej podlodze. Juz wczul sie w role. -Nie sadzisz, ze diuk odczyta to jako aluzje do Mowy? - pyta. - Nie sadzisz, ze jest to zbyt, cholera, oczywiste? Hej tam, skurwielu enkin, wiemy o tobie i twoim jezyku. Nie uwazasz, ze sami prosimy sie o klopoty? Widac to po jego zmruzonych oczach, drzeniu miesni szczeki, kiedy zaciska zeby. Guy wstaje ze stopni wozu, unoszac rece w pojednawczym gescie. -To metafora milosci - tlumaczy. Joey przez chwile zachowuje obledny wyraz twarzy, po czym mruga i z wyrazna ulga sie rozluznia. Zupelnie jakby ktos pstryknal wylacznik. -Zapomnij - mowi z krzywym usmiechem 1 potrzasa glowa. - Jak zwykle. Cholerni aktorzy, mysle. Guy siada i daje mi znak, zebym zaczynal. Patrze, jak Joey wdrapuje sie z powrotem na scene. -O, Themes - spiewam... -O, Themes - spiewam. - Ogrodnicy Simile, ustrojcie sie w girlandy z bluszczu. Obsypcie sie kwieciem bryonli o bujnej zieleni, wezcie galezie debu i sosny, chodzcie sie bawic. Wlozcie wielobarwny stroj z jelonkowej skory obszyty kepkami srebrnego futra, wesolo machajcie rozdzkami. Skacze po calej scenie, wyciagajac rece do publicznosci, namawiajac ja, zeby dolaczyla do mnie w tym szalenstwie: diuka i ksiezniczke, dworzan i wasali. -Cala kraina bedzie tanczyc na wezwanie Arlekina - spiewam. - Chodzcie, chodzcie z nami na wzgorza, gdzie juz sa tlumy dziewczat, ktore zostawily kolowrotki i krosna, zeby wirowac w szalonym tancu, pochwycone w nieokielznany, frenetyczny, schizofreniczny trans Arlekina. Gdy tanecznym krokiem schodze ze sceny, po chwili ciszy rozlegaja sie niepewne oklaski. Niegasnacy plomien Cisza trwa przez kilka sekund.-Wiec macie problem - przerywa ja w koncu Joey, podchodzac do okna. -Jack Flash - odzywa sie minister. - Chcemy, zeby... spoczywal w pokoju. Przez swoje niewyrazne odbicie w szybie Joey probuje dostrzec znajome ksztalty za murem obronnym, betonowym, wysokim, z przyporami, okalajacym szczyt wzgorza, na ktorym wznosi sie Cyrk. Tuz za nim, na skraju parku, ktory schodzi w ciemnosc panujaca na dole, stoi na piedestale, omiatany od czasu do czasu swiatlem szperaczy, posagjakiegos generala na koniu, spogladajacego niczym samotny straznik ku starej wiezy, ktora dominuje w zarysie Rookery na tle nieba. Na polnocy ciagna sie, oswietlone przez halogenowe latarnie, ulice z kupieckimi czynszowkami. Na poludniu, przy rzece, obok ciezkiego monolitu starego spichlerza, widac zbombardowane zaklady Imperial Chi Industries otoczone szkieletami dzwigow, ruinami magazynow i hangarow. Betonowe zgliszcza nadal plona na tle nieba, buchajac zielono-niebieskim dymem ze zburzonych kominow, jak smocza nekropolia. Przed dwudziestu laty, zanim zostala obrocona w gruzy, byla to najwieksza fabryka orgonu w calym Albionie; rumowisko jeszcze sie tli i moze bedzie tlic sie zawsze. Niegasnacy plomien stlumionej rebelii. Niesmiertelna legenda. -Uwazamy, ze jest pan wlasciwym czlowiekiem do tego zadania, agencie Pechorin. Joey zbiera dlugie ciemne wlosy w kucyk, wiaze je z tylu glowy elastyczna opaska. W szybie widzi swoja blada twarz, minister jest tylko niewyrazna postacia nad jego prawym ramieniem. Jack Flash. To nazwisko budzi w Joeyu wiele wspomnien. Iskra zapalniczki Zippo, blask plomienia w oczach duzych i czarnych od chemicznego entuzjazmu. Punkowa fryzura koloru w odcieniu koktajlu Molotowa trzymanego w rece. Nocne imprezy w metrze, dudniace magnetofony i wzmacniacze, podpisy "Szybki Puk" wymalowane na wszystkich skladach. Twierdza Joeya pelna narkotykow, potem pieniedzy i narkotykow, a wreszcie samych pieniedzy. Najazdy milicji i zamieszki motlochu, bomby benzynowe bryzgajace plomieniami na wilgotne ceglane mury, kiedy uciekaja tunelami. Szalone noce w klubach Rookery. Musisz poznac tych gosci, mowi Jack. To Szybki Puk i Guy Fox. A to moj najlepszy kumpel Joey. Joey Narkoza. Potem kanty i szwindle, interesy i skoki. Stanowili dobry zespol, Guy i Puk, Jack i Joey, kazda robota ze znakiem jakosci Gildii Zlodziei. Coraz wieksze zyski, napady na powietrzne pociagi, na liniowce. Wreszcie ich dzialalnosc musiala nabrac charakteru politycznego, musiala zmienic sie w rewolucje, a Joey, zawsze ostrozny i przygotowany na wszystko, surowy general pilnujacy ich tylkow, od poczatku wiedzial, jak to sie skonczy. Papieros strzepniety z odraza, kiedy wychodzi z pokoju, potrzasajac glowa w buncie przeciwko samej rebelii. Byli dobrym zespolem. Ale kazdy zespol musi miec swojego zdrajce. -Jack Flash nie zyje - mowi. - Jest tylko wspomnieniem, symbolem. -Ludzie maja dosc symboli bez Jacka Flasha - kwituje minister. - To miasto zawsze przysparzalo klopotow. Nie chcemy kolejnego Krola Finna. Joey studiuje w szybie cien w szarym garniturze, nerwowe poprawienie opaski na ramieniu - bialy krag na czerwonym tle, czarna swastyka, firmowe logo Albionu SA. Minister dalej gledzi o stabilnosci krolestwa, o niebezpieczenstwie kolejnego powstania uszebti na polach za miastem, o heroicznych mitach i memetycznych zagrozeniach, o spiskach futurystow. Joey przenosi wzrok Z jego postaci na kraty w oknie, pomalowane na czarno, zardzewiale w miejscach, gdzie luszczy sie farba. Stabilnosc nigdy zbytnio go nie obchodzila. Ciekawe, ilu z tych faszystow nowej generacji to tylko konserwatysci, ktorzy zyja w swiecie stworzonym dla nich, cytuja Mosleya, Powella i Thatcher, sluchaja Wagnera, czytaja Tolkiena, martwia sie smiercia wiejskiego Albionu oraz calego dziedzictwa i tradycji jego ludu, ale w rzeczywistosci bardziej ich interesuje indeks gieldowy niz Tysiacletnie Krolestwo. Faszystowskie urzedasy popieraja zwalnianie dysydentow, bo wlasnie tym zajmuja sie od dziewiatej do piatej. Gdyby nie zloza chi na Morzu Polnocnym, Albion juz dawno by wpadl w lapy futurystow. Moze i byl pierwszym panstwem, ktore zamienilo czarna rope na niebiesko-zielone swiatlo, lecz era przemyslowa na tym sie nie skonczyla. A nadal sa durnie, ktorzy mysla o chi, energii orgonowej, tej mocy seksu i smierci, jak o magii. Joey przestaje sluchac glosu ministra, bo jego uwage przyciaga piracka audycja nadawana w eterze. -Jack Flash. Tak. Oto mala lekcja historii dla tych z was, ktorzy nie uwazali w dniu, kiedy w waszej szkole palono podreczniki. Teraz wszyscy wiemy o rebelii 79 i zniszczeniu fabryk ICI, malej psychoaktywnej pustyni w sercu miasta. Slyszeliscie Ballade o Krolu Finnie. A moze rowniez to i owo o bohaterze tego powstania, Czlowieku z Planem, Duchu St. Louis Louis, Trzyminutowym Bohaterze, znanym nam wszystkim jako Jack Flash. Brednie, mysli Joey. Wszystkie plany ukladal Fox. -Niektorzy twierdza, ze ruszyl do walki o wolnosc, ze zostal meczennikiem wielkiej sprawy. Inni mowia, ze po prostu zabil mnostwo ludzi. Cokolwiek o tym sadzicie, stalo sie tak, ze Jack Flash zostal wyslany na tamten swiat, a wraz z jego smiercia umarla rewolucja. Ja wiem, ze plakalem. Ty plakales, mysli Joey. To ja bylem jego cholernym przyjacielem. To ja go, kurwa, zabilem. Ale Jack dazyl do autodestrukcji od pierwszej chwili, kiedy sie poznali, dwa szczury z Rookery, obaj po niewlasciwej stronie pewnego gangu, zmuszeni stanac ramie w ramie przeciwko tlumowi. -Spadaj i plon, dziecino - powiedzial Jack. - Spadaj i plon. Wielkie tradycje naszych przodkow Zaraz po niskim uklonie Jack niedbalym saltem skacze na brzeg dachu wozu i nie trafia - ku przerazeniu widowni - ale w ostatniej chwili lapie sie ukrytej poreczy. Kolysze sie w przod i w tyl nad scena, jeszcze raz do przodu, nastepnie puszcza sie, robi przewrot, podciagajac kolana, i laduje z wdziekiem na deskach, od razu upozowany jak krolowa kabaretu na fortepianie, oparty na lokciu, z broda na piesci. Oto - do licha! - prawdziwy Arlekin.Guy wychodzi w ciszy na scene, gladzac sztuczna brode, siwy lis Scaramouche ze szpada ukryta w lasce oplecionej zielenia jak flet Arlekina. Krzyczy: -Odzwierni! Wywolajcie z domu starego Pantalone. Tak, Pantalone, ktory opuscil miasto soli, zeby zalozyc Themes. Idzcie i powiedzcie mu, ze Scaramouche chce go zobaczyc. On wie po co. Zawarlismy umowe, ze kiedy posuniemy sie w latach, owiniemy nasze laski liscmi, wlozymy na siebie jelonkowe skory, ukoronujemy glowy bluszczem. Pantalone przybywa ustrojony w pol krzaka, a Jack jako Arlekin robi glupie miny, nasmiewajac sie ze starczego zidiocenia. -Drogi przyjacielu - mowi Pantalone - uslyszalem twoj glos dochodzacy ze studni w moim domu, glos madry jak jego wlasciciel. Spojrz, zjawiam sie przygotowany, ubrany na tance. Sluszne jest, zebym z cala moca wsparl syna mojej ukochanej corki, tego oto Arlekina, ktory pokazal nam wszystkim, co znaczy entuzjazm. Dokad zatem pojdziemy, zeby przylaczyc sie do zabawy? Gdzie mam stac i potrzasac swoja siwa glowa? Ty bedziesz moim przewodnikiem, stary Scaramouche. Znasz sie duzo lepiej na tych rzeczach niz ja, starzec, wiec prowadz. - Pompatyczny i dumny, uderza w ziemie kosturem oplecionym winem i dodaje: - To wielka radosc powspominac czasy mlodosci. Wiesz, nigdy nie mam dosc, w dzien ani w nocy, uzywania mojej laski. Guy unosi brew, jego wargi drgaja w usmiechu. -Wyglada na to, ze obaj przezywamy drugie dziecinstwo - rzuca. - Chodz, rozkrecmy zabawe. Pantalone patrzy w dal, opierajac sie o styropianowa skale. -Chyba wezme woz, zeby zawiozl nas na wzgorze. -Z pewnoscia przybylibysmy z klasa - kwituje Scaramouche. - Ale nie chcielibysmy czuc sie... nie na miejscu. -W takim razie ja cie poprowadze, wiek przed... wiekiem. -Dotrzemy na gore w mgnieniu oka, jestem pewien - mowi Scaramouche. - Poprowadzi nas obu duch wyglupow. -Nie bedziemy tam jedyni? - pyta Pantalone. - Nie chcialbym wygladac... wiesz... -Jesli my sami jestesmy madrzy, reszta to glupcy - zapewnia go Guy. Ale w jego oczach jest szelmowski blysk, mrugniecie do publicznosci, drwiace i okrutne. -Zatem chodzmy - mowi Pantalone. - Podaj mi reke. Scaramouche teatralnym gestem wyciaga do niego dlon. -Moze jestem stary, ale nadal moge byc modny - stwierdza Pantalone. -Kogo obchodzi, co mowia intelektualisci? - pyta Scaramouche, nasz podstepny Guy. - Z cala ta swoja sofistyka i kpinami potrafia wykazac, ze stare zwyczaje nie sa najlepsze. Moze jakis mlodzieniec powie, ze nie masz szacunku dla swoich siwych wlosow, wplatajac w nie bluszcz, ze nie powinienes tanczyc. Oni sie myla, przyjacielu. Wielkie tradycje naszych przodkow nie czynia rozroznienia miedzy starymi i mlodymi. Od starozytnych czasow nie bylo duszy odpornej na piesni Arlekina. Wszyscy tanczymy, gdy on gra. -Czy to ma dla ciebie sens? - Slysze, jak diuk pyta swojego konsula. - Wlasnie nam powiedzieli, ze ten Arlekin jest nowy w miescie, wiec jakim sposobem jego obyczaje moga byc stare? Konsul robi niepewna mine; najwyrazniej diuk ma swoje pojecie o tradycji i uwaza, ze nasz rodzaj zabawy do niej nie nalezy. Tradycja, mysle. Saturnalia to tradycja, zimowe festiwale i glupcy koronowani na krolow na jeden dzien. Podrozowalismy po calej Zimie Welinu, wystawiajac sztuki. Rozumiem dokladnie, co Guy probuje powiedziec. Mimo uroczystych ceremonii, ktore w kazdym miejscu sa inne, mimo rozbijania talerzy na weselach albo smarowania twarzy popiolem, mimo rozdzierania klap, przysiag i pierscionkow, prawdziwe tradycje sa duzo glebsze. Nie na kazdym weselu jest tort, ale na wszystkich sa lzy, po pogrzebie moze nie byc oficjalnej stypy, lecz smutek zawsze jest kojony piwem. Diuk potrzasa siwa glowa. -Stary chyba jest zdziecinnialy, skoro... -Spojrz, Scaramouche - mowi Don jako Pantalone. - Widze, ze ktos nadchodzi. Pierrot spieszy do swojego palacu. Tak, to Pierrot, ktoremu oddalem cala wladze. Wyglada na zbolalego. Musi przynosic zle wiesci. Iluzje oporu Minister nadal peroruje, ale nie patrzy na niego. Spacerujac tam i z powrotem, przemawia do calego pokoju, do polek na ksiazki, ktore stoja wzdluz scian, jakby Kompletna historia futuryzmu, Fatum w Dumie czy Korzenie piolunu mogly byc bardziej otwarte na perswazje niz podly zdraj - ca w czarnym garniturze, stojacy w milczeniu przy oknie. Jakby sposrod tych wszystkich biografii rewolucjonistow i kontrrewolucjonistow, sposrod historii wojny rosyjsko-japonskiej z czarno-bialymi zdjeciami spalonej ziemi od Uralu do Tunguski, sposrod studiow nad niemieckim spoleczenstwem po Wersalu, cos moglo pokiwac glowa i powiedziec: O, tak, swieta racja. Joey powstrzymuje usmiech. Zwazywszy na tematyke wiekszosci ksiazek, zrozumienie dla tego faszysty wydaje sie malo prawdopodobne.Duza czesc tutejszej biblioteki znajduje sie na czarnej liscie, studia nad rusko-pruskim wrogiem sa zbyt obiektywne jak na gust Ministerstwa Spraw Wewnetrznych, zbyt trafne w ocenie rozgoryczonych Prusakow, ktorzy w piwiarniach wymyslaja Zydom, Cyganom i homoseksualistom, w ocenie tych malych paranoikow, ktory przeksztalcili Niemcy tylko po to, zeby stracic je na rzecz futurystow, podobnie jak komunisci w Rosji. Jesli w tych tekstach wciaz przewija sie jeden watek, jest nim paranoja jako pasja, droga do wladzy i slabosc w obliczu zimnego, klinicznego futuryzmu. Nie jest to opowiesc, ktorej chcialoby wysluchac Ministerstwo Spraw Wewnetrznych. Dlatego pozwalaja istniec bibliotece Joeya - i jemu - tylko tak dlugo, jak dlugo beda potrzebowac jego kupionej lojalnosci. W Cyrku karmia go dobrze i pozwalaja mu czytac. I dobrze pilnuja. Nie rozni sie az tak bardzo od zbuntowanych dewiantow z Rookery. Urodzil sie i wychowal tutaj, podobnie jak Jack, wsrod zlodziei i mordercow. Zna tu kazdy kat, stare czynszowki z piaskowca, ktore sa kosccem Rookery, domy wylewajace sie na ulice przybudowkami, rusztowaniami, przenosnymi kontenerami, polaczone labiryntami drewnianych chodnikow i stalowych drabinek, nowych scian i dachow zbudowanych z wszelkich dostepnych materialow. Zna ulice Szoferow tuz przy ciezkich fortyfikacjach Wielkiej Zachodniej Bramy, ktora wyglada jak tunel, poki nie zauwazy sie bocznych uliczek ze stanowiskami karabinow maszynowych i zaparkowanych wzdluz nich szybkich, kradzionych pojazdow powietrznych, gotowych do napadu na bank. Zna Pyro Road, niegdys szeroka aleje supermarketow, kancelarii adwokackich, agencji nieruchomosci i sklepow z rzeczami uzywanymi, a teraz waski pasaz zastawiony skrzynkami z amunicja i materialami wybuchowymi, terytorium zajete przez dokerow i straznikow ich wlascicieli. Zna Sciezke Zdrowia i ulice Krola Finna. Zna biale kafelki i zielona breje Ogrodu Alg - miejskiego basenu zamienionego w hydroponiczna uprawe. Zna ulice Falszerzy i Targ Bydlecy, aleje Zmarlych i Stary Plac Koscielny, gdzie zabil pierwszego czlowieka, kiedy doszedl do wniosku, ze naprawde nie musi placic za ochrone. Zna wiezienie swojej przeszlosci rownie dobrze jak sam Cyrk. Patrzy w gore na ciemny karmazyn nocnego nieba pociety zielonymi smugami, szuka pirackiej rozglosni, zapewne ukrytej w chmurach wsrod powietrznych frachtowcow i liniowcow. -I pewnego dnia - mowi glos - zamierzam dopuscic was do swojego malego sekretu, mes amigos... Bytem tam w dniu, kiedy wrocil Jack. Tak, bylem w Krwawy Piatek na George Square, w czasie zamieszek podatkowych roku osiemdziesiatego dziewiatego, skromny reporter ze Stanow, z piorem i notesem w dloni, na tropie tajemnic starej ojczyzny. Widzialem strajkujacych i protestujacych, widzialem palki i gumowe kule. Widzialem krew na ulicach i czolgi na placu dziesiec lat temu, wlasnie tego dnia. Dziesiec lat, mysli Joey. Cholerny swiat, dziesiec lat i jeszcze dziesiec wczesniej. Chryste, tyle czasu spedzil w chlodni Cyrku, pozwalajac, zeby dni i tygodnie umykaly w chemicznie zamrozonej swiadomosci? Maja tutaj najlepsze narkotyki, uspokajajace i pobudzajace, dragi, dzieki ktorym czlowiek naprawde zyje, i takie, ktore powoduja wieczna sennosc. Dragi, ktore sprawiaja, ze nie czuje sie nic. Dziesiec lat temu Joey byl na George Square. Nikt nawet nie podejrzewal, ze to on zabil Jacka, sprzedal Krola Finna, wsadzil noz w plecy calej ich pieprzonej rewolucji. Duzo w ten sposob zyskal, nadal byl blisko zwiazany z Foxem i Pukiem, wykorzystujac ich i reszte ocalalych jako swoich agentow. Prowadzil dlugofalowa gre w ukryciu, straussowska wojne mysli, tak zeby buntownicy stanowili widoczne zagrozenie, ale nie realne niebezpieczenstwo. Faszysci lubia ciagly stan gotowosci. I wtedy, dziesiec lat temu... Milicyjny ornitopter leci jak nietoperz po niebie nad Rookery, jego reflektory omiataja dachy z blachy falistej i wieze opuszczonego budynku uniwersytetu. Joey czuje gleboka, zawzieta pogarde do tego miejsca, jego mieszkancow i ich infantylnych zludzen, ich rojen o oporze, o rewolucji. Jedynym powodem, dla ktorego zostawiono w spokoju ich bezpieczne schronienie, jest to, ze imperium sluzy posiadanie wroga wewnetrznego, a nie tylko zewnetrznego, czyli futurystow. Rookery to podziemny swiat we wszelkich znaczeniach tego slowa, ludzie mieszkaja tam z wyboru - byc moze - ale mimo to sa uwiezieni, przywiazani do piekla, ktore sami stworzyli, pelnia role demonow, dyzurnych postrachow, zeby budzic lek i sluzyc jako przyklad. Piekielny Watykan, Diabelskie Alamo, Rookery jest forteca w miescie i oczywiscie ma silna ochrone, ale faszysci mogliby je zniszczyc w jednej chwili, gdyby stanowilo prawdziwa grozbe. -Dziesiec lat temu zobaczylem czarne koszule policji i skorzane dlugie plaszcze Sluzby Bezpieczenstwa. Widzialem wyniszczone cialo Krola Finna uniesione nad tlum, powieszone wysoko na cenotafie jako znak ostrzegawczy. Tak, widzialem, jak mnostwo ludzi ginie tamtego dnia, moge nawet powiedziec, ze bylem swiadkiem, jak na moich oczach ginie ostatnia nadzieja narodu. Ale tamtego dnia ujrzalem cos jeszcze... Pewnego dnia, mysli Joey. Pewnego dnia... Ciezar jego tyranii -Zabija nas, kurwa, wszystkich - mowi Joey. - To jest...-Czy to nie jest...? -Co? - warczy Joey. -Sygnal dla ciebie. -Kurwa! Joey wchodzi na scene, Pierrot pantera. -Zostawiam was samych na kilka dni. Co znajde po powrocie? Ksiaze w akcji, chodzac, wyrzuca z siebie slowa, w gniewie zaciska piesc, glos ma zdlawiony, co dziwne - ze smutku. Slusznie szczyci sie tym, ze jest najlepszym aktorem w trupie. Wiekszych umiejetnosci wymaga wejscie w skore lotra, twierdzi Joey, niz skoki i pozy Arlekina. Wtedy mowie, ze nie potrafi tanczyc jak Jack. -Slysze, ze nasze kobiety opuscily domy pod pretekstem "duchowych poszukiwan", wymknely sie ukradkiem do cichych, ukrytych miejsc, zeby sie pieprzyc, tanczyc na zalesionych wzgorzach jak dzikie istoty, podazac za Arlekinem, kimkolwiek on jest. Slyszalem opowiesci o hulankach i swawolach, zawsze majacych zwiazek z winem. Podobno twierdza, ze sa "kaplankami". Czyzby zatem poswiecaly swoje dziewictwo? - Joey zwraca sie do widowni. - No coz, przepedze je ze wzgorz. Wszystkie. Kilka jest juz w wiezieniu, bezpiecznych. Przysiegam, ze poloze kres tym oburzajacym orgiom, nawet jesli bede musial zakuc w kajdany kazda corke, kazda matke w tym miescie... - Robi pauze, na jego twarzy maluje sie smutek. - Skuje lancuchem sama Kolombine. Odwraca sie. Jeszcze nie zauwazyl starego Pantalone i Scaramouche'a. Oni obserwuja go z drugiej strony sceny. -Slysze... - zaczyna Joey. Pauza. -Slysze, ze do miasta przybyl obcy o zlotych, perfumowanych wlosach, w masce z kozlej skory na twarzy, ale ma wdziek i oczy plonace jak bogini milosci. Zna magiczne sztuczki z ludycznych krain. Spedza dni i noce z dziewicami, uczac je swoich "tajemnic". Jesli zlapie go w tych murach, poloze kres jego wymachiwaniu rozdzka i potrzasaniu lokami. Dostane jego glowe. Troche przesadza, ciskajac w publicznosc slowami pelnymi zolci. Czasami za bardzo wczuwa sie w role, mysle. Czasami my go wkurzamy, to prawda. Czasami w ten sposob sie wyladowuje. -Co to za brednie, ze ten Arlekin jest duchem, ze kiedys zostal zaszyty w udzie, a jego matke trafil piorun, bo dziwka klamala, ze ojciec chlopca jest bogiem? Czy ta arogancja nie jest wystarczajacym powodem, zeby powiesic tego czlowieka, kimkolwiek jest? Czasami, przysiegam, patrzy na Jacka, jakby chcial go udusic, a ja wcale nie jestem pewien, czy naprawde gra. - Ale spojrzcie! - Zatrzymuje sie. - Oto kolejny cud. Scaramouche, nasz doradca, odziany w kolorowy plaszcz z jeleniej skory... i moj dziadek wymachujacy laska. Czy to zart? Nie, to smutne. Wy dwaj, czyscie oszaleli? Zdejmijcie z siebie ten bluszcz i odlozcie laski. Moj dziadek! Czy to ty go do tego namowiles, szarlatanie? Co ty wyprawiasz? Gdyby nie chronily cie siwe wlosy, zakulbym cie w lancuchy razem ze zwolennikami Arlekina za szerzenie zgubnych praktyk. Wierzcie mi, kiedy na tych kobiecych ucztach znajdzie sie kropla slodkiego wina... I Joey, Pierrot, Krol Lez, poprzez te wscieklosc pokazuje brzemie swojej tyranii: -Nic dobrego z tego nie wyniknie. -Co ty wyprawiasz? - pyta Joey, zerkajac zza kurtyny na tlum i malujac sobie lzy. Publicznosc czeka na rozpoczecie przedstawienia, robi sie niespokojna, diuk i ksiezniczka wygladaja na znudzonych, ale Trupa Reynarda oczywiscie zawsze znajdzie czas na klotnie w ostatniej chwili. Jack sie boczy, bo chociaz jest gwiazda sztuki, nie ma wystarczajaco duzej roli; Don mamrocze, ze ich pieprzy; ja, musze sie przyznac, narzekam, ze znowu kaza mi grac dziewczyne albo ze suknia jest z plotna zamiast z jedwabiu i ociera moja delikatna skore. Natomiast Joey uwaza, ze tym razem Guy posunal sie za daleko. -Chcesz zmienic Arlekina w boga, ktory zstapil miedzy ludzi. O co chodzi? Dostrzegles, ze mozna zarobic pieniadze na "potrzebie kultu"? Wszystkie te tajemnice i czary-mary. Niedlugo kazesz Scaramouche'owi czytac z kurzych wnetrznosci. -Przeciez on gra Tejrezjasza - odpowiada mu monsieur Reynard. - Scenariusz jest oparty na Bachantkach... z kilkoma drobnymi modyfikacjami. Joey patrzy na diuka, ktory siedzi na tronie odziany w firmowe szarosci i niecierpliwie czeka, az troche umilimy mu wiecznosc w tym malym zakatku snu. W sztuce o Arlekinie zawsze byl element satyry spolecznej, ale tutaj, w Zimie Welinu, gdzie martwi zamieniaja raje swojego krolestwa w zelazne wiezienie wlasnej duszy, proba wprowadzenia odrobiny... rzeczywistosci do ich zycia po zyciu moze byc niebezpieczna przygoda. -Powiesza nas wszystkich - wieszczy Joey. - Rozerwa nas, cholera, na strzepy. Jack tylko usmiecha sie szeroko, Don wypina piers i poprawia brode, a ja robie ryjek do lustra, malujac usta szminka. Guy wzrusza ramionami i cytuje fragment swojej sztuki. -Nie masz wiary, panie? Bedziesz drwil ze starego Pantalone i nasienia, ktore posial, ze smoczych zebow, synow ziemi? A ty, synu jego corki Kolombiny... przynosisz wstyd swojemu rodowi. Inny kraj 31 stycznia 1989.Don zamawia u kelnera kolejne piwo i odwraca sie do okna. Bar Copthorne jest dla niego idealnym miejscem: dluga, waska, szklana oranzeria ciagnie sie wzdluz hotelowego frontu i wychodzi bezposrednio na George Square. Siedzi dostatecznie wysoko, zeby ponad kordonem policji widziec protestujacych. Na niektorych transparentach sa czarno-biale fotografie Finna prowadzacego strajk glodowy, na stoliku przed Donem lezy ulotka z tym samym zdjeciem i logo Kaledonskiego Komitetu Robotnikow. Dziesiec lat wiezienia jedynie uczynilo z tego czlowieka bohatera. Na zewnatrz tlum skanduje: "Nie mozemy placic, nie bedziemy placic, nie mozemy placic, nie bedziemy placic...". Minely juz cztery miesiace. Przyjechal tutaj we wrzesniu zeszlego roku, podazajac tropem niejakiego Guya Reynarda, bedacego w nielegalnym posiadaniu sredniowiecznego manuskryptu, ktory kiedys stanowil czesc Specjalnej Kolekcji Uniwersytetu Kentigern. Nikt nie chce mu powiedziec, jak Reynard go zdobyl ani co dla nich znaczy ten rekopis, ale tak bardzo chca go odzyskac, ze Dona to niepokoi. Z jego doswiadczen wynika, ze kradnie sie z dwoch powodow: dla pieniedzy albo dla wladzy. A jesli ta ostatnia kryje sie w jakiejs ksiazce, jest to zla wiadomosc. Jasne, ze informacja to wladza, ale tylko jesli pozostaje tajemnica. A jesli w dzisiejszych czasach jest tajemnica, to oznacza, ze ktos chce, zeby tak bylo. Jest agentem do wynajecia, prywatnym detektywem z karta prasowa, ktora w krajach Commonwealthu stanowi licencje na szpiegowanie, poki, ku satysfakcji klientow, wysyla do Agencji odpowiedzi na ich pytania i poki wszystko, co wychodzi na jaw, sluzy wlasciwej sprawie. Znalezc prawde i rozpowszechniac klamstwo. Gromadzic i rozdawac, szukac i niszczyc, lawirowac i krecic. Nie istnieje cos takiego jak wolna prasa. Ale przynajmniej to nie rzad jest jego wlascicielem. Nie, Agencja to prywatna firma w najlepszej thatcherowskiej tradycji. Zalozona przez blekitnokrwistych absolwentow Ivy League, ktorzy uciekli przed amerykanska implozja. Gdy zobaczyli, co sie zbliza, zebrali niedobitkow wywiadowczej wspolnoty, sciagneli ich tutaj z calym inwentarzem i zalozyli firme niezaleznych przedsiebiorcow. Oto piekno albionskiego liberalnego faszyzmu: demokratyczna fasada monarchii konstytucyjnej, lordow i ministrow, za ktora kryje sie Babel biurokracji, buchalterii i papierkowej roboty, zeby czyms zajac niedoszlych komisarzy, podczas gdy prawdziwe korytarze wladzy sa ukryte za sekretnymi panelami, w cichych gabinetach, sprywatyzowane. Interesy prowadzi sie za zamknietymi drzwiami, pieczetuja je usciskiem dloni starzy przyjaciele. Zamkniecie londynskich gett bylo po prostu eliminacja konkurencji. Don otwiera portfel, wyjmuje piec funtow dla kelnera. To cos, za czym tesknil w Stanach: rozne kolory i wzory albionskich pieniedzy drukowanych przez Bank Albionu, Bank Kaledonii, Krolewski Bank Kaledonii, Bank Clydeside. Mimo ze w Ameryce panuje teraz chaos i wszyscy walcza ze wszystkimi: milicje, zwiazki zawodowe, konfederacje, nadal trzymaja sie kurczowo tych samych zielonych banknotow - Jacksonow, Jeffersonow i Waszyngtonow - jakby nadal mieli wspolne przynajmniej to jedno marzenie. Opanowal akcent w ciagu kilku tygodni, ale nigdy nie przyzwyczail sie do tej monomaniakalnej waluty; zawsze bal sie, ze szukajac wlasciwego nominalu, zdradzi sie przed grupa szalencow, ktora akurat przyszlo mu infiltrowac. Przerzucajac niebieskie i brazowe banknoty, rachunki, ktore bedzie mogl przedstawic do zwrotu kosztow, i zwykle smieci, znajduje fotogram, wyjmuje go rowniez, kladzie na stole. Stylowy gosc z tego Reynarda, elegancki, wasik jak narysowany olowkiem, dlugie wlosy. Don patrzy na tlum, przyglada sie twarzom, szukajac tej jednej, znajomej. Jesli zadal sie z socjalistami, jest zle, a wszystko na to wskazuje. Male wyspiarskie imperium zbudowano na handlu, to narod sklepikarzy, dyrektorow, sprzedawcow, marketingowcow, a nie kraj dla idealistow. Ale sprobuj to, czlowieku, powiedziec tym glupcom. Przenosi wzrok z jednej twarzy na druga. W wiekszosci sa mlode, przed zamknieciem uniwersytetow moglyby nalezec do studentow. Ci mlodzi sa rozgoraczkowani, protestuja przeciwko nowemu podatkowi i przeciwko wykorzystywaniu przez Westminster Kaledonii jako terenu doswiadczalnego. Z drugiej strony trudno byloby wymyslic lepszy powod do niezadowolenia dla socjalistow i nacjonalistow z Kaledonii niz ten podatek. Szykuja sie zamieszki, mysli Don. Obok okna przechodzi oficer SS, zbliza sie do dowodcy milicjantow i mowi mu cos do ucha. Milicjant kiwa glowa, odwraca sie i wydaje krotki rozkaz swoim oddzialom. Don podnosi kufel do ust i pociaga lyk piwa. W tej robocie czlowiek przyzwyczaja sie do przemocy, po jakims czasie patrzy na nia, jakby oczy byly kamera, a okno ekranem radiowizyjnym.To nie dzieje sie tutaj i teraz, tylko gdzies daleko, w innym kraju, w przeszlosci. To nie jest prawda. Twarz w tlumie. Gdy Don wstaje z krzesla, mezczyzna znika. I znowu sie pojawia. Reynard. Ale kiedy Don wyciaga szyje, zeby przyjrzec sie dokladniej, jakis dlugowlosy punk zaslania mu widok. Szczeniak odwraca sie i patrzy prosto na Dona, spojrzeniem przewierca go na wylot ponad tlumem protestujacych i szeregami milicji, wzrokiem ostrym jak czubek noza sunacy po gardle w poszukiwaniu tetnicy. Milicjanci unosza palki. W dzinie, whisky, winie i piwie -Kiedy inteligentny czlowiek - mowi Scaramouche - znajdzie cos, do czego moze sie zabrac powaznie, nie jest mu trudno wykazac sie odrobina talentu, odrobina rozumu. Masz szybki jezyk, milordzie, ale wladza i elokwencja skupione w wielkim czlowieku moga przyniesc szczescie albo zgola inny los; dowcip nie jest tym samym co rozum. Czlowiek taki jak pan stanowi prawdziwe zagrozenie dla panstwa. Gdy Pierrot sie obrusza, Guy unosi rece.-Mowie tylko to, co mysle, panie. Ten oto Arlekin, z ktorego drwicie, dazy do wyzyn wladzy, przechodzac przez istne pieklo, ktorego nie potrafie wyrazic slowami. Pozwol, ze dodam cos jeszcze. Dwie rzeczy, mlody ksiaze, licza sie najbardziej dla wszystkich ludzi. Ziemia - pola, zboze - ktora zywi nasze ciala chlebem. Kraze po scenie, sypiac ziarno. Nie jestem przekonany, czy naprawde musimy posuwac sie do takiej doslownosci, lecz Guy sie upiera: oni musza zrozumiec. -Ale jako jej przeciwienstwo istnieje ten duch, syn Simile. On wypelnia nasze glowy winem, koi smutki, sprowadza na nas sen, w ktorym zapominamy o wszystkich niedolach. Nie ma innego leku na zalosc. Gdy skladamy ofiary, gdy odmawiamy modlitwe do jakiegos boga, slucha nas Arlekin. Jest w kazdej szklance, w dzinie i whisky, winie i piwie. -Oto czlowiek, z ktorego drwicie - czyta Guy, jednoczesnie gryzmolac w rekopisie. - Z powodu pewnego klamstwa zostal zaszyty w udzie boga. Wstaje i zaczyna chodzic po wnetrzu wozu, z kartka w jednej rece, piorem w drugiej, recytujac nam klopotliwy fragment. Jack ziewa. Joey nalewa piwa do szklanki i odstawia pusta butelke na stol. -Ale zdradze wam prosty sekret - recytuje Guy. - Kiedy Sooth wyjal Arlekina z blyskawicy, zamierzal posadzic go u swego boku, w wiecznym, niebianskim palacu. Jednak krolowa nieba, ktora zawsze lubi postawic na swoim, zazadala, zeby dziecko usmiercono, chciala zobaczyc jego martwe cialo. Sooth musial znalezc jakies wyjscie z sytuacji, wiec urwal maly kawalek wiecznosci - sen - i zrobil sobowtora chlopca, zeby spelnic jej okrutne zadanie, natomiast Arlekina ukryl gdzie indziej. Z czasem ludzie zapomnieli, jak bylo naprawde, i stworzyli sobie legende. Guy stuka piorem w papier. -I co o tym myslicie? - pyta. - Czy w ten sposob wszystko zdradzam? Jesli nasza publicznosc dobrze zna mit o Dionizosie... -Slyszalem, ze diuk jest czlowiekiem wyksztalconym - odzywa sie Don. - W tym miejscu moze sie zorientowac. Joey oproznia szklanke jednym haustem i mowi: -Jesli nie zrozumie tego wlasciwie... -Powiesi nas, zastrzeli, posieka, pocwiartuje i tak dalej - przerywa mu Jack, siedzacy w polmroku. -Mysle, ze najlepiej bedzie, jesli pominiemy ten fragment - decyduje Guy, stajac miedzy nimi dwoma. Tak wiec w tej scenie Pierrot tylko prycha i z pogarda macha reka. -Ten duch ma prorocza moc? W upojeniu jest natchnienie? W tym stanie nawet zwykly czlowiek ma wizje, prawda? Przynajmniej tak sadzi. Albo na wojnie, przed pierwszym wystrzalem, kiedy panika ogarnia armie i zmusza ja do ucieczki, czyz nie jest to rodzaj szalenstwa, ktore uwielbia wasz Arlekin? -Nadejdzie dzien - przepowiada Scaramouche - ze wskoczy na skale wyroczni, z wysoko uniesiona pochodnia w jednej rece, z zielona laska w drugiej, i cale pieklo bedzie go slawic. Przyjmij moja rade, Pierrocie. Zastanow sie: on nikogo nie zmusza do wstrzemiezliwosci, ale zadna naprawde skromna dziewica nie pozwoli sprowadzic sie z drogi cnoty dla jakichs tajemnic. Nie sadz, ze tylko ta sila rzadzi swiatem. Nie myl madrosci z opinia wyzwolonego umyslu. Powitaj Arlekina w swoim krolestwie, wylej libacje, dolacz do zabawy i ukoronuj wlasna glowe. -Zwaz, ze tak jak ty jestes uradowany, kiedy tlumy stoja u bram miasta i wychwalaja imie Pierrota, Arlekin tez lubi, gdy wiwatuja na jego czesc. Dlatego Pantalone i ja, mimo waszych szyderstw, wlozymy na siebie girlandy z bluszczu, przylaczymy sie do zabawy i mimo siwych brod bedziemy tanczyc, skakac. Scaramouche kladzie jedna dlon na ramieniu Pantalone, druga na jego lasce. -Cokolwiek powiesz, tak wlasnie jest; nie nalezy walic glowa w mur. Mrugajac, glaszcze laske starego Pantalone, zeby zyskac tani poklask publicznosci. -Twoj umysl jest chory - mowi z pogarda do Pierrota, ale ukradkiem zerka na diuka. - Moze przez narkotyki, ale jesli na to leku szukasz, ja go nie znam. Wypraktykowane spojrzenie calkowitejpewnosci -Moi drodzy, to najszczersza boska prawda. Ktorego boga, nie mam pojecia, moze Mammona albo Molocha, Dionizosa czy Apolla, wybierajcie sami, ale powiem wam, ze bytem w Krwawy Piatek na George Square, kiedy karabiny zaczety pluc ogniem, a ludzie padali na ziemie, i widzialem samego Jacka Flasha. Zgadza sie, moi drodzy, dziesiec lat od dnia, kiedy umarl, widzialem tego czlowieka, mit, aniola zabojce o diabelskim pocalunku. Zobaczylem go na dachu City Chambers, swoim chi kosil gliniarzy jak zboze. Nie umiem powiedziec na pewno, czy w czasie calej tej masakry ujrzalem potwora, czy mesjasza - moze po trosze jednego i drugiego - ale moge was zapewnic, moi drodzy, ze widzialem go na wlasne oczy, widzialem, jak skacze z dachu na nieprzebrane szeregi ludzi w czerni, z granatem zen w kazdej rece i dwiema zawleczkami w wyszczerzonych zebach. Przysiegam, ze to, co wam opowiadam, to prawda. Jako mlody czlowiek natknalem sie w gazetach na rysunki, wiec poznalem, poznalem te twarz w chwili, gdy ja ujrzalem, z ogniem w oczach, demoniczna. Powinniscie mnie wtedy widziec, Wyjacego Don Coyote, z ustami rozdziawionymi tak szeroko, ze wpadaly do nich muchy. Rzucilem pioro i notes, w ktorym zapisywalem swoje klamstwa. Przyjaciele, chce sie przed wami otworzyc, zebyscie poznali prawde. Nie zawsze bylem tym samym Donem stojacym po stronie dobra. Kiedys bylem, o wstydzie, agentem, tak, puszczalem klamstwa zamiast muzyki i czulem sie strasznie zle z tego powodu, ale nadal pozwalalem, zeby ryzykowali inni. Jedna chwila wszystko zmienila, przyjaciele. Zwykle wystarcza jedna chwila, drobiazg, zeby zmienic wszystko. Jakis drobiazg i pewnego dnia caly wasz swiat sie wali.Coz, mes amigos, teraz juz wiecie. Dla mnie tym drobiazgiem byl Jack. -Jack Flash to prozna nadzieja, pusty gest - mowi Joey Narkoza. - Jego wielkie rewolucyjne czyny nie byly nawet w polowie tak spektakularne jak porazka. -Wlasnie o to chodzi - kwituje minister. - Jack Flash nie zyje. A moze jest cos, co powinnismy wiedziec? Byly raporty z zamieszek podatkowych w osiemdziesiatym dziewiatym. Czy... -Nie. Joey posyla ministrowi obojetne spojrzenie, wypraktykowane spojrzenie calkowitej pewnosci, zimne jak u trupa, ciezkie od wiedzy absolutnej jak smierc. Minister opuszcza wzrok, nie konczy pytania. To dopiero sila woli. Faszysci, komunisci, anarchisci. Wszyscy sa tacy sami. Biurokraci albo marzyciele, ze swoimi swastykami, mlotami i sierpami. Dla futurystow byli jedynie droga do wladzy. Gdy ludzie jednoczyli sie wokol nich, futurysci z Rosji i Niemiec kiwali glowami, usmiechali sie, zapisywali do partii, spiewali razem ze wszystkimi i czekali, az symbole zmienia narod. A potem ktoregos dnia zrywali sierp i mlot, palili swastyki i wieszali flage futuryzmu nad fabrykami smierci. Joey usmiecha sie do swojego odbicia w szybie, elegancki w czarnym garniturze, czarnej skorzanej kurtce i czarnym welnianym plaszczu - wloskim, bardzo drogim - ucielesnienie zrecznej, smiertelnie groznej wladzy. Szkoda, ze nie urodzil sie po drugiej stronie zelaznego muru. Bardzo by tam pasowal. Przeczesuje palcami kruczoczarne wlosy i odwraca sie do ministra. -To jedynie kiepski nasladowca, ktory urzeczywistnia swoj erotyczny sen - mowi. -Jest Jackiem Flashem czy nie, powoduje zamet. Moze to jego erotyczny sen, ale moj cholerny koszmar. Dlatego wzywasz zabojce snow, mysli Joey. -Jack Flash nie zyje. Czas egzorcyzmowac jego ducha. -Tak, mes amigos, Jack Flash tam byl i zginal wtedy po raz drugi, ale wyglada na to, ze wrocil Ile razy bedzie zyc ten kot? Ktos przywdzial plaszcz szalenca czy pojawil sie duch dawnych masakr, zeby nas straszyc? Smiertelny maniak czy aniol zabojca? A moze krolowa Merow, jesli to prawda, co slyszalem o jego lozkowych upodobaniach. Posluchajmy wiec, co wy o tym sadzicie. Ja mysle... Hej! Mysle, ze mamy pierwsza rozmowe. Wielkie czesc dla... Harveya z Maryhill. Harvey, jestes na antenie... -Czesc, Don. Tak... Jack Flash. Uwazam, ze jest palantem, do tego niebezpiecznym. Problem polega na tym - nie pamietam, kto to powiedzial - ze "walczyc z imperium to stac sie nim". Kiedy zaczniesz grac wedlug ich zasad, stosowac ich metody, jestes zgubiony, jestes taki sam jak oni. -Przemoc rodzi przemoc, tak, Harvey? -Nie ma znaczenia, czyja stopa jest w wojskowym bucie, bo to nadal jest wojskowy but kopiacy kogos w twarz. Kazdy dzieciobojca widzi siebie jako dobrego zolnierza walczacego dla chwalebnej sprawy... Minister pstryka zasuwkami i otwiera skorzana teczke. Blysk adamantu, zbyt srebrzysty jak na zloto, zbyt zloty jak na srebro, splendor i uwiezione dusze. Joey Narkoza spokojnie przechodzi przez pokoj i patrzy w blask. To hojna zaplata. -Dajcie dwa razy wiecej - zada. -Nie mowi pan powaznie. -Jestem cholernie powazny. Nie robie tego dla chwaly. Tak naprawde dla pieniedzy rowniez nie. Chodzi o przetrwanie. Nienawidzi tych ludzi, pracuje dla nich tylko dlatego, ze mu to pasuje tu i teraz. Joey jest w glebi duszy futurysta, calkowicie oddanym wierze w absolutnie nic. Po prostu przypadkiem urodzil sie w niewlasciwym miejscu w niewlasciwym czasie, wsrod kupcow i ministrow takich jak ten, ktory nigdy nie zrozumie zimnej kalkulacji i strategii przezycia. Szkoda. W innym swiecie, w innym wszechswiecie moglby byc czlowiekiem, ktory wsadzil Stalinowi kule w leb. Minister nie moze sie oprzec, zeby nie zerknac do teczki, wyciera pot Z gornej wargi. -Rozumie pan, ze jesli pan zawiedzie... -Jack Flash to tylko kolejny zabojca. My juz wygralismy. I Joey Narkoza leniwie siega umyslem poza cialo, szukajac sygnalu w eterze. Zastanawia sie, gdzie teraz jest ten zalosny psychol. Szalejacy byk smutku Cyklista dzwoni donosnie, mijajac woz, i tuz przed nami skreca, prosto w tlum, ktory wylewa sie przez bramy fabryki. Nad wszystkim majaczy cien zamku, chlodzac powietrze, ktore powinno byc srodziemnomorsko cieple.-Ty stary lisie - szeptem powtarzam role. - Nawet kiedy uzywasz bardzo rozsadnych slow, twoim celem jest wychwalanie mocy nieporzadku. -Drogi chlopcze, Scaramouche zawsze udziela madrych rad. On po prostu stara sie sprowadzic nas wszystkich z powrotem na ziemie... i stara sie, zeby to nie byl jeden skok w wielka przepasc. Jest tradycjonalista. Joey potrzasa glowa nad szalenstwem calego przedsiewziecia. Wspina sie po drabince na dach i lapiac rownowage, patrzy ponuro na zamek, ktory coraz bardziej sie zbliza. Nie znosi krolow i palacow, a jego nastroj pogarsza sie z kazda sztuka, ktora wystawiamy. -Nigdy tego, kurwa, nie kupia, Guy - prorokuje. -Joey, moj chlopcze, co z tego, ze Arlekin nie jest bogiem? My po prostu mowimy, ze nim jest. To swietne oszustwo. Oglos go synem Simile, ja z kolei matka boga - ach, te gornolotne okreslenia - a jestem pewien, ze beda bic im brawo. -...i wychwalac pod niebiosa. Chodz - mowi Pantalone, zblizajac sie do Pierrota. - Pozwol, ze ukoronuje twoja glowa bluszczem. Dolacz do naszych holdow oddawanych duchowi picia i delirium. Don mamrocze i potyka sie o wlasna brode, kiedy probuje wlozyc korone z lisci na glowe Joeya. Zatacza sie na brzeg sceny i gwaltownie macha rekoma, zeby odzyskac rownowage. Korona frunie przez sale i laduje na glowie diuka. Diuk zrywa ja i rzuca na ziemie, ale ksiezniczka wybucha smiechem, wiec i on wykrzywia usta w slabym usmiechu, wzrusza ramionami, by pokazac, ze zna sie na zartach, i skromnymi brawami nagradza slapstickowa blazenade. Dwor pozwala sobie na cichy szmer rozbawienia. Pantalone okreca sie na jednej nodze i dla rownowagi chwyta za czarny krawat Pierrota. Przyciaga go do siebie, wypina piers i zaczyna perorowac: -Zapomnij o nieposkromionej pysze i wspomnij wielkiego lowce zagryzionego na polach przez dzikie ogary, ktore sam wyhodowal, rozszarpanego na strzepy, bo chwalil sie, ze jest lepszym mysliwym niz... -Zabierz rece! Idz do swoich zwariowanych rytualow i nie zarazaj mnie obledem! Przysiegam, ze zmusze do opamietania czlowieka, ktory uczy tych szalenstw. Pierrot odpycha Pantalone i odwraca sie, zeby wezwac zza kulis swoja wyimaginowana armie. Przeszywa mnie wzrokiem; moze skupic na kims uwage i wyladowac gniew. Pokazuje mu jezyk. -Hej, wy! - krzyczy Pierrot. - Idzcie natychmiast i dowiedzcie sie, czy jakies miejsce jest dla niego swiete. Idzcie i lomami wyrwijcie je z fundamentow, obroccie w perzyne, zaprowadzcie chaos, cisnijcie jego girlandy na huraganowe wiatry. Niech ma nauczke. Za scena zaczynam uderzac w beben jedna reka, a druga w blache aluminiowa, markujac odglos dalekiego grzmotu, cicha zapowiedz nadciagajacej burzy. Jack wklada laske Arlekina pod pache i krokiem defiladowym maszeruje po dachu, a Joey chodzi po scenie z zacisnietymi piesciami, trzesac sie w udawanym gniewie. Gdy pasmo dlugich wlosow opada mu na twarz, palcami zaczesuje je na miejsce. -Reszta niech rozejdzie sie po okolicy - rozkazuje. - Znajdzcie tego wymuskanego intruza, ktory zaraza nasze kobiety pozadaniem i za nic ma wszystkie malzenskie przysiegi. Jesli go zlapiecie, przyprowadzcie w lancuchach do mnie. Kaze go obrzucic kamieniami. Ukorze. Jeszcze pozaluje, ze zjawil sie w moim miescie ze swoimi hulankami. -Ty glupcze - mowi Scaramouche, ale cicho, na stronie. - Nawet nie wiesz, co robisz. Zawsze byles durniem. Teraz jestes, przykro to powiedziec, bredzacym szalencem. - Bierze Dona za ramie. - Chodz, Pantalone. Zejdzmy mu z drogi. Jedyne, co mozemy teraz zrobic, to modlic sie, modlic za tego czlowieka o wybuchowym temperamencie i za miasto, zeby nie ucierpialo na jego tragedii. Wez swoja bluszczowa laske i idz ze mna. Powoli, staruszku, chyba nie chcesz, zebysmy upadli, dwaj starzy glupcy. Chodz, musimy oddac naszemu bogu to, co mu sie nalezy. Arlekinowi, synowi Sootha. - Potrzasa glowa, obejmujac plecy Dona. - Obawiam sie, przyjacielu, ze krol Pierrot sprowadzi szalejacego byka smutku do twojego domu. Przeczucie? Nie, osadzam go po czynach 1 zamiarach. Glupie slowa swiadcza o tym, ze jest glupcem. Wyscig szczurow czy pulapka naszczury? Minister poluzowuje krawat, wyciera w niego dlonie, usta ma suche, serce lomocze mu w piersi, gdy patrzy na mloda kurewke przykuta kajdankami do lozka i...Joey wraca umyslem do obecnej chwili, do mostu i posepnej sylwety Rookery. Brudny maly sekret ministra zapisuje w pamieci na przyszlosc; moze kiedys wykorzysta ten hak. Na razie musi wytropic Jacka. Wyjmuje z kieszeni male pudeleczko, otwiera je, lyka tabletke. Szum po ostatniej - zazytej tuz przed wizyta ministra - juz ustepuje, a on musi zostac tutaj, na miejscu zbrodni, zeby wykonac zadanie. Musi utrzymac emocje na niskim poziomie, zeby odbierac sygnaly z eteru. Straznik siedzi oparty o drzewo, ze skrzyzowanymi nogami, zlozonymi rekami, kapeluszem nasunietym na oczy jak sombrero spiacego Meksykanina. Dla dopelnienia obrazu, z ust zwisa mu cienki papieros. Joey wyjmuje go i wacha: haszysz, tyton, won... chyba anyzku albo lukrecji. Ouzo. Takjest, zapach Jacka. Joey przetrzasa kieszenie straznika w poszukiwaniu innych anomalii, rzeczy, ktore tu nie pasuja. Portfel, klucze, troche drobnych, kartonik zapalek. Pociera kartonik palcami, zeby zlapac psychiczny trop, natrafic na pietno znajomej tozsamosci, i znajduje. Maly przeblysk... czegos. Szpieg, ktory przybyl z chaosu. Joey prostuje sie i siega umyslem troche dalej, szukajac sladu wspomnien, uczuc. Most pamieta. Plytka rzeka o zadrzewionych brzegach wije sie przez burzuazyjne przedmiescia West Endu, gdzie mieszkaja kupcy i klasa srednia, i przez parki wypielegnowane jak spacerujaca po nich wiktorianska szlachta, mija malownicze zrujnowane mlyny i szklarnie ogrodow botanicznych. Dalej rzeka laczy sie z Clyde, gdzie budowano wielkie stalowe liniowce, napelniano magazyny uszebti i tytoniem, fortunami nadzorcow i przedsiebiorcow, ktorzy wrocili do domu, zeby z wdziecznosci podarowac rodzinnemu miastu swoje bogactwo. Sa tu parki i monumenty, ponure popiersie Carlylea z ulamanym nosem, statua zolnierza w helmie korkowym z czasow wojny burskiej, brazowa lwica trzymajaca ptaka ze skreconym karkiem w pysku, umazanym czerwona farba przez Jacka i Joeya, ktorzy, podajac sobie butelke ouzo, ruszyli dalej, zeby pomalowac zlotym cieniem powieki, czerwona szminka usta i lakierem paznokcie dwoch teutonskich rycerzy wyrzezbionych na cokole posagu generala, spogladajacego z gory w strone mostu przerzuconego nad plytka rzeka, ktora wije sie jak spuchnieta blizna i sluzy jako otwarty sciek mieszkancom gett literatow, akademikow i przedstawicieli bohemy, ludziom z czynszowek i szeregowcow, obecnie nedznych ruder, zbombardowanych, a pozniej odbudowanych z blach karoseryjnych i materialow na rusztowania, zamienionych w labirynt, w wiezienie dla dysydentow i dewiantow wedlug definicji z ustawy o podburzaniu z piecdziesiatego dziewiatego roku, kiedy to podczas Nocy Ognia ogolacano biblioteke z ksiazek, wrzucano je do plytkiej rzeki i palono wlasnie tutaj, przy moscie, gdzie zbierali sie smarkacze z Rookery, zeby sie bawic na smietnisku ziemi niczyjej, na skraju wolnosci, tak jak on przychodzil tutaj, kiedy byl w ich wieku, jak my przychodzilismy i bawilismy sie wsrod zepsutych lodowek scyzorykami i pistoletami pneumatycznymi, strzelalismy do szczurow, zeby cwiczyc celnosc, az doroslismy na tyle, zeby strzelac do siebie, zabijac sie na moscie prowadzacym donikad, przerzuconym nad plytka wijaca sie rzeka. Joey Narkoza rzuca niedopalek na ziemie. Most go pamieta. Joey patrzy w gore na gotycka wieze, jedyna pozostalosc po starym uniwersytecie, wznoszaca sie nad dachami Rookery. Najpierw byli tylko oni dwaj, Jack i Joey, wspolczesni ulicznicy bawiacy sie w ruinach dzielnicy bohemy. Zaden nie znal swoich rodzicow i zaden sie tym nie przejmowal. Granice ich swiata wyznaczalo Rookery i rzeka. Czym bylo Kentigern albo czym moglo byc, kompletnie nie mialo dla nich znaczenia. Milicja stanowila kolejne zwyczajne zagrozenie, takie jak gangi czy klany, ktore zawsze probowaly wkroczyc na terytoria konkurentow. Unikalo sie ich w miare mozliwosci, placilo za ochrone, gdy nie bylo innego wyjscia, gralo wedlug od dawna ustalonych zasad. Zycie to bezpardonowa walka. Zalatw innych, nim ciebie zalatwia. Wystarczylo ogladac uliczne egzekucje w radiowizji, Zelazna Dame wysylajaca policje przeciwko gornikom, japiszonow w czerwonych szelkach, sciskajacych w lapskach pliki banknotow, zeby sie nauczyc regul tej gry. Jack je rozumial. Albo tak mu sie wydawalo. I wtedy zjawili sie Guy Fox i Krol Finn razem z ta swoja zabawa w Robin Hooda i Jack polknal haczyk, a oprocz tego linke i splawik: antyfaszystowski bunt, redystrybucja bogactwa, wolnosc i cale to gowno. Ciekawe, czy Jack wreszcie przejrzal na oczy, kiedy, stojac na tym wlasnie moscie, odwrocil sie i zobaczyl Joeya z wycelowanym w niego pistoletem. Joey szuka innych tropow nasladowcy albo Jacka, ktory zginal tutaj dwadziescia lat temu, jakkolwiek nieprawdopodobne moze sie to wydawac. Siega umyslem poza cialo, ale nic nie znajduje. Nie. Chwileczke. Pod tamami z naniesionych gnijacych smieci, w grzaskim mule wyczuwa jakies zycie. Szczury wielkie jak koty - zmutowane przez mieszanine metanu, wydzielanego przez gore odpadkow, i orgonowych wyziewow z opuszczonych kopalni, ktore przecinaja cale Kelvinhill - rozmnazaja sie i ucztuja, ucztuja i rozmnazaja sie, zagrzebane we wlasnych odchodach, uwiezione pod ziemia wyrownana spychaczem, gdzie powoli zaczyna brakowac im gowna, ktorym sie zywia. -To pieprzony wyscig szczurow, kolego - mowi Joey do martwego straznika. -To pieprzona pulapka na szczury - slyszy glos Jacka sprzed lat. -Tak czy owak chodzi o przetrwanie. Zamkniesz w klatce stado szczurow bez jedzenia, wcale nie bede dzialac razem, zeby sie uwolnic. Po prostu pozjadaja sie nawzajem. Joey podnosi kartonik zapalek. To miejsce przypomina mu dziecinstwo, owszem. Ale w jego wspomnieniach nieletnich zlodziei i zbirow nie ma wspanialego, heroicznego Jacka, tylko bezwzgledny, wewnetrzny przymus zaspokojenia szczurzego glodu i pozadania, monotonna, trzewna muzyka seksu i smierci. Zwyczaje szalencow i glupcow Wchodze na scene, spiewajac:-O swieta krolowo wiecznosci, lecaca nad ziemia na zlotych skrzydlach! Posluchaj slow Pierrota, ktory w swoim zarozumialstwie przeklina syna Simile, ducha zabaw i uczt splywajacych winem. Tego, ktory pozwala sennym odpoczac ze szklaneczka w dloni, w cieniu bluszczu, albo budzi uczestnikow maskarady, porywa ich do tanca, zeby sie otrzasneli z nudnych trosk. Arlekin stojacy na dachu wyciaga reke w krolewskim gescie. -Prozniacze zycie, rzadzone przez rozum, toczy sie bez wstrzasow, utrzymuje dom, swiatynie przyjemnosci, bo w eterycznych posiadlosciach boskie moce, choc sa dadeko, znaja kazdego czlowieka. Spiewam do diuka, lechcze jego proznosc, trzepocze powiekami i klaniam sie, jakbym mowil: O tak, widze, jaki wspanialy jest moj pan w swojej szczodrosci i wielkodusznosci. -Ta tajemnica kladzie kres wszelkiej retoryce, ktorej brak rozsadku i zasad: zycie jest zbyt krotkie, zeby trwonic je na abstrakcyjne myslenie, niemadra sofistyke; tym, ktorzy tego nie rozumieja i patrza w niebo, brakuje radosci tu i teraz. Te zwyczaje, powiadam, to zwyczaje szalencow i glupcow. -Zwyczaje szalencow i glupcow - powtarza Don, a Guy patrzy przez ramie, kierujac wozem, ktory toczy sie przez pofaldowane rowniny pod klebiastymi chmurami. Unosze glowe znad nowego scenariusza, przesuwam wzrok z jednego na drugiego. Szorstki, siwowlosy Don tak rzadko sie odzywa, ze kiedy to robi, reszta zwykle milknie. -Nie podoba ci sie ta kwestia? - pyta Guy. -Tekst jest w porzadku - odpowiada Don. - Ja tylko sobie pomyslalem... - Wskazuje przed siebie na imponujace iglice oswietlone zlotymi ogniskami, ktore wznosza sie przed nami jak gora, nasz odlegly cel. - Zwyczaje szalencow i glupcow. -Wlasnie - zgadza sie Guy. - Wlasnie. -O, pofrunmy - spiewam - pozeglujmy po niebie na wyspy swobody watpienia, gdzie duchy milosci zyja, smieja sie i pocieszaja sylfy. Do smutku, zasilanego nie przez ulewne deszcze, tylko przez wieki slow! Stoje na podskakujacym dachu, kolysze sie dla rownowagi, gdy woz toczy sie po zniszczonym bruku. Rece mam rozlozone na boki, w dloniach trzymam powiewajace kartki i recytuje pustkowiom, burzom pylowym, sennym, na pol zagrzebanym w piasku kamiennym budowlom. Jack lezy w sloncu obok mnie, przerzuca scenariusz, od czasu do czasu ziewa i podnosi wzrok. -Sa tu w ogole jakies kwestie dla mnie? Rzucam sie przed nim na kolana i gram na efekt. -O, prowadz, Arlekinie, gwiazdo przewodnia pijanych pielgrzymow, do swietych zboczy lamp naftowych, miejsca spotkan muz. Tam jest gracja. Tam jest lagodne pozadanie. Tam jest zabawa twoich wyznawcow wolnych od wladzy Empirium. -Zamknij sie wreszcie! - krzyczy Joey z dolu. -Pieprz sie! - odkrzykuje. - Cwicze role. - I spiewam jeszcze glosniej: - Uczta to radosc naszego ducha. Syn Sootha, zbawca krnabrnych chlopcow, nienawidzi tych, ktorzy nie chca zyc radoscia w dzien i rozkosza w nocy. By ukoic nasze troski, obdarowuje nas swoimi bogactwami. Kocha pokoj i dlatego, zarowno bogatym, jak i biednym, daje smakowite wino, cudowny trunek, zeby wzniesc ich serca i dusze ponad wyrafinowana madrosc uczonych. Ja zas wybieram to, co pochwala czlowiek biedny i obdarty. Woz turkocze, podskakuje na wybojach i koleinach pozostawionych przez liczne kola i podkowy, mija drogowskazy z nazwami nieistniejacych miasteczek, opuszczone gospody. Zmierza ku kolejnemu miastu, w ktorym kolejny krol, lord, ojciec chrzestny albo - w swoim wlasnym mniemaniu - bog utrzymuje dwor zlozony z zagubionych dusz, ktore zabladzily w tej rozleglej krainie zmarlych, trafily do jego labiryntu ulic i drog, staly sie niewolnikami. Zwyczaje szalencow i glupcow, rzeczywiscie. Palace Pantalone. Jack zdmuchuje motyla z nosa, probuje go zlapac. Ja opieram brode o brzeg dachu i patrze w dol na Guya i Dona. -Co sie dzieje w akcie drugim? -O, drugi akt - mowi Don. - Tam dopiero zaczyna sie robic goraco. ERRATA Uniwersalne miasto Gdzies w miescie muezin spiewa wezwanie do wieczornej modlitwy. On stoi w oknie, z papierosem w rece, i patrzy w dol na zbocze dachow i ogrodow, sluchajac tego dalekiego, modulowanego glosu. Smukle blizniacze minarety kluja niebo, miedzy nimi usadowily sie kopuly. Miasto jest nowoczesne, drogi i bloki mieszkalne zajmuja cale dno doliny i wpelzaja na stoki Uludag. Dilmun Otel stoi wsrod kawiarni i restauracji dzielnicy hotelowej.On gasi niedopalek w popielniczce, przerzuca marynarke przez ramie, bierze klucz od pokoju - staromodny, z doczepionym kawalkiem metalu, zeby zniechecic gosci do wynoszenia go na zewnatrz - wychodzi i cicho zamyka za soba drzwi. W tych czasach istnieja glownie pokoje hotelowe. Zjezdza winda do recepcji. Pietro szoste... piate... czwarte... trzecie. Parter. Z jakiegos powodu nie ma drugiego ani pierwszego, moze dlatego ze sa dwa podziemne poziomy z restauracja i klubem fitness. Wydaje sie to troche dziwne, ale co kraj, to obyczaj. Na przyklad sposob scielenia lozek, z przescieradlem utknietym pod koc zamiast pod materac. Albo male saszetki Nescafe z cukrem i sproszkowanym mlekiem lezace na stole obok elektrycznego czajnika. Jakby istniala tylko turecka kawa i to dziwne zachodnie paskudztwo, ktore przeciez nie moze istniec bez mleka i cukru, prawda? -Iyi aksamlar - mowi do recepcjonistki, idac do drzwi wyjsciowych. Dobry wieczor. -Iyi aksamlar - odpowiada z usmiechem kobieta. -Arapsukru, lutfen. Heykel Taksi w ciagu pieciu minut zawozi go za piec milionow lir na Arapsukru - ulice restauracji rybnych - a on grzebie w portfelu w poszukiwaniu wlasciwego banknotu. Nie, to piec tysiecy. Jest. Wciaz nie moze sie nadziwic, jak bardzo zalozyciel nowoczesnego panstwa tureckiego, Emil Attaturk, przypomina szalonego negatywnego bohatera serialu fantastyczno-naukowego z lat piecdziesiatych Zagubieni w kosmosie, kabotyna i lotra. Jego nazwisko brzmialo dr Zachary Smith. Do licha, jakby skore zdjal! Oczywiscie nie podzielil sie tym spostrzezeniem z zadnym Turkiem; bylby to wielki nietakt. -Tesekkur. Dziekuje. -Tesekkur. Iyi aksamlar. -Iyi aksamlar. O tej wczesnowieczornej porze w miescie panuje duzy ruch, sklepy sa otwarte dluzej niz w jego kraju, wszedzie tlumy ludzi jak to w cieplych krajach, gdzie nie trzeba sie martwic o pogode, o plaszcze przeciwdeszczowe i parasole. Uliczna kultura, uliczne zycie; to mu sie podoba w tym miejscu i czasie. Nie moglby zostac tu na zawsze - w calej przedwojennej Bursie nie znajdzie sie chyba ani jeden dobry bialy Rosjanin - ale dobrze jest odwiedzic ja raz na jakis czas, dla samej atmosfery. Kelnerzy wystajacy przed restauracjami nagabuja go, pokazuja na swieze ryby wystawione przy drxwiach. Z lokali mieszczacych sie w malych dwupietrowych budynkach wylewa sie cieply blask, stoly sa przykryte ceratowymi obrusami, w telewizorach leci mecz Galatasaray z Fenerbahce FC, ludzie w srodku krzycza, pija anyzowke. On usmiecha sie, potrzasa glowa i idzie dalej. Jeszcze tylko kilka metrow i kiedy ostatnia restauracja zostaje za nim, ulica robi sie ciemniejsza, cichsza. Zdejmuje marynarke z ramienia, wklada ja na siebie, po czym wchodzi w brukowany zaulek i... Chodnik nierowny i waski nawet bez straganow ze skarpetkami i plastikowymi ozdobkami. Rozkopany asfalt, odgrodzony druciana siatka. Cala droga tak wyglada, za plotem stoja zaparkowane male mechaniczne koparki. Idzie pod prad strumienia pieszych, musi lawirowac miedzy ludzmi. Skreca za rog w mniej ruchliwa ulice, kieruje sie w strone Zocalo i, spojrzawszy na zegarek, przyspiesza kroku. Dochodzi jedenasta, a dzis wieczorem na rozleglym placu w centrum miasta odbywa sie darmowy koncert. Nie chce utknac w tlumie wracajacych, po tym jak Alessandro Gussman skonczy spiewac. Chryste, w Distrito Federal mieszka dwadziescia piec milionow ludzi i ostatnio, kiedy tu byl, chyba wszyscy przyszli na wystep artysty, a potem ta sama droga szli do domow. W koncu poddal sie i wstapil do malego baru na piwo i papierosa, zeby przeczekac najgorsze. Byl to sympatyczny lokal, caly w czerwono-zielono-bialych choragiewkach, co uznal za wyraz swego rodzaju radosnego nacjonalizmu przed Dniem Niepodleglosci, ale kiedy zobaczyl w telewizji mecz Inter Milanu z... jakas tam druzyna, zrozumial, ze to wloski bar. W samym sercu Mexico City. Przebiega przez jezdnie i maszeruje szybkim krokiem cala przecznice, zeby dotrzec do nastepnego rogu, zanim nadciagnie pierwsza fala rozbawionych ludzi. Zdazyl. -Perdon, senor. Potracony, chwieje sie lekko, odwraca i lapie dzieciaka za ramie, zeby nie upadl. W ten sposob chlopak znajduje sie raptem miedzy nim a idaca z drugiej strony kobieta, ktora dyskretnie chowa reke do kieszeni, jakby jej stamtad w ogole nie wyjmowala, a po jej twarzy przemyka ledwo dostrzegalny grymas. -Perdon - mowi, klepiac chlopca po ramieniu. Smarkacz nawet nie zauwaza, ze stracil zegarek i zwitek banknotow z wewnetrznej kieszeni. Dobrze mu tak. Cholerny amator. Dotyka wlasnej piersi, zeby namacac spoczywajacy tam wypchany portfel. Malemu kieszonkowcowi i tak nic by nie przyszlo z pliku tureckich lir i z kart kredytowych, ktorych waznosc wygasla dwa lata temu. Skreca za rog. Inna ulica, inne miasto, inny rok. Budynki nadal sa czarne od brudu, kamien nadal pokryty gruba warstwa osadu ze spalin samochodowych i dymu z kominkow opalanych weglem. Te niegdys okazale kamienice czynszowe, banki i biurowce maja fasady ozdobione zlobieniami i gzymsami, po ktorych smialo mozna by sie wspiac na sam szczyt, gdyby komus sie chcialo. Rynsztoki nadal cuchna gnijacymi owocami i smieciami, ludzie nadal przesiaduja w barach i krzycza do odbiornikow telewizyjnych. Miasto jest wszechswiatem. Wszechswiat jest miastem. Przynajmniej jego miasto. Rosenstrasse, Mostem Westchnien, przez Skid Row, Helis Kitchen i Soho, ktore w rownym stopniu sa Nowym Jorkiem jak Londynem. Brazowa cegla, czerwona cegla, piaskowiec, granit. Od czasu do czasu dostrzega znajomy punkt orientacyjny, ale przewaznie je ignoruje; choc imponujace, nie sa dla niego znakami nawigacyjnymi na tych ulicach smieci i prawdziwego zycia. Nie, on podaza sladem podobienstw, wspolnych zachowan ludzi, ktorzy wychylaja sie z okien, zeby krzyknac do przyjaciol stojacych na dole, wyprowadzaja psy, wrzucaja niedopalki do rynsztoka. Wlasciwie to jeden z powodow, dla ktorych pali; ciska papierosa do kaluzy i w ten sposob od razu laczy sie z milionem innych chwil, kiedy pety z sykiem laduja w wodzie, chwil zupelnie innych, nigdy identycznych, ale wystarczajaco podobnych, zeby mozna zrobic jeden maly krok z jednej do drugiej. Bursa, Mexico City, Mirenburg, Florencja. W koncu wszystkie sa jednym miastem, uniwersalnym miastem milionow dzielnic, Lacinskich, Zydowskich, West Endow i Chinatown, w ktorych zapomniane dziedzictwo ich mieszkancow miesza sie ze soba, male skrawki kraju rodzinnego przywiezione przez nich w sercach, wystawiane w oknach, wieszane na scianach, kolaze tozsamosci, ktore omylkowo, jesli niedokladnie sie przyjrzalo, mozna wziac za zwykle dekoracje, jak czerwono-zielono-biale flagi we wloskiej knajpce w Mexico City. Przecina Ingram Street, idzie wzdluz niskiego budynku z czerwonego piaskowca - niegdys byl to biurowiec bogatego importera tytoniu z Glasgow, od dawna przerobiony na nocny klub - i wychodzi na Virginia Street, podupadla boczna ulice barow gejowskich, pasazy handlowych, zaplecza domu towarowego. Jest tu kilka zawalonych ruder, kolejna przeznaczona do wyburzenia, okna i drzwi zabite deskami, na nich napisy ostrzegawcze. Kolejny rog i kolejny, duzo mniejszy zaulek, calkiem inne dziesieciolecie. Wchodzi po stopniach, kiwa glowa wykidajlom w niechlujnych smokingach, o wiele na nich za ciasnych. Nie jest to klub dla dzentelmenow, ale maja tu Bombay Sapphire i wygodne fotele na dole w Club Soda, za parkietem do tanca, na koncu korytarza wylozonego ciemnozielona tapeta i drewniana boazeria, w tylnej salce, gdzie gra sie w pokera. Otwierajac drzwi, gwizdze. Natychmiast rozpoznaje Joeya, juz ma z usmiechem rzucic na powitanie wesole "czesc", gdy zauwaza mundur khaki, insygnia... i czterech gwardzistow uzbrojonych po zeby. -Major Joseph Pickering. Pojdzie pan z nami. Nie robmy zamieszania. Glupie historie, szalone historie -Nazywam sie Reynard Cartier. Bylem...-Reinhardt von Strann - przerywa mu Pickering. -Urodzilem sie w Rene-le-Chateau we Francji, wychowalem w Paryzu. Mialem nocny klub w Berlinie, poki futurysci... -Nazywa sie pan Reinhardt von Strann. Urodzil sie pan w Strann w Prusach Zachodnich. Chryste, czlowieku, wiemy, kim jestes. Wiemy wszystko. To niezupelnie prawda. Pickering ma akta Reinhardta von Stranna, inaczej Guya Foxa, joysowskie zarowno jesli chodzi o niezrozumialosc, jak i objetosc. Klopot polega na tym, ze wiecej niz polowa zawartych w nich informacji, zweryfikowanych przez liczne i godne zaufania zrodla, przeczy sobie nawzajem. Tak wiec stwierdzenie "wszystko" jest duza przesada. I, szczerze mowiac, nie "my wiemy", tylko "ja wiem". Reszty M5 nie obchodzi zbytnio "zwariowany pamflecista", szalony socjalista-anarchista wystepujacy przeciwko "faszystowskiej" polityce nowego rzadu. W dzisiejszych czasach sa wazniejsi wrogowie. -To absurd - oswiadcza zatrzymany. Jego akcent jest oczywiscie nienagannie francuski, z lekka nalecialoscia amerykanskiego, czego mozna sie bylo spodziewac, ale bez sladu gardlowej niemczyzny. Pickering nie wierzy mu ani przez sekunde. Zdejmuje na chwile czapke, zeby przeczesac palcami kruczoczarna, wypomadowana czupryne; nieswiadomy nawyk, jakby odgarnial dlugie wlosy z twarzy. Nie ma pojecia, gdzie i kiedy sie tego nauczyl, skoro od wstapienia do wojska zawsze strzygl sie krotko z tylu i po bokach. -Byl pan przed wojna wlascicielem nocnego klubu w Berlinie - mowi. - Przez krotki okres, ktory nastapil po mniej chwalebnej karierze... jak by to najlepiej wyrazic, zigolaka i zlodzieja bizuterii. -Coz, nie moge powiedziec, zebym prowadzil bardzo cnotliwe zycie, ale nie jestem zlodziejem. -Pospolitym z pewnoscia nie. Pickering wstaje z krzesla, idzie w kat pokoju i opiera sie o sciane. Przez chwile stoi tam z rekoma na piersi i mierzy wieznia wzrokiem. Potem wraca do stolu, zdejmuje czapke i kladzie ja na blacie. -W lipcu tysiac dziewiecset czterdziestego roku zostal pan aresztowany za pomaganie uchodzcom w ucieczce z Niemiec i skazany na smierc jako zdrajca Neues Reich. Ze wzgledu na pochodzenie z rodu von Strannow nie byl to drobny skandal. Nie dlatego, ze w panskiej rodzinie nie bylo wczesniej skandali... na przyklad z panskim bratem. Ale jeszcze do tego dojdziemy. -Prosze posluchac, nie mam brata. Sprawdzcie swoje kartoteki. Jestem jedynym dzieckiem Alfonsa i Marie Cartier... -Krotko przed egzekucja udalo sie jednak panu uciec z gestapo i nie slyszano o panu az do... -Powtarzam panu, ze zatrzymaliscie niewlasciwego czlowieka. -Az do wrzesnia tysiac dziewiecset czterdziestego siodmego roku, kiedy to zlapano pana w trakcie wlamania do syberyjskiego gulagu. Wsadzono pana do zaryglowanego pomieszczenia bez okien, zostawiono samego na jedna minute, a pan... puf! - zniknal. Dwa dni pozniej czlowiek odpowiadajacy panskiemu rysopisowi zostal zastrzelony na polskiej granicy podczas przekraczania zelaznej kurtyny. Mamy akta NKWD i Stasi. Prosze mi wierzyc, to interesujaca lektura. Dwa dni, zeby dostac sie z Syberii do Warszawy. Dwa dni. -Majorze... Pickering, zgadza sie? Bylem w Brytanii, przepraszam, w Albionie. Od czasu ucieczki z Berlina w tysiac dziewiecset czterdziestym pierwszym roku mieszkalem w Albionie. Chcialbym byc tym Strannem, o ktorym pan mowi. Pomagal uchodzcom w ucieczce, tak? Godne podziwu. - Wiezien usmiecha sie blado. - Ja nie jestem odwazny, majorze Pickering. Najwiekszy wyczyn, na jaki sie zdobylem przeciwko futurystom, to nasikanie do koniaku. Bylem wtedy bardzo pijany. Balem sie ich. Kiedy trafila sie okazja, ucieklem. Sam. Przedostalem sie przez Holandie, nie ogladajac za siebie. Nikogo nie zabralem, myslalem tylko o sobie. Nie jestem taki jak ten von Strann. Nie jestem nim. Holenderski ruch oporu, panscy ludzie, dziesiatki osob w samym Londynie moga potwierdzic moja wersje. Kapitan, ktory mnie przesluchiwal, kapitan MacChuill... -Teraz general. Tak, general McChuill pamieta pana dobrze. I przypomina sobie, ze dostarczyl pan nieocenionych informacji na temat rozmieszczenia magazynow amunicji, potencjalnych celow. -Coz, moze jednak na cos sie przydalem. Ale nie rozumiem, skoro kapitan MacChuill potwierdzil... -Nie ma zadnej teczki, prawda? -Slucham? -General pamieta pana doskonale. Jest pewien swego i nikt nie watpi, ze mowi prawde. A jednak nie ma protokolu przesluchania, informacji o panskim przybyciu, w ogole zadnych akt. Dlaczego? -Wojna to czas chaosu, majorze Pickering. Dokumenty gina, sa niszczone, zapominane... -Kradzione? Sto biurokratycznych swistkow, ktore powinny byc, ale gdzies sie zapodzialy. Zaden z przyjaciol nie ma panskich zdjec. Ani jednego listu. Ale wszyscy sie zarzekaja, ze znaja pana od siedmiu, osmiu lat. Jak to mozliwe, Herr Strann? A moze Herr von Strann? Nie jestem pewien, jak nalezy sie zwracac do pruskiej arystokracji. -Prosze, majorze Pickering. Nazywam sie Cartier. Monsieur Cartier, jesli juz musi byc oficjalnie. Wolalbym Reynard. -Panskie imie brzmi Reinhardt - powtarza ze znuzeniem Pickering, jakby przemawial do idioty. - Reinhardt von Strann. Wiemy to na pewno. Wiemy, ze mial pan Fox Den, w Berlinie, miedzy... Wiezien unosi reke. Wyglada na zmeczonego. Dlon mu lekko drzy. -Chwileczke, majorze Pickering. Jestem z panem uczciwy, prosze mi wierzyc. Kiedy mowi pan o tym Strannie, nie rozpoznaje nazwiska, ale... Fox Den, tak pan powiedzial? -Tak, Fox Den. -Pamietam. Nie znalem nazwiska wlasciciela, ale slyszalem o nim rozne rzeczy. Mial brata w armii, prawda? -Johanna von Stranna. Niech pan nie prowadzi ze mna tych gierek. -To zadne gierki, majorze Pickering. W tym swiecie tak sie nie robi, odkad... odkad... - Potrzasa glowa. - Opowiem panu wszystko, co wiem. Uprzedzam jednak, ze to glupie historie, szalone historie, wrecz niewiarygodne, ale jesli tego pan szuka, jesli tego pan chce... Ja tylko poprosze pana o jedno, majorze Pickering, o drobiazg. Pickering nic nie mowi. -Niech pan sie zwraca do mnie po imieniu, majorze Pickering. Prosze mowic mi Reynard. 3 WIEZNIOWIE SMUTKU Zlodziej istnien Podobno byl w Dreznie. Moj brat. Podobno byl w Dreznie, kiedy na miasto spadly bomby zapalajace aliantow. Podobno byl w Dreznie, Kolonii, Dusseldorfie i Hamburgu. Podobno byl w Londynie w czasie nalotow, skakal z dachu na dach - wspolczesny Spring-Heeled Jack - i za kazdym razem, kiedy jego wojskowe buty dotykaly szczytu budynku, za kazdym razem, kiedy unosil sie z kucek i wzbijal do nastepnego lotu, dom wybuchal z hukiem pioruna i stawal w plomieniach. Podobno byl w Nowym Jorku, kiedy pierwszy z nowo narodzonych Von Brauna bluznal ogniem na Wall Street.W Dreznie, Londynie i Nowym Jorku podazaly za nim bomby jak za zlotym zwiastunem smierci. Albo jakby probowano wysadzic w powietrze mojego brata, a nie rodziny stloczone w piwnicach na wegiel, kobiety pracujace w fabrykach razem z dziecmi i dziadkami czy biznesmenow stojacych w oknach na dwudziestym pietrze i patrzacych z przerazeniem, jak w ciemnosci pedzi na nich swiatlo, coraz blizsze i blizsze. Podobno widziano go, jak wychodzi nietkniety z burz ogniowych, ten duch wszystkich nalotow, stworzony w czasie destrukcji. Podobno byl w Tokio, Hiroszimie i Nagasaki. Wszedzie gdzie wybuchal ogien, widywano mojego brata, Johanna von Stranna - Jacka Flasha, jak nazywali go Anglicy - (ibermenscha, awatara, ksiezycowe dziecko. A on hartowal sie w ogniu, w krwi i ogniu. Chcial zostac bohaterem najstarszego gatunku, bogiem w ciele czlowieka. Zamiast tego byl czlowiekiem, ktory utknal w Bozym snie. W Dreznie, Florencji nad Laba, jak nazywano to miasto ze wzgledu na rokokowa i barokowa architekture, stolicy Saksonii, bog ognia mogl czuc sie jak w domu. Miasto drezdenskiej ceramiki, ciemnej gliny wypalanej w piecach i przeksztalcanej w delikatna biala~porcelane. Portowe miasto przemyslu ciezkiego, odlewni i hut, zelaza i wegla przetapianych na stal. Moj brat czesto mowil o jednym ze swoich bohaterow, Michale Bakuninie, ktory stanal na czele powstania w Dreznie, ktore obalilo krola Saksonii za odrzucenie konstytucji Imperium Niemieckiego. Opowiadal o Bakuninie i jego armii robotnikow fabrycznych, ktorzy zabierali skarby sztuki z miejskich muzeow i robili z nich barykady, zeby zniechecic pruskie wojska do strzelania. Walczyli na ulicach przez cztery dni, podczas gdy sklepikarze, drobni burzuazyjni sklepikarze utworzyli oddzialy ochotnicze wspierajace wojsko przeciwko powstancom. Znacie te historie w swoim swiecie, mam nadzieje? Nie, nie, jestem pewien, ze tak. Pamietacie wiek swastyk i sierpow, kul, ktorymi Bosniacy strzelali do Bosniakow. Czasy, kiedy wielka gra stala sie smiertelnie powazna i wielkie sily, wielkie idee przetoczyly sie przez swiat mrocznymi falami, obojetne na wszelkie granice, moralne czy geograficzne. Swiat po tym, niech mi pan wierzy, wcale nie jest calkiem inny. Probujemy go zmienic, ale wydaje sie, ze tylko my sie zmieniamy. Prometeusz zmienil swiat. Tak bardzo, ze zostal uwieczniony na reliefie zdobiacym sciane drezdenskiego Katholische Hofkirche. Miasto takie jak Drezno duzo zawdziecza zlodziejowi ognia, ktory dal nam srodek do budowania nowoczesnosci. Poeci i muzycy, przyjezdzajacy do Drezna z calej Europy, po powrocie do domow pisali wielkie dziela wychwalajace te tytaniczna postac oswiecenia. Romantycznosc i rozum sa w niej stopione ze soba jak zelazo i wegiel w stali, z ktorej robimy statki i samochody, czolgi i dziala; dwa przeciwstawne idealy zachodniej mysli - wydawaloby sie, ze nie do pogodzenia - znalazly jednak cos wspolnego w tej tragicznej, heroicznej postaci Prometeusza zakutego w lancuchy, uwiecznionego w posagach odlanych z brazu, w strofach wierszy, w symfoniach o krystalicznym brzmieniu, na kamiennym reliefie w Dreznie. Mozna sobie wyobrazic, ze wlasnie ta rzezba znienawidzonego wroga Zeusa sciagnela z nieba pozoge. Rozgniewany bog odpowiedzial gromami. Jak smiecie otaczac czcia tego zlodzieja? Jesli tak bardzo jestescie mu wdzieczni za jego dar, mnie rowniez okazcie wdziecznosc; dam wam ognia w nadmiarze. Nie ma chyba zadnych zdjec mojego brata, tylko te historie; ale one sa tego rodzaju, ze nie nadaja sie do oficjalnych raportow. Sylwetka czlowieka, ktory wychodzi calo z budynku, ktory zamienil sie w piec. Postac przykucnieta na podmurowce komina, sprowadzajaca burze ogniowa. Wojna najwyrazniej generuje takie mity, a niektore z nich staja sie slawne: anioly, ktore sie pojawiaja, zeby rozgromic nieprzyjacielskie wojsko; martwi towarzysze, ktorzy ratuja zycie zolnierzowi i zaraz z powrotem znikaja w dymie. Ale Jack Flash w rozwianym szynelu, plomiennowlosy aniol smierci, ktorego gniewnym pomrukiem byl huk nadlatujacych bombowcow, krzykiem - wizg rakiet V-3, a rykiem - loskot walacych sie budynkow... Slyszalem o nim rozne rzeczy od tych, ktorzy widzieli, jak gina ich bliscy. I zawsze opowiadali swoje historie cicho i niechetnie, jakby samo mowienie o nim moglo go znowu przywolac. Oczywiscie calkowicie sie mylili. Moj brat nie przyjmuje zadnych wezwan, zadnych zaproszen. On nie potrzebuje perswazji. Wiezien Pierrota Don wchodzi na scene przebrany w kostium zolnierza, zbroje o ostrym, oslepiajacym blasku. W rekach trzyma lancuch.-Monsieur Pierrot, wrocilismy - oznajmia, po czym szarpnieciem wciaga Jacka Arlekina na scene i powala go na kolana. - Mamy zdobycz, po ktora nas poslales. Tropilismy go jak zwierzyne, o tak. Ale okazal sie bardzo potulny. - Usmiecha sie szyderczo, lecz pod pogarda widac zmieszanie. - Nie bylo zadnej proby ucieczki, zadnej walki ani twarzy zbielalej ze strachu. On nawet odrobine nie pobladl, tylko usmiechnal sie do nas, przysiegam, i wyciagnal rece, zebysmy mogli je spetac. Po prostu sie poddal, mowiac: Zwiazcie mnie i prowadzcie. Czekal, ulatwil nam zadanie. - Don odwraca wzrok, zazenowany, niemal skruszony, i dodaje cicho: - Wstydzilem sie. Mowie do niego, ze nie chce jego krzywdy. Ja tylko wykonuje rozkazy. - Patrzy na Plerrota. - Powiedzialem, ze to wola mojego pana. -Ale, moj panie, jego zwolennicy schwytani przez wasza wysokosc i zakuci w zelazo, zamknieci w celach, uwolnili sie. Lancuchy same spadly z ich stop, drzwi sie otworzyly, a oni uciekli, bez zadnej pomocy z zewnatrz. Po prostu wyslizneli sie z okowow i pobiegli na pola, zeby sie bawic jak dzieci, wolajac Arlekina. Ten obcy przyniosl ze soba worek cudow, moj panie. Cokolwiek jeszcze sie wydarzy, bede mial na niego oko. Stoje z boku i obserwuje Dona i Joeya, obserwuje Jacka i Guya, ktory, ukryty za kurtyna naprzeciwko mnie, glaszczac brode, przyglada sie diukowi i ksiezniczce Anestezji. Sala jest ciemna i cicha, publicznosc zaabsorbowana akcja. Ksiezniczka syknieciem ucisza konsula, ktory zaczyna przemadrzale wyjasniac temat sztuki. Diuk sie smieje. Nie po raz pierwszy w ramach przedstawienia toczymy wlasna gre. Nie po raz pierwszy monsieur Reynard probuje wprowadzic do naszego widowiska sekretny przekaz, wykorzystac moja piosenke, taniec Jacka, pirotechniczne sztuczki Dona typu dym i lustra, zeby ukryc cos wazniejszego. Jednak po raz pierwszy posunal sie tak daleko, zeby pokazac ksieciu piekla jego kleske. Mamy szczescie, ze ten czlowiek widzi tylko Jacka skaczacego po scenie, pantomime Pantalone i Scaramouche'a, tragikomicznego Pierrota, ktory peroruje i grzmi. Kiedys trafilismy, jak sie okazalo, do Kastylii z czasow Cyda. Zdazylismy zagrac jeden kawalek Cervantesa, w wersji wykonywanej przez La Baracce Lorki, i musielismy uciekac, zeby ratowac skore. Jack i Joey strzelali ze stopni wozu z pistoletow maszynowych do hordy, ktora rzucila sie za nami w poscig. Guy powiedzial, ze londynski motloch byl rownie grozny w dniu swietego Jerzego. Widzowie dewastowali teatr i kazali wlascicielowi przepraszac na kolanach, jesli nie podobala im sie sztuka. Wtedy bylismy chyba troche zdenerwowani, ale teraz diuk na szczescie sprawia wrazenie dosc rozbawionego. Inni - spiace dusze, ktore mysla, ze to on stworzyl cala ich wiecznosc - sa po prostu zdezorientowani. -Rozkujcie mu rece. Teraz, gdy juz jest w klatce, tak latwo nie umknie przed moim gniewem. - Pierrot chodzi po scenie tam i z powrotem. - Coz, obcy, widze, ze potrafilbys osiagnac swoj cel, czyli zlec z kazda kobieta w tym kraju. Trzeba przyznac, ze jestes... atrakcyjnym mezczyzna. Sadzac po twoich niesfornych wlosach - przesuwa reka po blond czuprynie Jacka, zaciska piesc i szarpnieciem odchyla jego glowe do tylu - powiedzialbym, ze nigdy nie byles wojownikiem. Ale masz to wypisane na twarzy. - Muska palcami jego policzki, podbrodek. - Jest miekka i blada, niespalona sloncem. Chowales ja w cieniu, zeby lepiej sluzyla twoim celom. Polujesz na milosc jak na zwierzyne i wykorzystujesz piekno swego oblicza jako przynete. Opowiedz mi wszystko o swojej rasie. Znalezc i zniszczyc -Jestem dziwka w lwiej skorze z reka pelna orgonu.Lizard Lounge wypelnia osobliwa galeria bywalcow, gwar rozmow, brzek kieliszkow. Wrzawa cichnie, kiedy staje w drzwiach, arlekin smierci w pstrym dlugim plaszczu. -Jestem synem marnotrawnym nanotechnologicznej strefy zabijania. Testuje swoja lance chi na bramkarzu i wkraczam w rozstepujacy sie tlum. Piosenkarz kolysze sie na scenie, wykonujac knajpiana skladanke retro, same nastrojowe kawalki i zmyslowy, posepny styl. -Jestem zakazanym chlopcem swiata, synem, ktorego probujecie zniszczyc. Z czubem sterczacym nad czolem, w smokingu z gniecionego czerwonego aksamitu i falbaniastej koszuli, strzela do mnie z palcow ulozonych w pistolet i mruga: Hej. -Zakazany chlopiec... zakazany chlopiec. W odpowiedzi salutuje mu niedbale i chwila slawy mija; ludzie odwracaja sie do swoich przyjaciol, tylko kilka ukradkowych spojrzen i kiwniec glowa w moja strone narusza dyskrecje i prywatnosc, ktore zapewnia tego rodzaju gniazdo rozpusty. -To bylo Znajdz i zniszcz z naszego ulubionego Popstera poswieconego jedynemu i wyjatkowemu 20th Century Boi. O tak! Gdyby muzyka byla pozywka milosci, dzis wieczorem moze doszloby na ulicach do paru kopulacji, mes amigos, bo moge wam zdradzic, ze mamy prawdziwa uczte przeznaczona tylko dla waszych uszu, tutaj, w radiu Wolny Kentigern. Wiec zapalcie kolejnego skreta, otworzcie kolejne piwo, wy utracjusze z miasta martwych snow. Otworzcie uszy i posluchajcie huku fatum. Czujecie kawe czy gowno, ktore trafilo w wentylator? Tak, rytm zycia to piekielny beat, obecny na ulicy i w powietrzu, tu i tam, wszedzie wokol nas, bo my - tak, zgadza sie - jestesmy jedyna wolna stacja, ktorej jeszcze nie zamkneli. Tu Glos Rozsadku, ktory wota posrod miejskiej pustyni, samotny Coyote wyjacy w nocy do ksiezyca, ktory tak jasno swieci. Jesli dopiero wlaczyliscie radio, przypomne, ze mowimy o Jacku Flashu, nie w duchu: "Gdzie oni teraz sa?", lecz: "Jak on, do diabla, stamtad wrocil?". Lubie dobre wejscia, ale kiedy ruszam do baru - oczywiscie - mysle sobie, ze czasami, wsrod tych wszystkich fanek, pistoletow i splendoru anarchista zabojca ma jedynie ochote podejsc i powiedziec... -Jack Flash? Moge postawic ci drinka? Rozpustnik w krykietowych bielach, z zabojczym cienkim wasikiem, wyszukana fryzura i blyskiem w oczach jak u rozwydrzonego ucznia szkoly prywatnej, robi krok w moja strone, wyciagajac reke na powitanie. -Wlasnie sie zastanawialismy, kiedy sie pokazesz - mowi. Skatepunk z szopa wlosow o opalizujacych zielonych koncowkach, z malpimi baczkami, uroczy jak jego perkaty nos, podchodzi z rekami w kieszeniach workowatych bojowek. Na o dwa numery za duzym bawelnianym podkoszulku widnieje wypukly napis "glopota". -Robilismy zaklady - informuje punk. - Ja stawialem na millenium. W skrocie przedstawiam im plan, wedlug ktorego dzialam. Co dziesiec lat wracam na jeden dzien, zeby naprawiac zlo, dokonac zemsty i tak dalej. -Stara historia - mowie. - Ale chyba moglbym dorzucic do niej jakis nowy element. Rozpustnik kiwa glowa. -W porzadku. W Kentigetn jest teraz goraco, okres zabaw i w ogole. Halloween, sylwester, ogniska i fajerwerki. Swietnie sie wpasujesz. W Zimie pory roku to krainy. Zyje sie przeszloscia i przyszloscia pozadania, w dniu, kiedy stracilo sie dziewictwo, albo w dniu, w ktorym wygra sie na loterii, wtedy, gdy druzyna zdobyla puchar albo kiedy umarl brat. Pytalismy setki ludzi, ktory rok by wybrali, gdyby mogli przezyc go jeszcze raz. Ty powiedziales, ze ten obecny. Nasz sondaz wykazal: nie-e. Ale tak jest super. Kentigern ma historie i cala reszte. Przylapuje sie na tym, ze wlepiam wzrok w punka. Nie jestem pewien, co bardziej przyciaga moje spojrzenie - czarujacy, psotny usmiech czy male rozki wyrastajace z jego czola. Moga byc falszywe, ale... rownie dobrze prawdziwe, zwazywszy na osobliwosci mojej wlasnej metafizyki. Z drugiej strony tak wyrazne zewnetrzne oznaki archetypu sa zwykle rezultatem wieloletniego naduzywania orgonu, a ten chlopak wyglada zbyt niewinnie, zeby byl az tak zdeprawowany. -Moglbym przysiac, ze wyladujesz w millenium - mowi. -Niestety, chlopcze - kwituje rozpustnik. - Przegrales, stawiasz. -No dobra, w takim razie jeden dzin z tonikiem. A dla Spring-Heeled Jacka... absynt? -Wiesz, czym sie truje - stwierdzam. - Ja nawet nie znam waszych imion. -Guy Fox - przedstawia sie rozpustnik. - Gildia Zlodziei. Miejscowy krol. Nie pamietasz? -Czy to bylo wiecej niz minute temu? A ty kim jestes? -Szybki Puk - przedstawia sie skatepunk. -Jak szybki? - pytam. Trzepocze powiekami prawie niedostrzegalnie, ale wystarczajaco dlugo, zebym dostrzegl metalicznie zielony cien do powiek. Chlopak kiwa glowa i oddala sie w strone baru. Na scenie piosenkarz brzdaka na klawiaturze kilka pierwszych dzwiekow z Berta Finklea, po czym odchodzi wolno na whisky i papierosa, a tymczasem pianista zaczyna z rozmachem grac tandetne intro do Pretty Vacant. -Wiec naprawde nie pamietasz, Jack? - dopytuje sie Fox. -Pustka w glowie - odpowiadam. - Ale jestem tutaj. Jestem pedziem. Co jeszcze trzeba wiedziec? -Krol Finn i ksiezniczka Anestezja? Don Coyote? Joey? Potrzasam glowa i wzruszam ramionami. W tym momencie Puk podaje mi kieliszek absyntu... rzeczywiscie jest szybki. Jego dlon spoczywa na moim ramieniu. -Jestes diamentem - mowie. Oko Placzacego Aniola Piekne swiecidelko, mysle.-Wiesz, ze jestes niepoprawnym lotrem, bracie - mowi. - Ale cholernie dobrym zlodziejem. Delikatnie wsuwam papierosa do smuklej cygarniczki z rzezbionej kosci sloniowej, wkladam fifke w zeby i usmiecham sie do niego. Oko Placzacego Aniola jakby wchlanialo ogien, kiedy przypalam papierosa biurkowa zapalniczka. Diament ma skaze, od ktorej wziela sie jego nazwa, niebieskawy cien w ksztalcie eliptycznego oka z wyplywajaca z niego lza, egipski motyw, tak dzisiaj popularny, odkad krol Tut dopuscil Cartera i Carnavona do swoich sekretow. W fasetach odbija sie plomien zapalniczki i lagodne swiatlo biurkowej lampy w stylu art nouveau, w ksztalcie nimfy, z zielonym abazurem; jej blask, ktory rozjasnia cienie zalegajace w pokoju wylozonym boazeria, skupiony we wnetrzu klejnotu wyglada niesamowicie, jak z innego swiata. -Wiesz, ile moglbym za to dostac na wolnym rynku - mowie. -Tysiac milionow marek? - Brat lekcewazaco macha reka. - Sto tysiecy milionow marek? Gazylion? - Posyla mi bardzo irytujacy usmiech, nieszczery, ale szelmowski i co gorsza, zapozyczony ode mnie. W dodatku na jego twarzy wyglada duzo lepiej. - Naprawde nie mam pojecia. Blyska zebami. Niech go diabli, nie tak mialo byc, mysle. To ja jestem czarujacym lajdakiem, a on wymuskanym zolnierzem. Czarna owca i zloty chlopiec - tak mialo byc. Dwaj dranie w rodzinie to o jednego za duzo. -Wiesz, czasami wydaje ci sie, ze kogos znasz... Wzdycham. Oko Aniola to w zadnym razie najwiekszy diament na swiecie, do tego ze skaza, ale z cala pewnoscia najcenniejszy klejnot, jaki kiedykolwiek mialem przyjemnosc ukrasc. Bylem pewien, ze po nawiazaniu kontaktu z wlasciwymi osobami moglbym go sprzedac za mala fortune, wystarczajaca nie tylko na solidna emeryture. Brat przesuwa Oko Aniola po mahoniowym biurku, ja biore je w palce i zamykam w dloni, nie spuszczajac z niego wzroku. Trzy razy stukam piescia w stol i otwieram ja, by pokazac, ze jest pusta. Druga reka siegam za jego ucho i wyciagam zza niego diament. To tania i prosta sztuczka, ktorej nauczylem sie jako mlodzieniec. Kabaret i przestepstwa, o takim zyciu zawsze marzylem. -Fox Den - mowi Pickering. - Lokal otwarty w tysiac dziewiecset dwudziestym dziewiatym roku przez Reinhardta von Stranna, drugiego syna i czarna owce w rodzinie pruskiej szlachty... znanego hazardziste, ktory roztrwonil spadek w kasynach Monte Carlo, znanego kobieciarza, ktory przerzucil sie z bogatej wdowy na zydowska ksiezniczke, a pozniej na corke przemyslowca. Kolejne jego zdobycze dziwnym zbiegiem okolicznosci padaly ofiara Czarnego Lisa, najslynniejszego wlamywacza na Riwierze. -Prosze mowic dalej, to pasjonujace. Bardzo... w stylu kryminalow o Rafflesie. -Musial pan slyszec te historie, czytac o nich w gazetach. -Bardzo rzadko czytani gazety, majorze Pickering. Pamietam, ze przez wieksza czesc lat dwudziestych i trzydziestych biezace wydarzenia niezbyt mnie interesowaly. Faszysci w Hiszpanii, futurysci w Rosji i Wloszech. Komunisci, anarchisci, wszystko pod sloncem we Francji i Niemczech. Swoje najszczesliwsze lata spedzilem w klubach jazzowych i kinach. Marlena Dietrich oswietlona jak religijny obraz. Bogart na tle drzwi, patrzacy w okno. Kto chcialby czytac gazety, w ktorych pisza tylko o tlumach i mordercach, o rozbijanych oknach wystawowych i walkach ulicznych? -Jestem pewien, ze Czarny Lis pojawial sie w kronikach filmowych. -O, nie twierdze, ze o nim nie slyszalem. W tym czasie bylem jeszcze w Paryzu, a on, zdaje sie, zyskal sobie na krotko pewien rozglos, prawda? -Od tysiac dziewiecset dwudziestego trzeciego do dwudziestego dziewiatego roku. Prawie szesc lat i jakies dwanascie ofiar. Potem robi sie o nim cicho, akurat w tysiac dziewiecset dwudziestym dziewiatym, kiedy pan... przepraszam, von Strann opuszcza Riwiere. Dwa miesiace pozniej w Berlinie zostaje otwarty Fox Den i wkrotce zyskuje sobie reputacje jednego z najbardziej dekadenckich... -Najbardziej dekadenckiego. Pamietam reklamy, majorze Pickering. Najbardziej dekadencki nocny klub w Berlinie. Mowiono rowniez, ze wlasciciel jest wspierany przez... pieniadze rownie brudne jak zadze jego klienteli. Tak, Fox Den byl dosc znany. Nazywalismy go Zlodziejska Melina, ale jakos nigdy nie skojarzylem tego z Czarnym Lisem. Gdy tak patrze wstecz, wydaje mi sie, ze bylem dosc naiwny. -Coz, nie mogl pan wszystkiego wiedziec, monsieur Cartier. Przeciez nie znal pan dobrze tego czlowieka, prawda? -Obawiam sie, ze w ogole go nie znalem, majorze Pickering. -Ani jego brata? -Ani jego brata. Co z nim? -Ostatni rabunek mial miejsce pod koniec tysiac dziewiecset dwudziestego dziewiatego roku i, pomijajac identyczny modus operandi, zdecydowanie roznil sie od wczesniejszych przestepstw Czarnego Lisa. Dokonany siedem miesiecy po poprzednim, w zupelnie innym kraju, sprawia wrazenie... bisu. Ostatniego uklonu artysty przechodzacego na emeryture. Tym razem zadnej uwiedzionej wdowy, tylko rosyjski dyplomata, zdecydowanie nie w sosie z powodu kradziezy rodzinnej pamiatki, i sluzaca, ktora sklada policji dosc podejrzane zeznanie. Nie, to zupelnie inny skok. Zrobiony nie dla dreszczyku emocji. Nie dla czystej zabawy. Sadze, ze Reinhardt von Strann dokonal tego rabunku na prosbe brata. Ukradl swoj ostatni klejnot tylko dlatego, ze brat go o to poprosil. -A co, do licha, jego brat zamierzal z nim zrobic? -Co, do licha, zamierzasz z tym zrobic? - pytam. - Nie interesuja cie pieniadze ani nie pragniesz tej blyskotki, choc jest ladna, dla czystej przyjemnosci podziwiania jej krystalicznego piekna. Brat siega po talie kart, ktora trzymam na biurku, zeby stawiac pasjansa w wolnych chwilach, kiedy klub jest zamkniety, rachunki z minionej nocy rozliczone, a przygotowania do wieczornego show jeszcze sie nie zaczely. Tasuje ja leniwie, przeklada, wyjmuje karty na chybil trafil. Oko Aniola lezy na biurku miedzy nami. -Potrzebuje tego kamienia... z pewnego powodu. Ale sam nie wiem, jak to wyjasnic. -Sprobuj. Podaje mi talie. -Magia - mowi krotko. - Nadal robisz sztuczki? Biore karty, tasuje je, przekladam, biore pierwsza z gory, odwracam - walet karo. Wsuwam go z powrotem do talii, tasuje, przekladam, siegam po gorna karte... to samo. Powtarzam cala operacje kilka razy. Wciaz wychodzi walet karo. -Czy kiedys nie byl to walet kier? - pyta brat. -Dzis wieczorem kara wydaja mi sie bardziej odpowiednie - stwierdzam. - Jonni, czego ty wlasciwie chcesz? Dlaczego rezygnujesz z prowizji? Co, do diabla, dzieje sie w twoim zyciu? Jesli nie chodzi o pieniadze... Jesli... masz klopoty... Potrzasa glowa. -To nie tak. Wszyscy mamy klopoty. Caly kraj. Europa. Swiat. Futuryzm to... Smieje sie. -Z futuryzmem stanie sie to samo co z bolszewizmem i Falanga. - Podnosze reke, zeby ubiec jego protest. - Spojrz na Stalina i Franco. Nawet kiedy tacy ludzie zdobywaja wladze - do czego tutaj nie dojdzie - nie ciesza sie nia dlugo; nie potrafia jej utrzymac. Ich wielkie plany zawsze spelzaja na niczym. Futurysci to tylko banda lotrow, ktorzy lubia niszczyc; sa tacy sami jak komunisci, anarchisci i faszysci. Nie, nie zaczynajmy od nowa tej dyskusji, Jonni. Wy wszyscy mowicie, ze ratujecie Niemcy, Europe, swiat przed innymi. To absurd. Naprawde uwazasz, ze futurysci sa zdolni do przeprowadzenia zamachu stanu? Brat znowu przesuwa Oko Aniola w moja strone. Nadal nie mam pojecia, dlaczego chce, zebym je przechowal. Czego sie obawia? -A gdybym powiedzial, ze moge podac ci date? Dzien i godzine? Wierz mi, Fox, ze nie wylewalem lez po Stalinie, ale ci... nihilisci sa tysiac razy gorsi od niego. Wiesz, ze za zabojstwem Franco stali futurysci? Wiesz, ze maja swoje plany wobec Niemiec? Zastanawiam sie, w jaki sposob wpadl w te spirale urojen. Zawsze byl taki nieskazitelny w szarym mundurze, srebrne czaszki lsnily na kolnierzu, wypolerowane do polysku. Czarujacy i wymuskany, bardziej wojownik niz zolnierz. A ja zawsze uwazalem, ze lepiej pasowalaby do niego skorzana kurtka i jedwabny szalik pilota Luftwaffe, wspolczesnego von Richthofena. Nigdy nie moglem zrozumiec, co widzial w SA. Teraz brakuje polowy jego insygniow, mundur ma w nieladzie. Sadzac po tym, jak unika odpowiedzi na niektore pytania, domyslam sie, ze jego zwierzchnicy nawet nie wiedza, ze przebywa teraz w Berlinie. -Wszystko sie zmienia - mowi. Odwracam karte. Walet trefl. -Wszystko zawsze sie zmienia - kwituje. Tajemnice Arlekina -To nie jest wielka opowiesc, zadnych przechwalek - mowi Jack. - Slyszeliscie o pasmie wiecznych gor, ktore otaczaja miasto mieczow? To moja ojczyzna, ludyczna kraina wesolych slow.Ksiezniczka na tronie krzyzuje rece, lewa dlonia gladzi biceps prawego ramienia, jakby masowala bolesne miejsce. Ciekawe, ilu poddanych diuka ma niejasne wspomnienia ze swiata istniejacego poza jego zamkiem, poza tym miastem i jeszcze dziwniejszymi miejscami Jezacymi na krancach Welinu. Zastanawiam sie, czy choc kilku przeczuwa, ze to wszystko jest tworem zbudowanym na ich wspolnych zludzeniach. Forteca wzniesiona na polach iluzji. Ksiezniczka wie, jestem tego pewien. -Co sprowadza cie do naszego piekla? - pyta Pierrot. -Arlekin, syn Sootha, podsunal mi pomysl, rzucil na mnie czar - odpowiada Jack. -A zatem ow Sooth splodzil nowo narodzonych bogow? Przyszedl do ciebie w nocy czy w swietle dnia? -Ten sam Sooth, ktory poslubil Simlle w piekle - potwierdza Jack. Unosi reke i przekrzywiajac glowe, patrzy na kajdanki jak na zegarek. Przeczesuje palcami wlosy, sprawdza swoje odbicie w lsniacej stali, z zadowoleniem opuszcza ramiona i przenosi spojrzenie na publicznosc. Wpija w ksiezniczke spojrzenie blyszczacych oczu widocznych pod maska, posyla jej usmiech. - Stalem z nim twarza w twarz. Anestezja przygryza warge, jakby sie zastanawiala nad czyms, co wciaz jej umykalo. -A wiec widziales go wyraznie - stwierdza Pierrot. - Jak wygladal? -Tak jak chcial wygladac. Nie mam nic wiecej do powiedzenia. -Jakie sa jego rytualy? Jack przechyla glowe, kiwa na Joeya palcem, zeby sie przysunal, po czym odwraca sie do widzow, do diuka, i w ten sam sposob skupia na sobie ich uwage. Robi pauze, jakby zamierzal podzielic sie z nimi wielka tajemnica, i wreszcie mowi: -Sa sekrety, ktorych nalezy strzec przed takimi jak wy. Jaki z nich pozytek? Nie umiem powiedziec, mimo calego dobra, ktore mogloby dla was wyniknac, gdybym potrafil. Joey ryczy i odpycha go z taka sila, ze Jack toczy sie po scenie. Natychmiast jednak sie zrywa i wraca w podskokach, nie zwazajac na wscieklosc Pierrota. -Twoje slowa to sztuczki, ktore maja pobudzic intelektualny apetyt - stwierdza Pierrot. - Zwodzisz mnie, przez caly czas unikasz odpowiedzi na moje pytania. -Czlowiek bez wyobrazni potrafi jedynie drwic z rytualow. Kto probuje uczyc glupca? Tylko glupiec. Pierrot okraza go, szukajac slabego punktu. -Jestes pierwszym wyslannikiem, ktory ma je rozpowszechniac? -Wszyscy cudzoziemcy juz czcza tancem te tajemnice. -Bo sa daleko za nami, diably wcielone. Cudzoziemcy? To barbarzyncy, dumni z tego, ze zyja w ignorancji... -Ich zwyczaje moga byc inne, ale akurat pod tym wzgledem sa daleko przed nami - oswiadcza Jack. -Czy tylko ja mam takie wrazenie, ze Joey jest dzisiaj troche zdenerwowany? - szepcze do Guya, stojac za kulisami. Guy kiwa glowa, gladzi brode. -Uwazaj, co do niego mowisz - ostrzega sciszonym glosem. - Po prostu staraj sie go nie draznic. Przynajmniej raz. -W nocy czy w dzien odprawiasz te swoje rytualy? - dopytuje sie Pierrot. - Na pewno w nocy. Po ciemku nastroj jest lepszy, latwiej przyciagnac kobiety do ognia. -Swiatlo dnia jest rownie dobre, zeby pozbyc sie wstydu - odpowiada Jack. Pierrot odwraca sie, zdegustowany znaczacym usmieszkiem Arlekina. -Ta bezczelnosc tylko przypieczetowuje twoj los - oswiadcza. Usmiech znika z twarzy Jacka. -Podobnie jak twoj juz jest przypieczetowany przez brutalnosc, ignorancje, nienawisc. -Robisz sie odwazny. Myslisz, ze wygrywasz te wojne slow? Jack ziewa i zaczyna chodzic wokol Pierrota, ktory zamaszyscie kroczy po scenie. Lancuchy wloka sie z grzechotem po deskach. Don musi isc za nim i trzymac je niczym tren panny mlodej, zeby Joey nie zaplatal sie w zelastwo. Pierrot i Arlekin okrazaja sie nawzajem jak w sredniowiecznym tancu, jak krol i krolowa, ktorzy ze soba rywalizuja, kto komu okaze wieksza pogarde. -Jaki okrutny los mi szykujesz? - pyta Jack. - Jakich cierpien moge sie spodziewac? -Najpierw ogole ci te jasne wlosy, a potem zabiore flet z zielonymi zylkami. Jack zatrzymuje sie raptownie, przyklada dlonie do policzkow, udajac przerazenie. -Moje wlosy sa swiete, a jesli chodzi o laske Arlekina... - Sciska ja mocno miedzy nogami, potrzasa nia. - Wez ja sobie, jesli naprawde ci na niej zalezy. Proba meki -Masz - mowi Puk.Z pustym spojrzeniem biore kartonik zapalek, a wtedy on otwiera go w mojej rece i pokazuje cyfry nabazgrane w srodku. -Moj numer telefonu. Zamykam dlon i wsuwam kartonik do kieszeni szynela. Wyglada na to, ze dzisiaj bedzie moja szczesliwa noc. Puk muska reka moj kark, mruga i nagle... -Pamietam - szepcze. Ten klub przywraca mi pamiec. Ostatecznie to sam chaos: seks, narkotyki i rock and roll, a taka wlasnie jest historia mojego zycia. Chlone wszystko. Ekrany radiowizyjne pokazuja zamieszki na ulicach Londynu, ludzi scinanych z nog przez armatki wodne, bitych przez uzbrojonych milicjantow z czarnymi opaskami na ramieniu, zbirow z policji i gwardii narodowej w melonikach, z pomaranczowymi szarfami. W Dublinie pada deszcz gumowych kul, na Oswald Square wtaczaja sie czolgi. W rodezyjskich dzielnicach nedzy snuja sie gazy lzawiace, karabiny chi wycinaja droge w szeregach indyjskich buntownikow. Brytyjscy zolnierze maszeruja przez plac Tiananmen. Ponad to wszystko wybija sie garazowy riff niebieskiej gitary, krzyk akordow w naelektryzowanym powietrzu, wznoszacy sie, powtarzany wielokrotnie. O tak, znowu czuje sie soba. -Mam mordercze sklonnosci. Mam mordercze sklonnosci. Na scenie w Jamie Weza, ciemniejszej salce Lizard Lounge, Johnny Yen, popieprzony lider Narkotykow, wydziera sie jak szaleniec do mikrofonu zacisnietego w dloni o zbielalych kostkach i uderza sie piescia miedzy nogi. Ma czarne wlosy i mroczna twarz. Za nim na ekranie widac migawki z karnawalu jatek: obozy HIV; uciekinierzy zapedzani do pociagow pod grozba karabinow; skini owinieci we flagi brytyjskie; osiedla mieszkaniowe w plomieniach; palenie archiwow przez Neochrzescijanska Brygade Mlodziezowa. Glos wokalisty, niski, jekliwy, warczacy, wybija sie ponad pulsujacy beat, rockandrollowa mantra nastoletniej frustracji przeksztalcona w probie meki w cos czystszego i potezniejszego niz zwykla nienawisc. W jego glosie jest goraczka, ktora przemienia wscieklosc w ferwor, silne przywiazanie do zycia i milosci albo przynajmniej do ciala i zadzy. -Mam mordercze sklonnosci. Mam mordercze sklonnosci. Gdy stoje jak zahipnotyzowany, Szybki Puk rzuca sie z rykiem w klebowisko cial, wymachujacych rak i podskakujacych glow. Fox kladzie dlon na moim ramieniu i probuje zapoznac mnie z obecnym stanem rzeczy w Kentigern. Anestezja odeszla do Welinu. Krol Finn juz od dwudziestu lat prowadzi strajk glodowy w Peterhead. Joey... -Co to jest? - przerywam mu. -Chyba ten song nosi tytul Tysiac dziewiecset siedemdziesiat dziewiec. -Mam mordercze sklonnosci. Mam mordercze sklonnosci. Piosenkarz przewierca mnie na wylot wzrokiem, ktory mowi, ze kiedys trzeba sie bic albo pieprzyc. -Mam mordercze sklonnosci. Mam mordercze sklonnosci. Tlum wrzeszczy, podniecony, rozpalony do czerwonosci przez orgonowe emocje, a mnie przechodza ciarki. Chryste, na swiecie panuje pieklo, ale w Rookery, w Jamie Weza, w samym srodku wielkiego labiryntu Kentigern, w ciemnych zakamarkach grasuja nie demony. Nie, to przeklete daimony, w ktore wierzyli starozytni Grecy, cholerne ogniste duchy, ktorych miejsce jest w ciele. Pieprzyc potepienie. Pieprzyc grzech. Poszukaj w slowniku slowa "entuzjazm" dziecino. Ono oznacza, ze ma sie w srodku boga. -Mam mordercze sklonnosci. Mam mordercze sklonnosci. Jego zadza zycia udziela sie publicznosci, wlewa w ich zyly, serca, kosci. Nie, nie jestesmy wiezniami ciala, mysle, oprawionymi w skore i czekajacymi na sad ostateczny, ktory posle nas w ogien albo swiatlosc. Jestesmy cholernymi wiezniami sumienia, wiezniami strachu i wstydu Jestesmy pieprzonymi wiezniami smutku, ale przyszla pora na uwolnienie. Z kazdym drinkiem moje cialo sie wypelnia; czakry sie lacza, serce, wnetrznosci, jaja, nerwy trafiaja na wlasciwe miejsce. Pod szynelem swierzbi mnie skora naladowana energia elektryczna, na dloni widze zyly, wloski, linie papilarne. Naskorek polyskuje miedzia, ale z kazdym lykiem absyntu blednie, odzyskujac normalny kolor. Mysle o tym, zeby szczelniej otulic sie plaszczem, sciagnac go paskiem. Dobrze jest wygladac jak skrzyzowanie Srebrnego Surfera i Nyarlathotepa, ale ja jestem Jack Flash. Patrzac na rozszalalych punkow, polnagich, w dzinsach i glanach, z obrozami na szyjach i nabijanymi cwiekami opaskami na nadgarstkach, na nastoletnie dziewczyny i dojrzale kobiety potrzasajace wlosami, lsniace od potu w swietle lamp stroboskopowych, przesuwam dlonia po czarnym tatuazu, ktory zaczyna przebijac na mojej piersi. O to wlasnie chodzi: o kawalek parkietu do poskakania i o delikatna, czula pieszczote. -Mam odmienne sklonnosci. Mam mordercze sklonnosci. Szkoda tylko, ze poza murami Rookery wciaz musze miec do czynienia z pieprzonymi faszystami. I tam jest zimno, dziecino. -Fox, nie wiesz przypadkiem, gdzie moglbym dostac jakies ciuchy? - Macam kartonik zapalek, ktory trzymam w kieszeni. - I dalbym wszystko za szluga. Fox grzebie w kieszeni. -Probowalem powiedziec ci o Joeyu - mowi. Historie, ktore opowiadamy -Gdzie on jest? - pytam.-Tam - odpowiada Johann. - Na wprost ciebie. Rzeczywiscie wyglada na Rosjanina, musze przyznac, i jak ktos, kto chetnie widzialby Oko Aniola we wlasnym sejfie. Sprawia wrazenie czlowieka, ktory najchetniej mialby cala ich kolekcje, przemyka mi przez glowe. Czarna gesta broda i mroczne spojrzenie szalonego mnicha - ksiaze Josef Pieczorin, wyslannik dyplomatyczny do Saksonii Zachodniej jest w kazdym calu futurysta nowej Rosji. Ci ludzie zamordowali Stalina we snie, nowi niewierni Rasputini, ktorzy z bezboznosci wszechswiata uczynili nowa religie. Czy to rosyjski charakter sprawia, zastanawiam sie, ze kazdy z nich jest w glebi duszy opricznikiem Iwana Groznego, skrzyzowaniem agenta tajnej policji z mnichem. Dopiero teraz zaczynam rozumiec, dlaczego moj brat tak sie boi tych futurystow. Zawsze uwazalem, ze przesadza, ale teraz widze, dlaczego Hitler dokonal podzialu partii, wyrzucajac polowe jej czlonkow. -Spojrz na niego. Tylko mu sie przyjrzyj. Brat, stojacy przy barze obok mnie, patrzy z zawzieta nienawiscia na przedstawiciela sily, ktora spalila Kreml, a potem czekala, az nadejdzie wlasciwa pora na druga rewolucje. Rosja wpadla w lapy futurystow, bo pod rzadami Stalina stala sie futurystyczna; jego smierc oznaczala koniec transformacji, zamkniecie rozdzialu, odwrocenie stronicy. Raptem uswiadamiam sobie, ze mowa Hitlera pod Reichstagiem moze byc podobnym punktem zwrotnym, chwila, kiedy ideologia New Age zatknela w Niemczech swoja flage, czerwona jak komunistyczna albo faszystowska, ale bez sierpa czy swastyki. Futurystyczne czarne kolo i krzyz zawsze az za bardzo kojarzyly mi sie z celownikiem strzelby. A teraz moj brat, wraz z jego SA i niedobitkami partii nazistowskiej, znalazl sie w samym s'rodku tej kratki. Zastanawiam sie, do jakiego stopnia wybor Hitlera byl ideologiczny, a do jakiego wynikal z chlodnej oceny sytuacji... jesli dla futurysty jest to rzeczywiscie jakas roznica. Pieczorin siedzi przy stole ze swita ochroniarzy i pieczeniarzy, takim samym dworem, jakim otaczal sie Rohm. Wybral nawet ten stolik, ktory zwykle bierze Rohm, niedaleko srodka sali, troche po lewej. Jedyna roznica polega na tym, ze Niemiec usmiechalby sie lubieznie do ladnych chlopcow i obmacywal kazdego, ktory napatoczylby mu sie pod reke. Natomiast Pieczorin w milczeniu, z nieobecnym wyrazem twarzy, oglada kabaret jak dygnitarz skladajacy oficjalna wizyte. Wydaje sie lekko rozbawiony osobliwym spektaklem w wykonaniu kobiety w baskince i podwiazkach, spiewajacej piosenki Marleny Dietrich. Jego widok przyprawia mnie o zimny dreszcz. -Myslisz, ze powinnismy podejsc i sie przedstawic? - rzucam lekkim tonem. -Niestety, jak juz mowilem, nie jestem tym calym van Strannem... -Von Strannem. -Przepraszam, von Strannem. Ale na Boga, chcialbym nim byc, zapewniam pana. Foz Den prosperowal, podczas gdy moj maly klubik walczyl o przetrwanie. Lecz u nas nigdy nie bylo rozpasania ani burdelu na zapleczu. Moge zapalic? -Prosze. -Ma pan ogien? Dziekuje. Na czym to stanelismy? -Berlin, rok tysiac dziewiecset dwudziesty dziewiaty. A przy okazji, jak nazywal sie panski klub? -Zonglerzy. Nazywal sie Zonglerzy. Zatrudnialismy czlowieka zonglujacego ogniem. Mial na imie Jacques, przyciagal tlumy gosci. -I zadnej rozpusty. -Zadnej. Niestety, przy Foz Den nasz maly numer z zonglowaniem mogl sie schowac. -Wiec to byl dobry interes? Prostytucja? Inna dzialalnosc przestepcza? -Tak nalezy podejrzewac. Wlasciciel byl osobnikiem niegodnym zaufania. Jednak sadzac po tym, co pan mowi, obawiam sie, ze mog- lem zle go ocenic. Jak juz wspomnialem, krazyly rozne opowiesci. -Czy w jednej z nich pojawial sie klejnot? -Klejnot? -Nazywal sie Oko Placzacego Aniola. -Egzotycznie. -Ciazyla na nim klatwa. -Wyobrazani sobie. Nieswiadomych wlascicieli spotykaja straszne rzeczy, tak? Nie nalezy wierzyc we wszystko, co sie slyszy. Historie, ktore opowiadamy... Przygladam sie rosyjskiemu ksieciu. -Mysle, ze to... zabawny pomysl, ale ja sie specjalizuje w bogatych wdowach, ktorym moze pochlebiac zainteresowanie czarujacego mlodego mezczyzny. W bogatych wdowach, ktore posluchaja raczej nowego znajomego o zwycieskim usmiechu niz najstarszego, najblizszego przyjaciela, bo przeciez jak mozna podejrzewac tego uroczego chlopca... Byl Francuzem, prawda? A moze Anglikiem? - Krece glowa, odwracam sie do baru i daje znak Horstowi, zeby ponownie napelnil kieliszki. - Nie, nie okradam mezczyzn. Zwlaszcza tych u wladzy. A juz z pewnoscia nie okradam mezczyzn, ktory maja wladze mnie zabic. Brat odsuwa butelke od swojego kieliszka, gestem dziekuje Horstowi. Kladzie reke na kieliszku do brandy, a ja widze, ze jego kostki bieleja. Boje sie, ze szklo zaraz peknie. -Musisz to zrobic - mowi Johann dobitnie. -Nie zrobie. Ten czlowiek jest niebezpieczny. -Moge go powstrzymac. Kieliszek zaczyna grzechotac o bar pod naciskiem jego reki. Horst wyglada na zaniepokojonego. Odprawiam go ledwo widocznym ruchem glowy. -Johann... - zaczynam. -Masz mnie teraz nazywac Jack. Posyla mi dziwny, nerwowy usmiech. Probuje zignorowac jego szalenstwo. Odwracam sie do stolikow oswietlonych blaskiem swiec, gosci w smokingach i mundurach, czarnych i szarych, ze swastykami albo z opaskami na ramie, na ktorych widnieje kolo i krzyz. Poszczegolne grupy trzymaja sie osobno, czuja sie wyraznie nieswojo z powodu wymuszonej bliskosci. Glosny smiech i ciche zagrozenie. Uswiadamiam sobie, ze staralem sie nie zwazac na otaczajace mnie szalenstwo, odkad otworzylem Fox Den. Jeden z liderow partii Neues Deutschland Hitlera, mijajac stolik Pieczorina, zatrzymuje sie i przedstawia. Potrzasa jego reka. -Musisz zdobyc dla mnie ten klejnot. -Nie moge. Nie zrobie tego. -Wiec po co tu jestesmy? - syczy wsciekly. Wzdrygam sie, widzac oskarzenie w jego oczach. Nie moge mu powiedziec, na co liczylem; wyobrazalem sobie, ze jesli tylko zdolam wyciagnac go z mroku biblioteki ojca do Berlina z jego swiatlami i nocnymi klubami, zniknie to wewnetrzne napiecie, ktore sie w nim wyczuwa. Siedzielibysmy w moim biurze i smiali sie z dawnych czasow, zapytalbym, co u Franza, on, z zaklopotana mina, by poczerwienial, a wtedy ja zmienilbym temat. Otoczylbym ramieniem jego plecy i zaprowadzil go do klubu. Tam podsmiewalibysmy sie z transwestytow i wyfiokowanych chlopcow; on obserwowalby ich katem oka, pijac ze mna sznapsa przez cala noc, a ja bym mu tlumaczyl, ze w Berlinie wszystko jest osiagalne za odpowiednia cene, doslownie wszystko, na przyklad tamta mloda dama albo facet przy barze, tak, tamten. Naprawde, Johann, nie ma co sie przejmowac. Nie odpowiadam na jego pytanie. -Dlaczego tak bardzo pragniesz tego kamienia? - pytam. - Co on dla ciebie znaczy? -Wszystko - odpowiada brat. - Moje zycie, serce, dusze. Musze go miec... -...zeby odprawic jakis rytual okultystyczny? - pyta Pickering. - Taka historyjke pan uslyszal? -Nie, majorze Pickering. Historie, ktore uslyszalem, nie byly dziwacznymi fantazjami nastolatka. Dowiedzialem sie mianowicie, ze wlasciciel Fox Den trzyma na zapleczu klubu dwunastoletnie dziewczynki, ze w tym obskurnym, zapuszczonym, wychwalanym burdelu mozna kupic narkotyki, jakich tylko dusza zapragnie, ze to ulubione miejsce Rohma i jego perwersyjnych lokajow w wysokich butach. Dowiedzialem sie ponadto, ze brat wlasciciela tez nalezal do SA i ze lubil chlopcow tak samo, jak jego dowodca. Takie historie slyszalem, majorze Pickering. Brzydkie historie. Czlowieku, na litosc boska, przeklete klejnoty, magia... -Dosc tych gierek. Chce wiedziec wszystko o Oku Placzacego Aniola. Wszystko o... -Zlodziejach klejnotow i magicznych rytualach? Majorze Pickering, bylem w Niemczech, kiedy po nocy dlugich nozy wiwatowano w Reichstagu na czesc blogoslawionego kanclerza Hitlera, nagrodzono go owacjami za zarzynanie wrogow, ale nie dlatego ze byli podlymi ulicznymi rzezimieszkami, ktorymi istotnie byli, nie dlatego ze byli faszystami, tylko dlatego ze byli homoseksualistami. Przebywalem w Berlinie w czasie Kristallnacht. Widzialem starego czlowieka skopanego na smierc na ulicy za to, ze byl Zydem - tylko za to - i... nic nie zrobilem. A potem wszystko sie zawalilo i wmaszerowali futurysci, I, na Boga, jesli myslelismy, ze pod rzadami faszystow jest zle, nie mielismy pojecia, do czego zdolna jest ludzkosc. Te dziecinne bzdury to obraza dla prawdy. -Prawdy, Herr von Strann? -Nazywam sie Reynard Cartier... -Panskie nazwisko brzmi Reinhardt von Strann. W tysiac dziewiecset czterdziestym siodmym roku przyjechal pan do Brytanii z Niemiec Wschodnich. Dwa lata temu. Z futurystycznych Niemiec Wschodnich. -Co? Teraz z kolei pan mowi, ze jestem szpiegiem, futurystycznym agentem? -Mowie, ze nie wiem, jak pan stworzyl wokol siebie cala te falszywa otoczke, ale prosze mi wierzyc, zamierzam ja zburzyc i dotrzec do prawdy... -Jakiej prawdy? -Prawdy o panu, o panskim bracie. -Nie mam brata. -Klamca! To wszystko same klamstwa. Zgniecione pudelko zapalek -...jego topter spadal w plomieniach, on plonal, lecac w dol... Trzaski w eterze.-...ale w ostatniej chwili wyskoczyl i po prostu zniknal w niebie... Skoki montazowe, nakladajace sie glosy. -...byl na pokladzie eksplodujacej powietrznej barki... Milicja pewnie probuje namierzyc drania, mysli Joey. -...i powiem ci, Don, ze wyszedl z tej kupy zelastwa bez jednego drasniecia, a potem, kurwa, po prostu zajasnial i rozwial sie jak pieprzony duch... Joey zamyka umysl przed piracka audycja i zamyka drzwi, zeby muzyki rowniez nie slyszec. Przez dlugi korytarz wylozony burgundowym dywanem i luszczaca sie zielona tapeta niosa sie odglosy nocnego klubu, dziwna mieszanka szybkich rytmow dochodzacych z parkietu do tanca, ktory znajduje sie na dole, i lekkiej, ladnej muzyczki do sluchania, dobiegajacej z gory. Zawsze lubil ten lokal, ale teraz go irytuje. Wciaz te same cholerne twarze, te same cholerne bzdury, ci sami ludzie w tych samych boksach, snujacy wielkie plany, ktore nigdy sie nie spelnia. Wlasnie tam pierwszy raz spotkali Finna, oni dwaj, Jack i Joey, gowniarze, ktorzy kradli i robili interesy wsrod innych ulicznikow Rookery. Finn, Fox i Anestezja siedzieli w fotelach na balkonie nad barem i planowali rewolucje. Wchodze w to, oswiadczyl Jack, usmiechajac sie szeroko, jakby to byla pieprzona zabawa. Joey wsadza rece w kieszenie kurtki, na luzie, pewny siebie. Klubowy piosenkarz opiera sie o toaletke i pluje krwia w chusteczke do nosa. Neonowe rurki biegnace wokol lustra obramowuja jego twarz blaskiem czerwonym jak jego smoking, czerwonym jak plamy na koszuli, czerwonym jak wsciekly gniew w oczach. -Joey, przeszlismy dluga droge - mowi. - Nie rob mi tego. Nie rob tego sobie. Joey robi dwa kroki do przodu, uderza glowa mezczyzny w lustro i ciska go przez pol sali na kanape z wytartej skory. -...mysle, ze poszedl tam, dokad ida wszyscy martwi bohaterowie, do eteru, do 7Amy, sami wiecie. Lecz jesli w ogole ktos moze wydostac sie z piekla... Sygnal jest teraz mocniejszy, ale zakloca go szum. -...jeden z czerwonych Clydesiderow, zgadza sie, jedyny, ktoremu udalo sie uciec, kiedy przyslali czarnych i niebieskich, przysiagl, ze pomsci smierc wszystkich swoich towarzyszy... -...zabojstwo Edwarda, kamien ze Scone, zniszczenie Krysztalowego Palacu. To nie moze byc zbieg okolicznosci... -Udzial w tej audycji bedzie karany. Powtarzam... -Kim jest ten nasladowca? - pyta Joey. - Chce wiedziec, jak wyglada, kiedy tu byl, z kim byl, co pil, a jesli wychodzil do toalety, to czy wytarl cholerny tylek. Mezczyzna wzdryga sie, kiedy Joey szybkim ruchem wyjmuje z kieszeni cos nieduzego i rzuca tym w niego. To cos odbija sie od jego piersi i laduje mu na kolanach. Pognieciony kartonik zapalek z nazwa podejrzanego nocnego klubu, z kilkoma pustymi miejscami i zapisanym w srodku numerem telefonu. Nie jest to zaden slad sam w sobie - Joey juz sprawdzil numer i dodzwonil sie na komorke jakiejs nedznej dziwki - ale fakt, ze zapalki pochodza akurat z tego nocnego klubu, swiadczy, ze zostawiono je jako znak, wskazowke. Maly kawalek miejsca, gdzie wszystko sie zaczelo, pozostawiony jako wiadomosc dla niego tam, gdzie wszystko sie skonczylo, na moscie. Piosenkarz jest zdezorientowany. Ten maly kartonik zapalek nic dla niego nie znaczy, ale Joey wyczuwa czajaca sie w nim smierc. -Kim jestesmy? -Ja tutaj zadaje pytania, stary. Nie ruszaj sie, kurwa. A straznik mysli, cholera, takie juz jego szczescie, ze kazdy przeklety swir musi stanac mu na drodze, ale lepiej to zglosic, tylko dlaczego ten zakichany telefon... jest... i wtedy... Cholera! Joey odpedza te zalosne, rozpaczliwie banalne mysli straznika, zbyt tepego i powolnego, zeby chociaz zdazyl sie przestraszyc. Mozna by sadzic, ze ostatnie chwile umierajacego czlowieka powinny byc intensywne: cale zycie przesuwajace sie przed oczami, przyplyw czystej adrenaliny, strach i wscieklosc rannego zwierzecia, osaczonego szczura. Nie. Wiekszosc ludzi w chwili smierci mysli, ze to nie dzieje sie naprawde. Palant nawet nie przyjrzal sie dobrze twarzy swojego zabojcy. -...i umarl. Ale stalo sie tak, ze sprzedal dusze diablu w zamian za jeden dzien na ziemi co dziesiec lat, tylko jeden jedyny dzien, kiedy bedzie mogl robic, co zechce, zanim diably zaciagna go z powrotem do piekla... -...wedlug tego goscia Moorcocka, w tysiac osiemset dziewiecdziesiatym roku doszlo do serii morderstw w Knightchapel, ale masoni je zatuszowali, tak ze nigdy nikt nie potwierdzi, ze w ogole do nich doszlo... -...a Gildia Zlodziei nadal opowiada historie o Spring-Heeled Jacku. Ja ci mowie, Don, ze to siega glebiej, niz sadzisz... -Co ty pleciesz, Harvey? Jestes tam jeszcze? -Beda, cholera, gadac, ze wspial sie po pieprzonym pedzie fasoli i... -...mowie ci, czlowieku, widzialem to we snie, naprawde. On jest jak cos ze srodka naszych glow, stary, jak mem, no wiesz, idea, wirus, ktory przenosi sie z jednego gospodarza do drugiego. Dlatego nie jest przez caly czas martwy. Nie mozna zabic idei... -Jak to jest pracowac dla szefa, Joey? Piosenkarz obraca w palcach zapalki i patrzy na niego, jakby myslal, ze Joey jest szurniety, skoro doszukuje sie w tym zwyczajnym kawalku kartonu Bog wie czego. Odchyla glowe na oparcie kanapy, zeby powstrzymac krwawienie z nosa. -Jakjedzenie w Cyrku? Lepsze niz w wiezieniu albo w szpitalu? A moze spodobala ci sie kuracja lekami? -Ja tutaj zadaje pytania, stary - mowi Joey Narkoza. Piosenkarz wstaje, podchodzi do toaletki, wyjmuje z pudelka kilka chusteczek i wtyka je do nosa. Nerwowa brawura. Wyraznie cos ukrywa. -Wiec Joey Narkoza jest teraz wielkim czlowiekiem - mowi. - Bzdura, jestes zwyklym wiezniem, takim jak reszta nas. Joey nic nie odpowiada, tylko siega umyslem, wciska sie w jego mysli, odsuwajac strach, gniew, frustracje i... - kurwa, ty maly kutasie - wslizguje sie w jego glowe, otwiera ja jak brzuch trupa w czasie sekcji. Piosenkarz pada na kolana. Po dwoch minutach przestaje krzyczec. Joey Narkoza spoglada na siebie w lustrze, po czym wychodzi z pokoju. Ma teraz doskonaly mentalny obraz swojej zdobyczy. Nie przeszkadza mu, ze to sobowtor Jacka, ktorego pamieta z dawnych klubowych czasow, jak stoi przy barze z kieliszkiem w rece i przepija do Guya Foxa, drugim ramieniem otaczajac plecy Szybkiego Puka. Nie. Lyknal kolejna pigulke, zanim wszedl do Club Soda, wiec wcale mu to nie przeszkadza. -Me rozumiesz. Nic, kurwa, nie rozumiesz. Jasne, ze on nie zyje. Dziesiec lat czy dwadziescia, to nie ma znaczenia, bo wszyscy jestesmy martwi. Nie widzisz? Wszyscy, kurwa, jestesmy martwi, ale nie chcemy sie do tego przyznac; po prostu odgrywamy swoje dawne zycie wciqz od nowa, w taki sposob, w inny sposob, ale to wszystko jedno. Jestesmy martwi. Jestesmy, kurwa, martwi... -...nielegalna audycja. Powtarzam, to nielegalna audycja. Udzial w tym programie jest przestepstwem zagrozonym kara. Powtarzam... Krol lez -Wtrace cie do najglebszego lochu znanego czlowiekowi - grzmi Pierrot.Jack wykonuje skok kung-fu i mowi: -A drogi tatus uwolni mnie na moja prosbe. Idzie spacerkiem przez scene, az w koncu Joey go zatrzymuje, przydeptujac lancuch. Jack unosi rece, jakby zapomnial, ze ma na nich kajdany, i smieje sie. Robi piruet, tak ze zelastwo okreca mu sie wokol pasa. Potem nawija je na ramie i wyrywa spod stopy Pierrota. Joey zatacza sie do tylu. Jack wykonuje nastepny obrot i zarzuca lancuch jak bat na jego szyje. Robi to tak szybko, ze publicznosc nie widzi sztuczki Pierrota, ktory wsuwa dlon miedzy metal a swoje gardlo (choc na probach przeklinal: Jezu Chryste, omal nie odciales mi glowy. Cholerny pizdzielec!). Wszyscy widza jedynie blyskawiczny ruch, ktorym Arlekin chwyta Pierrota na lasso i gwaltownym szarpnieciem przyciaga do siebie jak partnera do tanca. Posyla mu calusa. -Zaden przymus nie zdola powstrzymac Arlekina - mowi. -Przymus! - warczy Pierrot, odciagajac lancuch od szyi. - Nawet nie wiesz, co to znaczy. Moze dlatego, ze kiedy wraz ze wszystkimi zwolennikami wezwiesz imie swojego riiby-ojca, on cie uwolni. Ale gdzie on teraz jest? Nikogo nie widze. Zaciska rece wokol szyi Arlekina. -Jest przy mnie nawet w tej chwili, jako swiadek mojego stanu - odpowiada Jack. - Stoi przed toba, przyjacielu. Po prostu jestes zaslepiony przez nienawisc. Pierrot rozglada sie z szyderczym usmieszkiem i potrzasa glowa. -Zamknijcie go - rozkazuje. - Zobaczmy, jak wykonujesz taniec z szablami w ciemnosci czarnej jak smola. Don podnosi lancuch. -A te kobiety, ktore uczestniczyly w twoich przestepstwach, coz, moga podzielic twoj los. Ich delikatne rece, ktore z takim halasem bija w bebny, mozna lepiej wykorzystac przy krosnach. O tak, kaze im pracowac w mlynach, a jesli to nie zlamie ich woli, oddam ich polamane ciala w niewole. -Pojde dobrowolnie, godzac sie na to, co i tak nie moze mnie spotkac - oswiadcza Jack. Pozwala, zeby Don go wyprowadzil, i tylko na koniec odwraca sie, unosi rece skute lancuchami i wskazuje na Pierrota. -Badz pewien, ze za to ponizenie Arlekin wezmie zaplate - ostrzega. - Przysiegam na ducha, ktorego istnieniu zaprzeczasz, Pierrocie. Wiedz, ze go obrazasz, wtracajac mnie do wiezienia. -Zabierzcie go. Ten czlowiek jest glupcem, skoro drwi z krola Themes. -Ty po prostu nic, kurwa, nie rozumiesz! - wrzeszczy Jack, kiedy Don sciaga go ze sceny. - Caly twoj swiat, twoje zycie to tylko sen. -Jestem Pierrotem, krolem wszystkiego, co tutaj widzisz. -Jestes Krolem Lez! - krzyczy Jack zza kulis. - Twoje imie to Smutek. Mysliwy i lis Jeszcze zamykaja sie za mna podwojne drzwi biblioteki, gdy na jego widok ostry wyrzut zamiera na moich ustach. Przystaje.Siedzi w ulubionym pluszowym fotelu naszego ojca, z otwartym, oprawionym w ciemna skore tomem na kolanach, z bardzo skupionym wyrazem twarzy. Jest to obraz tak niecodzienny, ze przez sekunde wydaje mi sie, jakby ojciec wrocil na swoje zwykle miejsce, do zwyklej pozy, czyli z nosem w ksiazce. Na stoliku obok fotela stoi nietkniety kieliszek porto, a kiedy brat wyciaga reke i zapala lampke do czytania, od razu przypomina mi sie, jak stalismy tu razem, kryjac sie za spodnica matki. Ona pytala ojca cicho i spokojnie, czy zje dzis kolacje z rodzina, a on podnosil wzrok znad ksiazki i zapalal te wlasnie lampe, bo dopiero wtedy spostrzegal, ze juz zapadl zmierzch. Potem odprawial nas niecierpliwym ruchem reki. Kiedy mialem dziesiec lat, matka przeniosla sie z nami do miejskiej rezydencji w Strann. Od czasu do czasu odwiedzalismy ojca i za kazdym razem zastawalismy go tutaj, jakby w ogole nie ruszal sie z tego fotela. Przed pierwsza wojna swiatowa byl dyplomata - pamietam zmarnowane lata dziecinstwa na wsi pod Paryzem, a potem w Anglii, do ktorej zawsze mialem slabosc - ale potem wypadl z lask i to go zmienilo. W koncu wycofal sie z normalnego zycia w swiat ksiazek. A teraz moj brat siedzi na jego miejscu, jego zwykle nieskazitelny mundur jest wygnieciony, gorne guziki szarej bluzy rozpiete. Nigdy nie rozumialem jego fascynacji sztuka wojenna - decyzji, zeby poswiecic zycie tym, ktorzy dla takich jak on mieli jedynie pogarde - ale jego schludnosc i dyscyplina byly zawsze czyms w rodzaju wzorca dla mojego bardziej narowistego charakteru. Teraz siedzi zgarbiony w polmroku, rozchelstany i jeszcze bardziej szalony niz ojciec pod koniec zycia. Podloge zasmiecaja ksiazki wyrzucone z szaf stojacych pod scianami i szklo z rozbitych kieliszkow. Stapam wsrod nich ostroznie i rownie ostroznie dobieram slowa, kiedy do niego podchodze. -Od kiedy to, twoim zdaniem, obchodza mnie polowania na lisy, Johann? Wiesz, ze nigdy nie mialem upodobania do krwawych rozrywek. Mowie lekkim tonem, ale w kieszeni zaciskam piesc na pogniecionym telegramie. PRZYJEDZ DO DOMU JAK NAJSZYBCIEJ STOP POLOWANIE NA LISY STOP J -Nie chcialem byc zbyt oczywisty, Lisie - mowi brat. -Nie nazywales mnie tak od czasow dziecinstwa - stwierdzam. Mialem jakies piec lat, kiedy od Reynarda Lisa, krola zlodziei z ludowych basni, zyskalem przezwisko, ktore tak mocno zroslo sie z moja tozsamoscia, ze odkad pamietam, czulem sie bardziej Reynardem niz Reinhardtem. Zanim w ojcu dokonala sie przemiana, ksiazki ogrywaly w naszym i jego zyciu rownie wazna role. Jego hobby byla mitologia i folklor, a my angielskiego i francuskiego uczylismy sie z tlumaczen braci Grimm i bajek Ezopa. Dorastajac, przerzucilismy sie na greckie i rzymskie mity, oczywiscie Biblie i teksty orientalne. Ojcu bardzo zalezalo, zebysmy docenili te legendy tak jak on, zrozumieli ich uniwersalnosc; jedna z jego metod uczenia nas jezykow bylo pokazywanie wspolnych korzeni uzywanego w nich slownictwa. -Bruder, brother, frater, frere - mowil. - Musicie wsluchac sie w podobienstwa brzmieniowe tak samo jak w roznice. Jesli zwrocicie uwage na to, w jaki sposob zmieniaja sie dzwieki, zrozumiecie, ze kiedys wszyscy mowilismy tym samym jezykiem, opowiadalismy te same opowiesci. Czasami mysle, ze bardziej interesowalo go jego wyobrazenie o nas, to, kim mozemy sie stac, niz to, jacy naprawde jestesmy. Dostrzeganie potencjalu we wlasnych dzieciach nie wydaje sie zle, ale warto miec na uwadze rzeczywistosc. W kazdym razie, tak jak Reinhardt stal sie dla niego Reynardem, jego malym Lisem, krolem zlodziei, Johann zostal Jonem, Jackiem, Zabojca Olbrzymow. Brat draznil sie ze mna, ze to imie do mnie pasuje, bo jestem podstepnym tchorzem, ale ja powtarzalem sobie w myslach przydomek: Krol Zlodziei, Krol Zlodziei. Kiedy sie bawilismy, czesto bylem przebieglym Lisem, a brat szlachetnym bohaterem Jackiem, ktory krzyzowal moje plany, wykurzal mnie z kryjowek, bil i pokonywal, ale ja oczywiscie zawsze uciekalem. Matka trzymala nasze fotogramy w serwantce we frontowym pokoju miejskiej rezydencji. Na jednym z nich jest moj brat na biwaku; w skorzanych spodniach i chuscie Wandervogel wyglada bardzo stylowo; po powrocie z tej wycieczki z podnieceniem opowiadal o nowym przyjacielu - Thomas to, Thomas tamto - i twierdzil, ze obaj zostana zolnierzami. Kolejne zdjecie pokazuje mnie jako czteroletniego eleganta, dumnego z wyprasowanego ubranka. Mowiono mi, ze mialem w przedszkolu dziewczyne, ktora nie odstepowala mnie na krok, opiekowala sie mna troskliwie, nawet zawiazywala mi sznurowadla. Podobno sam umialem je wiazac, ale coz, ona nie musiala o tym wiedziec. Patrze na pognieciony mundur brata i zastanawiam sie, do jakiego stopnia nasze zycie uksztaltowaly historie opowiadane przez nas samych. -O co wlasciwie chodzi? - pytam. -Mam dla ciebie robote - oznajmia brat. Usmiecham sie. Choc wiem, ze za tym sensacyjnym oswiadczeniem kryje sie cos wiecej niz niespodziewana szansa na dobra posade, rzucam lekkim tonem: -Nudna biurowa praca w firmie ktoregos ze znajomych ojca? Wiesz, ze do tej pory robilem, co moglem, zeby uniknac tego strasznego losu, i nie chcialbym, zeby wszystkie lata poswiecone bakaratowi poszly na marne. Nie, ja juz mam zajecie, dziekuje, i choc moze nie jest zbyt szacowne... -Szacowne? - przerywa mi brat. Zamyka ksiazke i kladzie ja na stoliku. Przypuszczam, ze tom pochodzi ze zbiorow ojca - popekana czarna skora, mosiezna klamra - ale go nie rozpoznaje. Wyglada bardziej na jakas fantastyczna grimoire niz ktoras z opaslych rozpraw na temat sredniowiecznej hiszpanskiej literatury romantycznej czy czegos w tym rodzaju. Johann delikatnie przesuwa dlonia po okladce, ledwo muskajac ja opuszkami, niemal z czuloscia. Jestem zaniepokojony balaganem panujacym w bibliotece. Czy to wynik goraczkowych poszukiwan? - zastanawiam sie. Czy napad slepego gniewu? Slyszalem, ze od przemowienia Hitlera pod Reichstagiem brat stal sie... nieprzewidywalny. -Nie nazwalbym twojego obecnego zajecia szacownym - mowi. Przyciagam sobie fotel z rogu pokoju i siadam po drugiej stronie stolika. Pod moimi nogami chrzesci szklo. -Nie bronie ojczyzny przed... kim tym razem? Zydami? Futurystami? Nie. Ludzie potrzebuja rozrywki, wiec ja dostarczam. -A, tak, kabaret i dziwki. Picie i spiew. Stuka palcem w krysztalowa karafke. Ide do kredensu po drugi kieliszek. -Nie doceniasz wartosci prostej rozrywki - stwierdzam. - Ty i twoi przyjaciele mozecie toczyc swoje bitwy z futurystami, urzadzac zjazdy, demonstracje i kontrdemonstracje. Reszta z nas chce normalnie zyc, zapomniec wieczorem o klopotach, tak, tak, przy drinku i muzyce. Moze to nie jest szlachetne zajecie, ale na pewno pozyteczne. Powinienes raczej byc zadowolony, ze ostatnio robie cos konstruktywnego ze swoim zyciem. Johann siega po kieliszek i pociaga lyk porto. -Przepraszam. Zapominam, ze teraz kroczysz uczciwa droga, ze tak to ujme. Koniec z hazardem. Koniec z odgrywaniem Casanovy. - Kolejny lyk. - Wiec naprawde przestales krasc damska bizuterie? Cisza jest namacalna, zakloca ja tylko brzek krysztalowego korka wyciaganego z karafki, a potem bulgot porto nalewanego do kieliszka. Nastepne brzdekniecie, gdy wkladam korek na miejsce. Siadam w fotelu. -Specjalizujesz sie w bizuterii, prawda? - ciagnie brat. - Tak slyszalem. Najslynniejszy zlodziej kosztownosci na Riwierze, tak mowia ludzie. Jestem pewien, ze matka bylaby z ciebie dumna. Rozwazam mozliwosci, zastanawiam sie nad wykretami i zaprzeczeniami. Wykluczone, zeby Johann mial jakikolwiek mocny dowod. Moglbym udac glupiego, zaprotestowac przeciwko formulowaniu wnioskow na podstawie poszlak i zwyklych zbiegow okolicznosci. Przydomek z dziecinstwa, zbieznosc dat i miejsc. Moglbym sie wykrecac, udawac naiwnego i zranionego, ze w ogole podejrzewa mnie o takie rzeczy. Ale raczej bym go nie przekonal. Za dobrze sie znamy. Po prostu wzruszam ramionami. -Wszyscy mamy swoje slabostki - mowie. Od chwili, gdy dostalem telegram, wiedzialem, ze brat mnie przejrzal. Szczerze mowiac, w sama pore; czekalem na te chwile od lat. Rok po roku, kiedy na lato przyjezdzalem do Strann z Nicei albo z Cannes, a gazety donosily o najnowszym smialym wyczynie Czarnego Lisa, zawsze bylem rozczarowany, ze Johann wita mnie jako wiecznego syna marnotrawnego. Przez cale lata oczekiwalem, ze wezmie mnie na strone i trzymajac w rece gazete, zapyta surowym glosem: Cos ty zmalowal? Tymczasem to ja, pamietam, bralem go na strone i zadawalem pytanie. Czy jest dumny ze swoich powiazan z tymi zbirami i dewiantem takim jak Rohm? Pamietam, ze pozniej masowalem obolala szczeke, on mnie przepraszal, probowal sie tlumaczyc - ze czuje sie z nimi jak w domu, braterstwo, wielki cel - a ja uswiadamialem sobie, ze oklamuje nie mnie, lecz siebie. Wszyscy mamy swoje slabostki, rzeczywiscie. A co u twojego mlodego przyjaciela?. Tak, mam tajna bron. Ale juz nie jestesmy dziecmi. Lata temu wyroslem z msciwosci, z zasady wet za wet i nawet jesli teraz prowadzimy cos w rodzaju gry, w mysliwego i lisa, obowiazuje nas fair play. -O co chodzi? - pytam w koncu. Johann wychyla sie lekko z fotela i kladzie reke na ksiazce. Blask lampy pada na jego twarz. -Ty jestes Czarnym Lisem, prawda? Unosze rece ze zlaczonymi nadgarstkami, jakbym czekal na kajdanki. -Przyznaje sie do winy. Ale chyba nie zamierzasz sypnac wlasnego brata, co? -Nie chce widziec cie w wiezieniu. Mowilem juz, ze mam dla ciebie prace. Musisz ukrasc pewien klejnot. -Ide teraz uczciwa droga, jak sam powiedziales. Jestem na emeryturze. -Chce, zebys to dla mnie zrobil. Musisz to dla mnie zrobic. Gladzi zamknieta ksiazke, jakby to bylo zywe zwierzatko albo dyplomatka zawierajaca sekrety, ktore uratuja narod. Wyobrazam ja sobie przypieta kajdankami do jego nadgarstka, zupelnie jak w kiepskiej powiesci o szpiegach. W czasie dzieciecych zabaw zawsze myslalem, ze obaj jestesmy bohaterami, poszukiwaczem przygod i lotrem, mysliwym i lisem. Sadze, ze on nadal postrzega siebie w taki sposob, ale w rzeczywistosci mysliwi tego swiata maja psy, ktore rozrywaja lisowi gardlo, kiedy go dopadna. Dla mysliwego lis to szkodnik, ktorego nalezy zabic, a jego krwia posmarowac twarz, zeby byla czerwona jak bluza, czerwona jak opaska na ramieniu mojego brata. Zwazywszy na czasy, w jakich zyjemy, nasze dawne zabawy i historie, ktore opowiadal nam ojciec, wydaja sie niezupelnie takie same. -Co chcesz zrobic z tym klejnotem? - pytam. Sen Arlekina -Wladza - mowi Guy.Don gasi swiatla. Pierrot stoi bez ruchu w cichej sali, zlowieszcza postac, czarna na czarnym tle, za jego plecami opada kurtyna, za nia widac migotliwy pomaranczowy blask swiec. Teraz, w teatrze cieni, widzimy Jacka wleczonego w lancuchach, wtracanego do celi. W przefiltrowanej poswiacie otaczaja go, sylwetki jak w pokazie z latarnia magiczna, zwierzece, monstrualne istoty. -Witaj ciemnosci, swieta corko bolesnej straty - spiewam. - W minionych dniach zabralas syna ziemi i nieba do swoich zrodel. Wsrod poruszajacych sie cieni jeden jest nieruchomy. Kobiety? Dziecka? Dziewczyny. -O, swieta dziewico, kiedy z niegasnacego ognia wyszedl jego ojciec... Nad dziewczyna ukazuje sie raptem skrzydlata postac, jaskrawobiala posrod czerni, skomplikowana sztuczka Dona, wymagajaca wielkich umiejetnosci. Aniol Gabriel albo labedz Ledy. -...i wydal go na swiat spomiedzy swoich ud, krzyk, imie. -Jack - dobiega mnie szept ksiezniczki. Postacie rozpraszaja sie i znikaja, aniol ze swiatla i dziewczyna z cienia rozdzielaja, zostaje tylko Jack zakuty w lancuchy, wiezien Pierrota czekajacy na swoj los. Zwija sie w klebek na podlodze. -Spij, dwukrotnie narodzony synu - spiewam - w lonie ojca, w grobie matki, i snij swoje sny. Obiecujemy, ze wrocisz. Staniesz sie znany w Themes. Swiatla zapalaja sie nad Pierrotem i teraz on, w swoim czarnym kostiumie, jest jedyna ciemnoscia na scenie. -Ale ty, mroku, porzucasz nas, kiedy na twojej swietej ziemi probujemy urzadzac zabawy, wieszac girlandy. - Staje za nim, cichy glos za plecami. - Dlaczego nas nienawidzisz? Dlaczego unikasz? Na fioletowy owoc, ktory wisi na winorosli, obiecuje, ze nadejdzie czas, kiedy skierujesz mysli ku sobie i we wlasnej krwi i pocie, w soli nasienia i grzechu, znajdziesz... ducha. -Arlekina - rzuca szyderczo Pierrot. Odwraca sie, odpycha mnie i schodzi ze sceny. -Jaka furie i wscieklosc przejawiaja te istoty zrodzone z gliny - spiewam. - Pierrot, potomek zyjacych w ziemi robakow z archaicznych epok, dziki i potworny w swoich obyczajach, nieludzki gigant, mordercza wola przeciwko boskosci. Dajcie mu czas, a zakuje wszystkie slugi Arlekina w okowy. Teraz wtracil naszego towarzysza do ponurego, czarnego, strasznego lochu w swoim palacu. Widzisz, Arlekinie, jak rzadzi Pierrot? Ciemiezy twoich prorokow z bezlitosnym okrucienstwem. Przyjdz, krolu, unoszac wysoko swoj zloty tyrs ponad lampy oliwne, ponad wzgorza, okielznaj dume tego krwiozerczego glupca. - Spiewam do postaci spiacego Jacka. - Gdzie jestes, Arlekinie? Noca, posrod legowisk bestii i stosow trupow, zbierasz uczestnikow zabawy wokol swojego fletu z zielonymi zylkami? Czy w ciemnym lesie, gestym od lamp oliwnych, gdzie sierota zgromadzil drzewa i polne zwierzeta wokol swojej lutni? -Jest w wiezieniu - podpowiada diuk. - Wlasnie widzielismy, jak wtracaja go do lochu. -Sadze, ze to metafora, moj panie - odzywa sie konsul. -O, blogoslawione welony Empirum, Arlekin oddaje wam czesc. Do was wroci ze swoimi rytualami i poprowadzi taniec... Za scena Don wlacza swiatlo i dzwiek. Teraz powinno sie zrobic ciekawie, mysle - sen Arlekina, trans widowni. Na scianach i suficie ponurej, szarej sali pojawiaja sie barwne kalejdoskopy wysylane przez projektory zamontowane na wozie. -Poprowadzi wirujace dziewice przez spadek, przez prad obracajacych sie osi, przez sklebiona ludyczna piane, chaos namietnosci i praktyk... Po scianach przemykaja zlote i blekitne liscie, diamentowe platki sniegu, fraktale i pierzaste paprocie w opalizujacych barwach, szafirowe gwiazdy i karneole. Ludzie wykrzykuja "ach" i "och"! Jest nawet jedno glosne "wow"! I nic dziwnego; kwas w suchym lodzie juz powinien zadzialac. -Przez ojca wszystkich rzek, ktory sprawia radosc ludziom, dajac im zrodla swiezej wody... W powodzi swiatla rozkwitaja falami srebrne kwiaty, zmieniaja sie w konie, w galopujace klacze palomino, czarne ogiery posrod nocy. -Przez rzeki wszystkich dusz, ktore zasilaja te kraine wierzchowcow - spiewam. Miedzy ojcami i matkami wierzga i bryka jeden dropiaty zrebak. Rzucam spojrzenie za kulisy i widze, ze Joey kleczy na kolanie, a Jack stoi za nim i nieprzyzwoicie gestykuluje fletem. Joey, wieczny pesymista, chowa noz do buta. Szczescie to cieply pistolet -Po prostu uwazam, ze przemocy nigdy nie da sie usprawiedliwic, Don.-Nigdy, Jim? Czy to nie sa tylko puste slowa? -Me, to najzwyklejsza prawda. Czy kiedykolwiek zalatwiono jakas sprawe pod grozba karabinu? Takie "rozwiazanie" jest zbyt ostateczne. Mysle, ze igramy z ogniem. -Od kiedy to przemoc cokolwiek rozwiazuje? Piekna mysl, Jim, ale slysze, ze wlasnie jedzie po ciebie karetka - (w tle dzwiek syreny ambulansu) - iii... Elvis opuscil budynek. Dobranoc, Jim-Bob. Slodkich snow. Nie daj sie pogryzc bitmitom. Czesc... Hugh, jakie jest twoje zdanie w omawianej przez nas kwestii? -Jack Flash to zwykly przestepca. Nie jest zadnym bohaterem. Mam dosc sluchania o biednych bogatych smarkaczach, ktorzy jecza w kolko, jacy to sa "udreczeni". Nie wiedza, co znaczy obowiazek. Nasi dziadkowie walczyli... -...za nich na wojnie, tak, tak, przywrocmy obowiazkowa sluzbe wojskowa, wyslijmy ich do Rosji, pokazmy, jak sie zyje pod rzadami futurystow, wieszanie to zbyt lagodna kara, lepsze sa narzedzia do miazdzenia kciukow. Mam racje, Hugh? Mam racje? -Posluchaj, Don, my przynajmniej mamy ten luksus, ze mozemy ponarzekac... -...i trafic na czarna liste. -Kazdy moze znalezc prace. -Powiedz to homoseksualistom. -Paragraf dwadziescia dwa? Ustawa o zatrudnieniu byla absolutnie konieczna. Ci ludzie pracowali w naszych szkolach, z naszymi dziecmi, zboczency uczyli nasze dzieci... -Zaplanowana deprawacja, co? Pierwszy stopien zepsucia mlodych. Rozejrzyj sie, Hugh. Naszych mlodych nie trzeba psuc... Szybki Puk i ja owijamy sie wokol siebie nawzajem, tanczac cialo przy ciele, czakra przy czakrze, spleceni. -Jakie to uczucie byc awatarem chaosu? - mamrocze Puk. -Troche... niestabilne - odpowiadam. Czuje mrowienie wzdluz wezowego kregoslupa, od endorfinowego halo nad czakra ciemieniowa, w dol do szostej czakry, serotoninowej klarownosci oka ajna znajdujacego sie posrodku czola, dalej do piatej czakry gardla, glosu, slowa, gardlowego pomruku glodu, do adrenalinowego przyplywu strachu i wscieklosci ze zrodlem w czakrze sercowej, do trzeciej, przeponowej, ktora miesci sie w splocie slonecznym, gdzie rodzi sie duma i poczucie winy, przyspieszony oddech, westchnienia i smiech, w dol, w dol do hara czakry podbrzusza, jelit i dalej... do czakry numer jeden, ledzwi i zadzy, zlotodajnej zyly, zrodla energii chi, testosteronu i oksytocyny. W nirwanie mozna przeciwstawic sie ego, dziecino, ale cialo zyje i ma swoje wlasne plany. I dalej w dol do najwazniejszego punktu. Czuje krystaliczne uderzenie zaru, kciuk wbija sie mocno w moje krocze, w starozytnej tantrycznej sztuczce, ktora powstrzymuje wytrysk nasienia. -Juhu! - wykrzykuje. Albo cos w tym rodzaju. Potrzebuje kilku minut, zeby uspokoic oddech, a potem, naladowany mistyczna zyciowa sila wszechswiata, w pelni swiadomy swojego ciala i kazdej jego komorki, odsuwam sie od rogatego chlopaka i wstaje, by sie ubrac. Fox ugoscil mnie po krolewsku. Wkladam skorzane spodnie, sznurowane po bokach (amerykanska kawaleria powietrzna), karmazynowa koszule (Kozak futurysta obryzgany krwia rosyjskiej szlachty), kurtke z epoletami (czern i zloto Sojuszu Wolnej Iberii), wojskowe buty (najlepszy produkt Republiki Weimarskiej), a na to wszystko pancerny szynel ukradziony straznikowi. Patrze na siebie w duzym lustrze, okrecajac bialy jedwabny szalik wokol szyi i nakladajac gogle na czolo. Wygladam teraz prawie jak czlowiek; kolce z plomiennych wlosow sa nienaturalne, ale nie bezbozne; skora, paznokcie i nozdrza - licza sie wszystkie drobiazgi. Tylko srebro i zloto teczowek przypominaja w dosc niesamowity sposob, ze tak naprawde nie naleze do tego swiata. -Myslisz, ze ci sie uda? - pyta Puk. -Bulka z maslem. Joey jest lagodny jak baranek, kiedy sie go dobrze pozna. -On cie, kurwa, zastrzeli. Wzruszam ramionami. -Wkurzylem go. -Zdradzil nas wszystkich. -Jedyna osoba, ktora Joey zdradzil, jest on sam. Puk potrzasa glowa. Uwaza mnie za beznadziejnym przypadek. Moj skret zgasl, wiec grzebie w kieszeni szynela w poszukiwaniu zapalek, odrywam jedna od kartonika, pocieram o draske - szsz! - i zaciagam sie marihuana. W glowie notuje: musze pamietac, zeby wziac zapalniczke. -Przyda ci sie - mowi Puk i wyjmuje z komody mahoniowe pudelko. Otwiera je bardzo ostroznie. Srebrzysto-zloty blysk metalu. Pistolet chi marki Curzon-Youngblood Mark I, antyczny prototyp wszystkich nastepnych modeli i wciaz najlepszy zdaniem wielu zabojcow. Super, mysle. Jestem gotowy do rock and rolla. ERRATA Wielki plan -Co zamierzasz zrobic, Jack? Pojechac do Niemiec i zabic samego Adolfa, a potem urzadzic sobie wycieczke do Wloch i odwiedzic rowniez Benito?Seamus kreci glowa. Jack jest dobrym czlowiekiem i serce ma we wlasciwym miejscu, to jasne, ale jest idiota. Obaj sa cholernymi idiotami. -Moze pojade. Wiesz, mysle, ze moglibysmy to zrobic. Finnan gasi cuchnacego gauloisea w popielniczce i opiera sie plecami o komode. Pokoj na poddaszu jest malutki, ze spadzistym sufitem i wystajacym na zewnatrz mansardowym okienkiem. W srodku miesci sie lozko, szafa i niewiele ponadto. Wynajeta nora Seamusa nie jest ani troche lepsza - ostatecznie obaj dostaja pensje dokerow - ale on przynajmniej utrzymuje porzadek, tak jak nauczono go w wojsku. Jezu, w mieszkaniu Jacka jest podobnie jak we wnetrzu jego popieprzonej glowy - kompletny balagan, wszedzie stosy brudnych rzeczy i puste butelki po whisky, piec albo szesc... nie, Chryste, jeszcze jedna wystaje z szuflady, spomiedzy cholernych skarpet i innego gowna. Tak, ale niezly z niego pijus jak na Anglika. Przez ostatnie dni jest dla Seamusa trudnym zawodnikiem, a to juz, kurwa, o czyms swiadczy. Teraz duzo czasu spedzaja na wspolnym piciu. -Wiec moglibysmy to zrobic, tak? - mowi Seamus. - Tak po prostu przemaszerujemy przez nazistowskie Niemcy, mowiac "dzien dobry panu" i"co slychac, stary", a oni wpuszcza nas do Hitlera. Albo ukradniemy nazistowskie mundury, bedziemy wykrzykiwac Sieg heil i nikt nie zauwazy roznicy. O tak, to cholernie dobry plan, Jack. Glowa do gory, chlopcy, i... Seamus w ostatniej chwili gryzie sie w jezyk, zeby nie powiedziec "do ataku". To bylby cios ponizej pasa. Bylo, minelo. Jesli powtorzy to sobie wiele razy, moze wreszcie, kurwa, zapamieta. -To jest jakis plan - stwierdza Jack. - Po prostu pojdziemy do Berlina i, cholera, zabijemy kazdego, kto nam wejdzie w droge. Jezu, on, kurwa, mowi powaznie i w ogole. -Zabijemy wszystkich? - pyta Seamus. Jack nie odpowiada, tylko wstaje z rozgrzebanego lozka, podnosi pusta butelke z podlogi i stawia ja na komodzie obok popielniczki. Odsuwa Seamusa i przechodzi na druga strone pokoju, cale cztery kroki. Potem wypowiada jedno slowo i... ...rozbite szklo niczym proszek pokrywa caly blat, Seamusowi dzwoni w uszach i jest mu niedobrze, odbicie w lustrze nad bielizniarka wyglada jak w pieprzonej beczce smiechu, przekrzywiony pokoj, znieksztalcone postacie, bezwladne ciala na polu bitwy, kruk bijacy skrzydlami w okno, czern, biel i czerwien, zimne zelazo nogi od lozka kurczowo sciskanej w rece, kiedy swiat przestaje drzec. -Jestesmy inni - mowi Jack. - Ty i ja jestesmy inni. Seamus zaciska powieki i widzi pola uprawne ciagnace sie po horyzont, otwiera oczy, oddycha gleboko. -Co widzisz, Finnan? - pyta Jack. - Co widzisz, kiedy zamykasz oczy? -Nic. -Co widzisz, kiedy jestes pijany i szalony, kiedy masz te swoje ataki? Tak to nazywasz, gdy same z ciebie wyplywaja slowa, ktore normalnie, gdy jestes trzezwy, sa ukryte tak gleboko, ze nie potrafisz do nich dotrzec, prawda? -To nie... - Sam nie wie, co to jest, wiec jak, kurwa, moze zaprzeczyc? -Wiem, co mowisz, Finnan. Slyszalem. Pamietaj, ze to ja zawloklem cie do domu w te noc, kiedy nie mogles ustac na wlasnych nogach. Ja wy sluchiwalem twojego gadania. Zrozumialem. Slyszalem to juz wczesniej. I Jack opowiada mu o wyprawie w glab Kaukazu, o znalezionym tam jezyku, spisanym na skorach martwych ludzi, jezyku, ktorym mowi Finnan, ale zbyt sie boi, zeby go rozumiec, a ktory Jack rozumie, lecz boi sie nim mowic. Jack otwiera szafe i wyjmuje pelna flaszke zza skorzanej torby, ktora widziala lepsze czasy. Zdejmuje nakretke, pociaga lyk z butelki i podaje ja Seamusowi. Finnan wypija haust - smak gorzki, anyzkowy, piekacy. Chryste! Kaszlac, patrzy na etykiete. Jezu, czy to paskudztwo jest legalne? -Wiesz, kim jestesmy? - pyta Jack. Seamus bierze od niego nakretke i zamyka butelke. -Nie. -Ale jestesmy inni, prawda? Finnan najpierw kiwa glowa, potem nia potrzasa. -To nie my, Jack. To nie my jestesmy inni, tylko... Oddaje butelke Jackowi. Patrzy na nich obu w znieksztalconym lustrze: wychudzone istoty ze zbyt malymi glowami, patykowate stworzenia jak Z dzieciecych rysunkow albo malowidel na scianach jaskini. Odbicia zmienione jednym slowem. -Wiesz, co widze, kiedy zamkne oczy, Jack? Wojne. Niekonczaca sie pieprzona wojne i nas. Walczymy i zabijamy, wciaz od nowa i od nowa. Ale to nie ma sensu, Jack. Po prostu nie ma sensu. O, moge ci powiedziec, ze stary Josef i Adolf zamierzaja podpisac cholerny pakt, zeby podzielic miedzy siebie Europe. Moge ci powiedziec, ze nic z tego nie wyjdzie, bo obaj sa pieprzonymi cipami. Ale... Myslalem, ze widze przyszlosc, wiesz? Teraz nie jestem pewien. Niektore rzeczy wygladaja jak nie z tego swiata, Jack. Sa te male stworzenia, rozumiesz, te male czarne stworzenia pelzajace wszedzie... Jezu, jestem, kurwa, rownie szalony jak ty. Jack przesuwa palcem po sproszkowanym szkle, rozgarnia je kciukiem. -Nie sadze, zebysmy byli szaleni - mowi. - Mysle, ze otrzymalismy... dar. I mamy obowiazek go wykorzystac. - Znieksztalcone odbicie Jacka patrzy z lustra na Seamusa. - Skoro potrafimy zmieniac rzeczy, skoro potrafimy zmieniac rzeczy... Zmienic historie -Swiat - mowi Jack. - Przeszlosc. Przyszlosc. Wszystko, stary.Seamus strzasa popiol z papierosa do stalowego zlewu i odkreca kran. W kuchni nie ma popielniczek, a on nie bedzie brudzil podlogi, to jasne, wiec patrzy, jak strumien czystej wody rozrywa bibulke. Kiedy w odplywie znikaja ostatnie drobiny tytoniu, Finnan zakreca kurek. Na gorze slychac glosy, smiechy i piski, tupot. To zona Francuza i jego dzieciaki. Zobaczyli ja w przelocie, kiedy otworzyla im tylne wejscie, zmierzyla ich jednym spojrzeniem i zawolala meza. Seamus podchodzi do drzwi prowadzacych do holu i zamyka je, zeby odciac sie od tych dzwiekow. Nie jest pewien, czy chodzi mu o zachowanie dyskrecji, czy raczej o ucieczke przed tym, czego najprawdopodobniej sam nigdy nie bedzie mial. -Wy, Anglaise... - zaczyna Francuz. -Irlandczycy - poprawia go Seamus. -To nie ma znaczenia - wtraca Jack. -Niech mnie diabli, jesli nie ma - burczy Finnan. -Przyjaciele, nie rozumiem, jak ta... ksiazka moze zmienic swiat? Moze za duzo wypiliscie, non? -Od rana nic - mowi Jack. Kuchnia jest mala, ale czysta i dobrze wyposazona, rondle i patelnie wisza nad zelaznym piecem, na kredensie stoja misy z owocami i koszyki ze swiezymi warzywami. Pachnie ziolami, czyms wedzonym - ryby, kielbasa, sery - i oczywiscie cebula i czosnkiem. W garnku gotuje sie bulion. Tak, Seamus oddalby prawa reke, zeby miec spokojne domowe zycie, tak jak ten mezczyzna. -Monsieur Reynard, wazne jest tylko to... Wie pan, ze Hitler nie zatrzyma sie w Czechoslowacji. Reynard kiwa glowa, zapraszajac go do solidnego sosnowego stolu, ktory zajmuje prawie caly srodek kuchni. Sam ulokowal sie najblizej drzwi prowadzacych do przedpokoju i drugich, chyba od spizarni ukrytej pod schodami. Seamus czuje dochodzace stamtad aromaty dobrego jedzenia. Jack wybral miejsce przy piecu, przed nim lezy stosik frankow, zalosnie maly, ale to wszystko, co maja. Finnan siada obok gospodarza, -Liczy sie tylko to, ze mozemy sprobowac zapobiec nadciagajacej wojnie - mowi. -Zmienic sytuacje - dodaje Jack. - Prosimy tylko, zeby wykorzystal pan swoje umiejetnosci. Seamus patrzy na skorzana torbe wiszaca na jego ramieniu. Widzial ja kilka razy nad Ebro, wystajaca z plecaka, ale nigdy o nia Jacka nie zapytal. Nie wydawalo sie to wazne, zwykly worek, za maly, zeby kryc w sobie cos wartosciowego. Teraz, na Jezusa, wie, co w nim jest, ale to zupelnie inna historia. Chyba sa, kurwa, stuknieci. Gdybysmy wygrali wojne w Hiszpanii, powiedzial kiedys Jack. Gdyby faszysci byli... jakos podzieleni. Gdyby nie Stalin i Chamberlain i ich cholerne uklady z Hitlerem. Ty masz Wzrok. Mozesz zobaczyc, jakie zmiany powinny nastapic. Ja znam jezyk, ale zaden z nas nie umie nim mowic. -Jest pan najlepszym czlowiekiem do tej roboty, tak slyszelismy. Jedynym czlowiekiem do tej roboty. -Ale to, monsieur Carter, monsieur Finnan - (bierze do reki kilka banknotow) - jest kpina. Wystarczyloby moze na... un passeport, dyplom. A wy prosicie mnie, zebym zrobil ksiazke. Za tyle? -Nie rozumie pan, jaka jest stawka - odzywa sie Jack. - Pan... Seamus kladzie dlon na jego ramieniu. -Jasne, wiem, ze to niewiele. Wiem, ze to cholerny zart. Niestety, to wszystko, co mamy, oprocz koszul na naszych grzbietach, ale jesli pan chce, oddam panu swoja. Urobie sobie rece po lokcie jako panski niewolnik, jesli pan to dla nas zrobi. Przysiegam na grob mojej matki i samego Jezusa Pana Wszechmogacego. Niech pan spojrzy mi w oczy, monsieur Reynard, i plunie w twarz, jesli nie mowie prawdy. Francuz przez krotka chwile wytrzymuje jego spojrzenie, po czym odwraca wzrok. -Wierze panu, monsieur Finnan. Wierze, ze jest pan uczciwym czlowiekiem. I niestety, biednym jak wiekszosc uczciwych ludzi. Bebni palcami po stole, dlugimi delikatnymi palcami pianisty albo jubilera. Albo falszerza, mysli Seamus. W koncu Reynard najwyrazniej podejmuje decyzje. -Niczego nie obiecuje, ale pokazcie mi te... pisma, ktore mam skopiowac, prosze. Zobacze, ile pracy bedzie to wymagac. -Mon Dieu - szepcze Reynard. - Mon Dieu. Un cigarette, s'il-vousplait? Jack wyjmuje paczke z kieszeni na piersi, podaje jednego papierosa Reynardowi, drugiego Seamusowi, klepie sie po kurtce. Finnan uprzedza go, wyciagajac swoja zapalniczke. Podaje ja, zapalona, Jackowi. Ten przypala swojego papierosa, odruchowo zamyka zapalniczke, po czym otwiera ja znowu, kciukiem krzesze iskre i podaje ogien Reynardowi, wszystko to jednym szybkim ruchem. Stary nawyk. Zawartosc skorzanej torby lezy rozlozona na stole, kwadraty i prostokaty wyprawionej skory, suchego welinu, zlotobrazowego i tak cienkiego, ze niemal przezroczystego. Reynard unosi jeden skrawek do lampy. Welin jakby jasnieje, a widoczne na nim znaki sa tak zawile i subtelne, ze wygladaja jak filigran, raczej dzielo igly niz pedzla. Jasne, ze tak, mysli Seamus. -Piekna robota - stwierdza Reynard. - Formidable. - Oglada druga strone. - Przyjaciele, tego wyzwania z radoscia bym sie podjal, ale wy chcecie, zebym to podrobil. To nie jest malowidlo ani rysunek, tylko... nie znam tej techniki. Atrament jest w welinie, rozumiecie? Jesli juz, to powiedzialbym, ze wyglada na tatuaz. -Igla zamiast piora - mowi Jack. - Nie moze pan stworzyc takiego samego barwnika? -A welin? Co to w ogole jest? Jagnieca skora? Swinska? Tak pieknie wyprawiona. Jaka faktura, delikatnosc! -Musialby pan wykorzystac jej odwrotna strone. Reynard unosi brew. -I zostawic oryginalne pismo. Nie rozumiem. Jesli to ma zwiesc jakiegos prywatnego kolekcjonera... -Nie - przerywa mu Seamus. -Ale czy wystarczy tych kartek, zeby stworzyc ksiazke, o jaka wam chodzi? -Jezeli potrzebuje pan wiecej, na Boga, dam panu skore z wlasnych plecow - warczy Jack. Seamus kopie go pod stolem, Reynard rzuca na niego zaniepokojone spojrzenie i wraca do ogladania stronicy, ktora trzyma w rece. Ponownie unosi ja do swiatla. -Skad to macie? - pyta cicho, ale nieustepliwie. - Co to jest...? -Nie zrobie tego! Co za okropnosc! Brute! Bite! -Zrobi pan - mowi Jack. - Wystarczy, ze napisze pan to, co powiemy. Nie musi pan wiedziec, o jaka stawke chodzi. -Podle oszustwo - obrusza sie Reynard. - Chore. Wasz kolekcjoner jest jakims zboczencem, bestia, noni. Musi nim byc, skoro zamawia cos takiego. -Chodzi o przyszlosc swiata - tlumaczy Jack. - Potrzebuje pan dowodu? -Jack, zaczekaj - rzuca ostrzegawczo Seamus. -Nie chodzi o pieniadze, tylko o... I wymawia slowo, ktore unosi Reynarda w powietrze i trzyma go w gorze jak marionetke na sznurku. Seamus widzi panike na twarzy tego czlowieka, przerazenie, ktore budza w nim dwaj obcy z workiem pelnym ludzkiej skory, magicznymi zakleciami i... Chryste, teraz juz na pewno tego nie zrobi. Finnan z calej sily wali Jacka piescia w twarz. Jack osuwa sie na podloge, gospodarz pada z impetem obok niego. -Posluchaj. Nie. Zaczekaj. Reynard cofa sie przed Finnanem. -C'est diabolique! Vous etes le diable! Jestes diablem! I wtedy Seamus chwyta Francuza za przod koszuli i przyciaga do siebie. Jezu, moze i jest diablem, bo czuje sie jak czlowiek opetany, slyszy w glowie ryk glosny jak nad Somma, w Inchgillan czy gdzie indziej, kiedy syczy cos do ucha tego czlowieka, nawet nie wie, co mowi, ale to takie slowo, ze, Chryste, pali go w ustach, rozrywa pluca, dzwoni w czaszce, a potem on sam krzyczy i, kurwa, czyzby zemdlal? Co powiedzial? Co mu, do cholery, powiedzial? Reynard stoi przy zlewie i rzyga. -Przepraszam - kaja sie Seamus. - Nie chcialem. Nie wiem, co... Co ja panu powiedzialem? Co pan zobaczyl? O Jezu, przepraszam. -Szesc... szesc... szesc - mamrocze Reynard. Kto ma rozum, niech obliczy liczbe zwierzecia, mysli Seamus. O Jezu Chryste, kurwa, wiec to jest pieprzona apokalipsa. Czy to wlasnie ten kawalek przyszlosci, ktorego nie widze? -Szesc milionow - udaje sie w koncu wykrztusic Reynardowi. -Nie rozumiem. Gospodarz znowu wymiotuje. Pochyla sie nad zlewem, dyszy, pluje. Finnan opiera sie o drzwi spizarni i nic nie mowi. Jack lezy bez ruchu na podlodze. Wyglada na to, ze Seamus zlamal mu nos. Reynard przyciaga sobie krzeslo od stolu i siada na nim blisko zlewu. Patrzy dlugo i twardo w oczy Finnana. Na gorze placze ktores z dzieci, moze wystraszone halasem. Francuz kiwa glowa. -Twierdzi pan, ze ta Ksiega potraficie zmieniac rzeczy? - pyta. 4 CHWILA SMIERCI Nowa Sparta, nowe Ateny -Jestes szalony - mowie. - Wojsko jeszcze potrafilbym zrozumiec, ale SA? To zwykle zbiry. Sadysci. Robactwo. O co ci chodzi, o ladne mundury?Johann sie jezy, patrzy na mnie z uraza i sprzeciwem w oczach, a ja natychmiast zaluje swoich slow, bo o ile wczesniej moglby mnie wysluchac, teraz nawet nie warto zaczynac z nim rozmowy. Wzdycham i przenosze wzrok z powrotem na serwantke. Cenne bibeloty matki sa takie kruche, delikatne: drezdenska porcelana, wlasciwie nigdy nieuzywana, ceramiczne saboty z Antwerpii, oprawione w ramki zdjecia brata i moje. W porownaniu z nimi szafka wydaje sie wrecz toporna, chippendale czy cos w tym rodzaju, jesli dobrze pamietam, przywieziona z Anglii. Co teraz zrobimy z jej rzeczami? - zastanawiam sie. -Jonni - odzywam sie lagodniejszym tonem. - Jonni. Brat siedzi na stolku i brzdaka na pianinie, jednym palcem stukajac wciaz w ten sam czarny klawisz. Nigdy nie bylismy dobrymi uczniami, zaden z nas. Jego zbyt latwo rozpraszalo slonce za oknem, ja wolalbym grac halasliwy jazz, ktorego sluchalem w radiu. Johann przeczesuje reka pszeniczne wlosy. Zloty chlopiec mamusi, zolnierzyk tatusia... Ciekawe, dlaczego nigdy nie bylem o niego zazdrosny, zawsze opiekunczy. Wydawal mi sie taki... niewinny. To doprawdy ironia losu: moj starszy brat, dynamiczny, atletyczny, sam doskonale radzi sobie w walce, a tymczasem ja czuje, ze musze go bronic. I jestem zly, tak, poniewaz wiem, co pociaga go w tym faszystowskim nonsensie. -Zrob sobie wolne - mowie. - Wroc ze mna do Nicei. Albo pojedzmy do Berlina, to pokaze ci nocne zycie. Znam rozne kluby. Nie bedziesz musial... Urywam. Zapada dawne milczenie. -Czasy sie zmieniaja, Reinhardt. Wiem... wiem, ze niektorzy z nich sa lotrami. Wiem, ze niektorzy chca zrzucac bomby zapalajace na komunistow i Zydow. Ale tak teraz jest. To dopiero poczatek. -Wlasnie to mnie martwi, Jonni. Kto bedzie nastepny? Martwie sie o ciebie, chce powiedziec. O ciebie. -Futurysci sa realnym zagrozeniem dla naszego stylu zycia - oswiadcza Johann. -Jedz ze mna do Berlina - prosze slabo. -Wracaj ze mna do Strann - mowi brat. Zamykam sejf, przekrecam tarcze, wieszam z powrotem obraz na haku. Po raz tysieczny mysle, jak bardzo gardze ta rycina, ale poniewaz jest to prezent od Johanna, nie moge go obrazic, nie wieszajac obrazu na honorowym miejscu nad biurkiem, na scianie z sejfem. To jeden z okropnej serii Rycerzy teutonskich Herr Hitlera, caly szary i monumentalny, same katy i rogi, tryby i kola nieokreslonego mechanizmu, proba polaczenia Siegfrieda w lsniacej zbroi z robotem przywodzacym na mysl Metropolis Langa. Wojownik monstrum. Siadam z powrotem w fotelu, z Okiem Placzacego Aniola w dloni, i zastanawiam sie, co jeszcze powiedziec. -Naprawde ci sie to podobalo? - pytam, wskazujac za siebie. Johann patrzy na swoje buty. -Nie jestem znawca sztuki, ale pomyslalem, ze... -Skoro to jest dzielo Hitlera, musi byc dobre, tak? Brat jest wyraznie zmieszany. To dobrze, mysle. Powinien. -A co teraz o nim myslisz? -Nie wiem. Posluchaj... -Nie, to ty posluchaj - przerywam mu. - Spojrz na obraz i powiedz mi, co widzisz. Nie uwazasz, ze wyglada troche futurystycznie? -Tak, tak - rzuca Johann burkliwie. - Hitler nas zdradzil, tak, wiem. -Ale rowniez faszystowsko - ciagne niezrazony. - To zbroja czy uzbrojenie, maszyna czy czlowiek? Trudno powiedziec, gdzie jedno sie konczy, a drugie zaczyna. Trudno dostrzec roznice. Faszysta czy futurysta, Jonni... jaka jest miedzy nimi roznica? -Niemcy! - Wali piescia w biurko. - Roznica jest taka, ze my w cos wierzymy. Wierzymy w ten kraj, w narod, w nasze dziedzictwo, historie, w... Potrzasam glowa. Klade klejnot na biurku i przesuwam w jego strone. -Romantyczne klamstwa - mowie z glebokim znuzeniem. - Zabierz to i idz. -Wracaj ze mna - prosi brat. - Zrozumiesz, obiecuje ci. Kiedy zobaczysz, zrozumiesz. -Nie sadze, zebym kiedykolwiek zrozumial. -Nie sadze, zebym kiedykolwiek ciebie zrozumial. Odkad pamietam, zawsze chciales jechac do Heidelbergu, zostac oficerem, a teraz... teraz odrzucasz to wszystko, zeby dolaczyc do tych szalencow. Johann zamyka wieko pianina i okreca sie na stolku. -Wiara w rzeczy wyzsze nie czyni z nikogo szalenca. Tak, teraz w SA jest pelno mlodych... gniewnych mezczyzn. Przyszli z Freikorps, wielu prosto z ulicy, nie sa wyksztalceni. Nie mieli latwego zycia, ale sa na pierwszej linii walki z komunizmem i... -Czym? Miedzynarodowym zydostwem? Spiskiem syjonistycznym? Tak naprawde nie wierzysz w te brednie. Wiem, ze nie wierzysz. Podchodze do okna, odsuwam koronkowa zaslone i wskazuje na ulice. -Czy Herr Hobbsbaum jest spiskowcem syjonistycznym? Zasluguje na to, zeby obrzucac mu okna ceglami? Klasc na progu psie gowno? Swinska krwia wypisywac slogany na drzwiach? -Nie, oczywiscie, ze nie. Sa dobrzy Zydzi, Reinhardt, obaj o tym wiemy, lecz nie mozesz oczekiwac, ze zrozumie to czlowiek z ulicy. Ale z czasem przyjdzie dyscyplina. Wezmiemy ten... ogien pod kontrole. Tak. Teraz jest jak pozar, ktory rozszerza sie po Niemczech i calkiem je odmienia, ale kiedy nad nim zapanujemy, staniemy sie nowa Sparta, nowymi Atenami. Towarzysze broni, o to w tym wszystkim chodzi. O prostote, honor i szlachetnosc. Wracam do serwantki i biore do reki zdjecie brata w mundurku Wandervogel, na tle alpejskiego krajobrazu, gor i lak. Czy juz wtedy daly o sobie znac sprzecznosci w jego charakterze? Przed tamta wycieczka mial obsesje na punkcie starych rewolucyjnych bohaterow, komunistow, anarchistow i republikanow, Bakunina, Kropotkina, Dantona i Robespierre'a, choc nie rozumial ideologii, ktore wyznawali. A moze wszystko jest calkiem logiczne, tak jak to nowe poswiecenie rozumu dla romantyzmu? Odstawiam zdjecie na polke, delikatnie zamykam szklane drzwi. -O jedno cie prosze. Nie idz w tym mundurze na pogrzeb. -Nie mam... -Pozycz ode mnie - warcze. -Oczywiscie, oczywiscie. -Oczywiscie - mowi. - Jeszcze mozesz zmienic zdanie, wiesz. Na stacji panuje gwar i ruch, rodziny i biznesmeni przepychaja sie tam i z powrotem, stoja i zegnaja sie, czekaja, patrza na dworcowe zegary, sprawdzaja godzine na swoich zegarkach, a my przedzieramy sie przez tlum, bagazowy niesie za nami jedyna torbe podrozna mojego brata, z mundurem w srodku. W ostatniej chwili udalo mi sie go przekonac, zeby podrozowal w cywilnym ubraniu, by uniknac klopotow i starc z... mniej patriotycznie nastawionymi pasazerami. -Tak - powiedzial z nieobecna mina. - Masz racje. Masz calkowita racje. Juz wkrotce. Lepiej nie sciagac na siebie uwagi, prawda, Lisie? Nie spytalem go, co sie wkrotce stanie. Unosi czarny homburg i, przepraszajac, mija mloda Frau z wozkiem dzieciecym. Idac za nim, ja tez uchylam kapelusza i usmiecham sie do dziecka. Nienawidze tych okropnych istot, ale stare nawyki nie umieraja; kobiety lubia mezczyzn, ktorzy usmiechaja sie do dzieci. -Na pewno nie chcesz ze mna jechac? - pyta Johann. Moja odpowiedz zaglusza niski, przeciagly gwizd lokomotywy, wiec krece glowa. Syczy para. Troche dalej na peronie grupa mlodych mezczyzn w czarnych koszulach i opaskach na ramie z kolem i krzyzem smieje sie i rozmawia glosno; sa wszedzie, na dworcu, w miescie, liczniejsi niz kiedykolwiek. Dwa, trzy lata temu pewnie wszyscy nosili swastyki, ale na rozlamie Hitler wyszedl lepiej niz Rohm, ktory praktycznie pozostal ostatnim ze starej gwardii, z najwyzszego szczebla partii nazistowskiej. A nizsze szczeble caly czas topnieja. Jaki prawdziwy mezczyzna chcialby w tych czasach wstapic do armii pederastow i meskich prostytutek? -Slyszales o Termopilach i Spartanach, ktorzy bronili wawozu - zagail kiedys moj brat z napieciem w glosie. - Oddzial nie liczyl trzystu mezczyzn, tylko sto piecdziesiat par kochankow. Moze nie w fizycznym sensie, ale w duchowym - dodal pospiesznie. - Duchowym. Obawiam sie jednak, ze fizycznosc juz dawno zwyciezyla, czyniac te retoryke bezuzyteczna. Herr Hitler to dostrzegl, zrozumial, ze przedsiebiorcy z klasy sredniej i zbiry z klasy pracujacej, ktorych bardzo potrzebowal, nie strawia tego, co uwazaja za zwykle zboczenie. Koniec z Rohmem i jego faszystami, ich dni sa policzone, mysle. Jutro nalezy do tych, ktorzy potrafia odrzucic cale to gadanie o historii, braterstwie, o czymkolwiek, gdy juz sie przezyje. -To moj pociag. Usuwam sie z drogi, zeby Johann mogl odebrac torbe od bagazowego. Potem wchodzi po stopniach do wagonu. Wyciaga do mnie reke, a ja sciskam ja sztywno, niezrecznie. -Nie martw sie, Lisie - mowi. - Wszystko bedzie dobrze. Klepie sie po kieszeni na piersi, w ktorej trzyma klejnot owiniety w chusteczke. Nie spakowal go do torby. Mysle o jego wlascicielu, o Pieczorinie i jego spotkaniu z Himmlerem. Ciekawe, o czym mogli rozmawiac. Wiecej zeppelinow, wiecej zalog, zeby odeprzec Japonczykow? Potega niemieckiej inzynierii polaczona z rosyjska bezwzglednoscia? Zastanawiam sie, czy swoja kradzieza moj brat chce posiac miedzy nimi niezgode, ale jestem pewien, ze chodzi o cos wiecej. Przyszlosci, ktorej Johann sie obawia, nie da sie tak latwo powstrzymac, mysle. Slad upadku aniola Wchodzi w lot spiralny, starajac sie hamowac upadek przez dni, miesiace, lata; rozpiety welniany plaszcz wydyma sie wokol niego, czarne skrzydla zlozone za plecami furkocza w swiszczacych pradach czasu. Plaszcz nie wytrzyma dlugo, ale przez jakis czas musi mu wystarczyc za spadochron. Lapie wir i sunie w bok na strumieniu powietrza, skrecajac cialo, zeby dodac wlasny ruch do slizgu. Jak kamikadze spadajacy na ziemie, pedzi korkociagiem przez eter, przez historie i przestrzen, ciasna spirala, zeby utrzymac wlasciwy kurs. Joey wie, ze czas nie jest linia prosta, tylko eksplozja poruszajaca sie na zewnatrz w trzech kierunkach i, jak kula wystrzelona z bliska w ludzka czaszke, moze wybrac rozne drogi. Skulony w pozycji plodowej, widzi pod soba krag zboza, ktory wyglada jak mniejsza wersja ogromnej polaci lasu powalonego nad Tunguzka w 1908 roku. Upadek meteorytu, tak mowia, ale z nieba nad Syberia nie spadl meteor, Joey wie to na pewno. Dosc sie napatrzyl na zwyczajne kola albo bardziej zlozone wzory, zeby rozpoznac slad czegos, co wyrwalo dziure w czasie, zbaczajac z prostej i waskiej sciezki, ktora podazaja ludzie. Kregi to slady po ladowaniu, a tamten nad syberyjska rzeka jest po prostu najwiekszy. Cholernie wielki. Kiedys myslal o tym, zeby dogonic meteoryt tunguski. Przebic otwor w czasie, wyladowac w roku 1908 i zaczekac, az nadleci. Wtedy by sie przekonal, co bylo na tyle duze, zeby zostawic taki slad na ziemi. Tak, tunguski to matka wszystkich meteorytow, mysli. Slad upadku aniola. Nad kregiem prostuje sie jak skoczek do wody, ktory wychodzi z salta, ale plynna powierzchnie rzeczywistosci przebija najpierw nogami, a potem rozlozonymi rekoma, w pozycji krzyza. Poruszajac sie wstecz w stosunku do reszty swiata, widzi, ze zboze wstaje, zdzbla preza sie na jego powitanie, slad po ladowaniu znika. Potem stoi na polu nieruchomo, lecz wolno przemieszcza sie wstecz w czasie, kruki kraza nad jego glowa ogonami w przod, jak na filmie wideo przewijanym do tylu. Ladowal wiele razy, ale ten widok nigdy mu nie powszednieje, wiec przez minute czy dwie cofa sie przez pole, a nastepnie odwraca, zeby obserwowac ten moment z dystansu. Patrzy, jak ten drugi on idzie tylem do miejsca przybycia, rozposciera rece jak strach na wroble, wznosi sie w niebo, zwija w klebek i po prostu znika, zostawiajac Joeya na zewnatrz kregu zboza, podziwiajacego slad tajemnicy odbity na ziemi. Ma dzien albo dwa, zeby na piechote dotrzec do celu, i bardzo dobrze, bo dzieki temu moze obserwowac swiat, niewidziany i nieslyszany przez ludzi, ktorych male umysly nie sa w stanie zrozumiec anomalii czasowej. Lubi chodzic wsrod nich w ten sposob, niezsynchronizowany, niezgodny w fazie. To daje mu uczucie, jakby... jakby swiat nalezal do niego. Rozglada sie po tym swoim swiecie. Niebo jest czyste i blekitne, ale jako preludium jego przybycia wyraznie zbiera sie na burze. Nawet ruch zboza rozwiewanego przez wiatr zasysany z powrotem tam, skad przylecial, jest gwaltowniejszy, niz bylby w czasie biegnacym do przodu. Wszystko wibruje, jest nieco tajemnicze, ale pod spodem czai sie ciemnosc. Jak na obrazie Van Gogha, swiat widziany przez opary absyntu albo szalenstwa. Pola uprawne ciagnace sie jak okiem siegnac, na wschod od Edenu, na zachod od Smallville, osiem kilometrow i dwa dni drogi od Lincoln w 1959 roku. Albo tylko sie wydaje, ze to 1959; wystarczy zadrapac powierzchnie, pokopac troche, a zobaczy sie nie maszyny rolnicze, lecz koszace odlamki samochodow-pulapek, brudne zolte wstazki lezace w trawie miedzy korzeniami drzew. Joey przechodzi przez sucha droge gruntowa biegnaca miedzy polami, w miejscu gdzie z ziemi sterczy poskrecany kawalek blotnika, czerwonobrazowy od rdzy, jakby pokryty zakrzepla krwia ofiarna, wylana, zeby gleba stala sie jeszcze czerwiensza, krwia kozlat, krwia barankow, zlozona w darze bostwu kurzu. Tutejsi ludzie sa bogobojni, mysli. Oddaliby wszystko za zycie, w ktorym apokalipsa nigdy sie nie zdarzy. Wyrywa zdzblo pszenicy i przesuwa klos miedzy palcami, zeby ziarno i plewy rozwialy sie na wietrze i zniknely bez sladu przez jego ingerencje w ich strumien czasu. Ofiara ze zboza, z zycia, dla Boga znaczaca nie wiecej niz ziarnko piasku, w ktorym nie ma zadnego swiata, nie ma wiecznosci, niewazne, co mowia poeci. Jesli chodzi o Joeya, Bog jest nie tylko martwy. Lezy pogrzebany pod warstwa czasu, ktora powstala na dlugo przed tym, jak kosmos wyksztalcil logike, zeby kierowala rzeczywistoscia. A potem zbudowal swiat na jego grobie. W czasie swoich podrozy Joey stworzyl cos w rodzaju teorii, jezyka, ktory pomaga orientowac sie w swiecie, kiedy jest niezsynchronizowany z jego mieszkancami. Zaczal myslec o czasie jak o bryle, ktora ma objetosc i mase, jej trzy wymiary nazwal frontalnym, bocznym i osadowym. Podazal przed siebie i do tylu, od kolyski po grob, od grobu do kolyski, wymykal sie na boki do alternatywnych rzeczywistosci, odgalezien, rownoleglych strumieni. Krok czy dwa w czasie bocznym prowadzily go do swiatow, w ktorych faszysci wygrywali druga wojne, Rosjanie pierwsi docierali na Ksiezyc, ludzkosc nie wyewoluowala poza australopiteka mieszkajacego w jaskini i zywiacego sie mozgami wrogow. Sadzil, ze moze wszystko, poki nie stwierdzil, ze chocby nie wiadomo jak sie staral wydostac, skaczac w przod, w tyl albo na boki, utknal na dobre w dwudziestym wieku. A w kazdym czasie, ktory odwiedza, jest pelno drobnych anomalii przemilczanych przez ludzi. Chodzil po opuszczonych i zarosnietych cmentarzach, z grobami pochodzacymi z 2017 roku, a na nagrobkach widzial zdjecia mlodych mezczyzn w mundurach, zlotych chlopcow ostrzyzonych po wojskowemu. Errata. Szczatki martwej przyszlosci. I rzeczy jeszcze dziwniejsze. Istnieje trzeci wymiar czasu, Joeyjest tego pewien: nagromadzenie kolejnych warstw martwych kosmosow, mniej uporzadkowanych niz ten, w ktorym on sie urodzil, wszechswiatow bogow i demonow, udeptanych tak, ze utworzyly solidna skorupe... czas osadowy. Ale bitmity jakos znalazly linie uskoku i otworzyly je lomem, rozlupaly rzeczywistosc, odslaniajac miejscami cale swiaty, ktorych juz nie powinno byc. Joey jadl jednorozca w Paryzu, polowal na mantykore w Afryce, wyrywal skrzydla wrozkom, zeby zarobic na zycie. A teraz ugrzazl w tym cholernym dwudziestym wieku. Zupelnie jakby w czasie trzesienia zapadla sie ziemia albo lodowiec przygniotl ja swoim ciezarem i wyrzezbil, a potem sie roztopil, zostawiajac ruiny swiata pelne gruzu, ktory spadl z gory albo zostal wypchniety z dolu przez przemieszczajace sie masy skalne. Nieregularne glazy czasu. Skaczac z polki na polke, zsuwajac sie po stromych rumowiskach, idac waskimi graniami, Joey wie, ze czas jest duzo bardziej zlozony, niz mysla ludzie, ktorzy siedza skuleni w pieczarach i udaja, ze Mrok nigdy nie nastal. Byl na scianach urwisk i przepasci, wytyczajacych granice ich egzystencji, patrzyl w gore na niewyobrazalne wysokosci i w dol, w nicosc. Miasta w ruinie, pustynie uslane spekanymi ptasimi czaszkami, jaskinie pelne kostiumow z ludzkiej skory. Ale niewazne, dokad idzie, wciaz tkwi w pulapce paruset lat, posrod szczatkow historii bez przyszlosci. Wiec moze Jack mial racje. Ale to naprawde nie ma teraz znaczenia. Joey przesuwa dlonia po delikatnym meszku klosow pszenicy i rozglada sie w poszukiwaniu drogi, ktora zaprowadzi go do miasteczka, drogi powrotnej do miejsca narodzin i miejsca smierci. Do czasow chlopiecych. Nadciaga cos zlego Maluje Jezusa. Maluje Jezusa z twarza Elvisa Presleya, ale o dlugich, prostych wlosach, w goglach, o ciemnej skorze uzyskanej dzieki polaczeniu ultramarynowego fioletu z blekitem, niebieskawa zielenia z odrobina sjeny palonej, jak to robili starzy mistrzowie. Nie ma takiego koloru jak czarny, uczyl go nauczyciel - cien jest czyms subtelniejszym, bardziej zlozonym - i choc trudno jest zwalczyc impuls, zeby tu i tam, dla lepszego efektu, rzucic czern marsowa, jemu sie to udaje.To nielatwe. Zanurza pedzel z siersci wielblada w malych plackach farby rozmieszczonych na palecie i wyciaga reke w strone plotna, ale zamiera, gdy sobie uswiadamia, ze znowu wybral czern marsowa. Celowo odsuwa na bok czarna farbe, zeby nie umiescic jej obok zolci, blekitu ftalowego czy innego koloru. Ale znajduje ja na palecie, tak samo jak pogryzione pioro w ustach, kiedy nauczyciele budza go, wywolujac po nazwisku: Joseph Darkwater. Wyrzuca tubke do kosza, a potem trafia na swieza wsrod przyborow do malowania kupionych w miasteczku w sklepie dla artystow. Dziwne, ale z drugiej strony wszyscy maja w sobie autopilota, dzieki ktoremu wynosza smieci, rano wpuszczaja kota do domu, wytrzymuja przez cala lekcje znienawidzonej geografii, ida do domu przez pola. Jest tez niezalezny mechanizm, ktory sprawia, ze odkreca sie tubke czarnej farby i wyciska ja na palete, chodzi po pokoju i krytycznie spoglada na obraz, zeby ocenic, czego na nim jeszcze brakuje, a potem macza sie pedzel w czarnej farbie i probuje namalowac atramentowa swastyke na czole Jezusa. Wtedy trzeba sie pohamowac, zwalczyc impuls. Z usmiechem pokiwac glowa nad glupota pomyslu. Tak, to dziwne, ale nie dziwniejsze od brniecia przez zycie, kiedy ma dosc wszystkiego i naprawde chce umrzec, pragnie, zeby ktos sie zjawil, przystawil mu pistolet do glowy i posluchal jego smiechu, zeby uslyszal, jak cos w nim krzyczy: Zrob to, zabij mnie, do diabla, pociagnij za cholerny spust! Tak wiec maluje Jezusa. Maluje punkowego Jezusa na krzyzu, posepnego i gniewnego, na tle fioletowego nieba, jakiego nigdy nie widziano na Ziemi, z plamami kadmowej czerwieni i kanarkowej zolci tuz nad horyzontem. Szpachla rozprowadza promienie w gore od eksplozji jasnosci, ktora moze byc zachodem albo wschodem slonca. To dosc amatorskie nasladownictwo Blake'a, ale tak trzeba. Niebo ciemnieje albo sie otwiera. Slonce spada albo probuje wzejsc. Tuz po zachodzie i przed wschodem pracuje najwiecej; wychowany na farmie, zawsze byl rannym ptaszkiem, wiec wstaje o swicie i przed porannym prysznicem i sniadaniem w kuchni spedza jakas godzine w stodole, w niebieskich dzinsach, na bosaka, mazac farbami po plotnie. Potem musi jedynie wytrzymac codzienny szkolny mlyn, z utesknieniem czekajac na chwile, kiedy bedzie mogl we wlasnym tempie wrocic do domu przez pola zlotej pszenicy, obok glinianych ludzi cichych niczym posagi, ale machajacych kosami jak niewolnicy z dawnych czasow, rytmicznie, jakby sluchali tajemniczego wewnetrznego spiewu. Ma teraz duzo czasu na malowanie, bo nie musi harowac w polu, a farma wlasciwie sama sie prowadzi. Pracuja tu gliniani ludzie. Sto lat temu robily to czarnuchy, dwadziescia lat temu Meksykanie, ale te czerwonobrazowe istoty o skorze spekanej, jakby pokrytej zaschnietym blotem, nie przybywaja zza oceanu ani zza wielkiej rzeki; przybywaja z glebi Zimy, z pustkowia porosnietego rzepakiem jak okiem siegnac. Kiedy zjawili sie po raz pierwszy, wystraszeni mieszkancy farm w panice otwierali do nich ogien, a potem wieszali ich ciala na drzewach jak martwe kruki, ostrzezenie dla innych, zeby trzymali sie z daleka. Minelo troche czasu, zanim farmerzy zrozumieli, ze ci gliniani ludzie chca tylko pracowac na ich polach. Joey pamieta, jak ojciec wycelowal strzelbe w jednego z przybyszow, ktory schylil sie po motyke i, nie zwazajac na grozbe, wzial sie do kopania zagonu warzywnego. Wystarczyl im gran pszenicy dziennie, jakby nie potrzebowali zaplaty - chleba powszedniego - tylko jej symbolu. Maja godnosc, ktora stoi w sprzecznosci z ich milczeniem; nie sa glupi, lecz cisi, uwaza Joey i nie chce nazywac ich zombi, jak to robia inni, ktorzy boja sie tego, co o swiecie, z ktorego pochodza, mowi ich obcosc i milkliwosc. Kiedy slonce zachodzi i swiatlo jest za slabe, zeby przy nim malowac, Joey patrzy przez okno, jak wracaja z pol, niosac narzedzia i snopy zebranego zboza, plon ziemi. Wyciera szpachle o dzinsy i myje ja do czysta szlauchem, az znowu lsni dziewiczo czysta stala. Ma wlasne narzedzia, tak jak gliniani ludzie. Ale inni - prawdziwi cholerni zombi, z ktorymi musi miec do czynienia kazdego przekletego dnia - maja niewidzialne noze, ktore pojawiaja sie nagle i tna tych, co sa w poblizu. Slowo, spojrzenie, smiech. Codziennie, gdy mija grupke sportowcow albo cheerleaderek, jedno z nich wystepuje z tlumu, zeby pociac mu twarz czyms tak ostrym, ze czuje to dopiero, kiedy tamci sobie pojda i na policzku zostaje mokry, slony slad, a on mysli: Sukinsyny, cholerne sukinsyny. Czuje, ze przegrywa, ze z dnia na dzien jest coraz blizszy konca. Nie daj im sie, mowil Jack. Pieprzyc to! Tak wiec cholernie dobrze maluje Jezusa. Maluje Jezusa broczacego kadmowa czerwienia, zmaltretowana, wykrecona, chuda postac, na ktorej widac kazdy miesien i sciegno, kazda zielona linie zyly pulsujacej na bladym ciele. Zupelnie jakby nie zostalo na nim zadnej skory, mysli Joey, albo tylko strzepy wiszace krwawymi pasami z tego stracha na wroble. Zielone i czerwone weze krwi pokrywaja tarke zeber, wglebienie mostka, wlokna rozciagnietych bicepsow. Smierc od tysiaca ran. Nie istota go interesuje, ale zewnetrznosc, straszna patyna ciala, ktore wychlostano, przeszyto wlocznia, rozorano cierniami, az stalo sie sliskie od wlasnej krwi. Jezus wyniesiony z kostnicy i przybity do krzyza. Pamieta Starca MacChuilla, ktory rozmawial z nim i z Jackiem o dniach ostatecznych, o wniebowstapieniu i wskrzeszeniu umarlych, o wolnopalnej apokalipsie, tysiace kilometrow i dwadziescia lat stad, w innym kraju, w innym czasie. Armagedon to dolina w Izraelu, gdzie krzyzowcy i dzihadysci starli sie w swietej wojnie toczonej przez dzieci, ktore rzucaly kamieniami, obwiazywaly sie materialami wybuchowymi ukrytymi pod plaszczem albo prowadzily humvee, puszczajac na caly regulator Plon, skurwielu, plon. Szok, przerazenie, terror. Babilon i Bagdad. To nie anielska fiolka osuszyla Eufrat, tylko bombowiec Stealth wypluwajacy bomby kasetowe ze swoich wnetrznosci. Szesciuset szescdziesieciu - plus minus pol tuzina - wiezniow politycznych wylonilo sie z otchlani Guantanamo, z jadem skorpiona w glowach zamiast mysli. Swiat stanal w ogniu i bitmitach. Wszyscy twierdzili, ze Starzec MacChuill jest szalony, ze ma bujna wyobraznie, ale on po prostu opowiadal o dziesieciu latach wojny i kolejnych dziesieciu Mroku, zanim - alleluja! - nastalo Millennium. Tylko Syn Czlowieczy sie nie pojawil, wlasnie tak mowil MacChuill. Zadnego Chrystusa ani Antychrysta, tylko ziemscy krolowie po obu stronach, politycy i duchowni walczacy o serca i umysly, o dusze, o wladze nad nimi. Ale nawet oni stawali sie coraz mniej wazni w czasach wyludnionych miast, bezkresnych drog, radiostacji puszczajacych wegierskie piosenki w samym sercu Poludnia, miasteczek zapadlych w sen posrod wiecznych lasow i pol ciagnacych sie dalej, niz mogl doleciec samolot czy helikopter. Potem umilkly sygnaly satelitow i padl Internet. Simy pokazywaly szare cienie, na liniach wideofonicznych straszyly duchy. A potem juz nie bylo USA, Oklahomy, hrabstwa MacEwan, zadnej przyszlosci, tylko zwykle, stare Lincoln w 1959 roku. Tak brzmiala szalona historia starca, polaczenie wild turkey i Weird Tales, bardziej zwariowane niz doniesienia o latajacych talerzach czy Strefa zmroku. -Nie ma dokad pojsc - mowil. - Droga wychodzaca z miasteczka robi wielkie kolo i wraca tutaj. Przysiegam na Boga, gadaja wam bzdury o Rosjanach, o futurystach, braku ropy naftowej, nowym Wielkim Kryzysie, ale to klamstwa. To wszystko bitmity, wiecie, takie malenkie maszyny. W koncu zabrali go do szpitala. Hebefrenla, powiedzieli. Czasami, kiedy stoi przed pustym plotnem, mysli o tym, co mowil starzec. Mysli o drodze, ktora opasuje pola szerokim kregiem i wraca. On tez chodzi wokol stodoly wielkim lukiem, ktory prowadzi go z powrotem do sztalug, zeby sie zastanowil, co wlasciwie chce namalowac. Zamyka oczy i jego mysli robia to samo co droga, wybiegaja daleko w ciemnosc glowy, jakby probowaly dotrzec... gdzies tam... do czegos. Czuje to. Nie umie pokazac tego na obrazie, ale czuje, troche w srodku, troche na zewnatrz. Nie wie, co to jest, ale jest zimne, ciemne i przychodzi po niego. Jak smierc. Tak wiec maluje Jezusa. Nie wierzy w Jezusa i nie ma zadnego glupiego kompleksu biednego meczennika - pieprzyc to! - ale... tajemnicy tej ikony ludzkiego poswiecenia nie potrafi wyrzucic z glowy, z umyslu, z przygarbionych plecow, uwaznych oczu i zdretwialej reki, kiedy sie pochyla z pedzlem z konskiego wlosia, zeby namalowac dwie malenkie tytanowobiale czaszki jako odbicia w goglach jego Jezusa - duzych, okraglych, czarnych okularach przeciwslonecznych w ksztalcie pustych oczodolow. Malujac, naprawde nie identyfikuje sie z Jezusem. No tak, rzeczywiscie, ma takie same czarne wlosy beatnika, jest blady i chudy jak punk i gdyby miasteczko musialo glosowac, kto bedzie ukrzyzowany, on pewnie wygralby w cuglach. Czesto chodzil i powtarzal, ze chce umrzec, ze, do diabla, zabijaja go powoli, kawalek po kawalku, wiec zeby wreszcie ktos wsadzil mu kulke w leb i skonczyl z tym wszystkim. Ale w zeszlym roku po drugiej stronie miasteczka zostal zamordowany tamten chlopak i Jack, coz, Jack poszedl na pola i nigdy wiecej go nie ujrzano. Joey znalazl w stodole dziennik Jacka, cos w rodzaju dlugiego listu pozegnalnego. Cholera, nawet nie wiedzial! O nie, Jack byl prawdziwym Amerykaninem, roslym, o niebieskich oczach i blond wlosach, a Joeyowi ani razu nie przyszlo do glowy, zeby zajrzec w te oczy i spytac, dlaczego wydaja sie czasami takie nieobecne. Albo dlaczego Jack, gwiazda druzyny gimnastycznej, wybral na kolege takiego artyste odmienca. Pod koniec dziennik robil sie troche dziwny - jakis szalony belkot, ze Starzec MacChuill mial racje - ale coz, najwazniejsze stalo czarno na bialym, spisane na bialym papierze czarnym atramentem, ktory brudzil mu palce przy czy - taniu. Wtedy odslonila sie przed nim perspektywa z rodzaju tych, ktore czlowiek zyskuje, kiedy swiat sie rozpada na jego oczach, a on patrzy w otchlan, opadajaca w dol az do nicosci, do zimnego, czarnego nic. Bo wlasnie tyle zrobil dla przyjaciela, ktory musial trzasc portkami ze strachu, ze zostanie zdemaskowany jako pedal. Joey nie zrobil zupelnie nic dla najlepszego przyjaciela, zbyt zaabsorbowany wlasnymi zalosnymi troskami, zeby zainteresowac sie jego klopotami. Jezus? Nie, jesli Joey mialby identyfikowac sie z kimkolwiek, to raczej z Judaszem. Zdaje sobie sprawe, ze nie ma nawet w polowie tak zle jak niektorzy, i wie, ze cholerna ziejaca dziura w jego piersi, gdzie kiedys bylo serce, to nie mlodzienczy niepokoj. Nie stare dobre uzalanie sie nad soba. Nie poczucie winy. To cos innego. Czuje, ze zbliza sie z kazdym dniem. Nadciaga cos zlego. I jedyne wyjasnienie, ktore przychodzi mu do glowy, to... smierc. Nie wie tylko, czy jego smierc. Jedyna skaza -Juz niedlugo - mowi Johann.-Co niedlugo? - pytam. Siedzimy w fotelach przy kominku, patrzymy na siebie w zlotym blasku ognia, ja czekam, modle sie o jakies wyjas'nienie. Klejnot lezy na biurku, iskrzy sie, przyciaga moj wzrok. Dlaczego ukradlem go dla brata? - zadaje sobie pytanie. Dlaczego w ogole kradne? Nie jestem chciwy. Grozba przylapania, wiezienia, skalania honoru rodziny nie zachecala mnie do zgody na jego plan - choc moj uparty brat nie wahalby sie poswiecic reputacji von Strannow, gdyby zdecydowal sie na dzialanie, ktore by tego wymagalo. Nie, dla mnie kradziez zawsze byla wyzwaniem, pociagalo mnie uwodzenie, dokonywanie przestepstwa, same klejnoty. Tajemnice rzeczy malych, ale drogocennych, maja dla mnie nieodparty urok. Kamienie szlachetne sa wytworami tysiacleci oddzialywania skaly na skale, powolnej koncentracji czasu w jeden wielofasetowy krysztal o niezwyklej czystosci i precyzji. Jak mozna sie oprzec, nie dac sie im uwiesc? Diamenty powstaja z wegla, tak jak my, ale ile ludzkich cial trzeba by miazdzyc przez eony, zeby stworzyc taki kamien? Trzy dni po wyjezdzie Johanna do rodzinnej posiadlosci w koncu dopadly mnie wyrzuty sumienia i uswiadomilem sobie, ze nie moge zostawic go na pastwe szalenstwa, ktore sie w nim zaleglo. Horst doskonale potrafil zajac sie Fox Den podczas mojej nieobecnosci, wiec ruszylem na berlinski dworzec, kupilem bilet i, za jedyny bagaz majac ubranie na grzbiecie, wsiadlem w pierwszy pociag do Strann. Teraz czekam na wyjasnienia brata, ale on tylko sie usmiecha. -To sie stanie dzisiaj w nocy - mowi, budzac na nowo moje obawy co do stanu jego umyslu. Zwolnil cala sluzbe. Kiedy przed wyjazdem z Berlina zatelefonowalem do domu, czekalem cala wiecznosc, nim podniosl sluchawke. Zapowiedzialem, ze przyjezdzam i zeby nie robil nic glupiego do mojego przybycia, zeby na mnie poczekal, a on tylko mruknal: "Tak, tak, dobrze". Musialem zadzwonic jeszcze raz ze stacji w Strann, zeby przyslal po mnie samochod, a kiedy wreszcie sie doczekalem, zobaczylem, ze szofer to zupelnie nieznany mi mlody chlopak, cichy i wrazliwy, wlasciwie jeszcze dziecko. -To jeszcze przez lata mialo sie nie zdarzyc - dodaje Johann. - A czesc nigdy. -O czym ty mowisz, Jonni? -Jack - poprawia mnie brat. - Mowilem ci, zeby zwracal sie do mnie Jack, Lisie. Nasze glosy odbijaja sie echem po starym domostwie, zbyt pustym na nas trzech, o ile chlopak zostal po tym, jak zaprowadzil mnie do gabinetu, gdzie w ciemnosci czekal Johann, i bezszelestnie zamknal za mna drzwi. Cisza wisi nad nami jak zaslona mroku, namacalna, otulajaca wszystko. Wydaje sie, jakby dom, w ktorym kiedys sie bawilem, stal sie dla mnie obcy, przytloczony straszna ciemnoscia, ktora stanowi teraz jego nierozerwalna czesc. I odnosze wrazenie, ze caly ten ciezar skupil sie na ramionach mojego brata. -Co nie powinno sie wydarzyc, Jonni? - pytam. Patrzy na mnie, blask ognia odbija sie w jego oczach, a ja mysle o skale lezacej na skale, o energiach wyzwalanych przez takie naprezenia, wulkanicznych, tektonicznych. Brzemie, ktore dzwiga moj brat, zmienia go, przytlacza, ale nawet w pogniecionym mundurze, bladzac myslami gdzies daleko, najwyrazniej sie nim nie przejmuje. Jest raczej tak, jakby powolne pekanie twardej, zewnetrznej skorupy ujawnialo zimne, nagie fakty, ktorych nigdy wczesniej nie dostrzegalem. Szklista gladkosc jego charakteru, ktora jednoczesnie rozprasza i skupia swiatlo. I jedna jedyna skaze w samym srodku. -Futurysci - mowi Johann. - Nie smiej sie. Nie, nic nie mow, tylko sluchaj. - Wstaje, podchodzi wolno do biurka, kladzie reke na Oku Aniola. - Wiesz, ze w partii jest pelno - bylo pelno - mezczyzn opetanych dziwnymi ideami, mistycznymi ideami? Nie? Na przyklad Himmler... Hitler tez i wielu z tych, ktorzy zdradzili nas dla klamstw futuryzmu... pozwol mi dokonczyc. Nawet wsrod szeregowych czlonkow partii byli tacy, ktorzy interesowali sie tymi rzeczami. Swiety Graal, Wlocznia Przeznaczenia. Slyszales o Ksiedze wszystkich godzin? Nie? Ja rowniez. Ale kiedy sie dowiedzialem, co w niej jest, odnioslem wrazenie, jakbym znal to od dziecinstwa, tylko dlatego... - Otwiera sekretarzyk i wyjmuje z niego oprawiony w skore tom, ktory trzymal na kolanach tamtego dnia, kiedy wezwal mnie telegramem. - Egzemplarz ojca. Cos w rodzaju ksiazki historycznej. Mozna wlasciwie powiedziec, ze to jest ksiazka historyczna. Interesujaca lektura. Wiedziales, ze czas ma trzy wymiary? O tak, to duzo bardziej skomplikowane, niz nam sie zdawalo. Kladzie tom na moich kolanach. Widzac go z bliska, od razu rozpoznaje wzor z okladki: oko z liniami biegnacymi w dol jak slady lez. Tak samo wyglada skaza w diamencie. -W kazdym razie czytam ja i okazuje sie, ze dzis jest bardzo szczegolna noc. Bedzie glosny plusk. Mialo sie to stac dopiero za kilka lat, ale chyba wprowadzono jakies... zmiany, ktore troche przyspieszyly bieg wydarzen. Dzis zostanie zlozona ofiara, niewielka w porownaniu z tym, co nastapi potem, ale pierwszy krok na tej drodze. Chcesz o tym poczytac? Wyciaga reke, zeby otworzyc ksiazke, a ja bezwiednie klade na niej dlonie. -Nie? Wymyslili cudowna nazwe, wiesz. Bardzo poetycka, bardzo romantyczna. Noc Dlugich Nozy. Polne kwiaty w jego dloni Patrzy na zdjecia chlopca, na zgromadzone przez siebie akta siedemnastu lat zycia Darkwatera, ktore rozlozyl na hotelowym lozku. Dokumenty adopcyjne, swiadectwa szkolne, zeszyty. I dzisiejsza gazeta z opisami brutalnych morderstw i opiniami ludzi wstrzasnietych faktem, ze ten spokojny chlopiec, mily i nieszkodliwy, mogl byc zdolny do takiego czynu. Bezmiar ich ignorancji przyprawia go o smiech. Kiedy stary swiat umarl, zabral ze soba lekcje historii. Dla mieszkancow Lincoln zwyczajnosc ich otoczenia jest rodzajem laski, prezentem gwiazdkowym: wojna sie skonczyla, teraz nastapi tysiac lat pokoju i dobrej woli, Jimmy Steward bedzie wydawal lokalna gazete, wroca rodzinne sklepiki, bo Wal-Marty i centra handlowe sa miliony kilometrow za uprawnymi polami i dzikimi pustkowiami Zimy.Kto teraz pamieta Kolombine? Lepiej nie pamietac. Nie przyjmowac do wiadomosci smutnej prawdy kryjacej sie pod powierzchnia historii, o tych wszystkich zamordowanych mordercach, ktorych milczenie jest cisza zmarlych, spokojem smierci, ktorzy chodza wsrod nich w ludzkim ciele, ale bez ducha, bez zycia, bez serca, z ziejaca pustka po wyrwanej duszy. W gazecie sa przytoczone slowa jednego z ocalalych, zwinietego w klebek, sikajacego w spodnie. Brutalnie proste wyjasnienie. Bylem lepszy od nich, powiedzial mu chlopiec. Oni zabijali mnie powoli. Ja zabilem ich szybko. Joey wsadza lom w szczeline i ostrym pchnieciem otwiera barek. Drewno trzeszczy, ale on dalej pcha, wywaza drzwiczki, az prawie wypadaja z zawiasow i wisza pod smiesznym katem. Sa niewyrazne, jak wyrwane nie tylko ze swojego miejsca, ale z rzeczywistosci. Szkoda. Otwiera lodowke znajdujaca sie w srodku, wyjmuje butelke millera, odkreca kapsel, pociaga lyk piwa. Cale szczescie, ze browar pozostal zakotwiczony do miasteczka, kiedy podryfowalo w dal podczas Mroku. Watpliwe, czy miejscowi staruszkowie mogliby bez niego dalej zyc. Dalej zyc, mysli Joey. Tak wlasnie robia ludzie, kiedy ich swiat wywraca sie do gory nogami, czy to przez jakiegos szalonego dzieciaka z karabinem w rece, czy szalonego prezydenta z Biblia na ustach. Po prostu zyja dalej i czekaja, co jeszcze sie wydarzy. Odrobina jasnowidztwa, a mogliby odmienic swoj los, lecz oni nie dostrzegaja nawet najprostszej sciezki prowadzacej od przeszlosci ku przyszlosci, od slownej przemocy do zemsty, ktora sciagaja na wlasne glowy. Naprawde nic dziwnego, ze zareagowali na apokalipse tak a nie inaczej. Postanowili zyc dalej, jakby ich miasteczko zostalo odciete od swiata przez rzeke, ktora wystapila z brzegow i zerwala most, a szlak przez gory zasypal snieg i mial tam lezec az do wiosennej odwilzy. Chyba jest troche surowy, ale czlowiek moze zniesc tylko okreslona dawke naiwnosci i slepoty, a potem ma ochote skatowac kolba tepych dupkow, ktorzy po prostu nie chca rozumiec. Nic, kurwa, dziwnego, ze nie dostrzegaja innych aspektow swojego zlozonego czasu. Nie widza nawet wlasnej smierci, poki nie plunie im metalem w twarz. Jedno ze zdjec przedstawia dziecko siedzace na skale, z polnymi kwiatami w rece, usmiechajace sie do aparatu, osmio - albo dziewiecioletnie - uosobienie niewinnosci, jak powiadaja. Jest rowniez szkolna fotografia na pierwszej stronie gazety i kilka innych w srodku numeru. I opisy prawdziwych zbrodni popelnionych w latach osiemdziesiatych w wielkim miescie, z ktorego pochodzil. To ironia losu, ze dzieki mordercom miasteczko znalazlo sie z powrotem na mapie, doslownie. Odstawia piwo na blat barku, wstaje i przeciaga sie, az strzyka mu w krzyzu, i ustawia sie zgodnie ze strzalka czasu. Za oknem ptak trzepocze skrzydlami i spirala wzbija sie w niebo; teraz leci we wlasciwym kierunku. Zegar stojacy na szafce obok lozka pokazuje 20:43. Dobrze. Zawsze chcial to zobaczyc. Wlacza telewizor i trafia najedyny kanal, publiczny - KWTV. W swoim miejskim apartamencie Joey ma caly pokoj anomalii, ktore zebral w czasie podrozy: DVD, datasticki, R-Drive, Qube, fakty i fantazje o przyszlosci, ktorej nigdy nie zobaczy, ale potrafi sobie wyobrazic: jedenasty wrzesnia, Afganistan i Irak, Syria i Sudan, Jerozolima, Nowy Jork i... 2017. W porownaniu z nimi ziarniste czarno-biale zdjecia z miejsc takich jak Lincoln wydaja sie prymitywne, ale w miasteczkach, gdzie sa wieksze stacje i nowsze technologie, jest jeszcze gorzej. Niektore maja wieloletni zapas starych filmow i programow na tasmach, wiec zapelniaja martwy eter gownem. Niekonczacymi sie powtorkami. Teraz w KWTV panuje chaos w zwiazku z wydarzeniami poprzedniego dnia. Bialowlosa reporterka, ktora powinna raczej organizowac jamboree, przeprowadza wywiad z lekarzem w miejskim centrum medycznym. -Nie jestesmy odpowiednio wyposazeni. Nie jestesmy po prostu przygotowani na cos takiego. 20:44. Przebitka na studio, gdzie prowadzacy - geriatryczny amator w czarnym krawacie i szarym kardiganie, wyraznie zagubiony - rozpoczyna kolejne, bezmyslne powtarzanie faktow i glupot, gdy raptem ekran robi sie szary. I to by bylo na tyle.Przez chwile ekran szumi i sniezy, po czym ukazuje sie na nim inny obraz; ujecie z helikoptera lecacego nisko nad polami, na ktorych gliniani ludzie machaja kosami do rytmu wirnikow maszyny tnacych powietrze. -...zblizamy sie, Harry. Jak wiele z tych odizolowanych miasteczek... Glos milknie, ale przekaz jest na tyle wyrazny, ze w rogu ekranu mozna dojrzec logo stacji - wiekszosc ludzi w miasteczku powie, ze nigdy go nie widziala, poki wspomnienia nie zaczna sie zmieniac, by zrobic miejsce dla nowych prawd - tajemnicza kombinacje liter: CNN. Znowu przebitka na studio, na eleganckiego prezentera, ktory jest uroczysty i skupiony, jakby naprawde rozumial waznosc obrazow wyswietlanych w okienku nad jego ramieniem: slaby, migoczacy sygnal KWTV, prostaczek przeklada papiery, trzyma reke na sluchawce, patrzy w lewo. -...zdobyl te zdjecia - mowi prowadzacy CNN - i relacje ze strasznej tragedii w Lincoln, gdzie Joseph Darkwater... Joey scisza odbiornik. Nieme poruszanie ustami mowi wiecej o sytuacji niz fakty podawane przez prezentera z szybkoscia karabinu maszynowego, powaznym, glebokim glosem. Ten czlowiek wyglada jak cholerna animowana postac, trybik disneyowskiej machiny medialnej wprawionej w ruch przez zapach krwi. Obraz w okienku nieruchomieje, powieksza sie, az wypelnia caly ekran. To najwazniejszy moment calego krwawego wydarzenia... jest we wszystkich gazetach i na okladce przegladu "Prawdziwe Zbrodnie". Zdjecie pokazuje chudego chlopaka o prostych wlosach, w dlugim, obszarpanym plaszczu, spogladajacego prosto w aparat i mierzacego z kurewsko wielkiego pistoletu w fotografa, w wyimaginowana publicznosc, widzow przedstawienia, czytelnikow gazet i czasopism, w kazdego i we wszystkich. Joey celuje z palca w ten obraz. Bang! Wiedzac, ze na polach czasu ma swobode dzialania, Joey nieraz sie zastanawial: skoro moge wrocic i zmienic bieg rzeczy, czy powinienem to zrobic? Moglby z latwoscia zabic tego chlopaka i uratowac wielu ludzi, ktorym tamten odebral zycie, zanim zniknal w nocy bez zalu i wyrzutow sumienia, nie majac nawet tyle przyzwoitosci, zeby skierowac pistolet w siebie, kiedy juz wyladowal gniew. Film, wyjety z aparatu poplamionego krwia i wrzucony do skrzynki na listy lokalnej gazety, byl ostatnim sladem po Josephie Darkwaterze. Przez nastepne dziesieciolecia miejsce jego pobytu stanowilo dla swiata zagadke, podobnie jak jego motywy. Magazyn "Prawdziwe Zbrodnie" analizuje przeszlosc zabojcy, opierajac sie na madrosciach z poradnikow psychologicznych. Zamieszcza zdjecia jego malowidel, wyraznych swiadectw zaburzonego umyslu, oraz plotki i insynuacje na temat orientacji seksualnej czy stanu psychiki. Czy chlopak czul sie niekochany przez swoich rodzicow adopcyjnych? Czy byl z tego powodu dreczony w szkole? Nadmiar wyjasnien tylko poglebia tajemnice. Dlaczego to zrobil? Joey zastanawia sie, jak by to bylo, gdyby zabil chlopaka, nim doszlo do nieszczescia, gdyby zamienil jedna tajemnice na druga. Po co ktos mialby mordowac tego biednego chlopca? Jaki potwor byl w stanie zrobic cos takiego? Ach, co za tragedia! Lzy, kartki, kwiaty skladane w miejscu jego smierci przez tych, ktorzy uczynili jego zycie zalosnym. A jak przeklinaliby aniola milosierdzia, ktory uratowal ich bezwartosciowe istnienia. Byloby ciekawie zobaczyc, czy tego rodzaju tragedia wywolalaby podobny odzew jak tamte morderstwa. Czy jedno male zabojstwo wystarczyloby do wzmocnienia sygnalu KWTV tak, zeby siegnal przez pola czasu i przestrzeni i odtworzyl stare polaczenia. W czasopismie jest relacja z ponownego odkrycia Lincoln. Technik ze stacji telewizyjnej majstruje przy pokretlach, zeby usunac dziwne zaklocenia, nagle odwraca sie i wola, pokazujac druga reka: "Hej, spojrzcie na to!" gdy na ekranie, ktory znajduje sie przed nim, Joseph Darkwater, szary i zamazany, celuje z pistoletu w kamere. Joey wylacza telewizor i ustawia sie przeciwnie do strumienia czasu. Stoi nieruchomo i pozwala, zeby przesuwaly sie po nim sekundy i minuty. 20:43, 20:42, 20:41. Znajac te przyszla przeszlosc, w drodze na spotkanie z nia w dniu wczorajszym, Joey wie, ze jest chyba jedyna osoba w miasteczku, w tym swiecie, we wszystkich swiatach, ktory moglby cos zmienic... ale nie ma zamiaru tego robic. Przeciwnie. Nie moze sie doczekac wczorajszego dnia. Zwykla, wypolerowana stal Obraz jest oprawiony w ramy. To tania reprodukcja, ktora kupil w sklepie z artykulami uzywanymi: morski krajobraz, biale konie galopujace po plazy w srebrnej mgielce pylu wodnego, piany i blasku ksiezyca, z lbami odrzuconymi do tylu, grzywami rozwianymi na wietrze. Perfekcyjnie namalowana i doskonale bezmyslna. Nie tracac czasu, pokryl ja farba do gruntowania, miekkimi pociagnieciami pedzla, zeby unicestwic durny kicz. Passe-partout jest z czarnego aksamitu, rama ze zwyklej, wypolerowanej stali. Kiedy grunt wysechl, spodobal mu sie ten bialy prostokat ze sladem faktury, na czarnej tkaninie, w stalowej ramie. Cale tygodnie zabralo mu wymyslenie, co chcialby na nim namalowac. Dopiero kiedy postawil plotno na boku, zeby zrobic portret zamiast krajobrazu, zaczal mu kielkowac pewien pomysl.Teraz siedzi na pietach, kucajac na krzesle odwroconym tylem do obrazu, trzyma rece zlozone na oparciu i probuje sie zdecydowac, czy Jezus juz gotowy. Jeszcze nie jest calkiem zadowolony. Na haku wbitym w jeden z drewnianych slupow podtrzymujacych strop stodoly wisi inny obraz: dziennik, ktorego nie prowadzi, duza ksiega oprawiona w skore i zapelniona - gdyby ja napisal - strona po stronie, tymi samymi powtarzajacymi sie slowami. Cholerny swiat, pisalby kazdej nocy, jakby chcial, zeby przeczytali to po jego smierci i przezyli wstrzas. Zrozumieliby, jak to jest. Ewangelia wedlug Josepha Darkwatera. Nigdy nie nadstawiaj drugiego policzka. Pokorni odziedzicza gowno. To bylyby same bzdury, mysli. Spalil pamietnik Jacka po przeczytaniu, bo uznal, ze jego rodzice nie musza wiedziec tych wszystkich rzeczy o swoim synu. Tak sobie wtedy wmowil, ale teraz wie, patrzac na te druga ksiazke, ze kierowal nim wstyd, tak, wstyd i zlosc na siebie, ze sie wstydzi. Diariusz Jacka byl swiadectwem jego porazki, symbolem beznadziei i rozpaczy, wiec puscil go z dymem. Przeniosl maly metalowy kosz z sypialni do stodoly, umoczyl dziennik w parafinie i wrzucil go do pojemnika, a w slad za nim zapalona zapalke. Ofiara. Jego obrazy sa w duzej mierze jak ten dziennik. Nadal pelne banalow, poza ktore pragnalby wyjsc. Zaden nie wyraza tego, co chcialby przekazac. Nie sa dostatecznie zimne i puste. W swojej ponurej brutalnosci obraz ukrzyzowania wyglada, jakby autor zamierzal szokowac, wywolac przerazenie, obudzic wspolczucie. Ale, do diabla, nie o to mu chodzi. On probuje odrzec Chrystusa z tego co ludzkie, pokazac nie cierpienie czlowieka, lecz wysublimowane zabijanie zwierzecego boga. Obojetna, kliniczna obserwacja rytualu skladania ofiary. Ale wciaz mu nie wychodzi. Obraca pedzel miedzy palcami jak magik monete, bawi sie mysla, zeby na pierwszym planie namalowac szyderczego centuriona albo postac swietego z wyrazem blogosci na twarzy, jakby wychwalal Boga za to, ze wszyscy sa zbawieni, bo krew Jezusa umyla ich do czysta. Ale to wygladaloby jeszcze gorzej, zupelnie jakby - w ich ocenie - silil sie na kontrowersyjnosc. Do diabla, nie obchodzi go, czy zrozumieja. Pieprzyc ich! Przynajmniej ma dosc odwagi, zeby widziec ukrzyzowanie takie, jakie jest, i co mowi o ludzkiej rasie. Chetnie wyrwalby skurwielom cholerne serca i wepchnal im je do gardla! Moze cos takiego by do nich dotarlo. Gdyby pisal dziennik, moze potrafilby znalezc odpowiednie slowa, ale bardzo w to watpi. Dlatego namalowal ksiazke, swoje ulubione dzielo. Zamknieta, w ciemnobrazowej skorzanej oprawie. Sjena palona, u]mbra palona i plamy zoltej ochry, jakby ksiazke oswietlaly swiece. Kolejny obraz - grupa dziewczat w drzwiach szkolnego autobusu, dziewczat o bladych, lsniacych twarzach i szklistych oczach porcelanowych lalek, identycznych u wszystkich. Roz i cienie do powiek nalozone na zimne maski tylko poteguja dziwne wrazenie bezdusznosci, ktora cechuje cale malowidlo. Tu czy tam oko jest wydrapane, twarz spekana. On wyobraza je sobie jako istoty, ktore smialyby sie pusto, mowily, nie poruszajac cherubinowymi wargami. Zagrozenia plynacego z obrazu nie potrafi wyrazic slowami, ale dobrze je zna, rownie dobrze jak sportowcow, ktorzy przesladuja go na duzej przerwie, wyja jak hieny, smieja sie piskliwie i wydaje im sie, ze sa cholernie zabawni. On juz nawet nie slyszy, co mowia, nie wie ani go to nie obchodzi, czy nasmiewaja sie z niego. To nie ma znaczenia; sam rechot budzi w nim od razu wscieklosc i wstyd. Tamci oczywiscie sa zbyt tepi, zeby rozumiec, co robia, ale kazdy swistek papieru, przezuty, zwiniety w kulke i rzucony w tyl glowy, jest dla niego kolejna lekcja, ze ich przyjemnosci to jego bol, ze radosc i cierpienie nie sa rowno rozdzielone, ze empatia jest dla palantow. Patrzy na Chrystusa w ramie z czarnego aksamitu i zwyklej, polerowanej stali, zastanawiajac sie, czego tu brakuje. Nie ma magii na swiecie -Niech ml pan opowie o tamtej nocy. O rytuale. Niech pan zdradzi. jak panski brat to zrobil.~ Co zrobil? - pyta mezczyzna nazywajacy siebie Reynardem. Pickering patrzy na zegarek. Robi sie pozno, a oni nie posuneli sie naprzod ani o krok. -Nie mam na to czasu - mowi. Czekaja go jeszcze dwa przesluchania, zanim skonczy sie noc: faszystowskiego uciekiniera zwiazanego z Freikorps dzialajacymi w Londynie i "Litwina" uwazanego za futurystycznego agenta. Operacja Hawkwing doprowadzila do zatrzymania dwudziestu czterech zbrodniarzy wojennych i szpiegow. Mezczyzn i kobiet podejrzanych o prace w obozach koncentracyjnych albo przy projektach rosyjsko-niemieckiej bomby A. Osob schwytanych po niewlasciwej stronie w tym czy innym kraju, kiedy ogloszono rozejm i opadla zelazna kurtyna. Osob o zmyslonej tozsamosci, ukrywajacych swoje przestepstwa. Zadaniem Pickeringa jest decydowac, kto bedzie zyl, a kto umrze. -Za tym drzwiami czeka kat - mowi. Czuje sie brudny, bo grozba nie jest czcza, a powinna taka byc. Ten czlowiek ogole nie powinien znalezc sie wsrod mordercow i lajdakow. I nie byloby go tutaj, gdyby jego nazwisko w ostatniej chwili nie zostalo dopisane do listy przez samego Pickeringa. Reinhardt von Strann. Na milosc boska, czlowieku, on dzialal w ruchu oporut Naprawde kazesz go zlikwidowac jako szpiega? Odcina sie od takich mysli. Jesli von Strann sie nie zlamie, on tez nie zamierza. Przesluchiwany milczy. -Wie pan, co on zrobil - mowi Pickering. - Byl pan tam. Widzial pan. W jaki sposob stal sie ta... kreatura? -Moze pan mi powie? To panska historia. Ja nic nie wiem. Zdaje sie, ze pan naprawde chce, zebym byl tym... von Strannem, ale nim nie jestem. To fantazja, zmyslenie. Fascynujace, ale... Nie wiem, czy naprawde chce pan o tym uslyszec, majorze? O przekletych klejnotach? Magicznych rytualach? - Opuszcza glowe, rekami podpiera czolo, trzymajac lokcie na stole. - Nie ma magii na swiecie, majorze Pickering. W hitlerowskich Niemczech znalem ludzi takich jak pan, ludzi, ktorzy bardzo chcieli w nia wierzyc. Ale na swiecie nie ma magii. Moge zapalic? -Mowilem, ze moze pan czuc sie swobodnie. -Ma pan ogien? Dzieki. Na czym stanelismy? Chwila zaklopotania. Nie ma magii na swiecie. -Ja ja widzialem - mowi Pickering. - Widzialem... niemozliwe. -Wiec prosze mi opowiedziec, co pan widzial. -Panskiego brata. Widzialem Jacka Flasha. Wiezien patrzy na niego jak na oblakanego. Moze ma racje. -To mit. Legenda. Slyszalem rozne opowiesci... -Widzialem Jacka Flasha - powtarza Pickering. - Znam jego twarz i dostrzegam ja w panskiej. Wiem, kim pan jest. -Wiec prosze opowiadac. No dalej, smialo. Jesli bedzie pan przekonujacy, moze uwierze. A wtedy obaj bedziemy w bledzie. -Widzialem panskiego cholernego brata. Widzialem przekletego potwora, ktorego z siebie zrobil. W czasie nalotow bylem w Londynie na przepustce i wtedy go zobaczylem. Moja rodzina, zona, syn. O Chryste, widzialem go w pieprzonych ruinach mojego domu, wychodzil z mojej zony... -...glowa w jednej rece, a syna w drugiej. I smial sie do pana. Pickering powtarza ze zgroza w glosie: -Smial sie do mnie. Nie potrafi tego zapomniec. Syrena ambulansu, ktory przyjechal za pozno, huk dzialek przeciwlotniczych - no juz, pospieszcie sie! - dom po drugiej stronie ulicy unosi sie w powietrze, okna zapadaja do srodka - och, Joe, nie zdazymy do schronu - wizg rakiet i... - do piwnicy - zona wyjmuje dziecko z lozeczka, strzasa z niego szklo i wybiega z pokoju, ale on nadal stoi przy pustym oknie, patrzy na plomienie buchajace po drugiej stronie Hammersmith, zahipnotyzowany, sparalizowany - Joe, pospiesz sie - glos dobiega z podestu - pospiesz sie, Joe - ze schodow, rakiety milkna, a potem... potem... pierwsze uderzenie dzwonu wybijajacego polnoc i... -Potem lezal pan na ziemi. Lezal na ziemi, na podworku za domem. Zawalona sciana bez dachu, kurtyna z gruzu, za ktora widac ogien, okna niczym oczodoly wypelnione plomieniami, tylne drzwi niczym rozdziawione usta, kamienna maska smierci. Chryste, bomba musiala trafic w sam front. W schody prowadzace do drzwi wejsciowych, w ktorych ona zawsze stoi i posyla mu calusa na pozegnanie. O Chryste! -Lezalem na ziemi i wtedy go zobaczylem. Bylem... -...ranny i zamroczony, ale widzial go pan wyraznie wsrod dymu i plomieni... -...w ruinach mojego domu. I mial... mial... -...glowe panskiej zony w jednej rece, syna w drugiej. -Widzialem go - powtarza Pickering. - Widzialem Jacka Flasha. -Nie mozna zobaczyc tego, czego nie ma... -Prosze mi nie mowic, co moge, a czego nie moge zobaczyc! Niech pan mi nie mowi, co widzialem! Chce od pana uslyszec cholerna prawde. Wyjmuje pistolet z kabury i kladzie go na stole, ale nie wypuszcza z reki. Trzymajac palec na spuscie, unosi bron i celuje prosto w glowe przesluchiwanego. Slyszy wlasny oddech. Powinien nad soba zapanowac. W tym stanie umyslu przeoczy cos waznego. Z trzaskiem odklada pistolet na stol. Musi sie kontrolowac. Znowu mierzy w glowe von Stranna, bawi sie bezpiecznikiem. Opanuj sie! Pamieta, jak lezal na ziemi i krzyczac, strzelal raz za razem do tego... boga ognia i wojny. Powoli opuszcza i zabezpiecza bron. Zmienia chwyt i wali wieznia kolba w twarz. Von Strann nie wstaje z podlogi, tylko pollezy oparty na lokciu. Patrzy w gore na majora, jakby oczekiwal dalszego ciagu. Pickering wraca na swoje miejsce i daje mu znak reka. Wiezien wstaje, przytrzymujac sie brzegu stolu. Stawia przewrocone krzeslo i siada na nim, jakby nigdy nic. Jakby upadl z powodu wlasnej niezdarnosci. -Skad pan wiedzial? - pyta Pickering. -Obily mi sie o uszy rozne historie. Zaluje, ze nie moge powiedziec panu tego, co pan chce uslyszec. -Chce uslyszec, jak on to zrobil, jak stal sie potworem. Chce sie dowiedziec, jak go zabic. -Nie mozna zabic mitu. -Mozna zabic wszystko - stwierdza Pickering. Alone In The Endzone Czerwona dioda budzika radiowego mruga i przeskakuje z 03:00 na 02:29. Joey lezy na lozku, z rozrzucona, wokol niego przeszloscia, i nie moze zasnac po raz pierwszy od nie wiadomo ilu lat. Kilka razy wali piescia w poduszke, choc jego bezsennosc nie ma nic wspolnego z niewygoda. Kladzie sie znowu z rekoma pod glowa. Jest zmeczony; swobodne spadanie przez kilka dziesiecioleci potrafi wykonczyc czlowieka. Nie jest tak uciazliwe jak przepychanie sie bokiem albo wydrapywanie sobie pazurami drogi do martwych miejsc przez osady czasu, ale i tak meczace. Wiec dlaczego, kurwa, nie moze zasnac? Jedyna odpowiedzia jest dobiegajace z zewnatrz cwierkanie cykad. Moze dla niego jest, cholera, za cicho. Juz dawno nie byl na takim zadupiu. Miejski chlopak, przyzwyczajony do ruchu ulicznego, szumu samochodow, ryczacych odbiornikow, zawodzacych karetek, pijackich klotni albo spiewow w srodku nocy. Do zgrzytliwych, jazgotliwych, irytujacych halasow, do blasku neonow rozswietlajacych mrok w miescie szczurow i fanow jazzu. Do facetow w bialych garniturach, ktorzy graja solo na pistoletach maszynowych, stojac na drabince pozarowej. Chryste, duze miasta sa tak samo banalne jak te prowincjonalne dziury, ale w tej sennej wiejskiej idylli on po prostu czuje sie nie na miejscu. Jak samuraj siedzacy na ganku i uzywajacy katany do strugania drewna. Nie chodzi jednak o cisze. Jego penthouse w miescie jest rownie cichy. Przeszedl dluga droge od ulicznika, ktory po przybyciu do miasta okradal sklepy z alkoholem, sypial w zaulkach albo w melinach, z dziwka u boku i paskiem zacisnietym na ramieniu. To bylo wieki temu. Teraz spi w jedwabnej poscieli i ciszy. Nieczyste sumienie? Do diabla, nie. Joey Narkoza nie ma wyrzutow sumienia, nie zna poczucia winy. Spi snem umarlego, snem sprawiedliwego, z duma spoglada wstecz na swoje zycie i gdyby mial je przezyc jeszcze raz, nic by w nim nie zmienil. No, moze troche wczesniej zostalby zawodowcem. Byl rok 1989, kiedy dokonal wyboru - nie dlatego, ze ta data miala dla Joeya szczegolne znaczenie. Podrozowal wystarczajaco duzo, by wiedziec, ze swiat jest popieprzony i tylko on o tym wie, jest jedynym przytomnym marzycielem. Nauczyl sie trzymac gebe na klodke, ale zmienialo sie tylko tlo - Chicago z okresu Wielkiego Kryzysu czy LA z lat dziewiecdziesiatych - a cala reszta byla zawsze taka sama: strzaly z przejezdzajacych samochodow, kluby, ktore otwieraly sie na wlasciwe pukanie. Jak Fox Den. Z tamtego dnia pamieta faceta w damskim przebraniu, ktory, wyraznie nacpany i wymalowany jak klown, stal w kiblu przed lustrem, poprawial usta szminka i powtarzal ze smiechem: -Caly swiat to scena, skarbie! Caly swiat to pieprzona scena! On kiwa glowa, myjac rece nad umywalka, a po jego twarzy przemyka cien usmiechu, bo te slowa sprawily, ze raptem cos w nim zaskoczylo. Drag queen nagle pada na podloge i krzyczy: -Kurwa! Kurwa! Obcas mi sie zlamal! On patrzy na siebie w lustrze i uswiadamia sobie, ze za dlugo byl zakochanym chlopcem na posylki, najemnym miesniakiem, halabardnikiem stojacym w glebi sceny, jednym z tych facetow, ktorym w polowie filmu bohater rozkwasza nos. Pieprzyc to! Teraz zamierza byc prawdziwym graczem. Gdy wychodzi z toalety, wlasnie leci stary garazowy rock Alone In The Endzone zespolu Radio Birdman. Zbliza sie do stolika, przy ktorym siedzi, zaznaczajac swoje terytorium, zastepca szefa Future Boys, Czarna Bila, ojciec Aryan Guns. Muzyka nadal gra, kiedy Joey zabija dwoch dilerow, pakujac kazdemu kulke w sam srodek czola. Potem czas zapetla sie wokol niego, biegnie wstecz i do przodu, wstecz i do przodu, a on kreci sie w kolko i oproznia magazynek, celujac w siepaczy i pieczeniarzy. Katem oka widzi samego siebie, jakby byl wszedzie jednoczesnie, niczym nakladajace sie wielokrotne odbicia obrazu, a potem jest juz po wszystkim, on nie ma pojecia, co wlasnie zrobil, ale chyba wie, jak tego dokonal. Stoi na miejscu rzezi, nietkniety, goscie klubu wrzeszcza i rzucaja sie do ucieczki, lecz w zwolnionym tempie. Joey czuje tajemnicza moc, kiedy swiat zatrzymuje sie ze zgrzytem, zamarza wokol niego. Az do tej chwili byl w podziemnym swiatku nikim, teraz w ciagu dziesieciu sekund trwajacych wiecznosc zdobyl sobie reputacje. Odcina dilerom palce serdeczne, zapisuje na serwetce nowe nazwisko i numer kontaktowy, wciska je do kieszeni dzieciaka, w ktorym rozpoznaje gonca innej z miejscowych grubych ryb. I wychodzi. Nie jest to tradycyjny poczatek biznesu, ale zrobi wlasciwe wrazenie we wlasciwych kregach, dobry poczatek kariery. W kieszeni ma czasopismo "Prawdziwe Zbrodnie", ktore tego dnia wypatrzyl na stojaku z prasa. Wsrod calego gowna znalazl cenna informacje, jedyna rzecz, ktorej jeszcze nie wiedzial. Nie to, ze zostal adoptowany. Rodzice niemal od razu wyjawili mu prawde i jeszcze szybciej zapewnili, ze nic sie nie zmienia, ze nadal jest ich synem, ze nadal go kochaja, wiec nic wielkiego sie nie stalo wbrew temu, co mowia freudysci. Ale pismaki z "Prawdziwych Zbrodni" odkryli cos, czego jego starzy nie mogli mu powiedziec; udalo sie im wytropic, pod jakim nazwiskiem sie urodzil. Josef Pieczorin. Samo nazwisko nic dla niego nie znaczy, chodzi o tozsamosc. Joseph Darkwater umarl dawno, dawno temu. On juz nie jest popieprzonym dzieciakiem w plaszczu stracha na wroble, z czarna dziura w miejscu, gdzie powinno byc serce, ale masa nagromadzonej w nim wscieklosci sprawila, ze pewnego dnia po prostu zapadl sie w siebie. Nie jest tym samym Joeyem, ktory pierwszy raz podniosl ciezki pistolet i wycelowal w ludzka czaszke. Nie jest nawet cpunem, jak tuz po przybyciu do miasta, kiedy probowal kazdego narkotyku, dzieki ktoremu mogl uciec od calego swiata, od siebie samego. Czas wokol niego oszalal, bo kiedy wychodzi na ulice pelna ludzi snujacych sie jak zombi, tym, co naprawde go uderza, jest poczucie, ze reszta jego zycia to tylko most miedzy chwilami takimi jak ta, ze spal, czekajac, az obudzi go jakis zew i pozwoli mu na nowo odkryc wlasny... talent. Podobnie bylo wtedy, gdy malowal. Kiedy czlowiek jest w transie i cos innego bierze nad nim gore, potem moze sie jedynie cofnac o krok i spojrzec na te obca, cudowna, straszna istote, ktora stworzyl. Joey Narkoza to dobre dla niej nazwisko. Joey odrzuca posciel i siada na brzegu lozka. W ciemnosci moze dostrzec jedynie czern swoich ubran wiszacych na krzesle obok stolu, drugie krzeslo podstawione pod klamke u drzwi, na wypadek gdyby jakis wscibski pracownik hotelu probowal tu wejsc, bron na szafce przy lozku, w zasiegu reki, obok "Prawdziwych Zbrodni" i pustej puszki z barku, tej, ktorej nie zgniotl w nicosc. Siega do sznurka lampy wiszacego nad lozkiem, skreca go lekko w palcach, pociaga ostroznie; cale lata zabralo mu opanowanie nawet najprostszych czynnosci w trzecim wymiarze czasu, ale ostatnio potrafi wszystko zrobic, nie zatrzymujac sie w swoim ruchu wstecz. Wszystko zalezy od pracy nadgarstka. Wiec dlaczego, kurwa, nie moze spac? Zabijanie nigdy go zbytnio nie poruszalo. Bardziej wstrzasniety byl tego dnia, kiedy odkryl, ze swiat wokol niego zatrzymuje sie i rusza, biegnie do przodu albo do tylu, zaleznie od jego woli; uznal to za kolejny znak swojej wolnosci. Wlasciwie sam akt zabojstwa nadaje sens jego zyciu, przynosi spokoj jego duszy, utwierdza w przekonaniu, ze robi to, do czego zostal stworzony. Zwija sie w klebek na lozku, pewny, ze nic nie ma znaczenia, bo wszyscy umieraja; smierc przychodzi wczesniej czy pozniej i bierze ich w swoje zimne, ciemne objecia. Kazde morderstwo, ktore Joey popelnia, przypomina mu, ze dokonal wyboru. I dlaczego go dokonal. Kazde samobojstwo jest morderstwem, kazde zabojstwo wypadkiem, a smierc jedynym prawdziwym celem kazdego zycia. Pewnie, mysli sobie, jest z nim jak z malym dzieckiem, ktore nie moze zasnac, bo wie, ze jutro sa jego urodziny. W pewnym sensie jutro - albo raczej wczoraj - jest dzien, kiedy urodzil sie Joey Narkoza. Lub dzien, kiedy umarl. Smierc na pustyni Darkwater sni. Idzie przez pola wsrod glinianych ludzi, szarych w blasku srebrnobialego ksiezyca. Wolaja za nim, ale on idzie dalej, bo wie, ze gdzies tam, zaraz za nastepnym wzgorzem, jest miasto, to miasto. Pszenica szumi na wietrze, muska jego dlonie dlugimi klosami, kiedy je rozgarnia w drodze na szczyt wzgorza.W pewnym momencie mija go jakis samochod, zatrzymuje sie i cofa. Jest srebrny z przyciemnianymi szybami. Wszystkie opuszczaja sie i z siedzenia kierowcy wychyla sie mezczyzna. W srodku miekka brazowa skora o fakturze welinu i ciemne, gladkie drewno z wyraznymi slojami pod warstwa politury. On ma ciezki plecak wyladowany kawalkami ksiezycowych skal, ktore zbieral na polach. Mezczyzna w srebrnym samochodzie proponuje mu podwiezienie. Z dlugimi czarnymi wlosami zebranymi w kucyk, w czarnej koszuli, skorzanej kurtce i okularach przeciwslonecznych wyglada... bogato. Na siedzeniu pasazera lezy czarny welniany plaszcz. -Jest pan z Wloch? - pyta chlopak. -Z Rosji - odpowiada nieznajomy. Darkwater wsiada do samochodu. Plaszcz kladzie na kolana, na to plecak. Jest mu niewygodnie. -Mozesz wrzucic go do bagaznika. Kierowca sie zatrzymuje. Joey wychodzi na College Street. Zna College Street w Asheville jak wlasna dlon, chodzil tu do szkoly przez dwa lata. Same sklepy muzyczne, bary, kawiarnie, mala dzielnica cyganerii. Salon tatuazu Madame Iris. I szkola srednia Lincoln. Chwileczka, cos jest nie w porzadku. Asheville i Lincoln to dwa rozne miasteczka, istniejace w roznych miejscach, w roznych czasach. Czekaj. -Chcesz, zebym tu zaczekal? - pyta kierowca. -Jasne, Jack - mowi Joey. - Zaczekaj. Rusza w strone szkolnej bramy. Widzi, jak z frontowych drzwi wychodzi chlopak z plecakiem i zbiega po stopniach. Kiedy mija grupe mlodych zabijakow, jeden wystepuje do przodu - albo raczej jego duch wychodzi z ciala - i z cicha pogarda, od niechcenia, czyms ostrym i srebrzystym tnie policzek chlopaka. Ten zatrzymuje sie na ulamek sekundy i idzie dalej. -Sznurowadlo ci sie rozwiazalo! - wola za nim Jack. Joey przykleka, zeby je zawiazac. Zbiry ruszaja za chlopakiem, ich ciala zachowuja pewna odleglosc, ale duchy zbieraja sie wokol chlopaka niczym sepy wokol scierwa albo hieny wokol trupa gazeli, jak w makabrycznym programie przyrodniczym. Joey chce mu pomoc, ale ma rozwiazane sznurowadlo. Okrazaja chlopca, zadaja ciosy, wycinaja pasy ciala. Rozsmarowuja krew na twarzach, zlizuja ja sobie z palcow, karmia siebie nawzajem kawalkami miesa nabitymi na czubki nozy. Laczy ich makabryczna zazylosc, kiedy tak dziela sie swoja ofiara. Joey mruga. Sznurowadlo jest zawiazane, ale sprawdza drugie i stwierdza, ze tez jest luzne. Rozplatuje supel. Bierze oba konce sznurowadla i zaplata je starannie. Podnosi wzrok. Dusza ucznia slania sie i wypada z ciala, podczas gdy on sam idzie dalej. Joey robi kokardke, zaciaga ja mocno. Dusza wlecze sie za chlopcem, przywiazana do niego astralna lina, niczym padlina ciagnieta po ziemi, a tymczasem zbiry szarpia kawalki miesa jak psy i walcza o wnetrznosci. Sznur peka; chlopiec, uwolniony od brzemienia, zatacza sie do przodu i osuwa na kolana. Joey kleczy. Patrzy przez ramie na samochod zaparkowany przy drodze, bialy kabriolet ze spojlerem, oplywowy jak rekin, z otwartym bagaznikiem. Rozglada sie po pustyni zaslanej czaszkami malych ptakow, tak delikatnymi, ze pekaja i krusza sie pod palcami. Autostopowicz stoi za nim, trzymajac ciezar owiniety w welniany plaszcz; duzy i pekaty, jak plecak pelen kamieni. Obchodzi go i wrzuca tobolek do dziury, ktora Joey wykopal rekami w piasku i kosciach. Jego dlonie sa pokryte bialym pylem jak gipsem modelarskim. Reka wystajaca spod plaszcza tez jest biala, tyle ze pod paznokciami ma czerwien, brazowawa, polaczenie kadmu i ochry. Mezczyzna mierzy z pistoletu w jego glowe, a Joey placze, bo nie powinien byl go podwozic. To nawet nie jego samochod. I teraz ktos jest martwy, a rodzice go zabija. Poniesie kare, mimo ze nie zawinil. Autostopowicz kuca i choc w jego oczach nie ma wspolczucia, chyba rozumie. Wyjmuje plaszcz z plytkiego grobu i zarzuca go na ramiona Joeya niczym koc albo szlafrok, jakby chcial go pocieszyc. W grobie nie ma nic oprocz plecaka i stosu kamieni. Mezczyzna wstaje i znowu unosi pistolet. Naciska spust. Joey stoi z pistoletem w rece, w dlugim czarnym plaszczu, i patrzy, jak martwe cialo osuwa sie na ziemie i stacza do wykopanej dziury. Budzi sie w lozku mokrym od potu. Wie, ze po takim snie powinien krzyczec, plakac albo przynajmniej drzec. Serce powinno mu lomotac, dlonie z przerazenia zaciskac sie na koldrze. To bylaby zdrowa reakcja. Ale on jest zupelnie opanowany. Chyba jeszcze nigdy w zyciu nie czul takiego spokoju. Moze zamknac oczy i patrzec, jak rowiesnicy karmia sie jego dusza. Uczen z plecakiem to on. Wiec kim w takim razie byl kierowca? Powiedzial, ze ma na imie Jack, ale to nie byl Jack, tylko... cos innego. Joey zaciska powieki. Widzi reke w grobie, ptasie czaszki kruszace sie w palcach. I czuje... czuje ciezar pistoletu w dloni. Jego solidnosc, pewnosc - pistolet w dloni. Zabic mit -Thomasie, postaw go tam.Brat chodzi po pokoju, rozmieszcza swieczniki i krzesla, a tymczasem chlopak wlecze stol po podlodze, tak jak mu kazal Johann. Ubrany w koszule i spodnie ze zwyklego bialego plotna, na bosaka, wyglada skromnie i niewinnie, pokorny nowicjusz wypelniajacy polecenia mistrza, slepo mu oddany. Jego uleglosc budzi moj niepokoj. -Chodz, Lisie. Przydaj sie na cos i pomoz Thomasowi, dobrze? Chwytam za drugi koniec stolu i razem przenosimy go pod sciane. -Zdajesz sobie sprawe, ze moj brat jest szalony? - pytam chlopaka. Johann sie smieje. Podchodzi do nas, klepie mnie po ramieniu, mierzwi Thomasowi reka wlosy. Thomas ma nie wiecej niz osiemnascie lat. -Nie przepracowuj sie tak, Lisie - radzi brat. - To do ciebie nie pasuje. Chlopak smieje sie razem z nim, patrzac na niego z uwielbieniem i oczekiwaniem. Jonni odwzajemnia spojrzenie. -Thomasie, przynies noz, prosze. -Wiec to jest to? - mowie, kiedy chlopak wychodzi z pokoju. - Duchowa milosc, na ktorej punkcie masz obsesje? Jak to ujales? Milosc wojownikow i bogow, Achillesa i Patroklesa, Herkulesa i Iolausa? - Moj glos brzmi ostrzej, niz zamierzalem. -Czy nie taki wlasnie rodzaj pozadania jest na sprzedaz w berlinskich jaskiniach rozpusty? - odparowuje brat. -Nie. Wiesz... Jestem czlowiekiem swiatowym. Duzo trzeba, zeby mnie zgorszyc. Ale jesli naprawde zalezy ci na tym chlopcu, Jonni, raczej powinienes... sam nie wiem, zabrac go w rejs wokol Wysp Egejskich czy cos w tym rodzaju, zamiast bawic sie w spirytystyczne gry salonowe. Johann patrzy na mnie ze zdumieniem, jakbym to ja byl szalony. -Czy ty w ogole sluchales, co mowilem, Lisie? Naprawde? Sluchales? -Jasne - sycze. - I jeszcze nigdy w zyciu nie slyszalem takich bzdur. Mowie sciszonym glosem i zerkam na drzwi w mimowolnym odruchu, ktory, nagle sobie uswiadamiam, przejalem od rodzicow. Sluzba nie powinna byc swiadkiem twoich klotni. -Aleister Crowley to szarlatan - mowie. - A ubermensch Nietschego jest metafora, Jonni. Metafora. Opowiedzial mi oczywiscie o swoim planie, zeby sciagnac boga do ludzkiego ciala i, ni mniej, ni wiecej, tylko stworzyc nadludzka istote, ksiezycowe dziecko Crowleya. -Jack - poprawia mnie brat. - Od teraz mam na imie Jack. I to nie jest metafora, tylko mit. - Wskazuje ksiazke lezaca na krzesle w kacie pokoju. - A w kazdym micie jest prawda. Powinienes przeczytac te ksiazke, Lisie. Dowiedziec sie o rzeczach, ktorych ja sie dowiedzialem. Naloty dywanowe na Drezno. Bomby atomowe zrzucone na Hiroszime i Nagasaki. Wtedy bys zrozumial. -Co mialbym zrozumiec? - pytam. - To tylko slowa. -Ale slowa moga stac sie cialem. Twierdzisz, ze faszyzm to martwa idea. A ja uwazam, ze ona nigdy nie umrze, bo to idea. Mozesz ja zniszczyc tutaj, a wykielkuje gdzie indziej. Zawsze znajdzie dla siebie nowa forme, nowe cialo. Dlaczego ta forma nie mialby byc czlowiek? Dlaczego to nie mialoby byc moje cialo? Nie mozna zabic mitu, Lisie. Nie mozna zabic boga, rozumiesz? Wlasnie tym jest bohater - po czesci bogiem, po czesci czlowiekiem - i wlasnie jego potrzebuja teraz Niemcy. Tego potrzebuje swiat: moonchilda. Biore do reki ksiazke i siadam w fotelu. Przez ostatnia godzine staralem sie odciagnac brata od brzegu przepasci, w ktora najwyrazniej zamierza sie rzucic. Moge znalezc najlepszych lekarzy, najnowoczesniejsze sanatoria, ale czy beda mieli co ratowac? Zastanawiam sie, czy jesli zdolam mu wykazac, ze ta ksiazka to tylko rekwizyt w jego absurdalnej fantazji, i wszystko zawali sie z hukiem, czy pozostanie cos, w co bedzie mogl wierzyc? Dreczy mnie straszne przeczucie, ze jesli zburze jego wymyslny zamek z piasku, Johann tez rozpadnie sie na miliony ziarenek. Obawiam sie jednak, ze nie mam innego wyjscia. Wodze palcami po grubej mosieznej klamrze, odpinam ja. -Ktora strona? - pytam. - Gdzie sa te wszystkie dziwne i cudowne proroctwa? Brat usmiecha sie szeroko. Znowu ma ogien w oczach. -Dowolna. Otworz w dowolnym miejscu. Przesuwam kciukiem po brzegach kartek, podnosze wzrok, gdy otwieraja sie drzwi. Wchodzi Thomas. Rozklada czerwony obrus na stole i zaczyna ustawiac na nim rzeczy potrzebne do ich gusel: Oko Placzacego Aniola, swiecznik podobny do hebrajskiej menory, ale z piecioma ramionami zamiast siedmiu, dlugi, cienki sztylet. Patrzy na ksiazke, ktora trzymam w rekach. -Mowicie jak Himmler z tymi jego okultystycznymi czarami-marami - stwierdzam. Jonni odwraca sie do mnie. -Himmler. Ta swinia o niczym nie ma pojecia. Dzisiaj otworzy wrota i nawet nie bedzie o tym wiedzial. Zaskakuje mnie jad, ktory slysze w jego glosie. -Ten zwyrodnialy kretyn nawet nie podejrzewa, co wypuszcza na wolnosc. Nie zdaje sobie sprawy z mocy zawartej w krwi, ktora dzisiaj przeleje. Ale ja mam ksiege. Wiem, co zrobic z ta krwia. Wlepiam wzrok w brata, otwieram ksiazke lezaca na kolanach. -Jesli to cie zadowoli - mowie. - Jesli sprawi, ze odzyskasz rozsadek. I patrze w chaos. Pustka koncow i poczatkow Wciska magazynek do desert eaglea i wsuwa go do kabury pod pacha, ukrytej pod czarnym welnianym szynelem. Odrzuca w tyl kruczoczarne wlosy, zbiera je w kucyk, zwiazuje elastyczna opaska. Twarz w lustrze ma zimny wyraz, po ustach blaka sie ledwo widoczny, bezduszny usmiech. Jako narcyz poprawia waski i czarny krawat, zeby prezentowac sie jak najlepiej w trakcie tego, co zamierza zrobic. Postrzepione brzegi plaszcza nieco psuja efekt, czyli wyrafinowany wyglad, ktory dopracowywal przez lata, ale to integralna czesc calej gry. Bez niego nie byloby tak samo. Pamieta, co sie stalo, kiedy byl chlopcem; pamieta tajemniczego obcego, ktory przyszedl do niego jak sama smierc i zlozyl mu propozycje, rzucajac plaszcz pod nogi i podajac pistolet. -No dalej - powiedzial. - Zabij mnie, a dasz rade zabic kazdego. Pamieta czlowieka lezacego na ziemi, krwawa miazge w miejscu glowy trafionej pociskiem i swoj szok na widok tej masakry, tak silny, ze wymazal wszystko inne. Zapomnial, jaki byl przedtem, i juz nie potrafil sobie wyobrazic, ze nie jest zabojca tej istoty. Zmienil sie, jego przeszlosc byla rownie martwa jak trup skulony przed nim na piasku. Nowo narodzony z krwi i kawalkow mozgu. Nie zwymiotowal wtedy, nie zaczal plakac ani smiac sie histerycznie. Nie czul przerazenia, tylko pustke koncow i poczatkow. Joey bierze "Prawdziwe Zbrodnie" i wsuwa je do wewnetrznej kieszeni skorzanej kurtki razem z reszta wycinkow i zdjec. Ten plik tworzy niemal taka sama wypuklosc jak pistolet. Juz czas, mysli Joey, czas zamknac petle, wciagnac Joeya Narkoze do istnienia za jego wlasne sznurowadla. Wreczyc szalonemu dzieciakowi wielki gnat zaladowany kulami dum-dum, dac mu wybor, szanse zamordowania wlasnej przyszlosci, zeby robiac to, sam sie nia stal. Otwiera pokoj hotelowy i przeskakuje od wieczoru prosto do poranka. Gdy idzie korytarzem, z innych drzwi wychodzi pokojowka, zamyka je za soba, kladzie na wozku czyste reczniki i idzie dalej. Nie widzi go, a Joey nie wie, jakim cudem on ja widzi. Caly ten swiat biegnie wstecz w stosunku do niego i gdyby dzialaly tutaj prawa fizyki, jego oczy wylewalyby z siebie swiatlo zamiast je skupiac i przeksztalcac w obrazy. Ale, do licha, juz dawno doszedl do wniosku, ze prawa fizyki to umowna kwestia. Nie twierdzi, ze rozumie, w jaki sposob sie tutaj znalazl, interesuje go jedynie cel podrozy, a ten jest niedaleko stad, niedlugo stad. Juz prawie czas. Wymyka sie z hotelu bocznymi drzwiami i synchronizuje ze swiatem, zeby sie poruszac z pradem frontalnego czasu. Rusza w strone szkoly. Dzisiaj jest pierwszy dzien reszty twojego zycia, mysli. Uliczka znajduje sie zaledwie sto metrow od szkoly, waski, wilgotny zaulek, wcinajacy sie miedzy dom towarowy a ciag zakladow rzemieslniczych; recznie robione buty i krawcy szyjacy na miare. Oczywiscie odkad Lincoln podryfowalo w glab Zimy, naplywa do niego malo nowych towarow, wiec miasteczko troche podupada. Joey juz zapomnial, jakie jest urocze... bylo. Ale to sie zmieni, kiedy helikoptery CNN nadleca nad polami i wyladuja na szkolnym parkingu. Lincoln juz nigdy nie bedzie takie samo po tej tragedii. Rzuca wycinki, zdjecia, portfel i wszelkie drobiazgi, ktore pozwolilyby zidentyfikowac jego cialo, na maly stos gazet i innych smieci, podpala go i czeka, az wszystko splonie. "Prawdziwe Zbrodnie" czernieja, sypia iskrami, strona po stronie obracaja sie w popiol, az zostaje tylko grzbiet. Morderstwo!Masakra!Rzez!Numer23.WydawnictwoMacromimicon. Kopie popioly historii swojego zycia, rozrzuca je szara warstwa po asfalcie, ktory wkrotce splynie jego krwia. Katem oka dostrzega ruch. -Hej, Joe - mowi. - Joseph Darkwater. Tragedia Josepha Darkwatera Chlopiec stoi u wlotu zaulka, jakby nie byl pewny, czy zareagowac na wolanie, czy uciekac w te pedy. Joey rzuca szynel na ziemie i unosi pistolet jak kosc dla psa, kuszacy smakolyk. Chodz i wez go sobie.-Joseph Darkwater - powtarza. Stoja tak i mierza sie wzrokiem. On, z pistoletem wiszacym za kablak spustu na jednym palcu, patrzy chlopcu w oczy, ale dzieciak widzi tylko bron. Gdzies brzeczy dzwonek, ale zaden z nich nie moze sie poruszyc, uchwycony w chwili, kiedy ich zycie sie obraca, w momencie smierci. Chlopak spoglada na niego, zrenice ma ciemne, wzrok pusty, a Joey czuje lekki smutek i zaledwie odrobine nienawisci do tego ducha swojej przeszlosci. Ciezar broni wydaje sie taki naturalny, taki prawdziwy i choc Joey podaje pistolet chlopcu, zal mu wypuscic go z reki. Potrafi sobie wyobrazic wlasne cialo lezace na ziemi, z odstrzelona glowa. To niesamowite uczucie. Gazetowe zdjecia uliczki odgrodzonej tasmami, spekulacje na temat tajemniczej ofiary, obcego, ktorego zapamietano tu i ow - dzie w calym tym zamieszaniu, przybycie do miasta nowych ludzi, pierwszy kontakt ze swiatem zewnetrznym. Tej zagadki nikt nie bedzie w stanie rozwiklac: Kim byla ofiara? Dlaczego akurat ten nieznajomy w zaulku? Chlopiec wyciaga drzaca reke po pistolet. -Smialo - zacheca Joey. Po raz pierwszy od bardzo dawna cos czuje. Zastanawia sie, czy wlasnie to sciagnelo go do Lincoln, czy wrocil tu gotowy umrzec, bo w glebi duszy mial nadzieje, ze przypomni sobie, co to znaczy odczuwac... strach. Zabij mnie, a bedziesz mogl zabic kazdego. Zabij mnie... Oczy chlopaka sa duze, ciemne... mokre. On placze. Zapomnial, jak to jest. Zapomnial, jak sie placze. Obraca pistolet na palcu, ujmuje go za kolbe, celuje w glowe chlopca, a potem w siebie. -Pieprzyc to! - mowi i pociaga za spust. Kula - niczym piesc Boga - zrywa gorna polowe jego delikatnej czaszki, zostawiajac nietknieta tylko dolna szczeke, fragmenty bialej kosci i czerwona miazge w miejscu, gdzie kiedys byl mozg. Cialo pada, wijac sie w drgawkach jak kura z odrabana glowa. Wstrzasaja nim ostatnie spazmy, az wreszcie nieruchomieje. Strzal oddany z bliskiej odleglosci, z broni duzego kalibru... Joey ma krew i mozg na dloni i rekawie, male plamki na koszuli. Czuje nawet cos cieplego i slonego na dolnej wardze, kiedy ja oblizuje. Zabezpiecza pistolet, odkreca tlumik i wsuwa go do kieszeni, chowa bron do kabury. Jest troche rozczarowany, ze swiat nie rozpadl sie wokol niego, ze fala uderzeniowa od wystrzalu - paradoksu - nie przetoczyla sie przez rzeczywistosc i nie obrocila jej w taka sama ohydna papke, jak martwa istote lezaca przed nim na ziemi. To by mu sie spodobalo. Wychodzi z zaulka i oddala sie od szkoly. Byl tam, zrobil swoje, pora ruszac dalej. Idzie przed siebie z usmiechem na twarzy, przedzierajac sie przez dzien, w blyskach swiatla i ciemnosci, kiedy slonce skacze po niebie, znika i pojawia sie znowu, jakby sie odwracala stronica ksiegi. Jest popoludnie, piesi wypelniaja ulice, z tylu dobiegaja odglosy sledztwa prowadzonego przez miejscowa policje na miejscu zbrodni. Petle i paradoksy sa dla szarych ludzi, mysli Joey. Czas mknie do przodu i skacze wstecz, pedzi przed siebie i zawraca, rozplywa sie w boczne strumienie szansy i przypadku, kosmosy nakladaja sie na siebie jak warstwy geologiczne, kazdy nastepny na kurzu swiata zmiazdzonego jego ciezarem. Wsuwa monete w szczeline, bierze ze stojaka, najnowsze wydanie "Lincoln Herald". Naglowekjest pogrubiony i brutalny:"Morderstwo wstrzasa Lincoln". Przeglada gazete, idac glowna ulica - chlopiec z pobliskiej farmy bestialsko zamordowany... cichy, trzymal sie na uboczu - przez dni - wyrazny styl malarski, ktory swiadczyl o prawdziwym talencie - droga prowadzaca za miasto - dlaczego ktos mialby chciec go zabic - na pola. Gliniani ludzie machaja kosami, kiedy Joey sie zatrzymuje i odwraca, zeby po raz ostatni spojrzec na Lincoln. Dlaczego czas nie moglby byc taki jak swiat, ze skora w postaci ziemi, utworzona z krwi i popiolow naszych poprzednich wcielen, swiat Adamow uformowanych z gliny i w nia sie obracajacych? Cegly z naszych cial pekaja i sie krusza, a kiedy caly mur runie i osiadzie kurz, mozna na nim wznosic nastepna warstwe budowli. Rzeczywistosc, osadzona na skalnym podlozu, wydaje sie taka stabilna, ale gleboko, pod skorupa milionow lat, milionow wszechswiatow, w sercu wszystkiego jest plynne jadro chaosu. Moze znowu sprobuje odnalezc wyjscie z tego stulecia. Moze odbedzie podroz nad Tunguzke, do roku 1908. Wyrzuca gazete, trzepoczaca stronicami, w jakis kat czasu i przestrzeni. Nic go, kurwa, nie obchodzi, kto ja znajdzie, gdzie i kiedy. Rzeczywistosc wyglada solidnie, czas jest jak linia, ale pod spodem nie ma zadnej pewnosci, zadnych absolutow, zadnych praw, tylko zimny rachunek przetrwania, ktory jest wynikiem brutalnych, przypadkowych eksperymentow smierci i czasu. Patrzy w blekitne niebo, na kruki krazace w gorze. Swiat nie gra wedlug waszych zasad, skurwiele, tylko wedlug moich, mysli. ERRATA Strona pelzajacego chaosu Plonaca mapa czasu, a nie przestrzeni; kraje sa akcjami, miasta datami. Brytania, Rosja, Wlochy, Francja, Ameryka i Japonia to rzeki plynace do Morza Chinskiego przez kontynent dwudziestego wieku, rzeki wojsk, ktore spotkaja sie w 1900 roku w Pekinie, gdzie trwa powstanie "Piesci w imie sprawiedliwosci i pokoju", palenie kosciolow, zabijanie ksiezy i zakonnic, scinanie chinskich chrzescijan. Stamtad, w 1901, droga razem z burskimi kobietami i dziecmi do malej brytyjskiej wioski obozow koncentracyjnych, wieziennym szlakiem, ktory ciagnie sie z Kaukazu, 1902, na Syberie, 1903; przemierza ja Jozef Stalin, orientujac sie wedlug pogromow w Kiszyniowie i Gomelu, wedlug jezior krwi. 1904, kolejny oboz jeniecki w dolinie smierci, na Sachalinie, z ktorego zwolniono siedem tysiecy rosyjskich skazancow, zeby walczyli z Japonczykami w Mandzurii. Rafy: Belgowie z koszami ludzkich rak w Kongu; kobiety przykuwane lancuchami do slupow jako zakladniczki. 1905 to waski kanal, przez ktory nieuzbrojeni mezczyzni, kobiety i dzieci z hymnami, krzyzami i choragwiami rzucaja sie na Palac Zimowy. 1906: gorskie pasmo Imperium Brytyjskiego, przy ktorym rebelianci z Natalu i Nigerii wygladaja jak krasnoludki. 1907: kolejne lancuchy gorskie - portugalska Gwinea i Angola, niemiecka Afryka Wschodnia i Poludniowo-Zachodnia, francuska Afryka Zachodnia; wszedzie bunty i represje. Wzburzone morze 1908 roku w Macedonii - Serbowie i Grecy, Bulgarzy i Rumuni pala nawzajem swoje wioski. 1909: wyspa masakry Ormian w poludniowej Turcji. 1910: niskie wzgorza i ukryte doliny - chlosty i tortury, tajne procesy, wieszanie Grekow i Bulgarow w tureckiej Macedonii. 1911: ocean republiki w Chinach porywa znienawidzona dynastie mandzurska, dziesiatkowanie garnizonow. 1912: rzeka zlota i krwi, wojska carskie zabijaja stu siedemdziesieciu glodujacych robotnikow w syberyjskich kopalniach zlota nad Lena.1913: linia uskoku na Balkanach - ligi i wojny - otchlan sie poszerza, kiedy bulgarski kapitan zagania biskupa, dwoch kaplanow i stu trackich obywateli na dziedziniec szkoly i tam ich zabija. 1914: skraj wielkiego kontynentu, przyladek strzalu oddanego w Sarajewie, a potem konie nad Marna i plonaca mapa, swiat w ogniu. 1915 - gaz, gaz, szybciej, chlopcy! - kto teraz pamieta masakre Ormian? - 1916 - rozkaz do ataku pod Gallipoli i nad Somma, zolnierze maszeruja prosto na stanowiska karabinow maszynowych - ile macie lat, chlopcy? - dziewietnascie - siedemnascie - lup! - dziewietnascie - osiemnascie - LUP! Odrywam sie od ksiazki, mam zawroty glowy i jest mi niedobrze od ciosow historii. Nie wiem, jak moge ja czytac; zdaje sie, ze slowa same przeskakuja z kartek do mojego umyslu. -Co to jest? - pytam. - Co to jest? Brat kladzie reke na stronie pelzajacego chaosu. Podnosze wzrok i widze jego usmiech. Nagle ogarnia mnie przerazenie, gdy sobie uswiadamiam, co ta ksiazka z nim zrobila i co moze zrobic ze mna. -Taki mial byc swiat - mowi Johann. - To jest historia. 1919 - Palac Zimowy szturmuje szescdziesiat tysiecy ludzi zebranych na George Square w Glasgow - Poslac czolgi! - Niemiecka Republika Sowiecka urodzona martwo, zabojstwo Rozy Luksemburg, miotacze ognia w Monachium - 1920 - biali przeciwko czerwonym w Polsce i krajach baltyckich, kiedy powstaje i upada Republika Kaukaska, Armenia podzielona miedzy Turkow i bolszewikow - 1921 - Moplah z indyjskiego Malabaru powstaja, pala, pladruja, hinduscy przywodcy okrawaja muzulmanskie krolestwa - 1922 - Hail Caesar! - Mussolini rzadzi, fasces Imperium Rzymskiego znowu noszone - 1923 - Hitler strzela z rewolweru w piwiarni Burgerbrau, wznosi okrzyki: Trzeba ratowac niemiecki narod! Primo de Rivera pali hiszpanska konstytucje - 1924 - socjalizm we Wloszech: samochod poplamiony krwia i znikniecie polityka - 1925 - dzihad w gorach Rif pozwala mlodemu Franco posmakowac krwi tubylcow zabijanych nozami - 1926 - rodzi sie Hitlerjugend, podczas gdy amerykanscy marines walcza o drzewo, ryz, banany i plantacje cukru w Nikaragui - 1927 - parada KKK w Nowym Jorku w Memorial Day, przez cala droge towarzyszy jej czterystu faszystow w czarnych koszulach - 1928 - Ramon Romeo, strajkujacy doker, umiera postrzelony w glowe, w Puerto San Martin Che Guevara lapie pierwszy oddech - 1929 - Arabowie pala Tore przy Scianie Placzu, atakuja Zydow w Hebronie, gdzie spoczywaja patriarchowie - 1930 - zamieszki w Indiach po aresztowaniu Gandhiego, wiecej ognia, blask pochodni w oczach syna kajzera, kiedy dwa miliony nazistow krzycza Deutschland erwache, Juda verrecke! - 1931 - wloska flaga powieszona w Libii, wysoko jak cialo Senussi, japonskie wojska maszeruja na Mandzurie - 1932 - trzynascie milionow glosow na Hitlera, Boliwia i Paragwaj bija sie o jalowa pustynie - 1933 i oto kanclerz Hitler. -Moj Boze - mowie. - Moj Boze, to niemozliwe. To nie jest nasz swiat, tylko... 1934 i dlugie noze - 1935 - Mussolini w Etiopii - 1936 - poeta Lorca w plytkim grobie - 1937 - faszysci spiewaja w Jaramie, otwieraja ogien i Guernica plonie - 1938 - Brygady Miedzynarodowe po raz ostatni defiluja w Barcelonie, krysztalowa noc rozbitego szkla, a w Austrii witaja Hitlera sypaniem kwiatow - Sieg heil! - Praga jest lebensraum, Polska aneksem - wojna swiat wyciencza i nie ma juz lat, pustych dat, tylko niekonczacy sie Blitz, zabojstwo Trockiego, czekan spada jak mlot, sierp tnie - proby z cyklonem B na sowieckich jencach wojennych w Auschwitz - och, ale Amerykanie stoja dumni i wymuskani: uratowalismy wam tylki w czasie drugiej wojny swiatowej po tym, jak sukinsyny Japonce wysadzily nasze statki! Tak, tylko troche pozno, za pozno, uciekl wam pociag - wszyscy wsiadac, do Birkenau, Dachau i Belsen! - zamarzajacy w sniegach Stalingradu oblezeni nie kapituluja, wycienczeni jak chlopcy na plazach Normandii, Chryste, osusz nas pozarami Drezna, pod oslona chmur w ksztalcie grzyba nad Hiroszima i Nagasaki. Nie moge oderwac oczu od ksiazki, ale widze Johanna, czuje, ze stoi obok mnie. Ogarnia mnie panika, jakby nagle zabrano mi wszystko, co wiedzialem. -Nie ma futuryzmu w prawdziwym swiecie - mowi brat. - Rozumiesz? Nie ma futuryzmu. Ale czytajac ksiazke, mysle, ze nie ma przyszlosci. Stos smierci Zydzi mordowani w Kielcach i wyslani przez Brytyjczykow do obozow na Cyprze, w Wietnamie Ho Szi Min rozpoczyna walke z Francuzami, imperia sie wala, powstaja nowe panstwa, w Izraelu i Palestynie - Arabowie przeciwko Zydom - Indie i Pakistan - muzulmanie przeciwko hinduistom - Gandhi zastrzelony w drodze na spotkanie modlitewne - z Egiptu leca samoloty, zeby bombardowac Tel Awiw - Kim Ir Sen w Korei, Polnocna przeciwko Poludniowej, popierany przez Stalina, kiedy Mao Zajmuje Pekin, a jego Republika Ludowa wkracza do Tybetu - McCarthy w senacie - MacArthur w Seulu - Argentynczycy wielbia aktorke, zone dyktatora, ale nikt nie oplakuje zydowskich antyfaszystowskich pisarzy, aktorow, poetow wiezionych i zabijanych za zelazna kurtyna, w Berlinie po smierci Stalina voposi rzucaja bron, zeby sie przylaczyc do demokracji - japonscy rybacy w radioaktywnym deszczu na wschod od atolu Bikini - marokanscy nacjonalisci masakruja Europejczykow i muzulmanow - sowieckie czolgi okrazaja Budapeszt - wegierska sluzba bezpieczenstwa wisi na latarniach - Izrael na pustyni Synaj - brytyjscy spadochroniarze w Port Saidzie nad Kanalem Sueskim - chlopi przymusowo Wcielani do komun w czasie chinskiego Wielkiego Skoku - szesc godzin odpoczynku na dobe - pies wyslany w kosmos, na smierc - nie ma przyszlosci dla trzech tysiecy kontrrewolucyjnych "prawicowcow" z Komunistycznej Ligi Mlodziezy aresztowanych w Chinach, Batista ucieka przed rewolucja kubanska, czarni uciekaja przed karabinami w Sharpeville, Dalaj Lama ucieka z Tybetu, uciekaj! Nowy premier Konga, uciekaj! przed zamachem, pojmaniem, torturami i egzekucja z rak zwolennikow Mobutu, Zatoka Swin, pierwsze cegly Muru Berlinskiego, kubanskie rakiety wycelowane, zbrojna blokada, Ich bin ein Berliner, mowi JFK, strzaly rozrywaja kawalkade samochodow, We Shall Overcome, spiewaja zwolennicy Martina Luthera Kinga, gdy Liuzzo zostaje zastrzelona przez Ku-Klux-Klan - zamieszki w Watts, pierwsze oddzialy bojowe laduja W Wietnamie.Czlonkowie Czerwonej Gwardii niszcza stare w czasie "rewolucji kulturalnej": palace, swiatynie, starozytne artefakty, intelektualistow, nauczycieli, zarzadcow; dzieci z czerwonymi opaskami na ramieniu morduja rodzicow - na Wietnam kazdego dnia spada osiemset ton bomb, Johnson mowi wojsku, ze musi zwyciezyc - Egipt i Jordania atakuja Izrael i przegrywaja wojne w ciagu szesciu dni - plona rafinerie naftowe W miescie Suez - szef policji Wietnamu Poludniowego przystawia rewolwer do glowy wieznia i pociaga za spust - bang! - Robert Kennedy - bang! - Martin Luther King - bang! - Helter Skelter napisane krwia na drzwiach - Zabic swinie! Niech kwicza jak zabijane dzieci z My Lai: coz, mogly miec przywiazane do siebie bomby. Szalenstwo? Bukowski uznany Za wariata, bo oskarzal Sowietow o wykorzystywanie psychiatrii przeciwko dysydentom - brytyjskie wojska strzelaja i zabijaja w Londonderry, krwawa niedziela - laska staje sie luksusem, kiedy Pinochet obejmuje wladze w Chile i zamyka studentow, profesorow, przywodcow zwiazkowych, "wszystkich protestujacych trzeba torturowac, bo inaczej nie beda spiewac" - Grecy i Turcy walcza o Cypr - Czerwoni Khmerzy zajmuja Phnom Penh, Amerykanie ewakuuja Sajgon, rzad Laosu powoduje... -Chaos - mowie. - To cholerny chaos. W glowie mi sie kreci, kiedy oddaje Johannowi ksiazke, a on bierze ja ode mnie i odwraca do siebie. Trzyma ja jak nawiedzony kaplan czytajacy kazanie. Jaki to rok? Bo Franco nadal morduje - teraz baskijskich separatystow - tak, ataki na hiszpanskie budynki rzadowe w Lizbonie, Ankarze, Rzymie, Mediolanie musza byc dowodem spisku - masonow, Zydow i komunistow, bo to jasne, ze chrzescijanie sa duzo lepsi, na przyklad ci z IRA atakujacy marsz pokojowy albo falangisci, ktorzy wdzieraja sie do muzulmanskiej enklawy w chrzescijanskim wschodnim Bejrucie i masakruja rodziny palestynskich uchodzcow, stloczonych, nagich, zakutych w kajdanki, Steve Biko w policyjnym areszcie, zmarly z powodu uszkodzenia mozgu, tak, czarni, biali, czerwoni, wszyscy zrobieni na szaro, kiedy Mengistu wzywa do czerwonego terroru, oczyszczenia Etiopii z "bandytow, anarchistow i feudalistow", Afrykanski Zwiazek Narodowy Zimbabwe zestrzeliwuje samolot pasazerski linii Air Rhodesia, a potem szuka we wraku ocalalych, zeby poderznac im gardla, jasne, a teraz patrzcie na marines, ktorzy sie wycofuja z Teheranu, gdy islamscy bojownicy zajmuja ich koszary i wypedzaja szacha, Rosja wkracza do Afganistanu, tak, zastrzelmy kazdego, kto powie give peace a chance, i sprzedawajmy pieprzone karabiny contrasom z Nikaragui, zeby zarabiac krwawe pieniadze dla Iranu, a kiedy Argentynczycy najezdzaja Falklandy, tak, Imperium kontratakuje, alleluja! Tonie "General Belgrano", brukowce sie ciesza: mamy cie! A czy to, kurwa, wazne, ze w wodzie plywaja trupy, dryfuja obok warszawskiego ksiedza, torturowanego i zabitego przez tajna policje, w Sri Lance ryczace Tamilskie Tygrysy zastawiaja pulapke na konwoj zolnierzy, w rocznice Sharpeville strzelanie z karabinow maszynowych do demonstrantow w Afryce Poludniowej i kolejne cialo w wodzie, starzec wyciagniety z wozka inwalidzkiego, zastrzelony i wyrzucony za burte "Achille Lauro" - plusk! - radioaktywna chmura z rosyjskiego Czarnego Piolunu, gwiazdy, ktora spadla z nieba jak manna konwoju ONZ z zywnoscia i lekami zatrzymanego przez szyickich bojownikow w drodze do uchodzcow w Szatili i Burdz-al-Baradzna, bo nie wystarczy, nigdy, kurwa, nie jest dosc, ale Azerowie i Ormianie musza toczyc durna szlachetna mordercza walke o zakichana narodowa tozsamosc, no nie, nie mozemy na to pozwolic, wiec zagazujmy cholernych Kurdow w Halabdzy, a kiedy wali sie mur berlinski i zaczyna aksamitna rewolucja, na placu Tiananmen sa pieprzone czolgi i gaz lzawiacy, pogrom Ormian w Baku i nikogo, kurwa, nie obchodzi prosba Mandeli, zeby czarni przestali zabijac czarnych, Inkatha i UDF tocza ze soba wojne, Husajn podpala w Kuwejcie rope, wielkie pioropusze ognia zamieniaja dzien w noc, kiedy bosniaccy Serbowie przywracaja obozy i ludobojstwo, a ci, ktorzy przywoza zywnosc, leki i wiesci, moga, kurwa, zostac zamordowani w Somalii. -Ognia! - krzyczy Seamus. - To wszystko, kurwa... Wystrzelic pieprzony pocisk z mozdzierza w sarajewski targ, bo juz nie ma cywili, zadnej swietosci w kosciolach w Rwandzie, gdzie Hutu masakruja Tutsich, a jaka bezpieczna jest pieprzona strefa bezpieczenstwa, ktorej pilnuja sily pokojowe i spokojnie patrza, jak bosniaccy Serbowie zabieraja ze Srebrenicy siedem tysiecy muzulmanskich mezczyzn i chlopcow, co? Islamscy fundamentalisci w Algierii chwala sie: "Poderznelismy gardla siedmiu mnichom", tak, chwala Allahowi, bo talibowie zdobyli Kabul, turysci sa teraz nowymi ofiarami w Luksorze, ale przeciez oni walcza o wyzwolenie, w Kosowie przeciwko Serbom albo w Omagh z cala pieprzona odwaga samochodu-pulapki - wyzwolenie? - siedemdziesiat tysiecy wiesniakow zabitych w Sudanie, a ci, ktorzy przezyli, zmuszeni do przejscia na islam, chlopcy porwani i sprzedani w niewole - wyzwolenie, tak? - w Sierra Leone, gdzie rebelianci i najemnicy pala elektrownie, poczte, ratusz, kwatere ONZ, tysiac zabitych unosi sie na wodzie obok fregaty chroniacej Europejczykow, dryfujace ciala, odrabane rece i nogi. -Jezu! - jeczy Finnan. - Nie moge wiecej. Ale Jack podsuwa mu kieliszek do ust i zmusza do przelkniecia alkoholu, choc biedny Seamus ma gardlo obolale od tych wszystkich strasznych slow, ktore zdarly mu glos jak pokruszone szklo. Reynard masuje zdretwiala dlon, patrzy na skalpel i wieczne pioro, igle strzykawki i lezacy przed nim plik kartek z ludzkiej skory - dzielo jego reki, glosu Seamusa i tlumaczenia Cartera, trzy tygodnie chodzenia Jacka tam i z powrotem po pokoju, odwracania stron, pokazywania tego czy innego symbolu - ten, zapisz go tutaj, pospiesz sie, na litosc boska, czlowieku. I teraz lezy na blacie stos smierci, historia dwudziestego wieku, przeszlosci, terazniejszosci i tego, co dopiero nadejdzie. -Juz nie moge - narzeka Seamus. - Mam dosc. Jestem, kurwa, wykonczony. -Jeszcze nawet nie zaczelismy - mowi Jack. Bierze pierwsza stronice ksiazki, kladzie ja przed Reynardem. - Teraz zaczniemy wprowadzac zmiany. 5 DZIECI NATURY Arlekin w domu -Jack, nie wiem, jak tego dokonales, ale ten gosc chyli przed toba czolo. Tak, tak, przez caly czas naplywaja relacje. Plona tramwaje powietrzne, w calym miescie wybuchaja zamieszki. Swiniarnia na Pitt Street stoi w plomieniach, eksplozje w centrum handlowym St. Mungo i... czy to nie wyglada na jedna z zabaw naszego przyjaciela podpalacza? Tak, liniowiec Powella wlasnie rozbil sie na dworcu centralnym. O tak! Wyglada na to, ze Jack wrocil, zeby ratowac narod.Wlatuje w przesmyk miedzy dwoma budynkami, wypadam na plac St. Mungo, ornitopter siedzi mi na ogonie, ale przelaczam silniki na wsteczny, robie zwrot o sto osiemdziesiat stopni i strzelam do mojego przesladowcy. Po wykonaniu calego obrotu wciskam hamulce i zatrzymuje sie nieruchomo w powietrzu, czekam, az topter mnie wyprzedzi, i posylam promien chi prosto w zadek pilota. Potem pluje ze zbiornikow trzema strumieniami orgonowych wyziewow. Motor opada gwaltownie jak wisielec na szubienicy. -Io! Io! Zwolennicy Arlekina, posluchajcie mojego wolania! Io! Io! Slyszycie mnie? - Glos Jacka rozbrzmiewa echem po sali. -Kto tam? Co to za ptasie wolanie? - spiewam. - Gdzie jest jego zrodlo? -Wola syn Slmlle i Sootha. Io! -Witaj, moj panie, ach witaj! Dolacz do naszego wesolego towarzystwa, o, panie radosci! -Niech ziemia zatrzesie sie w posadach! - krzyczy Jack. - Niech narod zadrzy ze strachu i zaskoczenia az do fundamentow. Arlekin sie przebudzil! Jack mruga do Dona stojacego za kulisami. Don puszcza na widownie ultradzwiekowy halas, a nastepnie przesuwa dzwignie i zestaw glosnikow az dygocze od mdlacego poddzwiekowego dudnienia. Efekty specjalne typu dzwiek i swiatlo powoduja pekniecia na scianach sali, diuk i ksiezniczka unosza sie z krzesel. Cala sala trzesie sie od huku, publicznosc z przerazenia, plastikowy palac Pierrota zaczyna sie walic. Przebijam szklany dach centrum handlowego St. Mungo, odkopuje martwy motocykl, z wyczuciem nurka z Acapulco robie salto i chwytam sie rury biegnacej nad glowa. Wyrywam ja ze zlacza, a ona krzyczy metalicznie, pluje para i wygina sie w dol pod moim ciezarem. Kiedy motor roztrzaskuje sie o marmurowa posadzke, a kamienne szrapnele sieka klientow, hustam sie na rurze i z malpia zwinnoscia laduje na brzegu ozdobnej fontanny. Wokol mnie z brzekiem sypie sie szklo. -Zdaje sie, ze Jack szaleje. Nasz stary przyjaciel kapitan Crimbo chyba sadzi, ze masz nadprzyrodzone zdolnosci, mozesz byc wszedzie jednoczesnie, jak Jezus, Elvis czy Jim Morrison. O to chodzi, czy moze to mali pomocnicy szatana rozpetali dzisiaj pieklo? Jak on to robi? No coz, jedno jest pewne: dzieciak bardzo brzydko sie bawi. OK, przyjmijmy kolejny telefon. Czesc, jestes w eterze... -Zwycieski okrzyk samego Arlekina rozbrzmiewa w tych murach - spiewam. - On jest w tym domu, Arlekin! Na ziemie! Skacze ze sceny, gdy Don siega po swoje demoniczne sztuczki, przyprawiajac serca i zoladki widzow o drzenie, atakujac wszystkie organy moca diabolicznych dzwiekow. Diuk zrywa sie w panice z tronu, wskazuje kamienny architraw i wielka kolumne, ktora drzy i jeczy pod ciezarem dachu, az w koncu peka i rozpada sie na kawalki. Diuk wyrzuca rece w gore, zeby sie zaslonic przed slupem swiatla, ktory leci prosto na niego. O tak, pierwszy krzyk tej nocy. Oddajcie komnaty Pierrota plomieniom -Coz, mes amigos, tutaj, na skraju wolnosci, robi sie coraz gorecej. Wasze oko na niebie, wlochaty i grozny Don Coyote, patrzy teraz na... nie wiem, jakijest rzeczownik zbiorowy na okreslenie wszystkich przekletych siepaczy w tym miescie? Horda? Tlum? W tej chwili wydaje mi sie, ze chmura burzowa. Co tym razem wymyslil nasz Jack, mes amigos? O tak, nadciaga chmura uzbrojonych ornitopterow i motocykli, kieruje sie na zachod nad centrum miasta. Wyglada na to, ze kogos szukaja, a zwazywszy na szlak zniszczenia pozostawiony przez naszego chlopca, domyslam sie, ze chodzi o niego. Biegna do wyjsc. -Zapalcie pochodnie ogniem blyskawicy i oddajcie komnaty Pierrota plomieniom! - wola Jack. Joey rzuca granaty blyskowe - na lewo, na prawo i w srodek. Ich kolczaste czubki ze zbiorniczkami wbijaja sie w debowe drzwi i buchaja oslepiajacym swiatlem, wydzielajac dym. Nie maja prawdziwego ladunku, ale poteguja zamieszanie, ktore najwyrazniej przerasta wytrzymalosc naszej widowni. Jakas pokojowka osuwa sie nieprzytomna prosto w ramiona mlodego sluzacego, ku jego zaskoczeniu. Konsul chowa sie pod tron, z wyrazem przerazenia w oczach. Sam diuk przechodzi chwiejnie obok mnie, z wyciagnietym mieczem, na oslep kierujac sie w strone sceny i potykajac o rozrzucone rekwizyty z plastiku; niedzwiedz krazacy po klatce. -Nie widzicie plomienia?! - krzycze. - Nie widzicie swiatla? Tam, przy swietym grobie Simile, blask, ktory zostawil miotacz blyskawic? Padnijcie na ziemie, dziewczeta! Nasz krol, syn Sootha, Arlekin, przybywa do tego domu i sieje w nim zamet. Strzelajac z biodra, trafiam jednego z ochroniarzy centrum celnym promieniem chi prosto w czolo; jego komorka toczy sie z trzaskiem po marmurowych plytach. Wiekszosc klientow pierzcha z krzykiem, ale paru siega do kurtek po bron, telefony czy cos innego; informatorzy albo uspieni szpiedzy, domyslam sie i klade ich - jego, ja, jego - z precyzja i szybkoscia wspolczesnego kowboja. Syreny juz wyja, wiec mam piec minut, zanim zjawia sie czarne koszule, albo dziesiec, jesli pobojowisko na Argyle Street troche ich spowolni. Dosc czasu na zabawe. Jack pojawia sie w blysku swiatla, w klebach dymu. Saltem skacze na trampoline ukryta na scenie, odbija sie i rozkladajac szeroko rece, leci nad glowa diuka. Laduje na sali, tuz przy mnie. Jego wejscie jest dla Dona sygnalem, zeby zmienic czestotliwosci, skapac pomieszczenie w nastrojowej lazurowej poswiacie koloru czystego nieba, a ja przelaczam cicha muzyke na glosniejsza. Konsul otwiera oczy. Panika wygasa rownie nagle, jak wybuchla. Nadal panuje zamieszanie, ale widzowie sobie uswiadamiaja - chwileczke, tak, przeciez to czesc przedstawienia. -Tak sie przerazilas, ze az upadlas? - pyta Jack. Widownia odwraca sie w jego strone. Jack mowi do mnie, ale rowniez do publicznosci, do tych cudzoziemskich dam, aksamitnym glosem. Jest rozbawiony czy smutny? Wyciaga do mnie reke, roztacza caly swoj urok. Ksiezniczka kladzie dlon na napietym ramieniu diuka, ktory wciaz sciska miecz. Jack podnosi mnie delikatnie. -Widzialas, jak Arlekin zburzyl palac, a przynajmniej tak sie wydawalo. Wstan jednak i badz dobrej mysli, uspokoj drzace czlonki. Otworz oczy. Czymze jest to wszystko, co widzisz, jak nie gruzami marzen? Tanczace malpy -Cos wam jednak powiem. Jesli jestescie skazancami, ktorzy mysia, ze sq bezpieczni w swoim gniezdzie w Rookery, lepiej sie zastanowcie. Leccie, ptaszki, na wolnosc albo posluchajcie muzyki, bo lewa flanka tej burzowej chmury oddziela sie i kieruje w wasza strone. Wyglada mi na to, ze probuja odciac Jackowi Zabojcy Olbrzymow droge do domu, kochanego domu, i zaloze sie, ze nie beda zbyt niesmiali, zeby dac znac o swojej obecnosci.Biegne przez centrum handlowe, mijajac sklepy jubilerskie i z odzieza meska, z butami i zabawkami, pedze uliczka imperiow mody, nurkuje do outletu HMV, zeby ostrzelac polki z pieprzonym teenbopem, boysbandami i rhythm and bluesem, z balladami w wykonaniu glupich zgredow w spandeksie, z calym tym ugrzecznionym i usankcjonowanym antynarkotykowym, pro-life i postpunkowym dziadostwem, pozbawionym jaj, bezdusznym, bezplciowym, bezbarwnym, komercyjnym poprockiem, od ktorego kazdy nacpany piosenkarz od Roberta Johnsona po lorda Micka Jaggera przewrocilby sie w grobie. Mozna by ich podlaczyc do pradu i oswietlic cala pieprzona planete, gdyby uslyszeli gowno, ktore gowniani handlowcy sprzedaja jako muzyke. Zatrzymuje sie, zeby zlapac oddech. -Jesli mnie slyszycie, mes amigos, pora, zeby dobrzy ludzie uszczelnili klapy lukow, przypieli sie do stanowisk armat - bo wiemy, ze je masz, Fox - i cieszyli sie jazda dopiekla. Myslami jestem z wami, mes amigos, tylko modle sie, zeby aniol stroz przekletych czuwal nad wami dzisiejszej nocy. Wiec nie martw sie, Lisku, nie boj sie, moj zuchwaly Jacku. Zostane tu przez caly czas, zeby was informowac, jak sie rozwija akcja, i puszczac kawalki, ktore sprawia, ze bedziecie zwarci i gotowi. A teraz Beatlesi z Bialego albumu znajdujacego sie na czarnej liscie i jedyna piosenka, ktora mozna puscic w tej sytuacji. Helter Skelter, bo wyglada na to, ze sie zbliza. Motocykle lataja nad szklanym dachem tam i z powrotem, i zygzakiem wzdluz calej dlugosci pasazu handlowego, probuja wypatrzyc mnie w dole. Nad nimi trzepocza ornitoptery. Otaczaja centrum, blokuja wejscia, wiec naprawde musze ruszac, ale, hej, zawsze jest czas na odrobine krytyki muzycznej. Sprzedawca daje nurka pod lade, kiedy strzelam w stojace za nim polki. Acid jazz o neutralnym pH, progresywny rock ogladajacy sie wstecz, heavy metal delikatny i lekki jak oblok, house w sam raz do konserwatorium, garazowa do ogrodu i zakichany chrzescijanski rock - skurwiele wykastrowali prawdziwa muzyke. Dzieki Bogu za ambient rap i trip-hopowy technotrance. Z nich dranie nie potrafia zrobic papki bez smaku. Jedna reke trzymam na kroczu, druga celuje z karabinu chi w polki z muzyczna sieczka, cala zadze zycia skupiona w czakrze zero kieruje na zewnatrz i puszczam sciezke dzwiekowa mojej smierci. Uciekajacy klienci wrzeszcza, gdy rakiety zaczynaja wybuchac zgodnie z tradycyjna faszystowska taktyka; uderzenie z powietrza w setki niewinnych owieczek, jesli istnieje choc cien szansy, ze trafi sie w jednego wilka. Probuja mnie wykurzyc, ale ja wyjde, kiedy bede gotowy. Promienie chi kosza polki. Podpalaj, dziecino, podpalaj. Piekielne disco. -Dajcie mi mocne beaty albo smierc! - rycze, rozbijajac w drzazgi stojak z poptartowymi koncertami na kasetach wideo. - Pieprzone tanczace malpy. Sprzedawca odpina z szerokim usmiechem tabliczke z nazwiskiem, odsuwa sie od lady i wrzeszczacego szefa. -Gdzie Michael Jackson? - pytam. Zbuntowany niewolnik najemny z dzialu obslugi jest przeszczesliwy, kiedy wskazuje mi kierunek. -Tam. Cala cholerna polka... i zadnego Jamesa Browna. Oto smutne oskarzenie spoleczenstwa, mysle sobie. Rozwalam Wacko Jacko, az serpentyny czarnej tasmy fruwaja w powietrzu. -Masz ogien? - Grzebie w kieszeniach. Dzieciak podaje mi srebrna zapalniczke Zippo z wygrawerowana czaszka i piszczelami na jednej stronie i anarchistycznym zakreslonym A na drugiej. -Zatrzymaj ja sobie - mowi. - Na pewno dobrze ja wykorzystasz. Posylam mu calusa. Piekny chlopak. To biedne, glupie zwierze, ten byk Biore go za reke.-Jestesmy uratowani - spiewam. - Jaka to radosc slyszec twoj glos, widziec cie w tej naszej samotni. -Bylas przygnebiona, kiedy wtracono mnie do ponurych lochow Pierrota? - pyta Jack. -Oczywiscie. Kto by nas bronil, gdyby spotkal cie najgorszy los? Ale jak, kto cie uwolnil z zapomnianego przez Boga i ludzi prywatnego piekla Pierrota? -Wlasnymi rekami zapewnilem sobie wybawienie. Podobaly ci sie moje sztuczki? - Wywija fletem nad glowa. - Mysle, ze niezle sobie poradzilem. -Nie zwiazali cie sznurem? Jack wzrusza ramionami. -Z tym tez go oszukalem. Sadzil, ze mnie zwiazal, ale tak naprawde nie dostal mnie w swoje rece. Uwierzyl we wlasne fantazje i urojenia. Bo zaprowadzil mnie do obory zamiast do wiezienia, znalazl byka i jemu zwiazal nogi, pot lsnil na jego ciele, nozdrza mial rozdete z furii, przygryzal dolna warge. I tak silowal sie z tym biednym, glupim zwierzeciem, tym bykiem, a tymczasem ja siedzialem i obserwowalem glupca. Jack odchyla sie do tylu i, trzymajac rece na biodrach, udaje smiech. - Tymczasem Arlekin wstrzasnal domem Pierrota i rozpalil ogien na grobie jego matki. Jack krazy po sali, wybiera tego czy innego dworzanina, zeby do niego grac, subtelnie prowadzi ich z powrotem na miejsca; cofaja sie przed nim, nawet nie zdajac sobie sprawy z tego, ze sa zaganiani, gdy Arlekin wokol nich tanczy. -Pierrot zobaczyl ogien i pomyslal, ze to jego palac plonie, zaczal sie miotac - (Jack skacze tu i tam, okraza pokojowke) - krzyczec na sluzacych, zeby przyniesli wode, poganial ich "wiecej! wiecej!", az wszyscy niewolnicy byli zajeci ta bezsensowna bieganina. W calej sali stoja teraz tylko diuk i ksiezniczka. Jack zbliza sie do tych dwojga, wirujac, wsadza miedzy nich glowe, skinieniem wskazuje tron. Diuk burczy, ale ksiezniczka smieje sie i ciagnie siwego opiekuna na dawne miejsce. -Porzucil bezsensowne wysilki, gdy zrozumial, ze przegral - ciagnie Jack. - Wtedy popedzil do palacu z wyciagnietym mieczem. A tam... przynajmniej tak mi sie wydawalo... - Kaszle w dlon, spuszcza wzrok. - Moge wam opowiedziec tylko to, co widzialem... Rozglada sie, jakby mowil "nigdy mi nie uwierzycie", szura noga, zwleka, az na twarzy zniecierpliwionego gospodarza pojawia sie mars. -Wyglada na to, ze Arlekin stal sie duchem - mowi wreszcie Jack. Znika w klebie dymu i za chwile jest z powrotem na scenie. - Pierrot go zaatakowal! Rzucil sie przed siebie i dzgnal migoczace powietrze, myslac, ze to wrog. Kolejny oblok dymu i Jack stoi na dachu wozu. Okreca sie i sklada do pchniecia, parodiuje pijacka walke na miecze, wymachujac fletem. Robi piruet i zadaje cios. -Arlekin okryl go jeszcze wiekszym wstydem. Skacze na rusztowanie z oswietleniem, siegajac po line, i zsuwa sie na niej, a kurtyna, opuszczona w czasie poprzedniego aktu, podnosi sie, ukazujac ruiny. -Zamienil jego palac w stos gruzu. Oto widok, ktory sprawi, ze Pierrot pozaluje chwili, kiedy sadzil, ze mnie spetal. Guy wyjmuje line z reki Jacka i zawiazuje mocno. -W koncu Pierrot upuscil ze zmeczenia mlecz i padl zemdlony, slaby smiertelnik, ktory odwazyl sie wypowiedziec wojne swietemu Arlekinowi. Tymczasem ja wymknalem sie z jego domu i przyszedlem do was, nie myslac o Pierrocie. - Schyla sie, zeby wciagnac mnie na scene. - Podejrzewam, ze wkrotce sie zjawi. Slychac kroki. Zastanawiam sie, co powie po tym wszystkim. - Jack gladzi brode. - Coz, z usmiechem zniose nawet najwieksza jego furie. Madry czlowiek w ten sposob trzyma wscieklosc na wodzy. Siada na plastikowym kamieniu z palacu Pierrota, zapala papierosa. Owce w wilczej skorze -Czesc... Guy. Co masz do powiedzenia?-Don, uwazam, ze ktos tak silny jak Jack Flash nie ma sie czego bac, ale slyszalem paskudna plotke, ze ma dosc brzydki nawyk, ktorego nie potrafi sie pozbyc. To tkwi w nim od bardzo dawna. -Stare wiesci, Guy. Mowisz o absyncie czy haszu? -O innym rodzaju srodka uspokajajacego. Bardzo drogim. Bardzo niebezpiecznym. Zabil juz mnostwo ludzi. Jack naprawde powinien uwazac. -A gdzie o tym uslyszales, Guy? -Wolalbym nie mowic. Po prostu sobie pomyslalem, ze ktos powinien... zwrocic na to uwage. Jestem pewien, ze Jack slucha naszej audycji. Zaloze sie nawet o pieniadze, ze slucha wlasnie teraz. I moze nie zdaje sobie sprawy, ze... jest uzalezniony. -Milo wiedziec, ze sie o niego troszczysz, Guy, ale mowimy o Jacku Flashu. Jestem pewien, ze on potrafi sobie poradzic z kazdym narkotykiem znanym czlowiekowi. Destrukcja zaczyna sie na ulicy, wzdluz ktorej stoja hotele i biurowce - Hilton, Hospitality, Abbey National i NatWest - wszystkie w plomieniach, od Charing Cross az po Anderston. Podswietlone szyldy, ciemne albo sypiace iskrami, spadaja z walacych sie dachow, zarys miasta na tle nieba jest nierowny jak szczeka z wybitymi zebami. Odwet za stocznie, mysli Joey, za zniszczenie przemyslu Clyde, za rozbicie zwiazkow zawodowych spawaczy i inzynierow. Duch Kentigern, mawial Jack. Nigdy nie zlamia ducha Kentigern. A jednak to zrobili. Na Buchanan Street stal kiedys pomnik, pamieta Joey. Najbrzydszy kawalek gowna, jaki widzial w zyciu; bryla odlana z matowego metalu, poskrecana, z rozpostartymi skrzydlami podobnymi do pletw, Chryste, wygladalo to jak tlusty zmutowany golab z glowa zagrzebana w ziemi. Jesli artysta chcial, zeby rzezba wygladala dynamicznie i sugestywnie, musialo mu brakowac piatej klepki. Ale nazwali to dzielo Duchem Kentigern i zdaniem Joeya nazwa byla trafna. Kaleka, brzydka istota. Tak wiec teraz dokonuje sie zasluzona zemsta na bankach, firmach i kazdym, kto dla nich pracuje, na biednych skurwielach zatrzymujacych sie w Marriocie, zeby uczestniczyc w zjezdzie sprzedawcow toalet, pracownikow tymczasowych przekladajacych papiery w firmach, na bezmyslnych, przyziemnych masach, ktorych jedyna wina jest wspoludzial. Ale dla Jacka to zawsze byla jedna z najwiekszych zbrodni. Joey im nie wspolczuje. Z drugiej strony sam tez nie jest bohaterem tych ludzi. Pilot prowadzi maszyne spustoszonym wawozem Argyle Street na wschod, w strone centrum miasta, lecac nisko nad obskurnymi sklepikami i lombardami, az docieraja do Hielanman Umbrella, gdzie doki dworca centralnego spinaja droge jak most. Ze szkieletu liniowca nadal bucha zielony ogien. Kiedy opadaja na plac St. Mungo, omijajac plomienie i slupy dymu, Joey Narkoza lyka nastepna pigulke. Nadal nie wierzy, ze to Jack, ale nie chce, zeby wspomnienia dawnych czasow przeszkodzily mu w wykonaniu zadania. Czuje, ze przez jego cialo biegnie w dol kregoslupa energia chi. Ledwo kola kanonierki dotykaja ziemi (a skrzydla wciaz bija mocno i glosno), Joey Narkoza zeskakuje na cementowe plyty placu. Rozglada sie, prostujac, kiedy ornitopter wzbija sie w powietrze. Patrzy spokojnie na trzy pierzeje georgianskich sklepow i biur z piaskowca. Z ich okien buchaja plomienie; powietrzne skutery i inne pojazdy stoja zaparkowane wokol malego groteskowego budynku wznoszacego sie posrodku placu, informacji turystycznej, ktora wyglada, jakby odcieto wieze wiktorianskiej budowli ogrodowej i zrzucono ja tutaj, gdzie zupelnie nie pasuje. Za nia kryja sie ludzie z SS, zwykli milicjanci sa rozstawieni na otwartym terenie jak mieso armatnie, karabiny maja wycelowane w dlugie schody, ktore zajmuja czwarta strone placu i prowadza do centrum handlowego o strzaskanych szklanych drzwiach i wypalonych witrynach. Z majestatycznej szklanej piramidy dachu zostaly jedynie poszarpane dzwigary buchajace czarnym ogniem w powietrze pelne smigajacych topterow i motocykli. Cholerni amatorzy, mysli Jack; tysiac mlotow probuje trafic w jedna muche. Pokazuje identyfikator i przepycha sie przez szeregi milicji do schodow. Owce w wilczej skorze, mysli. Kot wysuwajacy pazury Pierrot wchodzi na scene, rozpuscil dlugie wlosy, pod oczami ma czarne lzy z tuszu zmieszanego z potem.-Hanba! - krzyczy. - Obcy zakuty w lancuchy zniknal, uciekl. - Rozglada sie, dostrzega Jacka. - Hej, ty! Tam jest! Tam jest ten czlowiek! Co to ma znaczyc? Jak sie tutaj dostales? Jak mogles tak po prostu wejsc do moich komnat? -Cofnij sie - mowi Jack. - I zachowaj spokoj, nie trac glowy. -Jak urwales sie ze smyczy, jak sie uwolniles? -Nie sluchales tego, co mowilem? Ze zostane wybawiony? -Jak zawsze sprytna odpowiedz, pytaniem na pytanie, ty podstepny... - Ale gniew bierze gore nad Pierrotem, dalsze slowa gina w nieartykulowanym pomruku. - Kto to byl? Kto cie uwolnil? -Ten, ktory sprawia, ze winorosl rosnie gruba. - Jack palcami obejmuje flet. -Ty lotrze! - syczy Joey. -Przyjmuje to jako komplement. Pierrot odwraca sie i wykrzykuje rozkazy straznikom stojacym za scena. -Zaryglowac wszystkie drzwi w obrebie murow! Zamknac kazda cholerna brame! -Jaki to ma sens? - pyta Jack. - Czyz duch nie moze przejsc przez sciany? Pierrot usuwa mnie z drogi ciosem na odlew i atakuje Jacka, chwytajac go za skorzany kombinezon. Podnosze sie z ziemi, masujac szczeke. Mrugam. Cholera, mysle, to kurewsko boli. Dostrzegam napiecie w ramionach Joeya, biel kostek jego zacisnietej piesci. Dran jest wyraznie nakrecony. -Jestes bardzo przemadrzaly, tylko nie tam, gdzie potrzeba madrosci - warczy Joey. -Tam, gdzie madrosci potrzeba najbardziej, jestem najmadrzejszy - odparowuje Jack. Pierrot uderza go piescia w brzuch, po czym odwraca sie i piorunuje mnie spojrzeniem. Jezu, w jego oczach jest mord. Pozwala Jackowi upasc i kuca na chwile, a kiedy sie prostuje, w jego dloni lsni metalowe ostrze. -Zaczekaj! - powstrzymuje go Jack. Wskazuje poza scene, a Joey gwaltownie odwraca glowe i patrzy gniewnym wzrokiem za kulisy, gdzie stoi Guy w kostiumie pasterza. Pierrot Joey wyglada na skonfundowanego. -Twoj poslaniec przybywa ze wzgorz z wiesciami - mowi Jack urywanym glosem, niemal bez tchu. Trzyma reke na brzuchu, a ja mam powazne obawy, ze to nie jest gra. Joey troche przesadzil. Szalenstwo Pierrota, Chryste, za bardzo wczul sie w role. Stoi wyraznie niezdecydowany, sciskajac noz. Odwraca sie do Guya - ktory wchodzi jako poslaniec - i z powrotem do Jacka. -Wysluchaj, co ma do powiedzenia - radzi Jack. - Ja zaczekam. Nie bede probowal uciekac. -Klamiesz - warczy Joey, wychodzac poza scenariusz. - Musisz umrzec. -Tylko... wysluchaj swojego... czlowieka - powtarza Jack. - A potem mozesz zabic mnie spokojnie, bez pospiechu, z przyjemnoscia. -Pierrocie! - odzywa sie Guy stanowczym tonem. Zaciska dlon na ramieniu Joeya, patrzy twardo w jego oczy. - Pierrocie, wladco krolestwa Themes! Mam... Joey straca jego reke. -Przybywam ze wzgorz - nie ustepuje Guy - gdzie wiecznie padaja czyste biale platki sniegu. Zapada milczenie. Reke, ktora nie trzyma noza, Pierrot zaciska i otwiera u boku; kot wysuwajacy pazury. Odsuwam sie przezornie na bok. Jack wyglada na gotowego do skoku. Guy po prostu stoi i czeka na swoja kwestie. Mija sto uderzen serca, zanim udaje mu sie poskromic szalenstwo Joeya. -Jaka pilna wiesc mi przynosisz? - pyta w koncu Pierrot. W ciszy wyraznie slychac nasze oddechy. -Widzialem, o, krolu, oszalale dziewczeta, ktore wybiegaly boso z bram miasta. Przybywam, zeby opowiedziec tobie i wszystkim o ich wstretnych uczynkach, bardziej niz dziwnych. Pierrot wygrzebuje nozem nieistniejacy brud spod paznokci. -Najpierw musze jednak wiedziec, czy moge mowic swobodnie - ciagnie Guy. - Czy mam ocenzurowac moja opowiesc, czy powiedziec dokladnie, co widzialem? Jestes skory do gniewu, moj panie. Obawiam sie twojego wybuchu, sily twojej zlosci. -Mow - rzuca Joey. - Nie musisz sie mnie obawiac. Wyglada na to, ze sie pohamowal, ze powsciagnal gniew. Dostrzegam wyrzuty sumienia w spojrzeniu, ktore na mnie rzuca, jednoczesnie uciekajac wzrokiem od Jacka. -Niedobrze jest wyladowywac wscieklosc na niewinnych - stwierdza, ale w jego glosie nadal slychac cicha grozbe. -Im bardziej ponure wiesci przynosisz o tych rytualach, tym gorszy los czeka lotra, ktory uwiodl kobiety swoja piesnia. -Coz, to wszystko sie zaczelo dzisiaj o pierwszym brzasku - zaczyna Guy poslaniec. Gazele trzymane w ramionach O pierwszym brzasku ziemia robi sie ciepla w promieniach slonca, a mlody Eliksir czuje, ze trawa pod jego stopami jest miekka, poranne powietrze swieze. Smagajac witka dlugie zdzbla i spiewajac, prowadzi bydlo na wzgorza, gdzie sa najlepsze pastwiska. Usmiecha sie na mysl o Akordeonie i jego kozach, o jego darach z pigw, kasztanow, sliwek i wlasnego glosu. Przedwczoraj zaspiewal mu piosenke, ktora poruszyla Eliksira, w ten sposob, no wiecie. Co prawda, nie okazal tego, o nie. Tysiac owiec na wzgorzach i mnostwo mleka od wszystkich jego stad i trzod - Akordeon to prawdziwy skarb. Trudno teraz takiego znalezc, mysli Eliksir.Kore peta mu sie pod nogami, macha ogonem, traca go mokrym nosem, a on odpedza ja, zaganiaj stado, a nie mnie, glupia, i w tym momencie je dostrzega. Co to jest, dziewczynko, he? Leza tam pokotem, niektore na lozu z opadlych igiel sosnowych, inne z glowami na kupkach debowych lisci. Ciii, dziewczynko. Zasnely z wyczerpania. Sa w trzech grupkach; Indo i Autonomia spia razem ze swoimi druzynami, reszta zgromadzona wokol... czyzby? Tak! To mama Bazyliszka. Eliksir gwizdze pod nosem, przywoluje Kore, kuca i bierze ja na rece. Slyszal, ze Iacchus przybyl do miasta. Wszystko bylo przyzwoite, zadnej wulgarnosci, jak twierdza ludzie. Poszly zaspokoic swoje zadze na osobnosci, w lesie, upojone winem i cicha muzyka fletu. Tak wlasnie powie, kiedy pobiegnie przez wysoka trawe do miasteczka i zastuka do drewnianych drzwi Bazyliszka, stanie w progu, zgiety wpol i bedzie sapac, az odzyska oddech. To wlasnie oznajmi Bazyliszkowi, tak. A pozniej Akordeonowi, Chromowi, Mainsailowi i reszcie szeptem przekaze inne nowiny, jeszcze bardziej zdyszany. Pst, chodzcie tutaj! Widzialem bachantki, wyzna. Patrzy na nie, az muczenie krow budzi matke Bazyliszka. Kobieta siada i glosnym okrzykiem budzi pozostale. Wycierajac oczy ze snu, wstaja stare i mlode, kobiety i dziewczeta. Eliksir je obserwuje, zachwycony gracja, z jaka odgarniaja wlosy z twarzy i odrzucaja je na plecy, przeciagaja sie. Gdyby Bazyliszek tutaj byl, gdyby mogl zobaczyc to na wlasne oczy, mysli Eliksir, modlilby sie do bostwa, ktorym pogardza. Blysk uda - jego serce bije szybciej - ale dziewczyna zaraz zapina jelonkowa skore. Ciii, dziewczynko. Siedz spokojnie. Przykucniety w krzakach Eliksir rumieni sie zawstydzony, ale przede wszystkich oczarowany, poki nie dostrzega... Wezy owinietych wokol cetkowanych skor, rozdwojonych jezykow, ktore wysuwaja sie, zeby polizac twarze kobiet. -I byly jeszcze inne, w koronach z bluszczu, debu albo kwitnacej bryonii. W ramionach trzymaly gazele jak... -...matki karmiace dzieci w domu w naszym miasteczku. Dawaly piersi dzikim wilczetom, nawet... -...potem ona bierze tyrs, uderza nim w kamien i, przysiegam, wtedy tryska strumien czystej wody... -...tryska strumien wina, cala fontanna w miejscu, gdzie wsadzila rozdzke... -...w ziemie, ktora poplynely rzeki mleka i brakowalo jedynie... -...miodu plynacego z... -...lasek oplecionych bluszczem. Z ust pasterzy plyna dziwne, niewiarygodne wiesci. Chlopcy przekrzykuja sie nawzajem, probuja zagluszyc jeden drugiego. -O, wy, ktorzy mieszkacie w gorach... Ponad gwar panujacy w chacie wybija sie jeden glos. Akordeon ma dar wymowy, wycwiczony w miescie, wiec kiedy staje posrod nich, wszyscy go sluchaja. -Wy, ktorzy mieszkacie na wysokosciach swietych gor, co powiecie na to, zebysmy wyswiadczyli przysluge Bazyliszkowi i wyrwali jego matke z bachicznych obrzedow? Przez tlumek przetacza sie szmer, ale pasterze nie sa pewni, co odpowiedziec. Kraza rozne opowiesci o tym, co bachantki robia z ludzmi, ktorzy zaklocaja ich rytualy. Niektorzy sa chetni - Chrom i Mainsail az sie pala, zeby rozpoczac polowanie - ale inni nie wydaja sie przekonani, na przyklad Thirst i Palomino, ktorzy twierdza, ze to nie ich sprawa. W koncu Akordeon stawia na swoim, wiec ida. Teraz Eliksir czeka w zasadzce, ukryty w gestwinie lisci. Juz czas. Bachanalie zaczynaja sie od wymachiwania laskami, potem wszystkie kobiety chorem wzywaja Iacchusa, boga piwa i wina, syna boga. Odpowiadaja im dzikie stworzenia. Cala gora rozbrzmiewa echami, kiedy wyruszaja na polowanie. Ogar na tropie Powietrzny tramwaj trzesie sie na boki, mknac przed siebie, jego silniki odrzutowe chi wyja jak potepiency, zagluszajac rozmowy pasazerow prowadzone podniesionymi glosami i drazniac zdziczale psy, ktore wlocza sie w dole po ulicach. Pojazd mija z dopplerowska predkoscia slabo oswietlony wagnerowski budynek sali koncertowej i galerie handlowe na koncu Buchanan Street, z rykiem przelatuje nad zamknieta dla ruchu kolowego Sauchiehall Street, udekorowana swastykami, obok platform przystankowych Cowcaddens, okraza szerokim lukiem St. Georges Cross i skreca na zachod. Zostawia za soba kolejno trzy stacje, na ktorych powinien sie zatrzymac, i z grzmotem przecina niebo. Tak bywa, kiedy wyrzuci sie motorniczego przez przednia szybe i wystrzeli promien chi w kilka przelacznikow na pulpicie sterowania, ktore ocalaly po ciosie piescia godnym Koloseum Trinovantium.Z psychotycznym zapalem wymachujac pistoletem chi, kopniakiem rozwalam w drzazgi drzwi dzialowe i pedze przez wagon; pasazerowie uskakuja mi z drogi. Po prawej stronie peka okno, po lewej promienie chi siekace powietrze scinaja jakiegos urzedasa. Za mna, torujac sobie droge ciosami piesci, kroczy powoli i spokojnie Joey Narkoza, moj przesladowca, zawziety ogar na tropie, w eleganckim garniturze i plaszczu czarnym jak jego serce. Gdy promien chi muska moje ramie, ja okrecam sie i trace rownowage, ale strzelam, opadajac na kolano. Trafiam go, lecz on sie otrzasa z zielono-niebieskiego strumienia energii i, jak piorunochron lapiacy ognie swietego Elma, odprowadza ja do ziemi. Piaty dan aikido, oceniam. Niezle. Oczywiscie moge go dostac w kazdej chwili. Z niedbala bezdusznoscia likwiduje wszystkich pasazerow, ktorzy znajda sie miedzy nami, strzela przez wyscielane siedzenia, za ktorymi sie chowaja, kosi ich, kiedy w panice rzucaja sie do hamulcow bezpieczenstwa albo do drzwi, szukajac drogi ucieczki. Przygotowuje grunt, chyba mozna to tak nazwac. Kiedy zostaje tylko ja, ujmuje pistolet oburacz, unosi go, celuje... Rzucam sie do wybitego okna, lapie za gorna krawedz, podciagam sie na dach powietrznego tramwaju. Wstaje z przysiadu i ruszam w strone czola pojazdu, starajac sie utrzymac na sliskim metalu. Wiatr lopocze szynelem, promienie chi przewiercaja stal pod moimi stopami, od spodu i z gory, skad strzelaja do mnie milicyjne ornitoptery. Wygladaja jak roj szaranczy. Przeskakuje na nastepny wagon i biegne, skacze, biegne, wyciagajac z kieszeni laske dynamitu. Tym razem zadnych granatow milosci; potrzebne sa drastyczniejsze srodki. Podpalam laske, rzucam ja wysokim lukiem i daje noge, z powrotem tam, skad przyszedlem. Skacze przez smuge niebieskiej orgonowej pary, ktora z sykiem wydostaje sie z przebitego zbiornika, zderzam sie z moim niedoszlym zabojca. Obaj omal nie spadamy z dachu. Odpycham go i zadaje cios noga, znany w kung-fu jako kopniecie kangura, ale Joey Narkoza robi przewrot w tyl i staje pewnie jak gimnastyk. Pod nami miga Great Western Road. Nastepny przystanek, Kelvinbridge i Rookery. Ornitoptery nad nami grzmia. -Jestes martwy - mowi Joey Narkoza. - Jestes, kurwa, martwy. -A czy my wszyscy nie jestesmy martwi? - odpowiadam filozoficznie. W tym momencie w kabinie motorniczego eksploduje dynamit, tramwaj wypada z trasy i z hukiem leci w dol, przez plomienie i dym, ku wstedze mulu i smieci, ktora kiedys byla rzeka. Reka z orlimi szponami -Wzdluz rzek sofistow, przez doliny z polami rodzacymi owoce, obfite zbiory na nasze powitanie, przybywamy. Przez miasteczka pod szczytem zwienczonym cytra przybywamy. Do jego oka i jej drugiego oka przybywamy. Plomien nie spali naszych wlosow, gdy mkniemy przez powietrze jak jastrzebie, w zlych zamiarach, spadamy z gory, straszac wszystkich, porywamy dzieci z domow, to nasza zabawa... Przybywamy do niej, do krolowej agaw i ksiezniczki anestezji, naszej wiecznej Kolombiny, matki smutku, ktora nas prowadzi.Phreedom ignoruje paplanine bitmitow, siega po dwa antyczne paralizatory z mosiadzu i zelaza. Sa na nich klamry i pasy do przypinania do zbroi aniola, ale ona nosi je przewieszone przez plecy, tak ze nie ma niebezpieczenstwa, ze spadna w kurz. Skorzane pasy jak bandoliery krzyzuja sie na jej piersi odzianej w synte. Rekojesci powiewajace anielskimi skalpami wygladaja jak nadgarstkowe czesci skrzydel jakiegos latajacego stworzenia. Phreedom zgina prawa reke i patrzy na pazury z kosci sloniowej wyrastajace w miejscu paznokci, na czarny filigran bitmitow, ktory niczym rekaw pokrywa jej nagie ramie. Za dlugo w Zimie, mysli. Mimo to z pazurami czuje sie lepiej, jak jedno z dzieci natury. Poza tym sie przydaja. Kto potrzebuje zimnej stali, kiedy ma dlon z orlimi szponami? Na ramieniu bitmitowy tatuaz, na brzuchu blizna po cesarskim cieciu, reka z pazurami, ktorej, przysiega, uzyje pewnego dnia, zeby wyrwac serce ostatniego enkin - metafizyka Phreedom jest kolejna pamiatka po tym, co utracila: po bracie, synu, czlowieczenstwie. Juz nie potrafi dluzej winic Finnana, ze powiedzial jej prawde o enkin i Mowie. Juz nie obwinia Metatrona za to, co siepacze Przymierza zrobili jej i bratu. Ale jest tak glownie dlatego, ze tamte uczucia zastapil glod. Bydlo pasace sie w dolinie wyglada apetycznie. Jedna z bachantek wydaje z siebie przeciagle wycie. Dorodne ciele kwiczy, szarpie lbem, blyska bialkami przerazonych oczu, w koncu nogi sie pod nim zalamuja i pada na ziemie. Phreedom zatapia pazury w jego gardle, jakby nabierala garsc gliny. Tryska krew, kiedy druga reka, zacisnieta na szczece, lamie stworzeniu kark, wykrecajac mu glowe. Pozostale bachantki rzucaja sie na pierzchajace stado jak zdziczale psy, rozrywaja jalowki na strzepy, pazurami, zebami, czysta zwierzeca sila. Bialy byk prycha i szarzuje, lypiac spod rogow; zawraca, podrzuca lbem ze strachu i wscieklosci, atakuje nastepna watahe, ale kiedy wpada w jej srodek, pulapka sie zamyka i sciagaja go w dol niezliczone rece. Wyrywane kawalki miesa fruwaja nad tlumem, martwe cialo zostaje rozebrane do kosci, szybciej niz ksiaze zdazy mrugnac okiem i zwymiotowac w perfumowana chusteczke. W pare minut jest po wszystkim. Jedna z kobiet przyklada dwa ulamane rogi do glowy i ryczy, przyprawiajac towarzyszki o smiech. Inne dziela miedzy siebie upolowane zwierzeta. Czteroosobowa grupa podnosi krowia klatke piersiowa i probuje ja rozerwac, ciagnac z dwoch stron. Jakas dziewczyna wali kos'cia udowa w oderwany leb. Wiekszosc po prostu zuje swieze mieso. Phreedom przesuwa dlonia po ociekajacych polciach, ktore wisza na galeziach sosny, i zlizuje krew z otwartej dloni. Impet odrzuca ja w bok. Dostala w ramie strzalka chi. Zatacza sie do tylu, probuje odzyskac rownowage. Choc bitmity nie pozwola jej sie wykrwawic, czuje zimne zelazo jak trucizne w swoim ciele, drapie skore pazurami, zeby je wyciagnac. Dran! -Zasadzka! - krzyczy. Wiesniacy wyskakuja na sciezke, ktora prowadzi z miasteczka; z halasem wypadaja z ukrycia, zachodza z tylu i z bokow. Ruszaja w ich strone z bronia jeszcze bardziej archaiczna niz jej wlasna, dzierza w dloniach starozytne kusze miotajace strzalki, zasypuja nimi lupiezczynie. Inny, naladowany chi pocisk trafia z hukiem w drzewo tuz obok niej, sypiac niebieskozielonym iskrami... -Dalej, suki! Lapcie za bron! Za mna! Suki, harpie, furie, dziewczyny Phreedom w mgnieniu oka sa gotowe do boju, opedzaja sie od zelaznych strzalek jak od komarow, ruszaja biegiem na tlum wiesniakow, zeby odeprzec nierozwazny atak; ukradzione paralizatory blyskaja. Chlopcy bawiacy sie w Indian i kowbojow, anioly i demony, rycerze Zimy przeciwko jej trzodce wiedzm, nie maja najmniejszego pojecia, jak naprawde wyglada ten rodzaj walki i jej partyzancki oddzial, zahartowany przez lata wojny w dziczy. Rzucaja sie na nieszczesnikow jak lisy wpuszczone do kurnika. To jest pogrom. Ranni mezczyzni uciekaja przed kobietami, strzelaja na oslep za siebie, zeby uniknac rozerwania na strzepy, padaja, zanosza do bostwa modlitwy o ratunek. Phreedom powala jednego i siada na nim okrakiem. Kiedy wiesniak zaczyna rozpaczliwie orac grunt palcami i wrzeszczec o litosc, ucisza go, zaciskajac reke na jego ustach i nosie. Potem czeka, az stopy biedaka przestana bebnic o ziemie. Podstawia zlozone dlonie pod strumien tryskajacy ze skaly i pije duzy lyk, reszta spryskuje twarz; czerwona woda splywa na naszyjnik z kurzych kosci, miedzy piersi. Inne kobiety klecza nad wlasnymi zrodelkami i zmywaja z siebie krew. Paralizatory wbite w skale wygladaja jak dziwne gorskie kapliczki, mysli Phreedom. Ze skaly stercza krzyze powiewajace skorami, przed nimi polnagie szkarlatne kobiety na kleczkach nagarniaja wode na twarz, jakby sie modlily albo odprawialy jakis rytual. Ich laski wydaja cichy szum, ktory wznosi sie i opada do rytmu oddechu, mieszajac sie z ciurkaniem kaskad. To muzyka mocy, energii chi pochodzacej z ziemi pod ich stopami, z samego Welinu. Phreedom czuje, ze bitmity roja sie na ramieniu, prostuja, laskocza ja w kark, muskaja szczeke, policzek. Sa teraz czescia tego swiata, kurzu przywiewanego przez wiatr, gleby, kamieni, ich wlasnych cial. Do tej pory te czarne chochliki, ktore zamienily swiat w niebo i pieklo na Ziemi, uwazala za swoja wlasnosc. Teraz mysli, ze sa nia. Wyciaga mosiezny paralizator ze skaly i jego szum cichnie. Nawet bron przeznaczona do walki z bitmitami zostala przez nie przeksztalcona, zbudowana na nowo wedlug wskazowek wzietych ze snow i koszmarow. Anioly nadal strzelaja ognistymi beltami zwierzecej energii, ale ta bron, jej bron, ich bron, niesie w pociskach informacje, sygnaly, ktore potrafia obrocic wroga w pyl, ale rownie latwo dowiercic sie do wody albo do morza wina ukrytego pod powierzchnia niegoscinnego skrawka Welinu. Zrozumiala, ze to naprawde calkiem proste - bitmity nie maja wlasnego planu dzialania, zadnych ukrytych, niecnych celow; jedynie elementarna potrzebe reagowania na kazdy glos, sluzenia, dawania ludziom tego, co potrzebuja: wladzy, wolnosci, sprawiedliwosci, zemsty, prostego zycia, chwalebnej smierci. A czego ona pragnie? Powrotu brata? Syna, ktorego jej zabrali? Glow cholernych drani enkin, ktorzy zburzyli jej swiat - aniolow, demonow, calej pieprzonej bandy? Upic sie z Finannem na parkingu przyczep na pustyni Mojave, smiac sie z jego szalonych opowiesci o tajemnicach i magii, drzec z podniecenia na mysl o tych wszystkich dzikich przygodach mozliwych w jego wyobrazni? Znalezc aniola Metatrona, zazadac, zeby od nowa napisal przeznaczenie wyryte na jej ciele - jej przeszlosc, terazniejszosc i przyszlosc - zazadac, zeby oddal jej Thomasa i Jacka? Zemsta czy... powrot? Czego tak naprawde chca inni? Bestie wsrod nas -Kimkolwiek jest ten duch, panie - mowi Guy - przyjmij go w miescie, scierp go albo uciekaj. Jego moc siega daleko, milordzie; slyszalem, jak mowil, ze daje nam wino jako lek na smutek. A jesli pozbedziesz sie wina, ludzka radosc umrze.-Aty? Pierrot piorunuje mnie wzrokiem. -Co mowisz? -Boje sie mowic szczerze przed krolem - spiewam. - Ale powiem jedno. Nie ma ducha wiekszego niz Arlekin. -Slyszeliscie? - grzmi Pierrot. - Bezczelnosc dzikich bestii znajdujacych sie wsrod nas. - Wskazuje na Jacka i na mnie, ale zwraca sie do Guya. - W oczach calego piekla wszyscy jestesmy zhanbieni. Musimy teraz dzialac szybko jak ogien. Idz do bram i wydaj rozkazy. Powiedz zolnierzom, zeby przypasali miecze i wzieli tarcze. Zbierz jezdzcow na rumakach i moich lucznikow, zeby ich cieciwy zaspiewaly. Pomaszerujemy na wiedzmy! Guy zbiega ze sceny. -To by dopiero bylo, gdybysmy pozwoli sie pokonac tym histerycznym sukom - rzuca Pierrot. -Nadal uparty? - odzywa sie Jack. - Mimo moich ostrzezen? Wstaje powoli. Pierrot odwraca sie, trzymajac noz w wyciagnietej rece. -Nie da sie uciszyc tego intruza? - zwraca sie do mnie. - W lancuchach czy bez, przemawia zbyt swobodnie. -A ty powinienes mi za to podziekowac - nie zraza sie Jack. - Mimo zlego traktowania, ktore wycierpialem z twoich rak, ostrzegam cie nadal: wymierzanie broni przeciwko temu duchowi to grzech. Radze ci, powstrzymaj sie; Arlekin nie pozwoli, zeby ktos przeszkadzal jego zwolennikom. -Przeszkadzal? Wypedze ich z gor. Rozgonie na cztery wiatry. -Chcesz walki, w porzadku. Zostaniecie zmuszeni do ucieczki, okryjecie sie wstydem, kiedy bachantki swoimi malymi laskami rozgromia wojownikow w zbrojach, twoich lsniacych rycerzy. Z wscieklosci walisz glowa w mur, choc powinienes zlozyc Arlekinowi ofiare. Ty jestes prochem, Pierrocie, on krolem. Joey tnie go nozem. Jack zatacza sie do tylu, z rany na piersi zaczyna plynac cienka struzka krwi. -Zloze mu ofiare! - krzyczy Pierrot. - Rzez jego kobiet na wzgorzach. Dam im to, na co zasluzyly. Nie, nie poslucham ciebie. Wyzwoliles sie z okowow, ale uwazaj, bo znowu poczujesz moja stal. Zabierz wladze -Pieprz sie - rzuca wyzywajaco Jack. - No dalej. Sprobuj, kurwa.Joey potrzebuje calej sily woli, zeby nie zalatwic glupiego skurwiela, ale jakos udaje mu sie pohamowac gniew. Wytrzymuje az sekunde, po czym wali go dlonmi w piers. Jack odbija sie od sciany i wraca, robi jeden krok, potem drugi i tez kilka razy popycha Joeya. Potem lapie go za podarty bialy podkoszulek, a Joey jego za top w bialo-czerwone pasy. Ciagna sie nawzajem i mocuja jak zapasnicy, ale ich warczenie i plucie jadem to cos wiecej niz udawana furia, cos wiecej niz szczeniacka zabawa w kopniecia, chwytanie za glowe i ryki zwierzecej radosci. Tym razem nie ma tlumu, ktory zlapie Jacka i odrzuci z powrotem, tylko krzeslo, przez ktore sie przewraca, i potracone biurko, z ktorego spadaja papiery i rozsypuja sie po podlodze. Plany rewolucji Foxa. Joey chwyta garsc kartek, wyciaga je zmiete przed siebie. -Kurwa, to jest... -Bzdura - mowi Jack. - Nigdy nas nie zlapia. Opierajac sie o ceglany mur, wyglada za rog. Gdy wraca spojrzeniem do Joeya, usmiecha sie szeroko. Joey lapie Jacka za ramie i wychyla sie zza niego, zeby samemu popatrzec. Jest ich dziesieciu, moze dwunastu. Smarkacze z gangu, wystajacy przed Grosvenor. Wokol nich walaja sie puste butelki po buckfascie, thunderbirdzie i mad dogu 20/20. Przywodca siedzi na poprzeczce rusztowania, jedna reka trzyma sie pionowego wspornika, druga zwiesza miedzy nogami. Samiec alfa, mysli Joey. Malpi krol. Jego zastepcy opieraja sie o kwadratowe slupy wypalonego wejscia do budynku kina, pala fajki i kloca sie na temat pigulek wysokimi, nosowymi glosami - taa, jasne - wlasnie ze tak, pieprzony kutasie - mowie ci, ze to zwyczajne gowno, stary. Inni kreca sie bez celu, popychaja nawzajem, jeden bawi sie brzytwa, otwiera ja i zamyka, otwiera i zamyka. To wszystko, kurwa, jest nic. Ja zabije te cipe Narko. Joey cofa sie za rog. -Na gore - mowi. Pokazuje drugi poziom bram, rusztowan i domow z prefabrykatow, ktore niemal zaslonily brukowana uliczke. Moga sie stad wydostac niepostrzezenie. -Ty idziesz gora, ja prosto - decyduje Jack. Joey nie ma czasu sie sprzeciwic, bo Jack juz pedzi po bruku, omija gowniarza wymachujacego brzytwa, robi unik przed butelka; szklo rozbija sie o sciane. Jack chwyta sie rusztowania i podciaga, zbyt szybko i zwinnie, zeby dopadl go ktorys z malych gnojkow, nafaszerowanych srodkami uspokajajacymi dla psow, kupionymi od Joeya. Z pewnoscia... -Cholera! - szepcze do siebie Joey. I rusza za Jackiem. -Chodz. Chwyta Jacka za kolnierz kurtki, ciagnie go w gore, bierze pod pachy i stawia na nogi. Oszolomiony Jack patrzy w dol na milicjanta, na zakrwawiona palke lezaca w rynsztoku, na lom pokryty krwia, wlosami i kawalkami koscmi. -Zabiles go. Zabiles go, kurwa, Joey. -Chodz. Jack uwalnia reke i wyciera czerwony strumyczek z lewego oka. Krew cieknie spod jego plomiennych wlosow coraz ciensza struzka zmywana przez ulewny deszcz. Gdyby Joey nie zjawil sie na czas... Jack wyciera krew z nosa i przecietej wargi, pluje nia w zmiazdzona twarz milicjanta. -Chodz - powtarza Joey. Reflektory ornitoptera przeczesuja zaulek, niebieski promien oswietla ich w chwili, kiedy Jack zatacza sie do tylu, a potem z rozbiegu kopie trupa i bluzga. Joey patrzy na krople deszczu iskrzace sie w potoku jasnego swiatla. -Chodz! -Daj spokoj - prycha Joey. - Motocykle przeciwko milicyjnym ornitopterom? - Rzuca w Jacka zgnieciona kartka. -I karabiny wzdluz calego wschodniego muru Rookery - mowi Jack. - A wraz z posilkami, ktore przyprowadzi Anestezja... -Nawet nie wiemy, czy ona wraca. Odeszla. Zaginela. -Niewazne. Musimy sie utrzymac, az Krol Finn dotrze do fabryki ICI. Kiedy ja zajmiemy, bedziemy miec pieprzona wladze nad calym miastem. Taki jest plan. Wypad z Rookery, sciana ognia wzdluz rzeki, zeby Krol Finn i jego ludzie dotarli do Finnieston, do dokow, stoczni i fabryki orgonu. Jack na niebie. Guy i Puk w Rookery, koordynuja obrone, wszyscy staraja sie utrzymac na tyle dlugo, zeby Finn... odzyskal wladze. -Oni sa z nami, Joey. Robotnicy sa z nami. Jezu, Joey, to jest to. Jesli tego, kurwa, nie widzisz, jesli, kurwa, nie potrafisz tego ogarnac, to pieprz sie. Joey lapie za rog biurka i wstaje. -Bedzie masakra - mowi. - Myslisz, ze nie odbija fabryki? Bedziesz mial szczescie, jesli nie zrownaja Kentigern z ziemia i nie posypia go sola. Nie mozna powstrzymac dzieci rewolucji, co, Jack? Nie masz, kurwa, pojecia, jak daleko zajda. Chcesz miasta meczennikow? Tego wlasnie chcesz? -Chce wolnosci - odpowiada Jack. - A ty, kurwa, czego chcesz? -Pokoju na swiecie. Pieprz sie. Niespokojne duchy Diuk jest urzeczony, przejety obrazem krolewskiego upadku, tyrana sciagajacego na siebie zasluzony los. W Welinie jest milion diukow piekla, odkad Przymierze sie rozpadlo, i kazdy samozwanczy Asmodeusz czy Belzebub to tylko rywal, kolejny wrog, jeszcze jedno zagrozenie dla ukochanego miasta-panstwa.Pierrot jest jednym z nich, jednym z glupcow, ktorych diuk nienawidzi. Wszyscy sie martwilismy, ze nie zrozumie sztuki, ale nie, chyba jednak nie docenilismy jego tepoty. Tak jak Hitler uwielbial swojego Wagnera, uwielbial patrzec, jak bogowie niszcza sie nawzajem, a Walhalla plonie, naszego szarego lorda ujela obietnica gwaltownego konca, kleski Pierrota. Co w tym nowego? - mysle. Duzo fanfaronady i malo krwi. Niektorych ludzi latwo rozbawic. -Przyjacielu, jest jeden sposob, zeby usmierzyc te nienawisc - mowi Jack. -Jaki? - pyta Pierrot. - Mam sie ugiac przed wlasnymi niewolnikami? Prycha. Diuk prycha razem z nim. Aniolowie, mysle. Nawet po rozbiciu Przymierza Gabriel i jego zbiry uwazaja sie za panow, a ludzi za bestie, potwory, niewolnikow, ktorych nalezy poskromic. Mimo ze Republika Metatrona upadla, ci operetkowi tyrani sadza, ze maja prawo tlamsic niespokojne duchy parweniuszowskiej ludzkosci. Dlatego, marzac o porzadku, buduja swoje Nieba i rzadza nimi jako nowi diukowie Piekla. Moja siostra Phreedom powinna byc teraz w Zimie, gromadzic buntownicze dusze, dzikie istoty, dzieci natury, wszystkich, ktorzy wybrali cialo i wiazacy sie z nim chaos zamiast tej... szkockiej mgly. Tak w kazdym razie brzmiala relacja Krola Finna i tak spisal ja Guy... ale czasami historia przybiera niezwykly obrot. -Sprowadze tutaj te kobiety nieuzbrojone - oswiadcza Jack. -Uknules jakas zreczna intryge? - pyta Pierrot. - Nie dam sie omamic. -A coz to za intryga nie dopuscic, zeby tobie i im stala sie krzywda? Ksiezniczka juz nie poswieca calej uwagi sztuce, tylko obserwuje uwaznie Guya, ktory zeskakuje z wozu w drugim koncu sceny, gdzie Arlekin i Pierrot odgrywaja starajak swiat walke miedzy chaosem a porzadkiem, nemezis ludzkiej natury i nieposkromiona pycha panstwa. Guy przemyka wzdluz sciany sali, skrada sie pod pochodniami, zeby nie rzucac cienia w ich blasku, okraza tlum widzow i za tronem zbliza sie do ksiezniczki siedzacej u boku diuka. -Jestes razem z nimi - stwierdza Pierrot. - To spisek, zeby twoje wino plynelo wiecznie. -Nie - mowi Jack. - Ale mozesz byc pewien, ze ten pakt z bostwem juz zostal zawarty. -Przyniescie mi bron! - wola Pierrot. - A ty ani slowa wiecej. Ksiezniczka pozwala, zeby Guy wyjal jej puchar z reki. Potem on szepcze jej cos do ucha, ona potrzasa glowa, marszczy czolo. Zaloze sie, ze minelo duzo czasu, odkad slyszala to imie. Moze cala wiecznosc. Z tego miejsca trudno mi odczytac jej slowa z ruchu warg, ale moge sie ich domyslac. Phreedom... -Zaczekaj, Pierrocie - prosi Jack. Nastepuje pauza. Zbliza sie chwila kleski Pierrota. -Dam ci to, czego naprawde pragniesz. Ksiezniczka Anestezja, nasza zapomniana Phreedom, patrzy na Jacka przez zimna, kamienna sale i szepcze: "Tak". ERRATA Co ma nadejsc -Panski brat wiedzial, co planuje Himmler, tak? - mowi Pickering. - Dowiedzial sie o operacji Koliber. Odkryl, ze Himmler zamierza oczyscic SA, zlikwidowac resztki starego porzadku i stworzyc nowa armie na popiolach starej. Faszyzm bylby martwy, futuryzm zwycieski. Brat byl gotow zrobic wszystko, zeby do tego nie dopuscic, prawda?-Ile razy mam panu powtarzac, majorze Pickering, ze nie jestem Reinhardtem von Strannem? Nie wiem o tym czlowieku nic ponad to, co juz powiedzialem. Wiem, ze mial brata w SA, ale... -Pan mial brata w SA. Pan, Reinhardt von Strann. -Mam na imie Reynard. Jestem obywatelem francuskim. -Jest pan bratem Johanna von Stranna, zwanego Jackiem Flashem. Wie pan, co sie z nim stalo. -Nie. -Wie pan, jak to zrobil. -Powtarzam panu... -Oko Placzacego Aniola... -Ja nie... -Rytual w panskim domu rodzinnym w Strann. -Nazywam sie... -Prosze mi powiedziec, co zrobil! Kiedy chwiejnie wstaje z krzesla, czuje mdlace szarpniecie, jakby ziemia poruszyla sie pod moimi stopami. Brat odwraca ku mnie otwarta ksiazke... ona sie porusza, o Boze, tekst wiruje, klebi sie, uklada w swastyke narysowana czerwonym i czarnym atramentem na starych, pozolklych stronicach manuskryptu. -Hipnoza - mamrocze. - Mesmeryzm. To nie jest realne. Nie jest... Nie, upieram sie z desperacja, to jakies oszustwo, falsyfikat, dziewietnastowieczna romantyczna fantazja pelna hieroglifow nie do odszyfrowania, groteskowych ilustracji, oprawiona w czarna skore, spisana na skorze cieplej w dotyku, jakby nadal zyla, rojaca sie od owadzich liter, ktore wpelzaja prosto do umyslu. O Boze! Cofam sie o krok. -Narkotyki. To narkotyki. Zamroczyles mnie. Narkotyki i hipnoza. -Ksiega wszystkich godzin - mowi Johann. - Ksiega wszystkiego, co kiedykolwiek zostalo lub nie zostalo spisane, nie tylko nasza historia, nie tylko nasza przyszlosc, ale kazda historia, kazda przyszlosc. Spisana w jezyku aniolow. Zywym jezyku. Logosie. Slowie Bozym. Mowie. Spojrz na nia, Lisie. Oto co zobaczyl pierwszy szaman, kiedy spojrzal w ogien ukradziony z nieba. Oto ksztalt wszystkiego. Widze cala historie obracajaca sie w wirze zapomnianych symboli, prawd, ktore oplataja mit i rozrastaja sie spiralnymi ramionami w milion nowych swiatow, galaktycznych konstelacji przypadku i zmiany. Ledwo mieszcza sie w ksiedze, wylewaja z niej, probuja przedostac do naszego swiata, naszej rzeczywistosci, egzystencji. -Zamknij ja - zadam. - Zamknij. -Spojrz na nia - mowi brat. - Ksiega wszystkich godzin. Wiesz, co Himmler o niej sadzi? Nie jestem pewien, ile wiedza Rosjanie - nie rozumiem tej czesci - ale Himmler uwaza, ze to ksiega czarow, zalosna mala grimoire dla demonow bawiacych sie w czarnoksiestwo. Uderzam plecami w biblioteczke, szklane drzwi brzecza. Nie mam dokad uciec, brat i ksiazka sa miedzy mna a drzwiami. -Demony! - prycha Johann. - To jest ksiega do wyczarowywania swiatow! -Chce pan, zebym cos dodal do panskiej historyjki? Moze jakas starozytna grimoire"? Sredniowieczny tom wiedzy tajemnej, sekretow i prawd zbyt strasznych, zeby o nich mowic? Bedzie pan zadowolony, jesli wymysle jakies falszywe szczegoly do panskiej niedorzecznej opowiesci? Pickering nic nie mowi, tylko patrzy na wieznia tym samym zimnym wzrokiem, ktorym trzy godziny wczesniej mierzyl w tym pokoju futurystycznego szpiega. Zastanawia sie, czy kat jeszcze czeka na zewnatrz. Nagle ma absurdalna wizje, ze ten czlowiek opiera sie o sciane korytarza, popija herbate i gawedzi z jakas ladna Wren: Tak, powiesilismy juz dzisiaj trzech gnojkow. Ten Pickering zna sie na swojej robocie. W ten sposob poznal Sarah. Stal pod jednym z pokojow Cyrku - nazwali to miejsce tak samo jak pierwsza kwatere MI5, Thames House - kiedy przeszla obok z aktami w rece i usmiechnela sie do niego. Oczywiscie nie byl jeszcze wtedy majorem. Nie zaczal sie wspinac po szczeblach kariery, poki... poki nie nauczyl sie nie zwazac na blagania, na prosby. Na litosc boska, czlowieku, mam zone i dzieci. Wystarczy kilka slow. Swiat sie zmienia od rozejmu, a ludzie tacy jak Pickering maja duza wladze. Wystarczy kilka slow: agent futurystow, wrog panstwowy. -Mam swoje prawa - przypomina von Strann. - Czy panscy zwierzchnicy wiedza, dlaczego pan mnie tutaj trzyma? Jakie sa podstawy panskich podejrzen? Pickering nic nie odpowiada. Ten czlowiek cholernie dobrze wie, ze jego zwierzchnicy kochaja Guya Foxa z jego ulotkami zasmiecajacymi londynskie ulice tak samo jak naprawde groznych zdrajcow w ich szeregach, zdrajcow, za ktorymi stoi cala potega Moskwy. Wprawdzie halasliwy maly wichrzyciel nie jest przedmiotem operacji Skrzydlo Jastrzebia, ale pewnie byliby szczesliwi, gdyby zniknal im z drogi. Poki dzialania Pickeringa nie przeszkadzaja im w walce z futuryzmem, przymykaja na nie oko. -Stasi, gestapo, NKWD, MI5... wszyscy jestescie tacy sami. Oficjalna nazwa MI5 to Security Service. Znowu ten skrot, co, majorze Pickering? SS. Myslalem, ze zostala pogrzebana w ruinach Berlina, ale nie, zyje i ma sie dobrze tu, w Brytanii. To znaczy w Albionie. Pickering nie daje sie sprowokowac. Zwyciestwo Mosleya to tylko wypadek przy pracy, w nastepnych wyborach Churchill wroci do wladzy; ludzie sa glupcami, tak, futuryzm nadal stanowi zagrozenie, ale trzeba spokoju i rozsadku, zeby sie z nim rozprawic, a nie paniki i paranoi. -Gdzie panska opaska ze swastyka, Herr Pickering? - pyta von Strann. - Gdzie swastyka? Musi pan byc dumny z tego, co pan robi dla krola i kraju, swojego wspanialego Albionu, prawda? Powinien pan sie z tym obnosic. Pickering milczy. Jest cholernie dumny z tego, co robi, dumny, ze nosi odznake MI5 - oko nad korona wpisana w piramide - ze sluzy krolowi Edwardowi i Imperium Brytyjskiemu. Brytanii, nie Albionowi. Caly ten nonsens kiedys sie skonczy. -Gdzie panska swastyka? - powtarza von Strann. Odpycham go od siebie. Chce stad wyjsc, opuscic dom, uciec w noc. Moglbym wyjechac, zostawic go szalenstwu, ale nadal opieram sie o szklane drzwi biblioteczki; moje nogi sa za slabe. Ruszam jak slepiec wzdluz sciany, niechcacy kopie w noge stolu przykrytego czerwonym obrusem, az brzeczy lezacy na nim sztylet, swiecznik sie chwieje. Nie moge wyrzucic z glowy tego obrazu, bardziej ozdobnego, orientalnego ksztaltu, ktory przybrala kanciasta swastyka partii nazistowskiej. Uwazam sie za uswiadomionego. Widzialem w Berlinie dosc, zeby nie wybielac tego, co ludzie nazwaliby zepsuciem, ale obrazek, ktory zobaczylem w ksiazce, utkwil mi w pamieci i nadal przyprawia mnie o mdlosci. Dwaj mezczyzni, jeden na czworakach tworzy dolna czesc symbolu, drugi wisi nad nim jak mistrz jogi, zgiety wpol, z rekoma wyciagnietymi przed siebie. Swastyka niczym antyczna indianska rzezba, mezczyzna i unoszacy sie nad nim duch polaczeni w wystepnym zwiazku. Bog i Czlowiek w jednym. Jaki rytual on planuje, na litosc Chrystusa? Klejnot iskrzy sie, patrzy na mnie swoja skaza, jakby zgodnie z nazwa byl okiem aniola, ktory dostrzegl prawde i zaplakal nad swiatem. Klade na nim dlon - nie po to, zeby go zabrac, tylko zeby zaslonic albo ukryc sie przed nim. Brat nakrywa moja reke swoja, przytrzymuje ja na stole. Pod pacha sciska ksiazke, teraz litosciwie zamknieta. -Zrozum - mowi. - Ktos albo cos zmienilo historie. Nie tak mialo byc. A wiek rzezi? Czy moj brat naprawde ujrzal w ksiedze te sama rzeczywistosc co ja? -Chryste, Jonni, jesli tak ma byc, lepiej skonczmy z futurystami - mowie. Johann otwiera moja dlon zacisnieta na diamencie. -Sadze, ze oni tez tak pomysleli - mowi cicho. Odklada ksiege na stol i bierze mnie za ramiona. - Lisie, odkad do niej zajrzalem, wydaje mi sie, ze jest we mnie dwoch ludzi, ten... glupiec i ktos inny, ktos lepszy. Przeraza mnie to, kim moglem sie stac w tym swiecie albo juz jestem. Odsuwa sie ode mnie z uniesionymi rekami, jakby mowil: zobacz, zobacz, co mi zrobili. Jego twarz wykrzywia sie jak u dziecka, ktore stara sie nie rozplakac. Potem Johann zrywa z siebie rozpieta bluze i rzuca ja przez pokoj. -Mam dzisiaj umrzec - wyznaje. - W tym swiecie. Ludzie Himmlera sa juz w drodze, zeby zaciagnac mnie do ogrodu i zastrzelic. O tym rowniez jest tu napisane. - Wskazuje ksiazke. - Inna strona. Inna historia. Nie chce byc wiecej jej czescia, juz nie. Nie, kiedy moglbym byc kims wiecej. Zawsze pragnal zostac bohaterem, rycerzem w lsniacej zbroi albo chlopcem znikad, ktory stanie przeciwko olbrzymowi. Tylko ze w tym swiecie na klapach wojownikow lsnia srebrne czaszki. Ale mysle, ze tak samo jest w tamtym swiecie. Dokladnie tak samo. -Wiem - mowi brat - wiem, co myslisz, Lisie. Znam sposob twojego rozumowania. Ale musze sprobowac. Przeciez ty tez mnie znasz i wiesz, ze musze sprobowac. Wlasnie taki jestem. Pod rozpieta koszula widac na piersi siec blizn. Boze, mysle, co ty sobie zrobiles, Jonni? -To nie jest moj swiat - dodaje Johann. Swiat bezbozny i pozbawiony magii -Panski brat wiedzial, co planuje Himmler, prawda? - mowi Pickering. - Dowiedzial sie o operacji Koliber. Odkryl, ze Himmler zamierza oczyscic SA, zlikwidowac resztki starego porzadku i stworzyc nowa armie z popiolow starej. Faszyzm bylby martwy, futuryzm zwycieski. Brat byl gotow zrobic wszystko, zeby go powstrzymac, prawda?-Ile razy mam panu powtarzac, majorze Pickering, ze nie jestem Reinhardtem von Strannem? Wiem o tym czlowieku tylko to, co juz panu powiedzialem. Wiem, ze mial brata w SA, ale... -Pan mial brata w SA. Pan, Reinhardt von Strann. -Mowie przeciez, ze nie jestem tym Van Strannem... -Von Strannem... -Przepraszam, von Strannem. Ale, na Boga, chcialbym nim byc. Fox Den prosperowal, podczas gdy moj maly klubik walczyl o przetrwanie. Lecz u nas nigdy nie bylo zezwierzecenia. Moge zapalic? -Prosze. -Ma pan ogien? Dziekuje. Na czym skonczylismy? Pickering zamyka zapalniczke i chowa do kieszeni. Na czym skonczyli? Wstaje z krzesla, idzie w kat pokoju, opiera sie o sciane i ze skrzyzowanymi rekoma mierzy wieznia wzrokiem. Po chwili wraca, zdejmuje czapke, kladzie ja na stole. -W czerwcu tysiac dziewiecset czterdziestego zostal pan aresztowany za pomaganie uchodzcom w ucieczce z Niemiec i skazany na smierc za zdrade Nowej Rzeszy - mowi. - Ze wzgledu na pochodzenie z rodu von Strannow nie byl to drobny skandal. Nie dlatego, ze w panskiej rodzinie nigdy przedtem nie bylo skandali, na przyklad... panski brat... Ale... Milknie. Oczywiscie juz przez to wszystko przechodzil z tym wiezniem, wiec wrazenie deja vu jest calkiem naturalne, ale tak glebokie i silne, ze... cos wydaje sie nie w porzadku. -Chce pan, zebym cos dodal do panskiej historii? - pyta von Strann. - Moze starozytne grimoire? Sredniowieczny tom wiedzy tajemnej, o sekretach i prawdach zbyt strasznych, zeby o nich mowic? Bedzie pan zadowolony, jesli wymysle jakies falszywe szczegoly do panskiej niedorzecznej bajki? Co mam powiedziec? Co pan chce, zebym powiedzial? Pickering wstaje z krzesla i idzie w kat pokoju, opiera sie o sciane, z zalozonymi na piersi rekoma mierzy wieznia wzrokiem. Wraca, zdejmuje czapke i kladzie ja na stole. Jak dlugo ten cholerny glupiec zamierza prowadzic te gre? Cos go dreczy, ale Pickering nie potrafi okreslic co. Otrzasa sie z zamyslenia. Nie chce sie rozpraszac. -Jak on to zrobil? - pyta. -Co, majorze Pickering? -Stal sie ta... istota? Jackiem Flashem? Dzieki diamentowi, tak? Magii. -Majorze Pickering, to, o czym pan mowi, jest niemozliwe. Klejnoty, na ktorych ciazy klatwa, magiczne rytualy albo ten caly von Strann... Uciekl z syberyjskiego gulagu i w cztery dni dotarl do zachodniej granicy przez caly futurystyczny blok? To po prostu nie jest... -Dwoch dni - przerywa mu Pickering. Do diabla, ten czlowiek dobrze wie. Juz to przerabiali. -Naprawde? - dziwi sie von Strann. - Bylem pewien, ze mowil pan o czterech dniach. -Powiedzialem: dwa. -Wszystko jedno. Majorze Pickering, ja... Pickering stwierdza, ze trzyma w dloni pistolet wycelowany w tamtego. Musi sie powstrzymac przed nacisnieciem spustu, jakby drugie ja probowalo przejac kontrole, zrobic dziure w klamstwach wieznia. Von Strann wzdryga sie, odchyla glowe do tylu, ale Pickering jest juz przy nim, chwyta drania za brode, lufe przyciska do skroni. -Wiem, ze rozmawial pan z innymi. Tak pana znalazlem. Nie jestem jedynym, ktoremu panski brat zniszczyl zycie. Nie jestem w tym osamotniony. Wiezien wymachuje rekami i pojekuje, tchorz bez kregoslupa. Tak, Pickering rozmawial ze wszystkimi, ktorych zdolal znalezc, w szpitalach psychiatrycznych albo wiezieniach, pod takim czy innym pretekstem - oficjalne dochodzenie w sprawie psychologicznej wojny futurystow... tak, sadzimy, ze stosowali projekcje, zbiorowa hipnoze-i podobne bzdury. Ze wszystkimi biednymi ocalalymi. Jesli mozna ich tak nazwac. Wszyscy wspominali "Francuza", kulturalnego, spokojnego Francuza badajacego te sama historie, te sama legende o Jacku Flashu. Pickering odbezpiecza pistolet. -Trzynasty sierpnia tysiac dziewiecset czterdziestego trzeciego - mowi raptem von Strann. Tej daty Pickering nigdy nie zapomni. -Co? Wiezien probuje odsunac glowe od pistoletu, ale chwyt Pickeringa jest silny. -Wtedy zgineli panska zona i syn, prawda, majorze Pickering? O to chodzi, tak? O tym wszyscy mowili. Tej daty nigdy nie zapomni, bo jest jak noz wbity gleboko w bijace serce. Tak, wlasnie o tym wszyscy mowili. Pamieta, jak maglowal ich kolejno, zmuszajac, zeby wciaz od nowa powtarzali swoje wersje, a on milczal, calkowicie opanowany, podczas gdy oni plakali i chichotali na zmiane, opowiadajac o tamtej strasznej scenie, z powodu ktorej wciaz budzil sie z krzykiem. Wszyscy byli zolnierzami, tak jak on oficerami zawodowej armii, jakby Jack Flash wybieral swoje cele z bezlitosna logika. Nie wrogow, tylko niewinnych, ktorzy cie kochali. -Tak mi wszyscy mowili - belkocze wiezien. - Trzynasty sierpnia tysiac dziewiecset czterdziestego trzeciego. Rozmawialem z nimi. Ale pan nie rozumie. To nie jest prawdziwe. On nie jest prawdziwy. Pickering odsuwa pistolet od jego twarzy, zabezpiecza, chowa do kabury. Nachyla sie i szepcze: -Prosze mi wierzyc, ze jestem najbardziej racjonalnym czlowiekiem, jakiego pan w zyciu spotkal. I to jest twoja wlasna forma szalenstwa. Prawda? Na pogrzeb nie ubral sie na czarno. Wlozyl mundur. -Pytam wiec pana, majorze Pickering, jako racjonalnego czlowieka. Wierzy pan w mity czy w rzeczywistosc? Moze pan chce wierzyc w bogow i potwory, lecz ja... ja wole wierzyc w ludzkosc. Pragne swiata bezboznego i pozbawionego magii. - Wiezien drzy, potrzasa glowa. - Ale... ja tez go widzialem, majorze Pickering. Boze, miej litosc nad moja dusza, ja tez go widzialem. -Panskiego brata - mowi Pickering. Troche mu niedobrze, ale to jedna z niewielu przyjemnosci, ktore mu zostaly, odkad jego swiat zostal zamordowany; zlosliwa radosc z lamania czlowieka. Tylko ze von Strann ma na twarzy dziwny, gorzki usmiech czlowieka idacego na szubienice z niewyjawiona tajemnica. -Wszyscy jestesmy bracmi - kwituje wiezien. - W glebi serca. - Klepie sie po kieszeni na piersi, wyjmuje paczke papierosow. - Moge Zapalic? -Prosze. -Ma pan ogien? Dzieki. Na czym skonczylismy? -Berlin tysiac dziewiecset dwudziestego dziewiatego. A przy okazji, jak nazywal sie panski klub? -Zonglerzy. Nazywal sie Zonglerzy. Zatrudnialismy czlowieka zonglujacego ogniem. Mial na imie Jacques, przyciagal tlumy. -Ale nie zboczencow. -Istotnie. Przy Fox Den nasz numer z zonglowaniem mogl sie schowac. -Wiec interes byl oplacalny? Prostytucja? Inna dzialalnosc kryminalna? -Tak nalezy podejrzewac. Wlasciciel byl osobnikiem niegodnym Zaufania. Choc sadzac po tym, co pan mowi, obawiam sie, ze moglem zle go osadzic. Jak juz wspomnialem, krazyly rozne historie... Ta Zapalniczka nie dziala... Juz w porzadku. Tak, krazylo wiele historii. Co pan chce wiedziec, majorze Pickering? Co dokladnie chce pan wiedziec? Pickering wstaje z krzesla i idzie w kat pokoju, opiera sie o sciane, z zalozonymi na piersi rekoma i mierzy wieznia wzrokiem. Wraca, Zdejmuje czapke i kladzie ja na stole. Reinhardt von Strann albo Reynard Cartier, zalezy, kogo posluchac. Gdyby nie zdjecie von Stranna seniora, Pickering moglby niemal uwierzyc w jego bajeczke; akcent brzmi wystarczajaco parysko, oczywiscie ze sladem niemieckiego, a MacChuill jest calkowicie pewien, ze przesluchiwal tego czlowieka zaraz po jego przyjezdzie. Mily gosc. Wielka pomoc dla naszego wojennego wysilku i w ogole. Wiec co sie stalo z zapisem tamtej rozmowy? O, jest wiele rzeczy, ktorych Pickering chcialby sie dowiedziec o tym mezczyznie, i w koncu je z niego wydobedzie. Zerka na zegarek. Jeszcze wczesnie, a w razie potrzeby maja przed soba cala noc. Albo tyle, ile bedzie trzeba. -Rozmawialem z francuskimi wladzami. Tez nie maja panskich akt. -Wojna to czas chaosu, majorze Pickering. Dokumenty gina, zostaja zniszczone albo... -Ukradzione? -Zagubione - mowi von Strann. - Kilka swistkow papieru wsrod milionow, majorze Pickering. Latwo je pomieszac, wlozyc do niewlasciwej szuflady, zgubic w transporcie. -Brytyjski wywiad jest bardzo skuteczny - zauwaza Pickering. -Jestem pewien, ze nawet pan czasami gubi rozne rzeczy, Josephie. 6 SZALENSTWO KROLA PIERROTA Zwykle klamstwo Pierrot stoi zdjety ciekawoscia.Jack smieje sie cicho. Gladzi laske. -Bardzo chcialbys zobaczyc, jak leza zaspokojone na wzgorzach? - pyta. -Nade wszystko. - Pierrotowi glos drzy z podniecenia. - Tak. Dalbym wszystko, zeby zobaczyc... ja. Jack usmiecha sie szeroko, z lubiezna zlosliwoscia; Arlekin wabiacy ofiare. Okraza Pierrota. -Skad to nagle pozadanie? - pyta. - Nie zaboli cie, jesli ujrzysz je pijane winem, te dziwki, suki, panny z miasteczka i wlasna matke Kolombine? - Mowi niewinnym, przymilnym tonem, ale kladzie bardzo lekki nacisk na slowa "wlasna matke" i oblizuje wargi. - Chcialbys byc swiadkiem ich rytualow? Niewazne, jak by to bolalo? -Oczywiscie - odpowiada Pierrot. - Gdybym mogl siedziec cicho pod jodlami... Pierrot ma nieobecny, marzycielski wyraz twarzy, patrzy ponad publicznoscia, a tymczasem Jack za jego plecami wskakuje na skale i kuca. Oslaniajac oczy dlonia, zerka przez rozstawione palce. Przyklada flet do krocza i wykonuje nim sprosne gesty, az widownia zaczyna chichotac. Pierrot sie odwraca, ale Jack opuszcza reke z fletem, a druga glaszcze brode - zyczliwy, powazny Arlekin. -Nie, zauwaza cie - mowi w zadumie. - Nawet jesli pojawisz sie ukradkiem. -Wiec pojde otwarcie - decyduje Pierrot. - Tak, jest prawda w twoich slowach. Jack zeskakuje ze skaly, zbliza sie do Pierrota i nachyla do jego ucha. -Mam cie tam wziac teraz? - pyta. - Pojdziesz do samego konca? Przygryza dolna warge i wyciaga rece, zeby ujac Pierrota za biodra. Cholera, Guy, mysle, napisales cholernie perwersyjna sztuke. Pierrot odwraca sie, a Jack blyskawicznie przybiera niedbala poze i niewinna mine. -Prowadz - mowi Pierrot. - Chodzmy od razu. Nienawidze czekac. Jack bierze go za krawat, jakby chcial poprowadzic jak psa, ale zaraz go puszcza i kreci glowa. -Musimy znalezc ci suknie z delikatnego plotna. -Po co? - protestuje Pierrot. - Jestem mezczyzna... -...ktory chce przylaczyc sie do grupy kobiet. Zabija cie, jesli zdradzisz sie ze swoja meskoscia. Pierrot niechetnie kiwa glowa, nie dostrzegajac zadnych podtekstow. -To prawda - przyznaje. - Chyba jednak masz troche sprytu. -A ty za grosz gustu - mowi Jack na stronie, po czym zwraca sie do Pierrota: - Arlekin mnie tego nauczyl. -Co mam robic? - pyta Pierrot. Wydaje sie maly i zagubiony. - Jak posluchac twoich rad? -Nie martw sie - uspokaja go Jack. - Pojde z toba do twoich komnat. - Opasuje ramieniem plecy Pierrota. - Ubierzemy cie naprawde ladnie. Gryzoniowe namietnosci Niebo geste od klebiacych sie chmur odbija pomaranczowy blask ulicznych latarni i tlumi go do matowej poswiaty. Joey przewraca sie na bok. Czuje, ze ma zlamana lewa reke, ale jest OK. Pigulki usmierzaja rowniez taki bol.W gorze, za gestwina, krzakow i drzew, za murem zwienczonym drutem kolczastym, na ktory nabily sie plastikowe worki i szmaty, rzad swiatel wytycza granice cywilizacji. W oknach Cyrku jarza sie swietliki, a umieszczone wzdluz calej dlugosci reflektory i rozrzucone po zboczu plonace szczatki powietrznego tramwaju nadaja parkowemu listowiu umbrowa barwe. -Patrze teraz, moi drodzy, na te ciemna, burzliwa noc z niebianskich wysokosci i mysle o wladzach, ktore moze w koncu zmadrzeja. Sadze, ze zamierzaja dzisiaj na dobre zamknac Rookery, mes amigos. Nad Cyrk nadlatuje flota powietrzna. Widze milicjantow wyruszajacych en masse z koszar Maryhill, a poniewaz mury Hyndland zamykaja was od zachodu, jedyna droga ucieczki prowadzi przez pieklo. Nie wyglada to dobrze dla malych przyjaciol Lisa, mowie wam. Joey dzwiga sie na nogi, rozglada. Daleko od poskrecanego zelastwa lezy kilka cial, ale najbardziej uderza go to, ze wokol pogietych, sczepionych wagonow i rozrzuconych smieci park jest spokojny. Dziki i zwierzecy ogrod, ale mimo wszystko ogrod, choc po jednej stronie majaczy Cyrk, po drugiej Rookery, a dzielace je zbocze przecina pas ziemi zrytej przez wrak tramwaju. Joey zwraca uwage na swiatlo. Karmazynowe i ochrowe, pada na kwiaty i wysoka trawe, tworzac wzor z zolci i czerni - wzor jadowitej ropuchy. Kiedy byl mlodym chlopakiem - kiedy byli chlopcami - malowal nie tylko graffiti, ale rowniez oleje na plotnie, ukradzionym albo przehandlowanym za kradzione rzeczy; po raz pierwszy w zyciu zaprawil sie terpentyna. Porzucil zabawe w artyste dawno temu - niepotrzebny czas przeszly - ale nadal zdarza mu sie noca dostrzegac gre swiatel i cieni. Rookery wznosi sie nad parkiem, wyrzezbione przez wulkaniczny, halogenowy blask, a solidnosc nadaja mu reflektory i promienie chi milicyjnych ornitopterow. Nadlatuja nisko nad Cyrk i tworza front. Swiecaca para wypuszczana przez silniki Cavora-Reicha gestnieje, w miare jak kanonierki zajmuja pozycje, az w koncu cale niebo jest skapane w zieleni, ktora kojarzy sie z absyntem i innymi swiatami. Szalenstwo i maszyny wojenne. Prostactwo, mysli Joey. Jednak na moscie prowadzacym donikad nie ma zadnych swiatel, a forme tworza wilgotne, oliwkowe cienie. -Jak mawial moj drogi tatus, mozesz, synu, polowac i zastawiac pulapki, ale jesli postrzelisz zwierze, lepiej je zabij od razu, bo jesli tylko je zranisz, jesli rozwscieczysz, zaatakuje cie z cala sila. Jesli zapedzisz w pulapke chytrego lisa albo szczura, dopilnuj, zeby sie nie uwolnil, bo nie ma nic dzikszego od zwierzecia, ktorego kubki smakowe poczuly gorzka stal lancuchow i klatek. Takie zwierze wie, ze nigdy nie zmyje tego paskudnego metalicznego smaku inaczej jak mocnym czerwonym winem ludzkiej krwi. Coz, mes amigos, wydaje mi sie, ze wszyscy gryziemy kraty wiecznosci i czekamy na dzien, kiedy zjawi sie Dionizos. A teraz, o tak, zaraz bedzie fruwac pierze. Joey patrzy w dol zbocza. Przed mostem na zachwaszczonych rabatach kwiatowych wyrasta piedestal z kamienia, pomnik wojny burskiej. Kiedys znajdowal sie na nim posag zolnierza w korkowym helmie, w surrealistycznie leniwej pozie, z jedna noga zwieszona w dol, druga uniesiona tak, ze zolnierz mogl oprzec na niej kamienny lokiec i patrzec na jakas rzez daleko na sawannie. Teraz te sama poze przybiera inna postac. Jack odwraca sie do niego i salutuje. -Co to jest? - pytacie. Dionne Warwick? Dianetics? Nie, dobrze mnie slyszeliscie. Rozmawiamy, ni mniej, ni wiecej, tylko o Dionizosie, bogu piwa, wina i zabawy, bogu malych zwierzatek schwytanych we wnyki. O tak! Strzezcie sie, traperzy, straznicy w gettach i gulagach. Strzezcie sie, miejskie koty, tluste koty, ktorym sie wydaje, ze potrafia wylapac wszystkie szczury. Uwazajcie, zeby ktoregos dnia nie upolowac Dionizosa, bo kiedy jest zly, naprawde wsciekly z niego sukinsyn. -Czujesz to?! - wola Jack. - Swiezy, bogaty aromat... wspomnien. Pachna troche jak ruja. Calkiem seksy. -Czuje tylko gowno i smieci - odpowiada Joey. Ale jest cos jeszcze. Na stechly odor zgnilizny dochodzacy spod mostu naklada sie won metanu i innych paliw. To zapach odkrywkowych kopalni kaworytu, ktory napedzil albionska rewolucje przemyslowa. Studni chi w Persji, na ktorych zbudowano imperium. Bogatych w orgon zloz na Morzu Polnocnym. Wiatr wieje z poludnia, od fabryki ICI, plonacej od dwudziestu lat. Joey pamieta radiowizyjne obrazy Krola Finna wyciaganego w rumowiska, zamroczonego od orgonowych oparow, a potem jego zdjecia, jak stoi w lawie oskarzonych, zakuty w kajdanki, i wyglasza gniewna mowe. -Gowno i smieci - powtarza Joey. -Nawet gowno i smieci sie zmieniaja, jesli dostatecznie dlugo zostawic je zagrzebane, pod stalym cisnieniem - stwierdza Jack. Cos jeszcze naplywa z dolu, ukrytego naprawde gleboko, nizej niz szczury. Zalamany krol Pierrot sie cofa.-W kobiecym stroju? Osmiesze sie. -Zadnego wstydu, zadnego strachu - uspokaja go Jack. - Inaczej koniec z nadzieja na szpiegowanie dziewczat. Pierrot sie zastanawia. Wyobraza sobie, jak bedzie wygladal w przebraniu - niepokojacy obraz, ale jednoczesnie pociagajacy. Zakazany owoc, ktorego nigdy nie probowal. -Jaka suknie powinienem wlozyc? - pyta w koncu. -Suknie, ktora splywa z ramion do stop - odpowiada Jack. Z przekrzywiona glowa mierzy go wzrokiem z gory na dol, ujmuje pod brode, unosi mu twarz, odgarnia jego dlugie wlosy do tylu. -A na glowe wlozymy ci kaptur - decyduje w koncu. -Opisz dokladniej moj kostium - prosi Pierrot. - Co jeszcze? Jest coraz odwazniejszy. Jack skacze wokol niego, teatralnie zdejmuje miare, oglada Joeya w kwadracie z kciukow i palcow wskazujacych. -Bedziesz potrzebowal cetkowanej jelonkowej skory. I rozdzki. O, Pierrot nie jest az taki smialy. Wreszcie do glosu dochodzi wstyd. -Nie - protestuje. - Nie moge tego zrobic. Nie moge sie ubrac jak dziewczyna. -W takim razie wszystko skonczy sie lzami - ostrzega Jack, nagle porzucajac udawanie krawca. - A kiedy Pierrot i moje dziewczeta zaczna wymieniac ciosy, poleje sie krew. -Masz racje - przyznaje krol. I znowu to nieobecne spojrzenie, jakby wiedzial w glebi duszy, ze wlasnie rozgrywa sie jego wlasna tragedia, jego wladza slabnie. To Arlekin stoi teraz u steru losu, a Pierrot jest tylko pasazerem w czasie tej przejazdzki. -Masz racje - powtarza. - Lepiej je najpierw poszpieguje. -Tak bedzie madrzej - zgadza sie Jack. - Tylko prosilbys sie o klopoty, gdybys tam poszedl, szukajac walki. Pierrot staje twarza do publicznosci, zalamany krol, zastanawiajacy sie nad swiatem, ktory wymyka mu sie z rak. Jack stoi za nim, z dlonmi na jego ramionach, niczym trener bokserski robiacy masaz zawodnikowi. -Ale jak przejde przez miasto? - martwi sie Pierrot. - Zobacza mnie w swietle dnia... -Pojdziemy cichymi bocznymi uliczkami. Wszystko bedzie dobrze. - Jack sciska jego ramiona. - Obiecuje, ze zaprowadze cie najbardziej ukryta droga. Pierrot na chwile zamyka oczy. Cos lsni na warstwie szminki, na plamach czerni pod oczami. Gdy patrzy na mnie, jego zrenice sa duze i ciemne, a ja wiem, ze teraz, tutaj, mimo pozy lodowatego, bezdusznego cynizmu, Joey naprawde jest krolem lez. -Wszystko jedno - mowi cicho. - Poki nikt nie bedzie sie ze mnie smial. -Och, Pierrocie, jak bysmy mogli! - (Jack mruga do publicznosci). - Chodzmy do palacu i zaplanujmy trase. -Dobrze, jestem gotowy. Wejde do srodka. Musze pomyslec. Moglbym pojechac konno, z mleczem w dloni. - Jego glos brzmi glucho. - Albo posluchac twojej rady. Pozwol mi zdecydowac. Przyplyw gryzoniowych namietnosci -Uwazaj, moj zuchwaly Jacku. Uwazajcie, lotry i obdartusy Rookery. Ida na nas. Ida cala sila, szybko. Wydaje sie, chlopcy, jakby dzisiaj w nocy mialo spasc niebo. Nadchodza ze smiertelnym zastrzykiem, a krzywda wyrzadzona przez karabin chi aniola zabojcy bedzie zaledwie drasnieciem na kadlubie pancernika, zanim skoncza to, co wlasnie zaczeli.Joey czuje, ze zaczyna dzialac ostatnia pigulka. Emocje stlumione jak radio zagrzebane pod ziemia, z prawie wyczerpanymi bateriami, sygnal przechodzacy w bialy szum. Nie ma znaczenia, czy to Jack. Nie ma znaczenia, czy jest mozliwe, zeby to byl Jack. Joey ma zadanie do wykonania, a juz od dawna nie przejmuje sie niemozliwym. Cien na piedestale robi fikolka do tylu jak nurek z brzegu lodzi i znika za kamiennym postumentem. Slychac cichy trzask galezi pod jego butami. -Jestem Krzyczacy Don Coyote z jedynego wolnego radia w Kentigern, przybywam do was z piekla na ziemi, a jesli ten program bedzie ostatni, jesli wszyscy jestesmy zgubieni, coz, przyjaciele, przynajmniej zamilkniemy z fasonem, bo teraz, mes amigos, tak, wlasnie teraz mamy dla was muzyke, o ktorej mowiono, ze umarla, melodie, ktorych nigdy wiecej nie mielismy grac. Sluchajcie, przyjaciele, bo oto The Narcotics i ich zgrzytliwy, dudniacy, thrashowy cover klasycznego kawalka. Dla Jacka, ale rowniez dla Joeya, bo wiemy, ze w glebi duszy jestes troche smutny. -Jak rzekl kiedys pewien medrzec, nie zawsze mozna dostac to, czego sie pragnie, przyjaciele, ale pamietajcie, czasami mozna znalezc, tak, tak, dokladnie to, czego sie potrzebuje... Czyli Open up and bleed... Rozbrzmiewa prosty bluesowy riff, cichy, powtarzajacy sie. Raz dwa. trzy cztery, raz dwa trzy. Raz dwa. Raz dwa. Raz dwa trzy cztery, raz dwa trzy. Raz dwa. Raz dwa. Joey omija niska metalowa porecz, ktora oddziela rabaty kwiatowe u stop pomnika. Jack wychodzi z krzakow na spekany asfalt parkowej sciezki i zaczyna sie cofac przed nim na most. Zolto-czarna policyjna tasma powiewa na balustradach z piaskowca. Namalowany biala kreda zarys ciala straznika wandale juz zdazyli pomazac sprayem w wielobarwne wzory, tak ze wyglada teraz jak wytatuowany czlowiek z filmu rysunkowego wprasowany w ziemie przez walec. Oni tez kiedys robili takie rzeczy - przedrzyj sie przez kordony otaczajace miejsce zbrodni, zamaluj sprayem odciski palcow albo wlokna... pieprz gliny przy kazdej okazji. Joey wskazuje skinieniem glowy psychodeliczny cien straznika. -To jeden z was, cholerny idioto - mowi. -Bzdura - burczy Jack. - Pomyslalem, ze to oszust. Ironia losu, co? Zwazywszy na okolicznosci. Zwazywszy na to, ze tutaj mnie zabiles. Nie musi wypowiadac tej mysli na glos, zeby Joey ja uslyszal. -Nie jestes Jackiem Flashem - stwierdza Joey. Jack Flash nie zyje, dodaje w myslach. -Czy nie tak jak my wszyscy? - rzuca Jack. Joey siega umyslem, bada psyche skurwiela, probuje cos znalezc, ale jego dusza jest tak gladka i czarna, ze zeslizguje sie z niej przy kazdej probie sforsowania. Sa tylko przeblyski, obrazy - wspomnienia ojca, ktoremu wlosy, zwykle zaczesane do tylu, opadaly na czolo, kiedy byl zly, wyprawy z dziadkiem autobusem na Stadde Cintrale, do trafiki, i zapachy - won tytoniu fajkowego i mokrej psiej siersci, kiedy rudy seter otrzasal sie z deszczu; dzwieki - glos matki nucacej ludowa piosenke na rodzinnej uroczystosci; dotyk - pierwsze nerwowe musniecie palcami miekkich wlosow dziewczyny i... Joey nie moze sie pozbyc wrazenia, ze zadne z tych wspomnien w rzeczywistosci nie nalezy do drania. Niektore nawet nie maja zwiazku z Kentigern. Okrazaja sie nawzajem, szukajac slabego miejsca, Joey wyczuwa pod powierzchnia energie chi - seks i smierc, striptizerka tanczaca z wezem - ale to tylko wladza, kolejny narkotyk, taki jak jego wlasne srodki pobudzajace i uspokajajace, polepszacze nastroju i dopalacze. Wiele mowi sie bzdur w stylu New Age o chi, o duchu, o duszy ziemi, o paliwie kopalnym, ktore kiedys bylo cialem, tak jak my, i z czasem stanie sie nim znowu, ale Joey nie wierzy w dusze. Nie wierzy w duchy ani demony. Chi nie ma awatarow, tylko uzaleznionych. Zna tego "Jacka Flasha", wie, ze sukinsyn ma swoja historie, zalosna mala prawde, ktora nim powoduje. To nie Jack, jego Jack, tylko inny koles z Rookery, nacpany orgonem, sniacy, ze swiat to tylko sen, bo z rzeczywistoscia zbyt trudno sie zmierzyc. -Wiem, kim jestes - mowi. - Wiem dokladnie, skad przychodzisz. Ale ten drugi Jack sie usmiecha i Joey nagle czuje fale zwierzecego pozadania i strachu, przyplyw gryzoniowych namietnosci kotlujacych sie pod powierzchnia - szczury pod ich stopami - czucie bez rozumu, sam nastroj i poza. -Nawet nie potrafisz sobie wyobrazic, skad przychodze. Straszny bog Don jest teraz wsrod publicznosci, rozmawia z diukiem, gestykulujac energicznie. Mamy klopot, prosze tylko spojrzec, nasz Pierrot czuje sie kiepsko, sadzimy, ze to zoladek - o nie, nie chodzi o palacowe jedzenie - zastanawiamy sie, czy... tak, widzieliscie, panie, jaki byl mokry od potu, wlasciwie prawie majaczyl, dlatego... potrzebujemy dublera albo kogos, kto moglby, chcialby albo nawet powinien zagrac; szlachetnego Pierrota. ksiecia Pierrota, krola lez. Jestesmy zawodowcami, wiec nie pozwolimy, o nie, zeby taka rzecz zepsula nam wieczorna rozrywke. Nie! Przedstawienie musi trwac. Bedziemy grac dalej. Jeszcze tylko kilka scen. Nasz czlowiek wytrzyma najwyzej jedna, ale jesli - powiem wam szczerze, Panie, ze to bedzie prawdziwa zabawa - gdybyscie mieli sie zaangazowac w nasze divertissement, nasza skromna, marna probe rozbawienia was... prosze sobie wyobrazic, jak doskonale zapanowalby nad scena taki wielki diuk piekla jak wy, panie. Pokazalibyscie im, panie, prawdziwa wscieklosc... i nie ma zadnych kwestii do nauczenia sie, jest tylko Pierrot, wielkopanski w swojej destrukcji, ryczacy na wszystkich krol, ktory stracil glowe, a taki lew jak wy, milordzie... wiemy, ze swietnie byscie sie spisali, panie. Powalilibyscie ich na kolana. -Pora zagrac, dziewczynko - mowi do mnie Jack. - Arlekin sie zbliza. Zdobycz jest prawie w pulapce. Z zabojczym blyskiem zebow i niebieskich oczu pod maska robi salto w tyl, okreca sie, kleka i ujmuje moja dlon. Moj Jack Flash, ktoremu nie sposob sie oprzec. Wstaje, bierze mnie w objecia, caluje. Wsuwa mi jezyk miedzy wargi, rece pod jedwab, zeby polaskotac po boku, poglaskac biodra. Jedna dlon wedruje ku posladkom. -Zadnej bielizny - szepcze. - Dziwka. -Pieprz sie - sycze. Robi piruet, a potem gwiazdami zbliza sie do kurtyny po lewej strome sceny, odsuwa ja i zaglada za kulisy. Tam przebiera sie Joey z papierosem w ustach. Polnagi, pokazuje Jackowi kolko z kciuka i palca wskazujacego i poruszajac ustami, mowi niemo: kapcan! - wsciekly, ale nie oblakany. Jesli chodzi o metode aktorska Joeya, najgorsze juz za nami. Jego postac od tego momentu jest tylko marionetka. To nie on staje sie dzika bestia. Jack odwraca sie do mnie jak pies, ktory wie, ze idzie na spacer, i krazy podniecony miedzy drzwiami a smycza. -Juz niedlugo dotrzemy do miejsca rytualow i wywrzemy na nim zemste - mowi. - Niech Pierrot zaplaci wlasnym zyciem. Oblizuje wargi. Mam szczescie, ze tylko Joey nosi przy sobie noz. Tymczasem Don nadal stara sie przekonac diuka, zeby dolaczyl do przedstawienia, by moglo dalej trwac. Zarzuca go slowami, pochlebia mu i przymila sie, ucieka do zwyklego staromodnego blagania. Wykorzystuje wszystkie swoje umiejetnosci, jak on to nazywa, programowania neurolingwistycznego, sztuke ulicznych hipnotyzerow i jasnowidzow, wysyla sygnaly tak subtelne, ze diuk nawet nie zdaje sobie sprawy, ze jest zwodzony. A poniewaz przez caly wieczor pompowalismy w tlum substancje psychoaktywne, jest w stanie podatnym na sugestie. I podczas gdy Jack zabawia widownie tancem, diuk w koncu wstaje. Kiwa glowa, pograzony w transie. Za tronem stoi Guy z Anestezja. Ona go slucha, ale obserwuje Jacka, a kiedy diuk wreszcie ulega namowom, jej powoli wraca pamiec, kim jest naprawde. Porusza ramionami, wyciaga szyje, prostuje sie, wierci jak osoba przestepujaca z nogi na noge na nudnym przyjeciu, ale z kazda chwila wyglada mniej skromnie, mniej dziewczeco. Stopy ma rozstawione szerzej, biodra wysuwa do przodu. Kieruje na mnie wzrok i nasze spojrzenia zwieraja sie na krotko. Potem zamyka oczy i zwiesza glowe. Zdejmuje toczek, rozpuszcza wlosy. Kiedy znowu unosi twarz, z nienawiscia patrzy na diuka. Jack pstryka przede mna palcami, az podskakuje. -Ziemia do Thomasa Messengera - szepcze. Do diabla, mysle. Masz na mysli pieklo, a nie Ziemie. I pieprz sie, jesli sadzisz, ze tesknie za siostra. Jednak kiwam glowa. Jack skacze ze skaly na rusztowanie i kolysze sie na nim jak malpa albo szalony pirat cieszacy sie szalenstwem, ktore sprowadza na innych. -Doprowadze go do obledu i napelnie jego glowe urojeniami - zapowiada. - Az w jego umysle zapanuje kompletny zamet. Gdyby pozostal przy zdrowych zmyslach, nigdy nie ubralibysmy go w kobieca suknie. A po wszystkich jego grozbach chce uslyszec smiech, kiedy poprowadza go w kobiecym stroju przez cale miasto. Anestezja - Phreedom, mala ladna Phreedom, ktora urosla wieksza ode mnie; po stracie brata i syna wyruszyla w noc Zimy, zeby wydac walke aniolom i demonom, archontom rozbitego Przymierza, diukom piekla i ich rycerzom; ktora zatracila siebie, desperacko robiac to, co wlasciwe - potrzasa dlugimi rudymi wlosami. Rozpina kilka gornych guzikow stroju do jazdy konnej, wyjmuje na wierzch naszyjnik z kurzych kosci, zeby wszyscy go widzieli. -Ale teraz musimy juz isc - mowi Jack - odziac Pierrota w piekna suknie, zeby wygladal, och, przeslicznie, kiedy wyruszy z komnat piekla, by stac sie ofiara wscieklosci swojej wlasnej matki Kolombiny. Usuwa sie w ciemna czesc sceny, a tymczasem Don prowadzi diuka bokiem sali za nasz woz. W slad za nimi podaza moja siostrzyczka Phreedom. W tym pseudosredniowiecznym otoczeniu powinna nosic miecz. Chociaz jest nie rycerzem, lecz smokiem. -Krol Lez pozna Arlekina - mowi Jack. - Syn Sootha pokaze swoja nature. - Zapala papierosa, na jego skorzanej masce jarzy sie ogien. - Strasznego boga mimo calej lagodnosci wobec ludzi. Dym i lustra Powoli, leniwie ogromna chmura burzowa ze stali zaslania ksiezyc, grzmiacy ryk silnikow wstrzasa ziemia, podniebny pancernik zbliza sie do celu. Barki roja sie wokol niego jak plotki wokol wieloryba, a jeszcze mniejsze ornitoptery jak nartniki slizgajace sie po powierzchni wody. Kiedy sto dzial chi zwraca sie przeciwko Rookery, Joey wyjmuje z kieszeni pudelko z bialymi pigulkami, otwiera je, lyka jedna. Sa tak dobre, jak zapewniali go w Cyrku.Jack nie zwraca na niego uwagi - cholera, nie zauwaza nawet powietrznej armady - kiedy kleka przy czlowieku do polowy zagrzebanym pod workami z piaskiem, ktore spadly z barykady. Biegnacy wzdluz calego obwodu zapuszczonego parku row blota, ktory kiedys byl rzeka, umocniony workami, z milczacymi teraz stanowiskami karabinow maszynowych, jest pelen jeczacych rannych. Joey probuje odnalezc emocjonalny zwiazek z bylymi towarzyszami, ktorzy leza wokol niego bezwladnie, ale nie zostaly w nim zadne uczucia. Slad lobotomii siega daleko na poludnie do zdobytej fabryki orgonu ICI, ledwo widocznej miedzy rozlupanymi drzewami i zawalonymi murami. Ciagnie sie rowniez na polnoc i za zakretem rzeki znika za umocnieniami Rookery. Drewniane stemple, schodnie, bloto i porozrzucane ciala - scena jak z czasow pierwszej wojny swiatowej, tyle ze ci ludzie nadal zyja... mniej wiecej. Tak, slowna bomba wywolala dokladnie taki skutek, jak zapowiedzieli, psychiczny lancuch reakcji przenoszacych sie jak pozoga wzdluz linii frontu. Wiekszosc rannych ma na otepialych twarzach zastygly wyraz przerazenia, zrozumienia. Joey rowniez to czuje, chociaz slowo, mysl, tlumi chemia i naturalne mechanizmy samoobronne; musial sie tego slowa nauczyc, zeby zaniesc je bojownikom. Wcale nie dlatego, ze mial mentalna zbroje, ktora by go przed nim chronila. Chodzi raczej o to, ze jesli czlowiek nie wie, czym jest nadzieja, strach nie ma do niego przystepu. Jest rok 1979, rewolucja sie skonczyla. Tamci prawdopodobnie maja buldozery, ktore teraz czekaja na ulicach za Cyrkiem. Joey chowa do kieszeni pudeleczko, z wewnetrznej kieszeni czarnego welnianego szynela wyjmuje pistolet chi. Rozlega sie cichutkie klikniecie, kiedy go odbezpiecza i przystawia do tylu glowy Jacka. -I to wszystko za walizke adamantu i zapas chemicznego zapomnienia na cale zycie. Joey gwaltownie wycofuje umysl z pulapki i celuje prosto w twarz sukinsyna. Ten nadal wyglada jak Jack, ale Joey jest coraz bardziej przekonany, ze nim nie jest. Nie, wlasnie okazal sie agentem, ktory chowa w rekawie kilka specjalnych sztuczek psychologicznych. Przyglada sie oszustowi, szukajac drobiazgu, na ktorym jest oparta iluzja, malej czastki Jacka. Skory i wojskowe buty wygladaja na zbyt nowe, brak gogli... ale kiedy Joey usiluje dociec, co mogloby byc tym szczegolem, falszywy Jack siega do kieszeni i wyjmuje z niej podniszczona srebrna zapalniczke. Bingo! Zippo nalezaca do Jacka. -Dym i lustra - mowi Joey. - Wudu. Jack przypala papierosa. -Tak myslisz? Jest dobry, musi przyznac Joey. Wiekszosc specjalistow od psyche nie potrafilaby dlugo ciagnac takiego numeru z sobowtorem, nawet gdyby mieli do pomocy armie haitanskich babaloa odprawiajacych mojo za kulisami. Przez sekunde podziwia umiejetnosci oszusta, ale nie dluzej. Przeciez ma zadanie do wykonania. Troche opuszcza pistolet i strzela. -Wiesz, wzmocnione szynele sa do dupy, jesli zostawia sie je rozpiete i powiewajace na wietrze - mowi Joey. Mezczyzna kleczy, oparty na jednej rece. Glowe ma zwieszona. Male struzki krwi, w tym swietle ciemne jak oliwa albo atrament, skapuja mu z ust, kiedy wykasluje sproszkowane wnetrznosci. -Co? Myslales, ze zamierzam chrzanic sie z toba przez cala noc? Przerzucac sie dowcipnymi uwagami i gonic po parku? Joey kleka obok bladej imitacji prawdziwego Jacka Flasha. Kiedy mezczyzna usiluje cos powiedziec, z jego gardla wydobywa sie gulgot - strzal chi prawdopodobnie roztrzaskal mu mostek i kilka zeber. Joey przyklada palec do jego ust, a do skroni lufe pistoletu. Sadzac po sapaniu i rzezeniu przy probach zlapania oddechu, ocenia, ze jedno pluco juz sie zapadlo, a drugiemu niewiele brakuje. Za jakies dwie minuty skurwiel udusi sie pod cisnieniem wlasnych organow wewnetrznych, o ile serce nie podda sie pierwsze. Powinno mu wystarczyc czasu. Unosi brode mezczyzny i patrzy w zrozpaczone oczy z tak bliska, ze choc psyche jest subtelne i zmienne, czuje je, slyszy pomieszane dzwieki jego marzen, bulgotanie umierajacej nadziei, syk mysli, zaprzeczen, krol szczurow, krol szczurow, zdrajca tego wszystkiego, o co walczylismy, za co ginelismy, nie, nie, nie to, nie, Joey, nie, glosy przeradzaja sie w huczaca rzeke, w kaskade, ktora z rykiem spada w otchlan nicosci, nie, nie nicosci, nigdy nicosci, nie tam, gdzie powstaje bialy szum, gdy zanika promieniowanie kosmiczne, nie tam, gdzie pustka prozni, nie, smierci, entropii, Boze, nie, nie ma Boga, nie, nic, tylko... Jack Flash. Lup! Baterie Rookery otwieraja ogien, ornitoptery nurkuja, zeby odpowiedziec ogniem na ogien, ale pancernik zawraca, bo buntownicy nie stanowia zadnego zagrozenia dla ludzi sprawujacych wladze. Sa niczym wobec powietrznych sil Albionu, niczym wobec cholernych batalionow czekajacych na polnocy, az droga bedzie otwarta i pozostana im tylko muchy do wybicia. Joey obserwuje pancernik i wie, ze mial racje. -Gdy zajmiemy fabryki i doki, bedziemy miec Kentigern - zapowiedzial Krol Finn. - Uzbroimy robotnikow, uzbroimy lud, a oni, kurwa, odbiora to, co im sie nalezy. Potrzebuja tylko pieprzonego sygnalu, ze juz czas. Joey sie rozesmial. Kurwa, lud wcale tego nie chce, stary, pomyslal wtedy. A potem, kiedy siedzieli w klubie w Rookery, popijajac i planujac rewolucje, uswiadomil sobie, ze Finn i Fox, Anestezja, Puk i nawet Jack naprawde pragna wolnosci. Albo wladzy, jesli pominac pusta retoryke. Zawsze chodzi o wladze. Jack wstaje znad ciala buntownika o wypalonym mozgu. Kilka powietrznych barek oddziela sie od floty, zeby przeciac promieniami chi kamien i metal umocnien Rookery, ale glowne sily zmieniaja kierunek i celuja z dzial w zaklady ICI, w ktorych ukryli sie Finn i Anestezja. Tamtejsza artyleria lezy wywrocona w blocie, fabryka jest otwarta. Jack odwraca sie, dostrzega Joeya i zastanawia sie, co on tutaj, kurwa, robi, dlaczego nie jest z innymi i... Joey celuje w twarz Jacka, na ktorej maluje sie wyraz calkowitej dezorientacji. Cholera, stary. Co on moze mu powiedziec? Kilka tysiecy bojownikow nigdy nie obroniloby miasta przed wszystkimi rycerzami Albionu; a w ten sposob przynajmniej reszcie miasta zostanie oszczedzony drugi czysciec. Jack nigdy by tego, kurwa, nie zrozumial. Zaden z nich nigdy tego nie zrozumie. To chlodny osad, ale Joey zawsze pojmowal wiecej niz inni, wiedzial, jak dziala umysl faszysty, wolny od zludzen idealizmu. Dlatego nie mowi nic. Kiedy fabryka orgonu Imperial Chi Industries, symbol wszystkiego, co uczynilo Kentigern drugim miastem imperium, eksploduje trafiona z huczacych dzial chi pancernika i reszty floty, Joey po prostu pociaga za spust. Dylemat wieznia -Bedziemy przez cala noc tanczyc boso w ekstazie - spiewam - i wystawiac glowy na deszcz, zeby nas ochlodzil, tak jak jelonek bryka na zielonych polach rozkoszy, bezpieczny w lesnej gestwinie, szczesliwy, ze uniknal, przerazony, przed mysliwymi, ktorzy scigali go z sieciami, mysliwymi, ktorzy szczuli na niego warczace ogary, gdy on z dudniacym sercem i obolalymi nogami mknal po plaskim brzegu rzeki z szybkoscia blyskawicy.Milkne, bo wrota zamku sie otwieraja, zeby nas pochlonac, woz wtacza sie z asfaltu na bruk, pod pierwsza spuszczana krate, ktora nadal jest tak nisko, ze orze mi reke zimnym metalem, kiedy pod nia przejezdzamy. Od razu zaczyna opadac za nami, a podnosi sie nastepna. Jest ich siedem, kazda z wlasnym uzbrojonym oddzialem straznikow w idiotycznych, anachronicznych zbrojach, napiersnikach i helmach z matowego synte. Nie lsniacego jak stal, tylko szarego jak kadlub okretu; stop adamantu i zelaza nie ma zadnego polysku, zadnego blasku, wiec na tle kolorow miasta zolnierze wygladaja jak ponure cienie. Ale tak wlasnie maja wygladac. Nie moge zaprzeczyc, ze ten widok mnie przeraza. Diuk ma niezla obrone, a my nawet nie wiemy, jak gleboko w jego snie utknela moja siostra. Moge sie jednak domyslac, co jej powiedzial, dran z tymi jego sredniowiecznymi dekoracjami, rycerzami, zamkami i wszystkimi klamstwami. Pewnie powtorzyl swoja bajeczke: biedny osierocony chlopiec wychowany w ciemnocie, potem wielka wedrowka i nagroda dla bohatera. I patrzac na nia z ogniem w oczach, dalby dziewczynie strzepek nadziei. Teraz wystarczy jej powiedziec, ze diuk byl kiedys Jackiem. -Czym jest prawdziwa madrosc? - podpowiada Jack. Ale ja mysle, o czyms innym. Jest milion Jackow, a ty musisz znalezc najgorszego z nich, Phree. Milion? Raczej gazylion. To wlasnie on. W niezliczonych miejscach calego cholernego Welinu. Wszyscy zawsze chca, zeby ich Jack byl bohaterem, a on jest, kurwa, na tyle szalony, zeby probowac spelnic ich oczekiwania, wiec za kazdym razem rozbija sie i plonie. A ja, kurwa, kocham go za to. -Jaka lepsza nagroda... Lezy na plecach, moj Jack, trzyma przed soba scenariusz Guya. -No dalej, kosmito. Pstrykam palcami, usilujac przypomniec sobie nastepna kwestie. -Jaka lepsza nagroda... jaka lepsza nagroda niz ta, kiedy unosisz bron nad pokonanym wrogiem, ktorym pogardzasz, a potem ja opuszczasz? O tak, szlachetnosc to najcenniejsza rzecz na swiecie. -Z wieksza gorycza! - wola Guy z dolu. - Bardziej ironicznie. Pamietaj, podazales za Arlekinem cala droge ze wschodu tylko po to, zeby zostac zamknietym w wiezieniu Penteusza, wiezieniu Pierrota. Do tej pory byles sama slodycza i swiatlem, ale tam zaczales pokazywac zeby. Rzucasz mu w twarz jego etyke wojownika. Mowisz, ze moze racja jest po stronie silniejszego, ale Pierrot nie ma bladego pojecia, z czym sie mierzy. Kiwam glowa. Przejezdzamy teraz pod trzecia krata. Zawsze uwazalem Welin za cos w rodzaju pustej kartki, na ktorej mozna wszystko napisac. Ale co w rezultacie na niej spisujemy? Wieczyste umowy, pakty dusz i spoleczne kontrakty, tak wiele, ze miejscami widac tylko atramentowa plame zyczen, przypominajaca zwariowane tatuaze na piersi Jacka albo scenariusze Guya, pelne strzalek i uwag, wymazywanych i poprawianych tyle razy, ze staly sie czytelne tylko dla niego. Bitmity daja nam wylacznie to, co chca, a my nie zawsze wiemy, czego one chca. -Moc bogow - wtraca Jack. - Cholera, a myslalem, ze to ja jestem zly. -Moc bogow - spiewam - dziala wolno, ale wytrwale, kiedy czaja sie w swoim marszu przez czas, zeby polowac na bezboznych, naprawiac smiertelne dusze, ktore, w przyplywie glupiej fantazji, nie doceniaja boskosci i wielbia wlasna bezsensowna dume. Nie jest slusznie - w teorii i praktyce - lekcewazyc stare zwyczaje. Oto perelka madrosci oferowana po okazyjnej cenie. Wywodzi sie z mitow i historii, objawia jako prawo natury. Istnieje tylko jedna prawda: rob innym to, co oni robia tobie. -To zbyt mocne - stwierdzam. Siedze na brzegu dachu, majtajac nogami. - Myslalem, ze jestes milym gosciem, dobroc i wspolczucie dla stloczonych mas ludzkosci, czlowiek jest czlowiekiem mimo wszystko. Kiwa na mnie palcem, a ja zsuwam sie na siedzenie kierowcy miedzy niego a Dona. -Slyszales o dylemacie wieznia? - pyta Guy. - Siedzisz w wiezieniu, w ktorym wszyscy kombinuja, jak zdobyc tyton. Dzielisz sie z kazdym, kogo spotkasz, w nadziei ze zyskasz sojusznikow, czy zatrzymujesz caly zapas dla siebie, a nawet kradniesz innym, jesli trafi sie okazja? Wzruszam ramionami. -Za co siedze? - probuje sie dowiedziec. -Spojrz na te kwestie jak na zagadke altruizmu i ewolucji. Masz spoleczenstwo wolnych osobnikow zamknietych w srodowisku o ograniczonych zasobach; moga albo wspolpracowac, albo rywalizowac, dzielic sie swoim zapasem jedzenia albo zabierac, co sie da, i uciekac. Ktora taktyka lepiej sie sprawdzi na dluzsza mete? Kazdy dla siebie, poki nie zostanie nikt? Czy jesli bedziemy mili dla obcych, skonczy sie na tym, ze zostaniemy wykorzystani? Woz turkocze po bruku i zatrzymuje sie przed piata brama. Podchodza straznicy. Don zeskakuje na ziemie, zeby im wyjasnic, do czego jest cale wyposazenie. To do efektow dzwiekowych. A to generator suchego lodu. -W czasach przed bitmitami ktos przeprowadzil symulacje i znalazl odpowiedzi - ciagnie Guy. - Jesli sa agenci, ktorzy wspolpracuja ze wszystkimi, niestety, to smutne, ale przegrywaja ze zlymi. Ale ci, ktorzy innych traktuja jak rywali, tez przegrywaja, bo w koncu nikt o nich nie dba. Najlepsza strategia jest piekna w swojej prostocie. Nastepna brama zaczyna sie otwierac, kiedy Don wraca do wozu. -Gdy spotykasz innego agenta po raz pierwszy, zrob mu to, co tobie zrobil ostatni, na ktorego sie natknales - wyjasnia Guy. - Dzielisz sie albo kradniesz. Wspolpraca albo rywalizacja. Przekazujesz dalej sposob reakcji. Woz rusza. -Nie twierdze, ze to cala prawda o ludzkiej naturze. Przeciwnie. Nie chodzi o jakies dziwaczne postepowanie, o szlachetnosc, ktora popycha nas do samoposwiecenia, ani o zimna kalkulacje i instynkt przetrwania, ktorego rezultatem jest to, ze skaczemy sobie do gardel. Zmieniasz strategie. Jestes elastyczny. Zmieniasz zachowanie. Robisz innym to, co oni tobie. -Jaka jest lepsza nagroda niz ta, kiedy unosimy bron nad pokonanym wrogiem, ktorym pogardzamy, a potem ja opuszczamy? O tak, szlachetnosc to najcenniejsza rzecz na swiecie. Konsul i dworzanie maja niepewne miny. Siedza wokol pustych tronow i nie wiedza, jak sie zachowac teraz, kiedy ich diuk i ksiezniczka dolaczyli do obsady przedstawienia. Konsul odprawia sluzacego machnieciem reki, odstawia pucharek i przywoluje pokojowke, po czym wysyla ja, zeby sprawdzila, czy z ksiezniczka wszystko w porzadku. Cholera, jesli ta dziewczyna do nich pojdzie, caly plan moze sie zawalic, lecz nie ma sposobu, zebym ich ostrzegl. Spiewam troche glosniej. -Jeden czlowiek moze miec wiecej bogactwa i wladzy niz inny. Czlowiek, ktory uciekl przed spietrzonymi falami wzburzonych morz i dotarl do bezpiecznej przystani, moze byc szczesliwy, ze pokonal trudnosci. Ale... Zeskakuje ze sceny i staje na drodze pokojowki. Usmiecham sie do niej, gram slodkie i niewinne dziewcze. Ona sie rumieni, kiedy biore ja za reke i wyciagam w swiatlo reflektora. Zawstydzona spuszcza wzrok. Ja nachylam sie i szepcze jej do ucha niewinne klamstwo, a ona robi sie jeszcze czerwiensza na twarzy. Joey na pewno nie bedzie na mnie wsciekly za to, ze powiedzialem dziewczynie, ze mu sie podoba. -Jest tyle planow i intryg, co umyslow - spiewam do niej. - I gdy jednemu czlowiekowi spelnia sie marzenie, innemu rozpada sie jak odzienie zbyt dlugo noszone, wytarte na szwach. Pokojowka uwalnia dlon i zaslania nia usta, tlumiac chichot. Nie mam wyjscia, musze ja puscic, bo konsul obserwuje nas podejrzliwie. Ale kiedy sluzaca dociera za kulisy, Guy wychodzi jej na spotkanie, wyjmujac chusteczke z rekawa. Piekne, kurwa, dzieki za chloroform, mysle. Dziewczyna mogla polozyc cale przedstawienie. -Lepiej wiec zyc z dnia na dzien - spiewam. - Czlowiek, ktory postepuje w ten sposob, jest blogoslawiony, powiadam wam. Maly mysi bozek Joey probuje sie dostac pod wierzchnia warstwe pozy: usmiech, blysk w oku, cala siec drobnych znakow i niuansow, ktore skladaja sie na urok Jacka, ale wszystkie sa tylko czescia wizerunku. Jack wlasnie w taki sposob postrzega siebie i chce, zeby ludzie tak go widzieli. Dlatego zanim biedny dran umrze, Joey zamierza zedrzec z niego te wszystkie klamstwa i iluzje, udowodnic idiocie, ze jest tylko kolejnym biegaczem w wyscigu szczurow, napedzanym taka sama zalosna chciwoscia jak wszyscy.Pieprzyc twoj glamour, mysli Joey. Nie roznisz sie od nas. Wciska sie w mysli sukinsyna, jakby wsadzal kciuk w galke oczna, napiera powoli, coraz mocniej. -Zdaje sie, ze wyrwaly sie tam na wolnosc istoty, ktorych nie chcielibyscie spotkac w noc ciemna jak ta. Pit plonie, w Arcade pladrujacy wpadli w amok, na niebie nad Rookery trwa dzikie polowanie. Moi drodzy, widze wszystko i powiem wam, ze sytuacja wyglada zle. Jeszcze nie widzialem tylu topterow od czasu masakry w Brixton i nie sadze, zeby dzisiaj brali jencow. Zamknijcie na klucz swoje corki, mes amigos, zamknijcie synow w bezpiecznym miejscu, bo na ziemi rozpetalo sie pieklo i nie ma sladu naszego Jacka. Jack, jesli tam jestes, czas na twoj ruch... Szeroki usmiech rozlewa sie powoli po jego twarzy, tezeje wyraz nie do odczytania - ironii albo bolu, furii albo radosci, a moze jeszcze czegos innego. Czarne szpilki teczowek rozszerzaja sie i Joey, zagladajac w dusze skurwiela, czuje... czuje... nie potrafi tego opisac, ale nagle kreci mu sie w glowie. Chwieje sie, zatacza w tyl, jakby odruchowo cofal sie od skraju dachu drapacza chmur. Po raz pierwszy w zyciu wie, ze ujrzal cos wiecej niz pospolita zwierzeca maszynerie ludzkiej natury. Nie glebie, bo Jack nigdy taki nie byl. W zadnym, kurwa, razie. Po prostu cos wiecej. -Modlimy sie za ciebie, Jack. Podejrzewam, ze niektorzy modla sie do ciebie, bo wiesz, Jack, darzymy cie glebokim szacunkiem. Wola Joeya jest jak brzytwa w jego rece. Przecina nia cienka skore duszy sukinsyna, otwiera go i... -Jack, jestes chlopcem, na ktorego czekalismy, grajkiem, za ktorym lubia isc dzieci i szczury, tak, wspolczesnym Dionizosem, naszym nowym... Cholerna pustka. Joey puszcza twarz mezczyzny, pozwala bezwladnemu cialu osunac sie na ziemie. Piers oszusta unosi sie w ostatnich probach oddychania... smiechu. Jack przetacza sie na plecy. Z jego ust cieknie krew, plynny kurz, czarny atrament, czarna ropa, czarna krew bitmitow. Nie. -Ale kim jest Apollo, przyjaciele? Ten olimpijski bog, wiecie, zaczynal jako maty mysi bozek na pszenicznych polach Attyki. Jako nikt. Nic. Nie bohater, tylko kompletne zero. Mim Pierrot Jack wychodzi tanecznym krokiem na scene.-Hej, Pierrocie, jesli tak sie palisz, zeby zobaczyc to, czego nie powinienes widziec, zeby szpiegowac wlasna matke i jej towarzystwo, udowodnic chec smialego dzialania w oburzajacy sposob, chodz! Wyjdz przed palac. Pokaz sie ubrany jak wariatka w dziewczeca suknie. Pierrot wkracza w stroju do konnej jazdy ksiezniczki Anestezji, dlugiej zielonej spodnicy do ziemi, tunice zapietej pod szyje, w kapturze. -O tak - mowi Arlekin. - Jestes podobny jak kropla wody do corki starego Pantalone. -A ty jestes bykiem, ktory mnie prowadzi - mowi Pierrot. - Widze pare rogow wyrastajaca z twojej glowy. Byles wczesniej zwierzeciem? Dziwne. Zdaje mi sie, ze widze dwa slonca, podwojny obraz Themes, miasta o siedmiu bramach. Wszystko sie zmienilo. - Gdy przeciera oczy, szminka rozmazuje sie jak tania mascara. - W kazdym razie wygladasz jak byk. -Bog jest z toba - mowi Jack. - Wczesniej cie nienawidzil, ale teraz jest twoim towarzyszem. - Obejmuje Pierrota w pasie i ciagnie go na srodek sceny, sama rycerskosc i urok. - A ty inaczej widzisz rzeczywistosc - mowi. - Widzisz ja taka, jaka jest. -Jak wygladam? - pyta krol. W ostatniej scenie Joey gral Pierrota oszolomionego, teraz naprawde oblakanego. Kryguje sie, wydyma usta. - Czy nie jestem w kazdym calu ladna kobieta... taka jak moja matka? - Nawija na palec kosmyk, ktory opadl mu na twarz. -Patrze na ciebie i widze Kolombine - mowi Jack. - Ale zaczekaj, twoje wlosy. Pozwol, ze utkne je pod kaptur. Plerrot jest zmieszany, niesmialy jak uczennica. -Wysunely sie, kiedy w moich komnatach wirowalam z radosci, potrzasajac glowa. Chichocze. -Zajme sie tym - mowi Arlekin, odpycha jego dlon, bierze pasmo wlosow. - Nie ruszaj sie. -Juz dobrze? - pyta Joey. - Jestem zdany na ciebie, wiesz. Jack, cmokajac, skacze wkolo niego jak kwoka... albo Matka Ges, zwazywszy na pantomime w wykonaniu Joeya, urozowanego, z pomalowanymi ustami. Dlugo przygotowywal sie do tej sceny, sluchajac rad Guya. Mimo trzepoczacych rzes i chichotow nie jest szczesliwa marionetka. -Pasek ci sie rozwiazal - stwierdza Jack. Zawiazujac go, uruchamia maly mechanizm ukryty pod suknia, a nastepnie kleka, zeby poprawic rabek. -Spodnica nie opada rowno na piety. Gdy sie pochyla, publicznosc widzi, ze cos sprosnie sterczy z krocza Joeya i podskakuje, kiedy Jack pociaga za brzeg sukni. Widownia ryczy. -Tak, masz racje - stwierdza Joey. - Po prawej stronie jest zupelnie zle - (pokazuje lewa reka) - ale lewa jest w porzadku - (teraz pokazuje prawa). Patrzy na swoje skrzyzowane rece, niepewny, Ktora jest ktora, potem unosi lewa. -Ta jest prawa. -Zaczekaj - mowi Jack. Wsadza glowe pod suknie. -Hmm? Prawa czy lewa reka? - zastanawia sie Pierrot, patrzac w dol. - Jak bede bardziej pasowal do tej bandy Kobiet? Chce uchwycic wybrzuszenie, ale ono odskakuje w bok. Siega druga reka; wypuklosc ucieka znowu, ku zachwytowi widzow. Umyka mu przy kazdej probie. W koncu Joey kladzie rece na biodrach i robi nachmurzona mine, jakby nie slyszal rechotu publicznosci. Nagle, ku zdumieniu Pierrota, wypuklosc znika, a Jack gramoli sie spod sukni, trzymajac drugi flet jak zdobycz. Kreci nim, podaje instrument Joeyowi. -Trzymaj go w prawej dloni. Idac, unos go jednoczesnie z prawa noga. Wlasnie tak. Demonstruje krok, skaczac do jakiegos wewnetrznego rytmu. Biedny Pierrot nasladuje go, przyprawiajac widownie o spazmy smiechu. Ale Joey zawsze fatalnie tanczyl. -Musze pochwalic zmiane, ktora w tobie zaszla - mowi Jack. - Wczesniej twoj umysl byl chory; teraz jest dokladnie taki, jaki powinien byc. Pierrot pecznieje z dumy. -Czuje, ze moglbym na plecach przeniesc gore, razem z dziewicami i wszystkim. -Coz, gdybys zechcial, na pewno bys mogl - zgadza sie Jack. - Pytanie tylko, czy powinienes. Pierrot obejmuje plastikowy glaz. -Wezmiemy ze soba dzwignie? Czy mam podeprzec skale barkiem i uniesc ja golymi rekami? -Lepiej nie niszczmy domow nimf, ulubionego miejsca fletnisty Pana - mowi Arlekin. -Racja. Nie powinnismy uzywac brutalnej sily, zeby pokonac te dziewczeta. One juz sa schwytane w slodkie peta milosci. Ja zakradne sie pierwszy i bede je szpiegowal z drzew, jak ptak w gniezdzie. Ukryje sie wsrod galezi jodel. -Jestem pewien, ze los ma dla ciebie jakas kryjowke - stwierdza Jack. - I dlatego powinienes isc ostroznie. Moze je dogonisz. Moze one pierwsze cie dopadna. Rozlega sie bicie bebnow, nie za glosne, ale na tyle dudniace, ze zaglusza dzwiek rozmowy toczonej za kulisami. -Przekonasz sie jednak, ze wbrew temu, co sadzisz, to sa cnotliwe dziewczeta, a ja jestem twoim prawdziwym przyjacielem - zapewnia Jack. - O, Pierrocie, samotnie dzwigasz brzemie swojego ludu. Walki, ktore cie czekaja, to cena wladzy, tronu. -Prowadz mnie zatem do samego serca Themes - prosi Pierrot i wypina piers. - Chce, by wszyscy zobaczyli, ze jestem jedynym, ktory ma dosc odwagi, zeby zrobic to, co nalezy. Stoi z rekoma skrzyzowanymi na sztucznych piersiach. -Wiec chodz ze mna - mowi Jack. - Zaprowadze cie tam bezpiecznie. Ktos inny przywiedzie cie z powrotem O, tak - usmiecha sie znaczaco - z pewnoscia wszyscy beda sie gapic. - Od samego tonu jego glosu powinny zabrzeczec dzwonki alarmowe. - Tak. Wrocisz w ramionach wlasnej matki. -Wlasnie po to tam ide - oswiadcza Pierrot. - Zeby sprowadzic matke do domu, a nie dla chwaly. Ale... matka mnie przyniesie? Zepsujesz mnie tymi luksusami. -Jesli chcesz to ujac w taki sposob... - Jack bierze Pierrota za reke. - Ale zaslugujesz na nagrode, skoro podejmujesz sie tego zadania. Arlekin opuszcza scene. Za nim idzie Pierrot, jak bydlo na rzez. Nie ma przyszlosci Nie ma nadziei w tym czlowieku, zadnej wiary, zadnego marzenia. Joey zaglada w jego dusze i widzi... nicosc.Te pustke pamieta z dziecinstwa spedzonego w Rookery, gdy zadawal sie z nozownikami, wysiadywal na murkach i palil trawke, czekajac na dzien, kiedy futurysci i faszysci w koncu zaczna spuszczac na siebie te atomy; sluchal radiowego sluchowiska Don Coyotea Anarchia w UK, jedynego porzadnego programu w eterze ws'rod calej masy gowna. Bo co innego mozna robic? Punk, cholerny punk dal sie kupic skinom z ogolonymi lbami i flagami brytyjskimi. Nicosc zapuszcza w tobie korzenie, kiedy uswiadamiasz sobie, ze nawet nihilizm jest bezsensowny. Nie ma przyszlosci? I co z tego? Co, kurwa... -Co czyni z myszy czlowieka? Co czyni z czlowieka mit? Chcecie wiedziec? Powiem wam. Mit jest tylko tym, co w niego wczytamy. Nie ma zadnych ukrytych znaczen, zadnej wielkiej prawdy, przyjaciele, a tym, co w nim widzicie, jestescie wy sami. A jesli stanowi odbicie waszych marzen i lekow, jesli Jack jest troche szalony, moze w kazdym z nas, przyjaciele, jest troche z Jacka, w was i we mnie. Wlasnie pustka zainteresowala Joeya w Guyu Foksie, bardziej dlatego, ze mial dostep do najlepszego kwasu, niz ze wzgledu na jakies rewolucyjne bzdury. Ta nicosc umacniala sie w Joeyu, podczas gdy Jack coraz bardziej dawal sie wciagac w brednie Foxa, wslawial sie rzucaniem betonowych blok ow na milicyjne pojazdy i koktajli Molotowa przez okna komisariatu. Bral udzial we wszystkich cholernych zamieszkach; juz nie Jack, tylko Jack Flash, ognistowlosy chlopak z plakatu Generation Why. Jack uczynil bunt swoja religia, stracil brak wiary, ktorego Joey trzymal sie jak klejnotu, diamentu, zimnego, czystego i ostrego. Byl tego pewien. Byl pewien, ze Jack nabyl udzialy w klamstwie. Ale Joey patrzy teraz w nicosc w sercu tego Jacka i wie, ze tym razem sie pomylil. Dostrzega nihilizm, rownie pusty i mroczny jak serce Joeya, moze nawet bardziej. Sukinsyn lezy na ziemi i smieje sie, umierajac, a odpowiedz na pytanie Joeya - Dlaczego, kurwa, mialbym sie przejmowac? - blyszczy w jego w oczach, w zebach lsniacych biela, choc z ust cieknie czarna krew. A dlaczego, kurwa, nie? Jack maca reka po asfalcie, za soba, obok siebie. Szuka zapalniczki, mysli Joey, nawet teraz probuje odgrywac bohatera luzaka. Zapalic szluga, choc pluca nie sa w stanie wciagnac dymu. Oczy zamykaja mu sie i z trudem otwieraja, jak u psa, ktory stara sie nie zasnac. -Powiem wam, mes amigos, ze nie da sie powstrzymac dzieci rewolucji. Nie da sie ujarzmic ducha buntu. Mozna go zastrzelic, przebic bagnetem, wypalic mu mozg, zostawic na pewna smierc i pogrzebac w masowym grobie z gnijacymi trupami tysiecy marzycieli, a on wciaz bedzie powracal. Nie potrzeba calego miasta meczennikow, wystarczy jeden Jack. Krew, atrament, ropa, bitmity - co to, kurwa, sa bitmity? - czarna rzeka rozlewa sie wokol rannego mezczyzny - zbyt jej duzo, to niedobrze - ale nie zbiera sie w kaluze, tylko cieknie struzkami, ktore rozprzestrzeniaja sie jak pekniecia po uderzeniu w przednia szybe. Pajecza siec. Dotyka juz nog Joeya. Joey cofa sie z uniesionym pistoletem, ale wie, ze celuje w nicosc. -Sadzicie, ze uda sie wam uwiezic wlasna dusze pod dziesiecioma latami strachu i chciwosci, pod dwudziestoma latami albo wiekiem? Moze pod tysiacleciem, mes amigos, moze pod cala historia ludzkosci, ale przekonacie sie, ze pod fundamentami imperium znajdziecie huczaca rzeke krwi, ktora pulsuje w waszych zylach i tetni w glowie. Jego umysl otwiera sie na osciez jak wrota otchlani. Z Rookery dochodzi loskot dzial przeciwlotniczych, ale Joey odbiera go jako stlumione efekty dzwiekowe. Dalekie. Nierealne. -Snijcie dalej, podli tyrani. Opowiem wam historyjke o Penteuszu, Krolu Lez, ktory probowal schwytac boga wina i piesni... Jack odrzuca pole szynelu. Joey drzaca reka celuje z pistoletu w puste serce pod szkarlatna koszula z przecinajacym ja pasem od pistoletu chi i... W kaburze jest ukryta laska dynamitu nasyconego orgonem. Jack otwiera piesc i, cholera, lsni w niej srebrna zapalniczka. Jack zapala ja blyskawicznym ruchem kciuka. O kurwa! Z zamknietymi oczami przytyka ogien do zapalnika tuz obok swojego milczacego serca i rozklada rece. Eksplozja rozrywa ich swiat. Niech sie objawi sprawiedliwosc Jack pojawia sie na dachu wozu, tanczacy bog z rogami i kopytami, w punktowym swietle reflektora.-Dziwna jest twoja sciezka, Pierrocie - mowi. - Prowadzi do scen tak niesamowitych, ze zdobedziesz slawe, ktora dotrze daleko. Wyciagnij rece, Kolombino. Ty, twoje siostry, corki starego Pantalone, siegnijcie do nieba, Slonca i Ksiezyca. Dzieki sztuczkom Coyote'a na suficie sali pojawiaja sie rozproszone konstelacje. Jack unosi rece, jakby chcial je pochwycic i wprawic w ruch. Nastepnie, dla rownowagi wysuwajac jedna noge za siebie, plynnie wykonuje cos w rodzaju ostrego skretu, figure jak z kazaczoka. Beben wybija rytm i w miare jak Jack wiruje, konstelacje zaczynaja sie obracac, z poczatku wolno, potem coraz szybciej. Zloty dysk slonca i srebrny ksiezyca migaja do taktu bebna i tanca Jacka. Znaki dni, miesiecy, por roku, lat i eonow tez zmieniaja sie cyklicznie. To wszystko wyglada jak toczace sie kolo fortuny, czasu. Raptem Jack sie zatrzymuje. Gwiazdy rowniez zamieraja w miejscu. -Koniec, do ktorego doprowadze tego mlodego i glupiego krola, jest wspanialy. Zwyciestwo bedzie nalezalo do Arlekina - mowi Jack. - Do mnie. Nic wiecej nie powiem. Reszte zobaczycie w swoim czasie. -Biegnijcie na wzgorza - spiewam - chyze, szalone psy, wyjace po nocy. Biegnijcie na wzgorza, gdzie Kolombina i corki starego Pantalone bawia sie w tajemnice i rytualy. Wyjcie do ksiezyca! Za wozem zapalaja sie swiatla. Don opuscil ekran i teraz skacza po nim cienie, za szybko, zeby dojrzec ksztalty. Mozna sie jedynie domyslac ramienia, glowy, wymachujacego miecza, rozpostartego skrzydla. Ludzkiej postaci z rogami jelenia i uniesionym paralizatorem. Lapy lwa. -Podnieccie dziewczeta, zeby wpadly w dziki szal - spiewam. Po lewej stronie ekranu widac zarys byczych rogow, trzy tanczace istoty z glowami zwierzat. -Tak, niech matka zobaczy swojego syna Pierrota w przebraniu, wystrojonego jak zdzira, zeby je podgladac, zerkac zza glazu, przez dziure od pioruna wypalona w drzewie. Jej krzyk obudzi wszystkie panny. Cien oskarzycielsko wskazuje palcem. Wzmocniony i modulowany przez maszynerie Coyote'a glos Phreedom wstrzasa sala. -Kim jest ten syn Pantalone spieszacy na wzgorza, zeby szpiegowac moj zastep? Czyj to pomiot? Ja slysze rowniez jej szept. -Ty nie jestes moim Jackiem. Sylwetki wiruja bezladnie, ale nagle jedna staje sie wyrazna: mezczyzna w kobiecej sukni, z rekoma szeroko rozpietymi na lancuchach. Szarpie sie, miota na boki, ale rogaci i skrzydlaci przesladowcy trzymaja go mocno. Chaos pod cienka skora wszystkiego, tak Guy nazywa te scene. Wytwory id Pierrota. Stworzenia nocy. -Niech objawi sie sprawiedliwosc - spiewam - z mieczem w dloni, zeby pchnac nim w gardlo tego bezboznego, nieprawego dziecka kurzu! Uwieziona istota wydaje stlumiony okrzyk. Miota sie, wyrywa, ciagnie za lancuchy. Wyglada na to, ze Guy i Don maja klopoty z przytrzymaniem jej. -Nie narodzil sie z krwi kobiety, tylko zostal wypluty z paszczy gargantuicznego lwa. Ze zlym sercem i nieuprawniona wsciekloscia, z szalonym pozadaniem i oblakanczym celem przychodzi, zeby zaklocic swiete zabawy swojej matki, rzucic wyzwanie duchowi zastepu. Mysli, ze slaba reka okielzna sile tak nieokielznana jak wasza. Sile nieokielznana jak Jack. -Niech objawi sie sprawiedliwosc - spiewam - z mieczem w dloni, zeby pchnac nim w gardlo tego bezboznego, nieprawego dziecka... Jack skacze z wozu i laduje przy mnie. Stopami wzbija kurz. Kicham. -Gesundheit. -Dankeschon. Rozgladamy sie. Nie ma innych wyjsc z wieziennego dziedzinca oprocz siodmej bramy, ktorej krata wlasnie zamyka sie za nami, odcinajac daleki blask swiatla dziennego. Sa tu tylko zewnetrzne wrota, cztery sciany, lancuchy i szyny biegnace w gore, zdaje sie, ze bez konca, oswietlone przez pochodnie. To terminal kolejki linowej. Niektore wagony z metalowej siatki zwienczone przekladniami i tarczami jak w mechanizmie zegarowym sa nie wieksze od windy w budynku mieszkalnym, inne wyraznie przystosowane do przewozenia duzych towarow. Sa tez przeciwwagi wielkosci malych domow, platformy zaladunkowe, rampy i dzwigi. Wokol nas kreca sie zolnierze, na znak jednego z groznych straznikow zaganiaja nas do klatki sredniej wielkosci. Guy mija zolnierza, ktory pokazuje: Tedy, jechac dalej. Kilkunastu innych wchodzi za mna i Jackiem do wagonu i otacza nasz woz zbrojna eskorta. Krata zasuwa sie ze szczekiem, przekladnie zaczynaja sie obracac z ogluszajacym zgrzytem metalu. Gdy ruszamy, cala klatka drzy. Jack wciska nos miedzy prety, patrzy w gore na ogromny szyb i w dol, na usuwajaca sie spod nas ziemie, zachwycony fantastycznymi sztuczkami wiecznosci. Ja siadam na stopniu wozu obok Joeya, ktory ze zmarszczonym czolem czyta scenariusz Guya, potrzasajac glowa i mamroczac, ze uczepilismy sie prostych tematow, wiec moze dla odmiany zajelibysmy sie cholerna ludzka natura, co moze oszczedziloby nam wiele bolu. Wolalby, zeby Fox zostawil wielkie idee innym, mysle. I kiedy suniemy wolno ku podniebnemu zamczysku diuka, zaczynam rozumiec jego stanowisko. Jesli chodzi o mnie, wole zycie z dnia na dzien i z nocy na noc, szukanie prawd nie w wiecznosci, lecz w minutach i godzinach. Cholera, czy nie jest lepiej zmagac sie z losem, niz zyc wiecznie w wiezy z kosci sloniowej? Zdejmuje paproch z ramienia Joeya. -Chcesz mi pomoc z rola? - pytam. Wzrusza ramionami, na znak zgody. Joey nie rozumie, ze okazuje sie wiecej szacunku temu co boskie, mowiac pieprzyc wszystkie wszawe prawa - przynajmniej sadze, ze wlasnie to stara sie powiedziec monsieur Reynard. Ale Joey, nasz wieczny nihilista, jest wsrod nas, jak sadze, jedynym idealista. Podaje mu swoj egzemplarz scenariusza i pokazuje moje kwestie, a on opiera sie o bok wozu. -Pokaz nam teraz, Arlekinie - spiewam - swoj drwiacy usmiech. Pokaz sto swoich glow, bycze rogi, wezowe wlosy i ogien w lwim oddechu. Przybadz! Zarzuc smiertelna petle na mysliwego polujacego na twoj zastep, zanim dotrze do dziewic zebranych tam w oddali. Jack odwraca sie i posyla nam szeroki usmiech. Klatka jedzie w gore wielkiego szybu. Jack Zabojca Olbrzymow, wspinajacy sie w chmury po pedzie mechanicznej fasoli, zeby zabic tyrana i uwolnic ksiezniczke. Chryste, mysle, moze diuk jest drugim Jackiem, jego czescia, snem wyrzuconym do Zimy, mieszkajacym w gigantycznym zaniku z piasku, ktory da sie zburzyc kopniakiem. Nadal cholernie go kocham. Do diabla, moze my wszyscy jestesmy tylko roznymi snami Jacka. Pierrot nie zyje -O, domu szatana, niegdys najwiekszego w piekle!Z lewej strony sceny pojawia sie reka, owija wokol kolumny, zostawia na niej krwawe slady. Chwiejnie wchodzi Guy Fox w kostiumie pasterza, twarz i dlonie ma szkarlatne. -Dom starego ksiecia, ktory sial weze, dom ludzi zrodzonych na polach! - zawodzi. Szlochajac, lapie mnie za ramie, nachyla sie i szepcze do ucha, ze sie stalo. Kiwam glowa. On sie odwraca, z afektacja gra przerazenie. -Moze jestem niewolnikiem, ale serce dobrego niewolnika peka przy grobie pana. -O co chodzi? - spiewam. - Przynosisz wiesci o zastepie? -Syn Achinga, Pierrot, nie zyje. -Moj krolu, moj Arlekinie! (Moj Jacku!). Ukaz sie wreszcie w calej swojej potedze. -Co ty mowisz, kobieto? - obrusza sie Guy. - Rozkoszujesz sie bolem mojego biednego pana? -Czy wyspiewuje swoja radosc w obcym jezyku? Pierrot nie zyje? To dobrze! Juz nie boje sie jego lancuchow. -Myslisz, ze Themes sa tak biedne, ze nie ma czlowieka, ktory... -Jestem obca w tym kraju - przerywam mu. - Obchodza mnie potrzeby Arlekina, nie Themes... -Chwalic jego czyn to zbrodnia, ktora nigdy nie zostanie wybaczona. Prycham z pogarda. -Opowiedz mi, opowiedz, jak umarl ten intrygant i lotr. Domostwa Themes sa juz za nimi, Eliksir i Bazyliszek przeprawiaja sie z pluskiem przez strumien Sofistow i zaczynaja wspinac na Zithering. Obcy idzie z przodu, od czasu do czasu oglada sie przez ramie i us'miecha do nich, blyskajac zebami. Bazyleus czy Bachus, biedny Eliksir nie jest pewien, ktorego z nich bardziej sie bac i co on wlasciwie tutaj robi, ale oczywiscie nie ma nic do powiedzenia. Dlatego wlecze sie za Bazyliszkiem, podazajac za nieznajomym... Bazyleus, mysli. Na bogow, tylko nie zapomnij uzyc wlasciwego slowa - bekart, bazyliszek, bazyleus - bo inaczej tamten kaze go wychlostac, kiedy wroca do miasteczka. Co prawda nie bylby pierwszym ukaranym w ten sposob. Jego Nieszczescie nie slynie z milosierdzia. Ida wzdluz ciurkajacego strumienia, przez szczeline w skalnej scianie. Eliksir slucha kazdego kroku, kiedy stapaja lekko pod sosnami, po lozu z igliwia. Stara sie oddychac jak najciszej. Przystaja w cieniu krzewu, klekaja, zeby obserwowac, nie bedac widzianymi, i wygladaja na trawiasta polane. Dziewice sa zajete praca. Jedne nawijaja swieze wijace sie pedy bluszczu na laski, inne spiewaja hymny ku radosci calej grupy. Jak zrebaki uwolnione od rzezbionego rydwanu, nie maja zadnych trosk, mysli Eliksir. Obcy sie usmiecha. Eliksir jest zaniepokojony wlasna skrywana rozkosza. Bazyliszek gapi sie z ponura mina. Obcy dokonuje cudu. Wyciaga z ziemi winorosl, rzuca ja ze swistem jak bat i owija wokol czubka rozlupanego drzewa. Sciaga nizej, coraz nizej do ziemi martwy pien pozbawiony konarow, igiel i kory, sekaty i nierowny. Wygina go tak, jak Akordeon naciaga swoj luk, gladko i bez trudu, albo jak stary filozof Heraklips kreslacy patykiem na piasku krzywizne kola. Obcy coraz bardziej sciaga drzewo ku ziemi, z jakas nieludzka sila. Mowi Bazyliszkowi, zeby przytrzymal sie najwyzszych galezi, a nastepnie popuszcza lasso, tak ze pien prostuje sie do nieba, wolno i ostroznie, zeby nie spadl pan Eliksira. Drzewo unosi sie jak flaga nad polem bitwy albo jak konstrukcja z liny i blokow w amfiteatrze, dzieki ktorej w kulminacyjnym momencie przedstawienia z nieba zstepuje dobry bog. Bazyliszek juz siedzi na swojej grzedzie, na podniebnym tronie, i lepiej widac go z dolu, niz on widzi dziewice. O, jak tylko go dostrzega, mysli Eliksir... Odwraca sie, zeby wypowiedziec na glos swoje obawy, ale stwierdza, ze obcy zniknal. Ogarnia go przerazenie jak we snie. Z nieba dochodzi glos, chyba Dionizosa. Dudniacy jak loskot gromu. -Dziewice, prowadze wam mezczyzne, ktory probowal drwic z naszych mistycznych rytualow. Slup slonca przedziera sie przez chmury i pada na drzewo niczym ognista kolumna wznoszaca sie miedzy Ziemia a niebem. -Dokonajcie na nim zemsty - mowi swiatlosc. Gdy Don rozwiazuje wezel, spadaja worki z piaskiem, a za wozem, skrepowana jak Chrystus na krzyzu, unosi sie postac w sukni do konnej jazdy, z twarza zakryta przez kaptur. Zielona spodnica jest poplamiona krwia plynaca z ran. Ofiara szamocze sie i krzyczy mimo knebla. Ramiona ma wygiete do tylu i przelozone nad poprzeczka krzyza zrobiona z paralizatora, pod rozpietym stanikiem widac zakrwawiona piers pokryta bliznami. Jeniec wyglada jak rycerz przeszyty pika, jak nieswieta choragiew w nieswietej wojnie. Jack kleczy na dachu wozu i wyje z uciechy. Patrze na widownie i widze na twarzach strach, a zarazem radosne podniecenie. Sludzy i dworzanie, ktorzy znaja swoje miejsce, chyba nie wiedza, co sie dzieje, i nadal mysla, ze to tylko przedstawienie komediantow. Sadze jednak, ze ta scena pojawiala sie w ich snach i marzeniach, odkad zyja w niebiosach zbudowanych na strachu. Welin jest harmonia przeciwienstw i napiec, dobra i zla, porzadku i chaosu, a Trupa Reynarda... coz, wszyscy musimy grac swoje role. Poki istnieja diukowie piekla, beda istniec, jak my, lotry i buntownicy, pijacy i cpuny, zlodzieje i dziwki. I prawdziwy krol, wolny, bo nierozpoznany, moj zuchwaly Jack. -To jest rytualna smierc rozumu - tlumaczy Guy, kiedy wjezdzamy do sali, gdzie zbieraja sie wszyscy panowie i damy tego zakatka wiecznosci, sludzy i dworzanie, ktorymi powoduje smutek za utraconym zyciem, uwiezieni w tej fantazji wladzy rozumu nad grzechem. Joey burczy, ze nigdy nie zwyciezymy, Don jest mrukliwy i sceptyczny - czy mozna polegac na Jacku? Guy martwi sie o kazda kwestie, kazda scene, kazdy akt, ja skarze sie na otarcia mojej delikatnej skory, ale przez caly czas obserwuje Jacka, natomiast on usmiecha sie szeroko i mowi: -Gra sie zaczyna. Teraz Jack tanczy jako Arlekin, jako Dionizos, bog tragedii i komedii, epiki i romansu. Majac Guya i Joeya po bokach, obserwuje jego piruety. -Dokonajcie na nim zemsty! - krzyczy Jack i wskazuje na diuka, dublera Pierrota, glowe tej spolecznosci politycznych marzycieli, teraz wyniesionego na krzyz jak... hm, glowa bohatera szkockiej sztuki nadziana na wlocznie. Damy im bohaterow, jesli tego chca. Ale to nie jest kolejne wybawienie jakiejs ksiezniczki. To pieprzona rewolucja psyche... ERRATA Cos w rodzaju prawdy -Nie - mowi Reynard - to sie nie uda.-Niech pan to zrobi. -Alez monsieur Carter, na pewno... Reynard patrzy na Irlandczyka, szukajac u niego poparcia, ale on siedzi nieprzytomny w fotelu, a pod jego nogami walaja sie puste butelki po winie. Przez ostatni rok z miesiaca na miesiac staczal sie coraz bardziej. Byl wiecznie pijany, dreczony wizjami trudnymi do zniesienia, wiec Reynard jego wini za ten oplakany stan. Milion polskich robotnikow wywiezionych pociagami na roboty do Niemiec, zeby tam razem z czeskimi cywilami zaharowali sie na smierc. Kopenhaga i Oslo zajete przez wojska Hitlera. Bomby wycelowane w mosty Rotterdamu spadly na centrum miasta. Brytyjskie oddzialy ewakuowane z Norwegii. Niemcy maszeruja na Bruksele i Antwerpie. Brytyjczycy wycofuja sie z Boulogne i Calais. Dunkierka. Maja tydzien, zanim nazisci wejda do Paryza, tydzien, zeby to wszystko zatrzymac, znalezc punkt zwrotny, ktory mogliby zmienic i na nowo napisac historie. Ale Finn jest wrakiem i oni obaj, Reynard i Carter, prawie nie spali przez ostatnie cztery miesiace, pracowali na okraglo, zeby spisac szalone majaczenia Irlandczyka, mozliwosci i prawdopodobienstwa. Przypinali do scian fiszki, glosariusze, indeksy, przerobki nabazgrane na marginesach. Wszedzie sa szkice i ich poprawione wersje, spisane normalnym atramentem na normalnym papierze; naniesione uwagi, skreslenia, kartki zmiete i wyrzucone w rozpaczy. Podloge gabinetu Reynarda zasmieca powiesc pelna slow z jezyka szalenca. Mon Dieu, probowali opracowac historie nie tylko ich swiata, ale rowniez jego permutacji, lecz ani na krok nie zblizyli sie do celu. Bierze buteleczke atramentu, czarnego, wirujacego plynu, ktory Anglik wytrzasnal Bog wie skad... Nie, Reynard wie az za dobrze, skad pochodzi ta substancja; widzial naciecia na piersi Cartera. Tylko ze... jaka istota ma czarna krew? Ale nie, nie chce wiedziec. Odstawia atrament na skraj biurka, jakby porzadkujac miejsce pracy, mogl jakos poskladac cala reszte: historie, rzeczywistosc, swoje zycie. -Musimy sprobowac - mowi Carter. - Musimy podjac ryzyko. -A co wlasciwie pan ryzykuje, monsieur Carter? - pyta Francuz. - Ma pan zone i dziecko? Ma pan kogos, kogo pan kocha? W oczach Anglika blyska gniew. Gniew, bol i poczucie winy. I Reynard uswiadamia sobie, ze slowami zranil go gleboko jak skalpelem przeciagnietym przez piers. Nie po raz pierwszy ten czlowiek sie jezy, slyszac jego uwagi o rodzinie, o kochanych osobach. Co sklonilo pana do wstapienia do armii, kapitanie Carter? - pyta w myslach Reynard. O co pan walczy? -Jesli postaramy sie, zeby zarowno Brytania, jak i Ameryka przystapily do wojny w Hiszpanii... - zastanawia sie Carter. - Chryste, zwyciestwo sojusznikow... albo gdyby udalo sie w ogole do niej nie dopuscic, zniszczyc faszyzm, zanim... Reynard wyrzuca rece w gore. -Nie! Nic z tego nie bedzie. Niech pan spojrzy... Carter sledzi logike czarnych sygili na swistkach papieru przybitych do sciany, tu i tam, od zwyciestwa w Barcelonie i Madrycie do upadku Gibraltaru, wciaz od nowa, bo nie potrafi zaakceptowac gorzkiej prawdy. Tak, to musi sie udac, musi, ale sie nie udaje. Zamordowac Stalina. Zabic Hitlera, gdy byl jeszcze szeregowcem w okopach. Sprawic, zeby w 1917 roku Turcy opowiedzieli sie po innej stronie. Zmian, ktore moga wprowadzic, jest nieskonczenie wiele i zawsze dzieje sie tak, ze jakas kartka sie nie zmienia. Jeden piekielny zestaw symboli pozostaje nienaruszony, chocby nie wiadomo, co robili. Anglik zgniata niedopalek w jednej z kilkunastu prowizorycznych popielniczek rozstawionych po calym pokoju, przepelnionym spodku z kompletu najlepszej drezdenskiej porcelany Anny. Anna... Wczoraj znowu musialja blagac, zeby zostala. Juz spakowala walizke, juz stali w drzwiach, Tomas trzymalja za reke, biedny chlopiec plakal, bo oczywiscie nic nie rozumial. Wie tylko, ze mama jest zla na tate i jego nowych znajomych, przerazaja go krzyki, podniesione, gniewne glosy. Reynard wlasciwie jej nie wini, probuje powiedziec cos... cos w rodzaju prawdy. Ci ludzie sa brytyjskimi agentami. To, co robia, jest wazne, bardzo wazne, i potrzebuja jego pomocy. Dlaczego akurat jego? Dlaczego my? Dlaczego ty? -A jaki mamy wybor? - pyta Carter. Reynard przyglada sie Carterowi, ktory chodzi wsrod porozrzucanych notatek jak nakrecony. Jak lew awatar calego tego chaosu, mysli Reynard. Dla kontrastu stos anielskiej skory lezy na biurku w takim porzadku, ze niemal sie wydaje, jakby wystepowali przeciwko samej ksiedze, jakby szukali w niej diabelskiego zdania ukrytego posrod morza atramentu. Posepnego, nieludzkiego tyrana znanego jako prawda, wobec ktorej niewiele roznia sie od zwierzat zamknietych w klatce dla chorej przyjemnosci jakiegos imperatora. Carter pozostaje nieokielznany, ryczy, szarpie kraty, ale Reynard mysli teraz tylko o Annie i Tomasie. Czy powinien tracic czas na ten szalony plan, jesli naprawde nie ma zadnego wyjscia? Non. Jest imbecile. Un cretin. Carter zdziera kartke ze sciany i rzuca ja na biurko, jeden z probnych szkicow, ktore, Reynard wie, doprowadza do tych samych okropienstw, ktorym staraja sie zapobiec. A wlasciwie do jeszcze gorszych. -Ta - mowi Anglik. - Niech pan to zrobi. Francuz patrzy na niego w milczeniu i... Widzi smierc rozumu w jego oczach. Boze, nie! Potem zdesperowany lapie pierwsza od gory plachte anielskiej skory, ale Carter wytraca spod niego krzeslo i Reynard pada na podloge. Zmiete notatki uciekaja przed jego wyciagnietymi rekami. Reynard gramoli sie na kolana, ale w tym momencie jego zebra pekaja pod ciosem buta, a on wyciaga sie jak dlugi. Carter otwiera butelke, kiedy gospodarz, ciezko dyszac, wstaje z podlogi. Drzwi gabinetu otwieraja sie i staje w nich Anna. Nie teraz. Reynard krzyczy do niej i rzuca sie na Anglika. Czarny atrament rozpryskuje sie i parzy mu reke, kiedy Carter robi unik, dla rownowagi wyrzucajac ja w bok. Francuz zaciska dlon na jego nadgarstku, wyrywa mu z garsci buteleczke. Wyrywa ja, ale, Boze, czarny ogien rozlewa sie po jego dloni. Reynard krzyczy. Wypuszcza fiolke, probuje ja zlapac, nie daje rady. Struzki czarnego plynu tryskaja w powietrze. Szklo z hukiem spada na biurko, atrament jest wszedzie. Reynard slyszy przeklenstwa Anglika, krzyki Anny, placz Tomasa, ryk Finnana, ale nie widzi nikogo, tylko rozbryzgi czarnej krwi na anielskiej skorze, ciemna plame na welinie jego stulecia. Ryk wscieklosci Gabinet rozbrzmiewa loskotem pioruna, wodospadu albo huraganu, napiera na mnie sciana halasu, smagaja baty powietrza, macki dzwieku chloszcza moje rekawy, wlosy, twarz, jakby sam zgielk probowal mnie pochwycic, wciagnac, uczynic czescia monstrualnego stworzenia. Przycisniety plecami do biblioteczki, zaciskam palce na brzegu drewnianej polki, starajac sie zachowac zycie, zdrowe zmysly, wlasna dusze. Pokoj ryczy jak zywy. Moj Boze, rzezbi w powietrzu jakas postac, ktora jest niewidzialna, ale dotyka, mokra i zimna, mojej skory, zaglusza zalosne krzyki. Swiecznik toczy sie wokol pentagramu namalowanego na podlodze, tu i tam plomienie liza sciany, ksiazki na polkach. Stronice ksiegi lezacej na biurku przewracaja sie do przodu i do tylu, jakby jakis duch szukal wzmianek o sobie w dawno zapomnianym rozdziale, pewien, ze gdzies tam jest odpowiedz, wsciekly, ze nie moze jej znalezc. Pokoj wyje jak rozdrazniona bestia glosem stu rzek albo rzeka setek glosow. Czy z tego wlasnie sa stworzeni bogowie? Z dzwiekow dusz? Czy moj brat wezwal boga, ktory teraz wsysa dusze zamordowanych z najblizszego kregu Rohma, zeby sie zmaterializowac? Czy to ryk jego wscieklosci? -Na litosc boska, nie! Stoi posrodku chaosu i wykrzykuje niezrozumiale inwokacje, w uniesionej prawej rece sciskajac sztylet. Stoi w rozproszonym blasku, ktory bije od diamentu trzymanego w lewej dloni. Swiatlo zalamuje sie i odbija wokol niego, jakby samo powietrze bylo krysztalem, kazdy ognik ma swoj odpowiednik w cieniu skaczacym po scianach, polkach, ciemnych deskach boazerii i ulubionej zielonej tapecie ojca. Poganskie ognisko plonace noca wsrod sosen. Zadymka szalejaca wokol Lokiego, ktory, ktory przyzywa duchy Nocy Walpurgii. Albo Nocy Dlugich Nozy. To wirowka, mysle; dusze sa oddzielane, swiatlo wsysane do srodka, a po pokoju rozpelza sie ciemnosc. Ale kiedy chwytaja mnie widmowe palce, a w glowie rozbrzmiewa jazgot, zaczynam slyszec strach pierzchajacych cieni, przerazenie kryjace sie pod wsciekloscia. To krzyki ludzi wyciaganych z lozek do ogrodu, nagich i drzacych, gdy kule przeszywaja ich potylice. To nocny placz dzieci, ktore nie potrafia sie przystosowac, dlatego musza byc dzielniejszej lepsze, silniejsze, gwaltowniejsze. To glosy zbirow i mordercow, odzieranych z calej chwaly, pozbawianych oslepiajacego ognia. A ciemnosc Ogarniajaca pokoj, uswiadamiam sobie, to nie tkwiace w nich zlo, tylko slabosc, rozczulanie sie nad soba i wstyd, mroczny, skrywany wstyd ich czlowieczenstwa. Tymczasem chwala ich potwornych czynow gromadzi sie wokol mojego brata. -Johann, na milosc boska! Przed nim na czworakach kleczy Thomas jak pies przed panem, jak akolita przed posagiem boga. A nad nimi w powietrzu wisi cos zlotego, czarnego, niebiesko-zielonego, opalizujacego kazda barwa pod sloncem... piekna zjawa, wspanialy, straszny aniol; istota czlekoksztaltna, ale obca, calkowicie nieludzka, nieruchoma jak smierc. Wykrzykuje jego imie. Zerka przez ramie, usmiecha sie i cos mowi, jak rozradowane dziecko: Popatrz, popatrz, jakie ladne. Zobacz, co zrobilem. Ale jego slowa, podobnie jak moje, zaglusza powodz halasu. Derwisz ciska mnie w tyl na ksiazki i jednoczesnie probuje wciagnac do srodka, a ja stoje rozdarty, urzeczony, ogarniety przerazeniem, ale i szalona, niemal przemozna checia, zeby skoczyc prosto w otchlan. Musze cos zrobic. Przez wzglad na wszystko co dobre musze to powstrzymac, przerwac krag, przerwac rytual, przerwac lancuch chwil grozy, ktore moga doprowadzic tylko do jednego. Zrob to, czlowieku, po prostu to zrob, na Boga! Powstrzymaj go. Wyciagnij go z tego szalenstwa, ktore rozpetal. Moj brat unosi noz na wysokosc barku, a ja, widzac ogien w jego oczach, wiem, wiem, co zamierza. Ale unieruchomiony przez wlasny strach i fascynacje, moge jedynie obserwowac z przerazeniem, jak Johann sie pochyla. Sztylet opada i tnie na bok, a potem w gore, tryska krew. Kiedy z poderznietego gardla bucha czerwona struga, ktora, wciagnieta przez wir, zmienia sie w rozowa mgle, cialo chlopca osuwa sie na podloge, ciagnac w dol dziwna eteryczna istote. Brat robi krok do przodu i sztyletem zatacza kolo nad glowe, przecinajac powietrze i zbierajac je wokol siebie. Krew bryzga mi na twarz, pali i oslepia, ale targajaca mna walka nagle ustaje, jakby cos sie we mnie zalamalo. Wola czy strach? Nie wiem. Probuje powstrzymac te zgroze czy wziac w niej udzial? Boze, nie wiem. Nie mam pojecia, jaki dziwny przymus mna powoduje. Wiem tylko, ze wkraczam w burze, w ktorej stoi moj brat... i ta istota, w tej samej przestrzeni, jak jeden obraz nalozony na drugi. Sto obrazow, tysiac. Raz ma na sobie mundur SA, w nastepnej sekundzie czarny szynel futurystow, gogle pilota, podarte i zakrwawione spodnie khaki, szalik na szyi - najpierw w krate, z fredzlami, potem z bialego jedwabiu - czarna welniana kominiarke, czapke brytyjskiego zolnierza, bluze dobosza. Nosi sto roznych mundurow z blyszczacymi insygniami, Zelaznym Krzyzem na piersi i innymi medalami, ktorych nie rozpoznaje, sto uniformow z dziurami po kulach, rozdarciami, peknieciami. Wchodze w pentagram chaosu i uderzam go otwarta dlonia w twarz, co okazuje sie rownie bezskuteczne jak moj krzyk. On usmiecha sie do mnie, rozanielony i zdeprymowany, kiedy chwytam jego zakrwawiona reke, wyrywam mu sztylet i odrzucam. Za pozno. Juz sie stalo. Zakrwawiony, patchworkowy, demoniczny bog wojny, odziany w zbroje tych wszystkich, ktorymi zawladnal, oplata sie wokol nas, przez nas, miedzy nami, w nas. Czuje, ze stara sie odepchnac mnie od Johanna, zagarnac go dla siebie, ale trzymam brata mocno i nie puszczam. Zaciskam dlon na jego ramieniu, nachylam sie i przeklinam, krzycze mu w twarz. Demon probuje zagluszyc jego odpowiedz rzeka glosow, ktora porywa nasze dusze i unosi z pradem nowych wspomnien i prastarej wiedzy, ale ja slysze szept w mojej glowie. Za pozno, Lisie. Slysze, ze zwiazana z nim istota wyje. Widze, jak probuje uzyc jego reki, zeby odepchnac moja dlon, chce z jego ust plunac na mnie jadem wscieklosci. Nie pasuje tutaj. Nie jestem taki jak on. Nie jestem wojownikiem ani zolnierzem, to nie moje miejsce. Ta istota nie ma nade mna wladzy. Nie naleze do niej. I mimo calego swojego szalenstwa, mimo slepych, okrutnych rojen o wojowniku idealnym, Jack nadal jest moim bratem. Mysle, ze demon nienawidzi mnie za wladze, ktora mam nad nim. Modle sie tylko, zeby mial racje. 7 POWROT KOLOMBINY Boze, uratuj nas przed naszymi snami Budze sie w rowie, ktory biegnie wzdluz kretej drogi laczacej wies Strann z naszym domem rodzinnym. Gramole sie z trawiastego bagna, bezmyslnie otrzepuje zniszczone ubranie, wycieram plamy krwi i sadzy. Majstruje przy rozdarciu w spodniach, jakbym mogl je magicznie naprawic, sciskajac palcami. Oczywiscie nie moge, wiec rezygnuje z bezsensownych prob i zaczynam chusteczka do nosa usuwac bloto z prawego boku, ale udaje mi sie jedynie je rozmazac.Wszystko, co mam na sobie, cuchnie dymem. Za zakretem zywoplotu, poza gestwina debow i sosen, ktora otacza posiadlosc, waski pas ciemnej szarosci jasnieje przed switem. Gunther pewnie juz jest na nogach, rozpala kominki w calym domu, czeka, az ojciec zejdzie na sniadanie, a potem zniknie w swoim gabinecie, zanim reszta wstanie z lozek. Odnosze dziwne wrazenie, ze dym jest pozostaloscia po straszliwym pozarze. Ale to oczywiscie absurd. Ruszam chwiejnie droga w strone wioski. Do gospody Herr Heidelbergera jest stad niedaleko, a ja nie po raz pierwszy bede pozyczal od niego czyste ubranie. Po prostu nie moge w tak oplakanym stanie pokazac sie w domu. Matka bylaby przerazona, a Johann dlugo by sie ze mnie nabijal. Johann? Herr Heidelberger jest w gospodzie sam. Dlaczego tak na mnie patrzy? -Von Strann - odpowiadam, zdumiony jego pytaniem. Widze, ze na scianie za barem znowu wisi zdjecie Hitlera. Kolejny zwolennik futuryzmu, mysle sobie. Dziwne, wydawal sie taki rozgoryczony z powodu zdrady faszyzmu przez Hitlera. -Pan jest Johann von Strann? - pyta. -Nie. Reinhardt von Strann. Johann to moj brat. Ale pan... Uswiadamiam sobie raptem, ze... nie jestem soba. Jeszcze zamroczony po poprzedniej nocy, pewnie belkocze cos bez sensu. -I mieszka pan w duzym domu? Frau Heildelberger odsuwa meza na bok i karci go, ze meczy nieznajomego. Czy nie widzi, ze biedak jest w szoku? Cmoka, krazac wokol mnie. Dobrze sie czuje? Jestem ranny? Mialem wypadek? Maca moja glowe jak amator frenolog czytajacy z budowy czaszki. Samochod zjechal z drogi? Idz wezwij doktora, Werner. -Nie mam samochodu - wyjasniam. -Nie ma sladu samochodu - mowi policjant do doktora Volkaerta. Potrzasam glowa. Znowu probuje tlumaczyc, ze nie bylo zadnego wypadku, ale policjant rozmawia teraz z szynkarzem o pozarze w starej posiadlosci. Maja na mysli moj dom? - pytam. Nic sie nikomu nie stalo? -Cyganie, mysli pan? - zastanawia sie Herr Heildelberger. - Obozowali tam cale zeszle lato. Po prawdzie, to w tej ruderze bylo troche rzeczy do spalenia. Dom wydaje sie ostatnio taki pusty, mowie, odkad zostal tylko kamerdyner i pare osob sluzby... Chwileczke. Po brandy rozjasnia mi sie w glowie. Gunther tez odszedl. Moj drogi brat go zwolnil. -Johann. Byl pozar? Johann... Zamierzalem go odwiedzic. Jechalem do... Herr Heildelberger sadza mnie na krzesle - spokojnie, prosze pana, niech pan sie uspokoi. Lekarz i konstabl rozmawiaja przyciszonymi glosami o szpitalach, wstrzasnieniu mozgu, delirium. Doktor Volkaert mowi, ze nigdy sie z czyms takim nie zetknal; widywal przypadki amnezji, ale nie takie. Jednak urazy glowy daja dziwne objawy, wiec najlepiej, zeby obejrzal go specjalista. To nie jego krew, wie pan. Uswiadamiam sobie, ze nie maja pojecia, kim jestem (powinienem stad isc), ani Heildelberger, choc w mlodych latach doslownie utrzymywalem jego gospode (powinienem stad isc), ani Volkaert, ktory przyjmowal mnie na swiat (powinienem stad isc), ani konstabl, ktory powinien slyszec o niepokornym synu starego barona. Powinienem sie stad wynosic. Jestem dla nich obcy, brudny od blota i krwi... O Chryste! W mojej glowie zaczyna huczec rzeka glosow. Wiezien patrzy zdziwiony. -Nazywam sie Reynard Cartier. Nie jestem pewien, co pan ma na mysli. -Nie Reinhardt von Strann? - W glosie Pickeringa brzmi rozbawienie. Przechodzi przez pokoj, zdejmuje czapke i kladzie ja na biurku. Nie ma potrzeby, zeby robic ceregiele. Siada i krecac glowa, posyla Reynardowi spojrzenie, ktore mowi: Przykro mi z powodu tych wszystkich nonsensow. -Do czego pan zmierza? - pyta Reynard. -Wiem. Wiem. Ale prosze sprawic mi przyjemnosc. Wiem, ze to absurd, lecz mamy informatora, ktory twierdzi, ze nazywa sie pan Reinhardt von Strann i jest pan Niemcem. Reynard sie smieje. -Od jak dawna pan mnie zna, Josephie? Pickering wyrzuca rece w gore. Ze wszystkich ludzi zakapowanych jako agenci futurystow... to sie w glowie nie miesci! Ten czlowiek jest bohaterem, bo po swojej ucieczce dostarczyl mnostwo cennych informacji wywiadowczych. Chryste, Pickering byl z MacChuillem, kiedy dali Francuzowi papier i pioro, a potem obserwowali, jak rysuje mape po mapie. Sklady amunicji, fabryki, koszary, baterie przeciwlotnicze. I raptem jakis cholerny polglowek twierdzi, ze to niejaki Guy Foz. -Wiem. Prosze posluchac, tak miedzy nami... Pickering szuka wlasciwych slow. Cyrk sie zmienia, odkad nastal "pokoj"; Berlin wprawdzie jest zrownany z ziemia, ale pozostaje jeszcze Moskwa i do MI5 przychodzi nowe pokolenie agentow, zeby toczyc zimna wojne cichych cieni poruszajacych sie w mroku na ziemi niczyjej miedzy Wschodem a Zachodem. Oczywiscie trzeba to robic; nie ma watpliwosci, ze bezpieczenstwo Brytanii wymaga zdecydowanego dzialania. Ale jak na jego gust to wszystko staje sie... irracjonalne. Ot, chociazby przedwczoraj kazali mu przesluchac matematyka, ktory w czasie wojny pracowal w Bletchley - podejrzane zachowanie, sekretne spotkania i tak dalej. Okazalo sie, ze facet jest pedziem; po zaledwie polgodzinie wybucha placzem i jakajac sie, wyznaje prawde. W dzisiejszych czasach podatnosc na szantaz to wysokie ryzyko. Zalecono obserwacje, dyskretny areszt domowy. -Chodzi o to, ze niektorzy z tych nowych sa troche nadgorliwi - tlumaczy Pickering. - Gdyby to ode mnie zalezalo... ale rozkaz to rozkaz. To nie potrwa dlugo, mam tylko kilka pytan. Reynard wzrusza ramionami. -Moge zapalic? - pyta. -Oczywiscie - mowi Pickering. - Ognia? -Dziekuje. Na czym stanelismy? W polowie Magdalena, w polowiecenturion -Na polanie nie slychac jednego krzyku ptaka. Nawet zdzbla traw zwisaja nieruchomo pod cichym, pustym niebem. Ale wszystkie dziewice stoja za ksiezniczka Anestezja, Phreedom, tak, nasza Kolombina, nasza krolowa. Patrzymy przed siebie niepewne. Byloby milo, gdybysmy uslyszaly jego glos? Byloby super.-Kurwa, zamknijcie sie, siostry - syczy Phreedom. - Dajcie mi posluchac. Gdy jedna z dziewczat posyla jej zdziwione spojrzenie, Phreedom klepie sie po tatuazu na ramieniu. Dziewczyna usmiecha sie krzywo i kiwa glowa. Nanonarratorzy do uslug. Wszyscy podziwiaja Phreedom, jasne, ale nikt jej nie zazdrosci. -Glos rozbrzmiewa echem. Teraz my, corki starego Pantalone, jestesmy pewne, ie to nasz Jack, Iacchus Bachus, duch zastepu, wola. Ruszajmy wiec. Puscmy sie biegiem przez zalane doliny, obok gigantycznych blokow kamiennych, popedzmy ku naszemu ukochanemu, natchnione duchem jego szalenstwa, szybkie jak golebie. Rozdziela je, kiedy biegna, kucaja, biegna, kucaja. Cztery w te strone, cztery w tamta. Ona mknie prosto, kierujac sie pod oslone skaly, kiedy tuz obok niej strzal obraca trawe w pyl. -Padnij! Phreedom przetacza sie po ziemi i wstaje z juz wycelowanym paralizatorem. Aniol snajper, siedzacy na galezi jodly, jednym spojrzeniem ocenia liczebnosc grupy i wspina sie na wyzszy konar, zeby stamtad wzbic sie w powietrze. Szeroko rozposciera srebrzystostalowe skrzydla. O kurwa, nic z tego. -Ognia! - krzyczy Phreedom. - Przygwozdzic sukinsyna do drzewa! Ladunki trafiaja w skrzydla aniola jak stare kule dum-dum, staccato kalasznikowa albo uzi, za lekkie, zeby przebic zbroje z synte, ale o sile wystarczajacej, zeby rozedrzec cienkie piora na strzepy. Aniol lapie za galaz, zeby stanac prosto, upuszcza bron. Phreedom przestawia kciukiem wlacznik swojego paralizatora. Dlugie belty przecinaja powietrze jak pociski smugowe. Dziewczyny tez przestawiaja bron na ogien strzalkowy, kosza galezie drzewa tak, ze snajper az tanczy pod zmasowanym atakiem. To dobre cwiczenie strzeleckie, ale, cholera, bezcelowe. Tam w gorze aniol wprawdzie jest bezradny, lecz poza ich zasiegiem. Phreedom wstaje i unosi reke. Paralizatory milkna. -Celowac w podstawe drzewa - rozkazuje. -Zbierzcie sie wkolo i obejmijcie drzewo, moja druzyno. Siostrzyczka Phree wskakuje na dach wozu i staje pod rusztowaniem, na ktorym wisi jej niegdysiejszy porywacz; w polowie Magdalena o rudych wlosach, teraz rozpuszczonych i zmierzwionych, w polowie centurion w napiersniku diuka zalozonym na kurtke motocyklowa, ktora jej, cholera, podarowal, kiedy jeszcze byla dzieckiem. Diuk nieruchomieje na swoim krzyzu, potem znowu zaczyna sie miotac. -Zlapiemy bestie, ktora mysli, ze trzyma sie mocno - zapowiada Phreedom. - Nie zdradzi sekretow Arlekina. Bitmity zaczynaja sie roic wokol rusztowania niczym tysiac rak ciemnosci. Metal jeczy, kiedy szarpia za jego podstawe. Mam nadzieje, ze Phree i jej bitmity nie zwala nam na glowy calej konstrukcji. Ale nie, one szoruja stal tu, pozeraja tam, jak drwale tnacy pien pod odpowiednim katem, zeby drzewo upadlo we wlasciwa strone. Falszywy Pierrot spada ze swojego wysokiego tronu, posrod krzykow widowni i wlasnych stlumionych jekow. Wie, ze nadeszla jego godzina. Phreedom zrywa mu kaptur, zeby zobaczyl jej twarz, juz nie matki, tylko kaplanki. Ja jednak mysle przez chwile, ze moglaby go oszczedzic, kiedy dotyka jego policzka, zeby otrzec lze. -Matko! Glos nalezy do Joeya, dochodzi zza sceny i jest przekazywany przez glosnik wcisniety w zeby diuka, pod kneblem. -To twoj syn Pierrot - mowi Joey Narkoza. - Ja, dziecko, ktore urodzilas w komnatach Achinga. Miej litosc, matko. Nie widzisz? Diuk zaczyna zawodzic mimo knebla. -Nie morduj wlasnego syna za grzechy. Sadze, ze dran stosuje wszelkie sztuczki Mowy, ktore sa zawarte w Ksiedze. Popatrz na mnie, spojrz mi w oczy, zajrzyj w moja dusze. Nie oszukuje cie. Jestem tym, kogo widzisz, twoim Jackiem. Wierz mi. Musisz jedynie ujac moja dlon. I wrocic. Ze mna. Mysle o tych wszystkich diukach, budujacych mrzonke bezpiecznej przystani dla dusz, ktore po nastaniu Mroku zagubily sie w Zimie. Sadze, ze zawsze oferowali wlasnie to: zamkniete bramy, wysokie mury. Phreedom rozpoczyna krwawe dzielo. Unosi miecz diuka nad jego glowa. I opuszcza. Wiecznosc drugich szans Aniol probuje uciekac, wdrapuje sie na czworakach po rumowisku, ale Phree dopada go w kilku susach i chwyta za blond czupryne. Niemal odrywa mu glowe, kiedy szarpie ja do tylu.-To ja! Jack! - wrzeszczy aniol. Phreedom ciagnie go w dol zbocza za wlosy, potem siada na nim, kolanami przyciska jego ramiona, pazurami prawej reki obejmuje gardlo. Jego niebieskie oczy wygladaja tak samo jak oczy dziecka, ktore kiedys tulila w cuchnacym zaulku Nowego Jorku i ktoremu nucila kolysanki, gdy heroina krazaca w zylach pozwalala jej zanurzyc sie w tym pieknym blekicie, oceanie anestezji, gdzie nie mialo znaczenia, ze swiat sie rozpada, nie mialo znaczenia, ze Mrok sie rozszerza i zamienia miasta w koszmary opanowane przez anioly i demony. Poki miala Jacka i poki udawalo sie jej przetrwac od dzialki do dzialki, wszystko bylo w porzadku. Przymierze zostalo rozbite, bitmity rozpelzly sie po swiecie, Thomas zaginal, Seamus zniknal, ale miala Jacka. Mogli uciec, uciekac przez cala wiecznosc. I wtedy przyszli tamci, w bialym szumie bitmitowej zamieci, w czystych garniturach albo zbrojach z synte, wojskowych albo policyjnych mundurach - opieka spoleczna, zolnierze sil pokojowych, przedstawiciele CTC. Nie wiedziala, kim sa - w delirium tremens Welinu mogli byc tym wszystkim albo czyms zupelnie innym, co jedynie moglo przejawiac sie w znanych formach - ale zabrali jej Jacka, a ona byla zbyt nacpana, zeby uzyc przeciwko nim Mowy. Nie ma pojecia, jak dlugo tam siedziala. -Nic paniusi nie jest? Powiedzial, ze ma na imie Don, mlody mezczyzna, ktory znalazl ja drzaca w zaulku i przylaczyl sie do niej... albo ona do niego. Wyszli pieszo z Nowego Jorku wraz z tlumem ewakuowanych, razem rzucili sie do ucieczki, kiedy w polu widzenia pojawil sie oboz, o ktorym chodzily sluchy, i aniol z paralizatorem wsrod straznikow pilnujacych bramy. Nie pojdziemy tam, szepnela, a Don tylko kiwnal glowa, zaufal jej. Ukryli sie w zasypanej sniegiem dziczy sosnowego lasu. On trzymal ja w ramionach, kiedy sie trzesla, pozbywajac narkotyku z organizmu. Glod narkotyczny w czasie zimowego mrozu. Posrod mroznej Zimy. Patrzyla, jak Don dorasta w czasie ich wedrowki w glab Welinu, obserwowala, jak dorasta i sie starzeje, dojrzewa do oczu, w ktorych zawsze kryla sie madrosc ponad wiek. W koncu on tez odszedl, gotowy oddac zycie za piecdziesiat niewolnic, ktore uciekly w jednej z fald Welinu, gdzie panowie i mistrzowie mieli sie za dobrze. Nie dotarl na umowione miejsce spotkania, a ona nigdy sie nie dowiedziala, co mu sie przytrafilo, tak jak nigdy nie poznala prawdy, co stalo sie z Jackiem. Phreedom patrzy w blagajace oczy aniola i tak bardzo pragnie znowu zanurzyc sie w blekicie. To moglby byc on. Moglby byc. Czas przeskakuje i Phreedom wie, ze nadeszla przelomowa chwila. Czesto sie zastanawiala, czy deja vu to wlasne zycie przewijajace sie wstecz do momentu, w ktorym powzielo sie zla decyzje. Czas w Welinie jest skomplikowany, zapetlony. Moze dostaje sie w nim wiecznosc drugich szans. -To ja - mowi aniol, niedoszly diuk piekla na Ziemi. Phreedom spluwa na ziemie, zamyka oczy i czuje, ze obracaja sie w gore w oczodolach; nie slucha blagalnego glosu jenca ani wlasnego rozsadku, tylko pozwala, zeby zadecydowala chwila, pasja, wewnetrzna prawda. Bierze lewa reke aniola w swoja prawa i wstaje, kladac stope na jego piersi. Bitmity daja jej sile, zeby wyrwac ramie ze stawu. Aniol krzyczy. Phreedom odchodzi, a Indo, Autonomia i reszta zastepu rzucaja sie na lezaca bezwladnie istote i zaczynaja rozrywac jej cialo palcami. Jedna skacze na reke upuszczona przez Phreedom, jak lew dobierajacy sie do zdobyczy. Kolejna wymachuje noga tak, ze podkuty but frunie w powietrze. Krzyki rannego i ich triumfalne wrzaski zlewaja sie w jeden zwierzecy ryk, az w koncu aniol rzezi, krztusi sie i nieruchomieje, utopiony we wlasnej krwi. -Zebra wyrwane pazurami - szlocha Eliksir - cialo rozszarpane, serce zmiazdzone twardym kamieniem, polamane konczyny przerzucane z jednej zakrwawionej reki do drugiej, jego czlonek... - Eliksirowi lamie sie glos - cisniety gleboko w las. - Osuwa sie na podloge i opiera plecami o sciane, podciagajac kolana pod brode. - Nigdy nie znajda wszystkiego. Akordeon cicho zamyka drzwi, podchodzi, kuca obok chlopca. -Jego matka wziela glowe - opowiada dalej Eliksir - i zatknela ja na czubku paralizatora jak leb kuguara. - Lapie powietrze, probuje mowic mimo placzu. - A teraz nadchodzi. Zostawila tanczace siostry i niesie jego glowe przez laki Zitheringu. Gdy zejdzie ze wzgorz, wkroczy w te mury, w transie. - Patrzy na zamkniete drzwi, jakby mogl przez nie dojrzec, co jest po drugiej stronie, zblizajaca sie zgroze. - Chlubi sie zwyciestwem nad nieszczesnym wrogiem. Wzywa Bachusa, swojego wspolnika w zbrodni, ktory pomagal jej w zabijaniu. Nie wie... - Glos Eliksira robi sie piskliwy ze strachu. - Ona nie wie, ze jej jedyna nagroda sa lzy. Powrot Kolombiny -Opuszczam te zalosna scene, zanim krolowa dotrze do palacu - oznajmia Guy ponad krzykami obecnych.Obchodzi ruiny rusztowania i zeskakuje na podloge. Dworzanie i slugi cofaja sie przed nim, kiedy idzie przez pobojowisko, mijajac cialo diuka, ktore lezy posrodku sali, kaluze krwi i bitmitow, Phreedom z rekami czerwonymi jak jej wlosy. Konsul wpada w panike, biegnie do drzwi... gdzie Joey czysci nozem paznokcie. -Powsciagliwosc - mowi Guy. - Szacunek dla boskosci. Dla tych, ktorzy cenia smiertelne zycie, to, moim zdaniem, najmadrzejsze rady. Konsul cofa sie od drzwi i wraca do pozostalych widzow, ktorzy juz zdazyli rozproszyc sie pod scianami. Guy zajmuje jego miejsce u boku Joeya. Kiwa na mnie glowa, a potem na Jacka, ktory nadal stoi na dachu wozu. -Chwalmy choralna piesnia ducha zastepu - spiewam Mowa - opiewajmy upadek Pierrota, syna jadu, Pierrota, ktory, przez wlasny slepy upor, w kobiecej sukni zostal poprowadzony przez byka na pewna smierc. Phree zatacza mleczem kolo nad glowa i rzuca go wysoko w powietrze. Jack skacze z dachu, trafia w skocznie znajdujaca sie na scenie i szybuje w gore. Robi salto, podwojna srube i lapie bron w locie. Z impetem laduje za diukiem, wbija miecz w jego cialo i prostuje sie, trzymajac dlonie na rekojesci. -Pierrot dostal laske Arlekina - spiewam - pewny znak wlasnego losu. - Mowa dzwieczy echem w calej sali. - Dziewice Themes, zobaczcie, jak w smutku i lzach konczy sie wasze wspaniale zwyciestwo. Czy to szlachetne zanurzac rece we krwi wlasnego syna? Phree unosi reke. -Spokoj, mowie. W ciszy slychac kapanie. -Dzikooka Kolombina, matka Pierrota, krola lez i syna smutku - przemawiam do dworu. Phree odwraca sie do mnie gwaltownie. Jej oczy naprawde sa dzikie, jakby sie nacpala kwasem, a ja jedynie chce do niej podejsc, objac ja i powiedziec, ze juz po wszystkim. Chryste, Phree, bylo po wszystkim juz pierwszego dnia. Gdyby tylko potrafila to zrozumiec. Pieprzona wojna juz sie skonczyla, wszyscy diukowie, niebiosa, aniolowie i demony to cholerne sny, ktore przez bitmity staly sie w Zimie cialem, ale w rzeczywistosci sa tylko snami. Patrze na Jacka, naszego Arlekina, Dionizosa, pana chaosu. Seksowny, zwariowany Jack. Calkiem mozliwe, ze psychotyk. Witajcie w piekle, mysle. Przylaczcie sie do rytualow na czesc ducha zastepu. Phree podchodzi do mnie, ja schodze ze sceny. -Spojrz na dar, ktory ci przynioslam, swieza zdobycz prosto ze wzgorz. Kraina wiecznych lowow, mysle. Zima pelna koszmarow zrodzonych z naszych serc. Serc glupcow, ktorzy uwielbiaja bajeczki o dobru i zlu, ciemnosci i swietle, o potworach zabijanych przez szlachetnych rycerzy. Phree, to jest dobre na stronach jakiejs ksiazki, ale kiedy puszczasz te klamstwa w obieg, kiedy zaczynasz prowadzic krucjate, dzihad przeciwko wszystkiemu, czego nienawidzisz... bitmity daja nam to, co chcemy. -Widze - mowie, ale nie patrze na to, co moja siostrzyczka trzyma w rece, tylko obejmuje ja i wypowiadam swoja kwestie: - Witaj na celebracji. Phree glaszcze mnie po policzku, by sie upewnic, ze jestem prawdziwy, materialny. Bezglosnie wymawia moje imie. Thomas. Jej palce nadal sa mokre. -Hej. - Glos mi sie zalamuje, wiec odchrzakuje. - Witaj. Bezpieczny dom Wychodzimy z ognia na most prowadzacy donikad, sylwetki wyrzezbione z mroku nocy przez plomienie, karabin chi w jednej rece, skladany noz w drugiej. Szczury - czerwonoocy roznosiciele chorob - pierzchaja przed nami, uciekaja, do parku, w gore zbocza, wokol Cyrku, czarne i plonace duchy gryzoni. Z ich piskami miesza sie grzechot broni maszynowej i krzyki zolnierzy umierajacych w czasie spartaczonego ataku na Rookery. Ale wciaz glosniejszy jest huk dzial Foxa. I grzmot zaglady, ryk ziemi otwierajacej sie pod naszymi stopami.Za nami rzeka ognia plynie w gore, skreca na polnoc i poludnie, w miare jak peka ziemia, a kiedy trafia na zloza metanu, powstaje lita sciana plomieni i klebiacego sie trujacego dymu, ktory tworzy za nami wygiete skrzydla, czarno-zielone od przesyconego orgonem paliwa w postaci gnijacych smieci i gazu ulatniajacego sie z nieszczelnych szybow kopalnianych. Gejzery plomieni zmiataja z nieba ornitoptery. W powietrze strzelaja niebiesko-zielone strumienie ognistego sprayu. Rookery ma dzisiaj nowa linie obrony. Kilka szczurow eksploduje i rozpada sie na bitmity, z ktorych sa zbudowane, na owadopodobne mechanizmy. Towarzyszy nam gwar dusz, ktore zbieraja skrawki skory, kawalki nadpalonego szynela z czarnej welny, plaszcz porzucony na zweglonej ziemi. My z kolei wyszukujemy strzepy jazni, bitmity. Przeciez jestesmy nimi, a one sa nami, krwia aniolow pokrywajaca Welin czarnym tatuazem, prawdziwa mapa tego swiata, ktora nie pokazuje ulic, tylko linie mocy, zloza chi, jak ja nazywaja w tym malym zakatku Zimy. Jestesmy weglem, ropa ze zmiazdzonych dusz pod skora czasu. Jestesmy atramentem. Niski glos Dona Coyote'a nadal rozbrzmiewa, stlumiony i daleki, ale uparty: -...tak twierdza. Do diabla, powtarzaja to od poczatku swiata, a jeszcze nic sie nie stalo. Na razie padaja chlopcy Albionu w czerni i blekicie. Zdaje sie, ze bedzie trzeba wezwac posilki. Tak, musza sprowadzic duze dziala, bo widzi mi sie, ze Fox wygral te walke. Hej, ale to dopiero jedna bitwa, zgadza sie? Jedna mala bitwa stoczona jednej zimowej nocy. A jak powiadaja, jutro jest nastepny dzien, przyjaciele. Wdrapujemy sie po zardzewialej stalowej drabince i wchodzimy do niskiego tunelu, ktory sie rozwidla przed nami. Widac stare wyjscia z parku i solidne bloki ze smieci, tworzace zewnetrzny mur obronny Rookery. Tu i tam ze scian, ktore powstaly ze zgniecionych puszek i pudelek polaczonych klejem, odpada tynk, w niklym swietle mozna dostrzec nalepki na dawno przeterminowanych artykulach spozywczych. Wzornictwo z lat piecdziesiatych i pozniejszych, opakowania po wyrobach z bakelitu. Niektorzy powiedzieliby, ze nie jest najmadrzejszym posunieciem na swiecie budowanie umocnien z papieru i blachy, ale mur ma osiem metrow grubosci, a wyzej Rookery ma bardziej imponujaca twarz do pokazania Kentigern - pancerz z betonu. W rozwidleniu stoijak straznik kamienny posag, wtopiony w sciane, szary i ponury wiktorianski dzentelmen z krzaczasta broda. W miejscu nosa ma dziure zamalowana farba w sprayu, gapi sie na stos mebli i workow z piaskiem, na blache falista zamykajaca most z tego konca, i dalej, moze na wzgorze, ktore sie wznosi az do Cyrku, na ulice Kentigern ze sklepami i biurami z piaskowca, kupieckie city, nekropolie, ktora znajduje sie przy wschodnim murze Kentigern, i jeszcze dalej, na sama Zime, na wschod, w strone switu. -A skoro juz mowa o czasie, na mnie pora, bo z kazda sekunda zbliza sie nowy dzien. Wlaczcie radia jutro w nocy o tej samej porze i miejmy nadzieje, ze doczekamy sie nastepnego show. Czyja tutaj bede? A czy ktokolwiek z nas to wie? Hej, ale do tej pory zawsze bylem i zawsze bede, tak, wasz jedyny i niepowtarzalny "Od zmierzchu do switu" Don Coyote, konczy conocna pogadanke prosta wiadomoscia dla was, ludzie z krainy snu. Nocna lampka przygasa, a na horyzoncie widac ognisty blask dnia albo zaglady. Czas wiec nalozyc gogle na oczy i wyjsc na zimne swiatlo rzeczywistosci. I pamietajcie, moi drodzy, niebo moze nie spadnie, ale nie zaszkodzi wlozyc kapelusza. Bezpiecznego domu, przyjaciele. Bezpiecznego domu... W cieniu posagu stoi oddzial straznikow, ktorzy maja opuszczone paralizatory, daja nam znaki, zebysmy przechodzili. Wybieramy prawa odnoge i idziemy tunelem az do Union Gate. Kioski i stragany stoja wzdluz calej alei biegnacej w dol od centrum, a jej akademicka architektura - podrabiany gotyk w zderzeniu ze stylem neoklasycznym - niemal ginie wsrod bud i barakow, ktore wyrosly tutaj w ciagu dziesiecioleci; stawiane jedne na drugich, do wysokosci pieciu albo szesciu pieter, pozarly kazdy skrawek wolnej przestrzeni. W tym mrocznym i zachwycajacym chaosie, mimo niezliczonych sznurow do wieszanie bielizny i prowizorycznych mostkow laczacych wspolczesne kamienice czynszowe, mozna dostrzec rdzewiejace beczkowe sklepienia nad ulicami. Dzieciaki bawia sie w malpim gaju rusztowan, posrod drabinek, kabli od lamp lukowych i napredce skleconych gankow z desek, z plastikowymi krzeslami i stolami ogrodowymi. Pamietamy, jak bylismy Jackiem i Joeyem, dorastalismy tutaj, wdrapywalismy sie na rusztowania, robilismy zawody w skakaniu, uczylismy sie akrobacji przetrwania. Kradlismy farby i rozpalalismy ogniska. Wspomnienia wydaja sie takie swieze, podczas gdy bitmity roja sie miedzy nami, oddaja ich rozne kawalki prawowitemu wlascicielowi, pomieszane, bo bardzo do siebie podobne pod wieloma wzgledami. Dlatego zauwazamy niezgodnosci w zeszytych od nowa skrawkach skory, w strzepach pamieci zlepianych z powrotem w ludzki ksztalt. Jeden z nas zatrzymuje sie na chwile, odrywa platek skory z ramienia, przyklepuje go do plecow drugiego. -To chyba twoje. Tamten przystaje ze zmarszczonym czolem. Potrzasa glowa, siega za siebie, zdziera skore i przykleja ja do ramienia towarzysza. -Zabieraj, kurwa. To nie moje. Powrot Kolombiny -Spojrz, zlapalam to lwiatko nie we wnyki, delikatne szczenie, miekkie wasy na mlodym pyszczku pod powiewajaca grzywa.Slysze szept bitmitow, nie calkiem zsynchronizowany z jej glosem, o falujacym rytmie, troche szybszym niz ten, w ktorym Phreedom recytuje podsuwane jej kwestie. Unosi martwy ochlap, zeby mi go pokazac, ale ja unieruchamiam jej reke. Jeszcze nie. -Wlosy rzeczywiscie sa jak u dzikiej bestii - stwierdzam. Ale nie patrze na odcieta glowe, tylko na plame czerwieni na jej policzku, na kosmyki opadajace na oczy. Zakladam je Phree za ucho i muskam dlonia jej twarz, jednoczesnie kciukiem wycierajac krew. -Chodz na uczte - zaprasza mnie. -Gdzie go upolowalas? - pytam. - W jakiej odludnej kryjowce? -Na Zitheringu. Tak... - mowi cicho, niemal pytajaco, jakby dopiero teraz odkrywala gleboko pogrzebana prawde. - Na gorze Zithering. Tam umarl. Wiem, ze musze powoli i lagodnie wyjawic jej zagadke przeszlosci, przeprowadzic od regresji do amnezji. Brutalna phreedom z sercem kruchym jak szklo. -Kto pierwszy go uderzyl? - pytam. -Ja mialam te radosc - mowi, patrzac na cialo diuka. - W naszej druzynie jestem znana jako szczesliwa Kolombina. Jack kleka przy zmasakrowanym trupie. Rozcina peta na nadgarstkach, przewraca cialo na plecy, bada tatuaze na piersi, widoczne pod rozpietym stanikiem. -Moje siostry zaatakowaly je pozniej - mowi Phree. - Po mnie, tak, one dokonaly reszty. -Wiec los usmiechnal sie do was na polowaniu? - rzucam. Ona wskazuje zwinnego, zrecznego Jacka, ktory przekrzywia glowe jak zaciekawiony pies. -Duch zastepu natchnal dziewice, kiedy scigalysmy nasza zdobycz 1 wyciagalysmy ja z jaskini lwa. Jack wodzi palcem po siatce blizn. -To mysliwy o wielkiej zrecznosci - stwierdzam. -Wiec wyrazasz aprobate? Potomstwo Pantalone - i moj syn Pierrot - pochwala mnie wkrotce za upolowanie tej zdobyczy. Milcze. Martwy diuk lezy z rekoma zgietymi w lokciach, zadarta spodnica, jedna noga skrecona i wsunieta pod druga. Dlon, skierowana wnetrzem do gory, otwarta, wyglada, jakby po cos siegala, jak reka zebraka wyciagnieta do mnie, do Phreeedom, do kogokolwiek. Phree patrzy na mnie jak kot, ktory przyniosl do domu ptaka ze zlamanymi skrzydlami i kolyszacym sie bezwladnie lebkiem. Dziwny podarunek. -Oczywiscie - mowie. - Musialas to zrobic. Wlasnie to ona potrzebuje uslyszec. Postanawiam przemycic do swoich slow odrobine ukrytego znaczenia. Ale... musze byc delikatny. -Jestes dumna z tego, co zrobilas? -Zadowolona. Mowi nieswoim glosem, powtarza to, co szepcza jej do ucha bitmity. Od zapachu wnetrznosci wylewajacych sie na podloge robi mi sie niedobrze. Jaki okrutny skurwiel powiedzial, ze zemsta jest slodka? -Odnioslam zwyciestwo, zeby zobaczyl je caly moj kraj. Czuje leciutkie drzenie jej ramienia, kiedy odwracam ja twarza do publicznosci i kaluzy zakrzeplej krwi. Nadal nie moge spojrzec na to, co trzyma w rece... albo nie chce. Naprawde nie chce. Ale wszyscy obecni - dworzanie, sludzy, aktorzy i Phreedom, zwlaszcza moja biedna Phreedom - musza to zobaczyc. Zeby zrozumiec. -Spojrzmy na twoja wspaniala zdobycz - mowie. Phreedom unosi glowe martwego diuka, trzymajac ja za dlugie wlosy. -No, smialo, przyjrzyjmy sie dobrze - zachecam. Statua Wolnosci Mieszkancy miasteczka rozpierzchaja sie, kiedy Phreedom wkracza na agore, wywracajac po drodze stragany i wozki. Wbiega po dwa stopnie do marmurowej siedziby Bazyleusa, odwraca sie w portyku. Stojac miedzy kolumnami korynckimi, pod zdobiacym fronton reliefem, ktory przedstawia legendarne spladrowanie Waszyngtonu, unosi glowe aniola.-Obywatele otoczonego murami Themes! - wola. - Chodzcie zobaczyc dzika, grozna bestie, ktora zlapalysmy my, dziewczeta. Piaskarze szepcza cos miedzy soba, zbici w nieufna grupke. Kupcy jedwabni zbieraja z kurzu sliska purpurowa materie, ktora spadla z przewroconego straganu. Sprzedawcy ryb, owocow, piekarze i dziewczynki z zapalkami pilnuja swoich towarow. Rzeznicy siegaja po tasaki. -To nie sa czcze przechwalki mezczyzn z bronia kupiona u rusznikarza - mowi Phreedom. - Dopadlysmy te zdobycz i rozerwalysmy ja golymi rekami. Zadnych katapult, wloczni ani pulapek. - Zadnego gowna, dodaje w myslach. - Gdzie jest starzec? Zawolajcie go tutaj. Gdzie moj syn? Powiedzcie mu, zeby przyniosl drabine i przybil leb tego lwa na s'cianie, moje mysliwskie trofeum. Don wslizguje sie do jej pamieci jak sen, gladka interpolacja, prosta, subtelna zmiana. Po prostu wychodzi zza siedziby Bazyleusa. -Chodzcie od frontu, ludzie, ze swoim ciezarem. Z trupem Pierrota. Trzeba bylo dlugiego i meczacego poszukiwania, zeby go znalezc, rozszarpanego na kawalki i rozrzuconego po polanie Zitheringu. Przyniescie go tutaj. Dostrzega Phreedom, ktora trzyma ucieta glowe jak pochodnie, i zatrzymuje sie. -Widzicie? Cicho tam! Nie, i niech mnie diabli, jesli... Dlaczego stoimy w miejscu? Jeszcze nie widac? Oczywiscie trzeba najpierw przepuscic tych wszystkich szlachcicow i dzentelmenow, a my jak zwykle zostajemy na koncu. Juz widac? Mozesz, kurwa, zabrac swoj cholerny lokiec z moich zeber? Zamknijcie sie! Patrzcie! Jest! Gwar pomieszanych glosow motlochu scisnietego w trzeciej klasie, Z walizkami, tobolami i placzacymi dziecmi. Wiesniacy ze zdjetymi czapkami wyciagaja szyje ponad morzem glow i plecow, nowozency paplaja Z podnieceniem, posylaja calusy i odwracaja sie, zeby sprobowac dostrzec cos innego niz skrawek blekitnego nieba w gorze, gdzie korytarz otwiera sie na poklad parowca. O, sa ich setki, cisna sie, sunac wolno do przodu, w strone trapu i nowego zycia w nowym swiecie. W Nowym Jorku. -Bedzie magicznie, Jack - mowi do dziecka trzymanego w ramionach. - Bedzie cudownie. Tak. O tak. Pociera nosem nosek dziecka, chlopiec usmiecha sie i grucha radosnie. Jest kochany, tak, przez cala podroz trzecia klasa, dzien i noc w halasie nawet nie pisnal, tylko przez wiekszosc rejsu spal spokojnie jak Jezus w zlobku. Teraz sie obudzil, niebieskie oczka patrza na nia jak malenkie skrawki nieba, do ktorego przyblizaja sie tak wolno. -Kto jest moim slodkim synkiem? Moim slodziutkim synkiem. Tlum posuwa sie w zolwim tempie, gwar narasta, kiedy ci z przodu wykrzykuja: Spojrzcie, patrzcie na to, jakie wspaniale, o Jezu, tak, tylko spojrzcie, patrzcie! Jej widok zaslaniaja kapelusze imigrantow wystrojonych w odswietne ubrania, jakby sie wybierali do kaplicy na pasterke. Phreedom dostrzega jedynie kawalek zsunietego rekawa sukni, uniesiona reke i korone z promieni slonecznych na glowie zielonkawej dziewczyny podobnej do aniola albo starozytnej bogini sprawiedliwosci, tak, prawdziwego aniola, ktory zstapil z nieba, zeby trzymac w gorze pochodnie jak latarnie morska dla ludzkosci. Ona sama nie widzi go dokladnie, ale unosi Jacka nad glowe, zeby zobaczyl. Popatrz, Jack. Widzisz? O tym marzylismy! Opuszcza synka i tuli go w ramionach. Chlopczyk gaworzy w jej objeciach, slepka ma szeroko otwarte i blekitne jak niebo. Phreedom wyobraza sobie, ze blask slonca w tych oczach to schwytane magiczne obrazy. Malenkie Statuy Wolnosci, sfotografowane i odcisniete w jego duszy. Phree stoi oszolomiona, bitmity roja sie na jej ramieniu, wokol odcietej glowy, rozpelzaja sie, opalizujaca mgla wypelnia hol cieniami istnien, ktorych nigdy nie bylo, ale mogly byc. W Zimie przeszlosc jest tak samo niepewna jak przyszlosc. Podobnie jak we snie, kiedy raptem zmienia sie cala sceneria, a wspomnienia sie do niej dostosowuja, Zima slizga sie i kolysze z boku na bok, tak ze na powierzchnie wyplywaja nowe historie, podczas gdy stare sie rozpadaja. -Wracam do ciebie z moim synem Pierrotem zabitym przez dziewice - mowi Don. Ze spojrzeniem utkwionym w bitmitowym obrazie debowych lasow, przez ktore wedruja szalone arystokratyczne matki (Indo i Autonomia - szepcze wiatr ich imiona), Don wyglada tak solidnie i skromnie, ze zastanawiam sie, czy wlasnie dzieki tej... stoickiej powsciagliwosci potrafi wsliznac sie niepostrzezenie do cudzych snow. Jack pedzi przez swiat jak traba powietrzna. Ja skacze za nim, a Guy i Joey zostawiaja wlasne slady smialymi pociagnieciami piora albo noza. Lecz zaden z nas nie potrafi robic tego, co Don: siegnac w glab czyjegos zycia. Teraz, grajac Pantalone z powaga zamiast pompy, zbliza sie do Phree i odzywa do niej lagodna Mowa. -Powiedziano mi, ze jest tutaj Kolombina i ze zachowuje sie jak oblakana. Kiedy Scaramouche i ja wchodzilismy w miejskie mury, wracajac z obrzedow, ponaglali nas: predzej! Opowiedzieli nam wszystko... o strasznym czynie, ktory popelnilo moje dziecko. Nie sklamali. Widze ja teraz, to przykry widok. Ledwo ja dostrzegam w potegujacej sie zamieci bitmitow. Naklada sie na siebie zbyt duzo sprzecznych obrazow: targowisko ze straganami, jakas sala pelna uciekinierow w nedznych ubraniach z czasow wielkiego kryzysu, mroczne lasy rojace sie od dzikich kobiet, ciemne nabrzeze, parowiec z opuszczonym trapem, Guy i Joey w mundurach policjantow albo palacowej strazy. Nie jestem w stanie sledzic wspomnien Phreedom przekazywanych nam przez bitmity. Ale Don zachowuje spokoj, jakby pod cala ta otoczka - kostiumami, rekwizytami i dekoracjami - potrafil dojrzec prawde. Reszta trzyma sie z boku. Odegralismy juz swoje role, tylko Jackowi i mnie zostalo kilka kwestii. Zadaniem Dona jest teraz odnalezienie mojej siostry wsrod tych wszystkich Ann i Anestezji, wyciagniecie jej z ruin przeszlosci. Ona sie smieje. -Starcze, badz dumny i spiewaj glosno - mowi. - Nasze odwazne czyny przynosza ci chlube. Twoje corki sa najlepsze z rasy smiertelnikow, a ja jestem najczystszej krwi. Porzucilysmy tkanie na krosnach, zeby zajac sie czyms godniejszym, zeby upolowac dzika bestie. Przynioslam ci jej leb, bys go przybil na murach palacu. Widzisz? Wez go, starcze, i zwolaj przyjaciol, zeby uczcic zdobycz. Za nia wyrasta palac Bazyliszka, zamek diuka blaknie. Maska napisanej na nowo sztuki Guya zostaje zdarta i wyrzucona, a spod niej wylania sie starozytny mit. Jack jest Arlekinem, Dionizosem. Obraz migocze, kiedy Don przemawia do Phreedom surowym glosem. Powietrze wibruje od Mowy. -Morderstwo dokonane twoimi rekami, zaproszenie na uczte, to rzecz potworna w oczach smiertelnika. Zdobycz, ktora ofiarowujesz bostwu, byla kochana, Kolombino. Oplakuje twoj zal... i moj. Phree patrzy skonfundowana na Dona, ktory do niej podchodzi. Bitmity przybieraja forme szklanych wiez i marmurowych budowli, ulic z drapaczami chmur. Wsrod dworzan stojacych pod sciana pojawiaja sie zjawy mezczyzn i kobiet sciskajacych w rekach torby podrozne i walizki, kupcow i niewolnikow w lancuchach z bardziej odleglej przeszlosci, zastep dusz dawno pogrzebanych pod kamieniami, jedna stloczona ludzka masa. Don schodzi ze sceny, ale teraz widac za nim zakotwiczony parowiec, a ja czuje zapach ropy, ryb, ludzkiego potu, zgnilych owocow zalegajacych w magazynach. Z zimowego nieba pada snieg, ktos spiewa o irlandzkich usmiechnietych oczach. Och, ale tamto wydaje sie takie odlegle - rozlega sie czyjs glos, a ja uswiadamiam sobie, ze to ja mowie, niesiony fala wspomnien. Kiedy Zima Anestezji blednie, zastapiona przez inna scenerie, rozpoznaje zarys miasta na tle nieba. -Arlekin jest surowy dla tych, ktorzy twierdza, ze sa z nami spokrewnieni - mowi Don. - Czy ktos zasluguje na hanbe, ktora on zsyla? Ale ja slysze inny glos - Jezu, tez mi ojciec z tego Boga, ze zsyla na nas taka cholerna pogode - kiedy przeklinajacy Szkot wyjmuje walizke z reki Phreedom, zeby mogla trzymac dziecko w objeciach, szczelnie otulone szalem dla ochrony przed nowojorska zimowa noca. -Chodz, dziewczyno, zbierajmy sie z tej zimnicy. Ona wyglada na przestraszona i zagubiona, trzesie sie jak lisc, ale mimo szorstkich slow ton jego glosu jest cieply i krzepiacy, wiec idzie za nim w strone biura imigracyjnego. Gdy nieznajomy - mowi, ze nazywa sie Don MacChuill - toruje im droge przez tlum, w jej oczach mozna dostrzec czysta ulge. Tak wiec Don idzie obok mojej siostry w tym snie o Nowym Jorku, o zimie, o ulicach ze zlota i o Statui Wolnosci, zeby pomoc jej odnalezc sie w Zimie, zrozumiec, ze smutek nie trwa wiecznie. Uczynic ja Phree. Powolniejszy, bardziej szary swiat Berlin, 1936.Z trzeszczacego odbiornika, ktory znajduje sie za przesuwanymi szklanymi drzwiami boksu straznikow, dobiega glos Fuhrera przemawiajacego w Reichstagu. Slysze brawa w odpowiedzi na jego perore i slysze krzyki rzeznikow, ktorzy staja sie ofiarami wyciaganymi z lozek na rzez - te ostatnie nie w radiu, tylko w mojej glowie. To echo innej Nocy Dlugich Nozy z innego czasu i innego miejsca uslyszalem po siedmiu latach przerwy. Tutaj wszystko dzieje sie wolniej, wydarzenia nie sa tak skondensowane, ale wczesniej czy pozniej nastepuja. W tym swiecie nie ma futuryzmu, ale pod powierzchnia az tak bardzo nie rozni sie od innych. Otwarcie bram, mowil moj brat, i mial racje. Mysle, ze tamtej nocy obaj przekroczylismy jakis prog. Moze cale Niemcy przekroczyly wtedy prog, pociagajac reszte swiata w otchlan. Otwarcie bram. Ale Johann mylil sie pod wieloma wzgledami. Sadze, ze nie takiego swiata sie spodziewal. Ten jest bardziej szary i mroczny, nieoswietlony blaskiem chwaly, ktorej oczekiwal, jesli dobrze rozumiem sposob, w jaki dziala jego umysl. Duzo o tym rozmyslalem w instytucie, w tym wolniejszym, bardziej szarym swiecie. -Dziekuje. Na czym stanelismy? Pickering zamyka zapalniczke i chowa ja do kieszeni. Odchyla sie na krzesle, patrzy na Reynarda. Cholera, to wszystko jest bez sensu. MIS ostatnio boi sie wlasnego cienia. Kazdy, kto przybywa z kontynentu, to potencjalny futurysta, kazdy Irlandczyk to terrorysta, kazdy pedzio to szpieg. I nie zapominajmy o rosyjskich Zydach; nigdy nie wiadomo, jacy wywrotowcy moga sie czaic wsrod tych wygnanych intelektualistow. Slowa Mosleya o wrogu wewnetrznym, nowy patriotyzm Imperium Albionu, wszystko to pieknie, ale Pickering nigdy naprawde nie wierzyl w te bzdury o zwalczaniu ognia ogniem, o Brytanii... przepraszam, Albionie silnym i czystym przeciwko Slowianom. Cala ta mieszanka oportunizmu i idealizmu pozostawia niesmak w jego ustach. -Wlasciwie to chyba wszystko - mowi. - Przykro mi, ze tak dlugo cie trzymalem. Mozesz juz isc. A przy okazji, jak chlopak? -Tomas? - rozpromienia sie Reynard. - Swietnie. Wykapana matka... Boze, tak mi przykro, Josephie; nie to chciales uslyszec. Ja... Pickering zmusza sie do usmiechu. -Nie badz glupi. Dokladnie to chcialem uslyszec. Dobrze wiedziec, ze jestescie szczesliwi. Patrze w lazienkowym lustrze na moje krotko obciete wlosy i mysle, ze nawet gdybym jeszcze raz znalazl ksiege i diament, gdybym odprawil sekretny rytual pelen krwi, jak tamten mojego brata, nie sadze, zeby udalo mi sie wrocic do swiata, z ktorego przybylem. Sadze, ze gdyby ksiega tutaj istniala, w tym swiecie znalazloby sie dla niej miejsce, tak jak znalazlo sie dla mnie... jako anonimowego pacjenta szpitala psychiatrycznego. Wyobrazam sobie, ze klejnot jest tylko kolejna ladna blyskotka w krolewskim skarbcu jakiegos bufona wystrojonego w gronostaje. Wyobrazam sobie, ze ksiega to osiemnastowieczna mistyfikacja, czczona przez tropicieli tajemnic jako osobliwosc, choc jej autentycznosc juz dawno podwazono. Wyobrazam sobie, ze moj brat jest bohaterem, ktorym zawsze pragnal byc, jasnowlosym, niebieskookim poszukiwaczem przygod w lotniczej kurtce, z dymiacym pistoletem, narysowanym nieporadna kreska na stronach amerykanskiego komiksu. W tym swiecie sa historie o Jacku Flashu. Wizje. Mity. Ale, jak sadze, on teraz istnieje jedynie w tych fikcjach i iluzjach. W tym swiecie oczywiscie nie ma futurystow, ale my ich nie potrzebujemy; nazisci wystarcza az nadto. Ide w pizamie, szurajac pantoflami po linoleum, siadam na brzegu lozka starego Kurta. Jego oddech przypomina dalekie, suche trzeszczenia radia, ktorego straznik slucha pozno w nocy, powolny i swiszczacy, wdech, wydech, wdech, wydech. Pielegniarki pozwalaja mu umrzec; o jednego polglowka, ktorym trzeba sie zajmowac, mniej. W rzece glosow huczacej w mojej glowie slysze slaby dzwiek jego mysli. W logice tego swiata to jest dopuszczalne, rozumiecie: cos, co wydaje sie magia, rownie dobrze moze byc szalenstwem. Klepie pomarszczona dlon pokryta plamami watrobowymi i mamrocze slowa pocieszenia. Po jakims czasie oddech zamiera i pozostaje tylko glos, szept zycia posrod innych, ktore rozbrzmiewaja w mojej glowie. Reynard kladzie reke na jego ramieniu. -Jak ostatnio nocne koszmary? Pickering potrzasa glowa. -Niezle. Nie takie czeste. Nadal trudno mu rozmawiac o swoim niekonczacym sie snie, ze tamtej nocy jest w domu zamiast w pubie z Carterem. Ale teraz nareszcie zna prawde o Carterze, ktory biegl za nim przez bombardowane ulice do plonacej skorupy domu i odciagnal go od przysypanej kolyski. Wie, dlaczego w jego umysle powstala inna scena. Rozumie, dlaczego wydarzenia tamtej nocy przeksztalcily sie w jego sennej wyobrazni w groteskowy, okrutny horror z Carterem jako ognistowlosym diablem, morderca jego zony i dziecka. Poczucie winy ocalalego, okreslil to kiedys Reynard. On jest ta czescia ciebie, ktora obwiniasz. -Ale to dziwne - mowi Pickering. - Tyle razy mialem ten sen, ze czasami pamietam go lepiej niz rzeczywiste... -Wiem, Josephie. Wszyscy miewamy takie sny. Czasami mysle, ze swiat bylby lepszy, gdybysmy w ogole nie snili. Boze, oszczedz nam snow. -Tak przemawia marzyciel, Reynardzie. -Wiem. Wiem. Dom Achinga Phreedom budzi sie i widzi Dona, ktory mokra szmatka wyciera jej czolo. Nadal jest oslabiona od goraczki, ale siada prosto, probuje wziac sie w garsc. Pokoj to gola podloga z brudnych desek i pusta framuga okienna z folia polietylenowa przybita gwozdziami dla ochrony przed Zima.-Dlaczego jestes tak powazny, starcze? - pyta. - Dlaczego taki ponury? -Lezalas nieprzytomna przez dziewiec dni. Widzi po jego minie, ze bylo ciezko. Wokol nich jest szesc... nie, siedem paralizatorow wetknietych w szpary podlogi jak maszty, buczacych glebokim, niskim dzwiekiem. Swiece w kazdym kacie pokoju. Krag soli wokol materaca wilgotnego od jej potu. Musialo byc niedobrze. Ale ona jest taka szczesliwa, czuje wielka... ulge. -Bylam z Jackiem. - Uswiadamia to sobie w chwili, kiedy wypowiada na glos te slowa. Obraz syna ukazuje sie jej ostry i wyrazny, napelnia ja radoscia, przy ktorej blakna wszystkie inne odczucia. Tak, smiali sie razem. On, teraz dorosly, podaza w slady matki, zostal mysliwym jak ona, jest rownie zapalczywy w walce toczonej z bogami. Tak, widziala Jacka. Byli tez zolnierze, miasto zwane Themes i... cholera! Jakas istota, szalona istota z pazurami zacisnietymi na jego gardle. Musi go ostrzec. Nogi uginaja sie pod nia, kiedy probuje wstac, w glowie sie kreci. Cholera! -Gdzie on jest? Widzialam go. Musze go odnalezc. Phreedom probuje otrzasnac sie z tego snu, ale obraz Jacka w towarzystwie mlodych wojownikow jest taki... wlasciwy. Jej sie podoba, wiec co tutaj nie gra? -Ach, dziewczyno - mowi Don. W jego oczach jest wspolczucie, jakby stalo sie cos, o czym zapomniala w goraczce - nie - zal, ktory tylko czeka, zeby ja dopasc i zniszczyc - pozwol mi zostac przy klamstwie - powoli dociera do niej prawda - nie, moglabym trwac wiecznie w tym snie, zycie wydawaloby sie mniej naznaczone smutkiem - w jej duszy powstaje zamet. -Co masz na mysli? - pyta. Nie ma potrzeby sie smucic. Jack zyje; widziala go. Przeciez glowe ma jasna, goraczka ustapila. Phreedom usiluje ratowac resztki niedawnej blogosci. -Spojrz na niebo - mowi Don. - Wyglada tak samo? Widzisz jakas zmiane? Sciaga z okna folie i oczom Phreedom ukazuje sie spustoszony Nowy Jork. Posrod granatowo-czarnej nocy pada bialy snieg i... ...wydaje sie, ze jest jasniej, pogodniej, niz bylo, ale zimno. Chlopak kuca przed nia. -Rozumiesz mnie, paniusiu? Rozumiesz, co mowie? Anna kiwa glowa, a tamten pyta ja o cos jeszcze. Ona wciaz zapomina, o czym rozmawiaja, wiec wymysla pytania do swoich odpowiedzi, mowi mu, ze jeszcze ma troche pieniedzy, ktore dal jej Seamus, ale szybko sie koncza, a ona musi wykarmic i ubrac Jacka, i siebie rowniez, a dokad mogla pojsc, uciekinierka z wlasnego kraju? Dlatego przyjechala tutaj. Wiedziala, ze ja przyjma. -Chodz, paniusiu. Nie mozesz zostac na ulicy, bo sie przeziebisz na smierc. Anna potakuje i zaczyna opowiadac mu o domu, w ktorym mieszka, o tym, jak go znalazla, kierujac sie spiewem dziewczat zebranych wokol pianina, ktory niosl sie przez zupelnie ciemne ulice, brudne, przysypane sniegiem, o kosciele rubasznych hymnow i nietypowych malzenstw, o Domu Achinga, jak go nazywaja, o burdelu przy blotnistym Hudsonie, z czerwona lampa w oknie i slodkimi piosenkami... zaraz, co one spiewaly? "Milosc raduje, milosc drazni", chyba tak. Jak to dalej idzie? Aha: "Milosc to przyjemnosc, poki jest swieza". I opowiada mu o malej lalce stojacej na polce nad kominkiem, o zakurzonym, porcelanowym Pierrocie, ktorego tak latwo jest stluc w drobny mak. O, tak latwo rozbic jej dziecko na drobne kawaleczki, wystarczyl kawalek drutu, kiedy zabrali ja do lekarza, a Rosjanin stojacy za nim, o lodowatych oczach, ktory splodzil dziecko w swoim burdelu, przyjal to tak chlodno, byl twardy i zimny jak lod, to nie byla milosc, nie z tesknoty mezczyzni przychodzili do tego domu, a moze to jednak byla milosc, jak myslisz, bo ona zmienia sie z czasem, na poczatku jest taka slodka, taka slodka, "ale potem stygnie"... -Co tam pani trzyma w ramionach? - pyta szorstkim, ale cichym glosem, ktory brzmi staro jak na tak mlodego mezczyzne, wlasciwie chlopca. Powiedzial, ze ma na imie Don. Anna kiwa glowa i tlumaczy, jak jej teraz zimno, odkad wylala sie z niej cala krew, cala krew, a tamci wpadli w panike i przywiezli ja tutaj, w ten zaulek, doktor powtarzal: na litosc boska, czlowieku, i inne takie slowa, ale tez ja zostawil; widziala strach w jego oczach, nie takich zimnych jak u Rosjanina, nie jak u Rosjanina, ale... co trzyma w ramionach? Gluptasie, przeciez to leb wypchanego lwa Leo, tak bardzo kochala te zabawke, ze kiedy podly Thomas urwal mu glowe, ona ja sobie zostawila i nie plakala, tylko kopnela go w golen, a brat wrzeszczal, i dobrze mu tak. -Jestes pewna, paniusiu? - pyta Don. - Moze chcialabys jeszcze raz spojrzec. Juz wszystko dobrze. Nie musisz sie bac. Anna patrzy na maly tobolek z koca, patchworkowej koldry i obszarpanej narzuty, sciska go tak mocno, ze wydaje sie, jakby jej rece do niego przymarzly. O Chryste! Co to jest? Co trzyma w ramionach? -Przyjrzyj sie uwaznie, paniusiu - mowi Don. - Upewnij sie, co widzisz. O Jezusie, Mario! Jezusie, Mario! Ta malenka twarzyczka jest zamarznieta. Nie! To nie moze byc prawda. Nie! Przeciez w jej zyciu bylo juz dosc nieszczescia. -Czy to wyglada jak leb lwa? - pyta Don. O nie. To nie jej Leo, ale jego wlosy sa rownie zlote, a oczy blekitne jak niebo nad sawanna z jej wyobrazni, tylko policzki nie powinny byc takie, on ma jasna skore, ale nie az tak blada, nie biala jak snieg, nie, o nie, biala i niebieska jak porcelanowa glowa Pierrota, kiedy stracila go z polki, ona tylko probowala go odkurzyc, a Rosjanin wyciagnal ja za to na korytarz, dziewiec miesiecy temu, Mary-Jane zabrala Jacka do swojego pokoju, zeby go uspokoic, bo ona krzyczala, kiedy Rosjanin rozrywal jej najlepsza zielona suknie, a potem zostawil ja, tak, zostawil, zeby umarla po spapranym pokatnym zabiegu, Jack nie przezyl zimna i teraz jego malutkie raczki sa zimne jak lod. Czuje, ze jej serce bije coraz wolniej. Prawda jest zimna i bezczasowa. Rok 1921, Anna umiera w zaulku, jedno dziecko zamarzniete w jej ramionach, drugie wyrwane po kawaleczku z jej lona. Rok 2019, Phreedom lezy oparta o smietnik, drzac z zimna i glodu narkotycznego, rece ma puste, tak samo jak brzuch, odkad mezczyzni w czystych garniturach zabrali jej Jacka. Rok 2037, inny Nowy Jork, tysiace ludzi na dlugiej drodze przez Welin, a ona musi przyjrzec sie kazdemu, zeby sprawdzic, czy nie ma go tutaj, w tym faldzie. I wreszcie jest wiecznosc, tak gleboko w Zimie, ze lata nie maja znaczenia, czas mierzy sie w godzinach, ktore wyrastaja jak miasta, miasta poludnia, miasta mroku, miasta wiecznej nocy. Phreedom stoi przed pusta scena, oswietlona reflektorem punktowym, obok niej Don. Czuje w rece ciezar odcietej glowy, brzemie morderstwa popelnionego przez nia i jej bitmitowe siostry. Chryste, kim sie stala, zeby cos takiego zrobic? Dlaczego trzyma jego glowe w gorze jak pieprzone trofeum? Opuszcza ramie, ale nie moze wypuscic z garsci siwych wlosow, w ktorych zostalo kilka zlotych pasm. Powiedz cos, mysli, ale bitmity nie podsuwaja jej zadnego tekstu. -Oplakiwany przeze mnie, zanim sie dowiedzialas - mowi Don. Przerzucam strone, zeby przeczytac kwestie mojej siostry, jako dubler Kolombiny w czasie naszej proby. Jack i Joey wznosza rusztowanie wokol wozu, kreca korbami, wbijaja bolce, wciagaja na linach worki z piaskiem. Guy, wymachujac rekami, kaze straznikom przesunac dalej trony i krzesla, zeby miedzy nimi a scena zostala wolna przestrzen. Stoi posrodku sali i rozglada sie, jakby ocenial, gdzie bedzie lezal diuk. Pocieram palec kciukiem. Atrament jest jeszcze wilgotny. -Gdzie umarl Pierrot? - pytam. - W domu czy gdzie indziej? Gdzie stracil glowe? -W tym samym miejscu, gdzie Actlon zostal rozszarpany przez wlasne ogary - recytuje Don. -Na Zitherlngu? Poszedl na szczyt Zitheringu? -Musial drwic z Arlekina - wyjasnia Don. - Z rytualow, ktore odprawialas wraz ze swa druzyna. -Co tam robilysmy? Bylam oblakana? Don wskazuje glowa drzwi. -Cale to cholerne miasto bylo niepoczytalne. Do sali dumnie wkracza diuk w szarej zbroi, u jego boku skacze konsul. Gwizdze ostrzegawczo, Jack czmycha, schodzi diukowi z oczu. -Rozumiem. Obrazilismy Arlekina nasza pogarda, zaprzeczylismy jego boskosci. Czytam kwestie bez emocji, bo moja uwage przyciaga ten stary wojownik, pol aniol, pol krol. Tak bardzo przypomina Jacka - starszego Jacka bez olsniewajacego usmiechu - ze ze strachu sciska mnie w zoladku i kurcza sie jaja. Az musze sobie kilka razy powtorzyc, ze diuk wiezi moja siostre w tym zamku w niebie. Cholerna ksiezniczke z jego snu, z jego klamstwa. Ale czy to naprawde oznacza, ze musi umrzec? Don traca mnie lokciem i syczy: -Nastepna kwestia. -Starcze, gdzie cialo mojego ukochanego syna? -Znalazlem je po dlugim poszukiwaniu. Przynioslem je tutaj sam, wszystkie czlonki. Staram sie nie myslec o tym, co zamierzamy zrobic, co Phreedom musi zrobic, zeby sie uwolnic z tego klamstwa. Jack wraca zza kurtyny w pstrym kostiumie i masce na twarzy, zeby diuk sie nie polapal. Patchworkowe kostiumy i patchworkowe swiaty, mysle. Milion Jackow rozrzuconych po Zimie. My wszyscy - wszyscy - potluczeni, rozszarpani na kawalki przez psy z naszej przeszlosci. Chryste! Czy to taka zbrodnia, ze ktos, kto ma w sobie odrobine ognia, troche zlota w siwych wlosach, daje zagubionym duszom schronienie w pustkowiach Zimy? A jesli rozwalimy to zalosne niebo, klamstwo i Phreedom razem z nim... i potem nie bedziemy umieli z powrotem zlozyc kawalkow? Co wtedy? Przerzucam ostatnie strony sztuki Guya. Im dalej, tym wiecej skreslen i poprawek, wiecej kwestii dopisanych na marginesach, strzalek i kolek, nowych wersji. Kurwa, Guy, mam nadzieje, ze wiesz, co robisz Wszyscy dobrzy ludzie -Kurwa, Guy, mam nadzieje, ze wiesz, co robisz - mowi Puk.Rozkoszny Puk lypie na cien rozwalony obok Jacka na sofie w salonie jaskini Foxa, jego mieszkania bezpiecznie ukrytego w Rookery. -Potrzebujemy go - tlumaczy Guy. - Przyszedl czas, zeby dobrzy ludzie... -A co jest dobrego w pieprzonym psychopacie, ktory ma wszystko i wszystkich w dupie? Joey, ktory nadal nie jest calkiem soba, nie potrafi zdobyc sie na sarkastyczna riposte, wiec tylko pokazuje mu palec. Myslisz, ze mnie, kurwa, obchodzi twoje zdanie? My, bitmity, skaczemy po tym palcu w gore i w dol, oplywamy go, zszywamy cialo jak szwaczki. Ten symboliczny gest, tak prosty i wyjatkowy, jest istota Joeya, jego sercem. Bierzemy go, dopasowujemy, fastrygujemy, poprawiamy szwy. To odpowiedz mlodego czlowieka wypytywanego przez Guya, jak zdobyl nowe narkotyki, mlodzienca przesluchiwanego przez czarne koszule, chlopca, z ktorego obrazow sie wysmiewaja. Prosta, niema odpowiedz na tysiace pytan, na wszystkie pytania. Uniesiony srodkowy palec. Pieprz sie. -Rozumiesz, co mam na mysli? - pyta Puk. -Czasami taka postawa moze byc przydatna - stwierdza Guy. -Igrasz z ogniem - ostrzega Puk. -Ale dzieki temu warto zyc - wtraca Jack. Od blysku jego szerokiego usmiechu przeskakujemy do chwili, kiedy lyka pigulke na przyjeciu w magazynie, do nastepnej, w ktorej rozpina Pukowi spodnie, i do jeszcze innej, gdy z jego reki frunie koktajl Molotowa. Porzadkujemy je, wszystkie szczekniecia zapalniczki, skoki z jednego dachu na drugi w czasie ucieczki przed strzelajacymi do niego esesmanami, przed szefem gangu, ktoremu poslal calusa, przed nozownikami, na ktorych terenie sie znalazl, albo po prostu dla zabawy. Jak pracowite jedwabniki, jak zwinne pajaki tkamy jedwabna, sta/owa nic, na ktorej te chwile skrza sie niczym rosa w promieniach slonca. Widzimy go oczami Joeya, kiedy obaj hustaja sie w malpim gaju rusztowan, wiele metrow od najblizszej metalowej poprzeczki, wiele pieter nad ulica. Joey mowi: Nie odwazysz sie, a wtedy Jack udziela mu swojej milczacej odpowiedzi. Posyla bezczelny usmiech. Pieprzyc to. Jack dzwiga sie z kanapy, przeciaga, obejmuje Puka w pasie i przytula go mocno. -Co najgorszego moze sie stac? - pyta. Joey patrzy, jak Jack wsuwa Pukowi reke pod koszulke. Puk wzdryga sie pod zimnym dotykiem, daje Jackowi klapsa, odpycha go - spadaj! - a Jack zaklada mu nelsona w dziecinnej, wstydliwej probie uscisniecia chlopaka. Guy stoi przy oknie, Puk i Jack sie obmacuja, Joey siedzi nacpany w kacie - prawie jak za dawnych czasow, tyle ze w nim nie ma juz uczucia niesmaku. To w takich chwilach, kiedy obserwowal Jacka i Puka, widzial tylko dzieciaki, glupie dzieciaki bawiace sie w rewolucjonistow. Patrzyl na Guya stojacego samotnie, z papierosem i kieliszkiem w rece, tak cholernie upozowanego na mrocznego typa, i myslal: Co ty, kurwa, kombinujesz? Guy Fox, szef Gildii Zlodziei po odejsciu Krola Finna. Naprawde sadzil, ze uda sie im rozwalic ten pieprzony system? Naprawde wierzyl w te bzdury o "garstce dobrych ludzi"? A teraz? Teraz widzi, ze pod fantazja Puka kryje sie jakis tajemniczy smutek, ze dzikosc Jacka to gwaltowne wyparcie sie nudnej odpowiedzialnosci, ze Guy dzwiga wszystkie klopoty swiata, udajac luzaka. I zastanawia sie, czy po prostu nie byl kurewsko zazdrosny o to, ze Jack uczepil sie tego promiennego, ladnego chlopca z zadartym nosem, albo o ulotne marzenie o wyzwoleniu Kentigern? Zazdrosny o Puka i rewolucje, ktora ukradl mu najlepszy przyjaciel? To dopiero byloby pieprzone gowno! Podchodzi do okna i staje obok Foxa. Mieszkanie znajduje sie na wschodnim krancu dzielnicy, zaledwie kilkaset metrow od muru z betonu - a teraz jeszcze z ognia - ktory oddziela ich od reszty Kentigern, ale trudno to dostrzec. Rownie dobrze mogloby sie miescic w samym sercu Rookery. Po lewej stronie podworko starej czynszowki, gdzie kiedys staly pojemniki na smieci, jest na wysokosc kilku pieter zabudowane barakami z prefabrykatow, balkonami i drabinkami. Na wprost, po drugiej stronie asfaltowego parkingu, ktory kiedys kazdego ranka byl pelen straganow, a po poludniu dzieciakow z futbolowkami, zaslania im teraz widok wielki hangar z blachy falistej, czerwony od rdzy i zielony od mchu. Za jego dachem wznosza sie kolejne czynszowki i baraki, czesciowo ukryte za rusztowaniem, ktore podtrzymuje miszmasz zadaszenia oddzielajacego ulice od nieba. -Wiec jaki jest plan? - pyta. -Na razie zadnego planu - odpowiada Fox. - Mysle, ze Jack i ty powinniscie na jakis czas sie przyczaic, pozwolic, zeby bitmity zdobyly mury Kentigern. Potem wyruszymy w glab Zimy, znajdziemy nastepne Haven. Musza gdzies Krola Finna przetrzymywac. Jest dla nich zbyt cenny. Joey ignoruje sens jego wypowiedzi i mysli o szczurach biegajacych po nocy wokol Cyrku, po miescie. O bitmitach, ktore sieja zamet w Kentigern podczas niekonczacej sie nocy. Mieszkancy Rookery nie boja sie chaosu, oni sie nim zywia, wiec nic im nie bedzie, ale w centrach handlowych i biurach, w policyjnym miescie, gdzie ludzie zyja w cholernym przeswiadczeniu, ze apokalipsa nigdy sie nie zdarzyla, tam rozpeta sie pieklo. -A jesli sie nie dadza? - pyta Joey. - Mimo calego gowna, ktore bitmity wyciagna z ich brudnych malych fantazji i przyobleka w cialo, skurwiele po prostu nie beda chcieli wolnosci. Boja sie jej. Czterech glupcow nie zrobi rewolucji, wiesz o tym, Fox. -Pieciu - poprawia go Don, zamykajac za soba drzwi. Fox usmiecha sie do Joeya i mowi: -Wszystko po kolei. Bedziemy brac po jednej duszy naraz. Taniec Arlekina Targa za soba aniola do miasteczka, on idzie chwiejnie, probujac dotrzymac jej kroku. Phreedom nadal nie jest pewna, dlaczego pozwolila mu zyc; nie moze uwierzyc, ze to Jack, niewazne, co on mowi, niewazne, ze jego oczy iskrza sie i ls'nia blekitem nieba, ale... w chwili, kiedy zacisnela palce na jego gardle, gdy poczula, ze pazury orza skore, doszla w niej do glosu odrobina czlowieczenstwa i ja powstrzymala. Choc bitmity syczaly jej do ucha, a stojaca za nia druzyna wyciem domagala sie krwi aniola, ona uslyszala cichutki glos rozsadku: nie, nie rob tego, wcale tego nie chcesz. Przeciez nie moze chodzic wylacznie o zemste. Swiat, Zima, caly Welin... nie tylko zemsta istnieje.I dlatego wlecze aniola przez miasteczko, ktorym on rzadzi, przez male Haven w Zimie, gdzie sam obwolal sie pieprzonym krolem, Bazyleusem. Ciagnie go przez targowisko, przewracajac stragany i wozki, a potem rzuca go na kolana przed portykiem jego wlasnego cholernego palacu, niegdys wielkiego aniola ognia, teraz odartego ze zbroi, rozebranego do pasa... i pozbawionego tatuazy. Siec blizn na jego piersi jest bardzo podobna do znamienia na skorze jej utraconego syna. Ale Jack odziedziczyl swoj dziwny rozszczepiony tatuaz po niej, po tym, co bitmity wypisaly na jej prawym ramieniu, natomiast wzor na ciele tego enkin jest sztuczny. Jego siwiejace wlosy, broda - to wojownik, ktory stara sie na nowo napisac wlasny los, ktory nie chce zginac chwalebnie w bitwie, tylko probuje sila woli zmienic przeznaczenie. Malomiasteczkowy krol. Rozsadny czlowiek, jak sam powiedzial. Ale choc narzucil porzadek swojej wlasnej dzikiej naturze, Phreedom nadal moze odczytac, kim byl kiedys, w swiecie przed Mrokiem. -Losy, ktore tworzymy, sa smutne - mowi Phree - ale co on musial zrobic, gdy ja popelnilam blad? Wypowiada te kwestie, jakby juz znala odpowiedz. Wszystko i nic. Jakas sluzaca zaczyna szlochac. Konsul lapie ja za ramie, patrzy niespokojnie na Joeya i jego marsowa mine. Jak sobie poscielesz, tak sie wyspisz, niemal slysze jego szept. -On byl taki jak ty - mowi Don. - Odmawial szacunku Arlekinowi, nie chcial przylaczyc sie do jego tanca. Zniszczyl nas wszystkich, ten dom, ciebie, mnie i siebie. Widzowie stoja pod scianami, jak posagi, z oczami utkwionymi w ponury widok - cialo diuka juz niemal zniknelo, rozpuscilo sie w wirujaca mase bitmitow, ktore teraz unosza sie z podlogi i stopniowo wypelniaja cala sale. Lecz jest cos jeszcze bardziej niepokojacego: to, ze z diuka zostala tylko glowa, ktora trzyma w rece Phree. Dziwne, ze mowi sie o dekapitacji jako o utracie glowy, gdy w rownym stopniu to glowa traci cialo, zostaje bez serca, wnetrznosci, kregoslupa... martwa. -Bede napietnowany, wypedzony z tego palacu snow - mowi Don. - Niegdys wielki Pantalone, ktory sial ziarno Themes i zbieral plony. Na twarzy Phree lzy wypisuja zal i hanbe mlodej kobiety, ktorej dziecko zabito w jej wlasnym lonie, a drugie zamarzlo w jej ramionach. Albo tej, ktora patrzyla, jak kladaje na spoczynek w ciemnym grobie. Lub tej, ktora po prostu nie wie. Wszystko jedno. Bo nawet jesli sama nie ponosi winy, sen, ze to nieprawda, wystarczy, by doprowadzic ja do obledu. Smierc niewinnosci jest smiercia nadziei, a smierc nadziei - smiercia rozumu, rozmyslam. Zaloba to szalenstwo, Phree, w kazdym znaczeniu tego slowa. Phreedom okraza aniola. Musial sam zrobic sobie te dziary, dochodzi do wniosku. W czasach, kiedy bitmity spadly z wyciem na swiat, w Mroku albo w Zimie, ktory po nim nastapil, jak zbrodniarz wojenny, ktorego wojsko zostalo rozgromione, idzie pod noz, stawia przetrwanie ponad chwale, wybiera zapomnienie zamiast egzekucji. Ale zostalo dosc starego tatuazu, zeby mogla odczytac jego przeszlosc: plomienie i dym wojny. W bliznach na piersi widzi fajerwerkowa trajektorie lotu aniola, zarysy zniszczonych miast na jego drodze, imiona tysiaca dusz, punkciki i ciecia brzytwa, oznaczajace jakas straszliwa, apokaliptyczna rzez. Wystarczylo, ze powiedzial slowo, a z nieba spadal ogien na Bagdad, Teheran czy Damaszek. Phreedom patrzy na tatuaz i dostrzega ukryta pod nim tozsamosc; widzi aniola, jak nakazuje egzekucje innych aniolow, demonow i ludzi; jak brutalna sila stara sie utrzymac Przymierze; jak duma na tronie, podczas gdy na zewnatrz szaleje Mrok, a narastajacy huk zaglusza nawet Mowe, jego osobista ochrone; i wreszcie widzi, jak przywodca aniolow odwraca sie i ucieka, zostawiajac braci na pastwe bitmitow i ludzkosci, z ktora sie sprzymierzyli, a ktora teraz dobija sie do bram. To ja, Jack, powiedzial. A ona tak bardzo chciala, zeby to byla prawda, ze omal go nie zabila, kiedy zrozumiala, ze nim nie jest. Cofnela reke z jego gardla, pazurami rozerwala mu koszule i od razu zobaczyla, kogo naprawde ma przed soba. Aniola ognia, ktory uwazal, ze potrafi pokonac kazdego demona, ale sie przekonal, ze ludzka nienawisc to potezniejsza sila niz zwykly, zadny wladzy enkin. Aniola ognia, ktory uciekl przed Mrokiem, przed bitmitami i cala wsciekloscia, smutkiem i niepewnoscia, ktore wypuscil na swiat. Aniola ognia. Gabriela. Pochyla sie, zeby szepnac mu to do ucha, pokazac, ze teraz jest na jej lasce. Ale nie zamierza go zabic, poki bedzie rozumial, ze teraz ona rzadzi, ze on juz nie jest krolem. Moze byc... diukiem, ale nie krolem. Phreedom wie, ze zachowujac go przy zyciu, popelnia jeszcze wieksze okrucienstwo wobec niego i siebie, ale tak bardzo pragnie, zeby byl Jackiem, a to jest Zima, dziki swiat po bitmitach, w ktorym klamstwo moze stac sie prawda, a rozproszone dusze skupiaja sie wokol wspolnych tesknot. I moze jego marzenie nie jest az tak rozne od jej marzenia. Bitmlty splywaja z jej ramienia, po zakrwawionych pazurach, na ucieta glowe, laczac ich dwoje filigranem pelzajacych symboli. Zaczynaja pozerac cialo, a mnie ogarniaja mdlosci. Joey i Jack wygladaja na nieporuszonych, ale Guy, podobnie jak ja, z trudem znosi ten widok. Reka Phree lekko sie trzesie, gdy po jej plecach przebiega dreszcz. Tak, to jest smierc, Phree. Nawet w Zimie, w krolestwach fantazji, gdzie zli tyrani umieraja od wlasnego miecza, a ich ciala sie roztapiaja, smierc nie jest czysta; zostawia slad, widoczny, ohydny. Don bierze ja pod brode i odwraca do siebie jej twarz. W jego oczach nie ma zgrozy, tylko powaga i spokoj. -Wspolczuje ci, Pantalone - mowie. - Choc twoj wnuk dostal, na co zasluzyl, dla ciebie to wielki cios. Don delikatnie rozwiera palce Phree, wyplatuje je z rozpuszczajacych sie wlosow diuka. Wyjmuje trofeum z jej reki, trzymajac za szczeke. -Nasz dwor podziwial cie, synu mojej corki, skoro ja nie mialem wlasnego. Filarze mojego palacu, wprowadziles w miescie rzady strachu, tak ze nikt nie odwazyl sie obrazic starego krola, gdy widzial cie w poblizu. - Kiedy tak przemawia do glowy, skora i cialo odpadaja z niej jako kurz bitmitow. Odsloniete kosci lsnia biela. - Moje drogie dziecko, zawsze uwazalem cie za wlasnego syna. Zawsze bede wspominal, jak delikatnie ciagnales mnie za brode, jak mnie odwiedzales i pytales krotko: Kto cie obrazil, panie? Kto rani twoje serce, wbija kolce w bok? Powiedz mi, starcze. Obedre go ze skory. Z glowy zostal juz tylko nagi czerep. Don, grajacy Pantalone, starego glupca, chodzi i rozmawia z nia jak biedny Jorik z czaszka Hamleta. -Chociaz jestes martwy, choc nigdy wiecej juz do mnie nie przyjdziesz... - Urywa i na chwile popada w smutna zadume. - Jesli jakis czlowiek zaprzeczy boskiej prawdzie, niech przypomni sobie Pierrota i Kolombine, jego siostre. Oplaczcie smierc tego ksiecia, a potem uwierzcie... W przypadek, koncze w myslach. W przypadek i chaos. W boga, ktory tanczy, pije i szaleje, upojony winem. Coz innego przynosi nam ulge? Proroctwa, ktorych sluchamy -Ach, dziewczyno, nadeszla trudna chwila - mowi Don. - Ty i twoje siostry... Nie wiem, czy stary czlowiek zdola wam teraz pomoc, moje dziecko.-Niestety, starcze, nasz los jest przesadzony. Niedola. Wygnanie. Te slowa szepcza bitmity, ale ona czuje je gleboko w sobie. To jej czesc, tatuaz na ramieniu, splecione weze jej natury, walka i dziwny spokoj, ktory sie z niej rodzi, zapisane najej skorze, wyryte w niej jako proroctwo, ktorego w swojej glupocie wysluchala dawno temu. Proroctwo o podrozy przez Welin z Donem u boku, o przybijaniu do obcych brzegow, o starzejacym sie towarzyszu i jej samej niezmienionej. W tej przepowiedni oboje poganiaja przed soba jak bydlo niewolnice uratowane z domow arystokracji, strzaly z paralizatora sieka ziemie pod ich stopami. Don pokazuje gestem, zeby szly dalej, a sam zostaje z tylu, by zatrzymac poscig, tak cholernie szlachetny, cholernie glupi, cholernie... Idzcie dalej beze mnie. Tak bardzo za nim tesknila. -Och, biedne dziecko - martwi sie Don. Obejmuje ja. W bialej szacie wydaje sie jak kruchy jak stary labedz skladajacy wokol mlodego sniezne skrzydla. Bitmity podsuwaja jej szeptem nastepna kwestie, a kiedy ona ja recytuje, jest po czesci Phreedom, po czesci Anestezja, po czesci jakas dziewczyna o imieniu Anna. Ale w glebi duszy wie, ze tak naprawde jest Kolombina. -Bede za toba plakac, starcze. Zegnaj. -A ja za toba i za twoimi siostrami. Zegnaj i powodzenia... Jesli ktos taki jak ty moze osiagnac powodzenie w tym swiecie. -Odnajde swoje siostry, a one beda ze mna dzielily wygnanie i nielaske. Pojdziemy tam, gdzie nie widac Zitheringu, gdzie przekleta gora znajdzie sie poza moim wzrokiem, gdzie opleciona winorosla laska Arlekina nigdy sie nie uniesie, jesli beda ja czcic inne z druzyny. W tym dziwnym proroctwie z przeszlosci, wyrytym na jej ramieniu, wszystko wydaje sie proste: ot, kolejna opowiesc o stracie, o Tomie i Finnanie, o Mroku i Donie, ktory znajduje ja w Nowym Jorku. Tak dlugo razem podrozowali, dotarli tak daleko w poszukiwaniu miejsca, ktore byloby bezpieczne przed aniolami i ich wojnami... i po tym wszystkim, co razem przezyli, on tez odszedl. I wtedy walka stala sie dla niej wybawieniem. Kazda glowa aniola nasadzona na wlocznie dawala jej uczucie... spokoju. Poprowadzila swoje plemie - pol barbarzynskie, pol piekielne - z powrotem do Zimy, zeby lupic miasto po miescie, bezpieczna przystan po przystani, palic kazda swiatynie, kazdy grob na swojej drodze. Pamieta dzien, kiedy napadly na wyrocznie, a potem, z nia na czele, ruszyly w dlugi marsz przez Zime. Owdowiala panna mloda powiodla swoje dzieci przez zimna kraine blogoslawionych w strone domu, ktorego nigdy nie znajda. I wiedziala, ze jej bol jest rwaca rzeka, ktorej nigdy nie przekroczy. Ze nigdy nie zazna odpoczynku. -Zegnaj, moj domu, moj kraju rodzinny - mowi. - Arlekin wyladowal na nas swoj gniew i zrobil to ciezka reka. Konsul trzyma sluzaca za ramie i czesciowo zaslania ja soba. Dziewczyna ma na imie Sara. On to Etmundt. Jest tez Merton, Rosai, Taner... Phreedom zna ich wszystkich. Ci dworzanie i sludzy, pokojowki, kapielowi, maja imiona i swoje miejsce w tym Haven, pod dachem diuka, kazdy z nich, a tych kilka przerazonych dusz to tylko niewielka czesc spolecznosci skrybow i kucharzy, czyscicieli i ogrodnikow, chorzystow, ktorzy spiewaja rano na murach palacu, dzwonnikow i strozow, chlopcow do bicia i wartownikow. Phreedom zastanawia sie, co teraz zrobia, kiedy diuk nie zyje. Zastanawia sie, czy jest smutna dlatego, ze nie moze tutaj dluzej zostac i bedzie za nimi tesknic, czy dlatego ze nigdy nie poznala ich na tyle dobrze, by za nimi tesknic. -Boze, wybacz mi zbrodnie. Wiem, ze zgrzeszylam, ale ta kara jest zbyt surowa. Niebieskooki Arlekin w masce bierze czaszke diuka z reki Dona. -Po co czekac? - pyta. - Dlaczego unikasz swego losu, Kolombino? Gdybys we wlasciwym czasie rozpoznala we mnie boskiego syna, gdybys w pore nabrala rozumu, bylabys teraz szczesliwa. Stalibysmy po tej samej stronie. Ale chociaz jestem bogiem, nie synem smiertelnika, tylko samego Sootha, okazalas mi pogarde. Moje imie nie budzi respektu w Themes. Siega za glowe i pociaga za sznurek. Maska opada i Phreedom widzi twarz, ktora przesladuje ja w snach. Widziala ja u niemowlecia spoczywajacego w jej ramionach i u starzejacego sie aniola, ktory uzyl wszystkich swoich czarow, zeby ratowac skore, ale ten Jack nie jest szlachetnym wojownikiem, tylko Arlekinem, nie jest diukiem, tylko Dionizosem o drwiacym usmiechu. -Niektorzy powiadaja, ze bogowie sa glupcami, ze pozwalaja sobie upasc tak nisko przez wlasne namietnosci, lecz dawno temu... Unosi czaszke diuka. Bitmity wpelzaja do oczodolow, wyjadaja ze srodka to, co tam zostalo. Jack lekko uderza naga kosc i czerep rozsypuje sie w proch. -Ojciec tak zrobil, wiec i my musimy - stwierdza. -Dusza przybiera wiele form, doswiadcza wielu losow - mowie. - Nie zawsze wiec spelniaja sie nasze nadzieje, ale znajdujemy sposoby, zeby sprowokowac wydarzenia, ktorych sie obawiamy... Bialy pyl unosi sie w powietrzu, bitmity podazaja za nim. -Wlasnie to, mam nadzieje, pokazalismy wam dzisiaj. Nie ma finalowego opuszczenia kurtyny, tylko przyciemnienie swiatel. Nie klaniamy sie publicznosci. Tlum stoi w milczeniu, kiedy Jack pociaga za kilka dzwigni. Gdy rozlega sie wycie silnikow i scena zaczyna sie podnosic, kopnieciem usuwa blokujace ja plastikowe kamienie. Don prowadzi Phree do wozu, a Jack juz otwiera schowek na dachu i wyciaga z niego ukryte paralizatory. Rzuca mi jeden, potem drugi i trzeci. Podczas gdy boczna sciana wozu opada z dygotem na swoje miejsce, bierze czwarty dla siebie. Przewiesza go sobie przez ramie, siega po line i zsuwa sie po niej na ziemie obok mnie. Tymczasem Don gramoli sie na siedzenie kierowcy i wklada rekawice do sterowania pojazdem. Ja podaje bron Joeyowi i Guyowi, a Jack, zerkajac jednym okiem na przestraszonych widzow, sciaga brezent z automatycznych koni, przypina im uprzaz, wykopuje bloki spod kol i wskakuje na stopien. Don trzyma rece przed soba, jakby gral na pianinie, gigantyczne pazury ozywaja. Pasy uprzezy napinaja sie, konie zaczynaja ciagnac woz, odsuwaja go od rusztowania, nawracaja powoli, ustawiaja w strone wyjscia. Don kieruje wehikulem, omijajac pobojowisko, ale pare krzesel zostaje zmiazdzonych kolami albo odrzuconych na bok jednym ruchem jego palca. Podazajac za wozem, Guy i ja wychodzimy przez szerokie wrota, ktorymi tu weszlismy, a Joey idzie na srodek sali, zeby zabrac miecz diuka, po czym wraca do nas biegiem. Joey i Guy zamykaja drzwi, ale dostrzegam w przelocie twarz konsula, ktory wlasnym cialem zaslania przed nami sluzaca. Przy jego drugim boku stoi stary dworzanin i zaslania rekami mokra plame w kroku. I wszystko to w jednym wieczornym przedstawieniu, mysle sobie. Potem drzwi sie zamykaja i Joey blokuje je mleczem wcisnietym miedzy klamki; moze dzieki temu zyskamy troche czasu. Guy siada obok Dona, ja wskakuje na stopien i po drabince wchodze na dach. Przed nami ciagnie sie dlugi korytarz, pelen straznikow i bram, ktore oddzielaja nas od swiata zewnetrznego. Ale przynajmniej jest nas teraz szescioro - niewiele przeciwko armii, lecz brakuje tylko jeszcze jednego do siedmiu wspanialych. I mamy z powrotem Phreedom. ERRATA Mysliwy, zbieracz Twierdza, ze widzieli mojego brata w Dreznie. W Dreznie, w Londynie, Nagasaki. Ale nie wspominaja nic o mnie. Nie mowia, ze chodzilem po Berlinie w czasie Kristallnacht, posrod rozbitego szkla i rozbitych istnien. Nie mowia, ze udalem sie z potepionymi do Auschwitz, Dachau, Belsen i ze zamknely sie za nami zelazne bramy. Nie mowia, ze kleczalem na wykafelkowanych posadzkach, sliskich od ekskrementow, trzymalem umierajacych za rece i gromadzilem ich ostatnie mysli. Nie mowia nic o mnie, ostatnim ze zlodziei, ktorego beda musieli scierpiec. Ale w syberyjskich gulagach, japonskich obozach dla jencow wojennych, wietnamskich wioskach, bosniackich miasteczkach, wszedzie, gdzie w tamtych czasach byl bol i nieszczescie, ja tez bylem, niewidziany, nieslyszalny, ale widzacy i slyszacy. O umierajacych wiedzialem wszystko - jacy byli kiedys - i zabieralem ich do rzeki dusz, ktora plynie we mnie. Kiedys chcialem jedynie uciec mysliwym tego swiata, zyc wlasnym zyciem wolnym od odpowiedzialnosci. Zamiast tego sam stalem sie mysliwym, zbieraczem, i choc moje zycie nie nalezy do mnie, wszyscy, zdaje sie, sa pod moja wladza. Nie powiedzialbym, ze slysze szepty dusz, ktore wydostaja sie z nieruchomych, spekanych warg tuz po ostatnim zaczerpnieciu oddechu przez ludzi bliskich smierci, przed ostatnim rzezeniem. Nie slysze ich w sensie doslownym, jest to raczej wspomnienie tego, co zostalo wypowiedziane. Z poczatku myslalem, ze glosy w mojej glowie to wytwor wyobrazni, szalone halucynacje, jak twierdzili lekarze, ktorzy stali przy moim lozku i rozmawiali o mnie jak o chorym zwierzeciu. Z poczatku szepty byly tak niewyrazne, dalekie i pomieszane, ze nie sadzilem, by mialy jakies znaczenie, tresc. Z czasem jednak nauczylem sie je rozumiec, jakbym poznawal nowy jezyk, codziennie przez wiele miesiecy siedzac w kawiarni i przysluchujac sie rozmowom klientow. Rejestrowalem niewypowiedziane leki, pragnienia, radosci i smutki pacjentow i personelu, zawsze obecne, ale tak naprawde krystalizujace sie w ostatnim tchnieniu. Nie slyszalem ich, tylko pamietalem z ksiegi, z wycia duchow tamtego dnia w bibliotece, kiedy brat przeniosl nas tutaj z naszego swiata. Slyszalem wyrecytowane w jednej krotkiej chwili wydarzenia z zycia kazdego zmarlego w tym strasznym stuleciu, opowiedziane wszystkie godziny ich egzystencji. Nie moge ich nie zapamietywac, kiedy jestem blisko ich wlascicieli, zwlaszcza gdy oni wspominaja swoja bezcenna osobista historie po raz ostatni. Rzeka dusz, zlodziej istnien Powinienem pozwolic, zeby wszystkie te przerwane zycia odplynely w wiecznosc, zagubione i zapomniane? Powinienem milczec, zeby zapadly we mnie w sen? Kiedy pierwszy raz otworzylem usta i wypuscilem te duchy w obecnosci lekarzy z instytutu, nie zamierzalem spowijac sie calunem wspomnien. Uchwycilem przelotna mysl jednego z doktorow o przymusowej sterylizacji i slad czegos jeszcze gorszego. Pomyslalem: Jesli zobacza, ze my rowniez cos znaczylismy w przeszlosci, wtedy zrozumieja, ze jestesmy ludzmi. Nie wiedzialem... Nie wiedzialem, ze nie skonczy sie na zalaniu otoczenia rzeka dusz, ale zostane porwany i uniesiony przez jej nurt z wiezienia, w ktorym przebywalem, do miejsca i chwili poznanych z tego czy innego wspomnienia. Do pociagu, gdzie znajde sie obok dwojga kochankow. Na ulicy, gdzie matka beszta corke za spoznienie. Ja tylko chcialem byc swiadkiem tych, o ktorych zapomniano. Ale kazde moje slowo o ich zagubionych historiach jest krokiem w przestrzeni i czasie. Dlatego moge wydostac sie ze wszystkich wiezien, ze wszystkich obozow smierci, do ktorych mnie wezma jako kolejny bezimienny numer. Zawsze moge stamtad uciec w przeszlosc jakiegos martwego czlowieka. Czyzbym wiec byl zwyklym scierwojadem, ludzacym sie marzeniami o milosierdziu? Szukam ich, zeby odebrac ostatnie niewypowiedziane wyznania tylko dlatego, ze im wiecej z nich zapamietam, tym latwiej bede mogl dotrzec w dowolne miejsce i moment ich zycia spisanego w ksiedze? Jestem swiadkiem i opiekunem ich dusz czy tylko zlodziejem istnien? Prawde mowiac, sadze, ze jestem jednym i drugim po trosze. Choc wielu mogloby powiedziec, ze wchodze s'mierci w parade, ja twierdze, ze smierc, ktora rzadzi tym swiatem, domagajac sie uleglosci i ofiary, bierze co swoje w ogniu i krwi. A ja odrzucam te roszczenia, bo znam jej twarz. Znam twarz smierci, jedynego prawdziwego Boga, ktory na nasze modlitwy odpowiada zniszczeniem. Znam twarz mojego brata. Nie uwazam sie za herosa, ale jesli moge wykradac zycie i w czasie swoich ucieczek ratowac je z koszmarnego tu i teraz, bede to robic. O nie, zlodziej istnien nie jest bohaterem, bo bohater wie, ze to, co robi, jest sluszne, a ja nie mam takiej pewnosci. Ani jej nie pragne. To bohaterowie - ludzie, ktorzy chcieliby byc bogami - niszcza swiat swoim slepymi przeswiadczeniami, a reszta z nas, ktora blaka sie w ruinach, zbiera umarlych. TOM CZWARTY WSCHODNIA ZALOBA BUKOLIKA MARTWE WIECZNOSCI I KURZ Principaea Cosmogonea Gioseppusa de Paracletusa Wedlug wielkiego uczonego z siedemnastego wieku Gioseppusa de Paracletusa Ksiega wszystkich godzin rozpoczyna sie lista wszystkich liczb wymiernych - 1, 2, 3, 4... i tak dalej - po czterysta na kazdej stronie w czterdziestu wierszach. Nie ma na niej zera, poniewaz byloby krokiem poza skonczonos'c, a wiec wykraczaloby poza tematyke dziela, zajmujacego sie przede wszystkim tym co egzystencjalne. Na pierwszych stronach znajduje sie spisany odrecznie przez nerwowych komentatorow ciag ulamkow: 1/1,1/2, 1/3, 1/4... i tak dalej. Wynika z tego, ze dopiero po odwroceniu ostatniej kartki - do ktorej jakos nigdy nie mozna dotrzec, chocby nie wiadomo jak dlugo wertowalo sie Ksiege - wreszcie ma sie przed soba nieskonczonosc po jednej stronie i zero po przeciwnej. To ostatnie, jak bez watpienia zrozumie bystry czytelnik, nie jest bardziej konkretna miara rzeczy niz nieskonczonosc i podobnie jak ona - abstrakcja samej idei mierzalnych jednostek rzeczywistosci. Z naszych egzystencjalnych doswiadczen wyodrebniamy idee wszystkiego (nieskonczonosci) i niczego (zera); ale ze swojej natury sa one nieegzystencjalne, transegzystencjalne... metafizyczne. Gdyby jednak czytelnik uparl sie przewracac kartki przez cala wiecznosc, Paracletus mowi, ze Ksiega wszystkich godzin, upchnawszy nieskonczonosc na pierwszych czterystu z nieskonczenie wielu stronic, kontynuuje liste liczb skonczonych i calkiem niespodziewanie przechodzi do wlasciwej matematyki. Na poczatku jedynie wyklada podstawy prostej arytmetyki, ale szybko rozszerza zakres transformacyjnych symboli, zeby opisac dos'c zlozone problemy geometryczne i algebraiczne. Od dawna podejrzewano, ze Paracletus obficie czerpal z Ksiegi wszystkich godzin, piszac swoje Principaea Cosmogonea, i ze jego pierwotny podzial zasad i teorematow na Macroscopica i Microscopica, gdzie te pierwsze znajduja sie na stronach parzystych, a te drugie na nieparzystych, moze odzwierciedlac uklad samej Ksiegi. Zwazywszy na znaczenie dziela rowniez dla wspolczesnych matematykow i fizykow teoretycznych - ktorzy nadal szukaja w niej inspiracji przy konstruowaniu wlasnych teorii wzglednosci, fizyki kwantowej, superstrun, twistorow i prawd przypadkowych - Paracletus rzeczywiscie zaslugiwalby na podziw, gdyby sam byl tworca tej skarbnicy pomyslow. Solidniej i bardziej teatralnie Uporczywe "bip, bip, bip!" cofajacej sie ciezarowki wybija sie ponad daleki warkot furgonetek dostawczych i samochodow przywozacych sprzedawcow do sklepow przy Sauchiehall Street. Fox nasluchuje spiewu ptakow, ale docieraja do niego tylko poranne halasy. Zima w Kentigern. Do prawdziwego switu jeszcze - ile? - trzy godziny, a sciemni sie z powrotem juz o czwartej po poludniu. Fox stawia kolnierz i wychodzi na ulice, z rekami wcisnietymi w kieszenie. Powinien byl wlozyc plaszcz.Jest zimno, ale nie na tyle, zeby spadl snieg. W Kentigern rzadko pada o tej porze roku. Dzieki Golfszttomowi grudzien jest cieply i wilgotny, a swieta Bozego Narodzenia rzadko sa biale, wiec srodek zimy oznacza ciemnosci, ktorych nie spotyka sie czesto w innych miastach na swiecie. Dlugim tutejszym nocom, rozjasnianym przez pomaranczowe swiatlo latarni ulicznych, lsniace na mokrych chodnikach i przez dekoracje sklepowe, brakuje niebieskawo-bialej barwy sniegu wirujacego w powietrzu albo zepchnietego przez spychacze na pobocza jak w Nowym Jorku czy Berlinie. Jest to raczej blask ognisk rozpalanych po to, zeby wokol nich tanczyc, polan trzaskajacych w kominku, mosieznych zyrandoli z zarowkami w ksztalcie swiec w cieplym pubie, do ktorego sie idzie z przyjaciolmi. Mozna przezyc dzien, nie widzac swiatla naturalnego, isc do pracy po ciemku, wracac do domu po ciemku. Daje to dziwny, sztuczny nastroj, efekt swiatlocienia, sprawia, ze wszystko wyglada solidniej i jednoczesnie bardziej teatralnie. Jakby swiat byl obrazem Caravaggia albo Rembrandta. Powrotem syna marnotrawnego. W pewnym sensie oni sa synami marnotrawnymi, mysli Fox. Joey ponury i zgorzknialy, wciaz jak w potrzasku; Jack w ciaglej ekstazie, upojony wolnoscia; Puk odpoczywajacy w dziczy, w jakims sadzie, w ktorym na pewno sie wyzywi. A Guy? On juz troche chodzi po tym swiecie i widzi, ze zycie nie jest proste i bezpieczne, ale nie zamierza sie poddawac. Skreca za rog obok smieciarki z migajacymi swiatlami, wymija smieciarza, przepraszajac go krotko. Ma nadzieje, ze zasial ziarno w glowie Pickereringa ciaglymi zmianami i mylnymi wskazowkami, ze stworzyl nowe polaczenia, niczym szwy sciagajace poszarpana skore nad ziejaca w nim rana. Ale jest lepszy w tatuowaniu Mowa niz poslugiwaniu sie nia, a Joey... coz, Joey to twardy orzech do zgryzienia, czlowiek, ktory w nic nie wjerzy, poszukuje prawdy i nienawidzi zludzen. Potrzebuja go jednak. Mimo calego zaru Jacka, milosci Puka i madrosci Guya, ktory ich temperuje, wszyscy trzej potrzebuja chlodnej, mrocznej woli Joeya. Pickering, Pieczorin, Narkoza - zawsze trzyma sie troche na uboczu, ale potrzebuja jego ostrego jezyka, ktory jak skalpel tnie ich klamstwa. Jak szpachla malarza zdrapuje kolejne warstwy farby. Teoria wielkiej dysunifikacji Stara teze, ze dzielo Paracletusa calymi garsciami czerpie z Ksiegi wszystkich godzin, podwaza wielu badaczy, ktory twierdza, ze ostatnie strony jego Principaea to dowod obledu autora. Czytelnik nie moze nie zauwazyc, ze rygorystyczna logika przy prowadzeniu rownoleglych watkow, wymyslony i zastosowany przez Paracletusa "rachunek przypuszczalnosci", pochodne modeli topologicznych przywodzace na mysl prace Poincarrego, prognozy i hipotezy zaczynaja sie niepokojaco mieszac z wykresami i tabelami wynikow empirycznych obserwacji, ktore uczony umieszcza najpierw na marginesach, a potem stopniowo w calym tekscie, na kazdym wolnym skrawku bialej powierzchni. W trzydziestym szostym tomie, jak wykazuje Schaller, egzegeza modeli zajmuje wiecej miejsca na stronie niz same modele, komentarze sa rozmieszczone przypadkowo na stronach parzystych albo nieparzystych, czesto uzupelnione odnos'nikami do rownan, strzalkami, kolkami i innymi znakami redakcyjnymi. Nie jest to dzielo zwyklego kopisty, twierdzi Schaller, tylko dynamiczna mapa umyslu, goraczkowo i czesto na oslep probujacego znalezc sens w coraz bardziej sprzecznych teoriach i danych. Na poczatku tomu trzydziestego szostego podzial na Macroscopica i Microscopica calkiem sie zalamuje, rownania, formuly i obserwacje rozmieszczone sa calkiem dowolnie na stronach parzystych i nieparzystych. Od tego miejsca praca zmienia sie, jak to ujal Schaller, w "teorie wielkiej dysunifikacji". Jako ze dotychczasowe skalarne rozroznienie zostaje calkiem zarzucone, nasuwa sie mysl, ze Paracletus zajmuje sie tym, co mozna by okreslic jako Mesoscopica - obecne pokolenie epidemiologow i ekonomistow rzeczywiscie probuje teraz zastosowac jego teorie. W tej sytuacji wydaje sie nieprawdopodobne, zeby uczony sciagal z Ksiegi. Wskazujac na calkiem wiarygodne wzmianki w kilku zachowanych zrodlach biograficznych, Schaller utrzymuje, ze po krotkich studiach nad Ksiega wszystkich godzin, ktora stala sie dla niego inspiracja, Paracletus stracil do niej dostep i reszte zycia poswiecil na rekonstruowanie tego obszernego dziela, tym samym skazujac sie na porazke i szalenstwo z powodu samego charakteru zadania godnego Goliata. Wlasnie te bezowocne proby narysowania mapy labiryntu, widzianego tylko przelotnie, leza u zrodel chaosu, w ktorym ostatecznie pograzyl sie Paracletus. Krete drogi, zachwycajace drogi Fox zatrzymuje sie na rogu Charing Cross i Woodlands Road, zeby zapalic papierosa i obejrzec sie na Park Circus, za siebie i troche w bok w czasie, na biala koscielna wieze. Potem odwraca sie i widzi......swiatla wiszacych latarn i neonow Chinatown, ze smokami i chinskimi piktogramami. Nigdy nie byl pewien, gdzie znajduje sie ta ulica - moze w San Francisco - ale przeciez to nie ma znaczenia. Chinatown to Chinatown, wszystko jedno w jakim mies'cie. Jego zegarek pokazuje te sama godzine, ale tutaj jest jas'niej. Waski pas blekitnego nieba nad skupiskiem supermarketow oferujacych glutaminian sodu, figurki Buddy, pejzaze wyrzezbione z bambusa i oprawione w szklo z ramka z czarnego lakierowanego drzewa. Fox schodzi na brukowana jezdnie, zeby usunac sie z drogi dostawcom, ktorzy dzwigaja na ramionach skrzynki, wnosza je do restauracji i po schodach na wyzsze pietra. Wszedzie widac szyldy ze slowami takimi, jak: Pekin, smok, jadeit, Kanton, gospoda, imperium i ogrod. Kazde miasto powinno miec swoje gospody, imperia i ogrody, mysli Guy. -Pan Fox! Wczesnie pan wstal. -Pozno wstalem - prostuje Guy. Wraca na chodnik, zeby wymienic uscisk dloni z panem Chungiem i zapytac go, jak ida interesy; ma nadzieje, ze dobrze. A, tak, owszem, ale dlaczego od kilku tygodni nie pokazuje sie w Cesarzowej Szanghaju, zeby wypic zielona herbate i zagrac w go? O, ostatnio pan Fox bardzo zajety. -To nonsens - mowi pan Chung. - Ja jestern zajetym czlowiekiem. Pan jest pisarzem. Panska praca to siedziec, pic zielona herbate ze starcem i grac w go. Gdzie indziej nauczylby sie pan naszych starych chinskich madrosci? Guy sie s'mieje. Ulubione powiedzenie staruszka brzmi: "Konfucjusz nigdy nie musial prowadzic restauracji. Co on mogl wiedziec?". W nastepnym tygodniu, obiecuje Fox, w nastepnym tygodniu. Na rogu wyrzuca niedopalek do kaluzy, zaglebia sie w waski labirynt z cegly, wchodzi po stopniach, ktore biegna w gore, przechodza pod lukiem, prowadza do kretych drog, zachwycajacych drog, ktore wija sie miedzy Stambulem a londynskim East Endem, do ulic podupadajacych saun i skazonego powietrza. Czerwone lampy w oknach. Dziewczyny z perfumowanymi wlosami. Zastanawia sie, czy w tych burdelach sa teraz jakies upadle anioly, ktore wkladaja garnitury, koszule i krawaty, wyjmuja banknoty z portfeli. Po klesce Przymierza wielu sie tu zadomowilo, zwabionych radosciami i smutkami ciala. Pod pewnymi wzgledami daje to Foxowi nadzieje, pod innymi przeraza. Ten rodzaj chaosu, w ktorym sa teraz pograzeni, ma tendencje do przeradzania sie w nowego rodzaju dwoistosci. Dwie rywalizujace szkoly mysli W dziewietnastym wieku dwie rywalizujace ze soba szkoly mysli rozpoczely zazarty spor o pochodzenie Ksiegi, a zatem i o pochodzenie kosmosu. Wychodzac od religijnej tradycji, zgodnie z ktora Ksiega wszystkich godzin zostala spisana przez Boga jego wlasna krwia, manualisci stworzyli doktryne, ze atrament byl pierwotnym budulcem wszechswiata. W gruncie rzeczy twierdzili oni, ze atrament jest Bogiem, a Bog atramentem, substratem kosmosu, wczesniejszym i zewnetrznym wobec rzeczywistosci. Wierzyli, ze ponad przestrzennymi i czasowymi ograniczeniami doczesnego swiata istnieje "nieskonczony boski intelekt, czarny i plynny, nosnik dzialania, ktory okresla to co skonczone". Przez cale wieki byla to dominujaca idea, bo zgodna z teologicznym klimatem chrzescijanstwa i kreacjonizmu. Wszyscy jestesmy dzielem Boga, twierdzili manualisci i wiekszosc swiata sie z nimi zgadzala. Jednakze wraz z Oswieceniem idee te zakwestionowali neoikonoklasci, wykazujac absurdalnosc okreslania nieskonczonosci (czyli tego, co nieegzystencjalne) terminami odnoszacymi sie do skonczonosci (czyli tego, co egzystencjalne). Gwaltownie sprzeciwiajac sie antropomorfizacji Stworcy, wykpiwali "prymitywny, przesadny i glupi pomysl, ze swiat jest czarna slina wytarta z brody Boga i uformowana w ladne wzorki na papierze". Jesli wszystkie uczynki sa spisane w Ksiedze, twierdzili neoobrazoburcy, w takim razie dzialanie manualistycznej "Reki Boga" musi byc w tym tekscie z gory okreslone. Dlatego, choc niektorzy byli gotowi dopuscic istnienie demiurgicznego skryby, tak samo ograniczonego przez zapisy Ksiegi, jak kazda istota w niej wymieniona, nie wierzyli w zaden wczesniejszy byt, transcendentnego Stworce, tylko w sama Ksiege, poza ktora nie bylo nic, przedtem ani potem. Za pierwotna materie wszechswiata, substrat, prawdziwy fundament rzeczywistosci, na ktorym zbudowano kosmos, uwazali welin. Daleki glos traby Stopnie sa teraz z bialego kamienia o rozowawym zabarwieniu, z piaskowca jerozolimskiego. To arabska Wschodnia Jerozolima, nadal poranek w srodku zimy, tuz przed switem, nadal rok 1999, ale przesuniety troche w bok. W tym faldzie Kentigern nazywa sie Glasgow. Jeszcze mniej nieba widac z coraz wezszych ulic, ale ma ono intensywna barwe. Wreszcie jest naprawde blekitne i beztrosko pogodne.Fox patrzy na zegarek - z idealnym wyczuciem czasu - zaciaga sie papierosem i przymyka oczy, kiedy gdzies w oddali muezin w swoim minarecie intonuje wezwanie do porannej modlitwy. Upadle anioly i ksiegi dusz, mysli. Jedna z legend na temat Ksiegi wszystkich godzin glosi, ze zostala ona przyniesiona na Ziemie przez aniolow, ktorzy nie walczyli ani po stronie nieba, ani piekla. Podczas gdy szalala wojna, mysleli tylko o tym, zeby chronic Ksiege. Ale i tak ja zgubili. Fox otwiera oczy. Bursa. Hotel Dilmun, wokol kawiarnie i restauracje, nad miastem gora Uludag. Gdzies w dole spiewa muezin. Guy stoi przy plocie, z papierosem w rece, i patrzy na zbocze dachow i ogrodow, sluchajac dalekiego glosu traby. Nie tylko Ksiega zginela. Cala ludzkosc sie pogubila w taki czy inny sposob. Wszyscy z powodu Mroku wyrwali sie na wolnosc ze swojej rzeczywistosci, nawet ich tozsamosci rozpadly sie i rozproszyly. Teraz Mrok ustapil, a oni przeszli ze zniszczonego swiata do tego, szukajac w mroznej Zimie rodziny i przyjaciol, zakladajac nowe rody w tej chlodnej mgle, czepiajac sie ksztaltow i cieni, ktore mogly byc ich zaginionymi bracmi, siostrami, ojcami, matkami. Albo ich drugimi ja. Fox zrozumial, ze laczy ich glebszy zwiazek - Jacka, Puka, Anne, Joeya, Dona i jego... Finnana tez, gdziekolwiek jest. Siedem osob, siedem dusz, ale moze tylko jedna tozsamosc. Mija drewniana budke i zaparkowana przed nia Heykel Taksi, wchodzi na podjazd i do foyer hotelu. Lubi stary swiat, przebrzmiala swietnosc Dilmunu. Hotel nie dorownuje sasiedniemu Celik Palas z turecka laznia zwienczona duza kopula, czarno-bialymi fotografiami na scianach, pokazujacymi angielskie ogrody, ktore znajdowaly sie tam, gdzie teraz biegnie droga pelna samochodow buchajacych czarnymi spalinami z rur wydechowych. Kiedys Celik Palas bylby czyms dla niego, ale teraz w Dilmunie czuje sie jak w domu. -Geniden - mowi. Dzien dobry. -Geniden - odpowiada recepcjonista. - Pokoj szescset jedenascie? -Evet. Tesekkur. Nienapisana ksiega Latwo zauwazyc, ze te dwie szkoly filozoficzne, manualistow i neoikonoklastow, w zasadzie spieraja sie o prymat z jednej strony - nieskonczonosci, z drugiej - zera. Obie probuja rozwiklac egzystencjalna tajemnice Ksiegi w oparciu o absolut esencjalistow, zauroczone doskonaloscia abstrakcyjnych idei: teistycznej wizji atramentu jako boskiego ducha i ateistycznego pojecia welinu jako tabula rasa. Jednakze obie w rezultacie tworza rzeczywistosc ze swoich ulubionych abstrakcji, starajac sie wydobyc okreslonosc z nieokreslonego, cos ze wszystkiego albo cos z niczego. Obie w rownym stopniu sie myla, gdyz nie proponuja zadnego realnego wyjasnienia kolapsu nieokreslonej potencjalnosci metafizycznego stanuboski duch albo tabula rasa - w okreslona egzystencjalna rzeczywistosc. Samo machniecie rozdzka slowa nie wystarczy, zeby pelna fiolka albo czysta kartka magicznie zmienila sie w Ksiege wszystkich godzin. Nienapisana ksiega, jak powiedzial Hobbsbaum, nie jest ani atramentem, ani papierem. Dopiero w ostatnich latach filozofowie wrocili do archaicznej teorii o kosmogonicznej naturze Boga. ktora nie podaza od nieskonczonosci do skonczonosci, tylko od nieokreslonosci do okreslonosci i jest znana jako orficka kosmogonia. Wedlug niej ani atrament, ani welin nie maja prymatu, bo sa jedynie nowszymi surogatami pigmentow i skor, na ktorych spisywano Ksiege w ciagu calej ludzkiej historii, poprzez laczenie rozproszonych zrodel i niezaleznych wynalazkow - pisma klinowego na glinianych tabliczkach, plemiennych tatuazy na skorze, naciec na kosci sloniowej. Wychodzac od chaosu jako punktu poczatkowego, orficka kosmogonia uwaza powstanie Ksiegi nie za pojedyncze wydarzenie, dzielo jednego autora, lecz za proces laczenia, dyferencjacji i ewolucji. Wedlug niej nie istnieje niespisana ksiazka ani wczesniejszy, doskonaly, metafizyczny stan absolutnej pewnos'ci. Zamiast tego orficka kosmogonia szuka poczatkow okreslonego w nieokreslonym - raczej cos' z czegos niz wszystko albo nic. Przed Ksiega byly miriady ksiazek, niezliczone wytwory powstale z welinu i atramentu, gliny i trzciny, drewna i ochry, kamienia i krwi. Wiosna w Bursie Po dotarciu na szoste pietro winda dzwoni, drzwi sie rozsuwaja, Fox wychodzi na korytarz sztucznego swiatla i ciepla. Jest cos bezpiecznego i zarazem przytlaczajacego w takich hotelach, mysli, z wystrojem niezmienianym od dziesiecioleci, zawsze nastrojowym oswietleniem i umiarkowana temperatura. Trudno stwierdzic, jaka jest pora roku na zewnatrz.Ale jeszcze przed wsunieciem karty magnetycznej w zamek i wejsciem do pokoju z rozsunietymi zaslonami Guy wie, ze w Bursie jest wiosna. Na szostym pietrze hotelu Dilmun zawsze panuje wiosna. Otwiera szeroko okno, zeby poczuc powietrze, jeszcze swieze po nocy, ale juz ogrzewane przez wstajace slonce. Uliczny halas, ktory wpada do pokoju, wcale go nie drazni, jest nawet mily dla ucha po tych wszystkich pseudosredniowiecznych nonsensach Zimy i ekscesach Kentigern. Guy calkiem lubi te swoja nowoczesnosc, mimo wszystkich jej minusow. Inni - Jack, Puk, Joey, Anestezja, nawet Don - chyba lepiej pasuja do mniej przyziemnych faldow; sa istotami welinu i atramentu, Welinu i bitmitow. Ale Fox... Moze i wiele podrozowal, zaglebial sie w tym swiecie na dluzej niz tamci, lecz nigdy nie zagubil sie w nim, nie zatracil tak jak oni... przynajmniej nie na cala wiecznosc. Czasami wolalby sie poddac, pograzyc w takim snie, jakiego, zdaniem bitmitow, pragnie. Ale on chce sie obudzic, chce, zeby oni wszyscy sie obudzili, zeby Jack i Joey przestali sie bawic w "zabij mnie, a potem ja zabije ciebie", a Puk i Anestezja odgrywac role ofiary i msciciela. No dobrze. Jeszcze jest Don, ktory po prostu robi to, co trzeba zrobic, stoicki i rozsadny stary zolnierz. Siedzieli razem w ogrodzie na dachu do pozna w nocy, obserwowali apokalipse rozpetana przez Jacka i sluchali krzykow aniolow siekanych na kawalki przez paralizator Anestezji. Patrzyli, jak drapacze chmur wala sie w pioropuszach i klebach szarego dymu. -Musimy znalezc jakis sposob, zeby z tym skonczyc - powiedzial kiedys do Dona. To bylo w Kentigern, tuz po tym, jak uwolnili Joeya, a bitmity obrocily miasto w chwilowe autonomiczne pieklo. Imperium sie skonczylo. Nastapil upadek faszystow, gdy bitmity wydostaly sie z cuchnacych kanalow sciekowych i opanowaly miasto jak plaga zapchlonych szczurow. Zwyciezyli, ale w zamian dostali sekciarska wojne domowa. Gangi Zielonych i Niebieskich pojawily sie w tym chaosie, zeby zaprowadzic nowy porzadek brzytwami, ceglami i obrzynami. Chryste! Don tylko sie usmiechnal krzywo. W innym faldzie, powiedzial Don, w innym Kentigern nazwaliby siebie katolikami i protestantami, kibicowali rywalizujacym ze soba druzynom pilkarskim, spiewali piesni nienawisci na trybunach; po remisie dochodziloby do uzycia nozy, czasami do walk pozycyjnych w centrum miasta. To byl ten sam obraz, tyle ze narysowany smielszymi pociagnieciami pedzla; odwieczna natura miasta, dziedziczenie bezsensownych animozji. Tak mialo byc zawsze. Fox spojrzal wtedy na wstajace slonce... zdawalo sie, ze ciagle wschodzace. Czyzby dzisiaj bylo troche wyzej? -Nic nie trwa wiecznie - powiedzial. Teraz wyglada przez okno na wiosne w Bursie i jest tego pewien. Tak jak Mrok przetoczyl sie przez Welin i zmienil wszystko, podobnie w dluga noc Zimy, ktora po nim nastapila, zaczynaly sie zmiany. Tak to bywa z chaosem. O akrobatach i artystach Zastosowanie koncepcji chaosu do Ksiegi wszystkich godzin jest kwestia budzaca szczegolne emocje. Podczas gdy rozbudzone na nowo zainteresowanie orficka kosmogonia przenioslo sie rowniez na ten obszar dociekan, nurt myslowy manualistow i neoikonoklastow, wciaz silny w kregach naukowych i religijnych, wywiera nadal opor wobec idei, ze Ksiega moze byc ze swej istoty chaotyczna, a istniejacy w niej porzadek to jedynie zjawisko wtorne, epifenomen. Kiedy w roku 1939 profesor Samuel Hobbsbaum rozwinal teorie, ze - wbrew twierdzeniom Schallera - Paracletus mial kontakt z Ksiega w pozniejszych latach swojej pracy nad Principaea Cosmogonica, a postepujacy obled widoczny w jego dziele byl w rzeczywistosci odbiciem jej tresci, Akademia zawrzala oburzeniem. -Ksiega nie bawi sie z kosmosem w Jamesa Joyce'a - oswiadczyl Schaller. Jednakze badajac Ksiege wszystkich godzin i opisany przez nia kosmos, stajemy wobec egzystencjalnej struktury zlozonej z miriadow gwiazd i planet, czasteczek i fal, materii i energii, drzew i burz, akrobatow i artystow. Tendencja do oceniania Ksiegi jako dziela wielkiego i wyjatkowego, spojnego i kompletnego, jest na dobra sprawe aktem wiary wynikajacym z naszej potrzeby pewnosci - tak twierdzil Hobbsbaum w 1939 roku przed Krolewskim Instytutem Metafizyki. Argumentowal: Ksiega moze byc wewnetrznie sprzeczna, pelna niespojnych i niekompletnych deskrypcji. Nasze opisy kosmosu, jak probowal eksplikowac Paracletus w swoich Principaea, sa w najlepszym razie obszerne i zrozumiale, ale... calkowicie ze soba niezgodne. -Zastanowmy sie nad czasem i przestrzenia - rzekl. - Rozwazmy rzeczywistosc jako palimpsest... Petla Mobiusa czasu i przestrzeni Fox rozsuwa szklane drzwi garderoby, wyciaga skorzana torbe, kladzie ja na lozku. Wyjmuje z niej Ksiege.Nie otwiera jej czesto. Ostatnim razem, kiedy to zrobil, wszystkie kartki, ktore sprawdzil, byly puste jak pole pokryte sniegiem. Przyszla mu wtedy do glowy straszna mysl, ze atrament wyciekl z kartek i zmienil sie w cienie pod ich stopami, nocne niebo nad glowa, w bitmity, ktore zainfekowaly kazdy zakatek swiata. Przekartowal Ksiege i stwierdzil, ze wszystkie stronice sa puste. Zawahal sie przed ostatnia. Nie potrafil sie zmusic, zeby na nia spojrzec. Wracali do Kentigern przez fald przypominajacy przedrewolucyjna Rosje, liniowcem pelnym jasniepanow i lokajow. Jack i Puk podrozowali trzecia klasa z chlopami, Joey przy karcianych stolikach, w odprasowanym czarnym mundurze, gruzinski fatalista dla podziwiajacych go contess, Don i Anna ubrani jak doktor Zywago i jego zona, Fox sam w kabinie, elegancki, z pince-nez, kozia brodka, notatnikiem pod pacha, moze dziennikarz. Przez kilka ostatnich tygodni obserwowal, jak z dnia na dzien blaknie atrament, jakby cos czyscilo welin, zeby napisac na nim nowy tekst. Unosil oczy znad kartek i spogladal na syberyjska Zime. Potem wracal do bladoszarej matematyki - o ile mogl to stwierdzic - nieskonczonosci i zera. Byli gdzies nad Stawropolem, kiedy otworzyl ksiege i zobaczyl, ze pierwsza strona jest pusta. Fox przesuwa dlonmi po skorzanej okladce, kruchej i cienkiej, popekanej na grzbiecie. Ksiazka skurczyla sie, odkad ja ukradl - albo stworzyl - odkad znalazla sie w jego posiadaniu w ktorejs z niezliczonych, sprzecznych ze soba przeszlosci. Kiedys byla wielkosci i ciezaru starozytnego grimoire, teraz bardziej przypomina Biblie ze szkolki niedzielnej, z rodzaju tych, ktore dzieci dostaja z okazji pierwszej komunii, jest grubsza, ale mniejsza niz broszurowe wydanie. Moze ja trzymac w jednej rece, nosic w kieszeni - ostatecznie temu wlasnie ma sluzyc: byc przewodnikiem, ktory poprowadzi niewinnego przez burze zycia. Nie dlatego, zeby Guy sie czul tak bardzo niewinny. Kiedys ja zniszczyl, wydarl strony i rzucil je na wiatr. Kiedy to bylo? Chryste, tak dawno temu, ze juz nie pamieta. Potem Jack wrocil z jednej ze swoich wypraw w glab Zimy, zakrwawiony i poparzony - cholerne smoki, powiedzial - i rzucil mu ksiazke pod nogi jak pies aportujacy patyk. Zobacz, co znalazlem. Ona nie powinna istniec, ale istnieje, ksiazka ukradziona z piwnic biblioteki, niesiona przez caly Welin. Spisana w wiecznym Kentigern na skorze aniolow. Podrobiona w Paryzu, w 1939 roku. Otwarta w Berlinie w 1929. Gubiona i kradziona, niszczona, tworzona na nowo, przepisywana, ma tyle historii co swiat, zawiera je wszystkie niczym wlasna petle Mobiusa czasu i przestrzeni, sprzeczne historie, lecz polaczone w jedna bezladna, rozwlekla opowiesc, rodzaj prawdy, ale pelnej niekonsekwencji i dygresji, falszywych interpretacji i interpolacji, fikcji przedstawianej jako fakty, faktow przedstawianych jako fikcja. Sa w niej prawdy i polprawdy, mysli Fox, klamstwa, biale klamstwa i cholerne klamstwa. I historie, ktore sa tym wszystkim. Otwiera ksiazke, odwraca szeleszczaca strone, zamyka ja delikatnie. Moze zrobilby dobrze, gdyby teraz ja zniszczyl, pozwolil jej rozpasc sie w proch i martwa wiecznosc. Wieczny kolaps Hobbsbaum oparl swoja teze o wiecznym kolapsie na reinterpretacji pozornie bezsensownego wzoru, ktoremu Paracletus, nie wiedziec czemu, poswieca caly ostatni tom swojego dziela: x o 1/X =1. Schaller uwaza monomanie Paracletusa za ostateczny dowod szalenstwa, a Hobbsbaum dokonuje imponujacego wyczynu intelektualnej gimnastyki i skacze przez wieki od ery alchemii do ery relatywizmu, wykazujac sie przy tym ogromna przenikliwoscia.Choc juz dawno powiazano ten wzor z rownoleglymi sekwencjami liczb wymiernych i ich ulamkowych odpowiednikow, spisanych na pierwszych stronicach Ksiegi: 1/1: 1, 1/2: 2... i tak dalej, Hobbsbaum wstawil do niego nieskonczonosc i zero. Zgodnie z Ksiega, biorac 1/ za rowne zeru, oglosil, ze x 0 = 1. Podobno Hobbsbaum cierpliwie czekal, az ucichna krzyki: "brednie, androny", a potem, z lekkim usmiechem na twarzy, przystapil do utwierdzania sluchaczy w przekonaniu, ze calkiem postradal zmysly. Podsumowujac, argumentowal, ze nie tylko 1, ale kazda jednostke miary da sie umiescic w tym rownaniu. Twierdzil, ze kazda skonczona wartosc mozna przedstawic jako produkt nieskonczonosci i zera, przy czym zero jest odwrotnoscia nieskonczonosci, co, kontynuowal, jest najbardziej podstawowym twierdzeniem Ksiegi, zakodowanym w samej definicji terminow, w ciagu liczb calkowitych i ulamkow. -Kazda skonczona wartosc - powtorzyl Hobbsbaum, kiedy znowu podniosly sie protesty - jeden, dwa, trzy albo trzy gazyliony, wszystkie liczby sa produktem nieskonczonosci i zera. Odnosi sie to zwlaszcza do osobliwosci fizyki kwantowej i teorii wzglednosci, czyli punktow o nieskonczonej gestosci i zerowej objetosci, ktorych masy nie da sie okreslic, poniewaz nieskonczonosc razy zero rowna sie nic. I tak narodzila sie nowoczesna matematyczna koncepcja nieokreslonosci, niczego, zwana popularnie teoria N, a gloszaca, ze wszelka pewnosc rodzi sie z wiecznego kolapsu chaosu... nie w porzadek, tylko po prostu w istnienie. Ostatni taniec przez wiecznosc Mowe, w ktorej napisano Ksiege, rozumie lepiej, niz ktokolwiek podejrzewa. Pod skomplikowanymi znakami, przy ktorych chinskie wydaja sie prymitywne i toporne, kryje sie system elegancki w swojej prostocie. Same sygile skladaja sie z szesciu podstawowych elementow: kropki, kreski, krzyza, luku, kata i petli. To one, w swoich permutacjach i kombinacjach, sa symbolami wiecznosci. Ale jest cos jeszcze. Przestrzenie miedzy tymi szescioma morfemami sa rownie wazne jak one same, ich polozenie wzgledem siebie decyduje o znaczeniu. Dystans miedzy ojcem a synem mowi tyle o ich naturze, co zwykle stwierdzenie, ze to jest ojciec, a to syn. Odleglosc miedzy kochankami, ktorzy leza obok siebie w lozku, okresla sile ich milosci. Przerwy miedzy znakami wiecznosci milczaco nadaja forme istnieniu. Fox wyjmuje z barku miniaturke taniego dzinu i butelke schweppesa. Gdy ja otwiera, z sykiem uwalnia sie gaz. Mysli o ognistym Jacku i chlodnym, mrocznym Joeyu, o ich zmieniajacych sie rolach w wiecznosci, w ktorej znali sie i jako bliscy przyjaciele, i jako wrogowie rozdzieleni otchlania pustej nienawisci. I o innych, splecionych w ostatnim tancu przez nieskonczonosc. Don i Puk. On sam. Dziewczynka z zadza mordu w zielonych oczach, zagubiona gdzies w Welinie. Irlandzki buntownik, ktory, Fox wie na pewno, jest sercem tego wszystkiego. W lancuchach, sercem wszystkiego. Siedem dusz, mysli Guy. Starozytni Egipcjanie mowili, ze kazdy czlowiek ma siedem dusz. Patrzy na Ksiege, ktora lezy przed nim otwarta, na kropki i kreski, krzyze i luki, katy i petle, na przestrzenie miedzy nimi, welin niesplamiony atramentem. Fox stoi przy oknie z Ksiega wszystkich godzin w rece i patrzy na wiosne w Bursie. Wystarczy, ze zacisnie dlon w piesc, i bedzie koniec z ta przekleta ksiazka... chyba ze znowu pojawi sie gdzies w krwawym chaosie Welinu i znajdzie droge powrotna do niego. Co trzeba zrobic, zeby zniszczyc to cholerstwo raz na zawsze? Miasto jest uniwersum. Wszechswiat jest miastem. Miastem szalonych albo marzycielskich dusz, tanczacych razem do slodkiej i dzikiej piesni, natomiast Ksiega to zapis Feuilleta atramentem na skorze. Sluzy do tego, zeby ja czytac, spiewac glosno albo do niej tanczyc, a skoro zniknely wszystkie znaki, jaki z niej pozytek? Moze jednak najwazniejsza jest piesn, sila Mowy. Martwe wiecznosci i pyl sypia sie z jego zaciskajacej sie piesci. ERRATA Sen o tonieciu Powietrza! Gwaltowne zachlysniecie, ktore przechodzi w plucie, kaszel, szloch, krzyk, jakby wynurzyl sie i glebi oceanu po wiekach duszenia sie, jakby sie obudzil ze snu o tonieciu. Wymachujac rekami, spada z krzesla na betonowa posadzke. Uderza w nia kolanami, lokciem, wnetrzem dloni, zwija sie z bolu w klebek jak stworzenie polkniete przez lewiatana; kos'ci zmiazdzone i wyplute na skale chlostana przez morze. Finnan lapczywie wciaga powietrze w wymeczone, obolale pluca. O Jezu Chryste! O kurwa! Jezu Chryste! Cholera! Przetacza sie na bok i na plecy, kuli sie odruchowo, obejmuje rekoma. Czuje gesta, wilgotna krew w miejscu, gdzie rece dotykaja ruiny klatki piersiowej. O Jezu, boi sie na nia spojrzec, wiec wlepia wzrok w niebo, nie oslepiajaco blekitne jak w samo poludnie, tylko ciemnoniebieskie, poranne.Nagly trzask kosci sprawia, ze Finnan wrzeszczy i kuli sie w pozycji plodu. Kolejny trzask, rozdzierajacy zgrzyt kosci ocierajacej sie o kosc. Seamus prawie mdleje z cholernego bolu, az raptem... Wszystko ustaje. A przynajmniej lagodnieje. Juz nie ocean agonii przetacza sie po nim balwanami, tylko drobne, spienione falki omywaja jego cialo sponiewierane przez morze. Z zamknietymi oczami rozluznia dlon kurczowo zacisnieta na ramieniu, przesuwa ja wolno i ostroznie w dol, opuszkami palcow bada obojczyk, mostek, zebra. Czuje zaognione, otwarte rany i przeszywajacy bol zlamanych zeber, jesli jest na tyle glupi, zeby pomacac je zbyt mocno, ale... wszystko jest na swoim miejscu. Chryste, przeciez wie, co mu zrobili, jakie krzywdy wyrzadzili. Otworzyli klatke piersiowa jak u trupa poddanego autopsji. Nadal widzi ten obraz. Widzi... Przetacza sie na bok, bo zoladek podchodzi mu do gardla, zolc pali w przelyku. Wyrzuca ja z siebie w ostatnich gwaltownych spazmach resuscytacji. Znowu lezy na plecach, wyciera usta wierzchem dloni i otwiera oczy na niebo tak cholernie niebieskie, a potem ze strachem i ociaganiem spoglada w dol. Metalowy hak zniknal, piers wyglada na nietknieta, porusza sie lekko w gore i w dol wraz z coraz bardziej miarowym oddechem, wprawdzie jest umazana krwia, jakby ktos uzywal jej jako deski do krojenia miesa, ale nie przypomina miazgi, ktora zrobili z niej przekleci aniolowie: Henderson, czlowiek Metatrona, i ten drugi... MacChuill. Pieprzone cipy Przymierza. Probuje uporzadkowac mysli, ulozyc chronologicznie to, co sie wydarzylo po jego schwytaniu, ale wszystko wydaje sie tak nierzeczywiste i poszatkowane, ze nie wie, czy rekonstrukcja w ogole jest jeszcze mozliwa. Pamieta tortury, owszem. Pamieta, ze zmuszali go do odtwarzania przeszlosci. Lamali i formowali na nowo. Chcieli wyroczni, wspolczesnego Prometeusza, ktory tak gleboko przeniknie do Welinu, ze same jego slowa beda wulkanicznym ogniem. Probowali z niego wydobyc, kto moglby ich pokonac, a on im to powiedzial. Kazdy, wy skurwiele. Wszyscy. W koncu caly wysilek na nic sie zdal sukinsynom, bo bitmity Metatrona doszly do wniosku, ze sa raczej po stronie tego kazdego i wszystkich, i obrocily sie przeciwko niemu, bardzo panu dziekujemy. Ostatnie, co Seamus potrafi w miare dokladnie sobie przypomniec, to czarna wirujaca chmura bitmitow, ktora opadla skrybe Przymierza i wymazala go z obrazu, ciskajac drania przez Welin jak zmiety swistek papieru. Potem cienie zamknely sie wokol Finnana, szepczac o smutku i samotnosci, zywy plynny jezyk, czarny jak noc, przybierajacy ksztalty, ktore mogly wskazywac na istnienie swiadomosci, zrozumienia... empatii. Mimo twojej klatki z drutu i ciala zazdroscimy ci. Choc bitmity sa w polowie krwia dawno niezyjacych enkin, a w polowie nieozywionymi nanomaszynami, plunely w twarz swojemu stworcy i postanowily cierpiec razem z nim, z Finnanem, zeby sie dowiedziec, co to znaczy zyc. Dzwiga sie na kolana, podpierajac jedna reka, a druga wyciagajac, zeby przytrzymac sie stalowego krzesla. W tym momencie uswiadamia sobie, ze tylko bitmity mogly pozrec drut, ktorym byl zwiazany, i ze nawet w tej chwili lataja jego okaleczone cialo. Gramoli sie na nogi. Rzeznia jest teraz ruina. Roztrzaskany beton i skrecone, zardzewiale arkusze blachy falistej otaczaja go seria koncentrycznych kol. Posadzka pod jego nogami jest usiana platkami czerwonobrazowej rdzy, takiego samego koloru sa pregi na nadgarstkach Finnana, pozostawione przez mocno zacisniety drut z siatki ogrodzeniowej. Wiatr rozwiewa resztki grubego pierscienia soli otaczajacego metalowe krzeslo, a od centrum wybuchu, od zewnetrznego kregu zweglonego betonu rozchodza sie promieniscie czarne wyzlobienia. Bitmity, mysli Finnan, ale widzi, ze zostaly po nich tylko wypalone slady, plamy sadzy. Wyglada to jak negatyw ksiezycowego krateru, czarne na szarym. Jest w tym pobojowisku moze nie symetria, ale pewien porzadek, regularnosc, jakby nie tyle nastapila eksplozja, ile wymknal sie spod kontroli tajemniczy rytual wudu, tak ze od kregu soli gwaltownie rozprzestrzenila sie siec pekniec, tworzac regularny wzor i niszczac wszystko po drodze. Integralna czesc tego wzoru tworza - na ten widok Finnan czuje zimny dreszcz biegnacy w dol kregoslupa - setki polci zarznietych zwierzat, rozrzucone po calych ruinach rzezni. Sepy dziobia rozmarzniete mieso, rojace sie od much, ale wewnatrz kregu jest tylko Finnan. Po jego prawej stronie jeden ochlap wyglada inaczej. Ptak szarpie czarna tkanine, zeby dostac sie do tego, co jest pod spodem, skacze po martwym ciele, az bezwladne ramie podskakuje. W pewnym momencie glowa trupa przetacza sie na bok, twarza do Finnana. To ledwo rozpoznawalny Henderson z pustymi oczodolami i wydziobanymi wargami. Seamus odwraca sie i rusza przed siebie, patrzac na szare szczyty gor w zielonej szacie i suche krzaki wyrastajace z piaszczystej ziemi. Idzie kreta, pylista droga, ktora wiedzie do miasteczka domow z betonu i cegiel suszonych na sloncu, pomalowanych na pastelowe kolory, zolte albo niebieskie, czesciowo ukrytych wsrod karlowatych drzew. Nie wyglada to na Stany, dochodzi do wniosku. Raczej na Ameryke Lacinska. Meksyk? W miejscu, gdzie sterczaca skala wymusza ostry zakret, stoi mala kapliczka z posagiem Dziewicy. Blogoslawiona Matka spoglada na trakt ze swojej budki strazniczej pelnej swiezych kwiatow. Finnan wdrapuje sie na skale, zeby sie lepiej przyjrzec twarzy posagu. Kuca, przesuwa palcami po pomalowanym gipsie. To ona, w ciemnoblekitnej szacie zamiast kurtki motocyklowej. Cholera, Phree, jak daleko w glab cholernego Welinu zawedrowalas? Gdzies zupelnie indziej Siedzac na kamieniu, Phreedom zgania muche z mapy. Stara misja stoi w sporej odleglosci od Alamosy, daleko od wszystkiego, z wyjatkiem grzechotnikow i sepow. Phreedom przeszla juz dluga droge z El Paso. Wie dokladnie, dokad zmierza, kieruje sie klamstwami, ktorymi czestowano ja w odpowiedzi w kazdym malym miasteczku. Wszyscy napotkani zaprzeczaja, ze cos' wiedza o Zimnych Ludziach, lecz w trakcie rozmowy zdradzaja sie, nie slowami, tylko mowa ciala. Obserwuje ich oczy, spojrzenia skaczace po mapie rozlozonej na masce samochodu, obserwuje palce wskazujace to tu, to tam, ale nigdy... tutaj. To martwy punkt w ich polu widzenia, miejsce, ktore nieswiadomie omijaja. W koncu znalazla sklepikarza z nerwowym tikiem i od niego dowiedziala sie tego, o co jej chodzilo, po czym ustalila kierunek wedlug slonca i ruszyla przez pustynie w strone misji. Tam ich znajdzie.Zimni Ludzie, bladzi, wysocy i chudzi, o wlosach bialych jak kosc, chlodnych cialach i sercach, ktore nie bija. Niekiedy ktorys przychodzi do miasteczka i probuje zyc jak inni. Zaklada sklepik w jakims opuszczonym domu przy bocznej uliczce i sprzedaje w nim swiecidelka, talizmany, cudowne leki i woreczki mojo kazdemu, kto chce je kupic. Po tygodniu albo dwoch znika rownie nagle, jak sie pojawil, i nikt w miasteczku nigdy nie przyzna, ze ktos taki u nich byl. Oczywiscie nikt rowniez nie powie, ze Zimni Ludzie istnieja, bo w ten sposob by uznal, ze swiat jest popieprzony, ze znikniecia, o ktorych donosza w wieczornych wiadomosciach, albo wojna na Bliskim Wschodzie moga byc tym, o czym mowia szalency w Internecie: apokalipsa, koncem swiata. Ale tutaj koniec swiata jest inny. W wiekszosci faldow Welinu ludzie z zapalem rozpoczynaja rzez, gdy tylko aniolowie dobywaja ognistych mieczy. Tutaj nie ma aniolow, demonow, zadnych samozwanczych mesjaszy, zadnych obcych, Elvisow, spiskow. Zimni Ludzie nie maja ciemnych twarzy, gowno wiedza o JFK czy nowym porzadku swiatowym i nie wydaje sie, zeby w ogole ich to obchodzilo. Nie proponuja zbawienia ani potepienia, tylko... blyskotki. Dlatego to wyjatkowe miejsce posrod wszystkich faldow, ktore Mrok porozrywal i rozproszyl po Zimie, po dzikich czasach i dzikich przestrzeniach. To nie jest kolejne Haven ukryte gleboko w peknieciach i zmarszczkach Welinu, osloniete przed oczyszczajacymi, czarnymi wichrami bitmitow. Nie, tutaj wojna enkin jeszcze sie nie pojawila na radarze. Wlasnie ona interesuje Phreedom, ale smiertelnie przeraza zwyklych poczciwcow. Bez wojny, bez aniolow i demonow koniec swiata nie ma sensu, a Zimni Ludzie sa tego chlodnym przypomnieniem. W tym miejscu, tak podobnym do znanej jej kiedys rzeczywistosci, jedyny demon z rogami, jakiego widziala, lypal na kelnerke w nowoorleanskim barze dla skinow. A aniolow, zdaje sie, nigdy tutaj nie bylo. To Nowy Meksyk. 1 kwietnia 2037. Jest tak swojski, ze to az boli. Nazywanie ich aniolami jest niewlasciwe. To stary nawyk, ktorego Phreedom usiluje sie pozbyc. W tym faldzie brakuje enkin; oto stosowne dla nich okreslenie. Podobnie jak ona, nie liczac Mowy, sa tylko ludzkimi istotami, ktore kiedys, gdzies, jakos zlapaly troche mojo. Odlot po pejotlu albo przyjaciel umierajacy na rekach - tyle wystarczy, zeby dostrzec pola iluzji i plynace przez nie rzeki dusz, i wlasnie cos takiego czlowieka zmienia. Phreedom wie az za dobrze, jak to jest wyjrzec przez tylne drzwi rzeczywistosci. Po swiecie przez tysiaclecia chodzili enkin, ludzie, ktorzy w czasie tej wedrowki przypadkiem uslyszeli jakies slowo, a ono tak zmienilo ich sposob patrzenia na swiat, ze postanowili nie umierac. Pewien zolnierz Przymierza wyznal jej, ze przestal umierac jakis czas temu, kiedy w wieku dwudziestu lat, w samym srodku wojny, ktora nie byla jego, ubrany w znienawidzony mundur, postanowil sie znieczulic. Lezal w okopie strzeleckim i odlatywal, kompletnie nacpany, kiedy uslyszal Mowe - jakby jakis zoltek podlaczyl sie do linii telefonicznej i powtarzal wciaz moje imie, ale to nie byl ludzki glos. Wydawalo sie, ze przemawiaja do mnie pociski, karabiny i bomby. Wiec wyszedl z okopu prosto na ogien karabinow i ruszyl przed siebie. Phreedom znala innego enkin, ktory mogl isc pod gradem kul; niektorzy chodza po deszczu i nie spada na nich zadna kropla. Enkin wyczuwa szczescie w powietrzu. Oczywiscie szczescie tego sukinsyna z Przymierza skonczylo sie w chwili, kiedy ja spotkal. Ale ten fald ma tylko Zimnych Ludzi, a jesli oni sa enkin, to byliby jedynymi enkin w calym Welinie niewplatanymi w wojne po jednej czy po drugiej stronie i zbyt zajetymi zabawa w Indian i kowbojow, by sie przejmowac, ze jacys ludzie dostali sie w krzyzowy ogien. Jest w nich cos, co Phreedom niepokoi. -Mysla, ze sa poza zyciem - powiedzial jej Finnan. - Czyms innym. Czasem sie zastanawiam, czy te historie o wampirach nie biora sie od nich. Slyszalem, ze nie maja normalnej temperatury, cienia ani lustrzanego odbicia. Uwazaja, ze istnieja poza cialem, rozumiesz, ze smiertelnosc ich nie dotyczy. Bo cialo, cala ta krew i proch, jest tylko wiezieniem, z ktorego trzeba uciec. Dla niego rzeczywistosc nigdy nie byla pulapka. Tak wiec zyl z dala od ich rytualow i zaklec, na parkingu przyczep zamieszkanych przez biale smieci, religijnych swirow i cpunow, ktorzy traktowali go jak swojego. Phree i jej brat Thomas przesiadywali z nim nocami, zlopiac piwo i sluchajac niewiarygodnych opowiesci, az pewnego dnia do jego drzwi zapukal aniol z powolaniem do apokalipsy, a Phreedom stanela miedzy nimi. To dluga historia. I bez szczesliwego zakonczenia. Ona nadal sie zastanawia, co sie z nim stalo, kiedy rzeczywistosc sie rozpadla, kiedy skrzydlaty po raz ostatni zagral na trabie, obwieszczajac koniec swiata. To bylo w tamtym faldzie dwadziescia lat temu, dla niej cala wiecznosc. Ale tutaj... Czy slepi i bezbozni gospodarze nieba i piekla wytlukli sie nawzajem za kulisami, czy nareszcie, w jakims dziwnym akcie transformacji, wykonali ruch, ktory zawsze chcieli zrobic, i znikneli zupelnie z doczesnego swiata, udajac sie do swojej banalnej wiecznosci? Phreedom wie jedynie, ze w tym faldzie nie ma zadnego aniola. Ani jednego. Wiec to nie jest Mrok ani Zima. Moze to calkiem inne kiedys. 1 DOCZESNE SZCZATKI Swit w Jerozolimie Zeppelin sunie w dol przez strzepiaste obloki. Na poludniu ukazuje sie miasto. Niebo na wschodzie musi byc pogodne, bo piasek, kamienne mury i dachy lsnia w promieniach nisko stojacego porannego slonca o zlotawej barwie, jasne na tle ciemnych chmur wycofujacej sie nocy, pociete ostrymi cieniami tak, ze z tej odleglosci ulice wygladaja jak czarne szczeliny. Z tej wysokosci, gdzie tylko stlumiony pomruk silnikow maci cisze panujaca w gondoli, swiete miasto jawi mu sie niemal jako bezpieczne schronienie, w ktorym wszyscy - chrzescijanie, muzulmanie i Zydzi - zyja w pokoju, zostawiajac wojne instytucjom swieckim. Z tej wysokosci nie widac linii oddzielajacych turecka polnoc od brytyjskiego poludnia, nie ma dzielnicy zydowskiej tu i arabskiego sektora tam. Wizja czystej harmonii. Swit w Jerozolimie jest cudem, ktory spokojnie mozna podziwiac.Jest 14 wrzesnia 1929 roku, trzy tygodnie po arabskich zamieszkach i masakrze w Hebronie. Chwalic Boga, ze Samuela tam nie bylo, mysli Carter. Odklada gazete na puste siedzenie obok siebie, wyciera z kciuka plame atramentu. W nadchodzacych tygodniach urlopu nie bedzie mial duzo czasu na odpoczynek, nie mowiac o spokoju umyslu. Wystarczy czytac naglowki, by wiedziec, ze panuje tu balagan. Sama idea neutralnej Palestyny pod wspolna turecko-brytyjska kontrola to zart, absurd. Dwaj Turcy siedzacy naprzeciwko patrza na niego ponuro i wrogo. W kacie przy drzwiach spi Rosjanin, nogi ma rozstawione, kapelusz nasuniety na twarz. Carter, sam z boku kabiny, zwraca uwage na rozmieszczenie pasazerow. Rosjanie na Kaukazie, Brytyjczycy w Persji i Mezopotamii, a Turcy... gdzie sie teraz ulokuja? Powszechnie wiadomo, ze z wielkim zainteresowaniem obserwuja, co sie dzieje w Gruzji i Azerbejdzanie, i czekaja w napieciu, czy Rosjanie zdolaja wykorzystac swoje zwyciestwo w Tbilisi. Przemyka mu przez glowe mysl, ze chcialby juz wrocic na front; wie, jak rozpaczliwa jest sytuacja. Kazdego dnia futurysci pra coraz dalej i tylko warunki zimowe oraz okresowy brak wsparcia ze strony kozackich sojusznikow nie pozwalaja im sie przedrzec. Jesli zajma Baku, nastepny bedzie Erywan. Boze, a jesli opanuja Kurdystan, moga pomaszerowac w dol Eufratu na pola atramentowe Mezopotamii. Co gorsza, Rosjanie nie sa jedynym zagrozeniem. Turcy nigdy nie wybaczyli Brytyjczykom powstania, przez ktore stracili Kurdystan. Gdyby Attaturk zyl dzisiaj, powtarzaja. Nic dziwnego, ze mlodoturcy nie sa zadowoleni z okrojonego - aczkolwiek odmlodzonego - imperium osmanskiego; to rewolucjonisci, a wszystkich rewolucjonistow cechuje duma. Turcy znowu stana pod Araratem, szepcza. Tak, Rosjanie tutaj, Brytyjczycy tutaj, Turcy tam, mysli Carter. Brakuje tylko beduinskiego chlopca biegajacego po kabinie i strzelajacego w powietrze z lee-enfielda - Arabii Fajsala. Juz widac lotnisko Ben-Abba lezace na polnoc od miasta, dziwnie nowoczesne posrod palestynskiej pustyni. Grube cygara unosza sie w powietrzu, przycumowane do smuklych metalowych wiez, wysoko nad labiryntem magazynow, hangarow i terminali zajmujacych najdalszy kraniec terenu, niedaleko szybow. Carter zauwaza kilka pasazerskich sterowcow BOAC, tu i tam rozne flagi narodowe, ale cztery z pieciu zeppelinow maja na powlokach czarne krzyze Niemieckich Linii Miedzynarodowych. Nikt tak nie robi sterowcow jak Niemcy. Wsrod krazownikow przystosowanych do przewozenia zarowno pasazerow, jak i towarow, ale na ogol duzych, wyroznia sie kilka mniejszych, wysmuklych i pieknych przy bardziej pekatych braciach, statki klasy vedette, lekkie i szybkie. Sluza do przewozenia poczty, ale Carter dobrze zna inne mozliwosci ich zastosowania; widzial je na wlasne oczy w Tbilisi. Nikt nie robi takich samolotow jak Niemcy, ale nikt nie kupuje ich tak jak Rosjanie, przekleci futurysci. Powinien teraz byc ze swoimi ludzmi, sprawy osobiste musza zejsc na plan dalszy w czasach wojen i pogromow. Ale to kwestia honoru. Jesli Samuel zyje, on go odnajdzie. A jesli nie zyje, jak sadzi ten von Strann, wtedy, na Boga, Carter odda mordercow w rece sprawiedliwosci. W kieszeni na piersi wyczuwa list od starego przyjaciela - niczym sztylet w sercu. To ostatni z calej serii listow, ktore staruszek przysylal mu przez lata, coraz dziwniejszych, coraz bardziej niepokojacych, pisanych w roznej tonacji: od skrajnego zniechecenia po goraczkowe podniecenie. Znalazlem to, czego szukalem... Moje nadzieje legly w gruzach... To jest odpowiedz, Jack, rozumiesz, odpowiedz... Przepadlo, niech to diabli! Wszystkie slady zostaly zniszczone. Byl czas, kiedy Carter widzial swojego starego profesora jako Schliemanna tuz przed odkryciem ruin Troi, wspolczesnego Champolliona w chwili odczytania imienia Ramzesa na Kamieniu z Rosetty. Ale potem... Jeszcze jako student, przed wojna, zrozumial, ze najwiekszy sukces Hobbsbaum ma za soba, w przeszlosci, ktora mu sie wymyka. Mimo donioslych odkryc z czasow swojej mlodosci Samuel nigdy nie byl stworzeniem politycznym i akademia lepiej pamietala jego obecne dziwactwa niz dawna chwale. Po wojnie rozprawial bez konca o starych czasach, sypal imionami starych przyjaciol, jakby Carter ich znal. Jego syn zginal we Flandrii i prawdopodobnie ta tragedia sprawila, ze profesor zaczal szukac wiatru w polu - hipotetycznej Aratty, mitycznego Kur - podczas gdy kierowala nim zupelnie inna tesknota. Osiem lat temu Carter omal nie przylaczyl sie do jego szalonych poszukiwan i moze gdyby to zrobil, zdolalby tak pokierowac staruszkiem, zeby doprowadzic go z powrotem do bezpiecznego portu. Ale nie da sie zmienic przeszlosci. List ma w kieszeni, blisko serca. Niezawodny towarzysz Drogi Jacku!Jesli czytasz te slowa, przyszla chwila, ktorej sie obawialem. Pozostaje mi jedynie sie modlic, zeby von Strann zdolal przekazac list do Twoich rak, bo mnie juz nie bedzie. Okolicznosci mojego znikniecia sa dla barona zagadka, a ja, niestety, nie moge udzielic Ci zbyt wielu wyjasnien, bo istnieje niebezpieczenstwo, ze ta korespondencja zostanie przechwycona. Wierz mi, to sprawa najwyzszej wagi, wiec musisz odsunac od siebie wszelkie mysli o naszej przyjazni. Znam Cie dobrze i dlatego ostrzegam, ze to nie pora na osobista wendete. Przyszlosc swiata - przeszlosc, terazniejszosc i przyszlosc tego swiata - wisi na wlosku, a ja mam nadzieje, wiem, ze jestes w stanie nas uratowac. Modle sie, zeby ten list do Ciebie dotarl. I naklaniam Cie, zebys natychmiast udal sie do Palestyny, do von Stranna. Wiem, co sadzisz o Prusakach, ale to dobry czlowiek, nie wojownik, tylko artysta. Musisz mu zaufac bezwarunkowo. Moze przyjdzie Ci powierzyc mu wlasne zycie, zanim wszystko sie skonczy. Niech Pan ma litosc nad nami wszystkimi. Wrog nie jest taki, jak sadzilismy. Samuel Razem z listem przyszedl notes zapelniony stenograficznymi bazgrolami Hobbsbauma, ktore czyta sie jak szkice do planowanej ksiazki historycznej. ...Mniej wiecej w tym czasie przeciely sie sciezki von Stranna i Szalonego Jacka Cartera, ktory akurat dostal urlop i przybyl z kaukaskiego frontu do Palestyny, zeby poszukac Hobbsbauma. Jack Carter. Pomijajac fantazje z ostatnich hollywoodzkich filmow, niewiele wiadomo na pewno o kapitanie Jacku Carterze sprzed jego slynnych zwyciestw w Kurdystanie. Wiemy, ze studiowal u Hobbsbauma w Oksfordzie, ale nie ma jego dossier w Eton, gdzie, jak sam twierdzil, uczyl sie wczesniej. Wiemy, ze po wybuchu pierwszej wojny swiatowej zglosil sie ze sfalszowana metryka do wojska i awansowal w imponujacym tempie: jako dziewietnastolatek otrzymal patent oficerski, a w wieku dwudziestu jeden lat zostal kapitanem. Chociaz taka szybka kariera w czasach, kiedy oficerowie z krwia inna niz niebieska stanowili w armii rzadkosc, moze sugerowac, ze za sznurki pociagal jakis tajemniczy patron, plotki, ze Jack Carter byl nieslubnym synem tego czy innego diuka, sa bezpodstawne. Dziesiatkom historykow nie udalo sie odnalezc jego matki, nie mowiac o ojcu. Biograf von Stranna, Golding, posuwa sie nawet do stwierdzenia, ze Carter sam rozpuszczal te pogloski, by ukryc swoje skromne pochodzenie. Ale czy Carter to nazwisko matki, czy zawod ojca, wszyscy sie zgadzaja, ze mlodzieniec byl urodzonym zolnierzem, Mieczem Erywania, dlatego nasuwa sie pytanie, co sadzil o wymuskanym i zniewiescialym arystokracie baronie von Strannie. I vice versa. Zanim okolicznosci zetknely ich ze soba, Carter musial byc ucielesnieniem tego, co pruski arystokrata i pacyfista zarowno kochal, jak i nienawidzil. Carter nie rusza sie z miejsca, z niepokojem czytajac wywody swiadczace o szalenstwie Hobbsbauma. Pismo jest tak scisniete, ze prawie nieczytelne... Jack niemal zaluje, ze udaje mu sie je odcyfrowac. Z listu pochwalnego napisanego przez jego zwierzchnika do perskiego wicekrola przed odznaczeniem Jacka Cartera Krzyzem Wiktorii dowiadujemy sie chyba najwiecej o mlodym kapitanie. Major Hamilton nazywa go "niezawodnym towarzyszem, ktorego jedyna wada jest lekkomyslnosc mlodosci". Chwali odwage, z jaka Carter osobiscie zatrzymal wroga w bitwie pod Majkopem, pozwalajac uciec wszystkim podwladnym, i wyraza sie o nim w najlepszych slowach, "choc jego akcja byla ryzykancka. Patrzac mu w oczy, wyczuwam, ze kapitan Carter nie dziala tylko pod wplywem chwili, ale z doskonalym rozeznaniem sytuacji. Uwazam, ze jest dokladnie takim zolnierzem, jakiego potrzebuje Imperium". Jednak pod wieloma wzgledami kariera wojskowa Cartera jest jeszcze wieksza tajemnica niz jego wczesniejsze zycie. Wiemy, ze przez trzy lata dowodzil mieszanym oddzialem partyzanckim zlozonym z brytyjskich zolnierzy oraz miejscowych Kurdow i Ormian walczacych przeciwko Turkom na terenie obecnego polnocnego Iraku. Pokonanie sil tureckich nacjonalistow w Karadut na stokach Nemrut Dag moglo byc punktem zwrotnym powstania, ktorego rezultatem jest Wolny Kurdystan. Wiemy, ze przez piec lat byl attache wojskowym w sluzbie szacha Persji, przez piec kolejnych sprawowal dowodztwo nad nowym oddzialem partyzanckim Brytyjczykow, Kurdow, Ormian i Azerow walczacych z wojskami futurystow, ktorzy nacierali na kaukaskich frontach, zeby odzyskac terytoria utracone podczas chaosu po smierci Stalina... Carter pamieta, jak odlamki skal osypywaly mu sie spod stop na nagim zboczu Nemrut Dag, kiedy celowal z lee-enfielda, chowajac sie za masywna kamienna glowa przewroconego posagu krola Antiocha. Wiedzial, ze jesli sie nie utrzymaja... Pamietal, ze za nim starcy, kobiety i dzieci kula sie ze strachu pod zburzonym murem i stosami kamieni ze starozytnymi greckimi inskrypcjami, a w dole plonie ich wioska. Bedzie masakra, meldowal, blagajac o wiecej wojska, wiecej amunicji, wiecej zapasow, kiedy Turcy czyscili swoje wschodnie terytorium z "elementow niepozadanych". -Ormianie to brudasy, Carter-bej - stwierdzil porucznik Mehmet. - Oni jedynie sa przenoszeni... -Pewnego dnia Turcy powiedza to samo o Kurdach - przerwal mu Carter. Mehmet mierzyl sie z nim wzrokiem przez cala wiecznosc, a on wiedzial, w jakis sposob wiedzial - dobrze to pamieta - co tamta chwila oznacza dla swiata. Linia na piasku, pomyslal wtedy, linia na piasku. Wystarczy jeden dobry czlowiek. -Dobrze, Carter-bej - rzekl w koncu porucznik. - Oszczedzimy brudnych Ormian. Drgnienie miesni szczeki Sloneczny blask odbija sie od srebrnej powloki zacumowanego zeppelina, przyciaga jego wzrok.-Niezreczna sytuacja? - mowi Rosjanin. - Przeciez nie toczymy tutaj wojny, prawda, kapitanie? Nie powinnismy byc wobec siebie... uprzejmi z szacunku dla naszych gospodarzy? Carter nie odwraca glowy od okna; siedzial tak od samego Damaszku, jesli akurat nie udawal, ze czyta gazete. Podroz z Bagdadu do Damaszku byla calkiem przyjemna, ale teraz... nie moze powiedziec, zeby uszczesliwialo go dzielenie kabiny z oficerem nieslawnej Czarnej Gwardii. Jego zdaniem ci Kozacy to lotry najgorszego sortu sposrod wszystkich rosyjskich oddzialow, zdrajcy cara i rodakow, najbardziej bezwzgledni zwolennicy futurystow. Nie jest mu obcy ten typ czlowieka; slyszal o osrodkach internowania w centrum Europy, o pogromach i czystkach. Sam widzial, co futurysci wyprawiali w Rosji. Boze, nawet dzikusy z Afryki wzdragalyby sie przed takim bestialstwem. A ta kreatura ma czelnosc przemawiac do niego jak dzentelmen do dzentelmena. -Major Josef Pieczorin - przedstawia sie Rosjanin. - Slynny kapitan Carter, prawda? -Istotnie. -Moge prosic o papierosa, kapitanie Carter? Zapada pelna napiecia cisza. -Oczywiscie - mowi w koncu Carter. W jego glosie nie ma kurtuazji, tylko pogarda. Nie zamierza wdawac sie w uprzejma konwersacje z tym osobnikiem. Jednak nie moze sie powstrzymac przed zerknieciem na niego, kiedy podaje mu srebrna papierosnice. Zauwaza, ze wyraz twarzy Pieczorina pasuje do tonu. Jest to wyniosla mina czlowieka, ktory zna jakis sekret dajacy mu przewage. Jego usta wykrzywia zimny, spokojny usmiech, kiedy niesie do nich papierosa. Czarny rosyjski dla rosyjskiej Czarnej Koszuli; jakie to stosowne. Carter zamyka z trzaskiem papierosnice. Choc Turcy i Brytyjczycy sa jedynymi realnymi potegami w tym regionie, ten faszysta przybiera poze leniwej, bezczelnej wyzszosci, niedbalej pogardy. Tureckie sily stacjonujace w polnocnej Palestynie albo w protektoracie syryjskim moga nie stanowic wedlug niego zagrozenia, ale na poludniu Jerozolimy jest garnizon brytyjski i posterunki kontrolne w brytyjskim sektorze miasta, gdzie ten czlowiek moze zostac zastrzelony, kiedy skreci w niewlasciwa strone. Zawsze mozna miec nadzieje. Carter oczywis'cie moglby poszukac sobie miejsca w innej czesci gondoli, ale nie sprawi faszyscie tej przyjemnosci. Do diaska, w zadnym razie! Dranie uwazaja, ze sa niezniszczalni, bo opowiadaja sie za postepem - nieuniknionym zwyciestwem przyszlosci - ale ta arogancja bedzie przyczyna ich upadku, Carter jest tego pewien. Pod stalowa retoryka kryje sie fatalizm zrodzony z moralnego bankructwa, ktore pcha ich ku wlasnej destrukcji. Nic nie jest nieuniknione. Wystarczy jeden dobry czlowiek, ktory wyznaczy granice. -Slynny kapitan Carter - mowi Pieczorin. - Wyglada pan dokladnie jak na zdjeciach. Carter znowu patrzy w okno, na Jerozolime z rozowego i zlotego kamienia, na niezliczone kopuly, coraz blizsze, w miare jak zeppelin schodzi w dol. -Podobno Kurdowie kochaja pana tak, jak Arabowie Lawrence'a. -Przesada - kwituje Carter. -Bohater z gory Ararat. Miecz Erywania. Mozna by sadzic, ze panski general Allenby powinien juz dawno awansowac pana na pulkownika. Drganie miesni szczeki, zacisniete zeby - Carter nie odpowiada. Wykluczone, zeby ten czlowiek wiedzial o skrywanym wstydzie, ktory towarzyszy mu od czasow Sommy. Jeden blad, pomylka w ocenie... Nie, akt niewybaczalnej brutalnosci. Wysylam pana na Wschod, Carter. Mysle, ze bedzie sie pan czul lepiej wsrod Arabow. Wycedzone przez zeby, ze zmruzonymi oczami, ale niewypowiedziane wprost oskarzenie o barbarzynstwo. Nie stal sie tubylcem w takim stopniu jak Lawrence, ale z drugiej strony nigdy nie mial takiego jak on poczucia przynaleznosci do tej ziemi, do pustyni i gor. Mimo to... dziesiec lat walki ramie w ramie z Ormianami, Azerami, Kurdami... Miecz Erywania... -Prosze mi wierzyc, kapitanie Carter, nie powinnismy toczyc wojny, pan i ja; powinnismy byc towarzyszami broni. Gdyby tylko Anglicy... -Sadze, ze bylibysmy kiepskimi sojusznikami, pan i ja - odpowiada Carter. -Nie jestesmy az tak bardzo rozni - stwierdza Pieczorin. - Obaj rozumiemy, ze milosierdzie to luksus w tym swiecie. Nie jestesmy az tak bardzo rozni, pan i ja. Pieczorin klania mu sie z usmiechem, przeciska obok Turkow i wychodzi na zatloczony korytarz. Hobbsbaum w swojej dziwnej... rozprawce historycznej pisze: Wydaje sie dziwne, ze nie nagrodzono takich zdolnosci przywodczych, choc wiele z najslynniejszych zwyciestw Cartera - Erywan, Baku, Majkop - mialo raczej znaczenie symboliczne niz militarne. Skoro watpliwe pochodzenie nie mialo wplywu na jego awans na kapitana, dlaczego w ciagu nastepnych dziesieciu lat - lat olsniewajacych wojskowych sukcesow - "niezawodny towarzysz" nie doczekal sie zadnego awansu? Dlaczego nie otrzymal kolejnych stopni? Sa pewne intrygujace spekulacje odnosnie smierci mlodego szeregowca, ktory sluzyl pod nim we Francji, niejakiego Thomasa... Messengera. Carter gwaltownie podnosi glowe znad kartki, patrzy na korytarz pelen Arabow i europejskich biznesmenow, i szybko ucieka spojrzeniem, kiedy w jego strone odwraca sie z ciekawoscia jedna z glow, z pejsami i w jarmulce. Wlepia wzrok w boazerie tak gladko polakierowana, ze niemal widzi w niej wlasne odbicie. Nie drzy, nie przelyka nerwowo sliny. Za dobrze nad soba panuje, jak zawsze. Zamyka jednak notes Hobbsbauma i wklada go z powrotem do kieszeni obok listu. Nie jest to jedyny niepokojacy fragment zapiskow, ale najbardziej osobisty, najbardziej prywatny. Wydal rozkaz rozstrzelania Messengera - trzy albo cztery dni przed wielka ofensywa? - za dezercje, za tchorzostwo w obliczu wroga. Pospieszny sad i egzekucja na froncie, bo zolnierze musieli wiedziec, ze takie rzeczy nie beda tolerowane, i dlatego ze... Nie potrafi wyartykulowac mysli, ze piwne oczy chlopca przesladowaly go we snie przed tamtym dniem, tak samo jak przez ostatnie dziesiec lat. Rozpamietuje natomiast swoja furie z powodu slabosci i tchorzostwa chlopaka. Wstaje, sciaga torbe z polki nad siedzeniem, wiesza ja na ramieniu i przepycha sie na korytarz, w tlum pasazerow, ktorzy czekaja, zeby zejsc po trapie zeppelina na lotnisko Ben-Abba w chwili, gdy nad swietym miastem Jerozolima wstaje slonce. Historyczne ciuchy -Palestyna tysiac dziewiecset dwudziestego dziewiatego - mowi Fox. - W swiecie rownoleglym czterysta szescdziesiatego dziewiatego. Eon X minus siedem.Otwiera walizke, wyjmuje z niej grube pliki papierow zszytych w lewym gornym rogu i rzuca je na stol, dla kazdego z nas po jednym. Przebiegam wzrokiem pierwsza kartke mojego zestawu, rojacego sie od podkreslen, pogrubien, kolek i strzalek z recznym dopiskiem: Przeczytac! - znaki redakcyjne, a raczej pociski penetrujace. Wyciagam szyje, zeby zerknac w notatki Puka: ladne kolory i zgrabne czcionki. Fox az za dobrze zna swoj zespol nieuleczalnych obibokow. -Do przeprowadzenia operacji bedziemy potrzebni wszyscy - zaczyna Fox. - Joey, ty jestes ten zly. Joey osuwa sie w fotelu i lypie ponuro jak bog skacowanych. Zwazywszy na to, ze ten judasz nad judaszami zdradzil wiecej ludzi niz jest krajow, wiecej krajow niz jest spraw, wiecej spraw niz jest swiatow, nie ma powodu sie skarzyc. -Jak zawsze - burczy. - Zreszta wszystko jedno. -Anno, ty staniesz na flance. Rola dzikiej krolowej wojowniczki powinna ci przyjsc bez trudu. Anestezja kiwa glowa, a w jej ledwo dostrzegalnym usmiechu widac podniecenie. Do diabla, mysle, gdyby nie gleboki, lagodny glos Dona, ktory temperuje jej wscieklosc, pewnie w tej chwili obdzieralaby ze skory slugusow zla, zrywala im z grzbietow adamantowe zbroje. A poniewaz ostatnio nasz wrog zaszyl sie w Cyrku, juz dawno przydalaby sie nam mala akcja. -Don, Puk, wy zapewnicie tajne wsparcie: stary zolnierz, miejscowy przewodnik, sami wiecie, o co chodzi. Puk? - Fox odchrzaka. - Puk... Puk macha reka - tak, tak - i jednoczesnie mierzy wzrokiem barmana, ktory stawia nam drinki na zielonym sukiennym stole w bocznej salce Club Soda. Muska palcami jego dlon podajaca long vodka, usmiecha sie slodko. Kopie sukinsyna pod stolem, a on w odpowiedzi wydyma usta nadasany. Moja napalona mala dziwka, Ariel dla Joeya-Kalibana i Foxa-Prospera, doprowadza mnie do szalu. Diagnozy lekarskie, kaftany bezpieczenstwa, sami wiecie. -Oczywiscie - mowi Fox z surowa, belferska nuta w glosie: "uwazajcie!". - Ja jak zwykle zagram lotra. A Jack dostanie glowna role. - Usmiecha sie najbardziej czarujacym i rozbrajajacym usmiechem."Rozbrajajacy" to wlasciwe slowo, bo czesto slysze zwroty takie jak: "tykajaca bomba" albo "nie wypalic". - To ci sie spodoba, Jack. Dolina smierci, ognie piekielne i tak dalej. -Super - mowie. Rach-ciach, smakowity kasek dla Jacka. Mysle o aromacie aniolow pieczonych w zbrojach na ogniu i oblizuje wargi. Ohyda, uwazacie? Moze, ale dla mnie nie istnieje doczesna metafizyka ciala i krwi, mile, normalne, linearne zycie od kolyski po grob. Jestem awatarem chaosu o adamantowej konstytucji, we krwi mam czarny pyl bitmitowych dzieci, a rosnacy chlopiec musi duzo jesc. -Co to wlasciwie za przedstawienie? - pytam. - Mow. Opowiedz o wozie strazackim. Wielkim czerwonym wozie strazackim. Rozpal mnie. - Przekrzywiam glowe i patrze na Foxa jak szczeniak. -Wierz mi, ze tak bedzie - zapewnia Guy. Zaglebiam sie w skorzanym fotelu, klade lsniace, stalowoszare wojskowe buty ze sprezynami w obcasach (krotkie lato Mohockow z nieslawnej londynskiej przeszlosci) na zielonym suknie stolika do pokera. Waskie spodnie w szkocka krate (gwardia narodowa Wolnej Republiki Szkockiej), czarna bluza ze zlotymi guzikami i galonami (litewski pilot), czerwono-bialy jedwabny szalik sowiecko-japonskiego pilota owiazany wokol szyi i przerzucony przez ramie - uwielbiam ten niedbaly stroj skomponowany z kradzionych elementow wojskowego umundurowania, pochodzacych z ubieglego stulecia, z roznych linii czasu. Historyczne ciuchy, tak je nazywam. -Zastrzel mnie - mowie. -Poszukamy Ksiegi wszystkich godzin - oznajmia Fox. - Ostatecznej wersji. Joey krztusi sie drinkiem, kaszle, mamrocze: Kompletnie mu odbilo. Ja nadstawiam uszu. -Nie oryginalu? - wyrazam zdziwienie. -Oryginal jest juz historia - wyjasnia Fox. - Ale historia sie powtarza. Ksiazki sa powielane albo przezywaja we fragmentach, cytatach, w innych dzielach. Wiem, ze Ksiega jest w kawalkach, w gorszym stanie niz wasz szczerze oddany Jack. Rozrzucona po calym Welinie, az po jego najdalsze krance. Mam niejasne wspomnienie, ze probujemy ja z powrotem poskladac, Fox, Finn i ja, w innej nici czasu, ktora wlasnie sie wystrzepila i zerwala z trzaskiem. Nie poszlo nam dobrze. -Rzecz w tym - kontynuuje Fox, siegajac do teczki - ze w calym Welinie pojawiaja sie teraz fragmenty Ksiegi. Kopie i falsyfikaty. Zagladaliscie ostatnio do szuflady w jakims pokoju hotelowym? Bo nie znajdziecie tam Biblii, tylko to... - otwiera segregator ze zdjeciami tatuazy - i to... - plik nierownych placht skory przewiazanych sznurkiem, z ktorych pierwsza jest prawie zupelnie czarna - a nawet cos takiego. Rzuca na stol zniszczone wydanie kieszonkowe Macromimiconu Liebkrafta, z polamanym grzbietem i zagietymi rogami. -Kupilem to w antykwariacie. Facet za lada opowiedzial mi interesujaca historie, ze w kazdym egzemplarzu jest inny blad, w kazdym wydaniu. Podobno jesli zlozy sie je wszystkie razem, te z bledami, w rezultacie otrzyma sie prawdziwy Macromimicon. -Super - mowie. -Wcale nie super, Jack. Wcale nie. Liebkraft opisuje Ksiege i swiat, w ktorym ona istnieje. I gdzies w Welinie, wierzcie mi, jest fald odpowiadajacy temu swiatu, a w nim Ksiega wszystkich godzin. -Jasne, jasne - odzywa sie Joey. - Wszyscy czytalismy Eschera. Hipoteza bootstrapu. To jest Metafizyka sto jeden. Do brzegu. -Sadzilem, ze mielismy jedyny egzemplarz, oryginal - tlumaczy Fox. - Myslalem, ze on jest najwazniejszy, ale kiedy zacznie sie przerabiac, poprawiac Ksiege, liczy sie tylko ostatnia wersja, ta, ktora... segreguje wszystkie bledy. Ta, w ktorej wszystkie porzucone i napisane na nowo warianty zostaja zebrane w calosc, uporzadkowane, zapiete na ostatni guzik. -No i...? - rzucam. -No wiec, mamy informacje, ze Cyrk dokladnie wie, gdzie i kiedy znalezc kompletna, poprawiona i przeredagowana Ksiege w najczystszej postaci. Wybieraja sie po nia, a my musimy dotrzec tam pierwsi. -Na ile wiarygodna jest ta informacja? - pyta Anestezja. -Minister - odpowiada Puk. - Poziom alfa dostepu do sypialni diuka. I upodobanie do ostrych chlopcow. Unosi brew i posyla mi kokieteryjny, lubiezny usmiech. Ostry chlopiec z gladkim tylkiem, mysle. Rozkoszny, slodki Puk i ja, coraz bardziej naorgonowany, parujacy... -Jack - budzi mnie Fox. -Jawohl! - Zaciagam sie skretem, wydmuchuje klab haszyszowego dymu. - W droge, Foxy, dziecino. Palestyna tysiac dziewiecset dwudziestego dziewiatego. Gazela albo chart 14 marca, zapisuje w dzienniku. Myslalem, ze von Strann spotka sie ze mna na lotnisku, ale bylem w bledzie. Zamiast niego powital mnie mlody Arab, kiedy z wiezy do cumowania zszedlem po stalowych schodach na wielki, zatloczony plac z dokami i magazynami. Ben-Abba bardziej przypomina porty morskie, ktore w swoim czasie odwiedzilem: tlumy biedakow, halasliwi dokerzy i zalogi sterowcow, wszechobecny zapach paliwa i perfum, ludzkiego potu i odpadkow, gnijacych towarow. W przeciwienstwie do lotnisk w bardziej cywilizowanych krajach, gdzie pasazer jest odprowadzany albo odwozony do terminalu, przepuszczany za barierki przez leniwych celnikow, ktorzy pobieznie zerkaja w dokumenty, a potem idzie dlugimi korytarzami, zanim wejdzie w klebiaca sie ludzka mase, tutaj, na dole trapu, czekaja straznicy z karabinami gotowymi do uzycia, stol na kozlach jest zarzucony rzeczami osobistymi jakiegos nieszczesnego glupca, ktory obrazil ich lapowka zbyt mala, zeby wynagrodzila jego niegrzeczne zachowanie. Kreca sie rowniez po placu i kaza dokerom otwierac te czy inna skrzynie przed zaladowaniem ich na wozki i rozklekotane furgony. W dodatku nie ma podzialu na odprawe dla pasazerow i towarow, wiec po przejsciu rekawa od razu trafia sie na zakurzona, zwirowa plyte, w sam srodek wielkiej gromady oszolomionych podroznych. krewnych i sluzacych, ktorzy trzymaja wysoko w gorze tablice i jednoczesnie wykrzykuja nazwiska zapisane na nich alfabetem lacinskim, arabskim i hebrajskim. Czlowiek toruje sobie droge do budynku dworca obok naganiaczy oferujacych podejrzane hotele i watpliwe przyjemnosci. I kiedy uskakuje w bok przed ciezarowka wyladowana beczacymi owcami i oblepiona malymi zebrakami, ktorzy czepiaja sie jej bokow, czuje sie przytloczony - i to nie roznorodnoscia widokow i dzwiekow, lecz zapachem. Ostrzejszy i bardziej mdlacy niz won dowolnego srodziemnomorskiego bazaru, natretnie wwierca sie w nozdrza. Czuc w nim benzyne, ekskrementy i cos jeszcze gorszego. Przypomina mi pola bitew z ich odorem prochu i krwi. Mowie, ze chlopak, ktory po mnie wyszedl, to Arab, ale kiedy przeciska sie przez cizbe, wolajac moje nazwisko, a potem biegnie do mnie jak podniecony szczeniak, widze, ze nie jest czystej krwi Beduinem, tylko mieszancem o skorze raczej miedzianej niz sniadej i subtelniejszych rysach - gazela albo chart, w luznej koszuli z bialego plotna i takich samych spodniach. Przypomina mi [Carter nieruchomieje z piorem uniesionym nad kartka] Ciebie, Anno, i uczciwie przyznam, ze na chwile ogarnelo mnie glupie uczucie, nieokreslone, lecz mocno zatrwazajace. Jestem pewien, ze jego przyczyna bylo pewne niewygodne wspomnienie przywolane przez szalony list Samuela i jego rownie niepokojace notatki, a takze zmeczenie dluga podroza oraz upal panujacy na miejscu i smrodliwe wyziewy. Znowu robi przerwe. Uczciwie przyznam. Uderza go ironia tego zdania, poniewaz list pisany od dziesieciu lat zamienil sie w dziennik wlasnie dlatego, ze on nie potrafi zmusic sie do wyznania prawdy, tylko wciaz brnie w niekonczace sie dygresje, co zrobil, co robi teraz i co jeszcze ma do zrobienia. Zaczal od prob wyjasnienia, dlaczego jeszcze nie wraca, i zapewnien, ze na pewno wroci, o tak, oczywiscie. Bo ja kochal i w dalszym ciagu kocha. I nadal w to wierzy. Na jego widok, pisze dalej, przyszla mi do glowy bardzo dziwna mysl - ze to dziewczyna w chlopiecym stroju - jednak kiedy sie zblizyl, dostrzeglem na jego podbrodku slad pierwszego zarostu. Wstydze sie powiedziec, ale najwyrazniej bylem tak oszolomiony gwarem i zamieszaniem panujacym na lotnisku, ze moj przewodnik musial doslownie chwycic mnie za rekaw i wyciagnac z ludzkiego strumienia, pod sciane magazynu z blachy falistej, gdzie nie panowal taki scisk. Slyszac skrzypniecie zawiasow, Carter podnosi wzrok na drzwi znajdujace sie w rogu kawalerki na poddaszu. Chlopiec macha do niego reka i z usmiechem wchodzi do pokoju. -Tamuz - mowi. - Przychodze od Eyna... od barona. Carter opiera sie plecami o blache i reka przeczesuje wlosy, palcami sciska nasade nosa. Wkada z powrotem czapke na glowe, prostuje sie i obrzuca mlodzienca spojrzeniem. Nie moze miec wiecej niz siedemnascie lat, ocenia. Oczy chlopaka wedruja do pistoletu na biodrze Cartera, do gwiazdek na bluzie, do czapki. Carter usmiecha sie i salutuje. -Kapitan Jack Carter. Chlopak promienieje. Odpowiada niedbalym salutem, wypinajac dumnie piers. -Tedy, Carter-bej. -Prowadz. Tamuz rusza w strone terminalu, odpedzajac po drodze mlodszych chlopcow, ktorzy nagabywaliby cudzoziemca o pieniadze i uwage, gdyby nie miejscowy przewodnik na jego uslugach. Carter zzyma sie wewnetrznie, ale salut jest sztuczka, ktora zawsze dziala. Czasami lepszy jest papieros ze srebrnej papierosnicy, zasada jednak pozostaje ta sama: trzeba potraktowac mlodego czlowieka jak zolnierza, a na twoja prosbe obiegnie swiat tam i z powrotem. -Zrozumialem, ze von Strann wyjdzie po mnie osobiscie - mowi. -Nie jest dobrze, nie czas - rzuca chlopak przez ramie. -Ale zaprowadzisz mnie do niego, tak? -Nie jest dobrze, nie czas - powtarza Tamuz. -Musze zobaczyc sie z von Strannem. Carter lapie go za ramie, ale przewodnik wyslizguje sie, odwraca i zatrzymuje. Wyglada, jakby szukal slow, nagle cos sobie przypomina. Siega pod koszule, wyjmuje koperte. -Od Eyna. Kiedy Carter chce wziac od niego list, chlopak chwyta jego dlon, ciagnie ku sobie, pod koszule, i kladzie plasko na swojej nagiej skorze. Carter gwaltownie cofa reke, ale na widok jego zranionej, urazonej miny szorstka uwaga o "cholernej przyzwoitosci" zamiera mu na ustach. -Z mojego serca do twojego serca - mowi Tamuz, jakby wyjasnial prosta rzecz tepemu dziecku, jakby to cudzoziemiec nie mial pojecia o wlasciwym zachowaniu. Nastepuje niezreczna chwila, potem Carter bierze list i przyklada do wlasnej piersi. -Z twojego serca do mojego serca - recytuje. Tamuz kwituje skinieniem glowy dopelnienie rytualu, zadowolony, ze obcy przestrzega etykiety, po czym rusza dalej, dajac kapitanowi znak, zeby szedl za nim. -Czytaj po drodze, Carter-bej. Nie ma czasu. Carter lawiruje miedzy starcami, ktorzy pchaja wozki pelne pomaranczy, omija grupe kobiet w fioletowych burkach obszytych szkarlatem. Nie zatrzymujac sie, otwiera koperte, wysuwa z niej zlozona kartke. Znowu cholerny list. Kolejne cholerne, tajemnicze nonsensy. -Dokad idziemy? Brna w tlum, coraz ges'ciejszy, im blizej sa bialego budynku terminalu. Ze szklanych drzwi wylewaja sie cale rodziny i samotni pasazerowie, tragarze i naganiacze. Inni przepychaja sie do srodka. Tamuz zatrzymuje sie i czeka na Cartera, po czym obaj zanurzaja sie w cienisty chlod, jeszcze tchnacy poranna swiezoscia, pelen podroznych i ich ech. Na szczescie, dzieki funkcjonalnemu minimalizmowi, wysokiemu sufitowi i betonowej posadzce, wnetrze dworca lotniczego wydaje sie przestronne i puste. -Dokad idziemy? Carter rzuca pytanie nad glowa malej zydowskiej dziewczynki w czarnej sukience i bialym fartuszku, ktora w jednej rece niesie szmaciana lalke, a druga sciska rabek matczynej spodnicy. Przepraszam, przepraszam, mowi Carter, wymijajac kobiete. Staje obok Tamuza przy glownym wejsciu do terminalu Ben-Abba, obrotowych drzwiach ze szkla i lsniacej stali. -Tell-el Kharnain - odpowiada krotko jego przewodnik. Unosi reke dlonia na zewnatrz, pokazujac mu gestem: zostan tutaj, i wchodzi tylem w drzwi. - Zabiore cie do Tell-el Kharnain. Ty czekaj. Przyprowadze kierowce. Zaufaj mi. Zaraz pojedziemy. Do Tell-el Kharnain. Ruiny zycia Rzekl Ab Irim swemu sludze Eliezerowi: Przyjacielu, powiedziane jest, ze kiedy Adam i Ewa zjedli z drzewa w ogrodzie i zyskali wiedze o dobru i zlu, Bog dal im stroje ze skory, zeby ukryc ich nagosc. Powiedziane jest, ze po wstapieniu do nieba Enoch dal takie samo odzienie Noemu dla ochrony przed potopem, ale ukradl je Cham. Bylo przekazywane z pokolenia na pokolenie, az wreszcie, od dawna podarte i zniszczone przez czas, trafilo do Nemroda, krola Babilonu. A on przyjrzal sie mu i zobaczyl, ze sa na nim slowa.Co to znaczy? - zwrocil sie do bozkow stojacych na piedestalach. Nie wiemy - odpowiedzialy idole. - Ale z pewnoscia jest to Slowo Boze. A co to za Slowo? - dopytywal sie Nemrod. Smierc - uslyszal w odpowiedzi. Nemrod, krol bardziej potezny niz madry, nie zrozumial tego slowa, uwierzyl jednak, ze ma w rekach Ksiege Enocha, skryby samego Boga, sekret niebios, wiec wezwal tegie umysly ze wszystkich zakatkow swojego krolestwa, wielkich uczonych, astrologow i kaplanow, zeby zbadali te kawalki skory, wyjas'nili ich znaczenie. Medrcy sleczeli nad skrawkami skory, laczyli je w taki i inny sposob. Szukali rozwiazania zrozumialego dla krola. Tworzyli jedno opracowanie po drugim, dopatrzyli sie nieskonczenie wiele sensow. Znalezli wszystkie legendy swiata w niezliczonych permutacjach kilku prostych symboli; znalezli matematyke i poezje, nauke i religie, skomplikowane teorie, ktore wydawaly sie prawdziwe, ale okazywaly pelne sprzecznosci. Dokonali tylu odkryc, ze Nemrod musial zbudowac wieze Babel, zeby pomiescic cala te wiedze, lecz oni nadal nie potrafili udzielic mu jednoznacznej, prostej odpowiedzi. Co to znaczy? - pytal Nemrod. Nie wiemy - odpowiadali medrcy. - Ale z pewnoscia jest to Slowo Boze. A co to za Slowo? Smierc. Nemrod, krol bardziej potezny niz madry, nie zrozumial tego slowa. Uznal, ze zrzuci go z tronu jakis mlody pretendent, wiec zebral zolnierzy z kazdego zakatka swojego krolestwa i wyslal ich, zeby zabili wszystkich nowo narodzonych chlopcow. Z powodu jego strachu zginelo siedemdziesiat tysiecy niemowlat. Tylko jedno uniknelo smierci, Ab Irim, ktorego matka ukryla w jaskini i zamiast niego oddala zolnierzom dziecko niewolnicy. Malca wychowal sam Archaniol Gabriel, bo - zanim upadl Samuel i zanim ksiaze ognia zostal poslany z Michalem, zeby zniszczyc Sodome i Gomore - byl aniolem muzyki. Spiewal dziecku do snu, kiedy bylo zmeczone, i karmil je mlekiem z palca, kiedy bylo glodne. Po paru latach Gabriel wzial chlopca na plecy i zaniosl do wiezy Babel, zeby stanal przed Nemrodem jako oskarzyciel. Co to znaczy? - zapytal ich krol. Nie wiesz? To Slowo Boze. A co to za Slowo? Smierc - odrzekl Ab Irim. Powiadaja, ze wtedy spadly z piedestalow i roztrzaskaly sie wszystkie idole. Medrcow slowa Ab Irima doprowadzily do szalenstwa, pomieszaly im jezyki, przepedzily na krance swiata. Wzbudzily panike wsrod zolnierzy - jedni pomysleli o ucieczce, inni o walce, a poniewaz nie wiedzieli, przed czym umykac i przed kim sie bronic, zaczeli walczyc ze soba i z towarzyszami broni, uciekac przed samymi soba i jedni przed drugimi. Wielka wieza, ktora kazal zbudowac Nemrod, runela, odzienie ze skor znalazlo sie pod gruzami. Upadlo imperium, ktore stworzyl babilonski krol, zeby sie ratowac przed strachem. A on sam w koncu zrozumial smierc. Tak to w zyciu bywa. Szalenstwo jest ruina madrosci. Chaos ruina porzadku. Slowo niewinnego chlopca potrafi zburzyc imperium do samych fundamentow, rozpedzic ludzi na cztery wiatry. Aniol moze miec ognisty miecz i palec splywajacy mlekiem. Wszyscy jestesmy ulepieni ze sprzecznosci. Smierc jest ruina zycia. A jesli Bog jest zyciem, wiecznym i duchowym, jego Slowo, z ktorego powstalo wszelkie stworzenie, musi byc efemeryczne i materialne, a my sami tylko jego echem. Wszyscy ludzie musza umrzec, przyjacielu, bo jestesmy smiercia, Slowem, ktore stalo sie cialem. Doczesne szczatki -Escuzi ma. Perdun, m'sire.Carter automatycznie usuwa sie na bok i mamrocze przeprosiny. Kobieta w panamie i lnianym garniturze dziekuje mu usmiechem i wychodzi przez obrotowe drzwi terminalu. On patrzy za nieznajoma, ktora zbiega po schodach i kieruje sie do pierwszej z rzedu taksowek, bardzo nowoczesna w meskim ubraniu, stawiajaca duze kroki, pewna siebie, saficka i wyrafinowana. Carter przebiega wzrokiem list. Von Strann - Eyn, jak go chlopak nazywa, cokolwiek to znaczy - prosi goscia, zeby razem z Tamuzem zaczekal w mieszkaniu na jego powrot. Powrot skad? W liscie von Strann pisze o spotkaniu z nim, gdy przyjdzie wlasciwa pora; na razie musi zaufac chlopcu, a kiedy zobaczy reszte notatek Herr Profesora, zrozumie koniecznosc dyskrecji. Moj dom jest panskim domem, kapitanie, prosze robic to, na co pan ma ochote; jestem pewien, ze Tamuz, zadba o panska wygode do czasu, az wroce i zajme sie panem, jak przystalo na dobrego gospodarza. Adresu brak. Carter sklada list i chowa w notatniku Samuela. Uswiadamia sobie, ze chlopaka nie ma juz od dziesieciu minut. Postukujac leniwie dziennikiem Hobbsbauma o udo, zastanawia sie, czy nie isc go poszukac. Trzyma notes w taki sposob jak wszyscy czytelnicy przerywajacy lekture - kciuk na okladce, palec wskazujacy w srodku, zeby zaznaczyc miejsce. Otwiera go, ale jego oczy same biegna ku obrotowym szklanym drzwiom i szerokim betonowym schodom, ktore prowadza na ulice pelna samochodow, wozkow i ciezarowek posuwajacych sie naprzod w zolwim tempie. Skorzana oprawa jest sucha i popekana, w srodku kilka kartek sie poluzowalo. Oprocz tresci jest w notesie cos, co niepokoi Cartera. To nie osobisty dziennik, wiec nie chodzi o poczucie, ze narusza prywatnosc Samuela, ale... podobnie czuje sie za kazdym razem, kiedy jakis zoltodziob ginie w akcji i trzeba przeszukac jego plecak, zanim odesle sie go do domu (nie mozna pozwolic, zeby wsrod listow rodzice znalezli tanie pornograficzne pisemka). Grzebiac w rzeczach niezyjacego czlowieka, ma sie wrazenie, ze album z wycinkami, pamietnik, talia kart albo medalionik sa doczesnymi szczatkami zmarlego, tak samo jak jego cialo gnijace w blocie. Znaki stenograficzne sa rownie indywidualne jak charakter pisma czlowieka, a czesto nawet bardziej, do tego stopnia, ze inni widza w nich tylko bazgraly. Carter znowu zerka na drzwi. Nadal ani sladu przewodnika. Upal szybko narasta. Carter patrzy ponad tlumem, zeby zorientowac sie w sytuacji. Dostrzega stragan z felafelami i uznaje, ze jego wlasciciel to odpowiedni czlowiek, by go spytac o chlopaka. Rusza w dol po schodach. -Kapitanie Angliku! Nie masz paru lir dla kalekiego zolnierza, kapitanie Angliku? Za rekaw ciagnie go dlon bez trzech palcow. Carter wzdryga sie na widok zebraka, podobnie jak wtedy, gdy pierwszy raz zobaczyl tredowatego, martwego towarzysza, szalenstwo w okopach. -Kilka lir dla kalekiego zolnierza, kapitanie Angliku? Zalosna istota. Prawe ramie zwisa bezwladnie, poczerniale i wyschniete, kikut bez dloni. Biedak siedzi na stopniach, wsrod szmat zwinietych w ciasne tobolki, duze i male, przed nim lezy turecka czapka wojskowa, w niej kilka monet. Ma spodnie khaki - z jedna nogawka pusta od kolana i podwinieta. Poza tym jest nagi, pokryty warstwa brudu. Spalony sloncem i pomarszczony, wyglada jak szalony hinduski mistyk. Albo jak mumia, ktora przypelzla tutaj ze spladrowanego grobowca, by wieczna zebranina odzyskac skarby. Jedno zdrowe oko lypiace ze zniszczonej twarzy nadaje jej jastrzebi wyraz. Zawstydzony Carter najpierw ucieka wzrokiem, a potem wraca spojrzeniem do ludzkiej istoty ukrytej w tym wraku czlowieka. -Oczywiscie - mamrocze. Grzebie w kieszeni i wklada do czapki kilka monet. Pochylony, widzi z bliska twarz zebraka, jego oko. Biedak usmiecha sie, blyskajac bialymi zebami, i blogoslawi go, dotykajac czola i piersi okaleczona dlonia. -Bog z toba, kapitanie Angliku. Carter chcialby sie wyprostowac, ale jak zahipnotyzowany wpatruje sie w to oko. Widywal ludzi okaleczonych przez wojne, ale nigdy... Na prozno szuka wlasciwych slow. Wiarus smieje sie gorzko i kiwa glowa. -Widze twoje mysli, kapitanie Angliku - mowi. - Zadajesz sobie pytanie, co sie stalo temu czlowiekowi. Jaka straszna rzecz mu sie przydarzyla? Masz czas, zeby wysluchac historii starego zolnierza, kapitanie Angliku? Masz czas na moja opowiesc? Tamuza nadal nie widac. -Mam czas - odpowiada Carter. Wszystkie konie krola Opieram lokiec na stole i przegladam zyciorys, krotka historie konia, na ktorym bede jezdzil jak loa. Kapitan Jack Carter, bohater pierwszej wojny swiatowej, Erywan, Baku, Tell-el-Kharnain i tak dalej. Przerzucam siedem stron o przygodach dzielnego chlopca, o nawoskowanych wasach, opuszczam cale to cholerne bla, bla, bla, zeby zobaczyc, czy to gosc z fantazja. Nie jestem stworzony do nudy. Dajcie mi bron i rzuccie przeciwko armii, ale nie probujcie ze szczegolami zaplanowac rebelii, bo zasne. Gdy docieram do ostatniej strony, zerkam na zgrabne ucho Puka i... Fox pstryka palcami, przerywajac moje sprosne marzenia.-No dobra, wiec jestem bohaterem - mowie, wzruszajac ramionami. - Super. Zgine? Chwalebna smierc na polu bitwy i takie tam? Fox wzdycha i wydmuchuje chmure dymu papierosowego. -Mialem nadzieje, ze tym razem nie bedzie samozaplonu. Obracam lyk absyntu w ustach, przelykam, cmokam. -W tym jestem najlepszy, Fox. -To jest skok, a nie mokra robota, Jack. Chociaz ten jeden raz sprobuj sie pohamowac. Dlatego posylam z toba Joeya. Musimy zachowac dynamike. Zadnych subtelnosci, zadnych niuansow, tylko bohaterowie i lajdacy, dobrzy i zli, czarne i biale... -...i wszedzie pieprzona czerwien - dodaje Puk. - Bez obrazy, Guy, ale chyba jestes kopniety. Wysylajac tych dwoch razem, sam sie prosisz o krwawa laznie. Jack, czytales, co skurwiel wyprawia w tym faldzie? - Szuka wlasciwej strony, podsuwa ja Joeyowi pod oczy. -Nie rob w gacie, dziecino - mowie. - Dopilnuje, zeby nie utopil zadnych kociakow. Potrafi byc az taki niedobry? -Jack, przeczytales material? - pyta Guy. -Tak. Fox gasi papierosa w popielniczce i patrzy na mnie bez slowa. -Nie - przyznaje sie po chwili. Przerzucam kilka kartek, opuszczajac zdania, ktore maja mniej niz cztery wykrzykniki. Naturalnie! Nawet przy tak pobieznym czytaniu mozna bez trudu stwierdzic, ze Josef Pieczorin jest bardzo zlym czlowiekiem. Urodzony w Gruzji w 1901, w roku terroru, jako nieslubny syn rosyjskiej hrabiny zgwalconej przez kozaka. W wieku szesnastu lat zamordowal w Tbilisi wlasna matke, kierowal masakrami jezydow w Gruzji i Armenii. Zwerbowany w Persji przez brytyjskich falangistow walczacych z futurystami. Sprzedal swoich szefow za stanowisko w Czarnej Gwardii. Wciaz ta sama historia. I jest jeszcze cos o zniknieciu na stokach gory Kazbek na Kaukazie... -Kur - mowi Puk, odwracajac strone. - Byl w Kur. -To nie jest pewne - wtraca Joey. - Informacje sa niedokladne. -Nie wiemy nawet, czy w tym faldzie w ogole istnieje Kur - dodaje Fox. Ale ja rozumiem, o co chodzi Pukowi.Joey, psychiczny mysliwy-zabojca pracujacy dla tego, kto da najwiecej, dziki tropiciel o sercu z czarnego lodu, jest bardziej niz szczesliwy, mogac grac role Nemezis wobec mojego schizoidalnego superbohatera. Juz stracilem rachube, ile razy krzyzowalismy miecze, co przewaznie konczylo sie fatalnie dla jednego lub drugiego z nas, jesli nie dla obu. A Pieczorin uzbrojony w Mowe przeciwko Carterowi, ktory w tym faldzie nawet o niej nie slyszal... -Dopadne go, kurwa - zapowiadam. Poza tym, choc to milo miec Joeya po swojej stronie, nawet lubie, kiedy jest tym zlym. -Tak, zawsze mozna liczyc na to, ze Jack Flash uratuje sytuacje - odzywa sie teraz. Jego spojrzenie, chlodne i rownie ostre jak slowa, jest utkwione w nierownym stosie poplamionej anielskiej skory lezacym na stole miedzy nami. Otwieram moja zapalniczke, przypalam skreta z haszem. Hej, wszyscy popelniaja bledy. -No dobra, jaki jest plan? - pytam. -Pieprzyc to gowno - mowi Joey. - Nic, kurwa, z tego. Mowisz operacja Orfeusz, a takie zawsze sie chrzania. Eurydyka... Zona Lota... -Smierdzaca sprawa - mowie, oblizujac wargi i puszczajac oko do Puka. -Mozemy to zrobic - upiera sie Fox. -Z niepelnym zespolem? - odzywa sie Anestezja. - Bez Krola Finna? -Irlandzki niespokojny duch przepadl - stwierdza Fox. - Wiesz, jak gleboko musielibysmy kopac, zeby go znalezc. Glebiej niz marzenia. Glebiej niz smierc. -Glebiej niz gowno, w ktorym sie znajdziemy, jesli enkin zwesza, ze probujemy przechwycic Ksiege? - rzuca Joey. -On wroci - mowi Anestezja. - Dobra historia zawsze wyplynie na wierzch, a Krol Finn jest ponadczasowa pieprzona klasyka. Gdy wroci do gry... -I bylo ich siedmioro - konczy Don. Magiczna liczba, mysle. Siedem dni tygodnia. Siedem niebios, siedem piekiel, dusze siedmiu wspanialych, Humpty Dumpty ludzkosci potluczonej na tycie kawaleczki i rozproszonej po calym Welinie. Masowa nieswiadomosc to siedmioglowy smok, a nawet taki awatar jak wasz, szczerze oddany, jest w rzeczywistosci tylko jedna glowa tej wielkiej bestii. Jedna figura w wielkiej grze w szachy, gdzie wszystkie maja swoje ustalone ruchy i mozna wygrac tylko wtedy, gdy dzialaja razem. Skoczek potrzebuje krolowej, zeby dzielnie jej bronic, gonca, zeby przecinal mu droge, krola, wiezy i nawet malego pionka o zadartym nosie, zeby go glaskal i ogrzewal w lozku. Klopot polega na tym, ze o jednego czlowieka za malo. Ale kto potrzebuje Prometeusza, kiedy ma ogien. -Dawny i przyszly krol? - mowi Fox. - Nie, Finnan przekazal pochodnie i odszedl, a my nie mozemy czekac na jego powrot. Bylas w Zimie, Anno. Zmienia sie, tak? Anestezja kiwa glowa. Kentigern nie jest jedyna bezpieczna przystania, do ktorej uciekaja munchkiny, cale miasto jest ostatnio jednym wielkim Rookery. Nie, w powietrzu czuc zapach zmiany por roku, nowego wieku, nowego dnia albo nowej strony. -Jesli nie uderzymy teraz, wierzcie mi, ze oni to zrobia - ostrzega Fox. -Rzecz w tym, ze do faldu, o ktory nam chodzi, nie wystarczy skok przez wiecznosc. Bedziecie musieli pokonac trudna trase. Na zielonym suknie stolika do pokera polyskuja tajemnicze, zawile sygile rysowane w powietrzu przez tanczace palce Anestezji. Jednym dziewczyna kresli spirale, drugim jej odgalezienia, wprawia ja w ruch wirowy, nadaje ksztalt, tworzy sim podstruktury miasta, tunel po tunelu, wormhole po wormhole'u. Kiedys zdarzalo sie kupic piwo w Meksyku i chwile pozniej wypic je w Madrycie. Ostatnio mozna z trzaskiem odstawic pustka puszke na stol w tawernie na Bliskim Wschodzie. Dlatego enkin trzymaja sie swojej Yellow Brick Road, tu sie chronia przed Zima i chuliganami takimi jak my. Sim Anestezji tworzy model ich trasy, metra, kanalow sciekowych, ktore sie lacza z kopalniami, liniami geomantycznymi, liniami smoka, zlozami energii chi, wijacymi sie przez trzy wymiary czasu i przestrzen. Tunele w czasie. -To ladne - mowi Puk. - Wyglada jak trojwymiarowy platek sniegu. Mapy piekla, powiedzialby fanatyk, ale chrzescijanie to wymierajacy gatunek w Haven, gdzie Youngblood wyjawil sekrety kali jugi w swojej godzinie chwaly Z bagnetami na Shangri-La, przyniosl starej, kochanej Brytanii wszystkie tajemnice chi i kundalini. Tutaj, wedlug mechanistycznej mistyki Kentigernu, jest mandala Maya, zaslony iluzji Welinu, i nie istota boska znajduje sie w centrum tego labiryntu, tylko najwiekszy wormhole ze wszystkich, pionowy szyb, ktory siega przez warstwy stuleci do jadra samej chaosfery, a tysiace jego odnog biegnie Bog wie dokad. Drzwi do Szmaragdowego Miasta. Przejscie do Erewhonu. Bramy nieba, piekla i cholernej Nibylandii. Albo droga do Palestyny w 1929, 469 w Rownoleglym, Eon X-7. W simie Anestezji wyraznie widac, ze tunele sa zwiniete w spirale pod jedynym miejscem w tym Haven, gdzie slowo "aniol" nie jest przeklenstwem, a czlowiek, ktory wyzwolil miasto, nie jest bohaterem. U gory modelu, tuz nad wylotem otchlani, niczym stoczony przez korniki pien drzewa z martwymi korzeniami siegajacymi w wiecznosc, wznosi sie Cyrk, nasza jedyna droga do srodka. Mam nadzieje, ze Fox wymyslil dobry plan. Martwe cialo Pasza mial plan, zaczyna zebrak lamanym, ale zrozumialym angielskim. Opowiada, jak sluzyl w 9. Korpusie Tureckim pod Enverem Pasza, ktory chcial zdobyc pola atramentowe w Baku i jeszcze wiecej. Tak, kapitanie Angliku, mial swoj plan. Dlatego w grudniu 1914 pomaszerowali przez gory Allah Akbar, zeby odciagnac Rosjan od Karsu i Ardahanu, zastawic na nich pulapke w Sarikamis. W polowie drogi miedzy Karsem a Erzurumem spotkalo sie dziewiecdziesiat piec tysiecy Turkow i szescdziesiat piec tysiecy Rosjan. Prawie sie udalo - przeciwnicy zaczeli sie wycofywac - ale pogoda... Rosjanie to w srodku zimni ludzie, wyjasnia zebrak, a Turcy nie lubia zimna. Piec dni walk i piec nocy zamarzania w glebokim sniegu w wysokich gorach. Zolnierze probowali rozpalac noca ogniska. Wielu z tych, ktorzy zasneli, juz sie nie obudzilo. W walkach zginelo trzydziesci tysiecy ludzi, a jeszcze wiecej z powodu mrozu, wiec kiedy dwa tygodnie pozniej, pokonani, dotarli do Erzurumu, brakowalo czterech piatych korpusu...-Od tamtego czasu moja reka jest szponem, kapitanie Angliku. Jakie to slowo? Odmrozenie, tak, odmrozenie. - Szczeka zebami. - Odgryzlo mi palce i zostawilo... to. Enver Pasza obwinil o kleske chrzescijanskich Ormian. Oczywiscie. Potem zebrak opowiada Carterowi o Suezie w lutym 1915. Kolejny wielki plan, atak z zaskoczenia - to bedzie latwe, mowili - uderzenie w najczulsze miejsce Brytyjczykow na Wschodzie, Kanal Sueski, zeby stamtad dotrzec do muzulmanskiego Egiptu i wzniecic w nim rewolte. -Ha! Byli slepi, tak jak ja teraz jestem slepy. O, to oko zabral brytyjski bagnet. Ukradlby mi zycie, gdybym pierwszy nie zabil tamtego zolnierza. Kapitan Anglik byl pod Gallipoli? Zna odor cial gnijacych na polu bitwy? Carter nie byl pod Gallipoli, ale zna ten zapach az za dobrze. Okaleczona dlonia - kciuk i palec dzialaja jak szczypce - zebrak unosi prawa bezwladna reke do czola w karykaturze salutu. -Dowodzil nami podpulkownik Mustafa Kemal-bej, sam wielki Attaturk. Czlowiek o silnej woli. Kazdy zolnierz w naszych szeregach wiedzial, co to honor - mowi zebrak w gorzkiej parodii wojskowych przechwalek. - Zadnych odwrotow. Ani kroku w tyl. Chcesz odpoczac? Nie! Nie ma odpoczynku dla naszego narodu, poki nie zepchniemy wroga do morza. - Jego reka opada jak martwy ciezar. - Plany i przemowy, kapitanie Angliku. Bardzo wazne na wojnie. To byl maj. Strony sie okopaly, po atakach i kontratakach sytuacja patowa utrzymywala sie przez jakis miesiac. Australijczycy stloczeni na swojej krotkiej linii umocnien, Turcy swiadomi, ze wczesniej czy pozniej musza uderzyc. Potem zaczely nadchodzic uzupelnienia. Chlopcy, co nie zaznali walki. Patrza na moje oko, na reke i sikaja po butach. Ale cicho, w tajemnicy, zapelnili okopy, az w koncu zauwazyly ich brytyjskie samoloty zwiadowcze. -Mowie im, ze bedzie masakra. Ale oni sa glusi. Jak ja, kapitanie Angliku, na to ucho. Przez jeden z naszych granatow, kiedy ruszylismy do ataku. Odlamek je ucial. Wyjeli mi z glowy drugi. - Smieje sie. Miales szczescie, zes przezyl, powiedzial mu lekarz. - Myslisz, ze jestem szczesciarzem, kapitanie Angliku? Zamyka jedyne oko i pochyla sie, lokiec zdrowej reki opierajac na udzie. Przed terminalem jest juz spokojniej, tlum sie przerzedzil, Carter moze usiasc na zakurzonym stopniu obok zebraka. Zauwaza spojrzenia przechodniow, wyraz niesmaku, wstydu i obojetnosci. Stary zolnierz siedzi z uniesionym podbrodkiem, nie otwierajac oka. Wpatruje sie w nicosc, mysli Carter. -Gdzie straciles noge? - pyta. - I reke? -Najpierw noge. Stracil ja przez zimna stal. Byl pazdziernik 1917, Brytyjczycy mieli znowu zaatakowac Gaze. Turcy wiedzieli o tym, bo artyleria Allenby'ego ostrzeliwala garnizon przez cztery, piec, szesc dni. Rozlokowano dwie albo trzy dywizje. Chodzily pogloski, ze kolejne sa w drodze. W gorze lataly bristole, szukajac slabych punktow w tureckich liniach. Bylo jasne, ze zbliza sie frontalny atak. Dlatego czul sie bezpieczny w Beerszebie - malej, niewaznej Beerszebie na pustyni - poki ze wszystkich stron nie pojawila sie szarzujaca kawaleria. Do tej pory pamieta widok australijskich rumakow pedzacych przez dymy bitwy, ktora szalala przez caly dzien. Pamieta, jak stal oslupialy, gdy kawaleria przerwala ich obrone. Konie oslably z pragnienia, umieraly z pragnienia, kapitanie Angliku. Ale byly takie piekne. Stal i patrzyl na fale przetaczajaca sie przez tureckie linie, na zwierzeta smigajace nad workami z piaskiem i zolnierzami. Takie piekne. Strasznie jest sluchac, kapitanie Angliku, strasznie sluchac, jak kon rzy, kiedy strzeli mu sie w brzuch, gdy zwinnie skacze nad twoja glowa. -Zabic takie piekne stworzenie... Opowiada Carterowi, ze kawalerzysta, ktoremu zabil konia, biegl prosto na niego ze lzami w oczach i karabinem martwego towarzysza w rekach, nawet z dwiema kulami w piersi szedl chwiejnie przed siebie. Padl dopiero po trzecim strzale, ale zdazyl bagnetem odciac pol lydki staremu Turkowi. -Rana nie byla gleboka, kapitanie Angliku. Wygoilaby sie szybko, lecz... - potrzasa glowa - nie na pustyni. Turcy zostali wyparci z Beerszeby, nawet nie mieli czasu zatruc studni. On pokustykal na pustynie ze swoim oddzialem, opierajac sie na ramieniu tego czy innego towarzysza. Czasami prawie go niesli mlodzi zolnierze, ktorzy wiedzieli, ze byl pod Sarikamis, pod Gallipoli. Byl dla nich Starcem, maskotka. Uwazali, ze jest szalony, prowadzac ich na pustkowie, ale on znal pustynie, o tak, duzo wiedzial o pustyni, wiec mu zaufali. Zanim dotarli do Tel-es-Szeria, wdala sie gangrena. -I wiesz co, kapitanie Angliku? Ucieli mi noge. Budze sie w ruinach szpitala, wokol mnie martwi ludzie. Budze sie, ale mam morfinowe sny. Po przerwaniu frontu w Beerszebie Anglicy parli do przodu, szli na Jerozolime, zeby zdazyc tam przed swietami, i na Damaszek. Ledwo pila lekarza zdazyla dokonczyc robote, ledwo zalozono ostatni szew, pierwsze pociski rozniosly dach szpitala. -Nie wiem, kapitanie Angliku, co wtedy widzialem naprawde, a co tylko mi sie wydawalo. Mowi, ze obudzil go bol. Pelzl przez ruiny, wokol padaly pociski. Wczesniej jakims cudem znalazl troche morfiny, a w niej sile, zeby isc dalej, choc obok niego walily sie sciany. Wiecej pociskow artyleryjskich, potem granaty i ogien karabinowy. Ludzie krzyczeli. Widzialem czlowieka z plomieni, kapitanie Angliku, dzina. Szkielety koni, na ktorych jechaly anioly. Wybuchy niebiesko-zielonego ognia, ktore wygladaly jak kwiaty orchidei, zbyt symetryczne, zbyt wyrzezbione, zeby byly prawdziwe. Burze pylowe, czarne jak noc, unoszace sie z ran zabitych zolnierzy. W delirium widzial obrazy tak dziwne, ze odlamek w ramieniu zauwazyl dopiero, kiedy lezal za miasteczkiem na piasku pustyni, ukryty miedzy martwym koniem a skala. -Moja matka jest z pustyni - wyjasnia zebrak. - Nie Turczynka, ale i nie Arabka. Uczy mnie wszystkiego o pustyni, rzeczy, ktorych nie znaja nawet Beduini. Tutaj w piasku duzo soli. Zagrzeb w nim cos, kapitanie, a zachowa sie przez wieki. Na jego twarzy maluje sie chytrosc, kiedy dotyka blizny na bezwladnym ramieniu, w miejscu gdzie musialy zostac przeciete nerwy. -Ciala martwych przechowuja sie w soli przez wieki, kapitanie Angliku. Carter czuje dreszcz na plecach. Jastrzebie oko zebraka wcale nie wyglada na ludzkie. Spojrzenie nadal jest wyzywajace, ale tym razem domaga sie nie tego, zeby w kalece dostrzegl czlowieka, tylko ukryta w nim glebsza prawde, moze nie calkiem zwyczajna. Carter wstaje. Gdzie jest ten przeklety chlopak? -Jeszcze nie koncze mojej historii, kapitanie Angliku. Nie koncze. Zostan. Pozwol mi dokonczyc moja historie. I opowiada Carterowi o ostatnich dniach wojny; o tym, ze znalazla go, okaleczonego i zamroczonego od morfiny, Osma Armia cofajaca sie pod naporem Brytyjczykow; o upadku Gazy i oblezonej Jerozolimy. Byl listopad 1917, Lawrence zginal w Deraa, znak dla Fajsala, zeby wesprzec dogasajace arabskie powstanie. Listopad 1917, po przejeciu dowodztwa przez Pasze Kemal Attatiirk rozmyslal w Stambule, gromadzil wokol siebie nacjonalistow, zeby wystapic przeciwko sultanowi, lokajowi Niemcow. Razem ze swoimi ludzmi zdobyl "Yavuz Sultan Selima" i "Midilli", niemieckie okrety wojenne stojace na Morzu Marmara, gotowe bronic Stambulu... albo zrownac go z ziemia, gdyby zaszla taka potrzeba. W czasie buntu Attatiirk zginal, nacjonalisci zyskali meczennika. Po zamachu tureckie wojska stacjonujace w Palestynie pograzyly sie w chaosie, kiedy probowaly wykonywac sprzeczne rozkazy albo nie dostawaly zadnych. Na poczatku grudnia Damaszek znalazl sie pod oblezeniem, po odcieciu linii zaopatrzenia w miescie zapanowal glod. Gdy Turcy zgodzili sie na rozejm i zostawili Niemcow, zeby sami toczyli swoje bitwy, rannego wiarusa, wrak czlowieka, przylapano na kradziezy jedzenia z magazynu szpitala wojskowego, w ktorym dochodzil do siebie, i ukarano go przykladnie. Starzec przeszywa Cartera wzrokiem na wylot. -Okazali milosierdzie, myslisz, kapitanie Angliku? Slepe prawo? Kradne lewa reka, a oni zabieraja mi prawa. Bezuzyteczna prawa! Martwa! Sucha jak figa! Tradycja, kapitanie Angliku, tradycja. Podoba ci sie moja opowiesc, kapitanie Angliku? Carter nic nie odpowiada. -Ale mam dla ciebie cos lepszego niz slowa - ciagnie zebrak. - Pokaze ci, co mi zrobili, kapitanie Angliku. Pokaze ci moja historie. Zatacza kolo lewym ramieniem, jakby chcial ogarnac schody i terminal, tlum wchodzacych i wychodzacych. Ale on pokazuje swoj nedzny dobytek, uswiadamia sobie Carter. -Zobacz! - Zebrak zaczyna odwijac jeden z mniejszych tobolkow. - Ratuje swoje palce w Sarikamis. Popatrz. Widzisz? Carterowi zoladek podchodzi do gardla. -Pelzne przez piasek w Suezie. Slyszysz pociski i kule? Nie. Ciagnie za rog nastepne zawiniatko, ale Carter nadal wpatruje sie w zawartosc pierwszego. To niemozliwe. Na milosc boska, to niemozliwe. -No wiec pelzne przez piasek i znajduje to, co zostalo z mojego ucha - mowi stary Turek. Chichoczac pod nosem, odwija drugi tobolek. Na brudnych szmatach, niczym egzotyczne przyprawy oferowane na sprzedaz albo owoce wysuszone na sloncu, leza martwe palce i grudka chrzastek. Carter patrzy na szalenca, ale nie moze dobyc glosu, kiedy zebrak przyciaga do siebie po schodach najwieksze zawiniatko i zaczyna je rozsuplywac. -Niose ze soba noge przez pustynie, gdy morfina pokazuje mi anioly i diably. Wyciagam ja z gruzow. Rozumiesz, kapitanie Angliku? Rozumiesz, dlaczego to robie? Jest moja. Nalezy do mnie. -Na litosc boska, czlowieku... -I reke tez zatrzymuje. Zabieraja ja za kradziez, ale jest moja. Otwiera ostatni tobolek jak dziecko rozwijajace chusteczke, w ktorej ma jablko dla nauczyciela. -Nadalem im imiona - wyznaje starzec. - To moje - jak wy mowicie? - lupy wojenne. Moje skarby. Podnosi glos. Szaleniec bez dwoch zdan. Carter sie cofa. -Palce to Armenia. Ten kawalek ucha to Synaj. Na noge mowie Palestyna, a martwe ramie, tak, kapitanie Angliku, to swiete miasto Jerozolima. W dol po schodach. Kolejny stopien. Carter sie odwraca. Uciec. Byle dalej stad. Za nim niesie sie glos zebraka. -Jak myslisz, kapitanie Angliku? Jakie imie dac tej rece wyschnietej w pustynnym kurzu, martwej jeszcze, zanim ja stracilem, kapitanie Angliku? Mam ja nazwac Syria? Patyki i kamienie Kiedy wreszcie znalazlem chlopaka, pisze Carter, okazalo sie, o dziwo, ze obstapila go grupka pieciu albo szesciu arabskich dzieci, dziewczynek i chlopcow, mniejszych od niego, bardzo odwaznych w gromadzie i wyjatkowo zlosliwych w swojej nienawisci. Mozna by pomyslec, ze jest samym Lucyferem, takimi obelgami go obrzucali, nazywali szatanem... wrogiem... diablem. Jeden lotrzyk trzymal w rece kamien i bylby nim rzucil, gdybym sie nie zjawil i nie przegonil smarkacza, wykrecajac mu ucho. Nie musze dodawac, ze wszystkie dzieciaki uciekly tchorzliwie, ale zal mi sie zrobilo mojego przewodnika. Byl w oplakanym stanie, z plwocina na twarzy i licznymi zadrapaniami na rekach, ktorymi sie opedzal przed ich kijami. Ale nie to bylo nadziwniejsze, Anno.-Nic ci nie jest, chlopcze? - pyta Carter. - Chyba nie masz zlamanych kosci. Tylko kilka drasniec. Chlopak kiwa glowa, wyciera sline z czola i wrzeszczy na uciekajace dzieciaki. Wydaje sie bardziej rozzloszczony niz wstrzasniety, zadnych lez, zadnej wielkiej ulgi po przezytym strachu, tylko grozna mina i przeklenstwa. Zachowuje sie jak oszukany kupiec, ktory nie moze zostawic straganu, zeby gonic zlodzieja. Dziwne, pisze Carter, ale gdy tylko lobuziaki sie rozpierzchly, zrozumialem, ze Samuel mial racje przynajmniej w jednej sprawie. Widzisz, Tamuz mogl z latwoscia uwolnic sie od swoich dreczycieli i uciec... Po prawdzie, gdyby umial sie bic, moglby sam stanac przeciwko calej grupce. Ale kiedy tamci czmychneli, on nadal stal w miejscu. Dopiero wtedy zauwazylem, ze jeden z malych nicponi nakreslil wokol niego kolo na ziemi, rozumiesz, a on nie smial go przekroczyc. Przesladowcy po prostu staneli poza linia narysowana w kurzu, wymachiwali kijami, obrzucali go kamieniami i przeklenstwami. Diabel uwieziony w kregu, dreczony przez sprawiedliwych. Najwyrazniej tak mysleli. Kolo zostalo nakreslone w kurzu prawdopodobnie tym samym kijem, ktory zostawil slady na rece chlopca. Tamuz przysuwa sie do linii i cofa. Unosi rece w pytajacym gescie, jakby szukal wyjasnienia. Czy Anglik potrafi to zrozumiec? Carter kopie butem kurz, przerywa krag. Tamuz patrzy na niego zdziwiony. Jak Anglik moze to zrozumiec? -Jestes jezydem, tak? - pyta Carter. Kiedy Samuel po raz pierwszy opowiedzial mi o tych ludziach, Anno, bylem raczej sceptyczny. Zawsze uwazalem jego teorie za fascynujace i inspirujace, niezaleznie od tego, co o nich mowili inni. Ale po tym, jak spedzilem troche czasu w Kurdystanie, po tym, jak poznalem jezydow, jak walczylem z nimi ramie w ramie, uznalem za absurd laczenie ich dziwnych zwyczajow i wierzen akurat z dolina Morza Martwego. Jezydzi maja swoje opowiesci o wojnie w niebie, upadlych aniolach i starozytnych gigantach, ale ich zrodlem sa poglady magow i manichejskie herezje zrodzone w Persji. Przeciez sama nazwa tego ludu pochodzi od perskiego slowa oznaczajacego aniola. A zwazywszy na to, jaka droge w ciagu ostatnich dziesieciu lat obral Samuel w swoich badaniach, coz, jego metody staly sie... nieortodoksyjne. Teraz musze przyznac, ze jednak cos odkryl. Miedzy kurdyjskimi wierzeniami a historiami tych Enakitow nie moze zachodzic przypadkowa zbieznosc, przeciez nad jeziorem Van trzy albo cztery razy widzialem podobne sceny: jezydzkie dzieci uwiezione w kregu i dreczone bezlitosnie, bo za nic w swiecie nie chcialy przekroczyc linii. Dlaczego? Chlopak nic nie wie o jezydach, ale probuje mi cos wyjasniac. -Jak rzekl Ab Irim do swego slugi Eliezera, przynieslismy swoje zwyczaje z gor Irad. Przynieslismy je do miasta Vr. Przynieslismy do miasta Haran. Przynieslismy nasze zwyczaje do miast doliny Siddimu. Tamuz marszczy w skupieniu brwi, kiedy recytuje wyuczone slowa. Potem usmiecha sie i mruga. Carter zastanawia sie, czy on w ogole wie, gdzie sa wymienione przez niego miejsca. Polnocny Haran, w ktorym rzadzili Hetyci, Vr w mezopotamskiej delcie, gdzie narodzila sie cywilizacja. Irad... Eridu? Czyzby chodzilo o jedno z najstarszych sumeryjskich miast? Albo nawet o Aratte? Aratte, ktora miala tak silne zwiazki z Sumerem, ze jego mieszkancow uwazala za kuzynow, choc lezala duzo dalej na polnoc w gorzystym regionie, znanym pozniej jako Urartu, w masywie Araratu. Wedlug muzulmanskich Kurdow i chrzescijanskich Ormian jezydzi sa czcicielami diabla, jesli nie samymi diablami. To prawda, ze oddaja czesc Aniolowi-Pawiowi, ktorego nazywaja Malak Taus. W ich religii temu kapitanowi aniolow i, podobnie jak Lucyfer, buntownikowi i wyrzutkowi, pozniej wybaczono i przywrocono go do lask. A jezydzi naprawde nie sa diablami, za jakich sie ich uwaza. Cala ta historia z kregiem, jak sie okazuje, nie jest nawet w polowie tak grozna, jak moze sie wydawac. Kolo rysuje sie podczas sporow dla tych, ktorzy maja zabrac glos. Przypuszczam, ze ono symbolizuje plemie. Powiedziec klamstwo, stojac w kregu, to zatruc cala spolecznosc, a odmowic dzialania w jego granicach, przekroczyc linie - to wyrzec sie wlasnej tozsamosci jako czlonka plemienia. Mysle, ze nasz mlodzieniec rozumie sile tabu, ale nie jego cel. Sadzac po tym chlopcu, Enakici Samuela rzeczywiscie sa dalekimi kuzynami jezydow. Nadal nie wierze w jego teze, ze opowiesci o aniolach sa czyms wiecej niz razacymi przeinaczeniami biblijnego przekazu. Ale jestem zaintrygowany. Tamuz wychodzi z przerwanego kregu, bierze od Cartera chusteczke, wyciera krew z zadrapan. Miedziany odcien jego skory znajduje teraz wyjasnienie. Jesli jego lud to nie Beduini ani w ogole Arabowie... Carterowi przypominaja sie slowa starego zebraka: Moja matka uczy mnie wielu rzeczy o pustyni, rzeczy, ktorych nie wiedza nawet Beduini... -Chodz, Carter-bej - mowi Tamuz. - Zaprowadze cie do samochodu. To blisko. - Mruga do niego i dodaje: - Spodoba ci sie kierowca. Jest Anglikiem, jak tg. Nagle uklucie serca -Tak, zgadza sie! Szkot! - wykrzykuje mezczyzna siedzacy na stopniu rolls-royce'a z odsunietym dachem. - Ten gowniarz powiedzial panu, ze jestem Anglikiem? Ej, ty maly lotrze... pardon, sir, za moj jezyk, ale od dawna nie mialem do czynienia z zadnym dzentelmenem oprocz niego, ale on nie jest nawet w polowie taki jak pan, nie robi ceregieli... no, wie pan, mowie o baronie.Mija chwila, zanim do Cartera dociera sens slow szofera. Rzuca "tak", ale nie jest pewien, na ktore pytanie odpowiada. -Przez tego smarkacza az sie zasapalem. Tez cos, "Anglik"! Kur... przepraszam, bez obrazy, sir. Cholerny maly kadisztu... Tamuz uchyla sie przed reka szofera i odpowiada mu cos, czego Carter nie rozumie, po czym, nie otwierajac drzwi samochodu, wskakuje na siedzenie pasazera. Pochyla sie i uzywajac lsniacej mahoniowej pokrywy schowka na rekawiczki jako lusterka, przeczesuje palcami czarne wlosy, odgarnia je z twarzy. Carter nie moze sie powstrzymac, zeby nie wyciagnac szyi i nie zerknac na czarna skorzana tapicerke. -Niezla bryczka, co sir? Kierowca i samochod zupelnie do siebie nie pasuja, jeden niechlujny, drugi wymuskany. Don MacChuill - tak przedstawil sie swoim gardlowym szkockim - wyglada jak czlowiek stworzony z kurzu i piasku. Trudno stwierdzic, jakiego koloru sa jego wlosy czy wymiety uniform, a jedyne skrawki skory, ktore barwa nie stapiaja sie z droga pod ich nogami, to te wokol oczu. Scislej mowiac, oka, bo na prawym MacChuill nosi opaske. Kolejna ofiara wielkiej wojny, mysli Carter. Gogle odsuniete na szoferska czapke, papieros podskakuje w kaciku ust, kiedy Szkot zachwala moc silnika i mistrzostwo wykonania. Samochod jest nieskazitelnie czysty, szmatka w rece kierowcy swiadczy, ze naprawde jest z niego dumny. MacChuill otrzasa popiol z papierosa, strzepuje kilka tytoniowych paprochow, ktore spadly mu na bluze, i dalej gada, otwierajac Carterowi tylne drzwi. Polowa z tego, co mowi, jest niezrozumiala. -Tak, tak, baron zna sie na samochodach, o tak. Siada za kierownica i odchyla sie do tylu, zeby podac Carterowi gogle, ktore wyjal z kieszeni. -Przydadza sie panu, sir. - Sciaga gogle na swoje oczy, a raczej na lewe oko i skorzana opaske, poprawia czapke. - No dobra. Ruszamy? Nastepny postoj Tell-el-Kharnain. Carterem miota w przod i w tyl, z boku na bok, kiedy jada kreta, wyboista droga, wspinajac sie na wzgorza lezace na polnocny wschod od swietego miasta, z tarasowymi sadami oliwnymi i gajami pomaranczowymi, ktorych ciemnozielone liscie sa jedynym urozmaiceniem kamienistego, piaszczystego, skalistego terenu. Tu i tam wznosza sie meczety, synagogi i koscioly, pod wzgledem architektury niewiele rozniace sie od przysadzistych swieckich budynkow w wioskach, przez ktore przejezdzaja. Tylko wieze i symbole religijne - gwiazda Dawida, krzyz albo polksiezyc - wskazuja na ich przeznaczenie. Carterowi wydaje sie dziwne, ze ten surowy region jest szczegolna kraina, Ziemia Swieta. I to w czasach rownie niegoscinnych dla wiary jak tutejszy suchy klimat. Ale gdzie jest inaczej? W otchlani futurystow, nihilistycznym piekle ludzi, dla ktorych istnieje tylko ich wlasna wola? Byl swiadkiem wydarzen, ktore poddaly probie jego wiare - w Boga, w ludzkosc, madrosc, sprawiedliwosc i milosierdzie - ale mimo to uwaza, ze trzeba wierzyc. Patrzy na tyl glowy chlopca, ktora sie kiwa, trzesie i podskakuje do rytmu jazdy. Jesli nawet Enakici sa swojego rodzaju czcicielami diabla, podobnie jak jezydzi, przynajmniej maja wiare. Natomiast futurysci... oni sie nie modla, jedynie skladaja ofiary calopalne w piecach postepu. -Ma pan przypadkiem szluga, sir? Bo wypalilem ostatniego i cholernie chce mi sie zajarac, wie pan, ale... -Oczywiscie - przerywa mu Carter. - Nie ma problemu. Nachyla sie z otwarta papierosnica w dloni. MacChuill odwraca sie na siedzeniu, zdejmuje rece z kierownicy, bierze papierosa. -Carter-bej? - Tamuz patrzy na niego szeroko otwartymi oczami. -Smialo - zacheca go Carter. Prowadzac, MacChuill spiewa szkockie piosenki ludowe, ktorym powinny towarzyszyc skrzypki. Carter sie zastanawia, jakim cudem szofer w ogole wydobywa z siebie glos, skoro wokol nich klebia sie tumany kurzu. On sam po polgodzinie kaszlu i spluwania wyjal z torby szalik - z fredzlami, podobny do palestynskiej kefiji - i owiazal sobie nim usta i nos. MacChuillowi i Tamuzowi wszechobecny pyl najwyrazniej nie przeszkadza. Carterowi przychodzi nawet do glowy, ze krzaczasta broda Szkota dziala jak filtr. Dziwne, ale prad gestego powietrza najwyrazniej omija Tamuza. Jego koszula jest snieznobiala. Tak czy inaczej zdrowy rozsadek mowi, ze kurz powinien wzbijac sie spod kol za nimi, a nie klebic sie, wirowac i wciskac prosto w twarz, jakby sie unosil z drogi przed samochodem i pedzil im na spotkanie. Tamuz odwraca glowe i Carter widzi, ze jego wargi sie poruszaja. Jesli zdecydowal przylaczyc sie do spiewu, nie jest taki halasliwy jak Szkot, ktory ryczy tak donosnym, ochryplym glosem, ze przy nim wycie silnika wydaje sie ciche i lagodne. Droga skreca na poludnie, by ominac strome zbocze konczace sie przewieszona skala. W oddali widac Jerozolime, zloto-biala i jasniejaca jak miraz. Chwile potem wjezdzaja na przelecz i obraz znika, a Carter czuje nagle uklucie serca. Nie jest to tesknota, nic rownie czystego i prostego, bardziej ciekawosc, jak wtedy, gdy mija sie na ulicy kogos, kto akurat odgarnia wlosy. Czlowiek widzi jego twarz zbyt krotko, zeby dostrzec urode, ale oglada sie odruchowo, zaintrygowany. I niestety, stwierdza, ze ten ktos juz zniknal. Droga biegnie teraz na wschod. Oddalaja sie od swietego miasta, od utraconej wiary Cartera. Jack wybucha -Miejcie troche wiary we mnie - mowie. - Bardzo bedzie ciezko?Swobodny spadek przez milion martwych swiatow, z rozpostartymi rekoma, zeby lapac prady czasu, celujac w otwor znajdujacy sie w polowie drogi w dol, dziure wielkosci przewodu wentylacyjnego. -Coz, to przyslowiowy skok w otchlan... - uprzedza Fox. -Dostaniemy spadochrony? - pyta Joey. -Albo plecaki odrzutowe - dodaje. - Tak, plecak odrzutowy bylby w porzadku. Fox podnosi wzrok znad simu, wzdycha. -Okej - mowie. - Nie ma plecaka dla Jacka. - Szczerze zeby w usmiechu. - Odprez sie. Bedzie dobrze. Spadanie to cos, w czym jestem najlepszy. -Najtrudniejsze bedzie wcelowanie w szyb chi. Patrze na sim, na georgianski szeregowiec. -Kilka scian i wieze straznicze - stwierdzam. - Bulka z maslem. -Budowla na powierzchni to tylko zmylka - wyjasnia Fox. - Prawdziwy Cyrk znajduje sie pod spodem. Spojrzcie na oslone paradoksu. Zerkam na kawalki mapy wydobyte przez Dona z koszmarow Joeya, zebrane w podobienstwo sensu przez Guya i zsimowane przez Anestezje; zdaje sie, ze nie wszystkie czesci do siebie pasuja. Przekrzywiam glowe jak zdziwiony kundel, probuje wyprostowac inwolucje okolicznosci i wydarzen. Plan nadal wyglada jak wziety ze snu szalonej wiewiorki. -W Cyrku czas jest kompletnie popieprzony - odzywa sie Joey. - Wierzcie mi, mieszkalem tam. Pojdziesz niewlasciwym korytarzem i juz nie wrocisz do miejsca, z ktorego wyruszyles. Trafisz do chwili, w ktorej wyruszyles. Bez zadnych wspomnien, jak tam dotarles. Wzruszam ramionami. Komu potrzebna pamiec, kiedy ma sie joie de vivre i pistolet orgonowy? -Ta trasa powinna cie zaprowadzic na nizsze poziomy. Fox kresli sciezke wokol zewnetrznych brzegow planu, gdzie korytarze tworza kola Mobiusa-Hilberta. Jego palec porusza sie do srodka i w dol ku naszej zjezdzalni do historii, do szybu wywierconego w chaosferze. Zsuwam gogle na oczy i jeszcze bardziej przekrzywiam glowe, sledzac szlak. I wreszcie uswiadamiam sobie, na co patrze. Drogi. Budynki. Kiedys moje urocze Kentigern mialo siostrzane miasto o nazwie Dunedin, glowna albionska baze w Kaledonii, zbudowana na czarnych wulkanicznych wzgorzach, z wielkim starym zamkiem w centrum, usadowionym na stromym bazaltowym urwisku, z balustradami ponurymi jak luty, z dzialami na murach obronnych i koszarami urzadzonymi w lochach. Jesli Kentigern jest zakazanym miastem budowniczych statkow i hutnikow, handlu i przemyslu, Dunedin to ostatni bastion dudziarzy i policjantow, potegi i majestatu, ubrana w szkocka krate, pieprzona turystyczna pulapka dla faszystow kochajacych Volk. Zanim nastal Mrok, Kentigern calkowicie wchlonelo Dunedin. Ale najwyrazniej go nie strawilo. Patrze na budynki i mosty simu Anestezji, na podziemne miasto z ulicami biegnacymi bez ladu i skladu, na zamek wiszacy do gory nogami nad bezdenna czeluscia. Nazistowski gotyk na maksa. -Powiedz, ze musimy dostac sie do zamku - prosze. -Musisz dostac sie do zamku - mowi Guy. -Super. -Wiec nie mozemy tak po prostu wysadzic drzwi - stwierdzam - wrzucic przez okna seksbomb i wkroczyc na cielesne pobojowisko. -To nie bylby dobry pomysl - zgadza sie Fox. -A gdybym sie przebral? Moglbym wlozyc fartuch laboratoryjny. I przyczepic plakietke z nazwiskiem. -Jack, rownie dobrze moglbys wlozyc gumowa maske i przykleic sztuczne wasy. Twoja metafizyke zamkowe skanery psi namierza, zanim dotrzesz do drzwi. -Z tym przynajmniej wejdziesz do Cyrku - odzywa sie Don. - Masz. Podaje mi astralne dokumenty podrozne: niewazny paszport z odcietym rogiem, wykorzystany bilet samolotowy do Turcji, z wetknietym w srodek jasnorozowym banknotem do gry w monopol. Otwieram bilet. Na zdjeciu topornie dorysowana twarz z usmieszkiem, nowe dane napisane olowkiem na starych, zamazanych korektorem. Dzielo doswiadczonego falszerza. Nawet pachnie jak trzeba. Odkladam je na stol i biore strzykawke napelniona atramentem, ktora podaje mi Anestezja. -W ten sposob dostaniesz sie do zamku - mowi. Od strzykawki bije slodki zapach mojej duszy, i tak powinno byc. Jest w niej woda z kapieli z homeopatycznie zakodowanymi szczegolami mojej archetypowej natury, zywa, plynna informacja, wirusowa ektoplazma, nasienie logosu, ikra memowa, sok duszy. Atrament mojego tatuazu. -Gdy znajdziesz sie w srodku, odszukasz swojego gospodarza, naklujesz jego dusze, zrzucisz kostium ze skory i... znikniesz - instruuje mnie Anestezja. - Sadzimy, ze minie dwanascie godzin, zanim mem Jacka Flasha nalozy sie na dusze gospodarza, wiec zrob mu zastrzyk o polnocy. Chlopczyk dobrze spi w nocy, bez brzydkich snow, rano wchodzi do zamku swiezy jak skowronek, rozpakowuje kanapke i... -Jack wybucha - koncze za nia. - W jego glowie. -Wlasnie - rzuca Fox. -Kto jest kozlem ofiarnym? -Architekt Cyrku. Ekspert od przestrzeni Eschera, kod dostepu beta. Otwieram dossier, ktore podaje mi Fox, i patrze na pacholka SS, na ktorego brudnym wnetrzu wjade do Dodge City. Robota to robota; Dedal nie stworzyl potwora, tylko zbudowal dla niego labirynt. Mimo wszystko na tym poziomie komplikacji spodziewalem sie tchorzofretki z cofnietym podbrodkiem i oczami jak koraliki. Elegant ze zdjecia nie wyglada na goscia, ktory robi laske szatanowi: fryzura beatnika, kozia brodka i was. Kurwa, szczerze mowiac, az za bardzo wyglada na czlonka bohemy. -Jacques Reynard Cartier - przedstawia go Fox. - Przynajmniej tak wynika z dokumentow. -Znam te twarz - mowie. -To daleki krewny - mamrocze Guy. -Nie jestem pewien, skad sie tam wzial, ale podejrzewam, ze ma to cos wspolnego z proba napisania historii na nowo, ktora dala... dosc ekstrawagancki skutek - wyjasnia Fox. -Strann? - pytam. -Strann. W Paryzu albo tutaj. Bog wie, w ilu faldach nastapilo to male fiasko. W kazdym razie wyglada na to, ze nasz czlowiek zmienil kierunek w czasie burzy i postanowil sie ustatkowac, grac wedlug zasad, znalezc mila prace... -Jako zly sluga imperium. To do ciebie niepodobne, Foxy. Guy wpatruje sie w sim, ale palcami wybija na stole rytm staccato. Nie jest latwo spojrzec na siebie jak na zdrajce, domyslam sie. -Moze sadzil, ze da rade cos zdzialac w ramach systemu - odzywa sie w koncu. - Infiltrowac go... zarazic czlowieczenstwem. Uratowac kilka dusz, zepsuc to i owo. Zadnej Ksiegi. Zadnych wielkich idei. Zadnych wielkich planow. - Potrzasa glowa. - Tylko postaraj sie nie zdemaskowac swojego gospodarza. A konkretniej, postaraj sie go nie sprzatnac. Mozesz... na jakis czas go wylaczyc. -Lubie czasowe wylaczenia - mowie. Usmiecham sie szeroko. Retrospekcje i rozszczepione swiaty, falowanie rzeczywistosci, poprawianie historii. Zycie nabiera wiekszej glebi, gdy sie ma tyle samo przeszlosci co przyszlosci. Linearnoscjest dla przecietniakow. -Sprobuj zapamietac, Jack, ze niektorzy nie maja takiej samej... odpornosci - ostrzega Fox. Dobra, dobra, zgoda. Zly pacholek Imperium, ktory wniesie mnie do zamku w swoich snach, nie zostanie nafaszerowany narkotykami, uspiony kijem bejsbolowym ani nie spadnie z wysokiego budynku. Nie zabije go. Nie zedre z niego skory, zeby uszyc dla siebie kostium. Nie zjawie sie pod drzwiami zamku z maniackim usmiechem na twarzy i wlosami ufarbowanymi na kolor ognia, nie bede twierdzic, ze nie jestem Jackiem Flashem. Naprawde, stary. Jestem tym gosciem, ktory pracuje w tym, no, wiesz... Widzisz, mam wasy. I plakietke z nazwiskiem. -Bede grzeczny. Obiecuje. -Milo bylo cie poznac, Guy - mowi Joey. ERRATA Misja Szedl drogami prowadzacymi do miejsc, ktore w zadnym normalnym swiecie nie powinny istniec. Skrecal z bocznych ulic w zaulki, ktorymi po stu krokach docieral do miast oddalonych o pol swiata. Rozmawial z ludzmi, ktorzy snia wspomnienia innych, bardziej zywe niz ich egzystencja na jawie, albo szepcza do siebie w jezykach, ktorych nigdy sie nie uczyli, pamietaja dzieci, po ktorych nie ma zadnego sladu i ktorych nikt inny nie pamieta. Przechodzil przez miasteczka, gdzie Zimni Ludzie dzien wczesniej, jak zawsze, zamkneli swoje sklepiki i wyniesli sie, zostawiajac po sobie tylko tani i brzydki kicz mojo: kolczyk z kurzego pazura albo czaszke z krysztalu. I nawet tutaj, gdzie w pewnym sensie wszystko sie zaczelo, na Mojave, nawet tutaj nie moze znalezc zadnych cholernych aniolow.Ale zapach Phree jest slodki i ciezki jak upalne powietrze i Finnan wie, ze znajduje sie na wlasciwej drodze. Gdy tak mozolnie brnie przed siebie, spod zdartych, wysokich butow w kolorze pustyni wzbija sie kurz. Oddalby prawa reke za lyk wody, o tak, usta ma spekane, wyschniete na papier, a slonce, cholera, za bardzo prazy jak na te pore dnia, ale on wie, ze ten szlak, prosty jak strzelil, jest bezpieczniejszy niz droga, ktora, jak zapewniali, powinna zaprowadzic go do starej misji z cegly suszonej na sloncu, znajdujacej sie w glebi wawozu, ale w obecnym stanie rzeczy rownie dobrze moglby trafic do Disneylandu albo do Dodge. Obchodzi nierowna wychodnie zwietrzalych gor z piaskowca i jego oczom ukazuje sie cos w rodzaju piekla. Wujek Walt spotyka Sergia Leone. Morze zardzewialych terenowek, parking ciagnacy siq az po horyzont, zarosniety zielskiem i suchymi krzakami, ktore wyrastaja spomiedzy metalowych wrakow. W samym srodku lezy miasteczko. Misja stoi posrod kilku zrujnowanych budynkow i przez chwile Finnan widzi ja taka, jaka byla kiedys, obraz pustych scian i wiezy nalozony na rzeczywistosc tego faldu. Podobnie jak slowo w angielskim, wloskim, inuickim czy etruskim nadal nosi w sobie echo Mowy, z ktorej sie wywodzi, tak misja lsni dawnym blaskiem - po czesci cien, po czesci odbicie - pobielona, spokojna, majestatyczna w swojej spatynowanej urodzie, niczym wdowa po wiesniaku siedzaca w cieniu na krzesle, starsza pani, do ktorej wszyscy przychodza po rade albo na plotki i zostaja skarceni, jesli nie potraktuja jej z nalezytym szacunkiem. Ten obraz utrzymuje sie zaledwie przez mgnienie oka, zanim przebije spod niego prawda. Misja przemalowana na czerwono wyglada teraz wulgarnie jak ognisty kutas szatana. Podobnie ruiny wioski, ktora ja otacza, ale one na szczescie sa male i prawie niewidoczne wsrod nagromadzenia straganow, markiz, namiotow, wigwamow, flag, choragwi, daszkow i... Zimnych Ludzi oraz mrowia ich klientow. Finnan nie przypuszczal, ze tutaj moze byc tylu normalnych mieszkancow. Sadzil, ze jest to ostatnie schronienie Zimnych Ludzi, ktorzy zwineli interes i opuscili miasteczka - gdzie tak naprawde nigdy sie nie zadomowili - zeby osiasc tu wsrod swoich. Wyobrazal sobie to miejsce jako ogrodzona murami kryjowke wyznawcow Jima Jonesa, enkinowska wersje sekty Moona. A okazuje sie, ze to raczej Mardi Gras na kwasie. Finnan wyciaga paczke cameli z tylnej kieszeni drelichow, zapala papierosa. Pierwszy haust niefiltrowanej trucizny daje lekkiego kopa, jakby stary pies gramolil sie z legowiska, zeby powitac pana: Hej, to znowu tyl Zawsze lubil nikotyne; dzieki niej zyskiwal cierpliwosc swietego i pluca grzesznika. Mile szczekniecie zapalniczki, cichy syk palacego sie tytoniu, trzask zapalniczki przy zamykaniu... niektore rzeczy pozostaja takie same nawet na koncu swiata. Albo po nim. -Hej! - wola Zimny Czlowiek, ktory idzie w jego strone, oddalajac sie od szalonej fiesty. - Wrociles? Seamus przyglada mu sie uwaznie. Skora i wlosy koloru swiezej kosci sloniowej, na glowie cylinder w gwiazdy i paski, frak, koraliki, wstazki i piora: wuj Sam od wudu. Finnan z miejsca uznaje go za naganiacza i oszusta. Zadnego prawdziwego mojo, tylko jaskrawe kolory i gladki jezyk, zeby sciagac frajerow do wesolego miasteczka. -Nigdy wczesniej tu nie bylem - mowi Finnan. -Dla nas nowy klient to stary przyjaciel. Chodz, przyjacielu. Czego pragniesz? Odrobiny milosci? Pieniedzy? Slicznotki, ktora ogrzeje cie w nocy? Mam racje? Zaufaj mi. Zaufaj sobie. To, czego nie mozemy ci dac, jest niewarte posiadania. Nasza oferta jest imponujaca. Finnan kwituje ten bajer krzywym usmiechem. Nie ufa sukinsynowi za grosz. W jego glosie jest melodyjna nuta. Zaspiew Mowy. Skurwiel moze nie jest enkin, ale, cholera, bardzo niewiele mu do niego brakuje. -Powiedz mi tylko, czego szukasz - zacheca go Zimny Czlowiek. Dziewczynki, ktora ukradla swiat, mysli Finnan. -Nie macie przypadkiem takiego cacka z kosci kurczaka, ktore cuchnie jak konskie lajno, kiedy ktos pieprzy glupoty? Takie cos mogloby byc uzyteczne. Naganiacz wybucha smiechem, jowialny i falszywy jak przewodnik wycieczki. To czesc gry, mysli Finnan, bo tego oczekuje klient. Nie jest mu obce pojecie szelmowskiego uroku, dzieki ktoremu mozna zdobyc czyjes zaufanie, mowiac, zeby ci nie ufal, i mrugajac przy tym. -Jestes czlowiekiem praktycznym i logicznym - stwierdza naganiacz. - Widze, ze wiesz, czego szukasz i ze to nie moj interes. - Zamaszystym gestem wskazuje targowisko. - Spaceruj do woli. Ogladaj. Pytaj. - Usmiecha sie, przywoluje Finnana blizej do siebie. - Jeszcze jedno, stary przyjacielu. Mala rada. -Za darmo? - upewnia sie Seamus. -Za darmo i gratis. Finnan zaciaga sie papierosem, czeka. -Zignoruj czlowieka za kurtyna - mowi naganiacz. Zimny jak lod, ze stalowym spojrzeniem, uchyla kapelusza, okreca sie na piecie i odchodzi. -Do zobaczenia - rzuca Finnan do jego plecow. Lapacze snow i piaskowe obrazy Misja znajduje sie na drugim koncu placu, jest otoczona przez kilka zrujnowanych budynkow. Prowadzi tam tylko jedna ulica, ale gdy czlowiek nia idzie, rozciaga sie, zakreca, owija wokol jak wezowy swiat z narkotykowych wizji. Poniewaz rzeczywistosc wyglada teraz tak, a nie inaczej, Finnan zastanawia sie, ile z tego zbiorowiska kolorowych straganow i tlumu buszujacych wsrod nich zaaferowanych poszukiwaczy istnieje naprawde, a ile jest pieprzonym zludzeniem. Nie bylo go przez dlugi czas - cholera wie jak dlugi - ale teraz nadrabia Mrok i Zime, ktora po nim nastala, nadrabia gleboka, ciemna noc snow. Gdy idzie w strone misji, obok kramow z wszelkim, pochodzacym z kazdego zakatka swiata gownem, ktore choc w przyblizeniu mozna uznac za amulety szczescia. Wydaje sie, ze robi jeden krok do przodu i dwa do tylu albo w bok, bo wcale nie zbliza sie do celu. Obchodzi koce rozlozone na ziemi, pelne skarbow z polnocy i poludnia, lapaczy snow i piaskowych obrazow, swietych posazkow wudu i santerii, kapliczek, mikstur i urokow. Mija stragany oferujace skandynawskie naszyjniki z runami, hinduskie ganesze, chinskie kuany, celtyckie laski, afrykanskie fetysze, jin-jangi, probki krwi obcych, fosforyzujace Madonny, lusterka z portretami Jezusa, Elvisa albo ksieznej Diany, pierscienie z czaszkami i zlymi oczami, pentagramy i rozance, dywaniki modlitewne i szale, bebenki, fujarki, grzechotki, krysztaly, wampirze swiece, karty do tarota, I Chingi, swiecona wode, srebrne kule, krolicze lapki i szczesliwy bialy pieprzony wrzos. Kramy sa ustawione bez zadnego planu, nie ma alejek, tylko przypadkowe nagromadzenie mojo, prawdziwe pole minowe, przez ktore nie da sie przejsc prosta droga. Po pieciu minutach ciaglego lawirowania Finann stwierdza, ze rzecz nie tylko w zlym rozplanowaniu. Zauwaza, ze wszedzie wokol niego ludzie kupuja te tandete - turysci, pielgrzymi, poszukiwacze czarow, ktore pozwolilyby im odzyskac dawne zycie. Mieszkancy przedmiesc, z aparatami fotograficznymi i dziecmi, zyjacy dostatecznie daleko od miast, zeby nie odczuwac wstrzasow rozpadajacego sie swiata, ale dostatecznie blisko, zeby sie ich obawiac, po prostu chca odrobiny bezpieczenstwa. Finnan podsluchal wystarczajaco duzo cichych rozmow, zeby dojsc do takiego wniosku. Opowiesci o tym, jak nie mogli sie dodzwonic do przyjaciol albo krewnych. Jak autobus, ktorym jezdzili do pracy, raptem zmienil sie w tramwaj. Jak ogladali wiadomosci w te noc, kiedy rozpadla sie Praga, a oni nawet nie wiedzieli, gdzie lezy to miasto - w Rosji? - rozumieli jednak, ze spotkal je straszny los. W kolejnych barach przy Jornada del Muerto Finnan poznal ich leki, dowiedzial sie o dezintegracji rzeczywistosci, o Mroku i Zimie. Na zapadlej prowincji kolo Alamosy stary pracownik stacji benzynowej zapytal go, czego szuka. -Aniolow - odparl Finnan. -A niech mnie, koles! My wszyscy szukamy aniolow. Jak ich znajdziesz, to spytaj, gdzie, do diabla, sie podziewali, kiedy swiat oszalal. Zapytaj, dlaczego moja Sara zostala porwana do nieba pietnascie lat temu, a oni jeszcze nam sie nie objawili. -Zapytam - obiecal Finnan. -Pietnascie lat i zadnego Antychrysta. Nikogo. Zapytaj ich. Finnan dopil mountain dew, zgniotl puszke i wyrzucil ja do kosza. Pokiwal glowa, patrzac na droge. -Zapytaj ich - powtorzyl starzec tonem bardziej zdesperowanym niz gniewnym. Finnan czuje na karku Mowe niczym ciepla reke mokra od potu. Czuje ja wzdluz kregoslupa i na ramionach. Ma wrazenie, ze lada moment cos wyskoczy spomiedzy jego lopatek, rozpostrze skrzydla, wysunie pazury albo smagajace macki - ledwo powstrzymuje te zwierzeca energie. Nazwijcie to szczesciem, nazwijcie majo, nazwijcie pieprzona Moca, ale tutaj to cos jest silniejsze niz u wiekszosci enkin i sprawia, ze Finnan robi sie nerwowy jak cholera. To cos ma zeby. Probuje znalezc zrodlo tych odczuc. Mimo nagromadzenia urokow i talizmanow, porozkladanych wokol niego na ladach i kocach, moc nie pochodzi stamtad, tylko ze zrujnowanych domow z cegly suszonej na sloncu, a przede wszystkim z misji, Misji Swietego Manite, jak wynika z mapy. Finnan rozglada sie za Zimnymi Ludzmi, ktorzy sprzedaja niezawodne leki na glebokie smutki duszy, pozywiaja sie tym miejscem jak sepy kawalkiem scierwa, odrywaja male keski skory i miesa. Seamus bierze chinska monete z najblizszego straganu; jest w niej slad Mowy, bo czuje mrowienie w palcach, ale to tylko rezonans, odbicie. Prawdziwa moc jest skupiona w budynku misji. Chryste! Co ci dranie tam trzymaja, do cholery? Gnijace cialo Boga? -Bog nie jest martwy - rozlega sie za nim glos. Finnan zatrzymuje sie i odwraca. Zimny Czlowiek stoi za kramem z ksiazkami - poradniki i mistyka New Age. Tantra dla idiotow. Jak wykorzystywac przyjaciol i manipulowac ludzmi. Jak udawac ofiare i wygrywac. Dawno temu, w innym zyciu, w czasie wojny, gral w karty z nagimi kobietami na koszulkach. We Francji czy w Hiszpanii? Niewazne. Pamieta, jak wtedy sobie myslal, ze kazdy pokerzysta, kazdy oficer, kazdy klamliwy kutas, ktory lubi rzadzic innymi, do perfekcji opanowal kunszt czytania z ludzkich twarzy i gestow, z przejawow nienawisci, strachu, pragnien. Wychwycic najdrobniejszy tik, drgnienie miesnia, zgiecie palcow, mrugniecie, zmiane zapachu, wahanie, spojrzenie - i czekac. Logika wyzwan i szans, ktora znajduje wyraz w mowie ciala, ujawnia atuty, blefy, prawdy. Nie czyta sie w myslach, tylko obserwuje przeciwnikow. Wie sie, co maja w kartach, i mowi wlasciwe slowa, zeby zagrali tak, jak wam odpowiada. Zimny Czlowiek usmiecha sie spokojnie, porozumiewawczo. Zatrzymuje pointe dla siebie, poki nie zostanie o nia spytany. -Rozdaj karty - mowi Seamus. -On tylko spi. - Zimny Czlowiek kiwa glowa. - Probujesz dotrzec do misji, tak? Zobacze, mysli Finnan. Tamten na razie z niczym sie nie zdradzil. -Spory dzis ruch na targowisku - stwierdza. -Tak. Ostatnio jest duzy popyt. Podnies stawke. -Wiekszosc to tandetne gowno, co? -Sama najprawdziwsza magia. Dziala jak czar, mozna powiedziec. Ale domyslam sie, ze pierwszy raz widzisz takie miejsce. Jestes troche sceptyczny, prawda? -Uwielbiam takie miejsca - rzuca Finnan niedbalym tonem. - Bardzo... eklektyczne. -Cos dla kazdego. -Jasne. Sprawdzam. -Szukasz czegos konkretnego? Niech zgadne. Chodzi o kwantowe splatanie, teorie pola chaosu? Finnan bierze pierwsza z brzegu ksiazke, patrzy na tyl okladki, siega po kilka nastepnych, kartkuje je, odklada na stolik. Niby-historia, folklor, pseudonauka. -O mitologie sumeryjska - mowi w koncu. - Slyszales o Ksiedze wszystkich godzin! Zimny Czlowiek mruga. Seamus widzi, ze cos zaskakuje w jego glowie. Karty na stol i koniec gry, niestety. -Nie, tego chyba nie mam. Przykro mi, obawiam sie, ze musimy pana poprosic o zwolnienie miejsca przy stole. -Szkoda - mowi Finnan. - Do zobaczenia. Zbiera sie do odejscia. -Zaczekaj. Chcesz dotrzec do misji, tak? Moge udzielic ci wskazowek. Finnan potrzasa glowa. -Dzieki, ale chetnie bym sie napil. Wiesz, gdzie moge dostac piwo? -Piwo? -Zapomnij. Sam znajde. - Finnan rusza przed siebie, zatrzymuje sie. - Hej... -Tak? -Jesli znajde to, czego szukam, na pewno dowiesz sie o tym pierwszy. 2 CIEN JEROZOLIMY Osobliwosc zamiast duszy Diuk Irae gladzi bujna siwa brode i wolno przesuwa palcem po grubej bliznie, ktora przecina lewa strone jego twarzy od policzka do linii wlosow, biegnac przez oczodol, gdzie utracone oko zastepuje lustrzana kulka. Wojna ma swoja cene, a on zaplacil niewiele; inni stracili duzo wiecej, zycie, dusze. Rafael nie zyje. Metatron zaginal. Gabriel... woli nie myslec, co sie stalo z panem ognia w Zimie. Byl jeszcze ten zakichany pacyfista Sandalfon, niestety, c'est la mort. W koncu okazal sie uzyteczny. Teraz zostalo ich tylko trzech, ale trojka to liczba rownie uswiecona jak siedem, a przynajmniej oznacza bardziej zwarta i stabilna strukture wladzy. Michal i Azazel, archaniolowie lodu i smierci, szafarze pokoju i milosierdzia, prawa i lewa reka Prawa. I wreszcie diuk, niegdys znany jako Uriel, Chwala Boza.Posiwialy, cyzelowane rysy jak wykute z granitu. Kamiennym, nieruchomym wzrokiem, nie mrugajac, zaglada z balkonu w otchlan, bezdenna rynne najwiekszej kopalni chi w calym Albionie, ktora przez burze zielonkawych oparow poznaczonych blekitem opada w dol do zrodla energii orgonowej, napedu czystego chaosu w samym sercu wszystkiego. Atrament pod skora Welinu. O tak, gdyby Bog naprawde nie zyl, bylby to jego otwarty grob - kopalnia odkrywkowa w samym jadrze rzeczywistosci, z niewyczerpanymi zlozami mocy. Nad nim i wokol niego, u sklepienia jaskini wisi monstrualna osobliwosc, jaka jest miasto Dunedin. Stalaktytowe ulice z kamienia biegna pionowo, poziomo i ukosnie; budynki zwisaja z mostow jak nietoperze z krokwi, gory i doly sa zagiete. Ale diuk nie zwraca uwagi na ten banalny labirynt; fascynuje go potwor znajdujacy sie nizej. Patrzy na geomagiczna maszyne, ktora przez dwadziescia lat albo pol wiecznosci zasilala to male Haven, wspanialy miraz Imperium, nad ktorym Slonce nigdy nie zachodzi. Po ustach Irae przemyka usmiech; slonce nie moze zajsc nad imperium ukrytym pod ziemia. Nad jego sekretnym krolestwem. Historia jest po ich stronie. Szyb wywiercony w glab Welinu to pozyteczny spadek po krotkim, niechwalebnym panowaniu Crowleya jako lorda protektora. Jak sie okazalo, nawet futurystyczna rewolucja w bloku wschodnim i wielka wojna posluzyly jako swietny pretekst do industrializacji i eksploatacji tego zrodla mocy. Po przywroceniu monarchii przez Mosleya diuk Irae, ktory pozostal lojalny wobec zdradzieckiego krola, zostal nagrodzony dostepem do samego zrodla potegi Albionu. Rob z nim, co chcesz, dla dobra kraju. Diuk Irae ma powod, zeby byc zadowolonym z atrapy rzeczywistosci, na ktorej jest zbudowane Kentigern; nie staloby sie lepiej, gdyby sam napisal scenariusz. Burza energii chi odbija sie w lustrzanej galce, znieksztalcona przez krzywizne powierzchni, tak ze jej srodek, ciemna korona horyzontu zdarzen, wyglada zupelnie jak czarna zrenica. Jakby w oku mial osobliwosc zamiast duszy. -Jakie to... nietzscheanskie - mowi. Stojacy u jego boku doktor Arturo, specjalista od biochaosu i bodhisatwa, jest jeszcze bardziej ponury niz zwykle. Zaszczepiony przeciwko wszelkim zarazliwym entuzjazmom narzuconym samemu sobie rezimem medykacji i medytacji, pozostaje, jak wszyscy dobrzy naukowcy, odporny na rozmaite pokusy swiata. Dla Arturo otchlan w dole to jego wlasne nieuniknione wieczne zapomnienie, mroczna nirwana, ktorej pragnie, bo wie, ze tylko ona uwolni go od poddanstwa. Mimo beznadziei sluzalczego posluszenstwa wobec mechanizmow panstwa i, w szerszym znaczeniu, samego Kola Fortuny, jest w nim malenka czastka, ktora teskni. Na szczescie prochy pomagaja, a calkowity brak ego w znarkotyzowanej psyche pozwala mu zachowac profesjonalny obiektywizm, co nie jest blahe, zwazywszy na to, ze jego prace dla najpotezniejszego diuka Albionu mozna pod wieloma wzgledami uznac za etycznie watpliwa. Teraz lyka nastepna pigulke - ujarzmione sumienie zapada w zwykla drzemke, a jemu pozostaje zdolnosc do chlodnej oceny sytuacji. -Nawet wagnerowskie, panie - dodaje. Diuk Irae kiwa z aprobata glowa. Jako kolekcjoner tego mistrza nihilistow ma w swojej galerii troche jego najslynniejszych obrazow. Scena w dole bardzo przypomina arcydzielo Inferno w blekicie i zieleni. Wzmianka o wielkim prefuturystycznym artyscie nasuwa mu pewna mysl. Diuk odwraca sie, ale patrzy nie na Arturo, tylko na stojacego obok niego skrybe, obdarzonego psychika, ale bezmyslnego archiwiste kazdej chwili zycia jego lordowskiej mosci. Mam nadzieje, ze wszystko zapisujesz. Bioform kiwa glowa, posluszny wykonawca wielkiego planu swojego pana. -Naprawde jestesmy wladcami tego swiata - mowi diuk Irae do Arturo, ale na niego nie patrzy. - Jak tam sobie radzi nasz architekt? -Wszystko idzie zgodnie z planem - odpowiada Arturo. - Cyrk powinien byc odciety w ciagu paru dni, calkowicie bezpieczny. -Swietnie. A co z projektem Moonchild? -Okres dojrzewania zakonczony. Wlasnie robimy ostatnie przygotowania do wylegu. Magicy pracuja na okraglo. Kiedy wypuscimy pocisk, poleci pewniej niz kula ze strzelby bohatera. Nie mam zadnych obaw. Trafi prosto w cel. -Ty niczego sie nie boisz, Arturo. -To prawda, panie. Diuk patrzy w wir. Gdyby mogl przebic wzrokiem niebiesko-zielona burze, dotrzec do dna studni historii, do tego faldu Welinu, gdzie wedlug profetycznych szpiegow Arturo wlasnie teraz pojawia sie Ksiega... gdyby mial pewnosc... Ale w swiecie bez Boga nic nie jest pewne. Czarna otchlan czasu opada w dol, szalejacy nad nia sztorm polyskuje jak plama ropy, opalizujacy atrament, same zielenie i blekity, kolory pawiego ogona; lecz w calym tym splendorze chaosu nie ma ciekawosci, nie ma sadu, nie ma pasji. Nie ma woli. Juz wkrotce, mysli diuk. Juz niedlugo. Dumny i poganski -Juz niedlugo! - wola Tamuz. - Zaraz bedziemy. Patrz, Carter-bej!Wstaje i jedna reka trzymajac sie przedniej szyby, druga wskazuje doline Jordanu, widoczna przez bialy wirujacy pyl cienka linie ciemnej zieleni, ktora skreca z polnocy w strone... Tell-el-Kharnain. Usadowione po obu stronach rzeki, ktora wpada do bladoniebieskiego Morza Martwego, wyrasta na pustyni niczym zburzone i odbudowane blizniacze wieze, miasto wzniesione na ruinach dwoch starozytnych mitow z takiego samego wyblaklego zlotawego kamienia, jaki widac w calej Palestynie, ale tutaj ten material z jakiegos powodu wydaje sie Carterowi inny. Ma w sobie cos z barwy soli i kosci, zywego ciala, ktore skamienialo, pokruszylo sie i rozpadlo. Ten sam jasny, zoltawy braz, sprawiajacy, ze Jerozolima wyglada niemal jak stworzona ze swiatla na papierze albo pergaminie, welinowe origami o czystych liniach i ostrych brzegach tutaj wydaje sie ciensze, wystrzepione. Tell-el-Kharnain ma takie same minarety i kopuly nad dachami, ale jego zarys na tle nieba przelamuja - to Carter widzi, kiedy podjezdzaja blizej - ciemne, powiewajace szmaty. Musi podniesc glos, zeby przekrzyczec burkliwe skargi silnika na niedelikatnosc MacChuilla, ktory przerzuca biegi, traktujac droge jak tor przeszkod. -Co to za flagi? -Kozie skory, Carter-bej - odpowiada Tamuz. - To na szczescie. Carter kiwa glowa. Oczywiscie. Wie to i owo o kulturze tego miasta; w listach Samuel rozwodzil sie na temat apokryficznych opowiesci o wystepku i karze, grzechu i cierpieniu, o tym, jak po wojnie w niebie Archaniol Michal rozplatal kamienista pustynie, zeby uwiezic upadle anioly pod dolina Morza Martwego. Pisal, ze dwa kopce wznoszace sie po obu stronach Jordanu, od ktorych miasto wzielo swoja nazwe - Wzgorze Rogatego - to rogi Samaela, przywodcy rebeliantow. Dla Cartera telle to oczywiscie slady starozytnej cywilizacji budowanej warstwa po warstwie na ruinach miast wzniesionych na starszych miasteczkach, ktore z kolei powstaly na jeszcze wczesniejszych wioskach, slady spotykane na calym Bliskim Wschodzie. Z drugiej strony, dla beduinskich plemion zamieszkujacych tereny na zachod od Tell-el-Kharnain mitologia i historia az tak bardzo nie roznia sie od siebie. Tubylcy uwazaja te wzgorki za ruiny Sodomy i Gomory i unikaja wchodzenia w obreb miejskich murow, poniewaz twierdza, ze stanac na rogach szatana, wroga, to obrazic Pana. Reszte Palestyny wzniesiono na czesc Boga swiatla - synagogi, skryptoria, twierdze - a Tell-el-Kharnain, znienawidzone, przeklete miasto, nie zostalo zbudowane wcale, tylko powstalo z legend i plotek naroslych wokol zapomnianej historii, jest pofaldowanym plaszczem ciemnosci narzuconym na martwego krola. Zanim w skalach wykuto Petre, zanim upadla Masada, zanim opuszczono En Geni, zanim w Qumran ukryto zwoje essenczykow, zanim zbudowano swiatynie w Jerozolimie, Tell-el-Kharnain juz stalo, dumne i poganskie, miasto bluznierstwa nad morzem pozbawionym zycia. Wjezdzaja w slona doline. Ku miastu 15 marca, Tell-el-Kharnain, miasto grzechu, znane ze swoich jaskin rozpusty bardziej niz Whitechapel. Nie powiem, zebym koniecznie chcial je zobaczyc, ale majac tylko jedna wskazowke co do miejsca pobytu Samuela, musialem udac sie do tej kloaki. Anno, przysiegam, halasliwe i cuchnace lotnisko Ben-Abba wydaje sie teraz szczytem cywilizacji. Do Tell-el-Kharnain wjezdza sie Solna Droga, z ktorej jest swietny widok na brudne slumsy zwane Nowym Miastem, zanim w zolwim tempie, wsrod powolnych tlumow, dotrze sie przez Brame Jerychonska na Targ Jedwabny. W pierwszej chwili to miasto wyrzutkow na pozor nie rozni sie zbytnio od sasiadow pod wzgledem ubrania czy zwyczajow, lecz gdy czlowiek zwroci uwage na szczegoly, calosc wydaje sie kompletnie obca. Kobiety w abajach i dzilbabach do kostek, ale uszytych z szafranowego jedwabiu. Mezczyzni w jarmulkach, z pejsami, ale odziani nie w surowe czernie jak ich aszkenazyjscy bracia z Jerozolimy, tylko w szkarlatne i fioletowe wzorzyste surduty, jaskrawe i wesole. Mijalismy wystawy sklepowe pelne hadisow otwartych na stronach ze wspanialymi ilustracjami, stragany oferujace dywany ozdobione wersami z Koranu, przeplecionymi z obrazkami ptakow i zwierzat, aniolow i ludzi. Czy wiesz, jak wyklete sa w lewantynskiej kulturze takie zmyslowe przedstawienia, Anno? Zydzi i mahometanie nienawidza ikon i balwochwalstwa z zaciekloscia godna najbardziej zajadlych Ulsterczykow. Spodziewalem sie miasta apostatow, ale teraz widze, ze to miasto heretykow i bluzniercow. Carter otwiera Piesn nad Piesniami, ktora lezy na stole obok jego dziennika. Zachwycony tym cackiem od pierwszego spojrzenia. kupil je godzine temu w sklepie przy waskiej, kretej uliczce ze schodami, prowadzacej przez lukowata brame na wewnetrzny dziedziniec, z ktorego wchodzilo sie na poddasze von Stranna. Pergaminowe kartki odwracaja sie lekko pod dotykiem palcow, strona po stronie arabskiego pisma i ilustracji misternych jak sredniowieczne manuskrypty albo mauretanskie mozaiki, smialych jak hinduskie rzezby, wykonanych najlepszym siddimskim atramentem, tak polyskliwie czarnym, ze nadal wyglada jak mokry. Piersi twe niech mi beda jako grona winne, a tchnienie twe jak zapach jablek, usta twoje jak wino wyborne. Carter zamyka ksiazeczke. Nareszcie w mieszkaniu von Stranna. Czekajac, az wroci Tantuz, zbieram mysli i zapisuje je w dzienniku. Tu czlowiek ma troche spokoju po halasliwych, zatloczonych ulicach, moze sie odprezyc, nie obawiac sie noza w plecach albo cudzej reki w kieszeni. Jednak oklamuje samego siebie. Nie potrafi sie odprezyc; Bog wie, ze chcialby, ale dwa razy w czasie podrozy zatrzymywano samochod i proszono go o dokumenty. Tureckie wojsko jest wszedzie, a poniewaz to tylko kwestia tygodni, kiedy Turcy przylacza sie do czarnych koszul, Carter uznal za glupcow tych kilku Europejczykow, ktorych widzial spacerujacych po targowiskach w lnianych garniturach i panamach. Sadzac po spojrzeniach, ktorymi miejscowi obrzucali zolnierzy, podejrzewa, ze Turcy moga tutaj napotkac opor, gdy przyjdzie pora. Miedzy tymi ludzmi a ich panami nie ma milosci. Iwanowie i Mehmeci zrobiliby dobrze, gdyby pamietali o rzymskiej krwi przelanej przez zelotow i sykariuszy. Ten czas nadejdzie, i to niebawem, Carter jego tego pewien. Modli sie tylko, zeby odnalezc Samuela i zabrac go stad, nim bedzie za pozno. Lecz gdzie on sie podziewa? Albo ten caly baron, skoro juz o tym mowa? Baron von Strann. A tak w ogole to strach pomyslec, co domniemany dzentelmen robi w Tell-el-Kharnain. Miasto zmyslow ...I tak, idac za rada lekarza, von Strann przybyl do miasta latem 1921 roku, w nadziei ze wody lecznicze i dobroczynny klimat doliny Morza Martwego okaza sie zbawienne dla jego pluc.W pierwszej chwili pustynny region, najglebsza depresja na Ziemi wydaje sie dziwnym wyborem na spa. Zasolony, siarkowy ugor bardziej nadawalby sie na miejsce wygnania niz na uzdrowisko. Niektorych przybyszow zdumiewa, ze taka sucha kraina w ogole moze wyzywic wioske, nie mowiac o miescie wielkos'ci Tell-el-Kharnain, ale dzieki intensywnemu nawadnianiu doliny Jordanu okolica jest zdatna do zamieszkania. Mozna to uznac za swiadectwo nieustepliwosci i hartu ducha, ktore cechuja ludzi od najdawniejszych czasow. Jednak czlowiek sie zastanawia, jakim cudem to siedlisko nieprawosci oparlo sie niszczacemu dzialaniu czasu, zwazywszy na to, ze musialo byc najbardziej znienawidzonym miejscem w calym Lewancie. Teraz wiemy, ze w swojej historii Tell-el-Kharnain zawsze przyciagalo chorych. Wykopaliska przeprowadzone przez Bauvala w 1970 roku pokazaly, ze tradycja korzystania z leczniczych wlasciwosci wod Morza Martwego siega okresu wczesnego neolitu. Choc dawniej sadzono, ze miasto postalo w tym samym czasie co fenickie miasta-panstwa Sydon, Tyr i Byblos, Bauval odkopal budowle pelniace jednoczesnie role lazni, szpitala, swiatyni i burdelu, a pochodzace z szostego tysiaclecia przed Chrystusem, oraz znalazl dowody na istnienie instytucji swiatynnych prostytutek, powszechnej na neolitycznym Bliskim Wschodzie. Identyfikowanie Tell-el-Kharnain z biblijnymi miastami Sodoma i Gomora nadal jest kwestia sporna wsrod archeologow, ale zeby udowodnic lub obalic te hipoteze, trzeba by podjac prace wykopaliskowe, co w najblizszym czasie wydaje sie nieprawdopodobne ze wzgledu na niepewna sytuacje panujaca w regionie. Jednak po calkowitym odrzuceniu tej teorii w latach szescdziesiatych nawet szanowani archeolodzy sklaniaja sie obecnie ku pogladowi, ze cos moze sie kryc za legendami, ktore sprawily, ze na czesc kochanka Aleksander przemianowal miasto na Hefajstionopolis. Ciekawe, ze juz w czasach Jerycha i Catal Huyuk Tell-el-Kharnain bylo czyms w rodzaju kurortu wakacyjnego typu "slonce, morze i seks", a jesli chodzi o kulture lazni, mogloby rywalizowac ze wspolczesnym San Francisco. W czasach okupacji babilonskiej i rzymskiej jego watpliwa reputacja, obietnica przyjemnosci ciala, okazala sie rownie lukratywna jak handel atramentem. Pod Osmanami, czyli w okresie, po ktorym trudno sie spodziewac tolerancji dla tego rodzaju miejsca rozpusty, miasto, o dziwo, rozkwitlo. Najbardziej prawy czlowiek interesu czy najdumniejszy imam latwo mogl wytlumaczyc wizyte w Tell-el-Kharnain kiepskim zdrowiem. Opiewane przez poetow i malarzy epoki romantyzmu jako "miasto zmyslow, barwiace plotno duszy szkarlatem grzechu", zyskiwalo ws'rod Europejczykow coraz wieksze uznanie jako cel podrozy, tak ze pod koniec dziewietnastego wieku stalo sie mekka dla libertynow wszelkiej masci i pozostawalo nia az do lat dwudziestych nastepnego stulecia, kiedy to, razem z Bejrutem, jak magnes zaczelo przyciagac rozpustnikow z Hollywood. Majac to na uwadze, a takze rzekome sklonnos'ci von Stranna, nalezy sie zastanowic, czy przy podejmowaniu decyzji o wyjezdzie, w takim samym stopniu jak wzgledy zdrowotne, nie kierowaly nim opowies'ci o hedonistycznych ekscesach. W pewnym sensie von Strann byl zarowno rekonwalescentem, jak i banita, ktorego z ojczyzny wypedzilo nie tylko nadwatlone zdrowie, ale takze umocnienie sie futuryzmu i pozniejszy terror. Jako arystokrata, ktory odmowil sluzenia w armii, i przypuszczalnie homoseksualista, stanowil podwojny cel dla ruchu zywiacego sie nienawiscia i resentymentami. Von Strann jasno wyraza swoje odczucia w liscie ze stycznia 1922 roku, piszac do rodziny: "...nie proscie mnie, zebym wrocil. Prusy sa teraz dla mnie niegoscinne". Kluczowe slowo, ktorego uzyl, unheimlich, jest trudne do przetlumaczenia i znaczy rowniez: niesamowity, budzacy groze, a nawet nadprzyrodzony. Jego biograf Golding uzywa tego okreslenia na poparcie tezy, ze von Strann byl czysto politycznym wygnancem, a plotki o odmiennych upodobaniach sa tylko plotkami: byloby troche smieszne, gdyby homoseksualista uwazal swoje spoleczenstwo za "nienaturalne". Jednak autorzy tej ksiazki sadza, ze to zdanie wiecej mowi o przypuszczeniach Goldinga niz o prawdziwych motywach von Stranna. Niewazne, co naprawde sprowadzilo go w te regiony - zdrowie, eros czy polityka - wlasnie tutaj, w dolinie Morza Martwego, w cieniu starozytnej Sodomy von Strann znalazl nie tylko lek na pluca i krotka ucieczke od rzeczywistosci poczatkow dwudziestego wieku, ale rowniez ujscie dla dotychczas tlumionej seksualnosci w artystycznej formie, ktora uczynila go slawnym. To tutaj, w miescie dekadencji i zepsucia posrod kamieni i piasku, von Strann zostal jednym z ojcow wspolczesnej fotografii i oczywiscie wspolczesnej pornografii. To tutaj, wsrod brazowoskorych Enakitow z okolicznych pustyn, znalazl zarowno swoje obiekty, jak i ratunek. Cien Jerozolimy -Na sama gore?-Tak, Carter-bej. Na gore. Carter usuwa sie na bok, zeby przepuscic Tamuza, odpowiadajac "oczywiscie" na jego wyraznie przecwiczone i wypowiedziane z duma: Pardon me, sir. Schody prowadzace do mieszkania i zarazem studia barona, ktore znajduje sie na poddaszu, sa waskie jak krete uliczki tej dzielnicy bohemy w miescie prawdziwej bohemy, waskie jak lukowa brama wiodaca na dziedziniec, gdzie okna z opuszczonymi zaluzjami sa w polowie zasloniete przez liscie winorosli. Carter patrzy, jak Tamuz wchodzi po dwa stopnie naraz i odsuwa jego torbe przewieszona przez ramie, zeby wygrzebac klucze z kieszeni spodni. Chlopak uparl sie, zeby niesc ja przez cale sto metrow od ulicy, gdzie MacChuill zaparkowal samochod. -No dobra, sir, jestesmy na miejscu. Chlopak zaprowadzi pana do barona. Tak, to tam, na samej gorze. Jesli bedzie pan potrzebowal szofera, niech pan powie temu kurduplowi, a wtedy on po mnie przyjdzie. W porzadku? Bohema, Tell-el-Kharnain, mysli Carter, wysiadajac z samochodu. -Kobiety? Chlopcy? Haszysz? Tamuz odpycha naganiacza, a ten wzrusza ramionami i kieruje uwage na starszego dzentelmena, ktory unosi paname, zeby chusteczka wytrzec spocone czolo, i mierzy ich wzrokiem, kiedy przechodza obok. Zdaje sie, ze miejscowych jest tutaj mniej niz Europejczykow, a wiekszosc to przymilni dranie, ktorzy poluja na turystow i oferuja im podejrzane uslugi. Arabowie to szlachetna rasa, tak zawsze sadzil Carter, ale widac, ze zmienil ich popyt na europejska dekadencje, rynek kupujacego, jak to ujal Engels. Z drugiej strony, te mury widzialy to samo za czasow Egiptu i Babilonu, pod rzadami Asyrii i Persji, za hellenistycznej, rzymskiej i bizantyjskiej okupacji, a nawet w okresie krucjat. Na scianach bocznej uliczki, ktora prowadzi go Tamuz, zachowaly sie plaskorzezby z zapomnianych epok, wyryte w kamiennych blokach, budulcu miasta, ktore raz po raz bylo rownane z ziemia i odbudowywane z architektonicznych i moralnych ruin. Promienie slonca rozjasniaja mroczna klatke schodowa, przesiane przez kamienna kratownice zewnetrznej sciany i liscie rosnacego na podworku drzewka pomaranczowego. To dosc przyjemne otoczenie, gdy juz sie ucieknie przed gwarem ulicy, musi przyznac Carter - stara dzielnica handlarzy atramentem wokol Beth Asztart, gdzie kupcy z calego swiata zbudowali swoje bazy, z ktorych eksportowali doskonaly siddimski atrament we wszelkich kolorach oraz proszki i plyny do barwienia szat dumnych imperatorow albo malowanych Dziewic. Chlopak otwiera drzwi i Carter wchodzi za nim do srodka. Dlugi pokoj z drewniana podloga i ukosnym sufitem jest pelen, ale nie mebli. Jasno otynkowane sciany, dwa okna i swietlik. Czesc kuchenna z zelaznym piecem i stalowym zlewem, dlugi stol na kozlach i niewiele wiecej. W jednym kacie komoda i duze lozko, obok rozkladane, z rozrzucona posciela. W przeciwleglym koncu pokoju ciezka czarna zaslona, teraz przewiazana i upieta, oddziela ciemnie i sluzy jako tlo, domysla sie Carter, sadzac po wycelowanym w nia aparacie na trojnogu. Von Strann najwyrazniej prowadzi zycie ascety. Nie meble zagracaja pomieszczenie, lecz odbitki oparte o sciany albo zawieszone na nich, zdjecia przypiete do sznurkow, ktore sie krzyzuja na wysokosci glowy, same studia mlodych nagich mezczyzn, w pozach bohaterow Homera. Maja pewna wartosc artystyczna, bez watpienia, ale jest w nich cos niezdrowego, dla Cartera zdecydowanie odpychajacego. Tell-el-Kharnain i pracownia von Stranna sa skrojone z tego samego materialu, a jest nim jedwab ufarbowany na szkarlat i fiolet, miekki i zmyslowy. To mroczna Jerozolima, mysli Carter, cien Jerozolimy, w takim samym stopniu swiecki, w jakim miasto Salomona jest swiete. Piersi twe niech mi beda jako grona winne, a tchnienie twe jak zapach jablek, usta twoje jak wino wyborne. Przesuwa palcami po miekkiej skorze Piesni nad Piesniami, wzrokiem bladzi po obscenicznych fotografiach. O, baron moze w najblizszej przyszlosci odkryc, ze jego zajecie stalo sie mniej lukratywne. Czekajac na powrot von Stranna, jestem w stanie myslec tylko o tym, co straca sojusznicy, jesli Turcja przejdzie na strone futurystow. Czlowieka dreczy niepokoj, od ktorego trudno sie uwolnic. Ilu europejskich bywalcow kawiarn i tawern bedzie szczesliwych, mogac sprzedac blizniego... -Carter-bej. Chlopak stawia przed nim pusty talerz i miske daktyli, bierze jeden ciemny owoc i wklada do ust. Carter zamyka dziennik, wsuwa skuwke na pioro. Tamuz wypluwa pestke i rzuca ja na talerzyk. -Na targu slysze, jak jeden czlowiek pyta o angielskiego zolnierza - mowi, wracajac do pieca (cokolwiek na nim gotuje, pachnie smakowicie). Jego ton jest niedbaly, ale pobrzmiewa w nim ostrzezenie albo pytanie. - Europejczyk - dodaje. - Nie poznaje akcentu. Nie angielski. Nie niemiecki. Czarne wlosy. Czarne oczy. -Czarna koszula? - rzuca Carter. Chlopak miesza w garnku, stuka drewniana lyzka o brzeg, probuje. -Nie dzisiaj. Ale w inne dni chyba tak. Mysle, ze nosi czarna koszule w inne dni. On... stoi jak pan. -A jak ja stoje? - pyta rozbawiony Carter, kladac jeden lokiec na stole, drugi na oparciu krzesla. Tamuz przybiera sztywna, wojskowa postawe, marszczy czolo, powoli obraca glowe najpierw w jedna, potem w druga strone, parodiujac surowego dowodce. W koncu celuje lyzka w Cartera. -Jakby mial pod soba wielu ludzi - wyjasnia. - Nie bal sie nikogo. Carter bierze z miski daktyl, obraca go w palcach. -Tak? -Dumny i grozny - mowi Tamuz. Kula obsydianowej ciemnosci Dumny i grozny diuk Irae kroczy przez laboratoria doktora Arturo, wasale w bialych fartuchach usuwaja mu sie z drogi. Stuku jego butow o metalowa kratownice nie zaglusza nawet dudnienie, warkot, trzaski i szum machin. Maszeruje jak general po polu bitwy, nie zwazajac na przepasc, ktora zieje pod azurowym chodnikiem ze stali i siega samej chaosfery. Choc z determinacja zmierza do celu, spojrzeniem jedynego oka ogarnia scene, nad ktora niepodzielnie panuje, co wyraznie podkresla kazdym aspektem zolnierskiego zachowania. Arturo wlecze sie za nim, na prozno usilujac dotrzymac mu kroku. Na koncu korytarza przeciska sie obok archiwisty, mamroczac pod nosem nieprzychylne uwagi na jego temat, podwojnie rozgoryczony jego zdrowiem, mlodoscia i calkowitym brakiem dumy, ktory tylko uzmyslawia mu egoizm jego wlasnej depresji.Wokol nich zwoje tasmy magnetycznej kreca sie wsrod migajacych diod i zielonych monitorow, bulgoczacych zlewek i goracych zwojnic, ktore jakby wyrastaly z konstrukcji przypominajacej malpi gaj. Karty perforowane i wyswietlacze holograficzne, zawory i oscyloskopy, odbiorniki radiowizyjne i swiecace zarowki kondensatorow chi skladaja sie na mainframe ukryty gleboko w trzewiach Zamku, pod Cyrkiem. Nic tutaj nie bylo wymieniane, niczego nie wyrzucono. Zastawione czarnymi pudlami i oplecione zlotymi drutami zielone sciany, wielkie plyty glowne, lacza sie kablami albo falami z kwantowymi procesorami i neuronowymi sieciami plynnego orgonu, i zintegrowane ze soba, tworza jeden potezny komputer. Zainstalowane nad bezdennym szybem kopalni chi, niczym sklepienie utworzone z mechanicznych stalaktytow, to bekarcie dziecko milosci Babbagea i Boscha, laboratorium bedace komputerem, jest swiatynia wlasnego dziedzictwa i awangarda informatyki. To legowisko nowych technologii, zimna i wroga wylegarnia komponentow walczacych o przetrwanie wbrew ewolucji, jednoczesnie zlobek i cmentarz. Zawieszone nad ziejaca otchlania destrukcji, jest kanibalistycznym wytworem postepu. -I to wszystko dla jednego malego boga - mowi diuk Irae. -Chaosfera jest dosc... skomplikowana, panie - odzywa sie Arturo. - Samo utrzymanie integralnosci... Diuk macha reka. -Wierze ci na slowo, ze tego potrzebujemy. Projekt Moonchild ma moje pelne poparcie. Za scianami z perspexu siedza w rzedach paplajace bonobo, przywiazane do wyscielanych szkolnych krzeselek z maszynami do pisania wbudowanymi w drewniane pulpity. Szympansy bebnia w klawiatury niczym zespol sekretarek w ogromnej hali maszyn, zapelniajac papier elaboratami, ktore natychmiast odbiera i analizuje armia technikow. Na wygolonych, poddanych trepanacji czaszkach malp iskrza i szumia elektrody; swiecace zielono-niebieskie rurki, podlaczone do nich jak kroplowki, biegna do szklanej kadzi wypelnionej kotlujaca sie orgonowa para, a z niej z kolei wychodzi pojedynczy waz i znika w przepasci. Pulsuje w nim energia. -Jak idzie ta czesc eksperymentu? - pyta diuk, przekrzykujac kakofonie. Arturo pstryka palcami i u jego boku natychmiast pojawia sie technik. -Wyniki - rzuca krotko. - Co mamy? -Zdaje sie, ze obiekt dwudziesty trzeci produkuje Szekspira, panie. Technik podaje mi rulon papieru perforowanego, Arturo sprawdza zapis, przerzucajac go sobie przez ramie jak tasme do dalekopisu, kolejne metry wydruku splywaja faldami do jego stop. -Ta mroczna istota... - czyta Arturo. - Ukryte w chmurach szczyty wiez, wspaniale palace...To nazywasz wynikami? Technik probuje sie tlumaczyc, ale doktor Arturo nie dopuszcza go do glosu. -Przerwac faze alfa, odeslac obiekty do wydzialu metafizyki, poddac dysekcji, przejsc do fazy beta - rzuca polecenia. -Nowe obiekty, panie? Skad... -Skontaktuj sie z dzialem kadr, czlowieku. Personelu administracyjnego jest na peczki. Wykaz odrobine inicjatywy. -Nie jestem upowazniony do wykazywania inicjatywy, panie... Ale diuk i naukowiec juz maszeruja dalej, zostawiajac go, by zrozumial, ze zostal odprawiony... z dorozumianym upowaznieniem, ktore oznacza awans. Slugus pstryka palcami. W jednej chwili u jego boku pojawia sie inny technik. -Tak, doktorze? Bioform archiwista spieszy przez drzwi wahadlowe za swoim panem i slyszy, jak Arturo mowi: -Oto on. W powietrzu przed nimi wisi kula obsydianowej ciemnosci, babel czystego chaosu, trzymetrowej srednicy. Kuli nie dotyka nic z wyjatkiem odbic otaczajacego swiata. Ze wszystkich szalonych wynalazkow ogromnego laboratorium doktora Arturo tylko ten jeden pozostaje niezintegrowany, wyjatkowy, samotny. Komora Ech, tak nazywa ja tworca. Ta mroczna istota, mysli Arturo. Nienarodzony Bog. O siddimskim lsniacym atramencie -Bog wie, ze nigdy nie umialem rozgryzc tego czlowieka - mowi MacChuill. - Trzyma sie z boku, rozumie pan? Wiekszos'c czasu spedza na przekletej pustyni z kozojebcami... przepraszam za wyrazenie. W ten sposob profesor chcial sie z nim zakolegowac.Zgrzytaja biegi, samochod skreca za rog. Carter wolalby, zeby postrzelony Szkot patrzyl na droge i trzymal obie rece na kierownicy. Nie moze sie nadziwic, ze szofer traktuje hamulce, sprzeglo i gaz tak, jakby tanczyl cholernego charlestona... Na Boga, czlowieku, dzwignia zmiany biegow to nie drazek sterowniczy! Gwaltownym skretem w lewo omijaja fure, przemykaja obok straganu z dolma i wpadaja w Aleje Palmowa, zostawiajac za soba chor przeklenstw. MacChuill zaglusza je wlasnymi wiazankami i ryczacym klaksonem, a Carter traci nadzieje, ze czegos sie od niego dowie. Zrezygnowany patrzy na kram z jedwabiem i kilku starcow, ktorzy siedza obok niego na metalowych krzeslach i pochylaja sie nad plansza do tryktraka lezaca miedzy nimi na rozkladanym stoliku. -Tak, on chcial... hej, sam sie pierdol! I swoja matke tez! Do cholery, zlaz z drogi, osle! Chcial sie do nich dostac. Do plemienia Tamuza. Niech pan chwile zaczeka. Samochod hamuje z piskiem przed gromada klientow otaczajacych stragany rozstawione wzdluz ulicy. Aleja Palmowa biegnie na polnoc wzdluz wschodniego brzegu Jordanu, obsadzona drzewami, ktorych ciemnozielone pierzaste liscie sluza handlarzom jako naturalna oslona przed sloncem. Ale upal nadal jest piekielny; powietrze wydaje sie ciezkie, plynne. -Plemienia Tamuza? - pyta Carter. - Von Strann dal mu... -Do kurwy nedzy! MacChuill skreca kierownice, naciska klakson i nie zdejmuje z niego reki. Brzydkie, natarczywe, szarpiace nerwy wycie moze zniesc tylko Szkot przyzwyczajony do uzywania dud jako broni na wojnie. MacChuill unosi sie na siedzeniu, wystawia glowe nad przednia szybe. Nie wiadomo, co krzyczy, ale w tlumie otwiera sie szczelina, wiec Szkot siada, wlacza silnik i rusza powoli do przodu. -Przepraszam, sir. Ta cholerna droga to mordega, ale nie ma innej do Atramentowych Studni. Carter opuszcza ciezka zaslone prowizorycznej ciemni, robi kilka krokow do tylu, kladzie reke na aparacie fotograficznym. -Atramentowe Studnie? - pyta. MacChuill kiwa glowa. Na stole przed nim lezy puszka z tytoniem, on sam jest zajety skrecaniem papierosa. Jako zrodlo informacji okazal sie niewiele bardziej przydatny od Tamuza, ale mogla pomoc nawet najmniejsza wskazowka, cos wiecej niz puste spojrzenia i prosby w lamanym angielskim, zeby poczekal na barona, na von Stranna. Nie ma mowy! Jeden stracony dzien to o jeden za duzo. Carter nie dowiedzial sie niczego w sklepach ze starociami, ktore obszedl wczoraj. W tym momencie Szkot jest jego najwieksza szansa. -Tak, tylko ten jeden raz tak naprawde go widzialem, oprocz tego co przelotnie, znaczy sie panskiego Hobbsbauma - mowi MacChuill. - Baron zabral nas tam obu. Zreszta i tak nie bylo tam co ogladac, nie liczac jakiejs cholernie wielkiej i paskudnej maszynerii. To Atramentowe Studnie, sir. - MacChuill wklada papierosa do ust. - Ma pan moze ogien? -Chyba tak. Chwileczke. Carter klepie sie po kieszeniach, wyjmuje srebrna zapalniczke, podaje ja Szkotowi. -Dzieki. -Co to ja mowilem? - Potrzasa glowa, wzrusza ramionami. - Taa... spedzili tam pare ladnych godzin, gadali to z tym robotnikiem, to z innym. Mozna by pomyslec, ze maja jakies udzialy w tym cholerstwie. Chryste, dzisiaj to zaden interes. Za drogo, zeby kopac w ziemi, kiedy jest sto innych sposobow, by wyprodukowac cos, co sie nada do tego samego, wie pan. Carter kiwa glowa. Nie robi sie przeciez workow z jedwabiu, a w tych czasach indyjski atrament wystarczy kazdemu biurokracie czy bankierowi do prowadzenia rachunkow. Nieblaknacy blask siddimskiego lsniacego inkaustu blyszczal na welinowych paginach ksiag Prospera i Tres Riches Heures diukow historii. Tak, mysli Carter, ale nawet poezja opiewajaca jego zalety zostala spisana zwyczajnym atramentem, ktory po wyschnieciu robil sie matowoczarny. Studnie znajdujace sie na polnoc od miasta nadal produkuja male ilosci rarytasu na specjalistyczne rynki, ale wszystko wskazuje na to, ze interes sie konczy. A Carter nie ma pojecia, co moglo tam przyciagnac Samuela oprocz ciekawosci uczonego pasjonujacego sie starozytnymi manuskryptami. Jednak warto sprobowac. -Gdyby mogl mnie pan tam zawiezc, bylbym bardzo wdzieczny - mowi. -Nie ma sprawy. MacChuill wskazuje glowa na zapalniczke, ktora Carter bawi sie od niechcenia, otwierajac ja i zamykajac. -Ladna rzecz. -Mam ja od lat. Carter zamyka zapalniczke, rzuca ja w powietrze, lapie i wsuwa z powrotem do kieszeni. -W takim razie jedzmy - rzuca z ozywieniem. Przez wzglad na jednego dobrego czlowieka Na pewno znasz Tore. Na pewno znasz te historie tak, jak opowiada ja Tora, historie Sodomy i Gomory. Ale istnieje wiele wersji, a tylko jedna prawda. Jak jest w twojej ksiedze? Co mowia? Ze Pan objawil sie Ab Irimowi o zachodzie slonca i przemowil do niego. O wschodzie zniszcze miasta Sodome i Gomore, rzekl, bo grzechy ich mieszkancow sa dymem, ktory wyciska lzy z moich oczu, i dlatego zostana skresleni z Ksiegi Zycia. Mowia, ze Ab Irim bal sie o swojego bratanka Lota, ktory mieszkal w Sodomie - tak? - wiec zapytal Pana: Zniszczysz cala Sodome, dobrych i zlych; czy to bedzie swiadectwo Bozej madrosci, sprawiedliwosci i milosierdzia? Pan sie rozgniewal, ale wysluchal prosby: Dobrze, Ab Irimie, oszczedze miasto, jesli znajdzie sie w jego murach piecdziesieciu dobrych ludzi. Tak? Jednakze Ab Irim nadal obawial sie o swojego bratanka Lota, wiec dalej blagal Pana: Jesli w murach miasta znajdzie sie tylko czterdziestu dobrych ludzi, wtedy z powodu dziesieciu zniszczysz cala Sodome, sprawiedliwych razem ze zlymi; to ma byc swiadectwo Bozej madrosci, sprawiedliwosci i milosierdzia? I znowu Pan sie rozgniewal, ale i tym razem ustapil: Dobrze, rzekl, oszczedze miasto, jesli znajdzie sie w jego murach czterdziestu dobrych ludzi. Na pewno wiesz, jak rozwija sie ta historia, jak Ab Irim targowal sie z Panem, az zaszlo slonce i nastala noc, jak nie przestawal blagac. Wreszcie Pan przychylil sie do jego prosby i zgodzil sie oszczedzic miasto, jesli w jego murach znajdzie sie chocby dziesieciu dobrych ludzi. Gdy aniolowie zstapili do miast, znalezli tylko jednego sprawiedliwego, wiec oba zostaly zniszczone, tylko Lot ocalal. Taka historie opowiada twoja Tora, tak? Ale ona nie jest jedyna. Inna opowiedzial Ab Irim swemu sludze Eliezerowi, a dzieci slugi przekazaly ja dalej. Kiedy Ab Irim stal przed Panem w tamta noc, ublagal go raz jeszcze, a Pan zgodzil sie oszczedzic miasto, jesli w jego murach znajdzie sie dziewieciu dobrych ludzi, a potem znowu, jesli w jego murach znajdzie sie osmiu dobrych ludzi. Ale Ab Irim nadal targowal sie z Panem. A jesli znajdzie sie siedmiu ludzi albo tylko szesciu? A jesli tylko pieciu dobrych ludzi sie znajdzie? Ab Irim blagal Pana przez cala noc, az w ostatniej chwili przed wschodem slonca Pan ulegl: Dobrze, Ab Irimie, rzekl, oszczedze miasto, jesli w jego murach znajdzie sie choc jeden dobry czlowiek. Ab Irim poczul ulge. Wiedzial, ze Lot jest dobrym czlowiekiem i przez wzglad na niego Pan nie zniszczy Sodomy. Kiedy pojawil sie pierwszy brzask, na oczach Ab Irima Sodoma i Gomora zostaly zniszczone. Nie bylo zadnych dobrych ludzi w ich murach, wyjasnil mu Pan, bo gdy Ab Irim targowal sie z nim przez cala noc, aniolowie zstapili do miasta i zabrali Lota, dlatego wszyscy mieszkancy zasluzyli na smierc w ogniu, w plonacej siarce. Tak wiec aniolowie Pana zniszczyli Sodome i Gomore, poniewaz ich grzechy byly dymem, od ktorego oczy Pana napelnialy sie lzami. Mieszkancy zostali skresleni z Ksiegi Zycia, a po miastach zostala tylko infamia. Tak opowiedzial Ab Irim swemu sludze Eliezerowi. Atramentowe Studnie Czarne blizniacze wieze cumownicze lotniska Ben-Abba i czarne zelazne wieze wiertnicze Atramentowych Studni wyrastaja z bialych plaszczyzn dna doliny, tworzac prawie regularne rzedy i kolumny niczym figury na gigantycznej szachownicy pod koniec partii: niezgrabne wieze Eiffla, konie podrzucajace lbami jak przy parskaniu, laufry z wielkimi tlokami zamiast czapek obracaja tryby, zeby na lancuchach opuscic wykletych robotnikow do szybow piekla. Znajdujacy sie daleko za nimi kompleks fabryczny wyglada jak gracz zniechecony po przegranej, rafineria jest glowa oparta o stol, magazyny sa rozlozonymi ramionami, rury to spuchniete palce. Smierdzi siarka.Droga na pola atramentu biegnie obok ruin tak zerodowanych, ze mozna by mylnie wziac je za wychodnie skalna, gdyby nie zarysy okien i drzwi. To stara forteca templariuszy, wyjasnia MaxChuill, ktora strzegla swieckich pielgrzymow i spekulantow zmierzajacych do nieswietego Hefajstionopolis. -Chyba nie bylo tego w statucie bractwa chrzescijanskich wojownikow - komentuje Carter. -Taa, zdaje sie, ze tak samo myslala inkwizycja. Herezja, bluznierstwo i homoseksualizm - takie zarzuty stawiano templariuszom, katarom i albigensom, a oni je potwierdzali. I choc przyziemne polityczne i ekonomiczne wzgledy, ktore byly glownym powodem przesladowan tych trzech ulubionych przedmiotow badan pseudohistorykow, sa oczywiscie duzo istotniejsze dla powaznych uczonych niz zeznania wymuszone torturami, trzeba jednak zadac sobie pytanie: dlaczego te trzy oskarzenia wystepuja razem? Zamiast spekulowac na temat watpliwej prawdziwosci zarzutow, przez ktore ci "pederasci" trafili na stos, a ich ziemie i pieniadze w rece dobrych katolikow, zamiast fabrykowac siec okultystycznych tajemnic na podstawie naciaganych powiazan (Baigent, LeighLincoln, 1982), sledzic "sekretne tradycje" od essenskich chrztow nasieniem (Allegro, 1979) po homoseksualne orgie asasynow (Burroughs, 1959), skupmy sie na znaczeniu mitu. Przewiercmy sie przez poklady spekulacji, ktore narosly w historiach pisanych przez zwyciezcow i bajkach opowiadanych jako prawda przez wspolczesnych adeptow wiedzy tajemnej, i sprobujmy dotrzec do jadra sprawy, zbadac prawdziwa materie tych oskarzen, podtekst, semiotyke grzechow. Przeklinac Boga jako zlego demiurga, oddawac mocz na krucyfiks, czcic odcieta glowe Bafometa - te wystepki przeciwko ortodoksji sa ciezkimi zbrodniami, ktore w swojej symetrii do monoteistycznych struktur wierzen stanowia systemowa opozycje, odbicie, niemal ich przedluzenie, gdzie antropomorfizowanie Ojca Niebieskiego jest samo w sobie bluzniercze, gdzie krucyfiks jest bozkiem, ktorego nalezy zniszczyc, gdzie prawdziwe zbawienie nie zalezy od krwawej ofiary, w swej istocie poganskiej - lecz od buntowniczego, ascetycznego, neoplatonskiego chrztu Jana, tego wspolczesnego Orfeusza, w przypadku ktorego oddzielenie ducha od materii osiaga symboliczna apoteoze w oddzieleniu glowy od ciala. U zrodla tych oskarzen moze lezec strach, ze istnieje czystsza forma monoteizmu, ktora odrzuca Boga Ojca i Boga Syna, bo uwaza ich za idoli, a otacza czcia raczej Slowo niz Cialo, z oddaniem, ktorego brakuje ortodoksom. W pewnym sensie te herezje mozna uznac za logiczny rezultat monoteistycznej odrazy do poganskiej seksualnosci, zatem nic dziwnego, ze ikonoklazm pojawia sie w roznych miejscach i okresach chrzescijanskiej historii czy to jako reakcja na rzeczywistosc, czy jako projekcja podswiadomej paranoi, czy wreszcie jako cyniczne usprawiedliwienie grabiezy wlasnosci i przywilejow. Sa to jedynie przejawy samej istoty chrzescijanstwa w postaci nieskazonych absolutow, czarnych pokladow nienawisci do zepsucia swiata i ciala, nienawisci, ktora postrzega swiat i cialo jako pieklo, mroczne wiezienie dla dusz splamionych grzechem. Dlaczego zatem - musimy zapytac - do listy oskarzen, ktore brzmia jak manichejski manifest, niezmiennie dodaje sie homoseksualizm? Co homoseksualizm ma wspolnego z transcendentnym oddaniem bostwu? Nic, mysli Carter. Nic tu po nim. Dwie godziny wypytywania i zaden z robotnikow nie przypomina sobie Samuela ani von Stranna. A mozna by sadzic, ze dwaj szaleni Europejczycy przybywajacy w poludnie do tego suchego piekla, zeby szukac Bog wie czego, utkwia komus w pamieci. Carter zerka na MacChuilla, ktory siedzi niedbale na stopniu samochodu, pali papierosa i obserwuje halasliwa maszynerie w ruchu, podnosniki przenoszace bryly czarnego krysztalu, juz topiacego sie w sloncu. Jesli Szkot jest klamca, to cholernie dobrym, powinien wystepowac na scenie albo na srebrnym ekranie, zamiast trwonic talent jako szofer pruskiego pornografa z upodobaniem do ladnych miedzianoskorych chlopcow. -Robotnicy czesto sie tu zmieniaja - mowi. - Dostaja kupe pieniedzy, ale robota brudna. Sam pan czuje, co? Siarka, spalona guma, dym z plonacej ropy i zgnile jaja. -Ze nie wspomne o niebezpieczenstwie. Przy kopaniu trafi sie w plynne zloze i... sam tu troche pracowalem, ale zrozumialem po jakims czasie, ze nie warto umierac dla pieniedzy. Utopic sie w atramencie... Chryste! Carter siedzi na niskim, rozpadajacym sie murku, zbudowanym jeszcze przez templariuszy, i patrzy, jak z krysztalow lezacych na podnosnikach unosza sie czarne opary i tworza ozdobne arabeski podobne do pisma, w ktore ten atrament moze sie zmieni po oczyszczeniu, zapakowaniu i wyeksportowaniu do jakiegos odleglego zakatka swiata. Studnie sa tutaj od ponad dwoch tysiecy lat, ale slady dawnych kultur, ktore moglyby zainteresowac Samuela, dawno zostaly usuniete, zeby zrobic miejsce nowoczesnemu, zmechanizowanemu przemyslowi. Po co wiec tutaj przyjezdzal? -A atrament, wie pan, nie da sie go zmyc tak samo jak pylu weglowego - gadal dalej Szkot. - Dostaje sie pod skore i koniec. Chryste, u mnie jeszcze go widac przy odpowiednim swietle. MacChuill uniosl reke, zaczal odwracac ja w rozne strony, az Carter dostrzegl widoczny tylko pod pewnym katem znak, ktory wygladal jak wyblakly tatuaz, ale przez mgnienie byl czarny i wyrazny, nieprawdopodobnie ostry i swiezy. Gra swiatla i... -Chyba musze na chwile usiasc. Nagle zakrecilo mi sie w glowie. Cholerny upal. Tak wiec McChuill przysiada na stopniu samochodu, a Carter w cieniu ruin fortecy templariuszy i zastanawia sie, co, do diabla, sprowadzilo Samuela na te pustynie i czy w ogole tutaj przyjezdzal. A my patrzymy na niego, dryfujac smuzkami w powietrzu, sniac o slowach, ktorymi sie staniemy. Alarm na obwodzie -Sama smierc jest mniej wspaniala - mowi diuk Irae.Krazy po Komorze Ech jak krytyk sztuki oceniajacy wyjatkowo oryginalna instalacje. Istotnie powinno byc wspanialsze od smierci jajo, z ktorego wykluje sie Jedyny Prawdziwy Bog. U kresu zycia siedem dusz istoty rozpada sie i znika, jedna po drugiej, ale tutaj nastapi ich polaczenie. Sekhu, doczesne szczatki. Prochy aniola Rafaela zebrane w radioaktywnych ruinach, ktore kiedys byly Damaszkiem. Ka, sobowtor. Pusta zbroja Gabriela wzieta z opuszczonego Haven w Zimie, rzezbiona zaslona helmu, doskonaly obraz jego twarzy. Khu, aniol stroz. Sam Uriel - znany jako diuk Irae w tym smiesznym wymyslonym faldzie - oddal wlasne oko, zeby obserwowac projekt od srodka. Tak jak Michal i Azazel oddali siebie. Ba, serce ksiecia. I Khaibit, cien aniola smierci. A szosta dusza, druga w kolejnosci, zycie, energia, plonaca piesn ducha, Sekem? Krzyk Sandalfona, kiedy Uriel rzezbil w nim pozostale dusze, nadal rozbrzmiewa echem w tym bablu chaosu, spada bez konca w kierunku osobliwosci o nieskonczonej energii i zerowych wymiarach, czystej mozliwosci, glebokiej pustce, ktora czeka na wyszeptane slowo. Na sekretne imie Boga, Ren. Gabriel popelnil blad, sadzac, ze jeden z nich zdola zatrzymac tron dla siebie. Aniol ognia na tronie Boga zrobilby z nieba pieklo, a zaden z pozostalych trzech wcale nie poradzilby sobie lepiej. Sam diuk nigdy nie byl tak ambitny ani glupi; w glebi serca jest tylko starym zolnierzem, ktory stoi za swoim krolem - straznik i lojalny doradca. Wiec jesli chce przywrocic porzadek w Welinie, bedzie potrzebowal po trochu ich wszystkich, a pod nieobecnosc Metatrona to oznacza Ksiege, zgubiona, ukryta, skradziona, podarta, rozrzucona, przerobiona Ksiege wszystkich godzin. Nie jakis gowniany wybor zlepiony z fragmentow, tylko te jedna jedyna, Mowe, ktora tworzy swiat, wszystkie swiaty, na wieki spisana krwawym atramentem na skorze aniolow. Najlepsze w Welinie, w Ksiedze, nadajacej forme jego faldom i duszom, ktore w nich zyja i umieraja, jest to, ze nawet w strzepach, w kazdej z przeinaczonych bajek zawarta jest jej historia. Wszystko, co kiedys bylo albo bedzie, moze sie zdarzyc albo nie, jest zapisane w Ksiedze wszystkich godzin. Czy bylaby kompletna, gdyby nie wspominala o sobie samej? I czy bylaby kompletna bez ostatniej inwokacji, bez tego jednego malego slowa, ktore moze istniec i dlatego istnieje w Ksiedze, jednego malego slowa, ktorym mozna wezwac Pana Panow i zamknac w ciele tego swiata? -To piekne - mowi diuk. - Cudowne. -Istotnie, panie. Doktor Arturo kiwa glowa, choc nie czerpie zadnej przyjemnosci z pochwaly jego lordowskiej mosci. Dla niego wspanialosc jest irracjonalna... Przelaczenie na sterowanie reczne. Tryb postepowania: wylaczenie. Stan bioformu: odtwarzanie/nagrywanie. Bioform: Alarm na obwodzie. Wykryto intruza w Pierwszym Kregu. Diuk Irae: Zidentyfikowac intruza. Arturo, to za wczesnie. Bioform: Tozsamosc intruza nieznana. Sygnatura tozsamosci niepotwierdzona. Oslona paradoksu wlaczona. Dr Arturo: Mozemy przyspieszyc projekt Moonchild, panie. To on. To musi byc on. Diuk Irae: Lepiej, zeby tak bylo, Arturo. Dr Arturo: Archiwista, odsiac kopie. Przejrzec wszystkie sygnatury tozsamosci. Porownac ze wzorem intruza. Porownac sygnatury wszystkich agentow od stu pokolen. Stan bioformu: Wykonac polecenie. Bioform: Sygnatura tozsamosci niedopasowana. Dr Arturo: Sprawdzic tajnego agenta o kodzie-nazwisku "Jack Flash". Stan bioformu: Wykonac polecenie. Bioform: Sygnatury tozsamosci niezgodne. Dr Arturo: Zastosowac procedure iteracji Mandelbrota do identyfikacji obu tozsamosci. Status bioformu: Wykonac polecenie. Bioform: Sygnatury tozsamosci niezgodne. Dr Artura: Powtorzyc operacje do potegi dziesiatej. Status bioformu: Wykonac polecenie. Bioform: Sygnatury tozsamosci niezgodne. Dr Arturo: Przeprowadzic analize porownawcza wszystkich wynikow. Status bioformu: Wykonac polecenie. Bioform: Sygnatury tozsamosci zgodne. Stan obiektu: zywy, przytomny. Dr Arturo: Mamy naszego gospodarza, panie. To Jack Flash. Diuk Irae: Mucha wpadla w siec. Zlapac i uwiezic. Glos we krwi 17 marca. Dzieja sie coraz dziwniejsze rzeczy. Po mojej wczorajszej bezowocnej wyprawie do Atramentowych Studni obudzilem sie rano w podlym nastroju, tak sfrustrowany dreptaniem w miejscu, ze postanowilem troche sie dzisiaj rozejrzec na wlasna reke. Tamuz sie obudzil, kiedy bylem w trakcie ablucji, i uparl sie, zeby ze mna isc. Wyobrazam sobie, ze nie byl szczesliwy, kiedy wrocil z MacChuillem i stwierdzil, ze zniknalem. Lecz jestem teraz niemal przekonany, ze moj maly lojalny przewodnik prowadzil mnie tylko do tych sklepow, w ktorych Samuel na pewno nie byl. Wyglada mi na dosc uczciwego mlodzienca, ale najwyrazniej przykazano mu dopilnowac, zebym nie narazal sie na niebezpieczenstwo i nie probowal wpasc na trop Hobbsbauma pod nieobecnosc jego pana. Choc Samuel dobrze wyraza sie o tym Prusaku, moja cierpliwosc jest bliska wyczerpania. Chlopak wciaz mi tylko powtarza, ze jego pan przebywa na pustyni. Ze sposobu, w jaki o nim mowi, widac, ze Eyn - tak go nazywa - jest mocno zwiazany z jego ludem. Tamuz twierdzi, ze Eyn to wyraz szacunku, ale dla mnie brzmi jak tytul plemienny. Jakby baron byl jednym z tych "bialych Arabow", Anno, ktorzy przejeli tutejsze zwyczaje i teraz paraduja w galabijach i zawojach. Wydaje sie, ze szlachetna krew to szlachetna krew, niewazne jakiej rasy. Zwyklemmowic. Moge tylko powiedziec, ze mam wlasne poglady na nature prawdziwie szlachetnego czlowieka. Tak czy inaczej, co to znaczy Eyn, jest czescia zagadki. Po raz pierwszy uslyszal to slowo na lotnisku, z ust Tamuza, ale uznal, ze pochodzi z jakiegos miejscowego dialektu. Dopiero zeszlej nocy, przegladajac kolejne strony notesu Hobbsbauma, natrafil na nie ponownie... w jednym z niepokojacych wytworow fantazji Samuela. Przetlumaczony stenograficzny zapis znajduje sie teraz w jego wlasnym dzienniku: Z kilku zachowanych tekstow, ktore nie ulegly zniszczeniu, nie da sie zrekonstruowac jezyka z wystarczajaca dokladnoscia, ale wybitny paleolingwista M. Ventris (1987) twierdzi, ze jezyk enakicki, choc zawiera wiele zapozyczen semickich, nie nalezy do rodziny jezykow afroazjatyckich. Ventris przypuszcza, ze enakicki eyn moze pochodzic od sumeryjskiego slowa en, oznaczajacego pana. Nie tylko daty, odwolania do nienapisanych prac, calkowicie zmyslona przyszla historia, jakby Samuel pracowal nad powiescia fantastyczna o Studniach, niepokoja Cartera, ale rowniez szczegoly i brak kontekstu. Bez wskazowek co do pochodzenia cytowanych fragmentow dziel naukowych czuje sie jak lekarz zagubiony w prywatnym jezyku iluzji pacjenta, czyms w rodzaju spokojnego, rzeczowego obledu, ktory pamieta znad Sommy... Wyraz chlodnej nienawisci na twarzy kapelana i potrzasniecie glowa, kiedy wchodzi do ziemianki. Rozrzucone szkice na brazowym papierze. Obsceniczne rysunki nagiego Cartera, z ogniem w oczach, skrzydlatego. -Nie widzi pan aniola, kiedy patrzy pan w lustro, sir? - zapytal chlopak. - Nie slyszy pan glosu w swojej krwi? Brazowe oczy w szarym swietle poranka, bardziej smutne niz przestraszone. -Juz czas - mowi szalony Jack Carter. -Czy tak nie jest zawsze? - odpowiada szeregowiec Thomas Messenger. Skup sie, nakazuje sobie. Jesli Samuel stracil kontakt z rzeczywistoscia, palac haszysz z plemiennym gawedziarzem, te notatki moga miec tyle sensu, co automatyczne pisanie szarlatana spirytysty. Przyszlosc jeszcze nie jest napisana, w przeciwienstwie do przeszlosci. Anioly nie istnieja. Tamuz mowi, ze kiedy von Strann wroci, zapewne przywiezie wiecej notatek Hobbsbauma. Ale na razie Carter moze sie oprzec na czyms solidniejszym, na rezultatach wlasnego sledztwa. Na swiecie nie ma aniolow, powtarza sobie, magii, proroctw. Inne myslenie prowadzi do szalenstwa... Jak Samuela... jak tego chlopaka Messengera... Skup sie, do cholery. Zaczyna pisac. Nie zabralo mi duzo czasu odnalezienie tych mniej szanowanych handlarzy, ktorzy oferuja cenniejsze starozytnosci, prawdziwe, choc kradzione z grobow skarby, a nie falszywe swiecidelka dla turystow. Z kilku krotkich rozmow dowiedzialem sie o incydencie sprzed dwoch tygodni, kiedy to Hobbsbaum i von Strann odstraszyli dwoch napastnikow - zdaje sie, ze chodzilo im o ksiazke, ktora niosl Samuel. Wlascicielka straganu chyba przesadzala, opowiadajac o pozarze, ktory wybuchl w czasie bojki, a potem spustoszyl cala kazbe, lacznie z jej kramem, o litosciwy Allahu, ale opis dwoch "cudzoziemskich lotrow" okazal sie wart swojej ceny. -Nie, nie byli Arabami. Jasna skora, niebieskie oczy. Mowili jak Amerykanie. Tacy, ktorzy mieszkali w wielu miejscach. Handlarka wpycha pakuly do pudelka, kiwajac glowa. Patrzy na Cartera, siedzac na stolku w oslonietych markiza, waskich drzwiach sklepiku, ciemnego pomieszczenia pelnego polek z figurkami uszebti, umazanymi glina czaszkami jerychonskimi z muszlami zamiast oczu, kamiennymi statuetkami, pieczeciami. Kazba sprawia wrazenie miejsca, gdzie latwo cos ukrasc i zniknac w tlumie, ale Carter widzi, ze w tej ciasnocie kradziez rownie latwo moze doprowadzic do nieszczescia, bo wystarczy przewrocic lampe naftowa, zeby wywolac pozar. -Dziwni ludzie - mowi handlarka. - Wlosy jak weze. Potrzasa glowa i przechodzi na arabski, zeby wyjasnic: nie jak u kobiety splywajace na plecy, tylko siegajace ramion, skoltunione, zaplecione w warkocze, grube i niesforne. Zupelnie jak afrykanskie, dodaje z lekka pogarda, i od nowa rozpoczyna litanie gorzkich narzekan, ze przez ten pozar omal nie stracila srodkow utrzymania. -Ten ogien nie byl naturalny. Glos dochodzi ze sklepu. Z polmroku wychodzi, kustykajac, stary mezczyzna o twarzy zniszczonej jak spekana glina na czaszkach jerychonskich. Oczy zasnute bielmem wygladaja jak muszle. -Wracaj do srodka - burczy handlarka. - Niech pan nie zwraca uwagi na mojego ojca. Jest slepy, ale wyobraza sobie, ze widzi lepiej niz... -Ale sluch mam dobry, corko. Slyszalem glos aniola, slyszalem slowo, ktorym rozniecil ogien. -To byla lampa, stluczona lampa naftowa. Nie zwracaj na niego uwagi, panie; jest stary i... -Znalazlas rozbite szklo, co? Nie. Znam glos tego, ktory zabral twoja matke. Znam glos aniola smierci. -Dosc tego, ojcze! Niech pan juz idzie. On nie powinien sie denerwowac. Machajac rekami, kobieta zapedza starca z powrotem do srodka, nie zwaza na jego protesty - slyszalem, slyszalem - a Carter rusza uliczka - slyszalem glos w mojej krwi. Mysli o listach i oblakanczych zapiskach Samuela, o wierze w mity i magie. Nie slyszysz glosu w swojej krwi? Wschodnie zalobne piesni Szept: Jack.Blask Szamasza, slonca jasniejacego na srebrzystej stali zapalniczki, kiedy podaje ogien Donowi, odbija sie w jego oku, a usmiech w lustrze wiszacym na scianie ziemianki - ma ostre biale zeby jak lew siedzacy w kacie nad gladkim, miedzianym cialem chlopca, sierzanta Tamuza Messengera, ktorego martwe oczy wpatruja sie teraz w niego, a niebieskie wargi znowu szepcza jego imie: Jack. Skad ja ciebie znam? Kiedy jestesmy? W jego snie hucza dziala: lup, lup, lup! Jack podnosi z ziemi rysunek fenickiej figurki Adonisa z kosci sloniowej i lwicy, wklada go do cynowego kubka, ktory wisi na haku wbitym sciane i dzwoni do rytmu paplaniny Irlandczyka przykutego lancuchami do krzesla stojacego w rogu - Obudz sie, Jack. Jasne, ze cie, kurwa, potrzebujemy, bo jest gorzej, niz byloby w Hiszpanii, gdybysmy nie spieprzyli wszystkiego po krolewsku i nie wyjechali, ty, ja i Fox, wszyscy trzej. Jack patrzy na Irlandczyka, ktory w jego snie siedzi na pryczy w ziemiance z dalekiej przeszlosci, na sierzanta Finnana, tak, to sierzant Seamus Finnan, Szamasz albo... ...Prometeusz, za kradziez ognia zakuty w lancuchy na Kaukazie. Oczywiscie utozsamianie Jafeta z Japetem, ojcem Prometeusza, uwiarygodnia korelacje trzech synow Noego, Sema, Chama i Jafeta, z ludami semickimi, afrykanskimi i indoeuropejskimi. Dla owczesnych europejskich uczonych "dynamiczny ogien" aryjskiej rasy wojownikow najwyrazniej mial ogromne historyczne znaczenie. Bylo nie do pomyslenia, ze biblijna taksonomia mogla pominac zalozycieli klasycznej cywilizacji; absurdem bylo wyobrazac sobie, ze znajdzie sie wspolne przedpotopowe korzenie czarnych i Zydow, a rasy aryjskiej nie da sie legitymizowac w ten sam sposob. Popelnilem blad, mowi Jack, wygladajac z ziemianki na gory Kaukazu, nad ktorymi zbieraja sie sterowce, zeby zrzucic ogien na ormianskie wioski. Powazny blad. Chryste, co on zrobil? Co oni zrobili? Wszyscy popelniamy bledy. Liczy sie tylko to, ze musisz, kurwa, sie obudzic. Wiatr wpada do jaskini zimny jak zima, zimny jak noc w Zimie, wiec Jack stawia kolnierz szynela i odwraca sie ku swiatlu dnia wstajacego nad Jerozolima, gdzie kobiety oplakuja Thomasa zawsze i na wieki, s'piewaja wschodnie zalobne piesni, glosno, dlugo, zawodzaco jak muezin w minarecie, zanosza lamenty do Boga... nie, nie do Boga, tylko do wschodzacego slonca, do Szamasza, do Seamusa, do... Na dowod, jak daleko model romantyczny byl gotow narazic na szwank swoja wiarygodnosc, opierajac sie na rasistowskich zalozeniach, przypomnimy, ze Schiegel (1853) posunal sie do tego, by utozsamic Jafeta z Jupiterem, a hebrajskiego Jahwe z Jowiszem, w przypadkowych podobienstwach dopatrujac sie wielkiego indoeuropejskiego Boga sprowadzonego do Rzymu z Ilium "gdzie Semici nadal skladali ofiary z niemowlat w piecach Molocha". Biblia mowi nam, ze synowie Jafeta mieszkali w namiotach Sema, a on twierdzi: "Najwyrazniej chodzi tutaj o cywilizujacy wplyw Aryjczykow, ktorzy wszedzie przynosili ze soba jasniejacy ideal Wszechmogacego Boga Bogow, zeby nim zastapic dawna poganska boginie". Synowie Jafeta Anna siedzi w glebi mrocznego sklepu ze starociami, wsrod pokrytych glina czaszek i figurek uszebti, we wdowim welonie zaloby po bracie, i czyta z pomarszczonej reki starego zebraka, wodzac trzcinka po liniach dloni zmumifikowanego martwego czlowieka. Z naklutej skory wyplywa czarna krew i unosi sie w powietrze smuzkami, szeptami ciemnosci, ktora otacza MacChuilla, pol slepca, pol zebraka. Anna wyciaga reke do Jacka.Rzuc srebro na moja dlon. Jedna sekhu za fortune. Wszystkie talenty za tego, ktorego kochasz. Wchodzi do pokoju, ktory nie jest tak wysoki, zeby mozna w nim stanac prosto, ani tak duzy, zeby moc latac - szesc na szesc na szesc khaibitow - i kleka przed jej posagiem, pod rozpostartymi skrzydlami aniola milosierdzia o czerwonych wlosach i miedzianej skorze. Wargi caluja jego czolo w gescie wybaczenia, lzy plyna z oczu i mieszaja sie z jego lzami, sol jej smutku splywa mu do ust, czuje sol jej potu, kiedy caluje jej piersi, szyje, podbrodek, jej usta, jego sciagniete, nabrzmiale, usta, zeby skubia ucho Jacka, palce sciskaja sutki. Tamuz, mamrocze przez sen. Tak naprawde, gdyby nie wykorzystanie schiegelowskiej hipotezy o "aryjskim Jahwe" zarowno przez faszystow, jak i futurystow, ktorzy starali sie usprawiedliwic swoj antysemityzm, arogancja i absurdalnosc jego twierdzen zaslugiwalyby na wysmianie. Faktem jest, ze kompilatorow genealogii Sema, Chama i Jafeta niezbyt interesowaly malo znane plemiona, ktore znajdowaly sie poza zasiegiem ich wiedzy. Na listach synow Chama - ktorego przeklenstwem w romantycznym rasistowskim modelu byla oczywiscie czarna skora - jest duzo wiecej semickich niz afrykanskich wspolnot, miast i ludow, a synow Jafeta mozna w wiekszosci utozsamic z rdzennymi kaukaskimi plemionami z obszaru polnocnej Anatolii. Niewiele z nich bylo indoeuropejskich. Zadne nie mialy bialej skory, jasnych wlosow i niebieskich oczu Aryjczykow z romantycznych wyobrazen. Chodz ze mna, Jack, mowi Thomas. Tamuz prowadzi go przez uliczki suku, po ktorych spaceruja aniolowie smierci i pokoju, w dlugich czarnych plaszczach ozdobionych piorami, z dredami na glowie, miedzianoskorzy, o zmijowych twarzach, ziejacy ogniem na mezczyzn, kobiety i dzieci. Chasydzki Hobbsbaum stoi pod murem i cicho odmawia modlitwy, kiedy aniol go podpala. Jestes nasz, starcze. Caly nasz. Jestes w ksiedze wszystkiego co nasze, ksiedze nas wszystkich, wszystkiego, co nalezalo do... Slowo, ktore wypowiada, brzmi jak syczacy szept hhhh, tchnienie bez samoglosek, zaokraglenie ust, dotkniecie jezyka podniebienia, jak przy jawohl. Jahwe. Teraz nalezysz do nas. Jack trzyma w rece pistolet. Pieprzyc to gowno. Budzi sie, siada na lozku, notatki Hobbsbauma zsuwaja sie z poscieli i rozsypuja w ciemnosci po podlodze. Nalezy traktowac te biblijne genealogie jako proby rozeznania w melanzu grup etnicznych zamieszkujacych zyzny polksiezyc, czynione wiele pokolen po tym, jak przodkowie autorow przybyli z polnocnych regionow hetyckiego Haranu, zeby spustoszyc nadbrzezne miasta-panstwa Kanaanu, oparte nie tyle na rasowych rozroznieniach, ile na politycznych i kulturowych podzialach miedzy polkoczowniczymi "semickimi" pasterzami a "chamickimi" osadnikami, ktorych miasta i wioski pladrowali. W tym kontekscie wydaje sie calkiem oczywiste, ze synowie Jafeta, ktorzy mieszkali w namiotach Sema, to po prostu polnocnoanatolijskie plemiona, ktore nie mowia jezykami afroazjatyckimi, ale moga, choc nie musza, byc "Semitami" - zwazywszy na to, ze lingwistyczne i etniczne korzenie nie zawsze do siebie pasuja - i z ktorych, jak wiemy, w duzej czesci wywodza sie najezdzcy znani jako Khabiru, Habiru... albo Hebrajczycy. ERRATA Zwoje weza Finnan, ktory siedzi przy malym drewnianym stole pod czarna markiza, pociaga z butelki duzy lyk chlodnego piwa i odsuwa sie z krzeslem do tylu, zeby spojrzec na tlum. Przyzwyczail sie juz do tego miejsca, do subtelnych roznic w sposobie, w jaki poruszaja sie ludzie, zeby przeszkodzic czlowiekowi w dotarciu do celu wybrana trasa, w jaki stragany zmieniaja miejsce, gdy sie nie patrzy. Nie zabralo mu duzo czasu znalezienie starego, pustego baru bez dachu, ze skrzynka piwa za kontuarem, w zakurzonych butelkach, ale lodowato zimnego, ze stolem i krzeslem na zewnatrz, tylko czekajacymi na klientow. Lut szczescia.Seamus patrzy, jak para turystow idzie po okregu, od kramu do kramu i z powrotem, za kazdym razem zadaje to samo pytanie i slyszy dokladnie takie same odpowiedzi. Widzi, ze Zimni Ludzie ich omijaja, uwazaja, zeby nie robic petli, ida inna droga, rozdzielaja sie, zeby ich przepuscic, nogami wzbijajac pyl. Ulicy osobliwosci i kiczu brakuje logiki, ktora powinna miec, ale jest w niej pewna dynamika. Zwoje weza, mysli Finnan. Pociaga nastepny lyk piwa, kladzie na stole paczke cameli i zapalniczke. Wyjmuje z kieszeni talie kart, nie do tarota, tylko zwyklych kar, pikow i kierow. Rozklada pasjans, potem siega do malego woreczka mojo zawieszonego na szyi na skorzanym rzemyku, wydobywa z niego pastylke pejotlu. Nie mozna pokonac weza, grajac na trzezwo. Popija tabletke piwem. Mija piec minut. Mija dziesiec minut. Wiecznosc. Meskalina zaczyna dzialac, kiedy spacerkiem podchodzi do stolika naganiacz, pogodny jak wiosenny dzien, i pyta, czy moze sie przysiasc. Barwy jego ubrania rozjezdzaja sie na brzegach, suna obok siebie jak pasy autostrady w jasne prazki, mknace strumienie blasku. -Prosze - odpowiada Finnan. Kladzie krolowa kier na krola trefl. Kolory kart sa plynne i jaskrawe, jak w odbiorniku telewizyjnym nastawionym na maksymalny kontrast. Oprogramowanie simu zwariowalo. -Napij sie ze mna piwa, przyjacielu. Zagramy w piotrusia? Naganiacz idzie za bar, tupiac po drewnianej podlodze, wraca z butelka i krzeslem. Ustawia je naprzeciwko Finnana, tylem do stolu, i siada na nim okrakiem, krzyzujac rece na oparciu. Pociaga lyk piwa. Krzywi sie lekko. -Troche cieple - stwierdza. -Pech - mruczy Seamus. Twarz tamtego jest biala, niemal przezroczysta, jakby mial swiatlo pod skora, jak przeswietlony film. Polysk, sproszkowany pyl ksiezycowy, posrebrzona perla. Brak teczowek, same bialka i wielkie czarne zrenice, otwarte i szczere - szczere, przyjacielu. Finnan nie ufa mu ani przez chwile. -Wiesz, przyjacielu, nawet nie mialem pojecia, ze jest tutaj takie miejsce - mowi Zimny Czlowiek. - Jak je znalazles w tym zakatku swiata? Finnan wzrusza ramionami. -Gdy raz gdzies bylem, nigdy nie zapominam, jak tam wrocic. -Mowiles, zdaje sie, ze to twoja pierwsza wizyta w Sante Manite? -Ale jestem "starym przyjacielem", przyjacielu. Nie pamietasz mnie? -Naprawde mi przykro, ale calkiem zapomnialem twoje nazwisko. -Finnan. -Finnan - powtarza Zimny Czlowiek. - Finnan... Przypomnij mi zatem, przyjacielu, gdzie sie spotkalismy. -Moze w Pradze? Byles przy zagladzie Pragi? -Ogladalem w wiadomosciach. A ty widziales to na wlasne oczy? Jak tam bylo? Naganiacz sprawia wrazenie zainteresowanego, ale chodzi mu o wybadanie Finnana. Moze nie sa enkin ci Zimni Ludzie, lecz graja w te sama gre, stosuja uniki i dwuznacznosci. Jesli informacja jest wladza, ich rozmowy to raczej potyczki slowne. Seamus potrzasa glowa. -Nie mam pojecia. - Usmiecha sie. - Nie bylo mnie tam, stary przyjacielu. Wysoka stawka Odwraca karte - walet mieczy - kladzie go na krolowa kier. Mala zmiana kolorow. Wiec sie zaczelo. Nastepna karta to paz kielich mszalny, a po nim as slonce - stary Szamasz Seamus, oczywiscie - potem skoczek ksiezyc i Don kosc.Naganiacz przesuwa krzeslo do przodu, deski podlogi trzeszcza. -Drzewo wyglada na zbutwiale, przyjacielu. Myslisz, ze bezpiecznie tu siedziec? -Prawda, ze bar jest troche zaniedbany. Ale latwo mozna go odnowic. -Szkoda trudu. -Piwo za barem, wentylator na suficie... duzo zgrzanych i spragnionych ludzi szuka tu czegos dla ochlody i pokrzepienia. -My oferujemy raczej... duchowe pokrzepienie, przyjacielu. -Finnan. -Finnan. W kazdym razie, jak widzisz, zaspokajamy innego rodzaju apetyty. Seamus kiwa glowa. Meskalina otula go pierzastymi ramionami, laskocze wzdluz kregoslupa. Finann nie jest pewien, ile czasu minelo, odkad lyknal pejotl, ale czuje, ze jest w trakcie powolnej wspinaczki na szczyt. -Powiedz mi wiec, stary przyjacielu... to znaczy Finnan, czego czlowiek taki jak ty szuka w miejscu takim jak to? Nie jestes podobny do innych naszych klientow. -Nie? W jakim sensie? -Trudno powiedziec. Seamus przyglada sie zylom widocznym pod skora przedramienia, zielonemu pulsowi zycia, strumieniowi utlenionej miedzi. Napina miesnie, ktore biegna od nadgarstka, odchyla sie w tyl na krzesle i przeciaga leniwie, rozkoszujac uczuciem, ze ma cialo, prawdziwie zmyslowa jazda po dobrym pejotlu. -Jak sie nazywasz? - pyta. - W co grasz? -Harker. Co masz na mysli, mowiac "grasz"? Harker naganiacz. Ladnie. -Gre w karty - odpowiada Seamus niedbale. Zgarnia talie. - No wiesz. Poker? Remi? Oczko? -No... dobrze - mowi Harker. - Naprawde w nic nie gram. -Wszyscy tak twierdza - kwituje Seamus. - Ale wszyscy graja. -Hazard jest nielegalny w tym stanie. Finnan tasuje karty, przeklada, siega po butelke. Mruga. -A ja nie hazarduje sie w innym stanie. Poza tym, kto mowi, ze gramy o pieniadze? -O co w takim razie gramy, stary przyjacielu? Seamus bierze trzy karty, odwraca je - as slonce, krolowa kier i joker. -O informacje. Harker pociaga lyk piwa, odstawia butelke na stol. -Wysoka stawka - mowi. -A warto grac o inne? Finnan podaje mu trzy karty ze spodu talii. Dwa walety dla tego jokera - kowboj i hak. Trzecia karta to niewypowiedziany sekret, wokol ktorego obaj tancza. Krolowa ksiazka. -Masz cos przeciwko grze z jokerem? Tylko tej jednej karty brakuje w talii, wszedzie szukalem skurwiela, ale niech mnie diabli, jesli wiem, gdzie sie podzial. -W porzadku - mowi Harker. - W co gramy? Finnan wyjmuje camela z paczki i wklada go w kacik ust. Bierze do reki zippo. Klik, pst, szsz, klak. Zaciaga sie. -Gra nazywa sie "znalezc dame". 3 OBCY W LUSTRZE Zla strona 18 marca. Wczoraj poznym wieczorem Tamuz i ja pilismy kawe w kazbie, w malym hoteliku przy jednym z wielu zaulkow w dzielnicy handlarzy atramentem, mocny napoj z kardamonem, woda rozana i innymi slodkimi przyprawami o nieznanych mi nazwach. Smaki Wschodu, Anno, czesto sa ostre, piekace, egzotyczne, ale draznia podniebienie w bardzo przyjemny sposob! Nawet tyton w nargilach jest doprawiony melasa i anyzem, co nadaje mu silna alkoholowa nute, jakby dolano do niego mocnego absyntu.Jestem troche zawstydzony, Anno. Boje sie wyznac, ze nie skonczylo sie na kawie i tytoniu. Myslalem, ze uda mi sie rozwiazac mu jezyk. Tamuz wypuszcza smuzki dymu z ust - rozchylonych, z dolna warga wydeta niczym w lekkim grymasie - az w koncu odchyla glowe do tylu i wydmuchuje gesta chmure o mocnym zapachu haszyszu. Usmiecha sie szeroko. -Myslales, ze bede kaszlec, Carter-bej? Jack sie smieje. -Widze, ze jestes duzo bardziej do tego przyzwyczajony niz ja., Tamuz niedbale wzrusza ramionami, prawie jak Francuz - nie znaczy to: nie wiem; raczej: a coz ja moge na to odpowiedziec. -Moja siostra nie lubi, jak pale haszysz. Ale Eyn mowi do mnie: Tamuz, to, o czym twoja siostra nie wie, nie moze jej rozgniewac. Eyn ma swoja zla strone. Ale wszyscy ja mamy, prawda, Carter-bej? - Z szelmowska mina pochyla sie nad stolikiem i podaje mu ustnik fajki. - Nawet pan ma zla strone. Angielski kapitan, taki sztywny, ale lubi haszysz. Carter kilka razy pyka z fajki, przytrzymuje dym w ustach, jakby palil cygaro, nie zaciaga sie gleboko. -Twoj Eyn wyglada mi na lotra, Tamuzie. Co jeszcze ci mowi? Tamtej nocy rozmawialismy do pozna w nocy i duzo dowiedzialem sie o von Strannie, ktorego Samuel opisywal w listach jedynie pobieznie - ze przeniosl sie tutaj z powodow zdrowotnych, ze fotografowanie bylo jedynie hobby do czasu, kiedy czystki wsrod arystokracji odciely go od rodzinnego wsparcia i zmusily do wykorzystania nowej umiejetnosci, zeby zwiazac koniec z koncem. Nie do wiary, ale wedlug chlopca wielu klientow tego czlowieka szczerze interesuje sie jego pracami jako klasycznymi studiami meskiego ciala. Przynajmniej tak twierdza. Podejrzewam, ze kilku moze tak, ale w szczerosc innych trudno mi uwierzyc. Naszemu mlodziencowi najwyrazniej nie przeszkadzaja niezdrowe pasje von Stranna, choc jestem coraz mnie pewien, jakie wlasciwie sa ich wzajemne relacje. Zauwazylem, ze na wielu zdjeciach, ktore zdobia sciany pracowni barona, role modela pelni Tamuz, przypuszczalem wiec, ze jest cos w rodzaju - szczerze mowiac - romansu miedzy nimi dwoma, ale zeszlej nocy chlopak powiedzial cos, co mnie zaskoczylo. -O tak, Carter-bej. Tamuz laduje z impetem na lozku, przewraca sie na plecy i zaklada rece pod glowe. Carter opiera sie o zlew, spryskuje twarz woda, po czym zakreca kurek i przeczesuje palcami mokre wlosy. Nie ma pojecia, ktora jest godzina, ale na pewno pozna. Bardzo dlugo rozmawiali... a w kazdym razie Tamuz trajkotal jak najety. -Tak, Eyn mowi do mnie: Tamuz, jesli tego wlasnie chca, kim ja jestem, zeby ich osadzac? Kazdy odpowiada za siebie. Ale czasami mysle, ze on jest bardziej jak pan. Chlopak siada, krzyzuje rece, sciaga brwi w udawanym marsie. -Troche smutniej i mniej wyzywajaco, Tamuzie. Nie jestes satyrem. - Zdejmuje nogi z lozka. - I dalej w ten sposob. Dlaczego wasz lud jest taki powazny, Carter-bej? - Ale nie czeka na odpowiedz, tylko dalej paple, smiejac sie z niedorzecznych uprzedzen tych Europejczykow. - Moj lud, Carter-bej, nie rozumie wstydu z powodu nagiego ciala. Pan i ja, Carter-bej, moglibysmy lezec razem, skora przy skorze, i nie byloby zadnego wstydu. -Naprawde nie sadze... -Dla pana to jest sprawa wstydliwa, prawda? Wszyscy mamy swoja zla strone i... przepraszam, Carter-bej. Za duzo dzisiaj mowie, Widze, ze jest pan zmeczony. Od haszyszu i raki, tak? Na mnie kawa tak dziala, kaze mi mowic. Ale mecze pana. -Dzien rzeczywiscie byl dla mnie dosc meczacy - przyznaje Carter. Zrenice Tamuza jarza sie w swietle lampy, kiedy Carter rozpina i zdejmuje koszule. Kiedys czulby sie nieswojo, widzac, ze chlopak tak na niego patrzy, ale dziesiec lat w armii uczy czlowieka, zeby nie zachowywal sie jak niesmiala panienka. Szczerze mowiac, w ogole, do cholery, nie obchodza go takie drobiazgi. To wlasnie jest dobre w haszyszu i raki. -Eyn lubilby pana fotografowac. Mysle, ze ktos zaplacilby duzo za zdjecia. Mysle... Carter sciska garb nosa, trze oczy. Ciemne oczy Tamuza lsnia, ich spojrzenie jest zupelnie nieruchome, rzesy nawet nie drgna. Chlopak wstaje. -Chyba juz dosc dzisiaj powiedzialem, co, Carter-bej? Ideal efeba Jest jedno zdjecie zrobione przez von Stranna, ktore zdradza jego dwuznaczna postawe wobec idealu zolnierza. Na wyblaklej fotografii w kolorach sepii widzimy przystojnego mlodego czlowieka w mundurze oficera armii brytyjskiej - w dorobku von Stranna jest to wyjatkowo nowoczesna praca - stojacego nad arabskim mlodziencem, ktory lezy na wznak. Historycy od dawna uwazaja, ze obiektem jest nie kto inny, jak nieuchwytny kapitan Carter, choc ostatnio podano to twierdzenie w watpliwosc (Bildunger, 1989). Na pewno mozemy powiedziec, ze jest na tym zdjeciu ukazana dwoistosc surowej szlachetnosci i brutalnej wyzszosci, ktora pachnie neoklasycyzmem Jacques'a-Louisa Dawida i jest w tworczosci von Stranna czyms niespotykanym. Wydaje sie, ze mamy tutaj do czynienia z bogactwem idei. Czy autor nawiazuje do klasycznych cech starozytnego greckiego bohatera, mlodego wojownika, idealu efeba? Czy do wojskowego honoru pruskiej szlachty i tradycyjnego wychowania? Czy do futurystycznego militaryzmu, ktory zniszczyl stary porzadek?Kompozycja przywodzi na mysl Achillesa oplakujacego Patroklosa sir Joshui Montague'a, ale podczas gdy Achilles Montague'a trzyma uniesiony miecz i przysiega zemste, zolnierz von Stranna mierzy swoim w gardlo jeszcze zyjacego Patroklosa. Wojownik odwraca glowe od patrzacego na zdjecie - co go odczlowiecza i czyni nierozpoznawalnym - a przez to staje sie fetyszem, uwodzicielskim i zarazem bardzo niebezpiecznym. Carter dotyka ustami ust Tamuza, palcami przesiewa jego wlosy, druga reke trzyma na jego biodrze, lekko je muska, glaszcze z ciekawoscia, jak jeszcze niewygojone oparzenie, ostroznie, zeby nie urazic. Nie oblapia go, nie przyciska do siebie, tylko przytrzymuje wargami, caluje delikatnie opuszkami palcow, az czuje, ze silne rece pchaja go na lozko. Potem obaj leza skora przy skorze, dlonie przesuwaja sie z barkow na bicepsy, wewnetrzne miekkie strony ud obejmuja go w pasie, ciezar Tamuza przemieszcza sie w dol. Usidlony Carter moze jedynie pociagnac go w objecia. Ciche slowa w dziwnym jezyku szeptane do ucha, chlopak wymyka sie z jego ramion, siada, pluje na dlon i... Carter powstrzymuje go, chwytajac za biodra. - Nie. Oprocz fantazji o wojowniku jako nieosiagalnym obiekcie idealistycznego, idealizujacego pozadania, zdjecie von Stranna mowi nam rowniez o nocach terroru, pogromach i obozach koncentracyjnych, czyli o codziennosci Nowej Rzeszy. Pod wyraznym homoerotyzmem fotografii kryje sie rownie silny strach ludzi, ktorzy doszli do wladzy w czasie rewolucji dzieki karygodnemu barbarzynstwu i wykorzystali futuryzm jako pretekst, zeby z cala bezwzglednoscia zadbac o wlasne interesy. Moze gdzies tam jest rowniez slad samego futuryzmu, mechanistycznej estetyki, "etyki automatu", wedlug slynnego okreslenia Churchilla. Ale jesli miecz to surogat fallusa, a wojownik dominujacy nad ofiara to seksualny zwyciezca, jesli, jak rzekl EB. Herbert, kazde morderstwo jest gwaltem, czy da sie odczytac zupelnie inaczej to zdjecie? Bildunger bada, w jaki sposob fotografia von Stranna wyraza jego poglady na seksualnosc polityki, ale czy nie mozna jej rowniez uznac za komentarz do polityki seksualnosci, zwiazku dominacji i uleglosci, aktywnosci i pasywnosci, zolnierza i ofiary, mezczyzny i mlodzienca? Moze nie miecz jest symbolem fallusa, zdaje sie mowic von Strann, tylko fallus symbolizuje miecz. Carter mysli o francuskim zeglarzu stojacym przed burdelem w Bordeaux, ktory, podobnie jak on, pol godziny wczesniej wszedl do tego przybytku tylko na chwile; obaj sa pijani i rozumieja, dlaczego zaden nie zostal w srodku z kompanami. O kelnerze z londynskiego klubu, ktory patrzyl na niego z wyrazem zaproszenia w oczach za kazdym razem, kiedy stawial przed nim drinka. O aktorze w kairskim hotelu, tak zniewiescialym, ze Carter chcial sie wycofac, ale tamten zdobyl go, kiedy wyrecytowal epilog ze Snu nocy letniej, w jednej rece trzymajac porto, druga gestykulujac: "Klasnijcie, gdyscie laskawi". Oni wszyscy mieli dosc odwagi, zeby wykonac pierwszy ruch, podczas gdy Carter tylko czekal, niezdolny do ataku, niechetny do ucieczki. A teraz Tamuz. Czuje dlonie na posladkach i lagodny nacisk, pod wplywem ktorego tezeje i wygina plecy w luk. Lezac na brzuchu w skotlowanej poscieli, opiera glowe na ramieniu i patrzy w bok, w strone aparatu fotograficznego i ciemni, katem oka widzi Tamuza jedynie jako poruszajacy sie cien. Potem usta chlopca na jego uchu, tchnienie powietrza, slowo, musniecie wlosow na karku. Rozluznia sie z drzeniem, poddaje z ufnoscia, ulega pieknemu mlodziencowi, jak tamtym nielicznym przed nim. Boze, jakze ich wszystkich nienawidzil i kochal. A teraz Tamuz. Blask slonca na lsniacych skrzydlach -Dranie - mowi Carter.Tamuz podnosi glowe znad libanskiej potrawy z soczewicy, podobnej do humusu albo baba ganouj, ale bardziej aromatycznej, niemal syjamskiej w swojej delikatnosci. Carter odrywa kawalek przasnego chleba i macza w stojacej przed nim misce. -Musze wytropic tych dwoch drani... Tamuz przekrzywia glowe, biegnie spojrzeniem w bok. Carter wyglada przez otwarte okno restauracji na plac wokol ciezkiej bryly Beth Asztart. Grupa tureckich zolnierzy otacza miejscowego, o cos go pyta, on wzrusza ramionami, pokazuje w kierunku restauracji. Carter kiwa glowa, odgryza kes chleba. Jego dziennik lezy otwarty na stole, ostatni wpis to notatki z rozmow z handlarzami. Widziano dwoch "cudzoziemcow" (napastnikow Samuela?), jak rozmawiali z turecka milicja. I ciemnowlosego Europejczyka. Krecil sie tu dzien czy dwa. Wypytywal o angielskiego kapitana. Rosyjski akcent (?). Zamyka dziennik, chowa go do torby, wsuwa ja pod stol. Dranie, mysli. Samuel wpadl na jakis trop. -Idziemy gdzies, Jack? Carter pstryka zapalniczka, przypala papierosa. Patrzy na Tamuza, niewinnego miejscowego przewodnika, kiedy stoja przed restauracja, tylem do starozytnej swiatyni bogini-dziwki, Beth Asztart, Domu Asztarot. -Zamierzam zlozyc powtorna wizyte w sklepie ze starociami, do ktorego trafilem przedwczoraj. Ciekawe, czy go rozpoznasz. Tedy, Tamuzie. -Te ulice nie sa bezpieczne. To zla czesc miasta. Carter sie usmiecha. Jest w tej dzielnicy kilka ulic, ktore nie sa pelne handlarzy i zlodziei, ale on nie ma tutaj czego sie bac. Ornitopter w ksztalcie nietoperza sunie nad ich nad glowami, blask slonca odbija sie od lsniacych skrzydel, blask wojny. Cholerna pruska technika, cholerni Prusacy, cholerni Rosjanie, cholerni... -Spojrz, wszedzie tureckie mundury - mowi. - I tam. I tam. To powinno nas martwic bardziej niz paru drobnych zlodziejaszkow. - Bierze chlopaka za ramie, prowadzi go obok wozka z pomaranczami. - Zwlaszcza ze tamten kapitan przesadnie sie nami interesuje. Tedy. -Tedy? - pyta Tamuz. - Nie sadze, zebym... -Daj spokoj, chlopcze. Gdyby twoja historyjka byla jeszcze troche bardziej naciagana, moglbym sprzedac ja na targu. Co ci przykazal von Strann? Nic nie mow, nic nie rob, tylko zajmuj moja uwage, poki on nie wroci? Carter ignoruje protesty Tamuza. Idzie dalej ulica, wymienia grzecznosci ze sklepikarzami i zadaje im uprzejme pytania, kierujac sie do sklepu ze starociami i slepym szalencem. Wiekszosc handlarzy nic nie wie, ale tu i tam trafiaja mu sie jakies strzepy informacji - niedawna wizyta czlowieka wypytujacego o Samuela Hobbsbauma i dwoch cudzoziemcow... i o samego Cartera. Rosjanin? - probuje sie dowiedziec Carter. Sa juz jakies dziesiec metrow od rogu ulicy, przy ktorej znajduje sie sklep ze starociami, Tamuz przestepuje z nogi na noge, bierze do reki swistki pergaminu, bawi sie bibelotami, dotyka glinianych przedmiotow pokrytych inskrypcjami, podczas gdy Carter stara sie wydobyc z kupca opis tamtego cudzoziemca. Wtedy wybucha bomba. Stoi przed zniszczonym sklepem, patrzy na ogien, na ruiny, na pobojowisko, slyszy placz, okrzyki bolu i paniki. Po chwili przybiega zdyszany Tamuz i ciagnie go za rekaw. -Chodz, musimy stad isc. -Dranie - mamrocze Carter. -Prosze o dokumenty, kapitanie. Carter odklada chleb na talerz, wyjmuje dokumenty. Turecki kapitan urzadza przedstawienie, ogladajac je dokladnie i zadajac rutynowe pytania, po co Carter przyjechal i jak dlugo zostanie w miescie. -Od jak dawna pan tutaj jest? To znaczy dzisiaj. -Od poludnia - spieszy z pomoca wlasciciel restauracji. - Ten dzentelmen siedzi tu od paru godzin ze swoim przyjacielem. Od wielu godzin. Francuski Libanczyk - na jego szyi wisi krzyzyk - zachowuje sie swobodnie, ale niezbyt przyjaznie wobec Turkow, i nic dziwnego. Jeszcze kilka nieufnych spojrzen, wzruszenie ramionami, kilka latwych polprawd w odpowiedzi na kolejne pytania, az w koncu kapitan nie ma innego wyjscia, jak oddac Carterowi dokumenty i ostrzec go, zeby byl ostrozny z miejscowymi prostytutkami. Jego ludzie ida za nim jak swita. Carter przez jakis czas siedzi w milczeniu. -Ma pan racje - odzywa sie Tamuz ostroznie, tonem skruchy. - Eyn kaze, zebym prowadzil pana w kolko. Trzymal z dala od... -Klopotow? Cholerna bezczelnosc. -Od niebezpieczenstwa - mowi Tamuz. -Dlaczego? W co jest zamieszany? W co wciagnal Samuela? -Nie wiem, przysiegam, Carter-bej. Jack. Z mojego serca do twojego, nie wiem dlaczego. Wiem tylko to, co mi mowi, a mowi, ze to niebezpieczne, ze za toba idzie smierc. - Tamuz siega przez stol, kladzie dlon na jego piersi. - Wierz mi. Carter przez chwile nic nie robi, a potem odpycha jego dlon. Juis de Jack Szybki Puk, mlody samiec, moj ogier, rozpina mi rozporek i wsuwa reke w bawelniane spodenki. Glaszcze jego jedwabisty kark w miejscu, gdzie zlotobrazowa skora styka sie z ciemnobrazowym meszkiem niefarbowanych wlosow, przyciagam go do siebie, obejmuje w pasie, pieszcze jego tylek pod workowatymi bojowkami, kragle posladki ukryte w obcislych calvinach kleinach. Spleceni jezykami, napieramy na siebie klatkami piersiowymi, on w dziwnej pozycji, zeby moc gmerac w moich bokserkach, piescic twardniejacy pal coraz mocniej. Odsuwam sie, zeby zaczerpnac powietrza i spojrzec w jego zielone oczy o duzych czarnych zrenicach, z czarnymi rzesami opuszczonymi z blogosci. -Mamy przed soba caly tydzien - mowi z sennym, rozmarzonym wyrazem twarzy. - Pelna astralna projekcja to powazna sprawa. -Siodmy poziom tantry co najmniej. - Patrze na rozkoszny platek jego ucha. - Super. -Siedz spokojnie - nakazuje Anestezja. Poprawiam sie na krzesle, a ona zaczyna wodzic po mojej piersi prozniowym ustrojstwem. Igla sunie po bitmitowych bliznach wojennych, od linii do kropki, wzdluz luku i po okregu, buczy przez chwile dluzej tu czy tam. Mam wrazenie, jakby spawala obwody na tablicy rozdzielczej mojej duszy, robila polaczenie w tym miejscu, przerywala je w innym, nie zmieniajac jednak calej instalacji elektrycznej. Nie wstrzykuje mi atramentu pod skore, tylko zbiera go do malej fiolki umieszczonej z tylu pistoletu do tatuazu. Dla munchkinow tatuaz to historia zycia zamknieta w doskonalym sygilu. Zapominaja, ze jest w niej miejsce na inne losy: zaginionych kochasiow, ich zwariowanych siostr, starych wrogow i starych kumpli, posiwialych zolnierzy i chytrych lotrow. A ja jestem awatarem chaosu, dziecino. Mozesz stworzyc ladne obrazki, laczac kropki mojego tatuazu. Anestezja konczy prace, cofa sie i odczepia fiolke od pistoletu. Atrament w srodku wiruje, tworzac skomplikowane wzory, porzadek w chaosie. -Bibulki - mowi. Puk rzuca jej opakowanie, ona lapie je w powietrzu. Zaczyna zwijac cholerne tutki... jedna, dwie, trzy, cztery, piec fajek poszlo do przerobienia. Jedna reka piesci mnie powoli, druga wsuwa mi pod koszule, muska kciukiem brodawke, glaszcze zebra i luk biodra, odciaga gumke bokserek. Ja obejmuje jego rozkoszny tyleczek, sciagam z niego bojowki i szorty, najpierw do polowy posladkow, potem dalej. Przesuwam rece do przodu, zeby wypuscic ptaszka z namiotu. Spodnie i bielizna opadaja, naga pupa na wietrze, twardy kutas w mojej dloni. -Tydzien - mowie. Caly tydzien, mysle. Tantra potrafi byc cholernie meczaca... Ale potrzebujemy soku, esencji, nie mleczka. Anestezja odmierza krople mojej czarnej krwi na bibulki, bitmity wsiakaja w papier, pecznieja, przybieraja ksztalt kuleczek. Gdy praca zostaje wykonana, Anestezja wklada piec bitmitowych skretow do mojej srebrnej papierosnicy. Wszystkie wygladaja jak normalne rosyjskie czarne, ale kazdy ma w srodku towar ekstra: zapach Foxa, szczypte Puka, nutke Joeya, krztyne jej samej. W kazdym z tej czworki jest troche Jacka Flasha, tak twierdza. I odrobina kazdego z nich jest w Jacku Flashu. Anestezja zatrzaskuje papierosnice i przesuwa ja w moja strone po zielonym suknie stolika do pokera, wciaga do strzykawki resztke opalizujacego atramentu, juis de Jack. Zwykle zostawiam w ludziach swoj slad - odcisk, kilka szczerb, pare rys - ale zal mi alter ego Foxa, nawet jesli jest robotem Molocha i Mamona. Biedny sukinsyn nawet nie bedzie wiedzial, co go trafilo. Anestezja podaje mi strzykawke, a ja patrze na wirujacy sok duszy. -Postaraj sie tym nie naszprycowac - ostrzega Joey, ktory zna mnie za dobrze. Zadnych sekretow Bezwzgledna brutalnosc zamachu bombowego na targowisku, krwawe pola bitewne Kaukazu i wojna, w ktorej nie chodzi o terytorium, tylko o zwykla eksterminacje - ma juz tego dosyc. Czasami mysli, ze futurysci probuja swoja bezdusznoscia doprowadzic reszte swiata do takiego samego koszmarnego i haniebnego stanu, ze sa gotowi na wszystko, byle wygrac te nieswieta wojne. Czasami mysli, ze zwyciestwo bedzie nalezalo do nich, niezaleznie od jej wyniku.-Przepraszam za swoj wybuch - mowi. Tamuz patrzy mu w oczy po raz pierwszy od dziesieciu minut, podczas ktorych milczal posepnie. Carter siedzi na lozku i gapi sie na ciemnie oddzielona zaslona, Tamuz przy stole bawi sie oliwka wyjeta z miski. To bylo okrutne, ze tak go zaatakowal. Nie moze winic chlopaka za to, ze jest lojalny wobec swojego ludu i von Stranna. Szalone oskarzenia, ktorymi go zasypal, byly niesprawiedliwe - barbarzyncy... zdolni do morderstwa... poganie i dzikusy - ale zawsze latwo wpadal w gniew. Wyglada na to, ze Samuel ukryl sie z obawy o wlasne zycie, jesli juz nie jest martwy. Moze nie przed Enakitami, ale Carter nie moze tego wiedziec, do licha. -Chce ci powiedziec... to znaczy, chcialem ci powiedziec - tlumaczy sie Tamuz. - Masz prawo byc zly. -Nie. Chlopak zrobil tylko to, co mu kazano, co na nim wymuszono. -Mowie Eynowi, ze mi sie to nie podoba. To nie po naszemu. My... -Nie o to chodzilo - przerywa mu Carter. - Po prostu sie na tobie wyladowalem. Stoi przed zrujnowanym sklepem, patrzy na ogien, na pobojowisko, na rzez, slyszy szlochy bolu i paniki. Jest wiecej dymu niz plomieni, geste czarne kleby, pyl unoszacy sie w powietrzu osiada wolno, spokojnie, handlarze biegaja po wode i koce, zdzieraja markizy, gasza nimi jezyki ognia. Tamuz przybiega do niego zdyszany, ciagnie go za rekaw. -Chodz, Jack. Musimy stad isc. -Dranie - mowi Carter. Szarpnieciem uwalnia reke, warczy na chlopaka: - Kto to zrobil? W dloni sciska swojego webleya, wyciagnal go odruchowo, kiedy pedzil na miejsce wybuchu, ale zobaczyl tylko zwykly chaos, zadnych powiewajacych szat, zadnych zabojcow znikajacych za rogiem, zadnego faszysty z bronia, ukrytego w cieniu bramy. Tylko duszacy dym i oszolomieni, zakrwawieni, placzacy ludzie. -Przyjdzie milicja, musimy isc - ponagla Tamuz. Carter lapie go za koszule. Dotrze do prawdy, nawet gdyby trzeba bylo zburzyc cale miasto. -Co wiesz? -Wiem, ze milicja zapyta, dlaczego tu jestes. Chodzmy. Carter piorunuje go wzrokiem. -Powiem ci wszystko, co wiem - obiecuje chlopak. -I to wszystko, co wiesz? -Rzadko widywalem twojego przyjaciela - mowi Tamuz. - Mieszkam teraz w miescie, gotuje dla Eyna, pilnuje jego domu, kiedy wyjezdza. Siedzialem tu przez caly czas, kiedy twoj przyjaciel byl z moim ludem. Uczyl sie ich herezji, mysli Carter. I, sadzac po notatkach, lykal albo palil Bog wie co, az jakies kilka tygodni temu doszlo do miedzy Hobbsbaumem i przywodca Enakitow do klotni trwajacej do pozna w nocy. Tamuz tylko o niej slyszal od MacChuilla, ktory pojechal do obozu, zeby przywiezc Samuela i von Stranna z powrotem do Tell-el-Kharnain. Rano w obozie Enakitow obudzila MacChuilla wrzawa i zamieszanie. Samuel zniknal, von Strann rozmawial z wodzem, starajac sie go uspokoic, a potem obaj konno pojechali na pustynie. -O co byla ta klotnia? - pyta z ledwo hamowana furia Carter. -MacChuill nie zna naszego jezyka, tylko pare slow, niewiele. Troche rozumie. -I co zrozumial? -Mowi mi, ze moja siostra nazywa twojego przyjaciele zlodziejem. -Co ukradl? Jakies cholerne relikwie? Plemienne sekrety? -My nie mamy sekretow. Slowa Cartera sa jak ciosy piescia zadawane temu malemu klamliwemu gnojkowi. -Ty tak, kurwa, twierdzisz. -My nie mamy sekretow, Jack - zapewnia Tamuz. - Uczy sie nas, kiedy jestesmy dziecmi... Potrzasa glowa, jakby szukal odpowiednich slow, spedza muche z ucha. Kladzie reke na udzie Cartera, wstaje z lozka, idzie do sznurka, na ktorym wisza prace von Stranna - Tamuz jako Dionizos w wiencu laurowym, z dzbanem wina, Tamuz jako Apollo z zerwanym hiacyntem w dloni. Chlopak odpina jedna fotografie, niesie ja ostroznie do lozka i kladzie Carterowi na kolanach. Carter bierze zdjecie do reki, patrzy to na mlodzienca, to na jego podobizne. Obraz wyuzdanego, wspanialego piekna, ktore budzi w nim cholerne pozadanie. -Eyn mowi, ze robi zdjecia tego, co jest w srodku - tlumaczy Tamuz. - Ze aparat nie kradnie duszy, tylko ja pokazuje. Jak lustro. Skoro trzymasz w rece moja dusze, jak moge miec przed toba sekrety? Carter oddaje fotografie Tamuzowi, siega do stosu ubran rzuconych na rozkladane lozko, wyciaga bokserki. Bije od niego mocna, slono-slodka won innego ciala, innego potu i nasienia, przez co nie czuje sie calkiem soba. Jakby przez te pol godziny od przebudzenia nie byl Jackiem Carterem, tylko kims innym, kto siedzi w nim, ale nie jest nim. Probowal wyjasnic Tamuzowi, jakie to latwe lezec z cudzym zapachem na sobie, bezwstydnie we wspolnym grzechu. Wciaga bokserki. Na zlewie stoja w kubku jego przybory do golenia. Na haku wbitym w sciane wisi male lustro. Mydlac twarz, pochyla sie do niego i obserwuje Tamuza, ktory wiesza zdjecie z powrotem na sznurku, niesmialego Tamuza z jego niewinnym wzruszeniem ramionami i podejrzanie skromna wiedza o miejscowym handlu starociami. Zadnych sekretow, akurat! Slup jej smutku Jak rzekl Ab Irim swemu sludze Eliezerowi, jedynym w Sodomie czlowiekiem sprawiedliwym w oczach Pana, wartym uratowania, okazal sie jego bratanek Lot. Skad wiemy, ze Lot byl sprawiedliwym czlowiekiem? Czy aniolowie poslani, zeby zniszczyc Sodome, spotkali sie z nim przy bramie, a on zabral ich do swojego domu i zaprosil w goscine? Czy Lot, jedyny w Sodomie, powital aniolow, ktorzy mieli dokonac rzezi? Czy to swiadczy, ze byl sprawiedliwym czlowiekiem? Czy kiedy mieszkancy Sodomy zobaczyli aniolow na ulicach, podazyli za nimi i staneli pod drzwiami Lota, wolajac do niego i zadajac ich wydania, a Lot, jedyny w Sodomie, dal schronienie aniolom wyslanym przez Pana, zeby dokonali rzezi? Czy to swiadczy, ze byl sprawiedliwym czlowiekiem?Twoja Tora, profesorze, mowi, ze mieszkancy Sodomy nie nienawidzili aniolow, tylko ich pozadali, pragneli z powodu ich piekna. Bo coz jest piekniejszego od aniola? Slowo Boze spisano na skorze aniolow, wiec nic dziwnego, ze mieszkancy Sodomy chcieli ich poznac. Ale Lot zaproponowal im wlasne corki, obie dziewice, nietkniete przez mezczyzne. Zrobcie z nimi, co chcecie, ale zostawcie tych ludzi w spokoju. Zgwalccie moje niewinne corki, ale zostawcie ich w spokoju. W twojej opowiesci wlasnie to swiadczy, ze byl sprawiedliwym czlowiekiem. My mamy inna historie, przyjacielu. Historia opowiadana przez nasz lud, przez nas, ktorzy wyszlismy z chaldejskiego Ur z Ab Irimem, ktorzy podazylismy za nim do Haranu i dalej do Kanaanu, ktorzy od najdawniejszych czasow mieszkalismy z waszym ludem, z synami Sema, jako sludzy w waszych namiotach, ktorzy rowniez jestesmy obcymi, wedrowcami na pustyni - historia, ktora opowiadamy, jest inna. Powiesz, ze wasza jest prawdziwa, bo zostala spisana atramentem, a nasza jest tylko przekazywana szeptem z pokolenia na pokolenie slowami, ktore gina, kiedy tylko zostaja wypowiedziane. I moze masz slusznosc; czasami pismo czyni opowiesc prawdziwa. Zapisujesz to wszystko, przyjacielu? To dobrze. Moze pora, zeby i nasza historia stala sie prawdziwa. Jak rzekl Ab Irim swemu sludze Eliezerowi, aniolowie, ktorzy przybyli do Sodomy w przeddzien jej zniszczenia, nie zostali przyslani przez Pana po to, zeby ostrzec Lota, tylko zeby poddac go probie. Lot nie powital ich u bram miasta, tylko rzucil sie do ich stop ze strachu o wlasne zycie. Nie zabral ich do swojego domu, tylko zostal do niego zaprowadzony jako czlowiek skazany na smierc. Nie zaproponowal corek z wlasnej woli, tylko dlatego ze bal sie aniolow Pana bardziej niz tlumu. To byl sprawdzian jego prawosci. Oto czlowiek sprawiedliwy w oczach Pana, czlowiek, ktory oddaje swoje uslugi, dom, wlasne corki, okazujac absolutne posluszenstwo. W naszej opowiesci, przyjacielu, mowi sie, ze skoro pomyslnie przeszedl probe, zgodnie z umowa, ktora Ab Irim zawarl z Panem, miasto powinno zostac oszczedzone, ale Pan w swoim gniewie, zazdrosci i msciwosci powzial inny plan. Twoj Bog, mowisz, jest Bogiem madrosci, sprawiedliwosci i milosierdzia. Moze dlatego, kiedy Lot ofiarowal swoje corki, a tlum mu odmowil, aniolowie zniszczyli wszystkich ognistymi mieczami, ktore wychodzily im z ust. Madrze jest proponowac to, co, jak sie wie, nie zostanie przyjete. Potem wystarczy ukarac tych, ktorzy odrzucaja takie dary. To milosierny uczynek dac wrogom spokoj smierci. Ale twoja Tora nie wspomina o nagrodzie, o ktora poprosili aniolowie. Nie opowiada, jak zona Lota nalala im wina i wziela od nich szaty, zeby je wyprac z ludzkich prochow, ze umyla im stopy i namascila wlosy. Nie mowi o tym, czego zona Lota dowiedziala sie z ust aniolow, a dowiedziala sie, ze jej maz umrze i ze nie bedzie ani jednego dobrego czlowieka w Sodomie, a wtedy miasto zostanie zniszczone. Dlatego Lot zebral wszystkich domownikow, zone, corki i sluzacych, i razem uciekli w gory. W twojej historii, przyjacielu, zona Lota jest glupia kobieta zamieniona w slup soli za to, ze obejrzala sie na plonaca Sodome. W naszej opowiesci, przyjacielu, obejrzala sie z przekory. Jesli byla glupia, to raczej z brawury. Jesli obrocila sie w slup soli, to dlatego ze wystapila przeciwko aniolom, placzac po miescie, ktore kochala, i po wszystkich, ktorzy w nim zgineli, rzucila Bozym aniolom wyzwanie, zeby przeszli przez slup jej smutku. Ale to tylko nasza opowiesc, wiec jak mozemy mowic, ze ta jest prawdziwa, a wasza nie, skoro niczego nie zapisujemy, tylko pozwalamy, by nasze slowa odfrunely z wiatrem jak popioly, jak sol? Zapytam cie, przyjacielu: Jak w waszej historii brzmi imie zony Lota? Nie sadze, zeby w waszej Torze miala imie. Ale my pamietamy, przyjacielu. Znamy jej imie. Dzwiek niebezpieczenstwa Budzi go stuk podkow na bruku, krzyk po arabsku i rzenie koni podrywaja go z lozka, skrzyp otwieranej bramy kaze mu stoczyc sie na podloge i siegnac do kabury. Niebezpieczenstwo ma swoj wlasny dzwiek: niepokoju w glosie, naglej gwaltownosci przyziemnego aktu. Albo pospiesznych krokow na klatce schodowej. Carter rozpina kabure, wyjmuje webleya, kladzie reke na ustach Tamuza, syczy do niego ostrzegawczo. Chlopak porusza sie pod dotykiem zimnej stali na ramieniu, probuje usiasc i cos powiedziec, ale dlon zaciska sie mocniej, tlumi jego wystraszone mamrotanie. Z braku wolnego palca Carter przyklada pistolet do warg. Ciii...! Gdy Tamuz kiwa glowa, cofa reke, gestem kaze mu sie polozyc za nim na podlodze, odbezpiecza bron i celuje w poruszajaca sie klamke. Drzwi sie otwieraja i Carter juz ma krzyknac ostrzegawczo, ale Tamuz kladzie mu dlon na ramieniu i kieruje pistolet w bok. -Nie. Wszystko w porzadku. Carter widzi zarys postaci w powloczystej szacie, nocna zjawe, potem, w niklym swietle lampy gazowej wiszacej na klatce schodowej, pociagle rysy twarzy na pol ukrytej w cieniu i kilka szczegolow - arabskie nakrycie glowy, cienki wasik, juki przewieszone przez ramie. Mezczyzna wchodzi do srodka i zamyka za soba drzwi. -Eyn Reinhardt - mowi Tamuz. -Tamuzie, wiecej swiatla, na litosc boska! Moze pan juz opuscic pistolet, kapitanie Carter. Bylbym wdzieczny. -Von Strann? -Tak. Gdyby pan przynajmniej wycelowal bron gdzie indziej... Carter zdejmuje palec ze spustu, opuszcza pistolet, zabezpiecza go... i sciaga z lozka przescieradlo, zeby zarzucic je na siebie. Kiedy wsuwa webleya do kabury, slychac trzask zapalki. Pojawia sie slaby ognik, a po nim jasniejszy blask jednej z malych gazowych lamp wbudowanych w sciane. Baron kladzie juki i nakrycie glowy na stol. Opiera rece na poreczy krzesla, przenosi wzrok z Cartera na Tamuza. Ma ogorzala twarz i ciemne wlosy, tak ze tylko szare oczy o przeszywajacym spojrzeniu niwecza iluzje, ze jest arabskim ksieciem. Albo urojeniem, mysli Carter. Smieszny kostium. -Reinhardt von Strann - przedstawia sie mezczyzna. - Kapitan Carter, prawda? -Kapitan Jack Carter. Von Strann podaje mu reke, wymieniaja krotki uscisk. -Gdyby pan chcial sie ubrac, to prosze - mowi von Strann. - Szkoda czasu na pogawedki, a z pewnoscia ma pan duzo pytan. W ten sposob moze latwiej panu bedzie je formulowac. Wyjmuje plik papierow ze skorzanych jukow mocno poplamionych krwia i osmalonych przez ogien, przeglada je, jedna kartke podaje Carterowi. Jest na niej pismo Hobbsbauma. Traktat stambulski miedzy futurystami a nowym imperium osmanskim zostal podpisany 19 marca 1929 roku, a awangarda tureckich wojsk wyladowala w Syrii, zeby rozpoczac marsz na poludnie. Nowe wiesci rozniosly sie po Palestynie jak pozar. Jednak w Tell-el-Kharnain bitwa zostala przegrana, nim sie zaczela, miasto znalazlo sie pod kontrola tureckiej policji jeszcze przed zajeciem budynkow rzadowych, ktore nastapilo tej nocy. Podczas gdy Jerozolima stala sie krwawym polem bitwy miedzy silami tureckimi i brytyjskimi, w Tell-el-Kharnain Turcy, nie napotykajac oporu, po prostu zaczeli zgarniac dysydentow i niepozadane elementy. Pojedyncze walki wybuchly w dzielnicach libanskiej i zydowskiej, gdzie opozycja byla silna, ale mieszkancy tego miasta hedonistycznych wygnancow szybko zrozumieli, ze wojna, ktorej starali sie uniknac, sama przyszla do ich bezpiecznego schronienia i uczynila je baza calej operacji. Czy to byl zbieg okolicznosci, ze von Strann przybyl do miasta akurat tej nocy, czy jego enakickie kontakty mialy jakies informacje o ruchach tureckich wojsk, czy wrocil, zeby ostrzec Cartera albo zapewnic sobie jego pomoc? Faktem jest, ze obaj znalezli sie w srodku pozogi, ktora miala pochlonac Tell-el-Kharnain. Nadal nie jest jasne, jak to wszystko sie zaczelo, ale... -Co to jest, na litosc boska? -Prawda - mowi krotko von Strann. - A przynajmniej jakas prawda. Miasto splonie, wszyscy jego mieszkancy zgina. Lek na karme -Ty i ja, mon ami - mowie.Istota z glebi id i ponetne, jedwabiste, lesne stworzenie, siedzimy naprzeciwko siebie na perskim dywanie, Szybki Puk i ja, w pozycjach lotosu, z wyrazem rozkoszy na twarzy. Puk sciagnal skatepunkowy podkoszulek, na jego torsie lsni siateczka szybko zmieniajacych sie kolorow, barwne wizje po kwasie, ktory polknelismy dwie godziny temu. Jest milo. Z glosnikow leci przedpunkowy eksperyment, liczace sobie dwadziescia lat dzielo wyjetego spod prawa duetu Lennon-Morrison, najgorszy z ekscesow tej dwojki - skrzyzowanie Revolution 9 z Soft Parade. Mam zadanie do wykonania, musze oczyscic swoje czakry, naladowac kundalini, skupic chi. Ta muzyczna mozaika, polaczenie seksu i smierci, tantryczne mantry moze i sa bzdura, ale jest w nich sila. Czuje, ze plynie do mnie orgonowa moc. -Cholera, to dobre - mowi Puk. Jego aura jest tak niebieska, ze Puk wyglada jak komiksowy Kryszna w bojowkach opuszczonych tak nisko, ze widac gumke calvinow. Ja czuje sie jak klejnot na kwiecie lotosu. Wydaje mi sie, ze migotliwe zlote swiatlo, ktore widze katem oka, to miriady machajacych rak; Siwa z jednej strony, Sakti z drugiej, a ja jestem napalonym Budda, malym bodhisatwa dryfujacym po morzu blogosci, aniolem zabojca szykujacym sie do zabijania. Po czterech scianach jaskini Foxa wiruja zwariowane hieroglify Majow i hinduskie rzezby, fraktalne mandale, iluzje tatuazy na rzeczywistosci, miriady moich lustrzanych odbic w Welinie. Ze wszystkich stron otaczaja mnie dzwieki plynace z wiezy stereo, w glowie slysze dzwony i klaksony, terkoty, swiergoty, gongi - wszystkie odglosy rytmiczne, synkopowane. Wlasnie to nazywam muzyka transowa. -Cholera, ale to dobre - mowi Puk. -Zdecydowanie orientalne - stwierdza Guy Fox. Stoi w wykuszowym oknie w niedbale pozie, spokojnie saczy dzin z tomkiem, gladzi wasik, przeczesuje palcami kruczoczarne wlosy - krol zlodziei, ksiaze czarusiow, przywodca naszej komorki rewolucyjnej. Wzial dawke o polowe mniejsza niz Puk i ja, bo musi zachowac czujnosc. Toczymy niebezpieczna gre, a wrog, imperium, nie zartuje. Wstaje z pozycji lotosu, siegam po aksamitny szlafrok i otulam sie nim, gladkim i miekkim. Kiedy sie przeciagam, po moim wezowym kregoslupie przebiegaja laskoczace dreszcze. Gdy biore z komody pistolet chi Curzon-Youngblood Mark I, czuje buczenie orgonowej energii, ktora w nim pulsuje. O tak, szczescie to ciepla bron w dloni. -Cholera, to jest kurewsko dobre - mowi Puk. Guy Fox wyglada przez okno na Rookery, unosi brew. -Panowie, mam nadzieje, ze jestescie gotowi. Mamy gosci. Ornitoptery Krolewskiej Milicji Albionu nadlatuja nisko nad dachami, promienie ich szperaczy omiataja rudery czynszowek i squaty getta Rookery. Wygladaja jak roj szaranczy lecacy nad slumsami piekla. Szybki Puk wstaj e zwinnie z podlogi i wyciaga przed siebie reke. Wokol niego trzeszczy aura, kiedy, przesuwajac palcami po drzewcu dwumetrowej lancy chi, budzi ja do zycia, a ona zaczyna brzeczec, zasilona mistyczna sila, orgonowa energia kundalini, ktora przeplywa przez kazda smiertelnie seksy istote. -No dobra - mowi Puk. - Zdaje sie, ze czas poprawic karme. Fox patrzy na mnie i podnosi szklaneczke - czin-czin, stary. -Zaczyna sie operacja Orfeusz. Historia historii Tamuz biega po mieszkaniu, pakuje jedzenie, napelnia butelki woda. Wyciaga kufer spod lozka, otwiera go. Von Strann chodzi po pokoju.-Gdzie jest Samuel? - pyta Carter. - Tylko to chce wiedziec. -Gdzie jest Samuel? - powtarza von Strann. - Prosze mi wierzyc, kapitanie Carter, moj lud wie duzo rzeczy. Wiemy, ze Turcy gromadza w Syrii flote pruskich sterowcow, zeby uderzyc na brytyjska Palestyne. Wiemy, ze panski rosyjski przyjaciel, major Pieczorin, jest w miescie i wspolpracuje z dowodca tureckiego garnizonu. Wiemy, ze Turcy i futurysci sa najmniejszym z panskich zmartwien, kapitanie Carter, prosze mi wierzyc. A to, ze nie wiemy, gdzie jest Samuel, martwi nas bardziej, niz pan sobie wyobraza. -Musi pan to wlozyc. - Tamuz podaje Carterowi dluga biala szate, taka sama jak barona. - Nie poznaja pana. Carter rzuca ja ze zniecierpliwieniem na lozko, zapina pasek spodni, siega po koszule. Ignoruje chlopaka, calkowicie skupiony na rozmowie z von Strannem. -Moze pan mowic jas'niej? Odpowiedziec wreszcie na moje pytanie? -Czy Tamuz opowiadal panu o Ksiedze? Albo Samuel pisal o niej w listach? -Jakiej ksiedze? -O Ksiedze wszystkich godzin. Tamuz prycha z lekcewazeniem. -Historia historii. Bajeczka dla dzieci, jak wasz Swiety Mikolaj. -Jak rzekl Ab Irim swemu sludze Eliezerowi - zaczyna von Strann - aniol Enoch mial ksiazke. Sa w niej wszystkie mozliwe historie, prawdziwe i zmyslone, o kazdym aniele, o kazdej ludzkiej istocie, o kazdym demonie, nawet o samej ksiedze, o tym, jak zostala napisana, zgubiona, ukradziona, zniszczona. Ale najwazniejsza jest zapowiedz, ze pewnego dnia ksiega zostanie odnaleziona, pieczec otwarta, imie samego Boga odczytane na glos, a On sprowadzony z powrotem na swiat z atramentu, ktory wiezi Go na jej welinowych stronicach. -Bajeczka dla dzieci - powtarza Tamuz. - Moja matka opowiadala nam ja w kazdy dzien Nowego Roku o swicie. -Twoja matka probowala przygotowac was na prawde - mowi von Strann. - Twoj lud przez pokolenia ukrywal ksiege. Jest w niej wszystko i dlatego nie spisujecie zadnych opowiesci, przekazow, legend. -My nie mamy sekretow - oswiadcza Tamuz. - Moj lud nie ma sekretow. -Kiedy ma sie ksiege, sekrety nie istnieja - kwituje von Strann. Carter kreci glowa. -Chyba zgadzam sie z Tamuzem, ze to bajka dla dzieci. -Ma pan papierosa? - pyta von Strann. Carter podaje mu papierosnice, Prusak otwiera ja, wyjmuje papierosa, z trzaskiem zamyka wieczko. Przez chwile mierzy swojego goscia wzrokiem. -To paskudztwo zatyka pluca, zatruwa komorki, wie pan, kapitanie Carter. Zostaw to, Tamuzie, tylko jedzenie i woda. Moj lud duzo wie, ale jesli to futurysci maja naszego przyjaciela - a prosze mi wierzyc, ze cokolwiek zrobil Samuel, pozostanie moim przyjacielem - jesli go maja... pomyslelismy, ze moze poszedl do Turkow z tym, czego sie dowiedzial... Urywa, zaciaga sie papierosem. Jakby odwlekal jakas decyzje, mysli Carter, odsuwal nieunikniony moment. -Jak rzekl Ab Irim swemu sludze Eliezerowi, to nie Bog dal Adamowi i Ewie ubranie ze skory Zna pan te biblijna historie, ze wstydzili sie swojej nagosci, wiec Bog dal im odzienie ze skory? Moze i tak, kapitanie Carter. Ale jest jeszcze inna prawda. Na poczatku Adam i Ewa dali Bogu odzienie ze skory. Na poczatku Bog byl jedynie idea, poki nie sprobowalismy okielznac dzikiego swiata slowami. To my, mezczyzni i kobiety, stworzylismy naszych bogow na podobienstwo ludzi. -Dawno, dawno temu... Prosze posluchac, nie interesuja mnie wasze enakickie herezje. Jestem pewien, ze... -Pozwoli pan, ze pokaze panu Mowe, kapitanie Carter - przerywa mu von Strann. - Pokaze probke jezyka, w ktorym napisano ksiege. Jaka jest jego moc, jak czlowiek moze stworzyc Boga na swoj obraz. Kolor kurzu i skory [...Von] Strann wyruszyl ze swoim sluzacym [... i?] wodzem plemienia, jak wtedy sadzil[...]. Pojechal na suche piaski zachodniej pustyni na grzmiacym [rumaku?]. Kon stanal deba, a jego [...] wydela sie w powietrzu. Twarz mial zamaskowana czarna plocienna dzelaba, w ktorej bylo widac tylko oczy zmruzone przed okrutnym popoludniowym sloncem [...] iskrzace sie jak szmaragd albo jadeit zielone oczy niesemickiego ludu? Ale miedziane zabarwienie ich [skory?...]... Bylo malo czasu, zeby myslec o takich rzeczach, bo wodz Enakitow [... zdjal?] dzelabe z twarzy, a [...] zobaczyl[...], ze to [kobieta?...] o dlugich, rudych, zaplecionych [wlosach?...], z blizna biegnaca od oka do szczeki. Byl[...] zdumiony, bo von Strann nigdy nie wspomnial o tym szczegole, dran; zaufal[...] mu, ze pierwsze spotkanie z Enakitami powinno miec odpowiednia dramaturgie. I wtedy [... ona?] przemowila glosem, jakby wiele duzych rzek wartkim, huczacym nurtem wdarlo sie do [...] duszy:-Jestem Anat-Asztarzi ibn Alhazred, z krwi poety Abdula i prorokow Ziatsuzdry i Eliezera, synow i corek Enaki, Ludu Prawdziwej Ksiegi. Chodzimy miedzy klatwami Pana, w cieniu jego wroga, nie sluzymy zadnemu czlowiekowi ani bogu. [...] powiedzial[...] jej wtedy, ze jako antropolog pragn[...] jedynie studiowac zwyczaje i tradycje jej ludu, poniewaz sa bardzo stare i wiele mozna sie z nich nauczyc. I oczywis'cie jako antropolog wie[...], ze maja sekrety, ktorymi nie podziela sie z obcymi. Na to ona sie rozesmiala. -Nasza prawda jest starsza niz wasza historia, habiru. Wy, ktorzy przyszliscie razem z nami z Chaldei, z chaldejskiego Ur, powinniscie znac prawde ukryta w waszej Torze; o tym, ktory umarl, zeby jego lud mogl zyc. Jestes mile widziany, habiru. Pojdziesz z nami, wysluchasz naszych opowiesci, zaniesiesz je swojemu ludowi. Sekrety? Sekrety sa dla tych, ktorzy sie wstydza. Jesli twoj lud nie zna naszych opowiesci, to dlatego ze nigdy nie pytal o nie. Chodz. Podala [...] reke, podciagnela [...] na konia z wielka sila, jakby[...] to [...] byl kobieta, a ona mezczyzna. -Dokad pojedziemy? - zapytal[...]. Wokol wirowaly ostre, gorace piaski pustyni, parzyly skore, kluly w oczy. Gdzie w takim miejscu moga mieszkac ludzie? -Pojedziemy do... - powiedziala. W tym momencie pomyslal[...], ze von Strann zostawil [...] z oblakana kobieta. Pomyslal[...], ze to majaki, pomyslal[...J... nie umie[...] powiedziec, co dokladnie myslal[...]. Caly plan byl szalenstwem. Ale teraz wie[...], bo widzial[...] Ksiege. To swiat jest szalony. [...] w gory przez wiele dni. Tego pasma gorskiego nie ma na zadnej mapie, poszarpane, niedostepne, zupelnie nie z tego swiata. Dobrze zna[...] ten region, a czegos takiego nigdy nie widzial[...]. Kiedy ja o to spytal[...], ona tylko sie zasmiala. Wreszcie oboz, miasto choragwi i namiotow. Ogromne domy ze zszytych skor przypominaly bardziej zagle albo namioty cyrkowe niz tradycyjne beduinskie, nie z wielobarwnych tkanin jak u Arabow, tylko z niewyprawionych skor jak u barbarzyncow. Z bliska zobaczyl[...], ze wielkie slupy, ktore podtrzymywaly te misterne konstrukcje i ktore z daleka wygladaly jak drewno zbielale od pustynnego slonca, sa wyciosane z kosci. Nie potrafil[...] stwierdzic, z jakich zwierzat pochodza, bo z pewnoscia zadne stworzenia zyjace wspolczesnie nie maja kosci ani klow wielkich jak tamte pale. Wiedzial[...], ze patrz[...] na cos wyjatkowego, na osade i sposob zycia, ktore powinny nie istniec od tysiacleci. Zadrzal[...] w glebi serca, bo widok tych namiotow i choragwi przywodzil na mysl wielka sredniowieczna armie szykujaca sie do bitwy. Ponury obraz koloru pylu i skory. Przywodczyni spojrzala na [...] ostrym wzrokiem i powiedziala, jakby czytala w [...] myslach: -Nie boj sie nas, habiru. Chodzimy miedzy klatwami Pana, w cieniu jego wroga, ale nie klekamy przed nikim. Ich wojna nie jest nasza wojna. Jeszcze nie. Obcy w lustrze -Jack - mowi von Strann.Wraz w jego imieniem wypowiedzianym szeptem wydmuchuje bezksztaltny oblok dymu, ale jest tak, jakby to jedno slowo zrobilo dziure w chmurze, roztrzaskalo ja na strzepy, na spirale zwinietych swiatow, a sam tuman jest czarny posrod bieli pokoju zamiast bialy na tle ciemnosci. Carter zatacza sie do tylu, jedno ze zdjec von Stranna uderza go po rece - negatyw, nie, obraz widziany jako negatyw - kiedy probuje rozgonic dym, ktory sie wokol niego klebi, uklada w linie i serpentyny, sygile wyryte na ludzkiej skorze, blizny zabarwione siddimskim atramentem w zamierzchlych czasach, w czasach mezczyzn i kobiet, ktorzy teraz otaczaja go kregiem, w historie zapisane na ich skorach, dzieje ich milosci i smutkow, zycia i smierci. Ta sama historia jest opowiedziana w nim, zyla na jego przedramieniu to korzen drzewa, lopatka kryje w sobie sile wolu, a miesien zwinnosc ryby, lot nurkowy stada ptakow zapisany na opuszku palca, wzor linii papilarnej to gwiazdy wirujace pod jego nogami, spadajace jak nasiona pszenicy na zdzbla trawy miedzy palcami jego stop, jak krople deszczu, jak fale, ktore sie rozchodza na wodzie po upadku slowa, iskrza sie na niej niczym swiatlo, otaczaja go zewszad. -Jack... Carter opiera sie o zlew, patrzy na obcego w lustrze, na sobowtora z taka sama przeszloscia, ale z milionem innych historii oprocz niej. Swiat jest teraz normalny i juz nigdy nie bedzie normalny. Bedzie welinem i atramentem, a on cholerna rysa, kleksem na papierze. Naciaga koszule na blizny na piersi, zapina guziki. Von Strann - Reinhardt, Reynard, jakkolwiek brzmi jego przeklete imie - gasi papierosa na stole. Tamuz siedzi na brzegu lozka. Thomas, mysli Jack. Patrzac na niego, widzi tamta druga twarz, swoje rece na gladkiej szyi obwieszonej wisiorkami, miekkie wlosy muskajace jego naga piers. Puk lypie na niego z dolu, uzywajac jego brzucha jako poduszki, Jack pstryka go palcem w rog. Chryste, widzi chlopaka o opalizujacych skrzydlach rozpostartych na trawie, z oczami jak u kota albo z jasnozielonymi wlosami. Obcy w lustrze jest zabojca i kochankiem tego jasniejacego mlodzienca, jego przyjacielem i bratem w niezliczonych faldach Welinu, ktore Jack ledwo moze sobie wyobrazic, ogniem przyciagajacym swoim ulotnym, kolorowym blaskiem te motyla dusze, ktora nawet nie wie, ze jej natura jest splonac. Wrazenie zaczyna slabnac, rozsadek uspokaja galopujace serce, prowadzi go z powrotem do swiata, w ktorym jest Jackiem Carterem, tak, Szalonym Jackiem Carterem znad Sommy, Mieczem Erywania, i jest tylko ten jeden swiat, tylko ten jeden Jack. I kiedy zamyka drzwi do sali luster w swojej glowie, smuzki dymu snuja sie po pokoju... ...Snujemy sie po pokoju, rozpraszamy po wykonaniu zywego obrazu - naszej malej opowiesci wyrazonej jednym slowem. Wciskamy sie w szczeliny miedzy deskami podlogi, unosimy, do torby z dziennikiem Cartera i notesem Samuela, okrazamy noge stolu, zeby dostac sie do jukow i kolejnych notatek. Gdzies tam sa slowa, ktore von Strann ma wlasnie wypowiedziec. Delikatnie dotykamy martwego pergaminu i martwego atramentu, ktory nie jest prawdziwie czarny, tylko smutno niebieski, jak mdle indygo albo blady fiolet. My jestesmy aksamitnie smoliste, bogate w historie, ktore zostaly w nas wprasowane przez wieki kamiennego osadowego snu. Ciii... Von Strann zaczyna mowic, w jego ustach slowa sa tylko troche bardziej zywe niz w notesie Hobbsbauma. -To jest Mowa. Teraz pan rozumie... -Nie - przerywa mu Jack. Alez tak, szepcze nieznajomy w lustrze. Do chaosfery Na drugim koncu Rookery staje w plomieniach sklecony z blachy falistej domek na dachu, kiedy trafiaja go promienie chi wystrzelone z toptera. Oczywiscie wiedza, gdzie jestesmy; to tylko demonstracja sily, ktora nie robi na mnie wrazenia. Moze maja przewage w powietrzu, ale buntownicy rzadza ulicami, aja mam jaja z adamantu, blysk srebra w usmiechu. Dzisiaj w nocy zatanczymy.-Postaraj sie nie narobic zamieszania - ostrzega Puk. Wklada biale gogle, ja przeciagam sie i mierzwie jego zielona czupryne. -Kto? Ja? - Stukam palcem w jego spiczasty rozek. Ten maly punk jest zadza mojego zycia. -To tajna operacja - przypomina Fox. - Wiec... -Zadnych ofiar cywilnych - konczy za niego Joey. - Powiedzcie to temu tutaj Karmazynowemu Piromanowi. -Slisko i kreto - mowie. - Sam wiem. Zasuwam zamek blyskawiczny lotniczej kurtke ze skory yeti, przewieszam przez ramie bandoliery, zapinam paski, klamry, uchwyty i zatrzaski. Wiaze sznurowanie skorzanych spodni, naciagam biale jelonkowe rekawiczki. Korci mnie tandetny, rozowiutki, perwersyjny szyfon, ale decyduje sie na bialy jedwabny szalik, przez wzglad na dawne czasy. Obrzucam sie spojrzeniem w lustrze wiszacym na scianie. Milo jest miec znowu cialo i krew. Nawet moje oczy sa w stosownym blekitnym odcieniu, ale slaba tantra sprawia, ze za bardzo mi lsnia przeklete zeby. Warcze do Puka na znak niepohamowanego apetytu. Juz nie moge sie doczekac tych bliskowschodnich bzdur, mowie wam. -Jak wygladam? - Wlasny glos grzmi w moich uszach jak rzeka. -Przestan sie wyglupiac - mowi Joey. - Idziemy. Przyczepia zasilacz do swojego miecza chi - diabel w czarnej skorzanej pelerynie, z biala szminka na twarzy, czarnymi lzami na policzkach, demon Pierrot, mim potwor. Zsuwam gogle na oczy. Pod gotyckim strojem i makijazem kryje sie dusza z adamanntu, lsniacego jak rtec, gladszego niz tylek Puka. Pod rekawicami moja metafizycznosc wyglada mniej wiecej tak samo. Puk nadal jest niebieski jak indyjskie porno. Kradne mu ostatniego calusa i probuje go sobie Wyobrazic w miedzianym kolorze. -Chodzmy. Jak wygladam? -Super - mowi Puk. Guy Fox gladzi wasik, patrzy na Joeya i na mnie troche powatpiewajaco. -Trzymaj sie w cieniu - przykazuje. Na zewnatrz ornitoptery omiataja promieniami sciany i okna zrujnowanej szkoly. Zblizaja sie. -To twoja pierwsza wyprawa od dluzszego czasu - przypomina Puk. - Tylko spokojnie. -Dam sobie rade - odpowiadam. Wsuwam do buta skladany noz; nie pozwola mi zabrac pistoletu, pomimo mojej urazonej miny. Don Coyote jest w swoim szynelu, uzbrojony po zeby, gotowy do rozroby. Spoglada groznie. -No dobra - mowi. - To boj na smierc i zycie w obronie kontrkultury. Pamietajcie o Newbury i "irlandzkim rozwiazaniu". Nie oddamy zadnej dzielnicy. Ruszajmy. Promien reflektora wpada przez okno, kalejdoskop kolorow wylacza na chwile moje zmysly. Czuje psychiczny ladunek, astralne czulki przeszukujace pokoj, pilot ornitoptera probuje mnie namierzyc, zbliza sie. Jednym plynnym ruchem Puk zdejmuje z ramienia lance chi, opada na kolano, celuje wzdluz srebrzystej wiazki i zmiata ornitopter z nieba. Mozg pilota eksploduje jak swietlny kwiat w mojej glowie. -Pora ruszac - mowi Fox. - Zobaczymy sie w tysiac dziewiecset dwudziestym dziewiatym... mam nadzieje. Patrze na Puka. -Poradzisz sobie? - pytam. -Spadaj. Siegam umyslem poza rzeczywistosc, do chaosfery, swiata bezprawia pod skora czasu i przestrzeni, do Welinu. Fox i Coyote znikaja w chaosie plynnych form, ale slysze, ze ornitoptery otwieraja ogien, widze spadajace z gory plomienie. Blysk swiatla. Zboze na polach polyskuje. Kwas dziala. A moze to wlasnie kwas mowi? Joey stoi u mojego boku, lod przy ogniu, ciemnosc przy blasku, lotr przy bohaterze. Otaczaja nas jego sny o Cyrku, o celach, korytarzach i drzwiach, ktore prowadza na ulice schowane gleboko pod ziemia, biegnace w gore, w dol i dookola. -Tylko pamietaj, kurwa, o misji - przypomina Joey. - Pamietaj, ze jestes agentem. Pamietaj, kim jestes i co musisz zrobic. -Operacja Orfeusz - mowie. - Latwe wejscie, latwe wyjscie. Bulka z maslem. -I pamietaj, z czym mamy do czynienia. Ale juz opuszczamy te rzeczywistosc, przenosimy sie... ERRATA Swierszcze, dzwony i trabki Finnan zatrzymuje dlon nad srodkowa karta.Za Harkerem zbiera sie tlum, debilne twarze znieksztalcone przez pejotl, groteskowe rozowe rzezby, ktore moglyby przerazic Finnana na s'mierc, gdyby nie byl calkowicie swiadomy, ze wyobraznia plata mu figle, ze te postacie to tylko magiczne odbicia wszystkich... me, ktorymi moglby byc. Zreszta za jego plecami tez stoja gapie, halucynacje na skraju pola widzenia, wyrastajace z cieni i swiatel. Zlote i zielone paprocie kolysza sie w pustej knajpie. Starozytne azteckie bostwa siedza przy stolikach, opieraja sie o sciany. Aksamitny mech porasta stoly bilardowe i podloge. Bar wypelnia brzeczaca muzyka - swierszcze, dzwony i trabki. Gladkim ruchem Seamus odwraca karte. Krolowa. -Znowu wygrales - stwierdza Harker. - Jestes za dobry. Jego biala twarz lsni, promienieje, migocze w pustynnym swietle. Finnan odchyla sie na oparcie krzesla, czuje bolesny kurcz w szyi. Dobry pejotl zawsze tak na niego dziala, pochlania elektryczna energie Mowy, wycisza ja do spokojnego mojo bluesmana. Powolne dreszcze wedruja wzdluz kregoslupa. Cholera, zupelnie jak w domu. -To tylko szczescie - mowi Finnan. Wiec to zwykly traf? Seamus pociaga lyk piwa. Nigdy nie potrafil zrezygnowac z alkoholu, co? Nie da sie odciac od przeszlosci, nawet ukrywajac sie na pustyni. Pieprzyc to, mysli Finnan. Odstawia butelke. Pora przycisnac faceta. -Sprobuj jeszcze raz - mowi. - Prawie mnie pokonales. Harker usmiecha sie krzywo i potrzasa glowa. Wstazki na jego kapeluszu wija sie w powietrzu. -Jak tak dalej pojdzie, za duzo przegram. -Jeszcze jedna gra - namawia Finnan. - Za jeszcze jedno pytanie. -Powiedzialem ci juz wszystko, co wiem. Opowiedzial Finnanowi, ze kiedys byl Jonem Harkerem, kierownikiem dzialu sprzedazy u dystrybutora filmowego, az pewnego dnia jego zona i dzieci zniknely w Mroku. W tym faldzie Mrok byl wyjatkowo grozny. Ludzie nie znikali bez podania nowego adresu, oni znikali bez sladu, nie zostawiajac po sobie zadnych wspomnien. Ale z Harkerem bylo inaczej. Dobrze pamietal rodzine, ktora bardzo kochal. Jego tesciowie nie wierzyli szalencowi, ktory stal w ich drzwiach i opowiadal niestworzone rzeczy; przeciez nigdy nie mieli corki. On pamietal wszystko: jak niesforna dziewczyna w szkole sredniej rozbila rodzinny samochod, jak pobrali sie w Reno. Zaczal czytac o porwaniach przez obcych, o rzadowych spiskach, o wzieciu zywcem do nieba, pisal listy do gazet i do roznych talk-show, ale nikt go nie sluchal, nawet kiedy swiat wokol zwariowal, przedmiescia pustoszaly dom po domu, a ci, co zostali, blakali sie jak chorzy na Alzheimera, do tego stopnia pozbawieni wspomnien, ze byli jak dzieci. Pewnego dnia wszedl na ganek domu swojego najlepszego przyjaciela i zobaczyl malego chlopca na hustawce. John Harker dorastal z Dawidem Johnstonem, wiec rozpoznal usmiech z przerwa miedzy zebami, twarz bez zarostu, bez blizny po wypadku na lodzi, w ktorym utonela mlodsza siostra Dawida. Julie-Ann siedziala na hustawce obok niego. -Wtedy mi chyba troche odbilo - wyznal Harker. Przez pewien czas po tym, jak stracil prace, nosil transparent, spal na ulicach, wyjadal resztki ze smietnikow, krzyczal do obcych ludzi o ukrytych znaczeniach odpadkow, cos do siebie mamrotal, podspiewywal piosenki, od ktorych robilo mu sie lepiej. I czasami wydawalo mu sie, ze smieci w ich rytm tancza. Mowa, pomyslal Finnan. Bitmity. Fald, w ktorym skupily sie na bolesnej przeszlosci, usuwajac smutki i ich przyczyny... nawet jesli zblakana corka jest czyjas zona. -Jak bardzo kochales zone? - zapytal Finnan po odwroceniu kolejnej krolowej. Wiedzial, ze to okrutne pytanie. -Nie dosc - odparl Harker. - Moze dlatego troche zwariowalem, przyjacielu. Pewnego dnia obudzil sie w autobusie dojezdzajacym do Garsonville w stanie Illinois, w srodku nocy, z walizka pelna amuletow i swiecidelek, w patchworkowym, wielobarwnym plaszczu, z aktem wlasnosci malego sklepu przy glownej ulicy, ukrytym w wewnetrznej kieszeni. W szybie zalanej deszczem widzial wlasne odbicie, blade i chude, obce dla niego samego. Obudzil sie jako Zimny Czlowiek. -Poczulem wtedy zew magii i juz wiecej sie nie balem, przyjacielu. Wiedzialem, ze wszystko bedzie dobrze, i chcialem podzielic sie ta wiara z innymi. Finnan prawie mu uwierzyl. Ale wiedzial, ze tak wlasnie mialo byc. Teraz patrzy na Harkera i waha sie, uniesiony nad krzeslem. Dostrzega te same elementy spektaklu co w jego opowiesci, te same sztuczki, ruchy dloni, zmiany tonu, nastroju. Tlum gapiow stojacy za nim tez jest zafascynowany zrecznoscia gestow i glosem Harkera, ktory gra nimi jak kartami, podobnie jak wczesniej probowal manipulowac Finnanem. Udawaj, ze nie jestes zawodowcem. Wygladaj na nieudacznika. Wab ich i czekaj na wlasciwy moment, zeby uzadlic. Wszystkich przeciagnal na swoja strone opowiescia o pechu. W koncu Zimni Ludzie przybyli do Sante Manite, bo czuli, ze ono ich wzywa. Jakby wiedzieli, ze zrobili wszystko co w ich mocy, zeby dodac otuchy mieszkancom miasteczek, a teraz musieli odejsc, tak jak losos musi plynac w gore rzeki na tarlo albo jak ptaki wyruszaja na poludnie, gdy przychodzi wlasciwa pora. -Wiec trafilismy tutaj, przyjacielu, choc nie wiem, co to moze dla ciebie znaczyc. Tlum gapiow i frajerow otacza Harkera jak kolorowy plaszcz. Zimny Czlowiek wyznal mu szczerze, ze handlarze mojo z targowiska nie maja pojecia, co przyciaga klientow, ale dla Finnana jest to oczywiste. Widzi na ich twarzach pragnienia i leki, uproszczone, stylizowane obrazy, zywe spocone karykatury. Trupie czaszki faluja warstwami tluszczu, dzioby sie krzywia, sowie oczy mrugaja. Oni szepcza do siebie, drapia sie, czochraja, iskaja siebie nawzajem albo wskazuja serdelkowatymi palcami - zobacz, jak on to robi, cala rzecz w pracy nadgarstka - caluja ucho, do ktorego cos cicho mowia, liza sie, gryza. Seks i smierc. Finnan spoglada ponad ta popieprzona freudowska maskarada ku czerwonemu budynkowi, ktory wznosi sie w drugim koncu targowiska. Meskalina krazaca w zylach zalewa go istna powodzia wizji i glosow. Fraktalne nieba nakladaja sie na siebie, jaskrawoniebieskie, blekitne, lazurowe, nad szkarlatna misja unosi sie skrzydlate, ogniste slonce. Calosc otacza migotliwe halo, a w tym tajemniczym blasku jedyne rzeczy, ktore wydaja sie prawdziwe, to piasek i niebo, ruiny domow i sama misja. Targowisko jest niedorzecznoscia narysowana kredkami na zlotym piasku, na ziemi wyzlobionej w najrozniejsze wzory, na rozrzuconych tu i owdzie brylach pokruszonego piaskowca. To przedstawienie towarzyszace, rownie powierzchowne jak show naganiacza, ktory, grajac pokonanego, wstaje z krzesla i mowi, ze sie poddaje. Jeszcze jedno pytanie -Jeszcze jedna gra - prosi Finnan. - Jeszcze jedno pytanie.Harker patrzy na swoja publicznosc, udaje zmieszanie, zeby zyskac sympatie, waha sie i raptem podejmuje decyzje. Siada z powrotem na krzesle, przez tlum przetacza sie fala podniecenia. Harker przesuwa trzy karty po stole, w gore i w dol, zamienia, krzyzuje rece. -Jak brzmi pytanie? -Co wiesz o misji San te Manite? Jest wasza? -Ta sama. -Nie mam pojecia, co wedlug ciebie powinienem wiedziec o tym miejscu. -Po prostu jestes ciekaw, przyjacielu. Wiesz duzo. Wybierz karte. Finnan stuka w srodkowa. Walet. Harker usmiecha sie do tlumu niemal wiwatujacego na czesc pechowca, ktorego zla passa wreszcie sie skonczyla. Seamus z krzywym usmiechem wzrusza ramionami, pociaga lyk piwa. Harker przez chwile upaja sie zwyciestwem, pozniej przenosi wzrok na Finnana. -No wiec, co wiesz o misji Sante Manite? Seamus przesuwa butelke piwa po stole, skubie nalepke. -Niewiele mam do powiedzenia, Johnie Harker, bo niewiele wiem na pewno. Wiem tylko, ze wasza misja to jedyna rzecz, ktora sie liczy, ze cale targowisko lacznie z toba to... zmylka. Nie chcialbym zgadywac, co sie tam ukrywa, ale w ciemno moge strzelac dlaczego. Oczywiscie jesli cie to interesuje. -Mow. Seamus zaciaga sie camelem, wydmuchuje dym w powietrze, patrzy na wirujace szaroniebieskie kolka. -Widzisz, kiedys bylem ministrantem. Mowilem ci? Nie? No wiec, jako dobry katolicki chlopiec uczylem sie imion swietych, ale nigdy nie slyszalem o Sante Manite. Jest wsrod nich kilka dziwnych, jak Dionizos albo Brygida, a niektore brzmia jak imiona poganskich bogow, az mozna sobie wyobrazic, ze chrzescijanscy misjonarze drapali sie po glowie, patrzyli w ziemie i mowili przyszlemu konwertycie: Nie martw sie, synu, mozesz nadal modlic sie do nich, poki nazywasz ich swietymi, a nie bogami. Rzecz w tym, ze Manite to najdziwniejsze imie swietego, jakie kiedykolwiek slyszalem. Dlatego zastanawialem sie, skad pochodzi. Popraw mnie, jesli sie myle, ale moglbym przysiac, ze Algonquinowie maja swoje okreslenie na pewien rodzaj ducha, cos pomiedzy bogiem a czlowiekiem, ktory w sam raz nadaje sie na swietego. To slowo brzmi Manitu. -Naprawde? -Uwierz mi. Jestem kopalnia bezuzytecznych informacji. -Wierze ci na slowo, przyjacielu - mowi Harker. - Ale nie wygladasz mi na czlowieka, ktory wierzy w swietych... albo bogow. -Wierze w swietych i grzesznikow, tylko nie jestem przekonany, czy nie mozna byc jednym i drugim. Natomiast jesli chodzi o bogow... o te modlitwy i prosby... - Seamus wskazuje butelka targowisko, - To mi wyglada na jeden wielki wor starego gowna. Bez obrazy. -W porzadku. Finnan odstawia piwo. -Ale jest cos w tej misji. Mozliwe, ze Sante Manite to dla niej dobra nazwa. - Nie dodaje zwrotu: "prawda?". Zaciaga sie papierosem. - Choc moze jest zbudowana na starym indianskim cmentarzysku. -Moze - zgadza sie Harker. - Jeszcze jedna gra? Kolejne pytanie? Twarz mu jasnieje blaskiem, ktory sprawia, ze jego rysy robia sie niewyrazne, zamazane. Widac tylko szparki czarnych oczu, guzek zamiast nosa, usta niemal wtopione w skore. To ludzik z komiksu, narysowany paroma kreskami, niepokolorowany, albo manekin sklepowy roztapiajacy sie z upalu. Ubranie jarzy sie wsciekla czerwienia, blekitem i biela, jak plomienie chwiejace sie na wietrze. -Chyba musze rozprostowac nogi - mowi Seamus. - Moze pozniej, Johnie Harker. -Dobrze. Ale nadal nie wiem, czego szukasz. Wiesz, Finnan, my tylko chcemy pomoc ci to znalezc. Uczynic cie szczesliwym. Naganiacz, obdarty arlekin, wydaje sie kims wiecej niz tylko rekwizytem na tle namalowanego targowiska. Jakby ktos wzial robota wrozbiarza ze starego parku rozrywki i przebral go w kostium konferansjera. -Sam nie wiem, czego szukam - mowi Finnan. - Ale podsunales mi kilka pomyslow. Gdy meskalina rozjasnia swiat w jego glowie, Seamus wstaje od stolika, bierze karty, papierosy i zapalniczke, przeciaga sie i ziewa. Czas udac sie za kulisy. 4 KOMORY JEGO SERCA Srebrny ekran Wieza i dachy Rookery widziane przez zakratowane okno - pokoj pelen ksiazek na temat futuryzmu - korytarz przed cela - spiralna klatka schodowa prowadzaca na poziom minus trzynascie - Joey wyrywa kratke ze sciany, zaglada w przewod wentylacyjny - pelzanie wsrod marzen sennych pompowanych z dolu, zeby podtrzymac psychiczny sen Cyrku - przed nami metaliczny odglos lopat wentylatora, ktore obracaja sie wolno na skrzyzowaniu w ksztalcie litery T, nawiewajac falszywy dym do lustrzanej przestrzeni, suchy lod ze snow Joeya - zakret w lewo, ostry spadek w ciemnosc i...Zza srebrnego ekranu patrze na obskurna sale kinowa: krzesla obite wytartym czerwonym aksamitem i takie same kurtyny, oblazaca farba na scianach. Pary caluja sie i obmacuja w ciemnosci. To lata siedemdziesiate, poznaje po klapach marynarek, na ktorych mozna by latac jak na lotni. Na widowni rozstrzyga sie przyszlosc potencjalnych rodzicow; ona go powstrzymuje, diabel o gladkim jezyku namawia, dziewczyna sie zgadza. Rytualna gra, od wynalezienia chromaskopu zawsze taka sama. Cholera, ludzie pewriie tocza ja od czasow Szekspira. Na skraju pola widzenia pojawia sie jakis obraz, wiec szybko odwracam glowe. W kadrze widze lozko, na ktorym... -Co, do cholery? - mamrocze. -Polanski, Syn szatana - mowi Joey, przybierajac obok mnie wyrazna postac. Jestesmy statystami w scenie sabatu, stoimy wsrod ludzi w maskach, na lozku szatan gwalci biedna, oszolomiona ofiare. Uczestnicy zabawy wpadaja w poploch, kiedy Joey plynnym ruchem wyciaga swoj worpalny miecz, rogaty, napalony diabel podnosi wzrok i wpija go w nieproszonych gosci jego malego spektaklu. Joey Narkoza, zabojca snow, i wasz oddany Jack Flash, goretszy niz pieklo, jesli moge tak o sobie powiedziec. Juz mam nas obu przedstawic, kiedy Joey wysuwa sie do przodu, tnie mieczem i rownie blyskawicznie chowa go do pochwy. Na twarzy szatana zastyga wyraz zaskoczenia, jego glowa spada z ramion, a czarna krew bryzga na sufit sypialni. I... ciecie, mysle. Sludzy szatana chowaja sie po katach, jego cialo drga na dziewczynie. W koncu stracam je noga, przy okazji wysuwajac z buta noz. Przez magiczne lustro, ktore pojawia sie tu i tam z ostrymi przejsciami na zblizenia, szerokie plany i rozne katy, widze, ze widownia siada prosto i chlonie ten dziwny spektakl. Domyslam sie, ze Polanski zwykle nie jest az tak niesamowity. Rzucam nozem i przebijam nim ekran, a nastepnie skacze przez lozko, lapie za rekojesc i, trzymajac ja mocno, prowadze ciecie w dol jak pirat zeslizgujacy sie po zaglu. Widzowie zaczynaja krzyczec i zrywaja sie z krzesel. Odpinam orgonowy granat od bandoliera, zebami wyciagam zawleczke i ciskam go w rzeczywistosc. Znalazlszy sie w sali kinowej, wacham powietrze. Czuje leciutki zapach feromonow, ten sam psychiczny aromat, co w moim paszporcie, ale niestety, dominuje nad nim stechly odor popkornowego potu i hotdogowego strachu, a won grzesznego seksu staje sie silniejsza z kazda chwila. Widzowie juz pieprza sie na parterze. Spadam na dywan przed pierwszym rzedem, gdzie z zadarta spodnica rozowego uniformu lezy bileterka i... wyczynia cuda z rozkiem do lodow. Dwa tygodnie tantry, a ona podsuwa mi pomysly. Schylam sie, zeby wziac cornetto z porzuconej tacy Sexy Sadie, kiedy przy mnie laduje Joey. Na rozdartym ekranie Sharon Tate krzyczy do niepomnej na nic widowni, migaja przekazy podkorowe. Masakry gwiazd filmowych i indochinskich wiesniakow. Internowania i stany wojenne. To nie sa prawdziwe wiadomosci, tylko kroniki filmowe, drobne klamstwa wtaczane w podswiadomosc mas, zeby calkiem je oglupic. Niech mysla, ze jest wciaz ten sam rok. A robia to wszystko bitmity, jakby od rana do nocy ktos puszczal w kolko jeden film. Nie bez powodu nazwali to miejsce Cyrkiem. Sciagam szary trencz z oparcia krzesla, narzucam go na swoje skory i razem z Joeyem ruszam w strone zielonego znaku z napisem "Wyjscie". Krocze po brudnym dywanie, slabo oswietlonym holem o scianach wylozonych ciemnoczerwona tapeta w zlote wzorki. Mijam oprawiony w ramy plakat z wystepu lorda Jaggera w Performance. Zdejmuje kartonik z wierzchu cornetto, zdzieram papier, zeby sie dostac do czekoladowo-mietowego loda. -Zimne i kremowe - mowie. Joey otwiera drzwi przeciwpozarowe i obaj wychodzimy. Zielonkawo-zlote lampy uliczne rzucaja na miasto kolorowa poswiate, rozjasniaja ruchliwa ulice na koncu alejki... a takze drogi biegnace w gorze i w kazdym pieprzonym kierunku, labirynt budynkow stojacych do gory nogami i lezacych na bokach. Rany, to miejsce wyglada, jakby ktos w warunkach zerowej grawitacji dal wolna reke szurnietemu architektowi. Obok nas, kilka centymetrow nad ziemia, wlecze sie tramwaj powietrzny, stary i powolny jak dinozaur, szyby w jego oknach grzechocza, silnik wyje. Nad nami przelatuja samochody, wokol nich brzecza skutery. Z tabliczki, ktora widze na murze naprzeciwko siebie, wynika, ze to Northbridge Road, a wiec jestesmy blisko Dunedin. Na nastepnym rogu milicja w czarnych koszulach ustawila barierke w bialo-czerwone pasy i zatrzymuje ruch uliczny przed wjazdem na imperialna autostrade. Cofam sie w zaulek. Paszport nada sie jako przepustka w sytuacji jeden na jeden ze straznikiem, ale przy takim poziomie zabezpieczen nie uda mi sie sforsowac posterunku. Czas na Joeya. Wychyla sie zza wegla i liczy, ilu milicjantow musimy zlikwidowac. To znaczy, on ma licencje na zabijanie. Przyznam, ze jestem troche zazdrosny. -Tylko niczego nie spieprz - ostrzega Joey. - Tutaj nadal sa publiczne egzekucje. Plan jest prosty: mam odszukac tajne id, swojego gospodarza, i zaladowac sie do gospodarza tak gleboko i na tak dlugo, zeby wsliznac sie do zamku, podczas gdy Joey, cuchnacy moja krwia, ktora pulsuje teraz w jego zylach, odwroci ich uwage. Wtedy zrzuce cudza skore, zakradne sie w najbardziej sekretne glebie, nie wzbudzajac alarmow, uwolnie Joeya z lochu, do ktorego tymczasem go zapakuja, i razem utorujemy sobie droge do kopalni chi. Proste i latwe, bulka z maslem. -A co moze pojsc zle? - pytam. Joey daje mi znak skinieniem glowy - ruszaj! - ja niedbalym krokiem wychodze z zaulka, skrecam w prawo i, kierujac sie na polnoc, oddalam sie od posterunku. Ogladam sie tylko raz i widze, jak Joey idzie w strone straznikow, ze swistem wyciagajac miecz z pochwy. Opuszczam glowe i ide dalej. -Hej, skurwiele! - krzyczy za mna Joey. - Chodzcie wylizac mi tylek! O tak. To ja chcialbym wypowiedziec te kwestie. Rownowaga swiata 20 marca. Dzien walk dobiega konca, a my mamy szczescie, ze zyjemy. Sam nie wiem, co teraz myslec, kiedy walczylem u boku barona przeciwko wojskom tureckim. Zobaczylem w nim prawdziwa sile charakteru, Anno. Nie moge zaprzeczyc, ze jest czlowiekiem honoru. A jeszcze dwadziescia cztery godziny temu przeklinalem go, nazywalem klamca i morderca. Lecz chyba juz wtedy wiedzialem, ze on i jego enakicki wodz nie stoja za zniknieciem Samuela. Jeszcze zanim powiedzial mi o ksiazce, wiedzialem. Wiedzialem od chwili, kiedy wymowil to przeklete slowo. Prorocza ksiega. Ksiega imion.Ksiega wszystkich godzin - jezyk, w ktorym ja spisano, jest... skondensowany. Inaczej nie mozna by bylo uwiecznic w niej kazdego zycia, jakie kiedykolwiek istnialo czy bedzie istniec, nawet na milionie stron. W jednym slowie miesci sie tysiac kartek. Jak nauczyc sie takiego jezyka? -My sie go nie uczymy - odparl baron. - My go pamietamy. Powiedzial mi, ze Samuel spieral sie w przywodca Enakitow o pewna strone tej Ksiegi; o jakies proroctwo albo inwokacje, o cos zbyt strasznego, zeby to zaakceptowac. Ze Samuel chcial ja poprawic, bo wierzyl, ze w ten sposob zmieni przyszlosc.Wiedzialem ze slyszenia, ze to jedno slowo potrafi zmienic wszystko. -W jezyku Enakitow tysiac slow miesci sie w jednym znaku, tysiac stron w jednym slowie, tysiac ksiazek na jednej stronie - wyjasnil baron. - Stawka moze byc milion zywotow albo wiecej. Nie chcialem mu uwierzyc, Anno. Zaslepiony i uparty, nie wierzylem w jego "absurdalne twierdzenia". Proroctwa i slowa o wielkiej mocy. Zaklalem kilka razy. W koncu tylko stalismy naprzeciwko siebie, mierzac sie wzrokiem jak dwaj bokserzy na chwile przed gongiem. Czasami jest tak, ze kiedy inwektywy ustepuja miejsca milczeniu, mezczyzni staja sie najbardziej niebezpieczni, Anno. Mysle, ze moglbym zaatakowac tego czlowieka, gdyby Tamuz nie wepchnal sie miedzy nas. -Eyn, nie! Carter-bej! Prosze, Jack. Eyn Reinhardt. Von Strann odchodzi, wydaje sie, ze odzyskuje panowanie nad soba, przelyka wscieklosc. Potem odwraca sie do Jacka. -Kapitanie Carter - mowi, akcentujac sylaby. I raptem gniew opuszcza Jacka pod wplywem napiecia w jego glosie i wyrazu... udreki w oczach. Wydaje sie, jakby von Strann dzwigal ciezar miliona dusz. Carter widzi te mase, slyszy rezonans, echo swojego nazwiska. Nie wie, czy sprawia to ton glosu, spojrzenie barona, czy reka Tamuza na jego piersi, ale cofa sie o krok. Albo uswiadamia sobie ze zgroza, ze czymkolwiek jest to brzemie, spoczywa nie tylko na von Strannie. Wciaz wyczuwa cos dziwnego w tym pokoju, w powietrzu, w sobie, w zacisnietej piesci, biciu serca w piersi pokrytej bliznami. -Jack - mowi Tamuz. Nadal jest zdenerwowany. Usiluje sobie wmowic, ze tylko o to chodzi, ale rownie dobrze moglby probowac utrzymac sie na pokladzie statku coraz bardziej przechylajacego sie na bok albo celnie strzelac w czasie ataku na strome zbocze pokryte rumoszem. Jakby znikla jedyna podpora otaczajacego go swiata, czuje, ze ziemia usuwa mu sie spod nog. Z trudem zachowuje rownowage. Przenoszac wzrok z Tamuza na von Stranna i z powrotem, ma to dziwne uczucie w rodzaju deja vu, jak wtedy, gdy czlowiek stwierdza, ze jakis nieznajomy jest podobny do pewnego aktora albo starego znajomego, ale nie moze sobie dokladnie przypomniec ktorego. Ale przede wszystkim widzi... szczery smutek na twarzy von Stranna i odbicie wlasnej niepewnosci w strachu malujacym sie w oczach Tamuza. Omal nie stracil panowania nad soba. I wie, ze to wlasnie ten ciezar na piersi, ktory go dlawi. Pragnienie, zeby stracic panowanie nad soba. Stworzenia z gliny zamiast ciala Jak Ab Irim swemu sludze Eliezerowi, tak ja opowiedzialem ci o odzieniu ze skory, ktore Bog dal Adamowi i Ewie, zeby zakryli swoja nagosc. Mam mowic dalej? Na pewno znasz, przyjacielu, te historie, jak Pan stworzyl rajski ogrod, otoczyl go murem, tak jak wy dzisiaj budujecie mury wokol swoich miast; sprawil, ze wody zaczely go nawilzac, tak jak wy dzisiaj kopiecie studnie i kanaly irygacyjne, by nawadniac miasta. Potem uformowal mezczyzne z surowej gliny, a z kosci tego mezczyzny kobiete, zeby byla jego zona, tak ja wy dzisiaj ksztaltujecie synow na swoj obraz, a wasze corki sa tylko ich zonami... ich czescia, tak? Skoro kobiety powstaly z zebra mezczyzny, ich miejsce jest przy boku mezow, prawda? To jest wasza opowiesc, nie nasza. Nasza opowiesc, przyjacielu, az tak bardzo nie rozni sie od waszej. My tylko mowimy, ze te edimmu - to slowo z naszego jezyka, przyjacielu - stworzenia z gliny zamiast ciala, napelnione oddechem i krwia Pana, zostaly stworzone do pracy w jego ogrodzie i na polach. Pan dal swoim slugom tylko jedno przykazanie. Mogli jesc z kazdego drzewa w ogrodzie oprocz tego, ktore roslo w samym srodku. Zagrozil im smiercia, jesli zjedza owoc z tego drzewa. W naszej opowiesci, przyjacielu, waz, ktory byl najmadrzejsza ze wszystkich istot w ogrodzie, przyszedl do kobiety i powiedzial: Wez owoc. Jesli go zjem, na pewno umre, odparla kobieta. Umrzesz pewnego dnia, ale nie dzisiaj, rzekl waz. A nie wolalabys umrzec z oczami otwartymi jak u boga? Wiec kobieta sprobowala owoc, a poniewaz byl smaczny, zjadla go. Ale my, przyjacielu, nie nazywamy jej uczynku grzechem, bo czy istote z gliny, ktora ma w sobie tylko tyle krwi, oddechu i zycia, zeby chodzic, rozmawiac i harowac jak niewolnik, mozna przeklac za sprobowanie zakazanego owocu? Zdobycie wiedzy o dobru i zlu, posmakowanie owocu z drzewa zycia, przyjacielu, to dla was zbrodnia? Nie, kobieta, ktora odeszla od boku mezczyzny, jest matka wszystkich zyjacych wlasnie dlatego, ze to zrobila. I ze wszystkich stworzen w ogrodzie to kobieta byla najmadrzejsza, wiec przyszla do meza i powiedziala: Wez owoc. Jesli go zjem, na pewno umre, odparl mezczyzna. Umrzesz pewnego dnia, ale nie dzisiaj, rzekla kobieta. A nie wolalbys umrzec z otwartymi oczami jak u boga? Tak wiec mezczyzna sprobowal owocu, a poniewaz owoc byl smaczny, zjadl go. Wtedy oczy obojga sie otworzyly i zobaczyli swoja nagosc, i ukryli sie wsrod krzewow ogrodu, zaslonili liscmi. Tak brzmi w twojej Torze opowiesc o grzechu i wstydzie. Ale jesli poznali wstyd, przyjacielu, poznali rowniez dume. I nienawisc, milosc, smutek, radosc, cale dobro i zlo, ktore mamy w sercach. Bo zjedli z drzewa rosnacego posrodku ogrodu, a spozyc ten owoc to posmakowac jego sokow, slodkich i gorzkich, poczuc je na jezyku, w gardle, napelnic nimi brzuch... Przyjacielu, madrosc jest jak zaden inny owoc, bo kiedy raz sie go sprobuje, poznaje sie glod, ktory nigdy nie moze zostac zaspokojony. Ale nasza opowiesc konczy sie tak samo, jak wasza, przyjacielu. Bo jest powiedziane, ze kiedy Pan znalazl ukrywajacych sie przed nim niewolnikow, kiedy sie dowiedzial, ze posiedli madrosc, przestraszyl sie, ze moga stac sie rownie potezni jak on, wiec wygonil ich i postawil aniola z mieczem ognistym, zeby strzegl bram raju. Jaki pan nie boi sie niewolnikow, ktorzy posmakowali madrosci? Jaki pan nie boi sie niewolnikow, ktorzy nie beda chcieli przestrzegac jego zasad? Jaki pan nie boi sie niewolnikow, ktorzy wiedza, co jest dobre, a co zle? Tacy niewolnicy sprawiaja klopoty. Slowa jako bron Jack kladzie dlon na ramieniu Tamuza - wszystko w porzadku - a chlopak uspokaja sie i odsuwa na bok. Na znak barona z powrotem czyni przygotowania do wyjazdu. Gdzies daleko szczekaja psy.-Musi pan zrozumiec, w jakim jestesmy niebezpieczenstwie - mowi von Strann. - To zdradliwe czasy, a nasi wrogowie sa... grozni nie tylko ze wzgledu na to, co my mamy w sercach, ale na to, co oni maja w rekach. - Podaje Carterowi kabure z webleyem. - Pistolet w dloni jest dla nich mniejszym zagrozeniem niz strach i nienawisc w ludzkim sercu. -Kim sa ci wrogowie? - pyta Jack. - To futurysci? -Gorzej - odpowiada von Strann. -Slowo, pamieta pan slowo, ktorego uzylem przeciwko panu, a sa tacy, ktorzy mowia tym jezykiem plynniej i z lepszym skutkiem, niz mozemy sobie wyobrazic. Mysle... Samuel uwazal, ze Ksiega zostala spisana po to, by trzymac ich w szachu, uwiezic w swiecie, gdzie wiadomo, co jest dobre, a co zle, co jest prawda, a co falszem. Jesli zdobeda Ksiege, moga ja zmienic, przechylic szale na swoja korzysc. Krzyk w oddali. Pekajace szklo. -Szala - powtarza Jack. Dziesiec lat od zakonczenia wielkiej wojny, lat szalenstwa, anarchii, krwawej rzezi. Wojny, ktora miala polozyc kres wszystkim wojnom, tak sadzil, kiedy zaciagal sie do wojska, zeby walczyc za kajzera, ratowac Belgie, powstrzymac pruski militaryzm. Dziesiec lat ludobojstwa w Kurdystanie. - Jaka szala? -Kapitanie Carter, blagam - mowi von Strann. - Nie jestem panskim wrogiem. A moj lud, lud Tamuza, chce odnalezc Samuela rownie mocno jak pan. Okradl nas? My nie wierzymy w zemste. Nie jestesmy barbarzyncami. Nie klamiemy. I nie zabijamy w imie sprawiedliwosci. Albo dla jakiejs ksiazki. Anat i ja pojechalismy za nim, zeby... probowalismy uratowac mu zycie. Uratowac zycie nas wszystkich. Szukalismy go, odkad zniknal. Znalezlismy... -Co znalezliscie? Von Strann przelyka sline. Otwiera jeden z jukow. -Znalezlismy trupa jego konia, osmalone, zweglone scierwo rozszarpane przez sepy. Poznalismy go tylko po wedzidle. A to znalezlismy w jego brzuchu. Ktos rozplatal biedne stworzenie i ukryl to w jego wnetrznosciach. - Von Strann rzuca na stol wyjete z juku luzne kartki. - Jesli pan mi nie ufa, moze uwierzy pan w slowa Samuela. Ale niech pan nas nie opoznia przez swoj upor, prosze. Jesli nie wydostaniemy sie z miasta w ciagu godziny, watpie, czy ocalimy zycie. Jack bierze do reki jedna z kartek: ...juz wie[...], jak tlumaczyc ten jezyk, nieprawdopodobne [...] i falsz sa sygnalizowane. Mysl[...], [...], ze Mowa, jak [...] i slowa jako bron, narzedzia, [...], ognisty miecz... -I przypuszczam, ze wrog uzyje przeciwko nam ognistych mieczy - rzuca z ironia Carter. - Slowa jako bron, tak? Watpie, czy okaza sie przydatne przeciwko lee-enfieldom, -Nie? - mowi von Strann. Bomba zegarowa w twoim sercu Czarne koszule pojawiaja sie, kiedy kopniakiem posylam ostatniego modsa w parce prosto w gablote z ciastami w malym wloskim lokalu ze stolikami z laminatu i ekspresami do kawy. Sledzilem mojego przyszlego gospodarza i on mnie tutaj doprowadzil. Wychylam mala czarna z filizanki trzymanej w jednej rece, druga rzucam nozem w zimne serce tajniaka z SS. Gosc pada, jego pistolet chi toczy sie po linoleum w moja strone. Nurkuje po niego, przetaczam sie po podlodze i wstaje, strzelajac.Pieprzyc plan Foxa, mysle. Chcecie zabawy, to chodzcie. Podczas gdy moj gospodarz ucieka, zeby sie gdzies schowac, ja klade faszyste, ktory wlasnie ma strzelic mu w plecy - Nieladnie, stary, powiedzialby Fox. W polo i czarnych ray-banach, nasz facet wyglada raczej jak modny jazzman niz szczwany lis, ale to na pewno on, z ta kozia brodka i cienkim wasem. Dwaj nowo przybyli pruja w okna i skacza przez nie do srodka, z roztrzaskanych blatow leca drzazgi, bryzgi keczupu i musztardy, chmury cukru, soli i pieprzu. Kicham i jednym strzalem spuszczam na nich sufit, zwykly fuks. Kurwa, mysle. Rozpetuje sie pieklo. Misja nie tyle jest zagrozona, ile kompletnie spieprzona, dziecino. Wrogjuz na mnie czeka. Jakis dran nas sprzedal, ale kiedy sie dowiem, ktory to, zaplaci grajkowi u bram piekla. Katem oka dostrzegam jakis ruch i strzelam z polobrotu. Gdy bitnik wali sie na sciane z lustrami, na jego twarzy widac przerazenie. Dziewczyna z blond ulem na glowie, w okularach w rogowej oprawie i blekitnym blizniaku krzyczy, kiedy Jacques Reynard Cartier osuwa sie bezwladnie na podloge. -Cholera! - wrzeszcze. - Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa! Kiedy sa ofiary cywilne, robi sie pasztet, wielki, slony pasztet. Pilkarskim slizgiem po linoleum podcinam nogi kolejnemu milicjantowi, a kiedy on pada, rozwalam jego superego strzalem w glowe i wyrywam pistolet chi z drgajacej dloni. Z podlogi, krzyzujac bron - nadgarstek na nadgarstku - kosze jeszcze trzy czarne koszule, ktore wyskakuja przez rozsuwane drzwi opancerzonej furgonetki powietrznej. Na ulicy wyja syreny. Coraz glosniej. Strzelajac z obu rak, wsciekly i szalony, klade trupem niedobitki milicyjnego oddzialu i odwracam sie, zeby ogarnac wzrokiem zdemolowana kawiarnie. Dziewczyna tuli w ramionach umierajacego bitnika. W porzadku. Bede musial improwizowac. Wsuwam pistolety za pasek, rozpinam kurtke i wyjmuje male pudelko ze strzykawka napelniona srebrnyrni kroplami duszy, destylowana Esencja Jacka, ktora mialem wstrzyknac biednemu palantowi lezacemu teraz przede mna na podlodze, nasieniem duszy aniola zabojcy. -A co z gospodarzem? - zapytala Anna. - Potem? -Maly taniec ze smiercia moze byc tym, co zmienia pionek w wieze - odparl Fox, wzruszajac ramionami. Rozumiecie, wedlug Guya jestem ogniem na jego ogonie, ktory nie pozwala mu sie zatrzymac. Oszustem w zdrajcy, co znaczy, ze Joey jest zawsze po naszej stronie, niewazne, kto mu placi. Gniewem Anestezji, perwersja Puka, chlodem Coyotea, zarem Finna. Wyzwolonym id, bomba, ktora tyka w sercu czlowieka i wybucha, a on sie budzi i czuje zapach kawy. To ja jestem tym, ktory wydobywa z ukrycia prawdziwego ciebie. Wszyscy maja swoje sekretne ja, rozumiecie, a jesli chca je uwolnic, musza sie zgodzic, zeby podpalacz rozwalil dodatkowe drzwi percepcji w chwili semteksowego satori. Wtedy Jack oddala sie w noc, a z plonacych gruzow na swiatlo wychodzisz nowy ty, Ksiezniczka, Puk albo... Fox. W kazdym razie taka jest teoria Foxa. Kucam przy bitniku. Kurwa. To powinno byc latwe, ale oslona paradoksu juz sie wlaczyla, i... widze Jacquesa Reynarda Cartiera, ktory juz nie stanie sie lebskim Foxem z klasa i znajomoscia savoir-vivreu. Widze umierajacego Guya, ktory pustymi oczami patrzy w glab czaszki. I trudno przewidziec, jaki to bedzie mialo skutek dla naszego krola zlodziei. Mam tylko nadzieje, ze jest jeszcze ostatnia szansa... Przeciez to Welin. Gdybym nie znajdowal sie w murach Cyrku, moglbym odstrzelic sobie glowe i obudzic sie swiat dalej, w Sumerze, w Mroku albo na pustkowiach Zimy, tak ze powrot do tego faldu zajalby mi cala wiecznosc. Lecz to jest ostatnie schronienie lordow pieprzonego obrzadku, a oni maja tutaj swoje zasady, skurwiele. Jednak gdybym jeszcze troche naszprycowal go soba, gdybym zaniosl probke jego psyche Foxowi, zanim czasowa fala uderzeniowa przetoczy sie przez nasza rzeczywistosc, moze... E tam, bzdury! Niech mnie diabli, jesli wiem, co robic. Taktyczna metafizyka nigdy nie byla moja mocna strona; jestem tylko czlonkiem oddzialu szturmowego. Ale podwijam rekaw do lokcia, najpierw swoj, potem jego, zeby znalezc zyle. Jestem awatarem anarchii, ktory rozwala rzeczywistosc, wiec wszystko jest mozliwe... -Przepraszam, stary - mowie. - Plan B. Nie boj sie, nie bedzie bolalo. Na zewnatrz slychac syreny milicyjne. I znowu przyjda aniolowie Swistek papieru, osmalony, z wypalonymi dziurami:...potrafi[...] odczytac ten jezyk, wiem, o czym mowia opowiesci, ale [...] wciaz sie zmieniaja [...] przy kazdym otwarciu ksiazki i choc moze ona zawierac nasze przyszlosci spisane [...] kartkach, co z tego, jesli zawiera wszystkie przyszlosci, ktore nigdy sie nie wydarza, i te, ktore sie wydarza, skoro nie da sie ich [...Jznic? Serwetka poplamiona czerwonym winem, duze litery, czarny atrament: YHWH. ZADNYCH SAMOGLOSEK. ZADNYCH TONOW! Kawalek papieru z kleksami i odciskami kciuka: ...Anat-Asztarzi von Stranna chciala wiedziec, co jest prawda, a [...] falszem. Myslala [...] wskazowka w samym pismie, cos, co jej lud nie do konca zrozumial. A [...] sadz[...], ze [...] wpadl[...] na slad. Strona z gazety ocenzurowana uwagami, ktore zostawily wyzlobienia na papierze: ...jak w niecny sposob wykorzystac ten przywilej? Tyle opowiedziala [...] o [...] i o silach na tym swiecie, ktore wiedza o istnieniu [...] i staraja sie ja zdobyc, nie jako relikt, tylko ze wzgledu na jej moc. Jak wiec chocby rozwazac takie dzialanie... Potem sa dane biograficzne ludzi, ktorzy jeszcze sie nie urodzili, opisy przyszlej techniki, listy autorow i ksiazek, o ktorych Jack nigdy nie slyszal, historyczne szkice wymyslonych miast, dlugie cytaty z nie wiadomo kogo - jeden chyba pochodzi z Iliady. Tu i tam tekst jest zaznaczony, przekreslony albo opatrzony znakiem zapytania. Kolejna strona z dziennika: ...slowo Lot oznacza w hebrajskim "ukryty". Czy jest mozliwe, zeby w Sodomie mieszkal i z niej uciekl nie czlowiek, tylko tajemnica? Sama ksiega? Albo tajemnica zapisana w jezyku, w ktorym oznacza sie wysokosc tonu, akcent [...] ze wiosnie po nia aniolowie przybyli do Sodomy, po sekret nawet im nieznany? Notatka zatytulowana Genesis 4:17. ...to oznacza, ze Kain zbudowal pierwsze miasto i nazwal je Enoch od imienia swojego syna albo ze Enoch [...] i nazwal je na czesc wlasnego syna? [...] Enoch, ojciec Irada, i Enki, bog Eridu, zobaczyli [...] swoje najstarsze miasto, usytuowane w ujsciu Tygrysu i Eufratu. Sumer, znany Sumeryjczykom jako Kiengir, ziemia Kiena. Kien = Enki. Kartka z jednym zdaniem, umazana krwia: A aniolowie znowu przybeda do Sodomy. Jack czyta dalej. Komory jego serca 20 marca. Dzien walki dobiega konca, baron i ja mamy szczescie, ze zyjemy. Sam nie wiem, co mam teraz myslec po tym, jak walczylem u jego boku przeciwko wojskom tureckim. Tell-El-Kharnain padlo, a my mozemy jedynie sie modlic, zeby MacChuill zdolal utrzymac jezyk za zebami. Przeklinam siebie, ze odmowilem wyjazdu, kiedy von Strann mnie blagal. Boze, wybacz, bo gdybysmy wyjechali, kiedy mielismy okazje, MacChuill bylby z nami. A Tamuz by zyl. Uparlem sie, Anno, i juz do konca zycia bedzie mnie przesladowal terkot karabinu maszynowego, widok padajacego Tamuza i Turkow stojacych przy wejsciu na dziedziniec.Tamuz zdejmuje aparat z trojnogu, owija go w zlozona pare spodni i chowa do kufra. Sktada trojnog. Poszedl po MacChuilla, ale nie dotarl nawet do Alei Ksiazek, kiedy uslyszelismy, ze biegnie. Stalismy u stop schodow. Bylismy gotowi. Szkoda, ze nie wczesniej. Po tym, jak z pistoletu zastrzelilem dwoch zolnierzy, trzeci na pewno by uciekl, gdyby nie refleks von Stranna. Nim zdazylem zareagowac, on w mgnieniu oka zmienil sie w szalenca, Anno, ogarnietego zadza zemsty. Gdy wypadlem na ulice, zobaczylem, ze trzyma ostatniego Turka za wlosy i odciaga jego glowe do tylu... Boze, ten zolnierz nie mogl byc duzo starszy od Tamuza, mial chyba osiemnascie lat, widzialem strach w jego oczach, kiedy baron podrzynal mu gardlo. Von Strann bierze ze stolu kartki, ktore Jack przeczytal i odlozyl na bok. Zaczyna chowac je z powrotem do jukow. Von Strann zaniosl cialo Tamuza na gore, a ja robilem wszystko, zeby ukryc trzech martwych Turkow na podworzu. Modlilismy sie, zeby nie zdradzilo nas tych kilka strzalow i troche krwi na ziemi, zebysmy przynajmniej dotarli do mieszkania MacChuilla i do samochodu, zanim rozpeta sie pieklo. Zjawilismy sie tam akurat w chwili, kiedy milicja wyciagala go na ulice i wlokla w strone ciezarowki, a wlasciwie nie tyle widzielismy te scene, ile slyszelismy, bo powietrze zrobilo sie az sine od jego przeklenstw. MacChuill walczyl jak rozjuszony byk i przysiegam na Boga, ze gdyby bylo ich troche mniej, chyba nie daliby mu rady. A gdyby von Strann nie odciagnal mnie z kregu swiatla reflektorow drugiej ciezarowki, ktora wlasnie wtedy nadjechala, przywozac dwa razy wiecej Turkow... nie jestem pewien, czy pisalbym teraz te slowa. Jestesmy teraz z powrotem w pracowni von Stranna, Anno, cialo Tamuza lezy na lozku. W miescie rozbrzmiewaja wystrzaly. Jeden dzien walk, a my z baronem siedzimy w norze jak kroliki, zapedzeni w pulapke. Czytam teraz duzo notatek Samuela, prawde i falsz, alternatywne historie i nieznane mity. Poznaje moja wlasna przeszlosc. Terazniejszosc obcego. Wiele przyszlosci, a we wszystkich chlopiec umiera. Jack patrzy, jak Tamuz wklada zlozony trojnog do torby podroznej, i czuje sie schwytany w kalejdoskop rzeczywistosci, szalonych, nierealnych, niemozliwych. Nadal nie potrafi zaakceptowac - nie zaakceptuje - tych bredni o aniolach i ksiazkach napisanych w starozytnych jezykach, lecz kazde uderzenie serca jest jak werbel, ktory towarzyszy nastepnemu krokowi ku co najmniej jednej z przyszlosci skreslonych reka Hobbsbauma. A to serce... znal chlopaka zaledwie kilka dni, ale obraz, jak pada na ziemie z kula w plecach, jak lezy martwy na lozku... jego bijace serce wydaje sie puste jak spladrowany grob, napiete jak skora na bebnie wybijajacym los chlopca. Czytaj dalej, nasz jaguarze, ponaglamy go z kazdego kata, kazdej szczeliny i rysy w tym pokoju, z komor jego serca. Bedzie sad ostateczny Kolejna strona:20 marca. Dzien walk dobiega konca. Baron i ja mamy szczescie, ze zyjemy. W przeciwienstwie do Tamuza i MacChuilla, ktorzy zgineli z rak Turkow. Obaj mogliby zyc, gdybym posluchal von Stranna, kiedy mowil o traktacie miedzy Turkami a futurystami, o flocie powietrznej kierujacej sie na nas z Syrii, o policji i armii, ktora teraz nas szuka, przeczesuje miasto. Ale ja odmowilem wyjazdu, zapytalem go, skad to wszystko wie. Tyle czasu zmarnowane, Anno, z powodu przekletego uporu, choc Tamuz ciagnal mnie za rekaw, blagal, zebym uwierzyl baronowi. Probowal polozyc moja reke na swojej piersi - znowu ten rytual zaufania - ale go odepchnalem, az upadl na podloge. Bedzie za to kara. Tylko tyle powiedzial von Strann, odkad wrocilismy do mieszkania. Tuli cialo chlopca i wciaz mamrocze te slowa. Patrzy na mnie z taka sama zimna nienawiscia, jaka widywalem u Kozakow i Prusakow, moich towarzyszy i ocalalych z roznych okropienstw, nawet w moich wlasnych oczach, w wiele porankow od czasu Majkopu albo... kto wie, moze od Sommy. Co prawda, baron nie patrzyl akurat na mnie. W kazdym razie nie tylko na mnie. Jego nienawisc tym bardziej przeraza, ze nie jest skierowana przeciwko konkretnej osobie. Tak naprawde von Strann nie zdaje sobie sprawy z czyjejs obecnosci, nawet jesli spoglada prosto na niego. Nie, zaslepia go nienawisc do swiata za to, ze pozwolil na cos tak niewybaczalnego. Bedzie za to kara. Teraz mu wierze. Dzis Tell-el-Kharnain, jutro... kto wie? Jutro... Gdy tak czekamy w mieszkaniu von Stranna, najblizsza przyszlosc wisi nad naszymi glowami jak miecz Damoklesa. Turcy juz zajeli miasto i walki sa sporadyczne. To tylko kwestia czasu, kiedy nas tu znajda. Wiem rowniez, ze, jak mowi von Strann, nie obejdzie sie bez kary. Jesli to, w co wierza Enakici, jest prawda - choc wydaje sie szalenstwem - wtedy cala nasza wiedza jest nic niewarta. Nie dalbym za ich przekonania zlamanego grosza, gdyby nie fakt, ze przeczytalem... Posluchaj, Jack, wiem, ze czytasz te slowa. Wiem, ze nie wierzysz von Strannowi, ze uwazasz go za glupca zakochanego w marzeniu o zyciu na pustyni. Mylisz sie. Ja tez sie mylilem. I zeby cie przekonac, Jack, zdradze sekret, ktory nosiles w sercu przez dziesiec lat. Thomas Messenger. Jack wypuszcza kartke z reki. Czuje, ze sa to jego slowa albo tego innego Jacka. Jest tak, jakby wiedzial to od dawna, jakby prawda jedynie drzemala w jego duszy, a obudzila ja lektura zniszczonych notatek Hobbsbauma, tych bazgrolow, fragmentow tlumaczenia ksiazki, ktora zawiera wszystkie historie, wszystkie przyszlosci lacznie z jego wlasna: on i von Strann czekaja, az wykurza ich Turcy, MacChuill schwytany, Tamuz martwy. Trzyma w palcach papierosa. Nawet nie zdawal sobie sprawy, ze wyjal go z papierosnicy, ale on tam jest, uniesiony do ust. Tak jak jego przyszlosc, ktora tylko czeka, az on zacznie dzialac. -Tamuzie, wystarczy - mowi von Strann. - Ja dokoncze pakowanie, a ty idz po MacChuilla. Powiedz mu, zeby przyprowadzil samochod. Pospiesz sie, ale badz ostrozny. Jesli zobaczysz turecki patrol... -Zaczekaj - przerywa mu Jack. Siega po kabure. - Ja pojde. Serce Albionu Przykucam na kamieniu Northbridge, gargulec z ponurym usmiechem determinacji na twarzy, i skacze, a promienie chi sieka powietrze wokol mnie. Spadajac, nogami przebijam szklany dach terminalu Waverley, rozdzieram trencz, laduje jak kot w ulewie odlamkow. Podrozni wpadaja w panike, rozpierzchaja sie, rzucaja do ucieczki. Probuje wylaczyc sie z kakofonii, strzepujac szklo z wlosow. Nagle caly dach dworca glownego Cyrku rozpada sie w kawalki, gdy czarne koszule znowu otwieraja ogien. Z nieba leci szklany deszcz, ludzie wrzeszczaDobrze, ze nie cierpie na zawroty glowy. Nie wiadomo, gdzie jest gora, a gdzie dol w tym zwariowanym zakrecie przestrzeni Eschera, niebieskozielonym wirze bezdennej przepasci wiszacej nad nami jak dziura w niebie. Statki powietrzne suna na linach, ktore niczym reflektory przecinaja ciemnosc pod wszystkimi katami, ale zaginaja sie przed horyzontem zdarzen i nikna w tunelach. Sukinsyny musza miec punkty oparcia w innych faldach, probuja odbudowac imperium od dolu. Ciekawe, ktore Haven juz polaczyli z tutejszym centrum dowodzenia - Liverpuddle? Godchester? Chryste, moze odtworzyli miasto Kaerlundein, samo serce Albionu. Sprawy wcale nie wygladaja dobrze. "Waverley", ostatni ze starych liniowcow nadal w czynnej sluzbie, wynurza sie ze swojego miejsca postojowego i unosi w niebiesko-zielonych klebach orgonu, ktore buchaja z niego z wyciem syreny przeciwmglowej. Biegne w jego strone. Czarne koszule strzelaja, nie zwazajac na tlum, sieka marmurowa posadzke tuz za mna. Oddzial zbirow stojacych na Northbridge traktuje cala hale dworca jak pole bitwy. Niedobrze, zwazywszy na warunek Foxa: "Zadnych ofiar cywilnych". Moge jedynie miec nadzieje, ze rzez troche ich przystopuje. Wszystko sie popieprzylo. Kompletnie i beznadziejnie. Nie wiem, czy bitnik przezyje, nawet majac w zylach sok mojej duszy jako turbodoladowanie. Choc sobie tez wstrzyknalem odrobine jego ducha, musze go jeszcze wyprowadzic z Cyrku, calego i zdrowego. I pozostaje Zamek, groznie gorujacy ponad miastem ze swojego bazaltowego urwiska, widoczny przez roztrzaskany dach terminalu. Gdzies tam wlasnie ciagna Joeya Narkoze do lochu, za co Joey wcale mi nie podziekuje. Trzykrotne stukniecie obcasami moich rubinowych wysokich butow nie przeniesie nas z powrotem do Kansas, Dorotko. Trzeba bylo duzo zachodu, zeby sie tu dostac; wydostanie sie bedzie jeszcze trudniejsze. Robiac uniki i zygzakujac po peronie, pedze w strone "Waverleya". Stalowa konstrukcja dachu stanowi pewna oslone, sluzy jako siatka ochronna, ktora nie pozwala czarnym koszulom dobrze celowac, co wystarcza, zebym dotarl do rampy dla wsiadajacych, w pelnym biegu odbil sie na sprezynowych butach od peronu i skoczyl. Chwytam sie boku gondoli w momencie, kiedy starozytny statek wzbija sie w powietrze i oddala od szerokiej wiktorianskiej paszczy dworca. -Przerwac ogien! - krzyczy sierzant SS do swoich ludzi. Nie moga sobie pozwolic na trafienie w zbiorniki liniowca; eksplozja zmiotlaby terminal i cala okolice, lacznie z nimi. Moze nawet spowodowalaby powazne szkody w Dunedin. Ale oczywiscie ci durnie nadal strzelaja. Oddycham gleboko i probuje ugasic rozpalone nerwy, gdy nagle kolysze mna silny wybuch chi. Moj uchwyt slabnie. -Przerwac ogien! - wrzeszczy sierzant. Powstrzymuje wyrzut adrenaliny i skupiam sie na ogolnym przeplywie w czakrze sercowej. Okielznuje nienawisc i milosc, otwieram wewnetrzny kanal od pierwszej do siodmej czakry, zbieram cale wolne chi nagromadzone w powietrzu. Siegam zadza i myslami do Szybkiego Puka, do mojego tantrycznego partnera, poprzez chaosfere do domu, ale polaczenie zostalo przerwane przez fale czasu. Nie pamietam, kiedy pierwszy raz go spotkalem, w Kentigern czy w Karolinie Polnocnej, w 1916 czy nigdy. Cholera. Strzal chi trafia mnie w ramie - jak druzgoczacy cios elektrycznego mlota - ale udaje mi sie utrzymac na gondoli. Czubkami palcow stoje na kilkucentymetrowym wystepie, jedna reka czepiam sie bulaja, przy ktorym siedzi gruba ryba w garniturze i przyciska nos do szyby, gapiac sie na mnie z zaskoczeniem i przerazeniem. Facet patrzy coraz bardziej zaniepokojony, kiedy druga reke, w ktorej trzymam pistolet chi, przesuwam przed oknem i celuje prosto w zbiorniki znajdujace sie nad moja glowa. Nie ma to jak dom. Nie ma to jak dom. Nie ma to jak dom. Strzelam. Swiat wokol mnie sie rozpada. Bostwo gniewu -Niech was diabli!Jack idzie srodkiem ulicy, wykrzykuje slowa nienawisci i raz za razem strzela do zolnierzy. Jeden pada jak kamien. Drugi zaslania sie na pol rozebrana kobieta jak tarcza. Jack pakuje mu kule w czolo. Kiedy dwaj pozostali rzucaja sie do ucieczki, MacChuill mija go biegiem, zrownuje sie z kobieta i jej dzieckiem, zdejmuje lee-enfielda z ramienia i kosi jednego z nich, trafiajac go w plecy. Czwarty strzela tuz obok ucha Jacka, ale pocisk z webleya odrzuca go do tylu na sciane. Zgiety wpol, podparty ramieniem, probuje dzwignac sie na kolana, ale przewraca sie, kopie rodzinny dobytek rozrzucony po ulicy. Ubrania i meble. Maly brazowy posazek, ptak z ludzka twarza. Jack podnosi karabin tureckiego zolnierza i przewiesza go sobie przez ramie. Wszedzie slychac krzyki, tupot stop, trzask otwieranych i zamykanych drzwi, placz kobiet, zawodzenie. Wszedzie slychac odglosy wojny, dzwieki krwawej wspolczesnej wojny: mordowanych niewinnych, drzwi wywazanych kopniakami, karabinow maszynowych zamieniajacych ludzkie istoty w miazge. Turcy energicznie przystepuja do kampanii terroru, wyciagaja doroslych i dzieci z domow, zabijaja mezczyzn i chlopcow, gwalca kobiety i dziewczynki. Jack z webleyem w dloni stoi w centrum wydarzen, w s'rodku zawieruchy, w wirujacym slupie dymu i plomieni, przed bostwem, ktore nie jest madrym starcem z, biala broda, tylko panem burzy i gniewu. MacChuill probuje odciagnac kobiete z dzieckiem od ciala meza, przekonac ja, ze nie moze tu zostac, bo jest niebezpiecznie. Ona szlocha histerycznie i zadaje w swoim jezyku pytanie, na ktore nie ma odpowiedzi. Jack rozpoznaje ormianski. Kuca obok niej i mowi. Musisz isc. Teraz. Ze wzgledu na dziecko. -Jezu, kurwa, Chryste! - piekli sie MacChuill. - Co za przeklety chaos! -Nie - mowi von Strann. - To wszystko jest zorganizowane. Kleczy nad tureckim zolnierzem. Tamuz stoi u jego boku. -Spojrz w niebo. Gdzie jest najjasniejsze? Ktore dzielnice plona? Ormianska. Zydowska. Nocne niebo nad budynkami po drugiej stronie rozleglego placu Beth Asztart jest oswietlone przez ogien. A raczej przez blask pozarow, bo szaleja na poludniowym zachodzie, na polnocy, w pieciu czy szesciu roznych miejscach, ktore wzieto na cel. -Musimy sie stad wydostac - mowi von Strann. - Trzeba... Urywa, patrzy w glab ulicy. MacChuill i Jack reaguja blyskawicznie. Jack odciaga kobiete od ciala meza i wlecze ja w strone zaulka, zaciskajac reke na jej ustach. Szkot robi to samo z placzacym dzieckiem. Tamuz idzie za nimi. Von Strann przywiera do drzwi, gdy na koncu ulicy pojawiaja sie tureccy zolnierze. Promien latarni pada na ciala lezace na jezdni. Krzyk. Potem huk wystrzalow. Kobieta, ktora probowala wrocic do ciala meza, jest martwa, dziecko zakrwawilo calego MacChuilla, Tamuz, cholerny idiota, stoi na srodku ulicy i strzela na oslep z tureckiego karabinu. -Bedzie ze mna dobrze, co, Jack? Chlopak krzywi sie, kiedy ciagna go, slaniajacego sie i potykajacego, po schodach. Jack trzyma go pod jedno ramie, von Strann pod drugie, karabin dynda na pasku trzymanym w rece, obija sie o stopnie i sciany. Twarz ma blada. -Wszystko bedzie dobrze - zapewnia Jack. -To tylko male zadrapanie, synu - odzywa sie za nimi MacChuill. - Co ty jestes, cholerny mazgaj? Moja babcia widywala gorsze... o Chryste, kurwa... Ramieniem otwierajac drzwi i wtaczajac sie do mieszkania von Stranna, Jack oglada sie na Szkota, ktory niesie dziecko. MacChuill patrzy na niego i potrzasa glowa. Miasto na zewnatrz to poryglowane i zabarykadowane drzwi. To wyczekiwanie, az armia zrobi swoje. To ulice uslane trupami tych, ktorzy podjeli walke i zaplacili za to najwyzsza cene, tych, ktorzy siegneli po bron, zeby walczyc z Turkami. Miasto to ogien z karabinow rozbrzmiewajacy w zaulkach i bocznych uliczkach. Miasto to zamieszki i pogromy. Masakra i chaos. Tell-el-Kharnain, miasto dekadencji, burzuazyjnej bohemy, grzechu i zmyslowosci, rozpada sie ponownie. MacChuill kladzie dziecko na lozku, sprawdza mu oddech i puls. Jack i von Strann sadzaja Tamuza na krzesle. Jack kleka, zdejmuje z jego uda prowizoryczny opatrunek zrobiony z oderwanego rekawa i upewnia sie, ze rana jest powierzchowna. Zawiazuje opatrunek z powrotem. Von Strann ostroznie odchyla brzeg zakrwawionej bluzy, ktora przez cala droge przyciskal do boku Tamuza. Ta rana wyglada zle. -Niech spojrze. Macie bandaze? Rozpina mokra koszule, wyciera krew wlasnym rekawem; dzieki Bogu, ze to nie postrzal w brzuch. -Wyjde z tego, Jack? Nie boli mnie tak bardzo. -Bedzie dobrze, wierz mi. - Carter przyklada reke do swojej piersi, potem do piersi Tamuza. - Z mojego serca do twojego serca. Rainer Van Stronn, Synowie Sidimu (1933) Noca nad miastem swiecila blada, niepelna tarcza ksiezyca, za dnia czerwone, rozdete slonce. Oblezenie trwalo. Dniami i nocami Synowie Sidimu spiewali nieziemska, zawodzaca piesn zalobna za zmarlych. Dniami i nocami turucka armia siala postrach wsrod biednych, niewinnych i slabych mieszkancow miasta Sidim. Dniami i nocami wojownik Kartur i jego nowy towarzysz broni, artysta ksiaze Vhneszran, obserwowali z pokoju na wiezy na pol zburzona swiatynie T'hmusza. Gdy jeden chodzil po komnacie jak pantera po klatce i wygladal na oblegane miasto, drugi spal niespokojnym snem. I tak na zmiane. Tylko pewnosc siebie i cierpliwosc ksiecia Vhneszrana, zestawiona z zadza walki i posepnym blyskiem w oczach wojownika Kartura, odrozniala postawy tych dwoch mezczyzn, kiedy czekali na chwile, ktora, jak obaj wiedzieli, wkrotce nadejdzie. Armia turucka stanowila potezna sile nawet w czasach upadku Krolestwa Turuckiego, ale Synowie Sidimu byli rasa dumna i szlachetna, i pragneli zemsty. Dniami i nocami spiewali o niej w swojej strasznej piesni o mordowaniu, winie i krwi. Dniami i nocami ich lament rozbrzmiewal poza murami miasta, budzac nieopisane przerazenie w sercach wszystkich turuckich zolnierzy, mlodych i starych, dlawiacy strach przed pewna smiercia. Niektorzy, najbardziej lekkomyslni i tchorzliwi, probowali opuscic swoje posterunki i uciec z tego strasznego miejsca. Zostali zlapani i straceni przez wlasnych towarzyszy, a ich nagie ciala wisialy teraz na szubienicach wzniesionych wzdluz muru obronnego, odarte ze zbroi, odarte z honoru, jako ostrzezenie dla innych. A tych paru, ktorzy unikneli tego ponurego losu, ktorzy przedarli sie przez mury i mysleli, ze pokonaja ogniste piaski pustyni? Co z nimi? Ich glowy wienczyly drzewca choragwi Synow Sidimu, choragwi ze skor zabitych wrogow, choragwi, ktore trzepotaly w calym miescie, targane suchym pustynnym wiatrem. Poruszaly sie do rytmu strasznej elegii Synow Sidimu, podobnie jak klebiace sie chmury kurzu i piasku, jakby sama pustynia, same zywioly oplakiwaly zniszczenia i obiecywaly sroga, przerazajaca zemste. Kartur, ktory obserwowal to wszystko z zabarykadowanej wiezy, nie zdajac sobie sprawy z tego, ze jego niecierpliwa dlon gladzi oprawiona w skore rekojesc lsniacego miecza, wiedzial, ze to tylko kwestia czasu, kiedy miasto Sidim dosiegnie zaglada, i ze podobny los czeka nikczemnych pacholkow krola Turuku, slabego lokaja nowego Imperium Ruzzo-Purzanskiego. Piesn zalobna, lament 21 marca. Swita. Wygladam przez okno na slonce, ktore wstaje nad okupowanym miastem Tell-el-Kharnain jak oko samego Boga. Mam wrazenie, ze to brzask dnia sadu ostatecznego, zaraz wszystkie sekrety zostaja wyspiewane jak wezwanie muezina do modlitwy, w ktorym prawda otrzasnie sie z wiekow snu.Ale muezin milczy tego ranka, zapewne lezy martwy gdzies na ulicy, a jedyna piesn, ktora slychac, to ciche mamrotanie von Stranna nad martwym mlodziencem. Von Strann spiewa w dziwnym jezyku Enakitow. To nie arabski, hebrajski, ormianski ani azerski. To zaden ze znanych mi jezykow. Wiem jednak, ze to enakicki, wiem, ze to Mowa, bo rozumiem ja dobrze. To piesn zalobna, lament, ale oprocz bolu i smutku jest w niej rowniez gniew, a nawet grozba. Przypomina mi sie jego ton, cichy, zawziety, kiedy obiecywal kare, i czuje niepokoj. Wydaje mi sie, ze te piesn spiewaja takze inne glosy, dalekie, ledwo slyszalne. Mowie, ze mi sie wydaje, bo za dobrze pasuja do glosu von Stranna, a przy takim napieciu i zmeczeniu wyobraznia moze platac czlowiekowi figle. Ale wcale nie jestem pewien, czy nie sa prawdziwe. Musisz zrozumiec, Jack, jestem zmeczony. Baron siedzi na brzegu lozka obok ciala Taxnuza, ja przy kuchennym stole, gdzie spedzilem wieksza czesc dlugiej, ciemnej nocy, rozszyfrowujac notatki Samuela, sleczac nad porwanymi, nadpalonymi i poplamionymi krwia kartkami, w duzej czesci nieczytelnymi. Trudno znalezc w nich jakis sens, za duzo tu niekonsekwencji, wiec obawiam sie, ze jedynie poteguje chaos tym wstepem, ale moze cos z tego uda ci sie wykorzystac. Czytales inne wpisy do dziennika? A moze zrobiles to za pozno? Czy wszystko juz sie wydarzylo? Czy, podobnie jak ja, spedziles za duzo czasu nad niespojnym opisem pierwszego spotkania Samuela z von Strannem, wizyty w obozie plemienia, ich dziwnych zwyczajow i jego obludnego przerazenia "odrazajacymi i nieludzkimi" rytualami, ktorym Sodoma zawdziecza swoja reputacje? Przerzucajac stronice dziennika, cofam sie o trzy dni i trafiam na slowa o obcym tak opetanym idea prawdziwej meskosci, ze cale zycie staral sie tlumic wlasne pragnienia. Wiesz, o co chodzi, Jack. Mozesz zaprzeczac, ile chcesz, ale nie zdolasz tego z siebie wyprzec. Patrze na Tamuza, martwego z powodu mojej arogancji i nienawisci do samego siebie, i - jesli Samuel znalazl te slowa w Ksiedze, a ty znajdziesz je w jego notatkach - modle sie do Boga, zebys potrafil wybrac inna droge, Jack. Jack odklada kartke, patrzy na pokoj. Von Strann siedzi na lozku, na ktorym lezy dziewczyna, a nie Tamuz. Chlopak spoczywa na pryczy, ranny, ale zywy. MacChuill spi zwiniety obok na podlodze; Turcy go nie zlapali. Terazniejszosc rozni sie od tej z dziennika, ale nie az tak bardzo. Niedostatecznie. Von Strann cicho nuci dziwna piesn nad martwym dzieckiem. W oddali inne glosy spiewaja ten sam gluchy lament. 21 marca. Co z badan Samuela mogloby sie nam przydac, gdybysmy tylko potrafili oddzielic prawde od falszu? Dopiero planowane ruchy wojsk, sojusze i zdrady, do ktorych jeszcze nie doszlo. Plany wojenne sojusznikow na nadchodzace dziesieciolecia, najbardziej misterne strategie futurystow. Tyle naczytalem sie o przeszlosci, terazniejszosci i przyszlosci, o sprawach, ktorych Samuel nie powinien, nie mogl wiedziec, gdyby Ksiega nie byla prawdziwa; o obozach internowania zakladanych przez futurystow, o tym, co naprawde sie tutaj dzieje i dlaczego. Poswiecenie, nazwal to, poswiecenie wybrancow. ERRATA Pokoj Gdy Finnan wstaje, przetacza, sie przez niego fala - mdlosci, oddania - odczuwana bardziej jako zewnetrzna sila, fizyczna jak cieplo slonca na plecach, pieszczota albo ciecie. Ma juz za soba pierwsza czesc odlotu - seks i smierc, marchewka i kij - i plytkie neurozy, a teraz zaglebia sie w psychodrame, ktora narkotyk tworzy z jego snow, obsadzona postaciami z przeszlosci. Widzi Phree jako skrzydlatego aniola stroza, Toma jako samotna, zagubiona dusze, enkin w czarnych garniturach jako id i cien, katem oka siebie samego w lancuchach, ego uwiezione w dumie i bolu. Zarys postaci zmienia sie w starego zolnierza z jednym okiem i krukiem na ramieniu, tam dostrzega twarz, ktorej nie rozpoznaje, zawadiake z cienkim wasikiem. Przez pole jego widzenia przemyka lis.Wraz z halucynacjami opadaja go elementarne i efemeryczne pewnosci, pejotl wygrywa akordy na strunach jego serca, przekonania rozkwitaja w nim jak kwiaty lotosu. Jest cholernym bogiem, Seamusem Szamaszem Samuelem Pieprzonym Finnanem. Oto co znaczy byc bogiem. Ale po latach meskaliny, mojo i magii Mowy Finnan bardzo dobrze wie, ze szalenstwem jest wierzyc w takie urojenia. Dlatego odrzuca glowe do tylu i smieje sie z glebi trzewi, odrzuca pochlebstwa serca i glowy, zanurza sie w sen, szuka glebszego, prawdziwego sensu. Zeby wydobyc z haju cos wartosciowego, trzeba sluchac wlasnych wnetrznosci, zapomniec o prawdach, ktore chce sie uslyszec, miec cojones, zeby sie przebic przez gowno. Trzeba odrzucic kule podsuwane przez wlasna psyche. Podswiadomosc tez moze byc kuglarzem, jak Zimni Ludzie, ktorzy sztuczkami probuja wzbudzic wiare w ich amulety. Iluminacja to szczyt oszustwa. Tlum i targowisko zostaja za nim, gdy kladzie reke na ciezkich drewnianych drzwiach z luszczaca sie farba i otwiera je pchnieciem spokojnym, pewnym. Wchodzi do walacej sie ruiny. Przewrocone sciany z piaskowca, ktore kiedys wytyczaly granice stajni, teraz daja nowa perspektywe. Brudna podloga jest bezkresna pustynia, kazdy kamien wysoka mesa. Ogromne i otwarte, to juz nie jest pomieszczenie, drewniane belki, ktore podtrzymuja resztki dachu, to architektura samego nieba. Zreszta calosc i tak jest iluzja. Konskie uprzeze i siodla z popekanej czarnej skory obracaja sie, kreca, zmieniaja na jego oczach w zniszczone plaszcze i oponcze. To porzucone atrybuty starych bogow, ich szatnia. We wszystkich boksach jest cien, ktoremu Finnan potrafi nadac imie, arbitralne i zmyslone, ale rownie znaczace jak kazde inne: Ixzoche, bog glebin martwych dusz; Kavajokee, bog ognistej wody i lodowej krwi; Nixo, maly bog polki nad kominkiem. Seamus tworzy je, idac przejsciem, patrzac to w jedna, to w druga strone, skinieniem glowy wskazujac kolejne boksy. Nawet falszywi bogowie zasluguja na przynajmniej zdawkowy szacunek. Gdy wchodzi do otwartej ruiny, wszystkie cienie ozywaja. To wszystko i tak jest iluzja. Kruki bija skrzydlami, weze sie wija, kiedy siedzi ze skrzyzowanymi nogami w wirtualnym swiecie indianskiej sauny, otoczony przez cienie, przez uprzeze i siodla, zdarte skory zabitych aniolow, kajdany na pokonane demony, welony Welinu, ktore nalezy podrzec, i lancuchy Mowy, ktore nalezy zerwac. W tym satori kazdy przedmiot jest symbolem, kazdy symbol ma mityczne znaczenie, sens zamienia sie w nonsens, ktoremu trzeba nadac nowy sens, w czym Finann zawsze byl dobry. Tak, ale za czesto lykal pejotl, zeby uwierzyc w te wszystkie cuda. Czas spojrzec prawdzie w oczy. To nie sa bogowie, tylko siodla z boskiej skory i wedzidla ze stali duszy dla ziemskich koni ujezdzanych przez loa, orisze, duchy wudu i santerii. Tatuaze i stroje ze skory noszone przez mysliwych-zbieraczy, zeby nasladowac twarz bostwa, zamaskowac tajemnica. Materia i rama Welinu odarta z ciala, powierzchnia i struktura rzeczywistosci pozbawione tworzywa. No dalej, mysli Seamus. Pokazcie, z czego naprawde jestescie zrobione. Usmiecha sie, kiedy my, duchy, wylewamy sie ze scian, my, martwe dusze tej opuszczonej ruiny na pustkowiu, ktore bywalysmy ubostwiane i przeklinane. Nasze glosy sa jak szum wartkiej rzeki, huczy w nich nasza prastara tajna moc. Finnan zaciaga sie papierosem i wydmuchuje kleby smoczego oddechu. Jaka jest historia tego miejsca? Pokazujemy mu wiec w zrujnowanej stajni, jak miasta pograzaly sie w Mroku, jak ludzie gubili sie posrod gruzow, jak ogladali telewizyjne wiadomosci o dniach ostatecznych i widzieli, ze wszystko, na czym mogli sie opierac, ulega powolnej, ale stalej korozji. Przemawiamy trzeszczacym szumem radiowych ogloszen, opowiadamy o rozpadzie i dezorganizacji swiata, beznamietnymi glosami czytamy liste zaginionych, snujemy opowiesc o swiatach dryfujacych w Welinie, o Haven kopanych w ziemi, zeby przetrwac mrozy Zimy. Mowimy, jak bardzo staralysmy sie ksztaltowac swiat wedlug ich marzen, ale stwierdzilysmy, ze jedno tylko laczy ludzi - wiara we wrogow. Dwa skorpiony ida naprzeciwko siebie po podlodze, mijaja sie, unoszac ogony z kolcem jadowym, obserwujac przeciwnika. Dobiegajace z zewnatrz halasy sa w jego zmienionym stanie, w naszej Mowie, dzwiekami bebnow i piesni, karaibskim karnawalem. -Rum, rum, cudowny rum! Kiedy cie wolam, musisz przyjsc. Skorpiony tancza, my wirujemy wokol nich, milion aniolow na czubku zadla. Pokazujemy mu, ze to jest odsiewanie dusz dobrych i zlych, sprawiedliwych i niesprawiedliwych, chaosu i porzadku... nas i ich. -Rum, rum, cudowny rum! Kiedy cie wolam, musisz przyjsc. Skorpiony tancza, my tanczymy wokol nich. Pokazujemy mu, ze wszystko zmierza ku apokalipsie, ktora zetrze w pyl obie strony w ostatnim, poteznym kataklizmie. -Wysle swojego skorpiona, zeby walczyl z twoja stonoga. Rum, rum, cudowny rum! Finnan wstaje, patrzy na drzwi, na misje, gdzie glosy wzywaja swietego karnawalu, Sante Manite; ale w ich piesni pozwalamy mu uslyszec prawdziwe zrodlo tego imienia. -Sante Manite - spiewaja. A on slyszy sans humanite. Ostatni bastion religii Wnetrze kosciola to mrok wypelniony kurzem, pociety ukosnymi promieniami swiatla, rozjasniony zlotym blaskiem swiec. Calosc za bardzo wyglada na scenografie, zeby byc tym, co udaje, swietoscia, ktora przegrala ze swieckoscia. Nie, mysli Finnan, tutaj jest cos wiecej oprocz wspanialosci amerykanskiego gotyku, kosciola w ruinie, posagow swietych i madonn z oblazaca farba, czarnych swiec na oltarzu, woni seksu i uryny w powietrzu. Nawet mimo przewroconego krzyza i rozdeptanych rozancow na posadzce jest tutaj... poboznosc. Miejsce pachnie religia nawet w jej zaprzeczeniu, celowej trawestacji. Finnan zamyka za soba drzwi, przesuwa palcami po szorstkiej fakturze drewna, tak solidnego i uroczystego.Juz od bardzo dawna nie byl w kosciele, ale jest tak jak ostatnim razem... dokladnie tak samo jak ostatnim razem. No, moze niezupelnie. -Jednak oddalas im dusze! - wola. Ona wychodzi z ciemnosci panujacej za oltarzem. Wyglada troche jak owdowiala wiesniaczka, a troche jak nierzadnica babilonska w fioletowej sukni i szkarlatnej chustce. -Jestem nimi - mowi. - Przez duze N. Jestem krolowa piekla, nie wiesz o tym? Przywodczynia zbuntowanych armii. Ksiezniczka... -Phree. Kiedys bylas zwyczajna Phree. Pamietasz, jak uczylem cie grac w pokera. Ona sie usmiecha. -Wlasne zasady. Zadnych krolow, zadnych krolowych. Walety sa mocne, asy dzikie. -To najlepszy sposob na te gre. -Wszystko sie zmienia - mowi Phreedom. Finnan zapala papierosa i zaciaga sie gleboko. Majac w sobie ladunek Mowy, zawsze czul sie jak... podlaczony do supernowej ukrytej w glebi umyslu. Bal sie, ze slowa wyplyna z jego ust i usmaza jakiegos niewinnego biedaka, jesli ich nie powstrzyma. A teraz, w upale Mojave, gdy pejotl wedruje w gore i w dol jego kregoslupa, a przed nim stoi dawna kochanka, ktora wypuscila sie do samego piekla, bardziej niz kiedykolwiek potrzebuje nikotyny, zeby sie uspokoic, nadac powolny, chlodny rytm swoim myslom. Ostygnac. Mierzy ja wzrokiem od stop do glow. Chryste, Phree, powinnas po prostu nie odejsc i nie zatrzymywac sie! Czuje, ze goracymi falami plynie od niej mojo, jakby cos plonelo gleboko w piecu jej duszy. Nic, kurwa, dziwnego, ze Zimnych Ludzi tutaj ciagnelo, wabilo cos prawdziwszego niz ich wlasne blyskotki. Zalozylby sie, ze dla nich to jest magia, ktora nadaje moc amuletom. Za Phreedom majaczy w cieniu blada postac. Harker. -Blogoslawiona Dziewica misji Sante Manite - rzuca Seamus. -Wiesz, ze nie jestem dziewica, Finnan, i nie nazwalabym siebie blogoslawiona. Nie musi dodawac: I czyja to wina? Finnan az za dobrze pamieta swoja role w jej potepieniu. -O co chodzi z tym ostatnim bastionem religii? - pyta. - Chryste, Phree, krolicze lapki i pazury kurczaka, pieprzone kurze lajno dla duszy? A oni to lykaja. -Nie badz dla nich taki surowy - karci go Phree. - Oni po prostu chca troche spokoju. -Dlatego sprzedajesz im gowno? Phreedom siada z niedbala gracja na oltarzu, jedna noga majta w powietrzu, druga opiera na ziemi. Bawi sie naszyjnikiem z kurzych kosci. -Jesli tego wlasnie pragna. Co innego im pozostaje? Ty moze juz zapomniales, jak to jest. Oczywiscie Finnan nigdy nie zapomnial tych malych rytualow: calusow w listach od ukochanych, zegnania sie przed atakiem, schowanego w kieszeni munduru pocisku z wydrapanym wlasnym imieniem. Jasne, to bylo dawno temu, ale nigdy nie zapomnial. Ze to nie dziala. A co naprawde dziala, odkryl z czasem. -"Wiesz, ze na tych straganach nie ma niczego, co komukolwiek pomoze. Sprzedajesz klamstwa. -Sprzedawanie prawdy sciagneloby na nas zbyt duzo uwagi. A ten chlam jest dobra zaslona dymna dla prawdziwego mojo. -Zaslona przed Przymierzem? - pyta Seamus. Phreedom sie smieje. -Juz nie ma Przymierza. Miales racje, Finnan. Przymierze sie rozpadlo, walczac z wlasnym cieniem... przy niewielkiej pomocy naszych malych przyjaciol bitmitow. Przymierze jest prochem. -Ale ty nadal walczysz, Phree. -Tak. Jestem teraz boginia guerrilli. Finnan probuje wyobrazic ja sobie z czasow, zanim wszystko sie zaczelo. Chlopczyca w kurtce motocyklowej brata i szalony samotnik, ktory mieszkal na parkingu dla przyczep, trzymal karty przy piersi, jesli chodzi o wlasna przeszlosc, ale sypal opowiesciami o magii i tajemnicy. Nie zamierzal ich omamiac, Toma i Phree, ale zanim sie zorientowal, ze Mowa obecna w jego glosie porusza ich dusze, bylo juz za pozno. -Sprobuj czegos innego - mowi. -Nie mam wyboru - oswiadcza Phree. - To wojna. -Bylem na kilku wojnach. Nie masz wyboru? Zawsze, kurwa, jest wybor. -Uciec? Ukryc sie gdzies na pustyni, w Welinie? Probowales tego. Ja tez probowalam, ale wojna wczesniej czy pozniej cie dopadnie. Ostatnim razem, kiedy spotkali sie w kosciele, Thomas nie zyl, a Phree zmienila sie na zawsze, gdy probowala ratowac brata. Przymierze mialo swoich agentow, ktorzy krazyli po swiecie, tropiac ich wspolbraci. Dlatego Phree wyruszyla na pustkowia Welinu, w strone zachodzacego slonca, a Seamus Finnan probowal upic sie do nieprzytomnosci. Coz, wojna i tak go dopadla. -Wiec zaciagnelas sie do armii. -Walczymy ze wszystkimi krolami nieba, diukami piekla i drobnymi, operetkowymi tyranami pieprzonej wiecznosci. -A z ksiezniczkami? Phreedom posyla mu krzywy usmiech, marszczy nos - jak dawna Phree. -Czasami trzeba grac taka role przed wojskiem. - Zsuwa sie z oltarza, kiwa na niego, zeby poszedl za nia, i kieruje sie do drzwi zakrystii. - To jest inna wojna - rzuca przez ramie. - Taka, ktora mozemy wygrac, ktora wygramy. Mamy przewage. Harker otwiera im drzwi i usuwa sie na bok. Finnan wchodzi do malego pokoju, w ktorym stoi stol i krzeslo. Na blacie lezy segregator z blyszczacymi fotostatami, przybory do tatuazu, narzedzia chirurgiczne i lusterko do golenia. Na krzesle siedzi mezczyzna, ktorego Finnan nigdy nie widzial, ale jego sygnature, tak cholernie silna, ze mozna ja dostrzec nawet w otaczajacym go powietrzu, rozpoznaje od razu. Nieznajomy jest nagi do pasa, wiec widac czarne linie pokrywajace caly tors chyba najbardziej zawilym wzorem, jaki kiedykolwiek mial na sobie enkin. Igla bzyczy, kiedy mezczyzna rysuje na ramieniu historie swojego dlugiego zycia, historie uwieczniona na zdjeciu, ktore przed nim lezy, historie czlowieka, ktory kiedys napisal ksiazke, czlowieka, ktory wymyslil sama pieprzona idee pisania, wykorzystania Mowy i zamiany piesni w symbol. Tatuaz jest tak skomplikowany, ze Saemus nie jest w stanie ogarnac wzrokiem nakladajacych sie na siebie i wijacych po calym ciele rzek czerwieni i czerni, ale potrafi okreslic go jednym slowem, tak, potrafi, bo w samym srodku opowiesci widnieje jego imie, na sercu, tak zeby caly swiat mogl zobaczyc skrybe wszystkiego, co istnieje, Ksiegi wszystkich godzin, nie Metatrona, nie Metatrona z Przymierza, ale tego, kim byl przed Przymierzem, zanim sebitti sprobowali zmienic swiat, a zmienili jedynie siebie, nie Metatrona, nie jego, tylko... -Enki - mowi Seamus, ale uwaza, zeby nie wypowiedziec tego imienia w Mowie. 5 STROZ ANIOLOW Tanczac z niebezpieczenstwem Z rozpedu przebijam nogami boczna szybe ornitoptera, obcasami trafiam pilota w bok z taka sila, ze wykopuje go przez drugie drzwi. Topter zadziera dziob i zaczyna dziko wirowac, ale ja wskakuje na zwolnione siedzenie, lapie za stery i opanowuje maszyne.Na razie idzie mi dobrze. Teraz musze wrocic do jaskini Foxa w Rookery, zanim wykonam nastepna wolte przez faldy. Mam nadzieje, ze jakos uda mu sie zalatac to male rozdarcie w czasie. Rojacy sie Cyrk w gorze, dachy Rookery w dole, zblakane promienie chi, swoich i wrogow, przeszywaja powietrze wokol mnie. Mknac slalomem miedzy kolorowymi wybuchami, odslaniam przyciski na drazkach sterowych i celuje w topter nieprzyjaciela. Oba guziki, zaprogramowane na odciski kciukow pilota, odmawiaja posluszenstwa. Niedobrze. Kiedy eksplozja chi wstrzasa maszyna, wyciagam swoj pistolet chi marki Curzon-Youngblood I, strzalem wybijam przednia szybe i zaczynam strzelac do wroga, prowadzac ornitopter jedna reka, tanczac z niebezpieczenstwem, wirujac jak derwisz przestworzy. Wrogie toptery probuja nasladowac moje manewry, pruja z dzialek. Jednemu udaje sie zestrzelic Z nieba kolege. Super. To zupelnie jak bitwa o Brytanie toczona przez mistrzow walca... Rany, cale szczescie, ze nie mam choroby lokomocyjnej. Odwracam sie, zeby wypalic w topter, ktory nadlatuje z boku, i widze, ze moj przyjaciel pilot rozpaczliwie czepia sie jedna reka otwartych drzwi i probuje znalezc oparcie dla stop, a druga celuje z pistoletu chi w moja glowe. Strzelamy jednoczesnie. On trafia w kontrolki, ja pakuje promien chi prosto w jego brzuch i posylam go w sina dal. Topter wydaje z siebie jek rozdzieranego metalu i zaczyna wierzgac w powietrzu. Wyglada na to, ze pora sie ewakuowac. Dzieki polaczeniu nadzwyczajnych umiejetnosci i glupiego fartu kieruje zniszczona maszyne prosto w wehikul wroga, sadzac po pozycji - dowodcy eskadry, a sam wyskakuje tylem przez roztrzaskana przednia szybe, strzelajac z obu rak. Zeby oddalic sie od masakry. Obracam sie w powietrzu i prostuje w sama pore, by uchwycic sie skrzydla nastepnego ornitoptera. Pilot robi desperacki przewrot, chce mnie strzasnac i odzyskac kontrole nad maszyna. Trzymam sie mocno, gdy topter leci spirala w dol. We wlasciwym miejscu puszczam sie skrzydla i wyrzucony sila odsrodkowa dokladnie w tym kierunku, o ktory mi chodzilo, trafiam nogami w okno i wpadam do nory Foxa, kwatery glownej rebeliantow. Szybki Puk stoi przy framudze i pruje z chi-lancy w niebo. Coyote lezy zakrwawiony na perskim dywanie. -Wrociles - mowi. - Lepiej, zebys nie spieprzyl. Szuram nogami zaklopotany. -Co dokladnie rozumiesz przez "spieprzyc?" -Zajrzyj do slownika pod Jack Flash - radzi Coyote. Rozgladam sie po pokoju. Kogos mi brakuje. -Gdzie Fox? - pytam. -Kto? - pytaja jednoczesnie Puk i Coyote. I nagle trafia w nas czasowa fala uderzeniowa. Bryzgi krwi i mozgu 21 marca. Szukam jakiejs wskazowki w notatkach Samuela, swistka ze stenograficznym zapisem mowiacym o moim swiecie, ze jest tym wlasciwym i ze wszystko skonczy sie dobrze; ale nie znajduje niczego, co ukazuje prawde, ktora znam: nas ukrytych w starozytnej swiatyni pod czujnym okiem dziewiczej wszetecznicy. Istnieje nieskonczenie wiele wariantow - swiatow, w ktorych MacChuill zostaje schwytany, von Strann zabity - ale we wszystkich znalezionych przeze ze mnie do tej pory zostajemy w koncu zapedzeni w pulapke w mieszkaniu von Stranna, a drogi ucieczki blokuja rozstawione noca posterunki. Probowalem ustalic ich pozycje, ale uzyskany obraz nie jest kompletny. Zreszta skad mam miec pewnosc, ze alternatywne scenariusze sa na tyle zblizone do naszego, bym mogl potraktowac je jak informacje wywiadowcze? Skad moge wiedziec, czy roznice nie sa wieksze niz podobienstwa? Czerpie nadzieje z faktu, ze swiat, ktory znam, bardzo sie rozni od wszystkich innych. Tutaj ukrywamy sie w Beth Asztart i czekamy, az znajda nas Turcy. Tutaj wystarczylo jedno slowo Tamuza, zebym przestal wrzeszczec na barona. Chlopak blyskawicznie wrocil ze Szkotem. Samochod jeszcze sie na dobre nie zatrzymal, kiedy zbieglismy po schodach na ulice. MacChuill siedzial za kierownica i popedzal nas swoim barwnym, gardlowym jezykiem, zrozumialym glownie dzieki tonowi i kontekstowi. Tutaj mysle, ze mogloby nam sie udac, gdybysmy byli troche szybsi. Prawie nam sie udalo. A tak dotarlismy tylko do Alei Palmowej, gdy rozpetalo sie pieklo. Samochod skreca ostro w Aleje Palmowa i wpada w poslizg, kiedy MacChuill wciska hamulce i szarpie kierownica. -Stoj, draniu! - krzyczy. - Stoj! Kola sie kreca, smierdzi palona guma, gdy wykonujemy zwrot o sto osiemdziesiat stopni. Od strony prowizorycznej blokady drogowej - ciezarowki zaparkowanej w poprzek jezdni - juz nadbiegaja zolnierze z uniesionymi karabinami i wzywaja nas, zebysmy sie zatrzymali. Jack pcha Tamuza w dol i jednoczesnie stara sie wycelowac z webleya, ale traci rownowage, gdy rolls-royce zaczyna wirowac. MacChuill hamuje, silnik wyje, kola sie obracaja. -Stoj, kurwa, ty cholero... KURWA! Jack slyszy trzask karabinu i niemal jednoczesnie huk uderzenia - czy to on zostal trafiony? - auto wyrywa do przodu i zatrzymuje sie gwaltownie, MacChuill opada na kierownice i osuwa sie na bok. Na przedniej szybie widac bryzgi krwi i mozgu. Boze Wszechmogacy! Jack zaczyna strzelac do Turkow, kiedy - ruszac sie! - wszyscy trzej wyskakuja z samochodu, uciekaja przed gradem kul bebniacych o metal. Wycofuja sie ulica, skaczac od oslony do oslony. Chowajac sie za rogiem, Carter zatrzymuje ostatnich dwoch Turkow, podczas gdy von Strann i Tamuz biegna do nastepnej ulicy, gdzie...Von Strann okreca sie jak zdzielony mlotem w ramie. Tamuz odwraca sie i biegnie z powrotem do Cartera, za nim pojawia sie zolnierz, celuje z karabinu i... TRZASK! Tamuz sie chwieje - trzask! - i upada.Jack gapi sie na zolnierza. Kieruje bron w jego strone, ale wczesniej pada inny strzal, z twarzy mezczyzny tryska krew i odlamki kosci. Von Strann lezy na ziemi i trzyma karabin wycelowany tam, gdzie przed chwila stal Turek. Jack dociera do ciala Tamuza i osuwa sie przy nim na kolana. L. Wooley, Podteksty, symbole i grzechy Sodomy (1988) Jesli spojrzymy na to, co zostalo % oryginalnych scenariuszy i scenorysow do Grzechow Sodomy, dostrzegamy wiele rzeczy, ktore przycmiewaja nie tylko pozniejsze dokonania Griffithsa, ale rowniez takie epopeje jak Spartakus Kubrika, Lawrence z Arabii Leana czy Achilles Kordy. Nie mozemy nie rozpoznac, na przyklad, exodusu z Dziesieciu przykazan w scenie ucieczki Lota i jego domownikow, zwlaszcza jesli wezmiemy pod uwage, ze rezyser planowal zatrudnic do niej dwa tysiace statystow. Wiele razy porownywano slynna mowe o slimakach i ostrygach ze Spartakusa do mowy o mleku i miodzie, ktora w Grzechach Sodomy wyglasza mlody niewolnik Tamuz do hebrajskiego wojownika Jonatana. Jako ze w Spartakusie zostaja odwrocone role uwodziciela i uwodzonego, niewolnika i pana, na scenariusz Kubrika mogla miec wplyw jego znajomosc dziel Griffitha. I podobnie - subtelny homoerotyzm sceny, kiedy Achilles oplakuje Patroklosa w klasyku Kordy z 1957 roku, przywodzi na mysl epizod, w ktorym Jonathan rozpacza nad cialem Tamuza. W koncu studio nie zgodzilo sie sfinansowac Grzechow Sodomy, ale gdyby Griffith mial zagwarantowana mozliwosc zrealizowania wlasnych pomyslow... tu wyobraznia odmawia nam posluszenstwa. Film z pewnoscia wywolalby kontrowersje duzo wieksze niz w swoim czasie Nietolerancja czy dzisiaj Narodziny narodu. Nawet zakonczenie, w ktorym Bog niszczy Sodome i Gomore, oszczedzajac tylko czystych i dobrych sposrod domownikow Lota, wiecej zawdziecza pragmatyzmowi niz etyce, stanowiac przyklad owczesnego "kodeksu hipokryzji" - jesli grasz, musisz placic - ktory dopuszczal pokazywanie najohydniejszych (i oczywiscie pasjonujacych) zbrodni, pod warunkiem ze na koncu filmu sprawca ponosi kare. Gdy spojrzymy na ocalale scenariusze i wezmiemy zakonczenie jako punkt wyjsciowy, zobaczymy, ze De Mille postanowil, zdaje sie, przetestowac niejasne granice miedzy dopuszczalnym a permisywnym, wprowadzajac sceny hedonizmu i ekscesow, ktore bez watpienia mialy zaspokoic lubiezne apetyty publicznosci na to, co skandaliczne i zmyslowe. Nic zatem dziwnego, ze Erich Von Strohn, autor poboznego i nieco napuszonego omowienia biblijnego hitu, na ktorym byl oparty scenariusz, uznal proponowany film za "podle wypaczenie nie tylko mojego skromnego, uczciwego dziela, ale samej Ksiegi Bozej". Von Strohn zagrozil procesem, twierdzac, ze scenariusz jest obsceniczny i znieslawiajacy, jako ze gloryfikuje czyny, ktore on pietnuje. Gdy Kosciol, cenzorzy i sily moralnej prawicy oskarzyli Griffitha o ordynarna pogon za sensacja i razace bluznierstwo, naciski na studio wzrosly, az nad zyskami z tak glosnej reklamy przewazyla grozba otwartej wrogosci. Taka byla zajadlosc uczestnikow kampanii, ze mozna sie zastanawiac, czy gdyby film zostal nakrecony i wszedl na ekrany, tlumy wiesniakow z pochodniami nie zalalyby calego kraju, zeby spalic wszystkie kina w slusznym zapale i oburzeniu, rozniecic wielkie ogniska ze wstretnych i nieobyczajnych tasm. I, o wstydzie, rzeczywiscie tak moglo byc. Z niewielkiej liczby egzemplarzy oryginalnego scenariusza i jego poprawionych wersji wiekszosc dawno zaginela albo zostala zniszczona. Przez lata zapomniano o zarzuconym projekcie, pogrzebanym pod gora prochu hollywoodzkich marzen, tak ze nawet nadzieje na odtworzenie ktorejkolwiek wersji scenariusza w calosci trzeba, podobnie jak film, zostawic w piaskach czasu. Bibliografie Griffitha nie wspominaja o Grzechach Sodomy. I dlaczego mialyby je wymieniac? Przeciez rezyser nigdy nie nakrecil tego filmu. Dla wielu powaznych badaczy kinematografii jest to zaledwie krotka czkawka w karierze tego wielkiego czlowieka, ktora, jak duzo na to wskazuje, mogla nigdy sie nie zdarzyc. Ale, podobnie jak pewien archeolog srebrnego ekranu, mozemy odkryc niektore zapomniane fragmenty, odkurzyc je i zobaczyc, gdzie jest ich miejsce w historii kina. Na przyklad moment kulminacyjny filmu, upadek Sodomy, przywodzi na mysl inne wielkie epizody, od sceny na schodach w Pancerniku Potiomkinie po likwidacje warszawskiego getta w Liscie Schindlera. I oczywiscie pojmanie i torturowanie bohaterow, hetyckiego ksiecia Istrana i mlodego hebrajskiego wojownika Jonathana... Za umierajacych i zmarlych 21 marca. Tak wiec siedzimy teraz w Beth Aszart, za barykada ze starych lawek koscielnych i gablot, sluzacych teraz bardziej praktycznym celom, zaciagnietych po mozaikowej posadzce i ulozonych w stos w desperackim pospiechu i milczeniu. Ten wysilek wyczerpal barona i mnie.Po rumorze, jaki spowodowalo wleczenie mebli i ukladanie ich w bezladny stos pod drzwiami, teraz panuje tutaj dziwny spokoj. Von Strann odpoczywa na lawce, blady i slaby od utraty krwi, ale opatrzony przeze mnie w miare mozliwosci. Tamuz lezy na oltarzu, pod okiem Placzacego Aniola, pomalowanego posagu, ktory moze byc prototypem wszystkich madonn, oryginalna Wenus oplakujaca Adonisa. Wyobrazam sobie to muzeum jako dawna swiatynie, miejsce uzdrawiania i modlitw za umierajacych i zmarlych. Mysle, ze von Strann sie wylize. Ma wiecej sily, niz przypuszczalem. Sadzac po tym, jak zniosl moje niezdarne proby wydobycia kuli z ramienia, jest duzo dzielniejszy od wielu zolnierzy, ktorych znalem. Nie jestem chirurgiem, ale na szczescie nie musialem dzialac w kompletnych ciemnosciach, bo przy braku okien nie bylo niebezpieczenstwa, ze Turcy zauwaza blask swiec. Chcialbym sie pomodlic do tego ostatniego terafim, poganskiej bogini, ktorej chwala dawno przeminela. Szkarlat i fiolet zluszczyly sie albo wyblakly, zmieniajac w blady blekit i gipsowa biel, klejnot zachowal sie tylko w jednym oku, drugie to pusty oczodol, na policzkach glebokie bruzdy, od ktorych Asztarot wziela swoje wspolczesne imie. Chce sie modlic do Placzacego Aniola, zeby czuwal nad nami. I pragne sie modlic, zeby Mowa i Ksiega istnialy naprawde. Zeby byly w niej zapisane imiona wszystkich niewinnych istot zamordowanych dla jakiejs szalonej idei, tak by przyszle pokolenia mogly je odczytac i zaplakac nad nimi. Zeby generalowie i demagodzy, ktorzy sprowadzili na nas to pieklo, zostali napietnowani za swoje zbrodnie tak jak pierwszy morderca, zeby krwawe czyny zostaly uwiecznione na ich cialach. Chce sie modlic o kare dla nich. -Do diabla! Jack cofa sie w glab pokoju, a von Strann zajmuje jego miejsce nad MacChuillem, ktory kuca w drzwiach i strzela w dol do Turkow. Carter oproznia magazynek webleya, luski stukaja o deski podlogi... -Jack! Carter lapie pudelko rzucone przez Tamuza, wysypuje na dlon ostatnia gars'c naboi, laduje bron. Kiedy MacChuill odsuwa sie od drzwi, Jack zmienia go i wychylajac sie co rusz, strzela do zolnierzy, ktorzy pojawiaja sie w jego polu widzenia. Chryste, nie potrafi stwierdzic, ilu ich jest, ale na schodach lezy szesc albo siedem cial, a atakuja kolejni, wiec raczej nie ma nadziei, ze we czterech zdolaja ich powstrzymac. Ostatnia kula kladzie jeszcze jednego Turka i cofa sie do srodka - MacChuill? - ale Szkot tylko potrzasa glowa i nasadza bagnet na karabin. Tamuz grzebie w szufladzie komody. -Jest cos? -Nic. -Stol - rzuca von Strann, zatrzaskujac drzwi. - Szybko! Drewniane nogi skrobia po podlodze, kiedy Jack i MacChuill troche niosa, troche ciagna stol, odwracaja go i blokuja nim klamke, podpierajac mebel ciezarem wlasnych cial. Slychac kroki na schodach, a potem walenie do drzwi i okrzyk po turecku: Z drogi! Jack odciaga MacChuilla, seria z karabinu rozlupuje framuge. Kolejne uderzenia, znowu ogien maszynowy, az w koncu oslabione drzwi zostaja wykopane i jest ich trzech - MacChuill z bagnetem nasadzonym na karabin, von Strann z winchesterem trzymanym jak kij do krykieta i Jack z nozem w jednej rece i webleyem w drugiej jako maczuga - przeciwko calej gromadzie tureckich zolnierzy, dobrze uzbrojonych, co udowadniaja gradem kul, ktore scinaja Szkota. -Rzucic bron! Von Strann wypuszcza z reki winchestera, ale Jack atakuje najslabszy punkt, z bliska pakuje noz w brzuch Turka, webleyem uderza go w twarz, nastepnie rzuca pistolet, lapie karabin wroga i odwraca sie, zeby wycelowac z niego w zolnierzy, ale w tym momencie widzi kolbe uniesiona nad glowa i... Witamy w ciemnosciach. Miasto tysiaca historii Jest w tym miescie wiele historii, mes amigos, o kamieniach brukowych deptanych przez wojskowe buty, o pretach ogrodzen wokol gett Dzielnicy Poludniowej, o przegranych z podziemnego swiata, szmuglujacych kradzione dane tunelami, w ktorych kiedys turkotaly po torach punktualne pociagi, o supermanach z wyzszych sfer, ktorzy zaplaca slona cene za slodkie delicje, zeby umilic dluga noc za pomarancze albo pare siatkowych rajstop. Tak, mamy te wszystkie opowiesci i jeszcze wiecej w martwej strefie tuz przed switem. Sluchacie niegrzecznych, conocnych Zapiskow z geek show Dona Coyotea. Mamy tez kilka pikantnych skandali, od ktorych wasze policzki zrobia sie plomiennie czerwone. Ale jak wiecie, zawsze szukamy soczystych kaskow, wiec jesli znacie jakas ploteczke nadajaca sie na astralne fale eteru, siegnijcie po telefon, wykreccie szesc, szesc, szesc, cztery, zero, zero, zero i podzielcie sie nia z nami. Tocze sie po dachu, zrywam i kucajac w pozycji mysliwego, odwracam sie, zeby wycelowac z mojego curzona-youngblooda w niebo, gdy reflektory ornitoptera zamykaja mnie w kregu jasnosci. Nie mam nic przeciwko swiatlom rampy, ale wolalbym, zeby zasypywano mnie rozami, a nie kwiatami energii chi, ktore dudnia wokol mnie o beton. Wprawdzie sa rownie ladne, lecz po przedstawieniu wolalbym dostac rozowego szampana, wiec dochodze do wniosku, ze pora na zejscie Jacka ze sceny. Strzelam do ornitoptera - raz, drugi - az okaleczona zabaweczka z diabelskim furkotem kilka razy trzepocze skrzydlami, nurkuje w dol i eleganckim piruetem spada na beton. Na pewno poprosza mnie o bis. Rozpocznijmy opowiesc, ktora moze wstrzasnac towarzystwem, opowiesc o dziwce z wielkim sercem i superszpiegu lotniku, ktory probuje wrocic do swojej milosci. Slysze, jak pytacie, co, u licha, czyni nieobyczajna i smiala te historie, ktora poznaliscie dzieki glebokiemu nurkowi Dona w ludzka dusze? Dociekliwe umysly chca wiedziec. Na poczatek powiem, ze ta dziwka miala wyjatkowe oprzyrzadowanie, jesli mnie rozumiecie. Mowi sie na ulicy, ze nasz chloptas wykradal sekrety w roznych lozkach, a pewna mala ptaszyna szepcze, ze ostatnio wciagano go, a potem wypychano ukradkiem z kilku drogich apartamentow. Chodza sluchy, ze pewien minister ma ogromne upodobanie do jego slodkich policzkow. Chcecie wiecej? Chcecie dowiedziec sie wszystkiego? Coz, mes amigos, jesli to wam nie wystarcza, moze chcielibyscie uslyszec, jak nasz maly figlarz przekazywal dalej zdobyte tajemnice, jak rozmawial ze swoim bossem - z kimze innym, jak nie z ludzka wsza w jutrze wielkiego i dobrego Albionu, jedynym i niepowtarzalnym Jackiem Flashem. Gdybym byl ministrem, powiedzialbym, ze to zwykle, bezczelne... Dokonuje szybkiej oceny sytuacji i widze drzwi po drugiej stronie dymiacej pizzy z ornitoptera i pilota. Biegne do nich... i zatrzymuje sie z poslizgiem, gdy zza tych drzwi slychac potezny loskot, polaczenie terkotu karabinow ze zgrzytliwym sprzezeniem mikrofonow podkreconych na maksa przez wzmacniacz z nozem sprezynowym w srodku. Dzwiekowy taran. Cholera! Kiedy drzwi zaczynaja sie jarzyc i wybrzuszac, potem rozpadaja sie w deszczu iskier, a na dach z wrzaskiem wypadaja zolnierze, ja juz pedze po betonie w przeciwnym kierunku, strzelajac przez ramie. Jeden skok na sprezynowych butach i jestem bezpieczny po drugiej stronie wraka, pistolet chi schowany w kaburze, w rekach orgonowe granaty, zawleczki' wyjete. Jeszcze staram sie powiedziec tym draniom, zeby robili milosc, a nie wojne. Jesli nie posluchaja glosu rozsadku... Joe Campbell, Szesciostrzalowce w Salt City (1973) -Nie sluchasz majora, zabijemy cie, sP. - powiedzial herszt bandytow. - Robimy deal, gringo? Jake Carter zmruzyl oczy i wycedzil przez zeby: -Moze. Van Stern uniosl glowe i zlizal krew z kacika ust rozbitych piescia przez majora. Jego stopa wymagala opatrzenia, ale byl twardym mezczyzna, a nie mieczakiem, ktorego zlamie jedna kula. -Gnijcie w piekle, wszawe skurwysyny - rzucil z pogarda. -Wyglada na to, ze nie mamy duzego wyboru, amigo - powiedzial do niego Carter spokojnym glosem, swiadczacym o tym, ze ma jakis plan. - Nie zaszkodzi wysluchac tego czlowieka. Major pogladzil was, nalal sobie nastepna porcje whisky, wychylil ja jednym haustem i zaciagnal sie skretem. Odstawil szklaneczke na urwany kawalek mapy lezacy na stole. -Mysle, ze pan i ja jestesmy do siebie podobni, kapitanie Carter. Jeden z nas to Jankes, drugi konfederata, ale obaj jestesmy zolnierzami. Wiemy, o co chodzi w wojnie, wiemy, przez co czlowiek musi przejsc, co musi zrobic. To nie jest ladna opowiesc. Wojna zmienia czlowieka, czyni go zimnym i martwym w srodku, czyni z niego zabojce. Nie sadze, zebysmy az tak bardzo sie roznili, kapitanie. -Do czego pan zmierza, majorze? - spytal Carter krotko. -Mam tutaj polowe mapy, ktora pokazuje, gdzie squaw naszego milosnika Indian ukryla skarb wiekszy, niz pan czy ja potrafimy sobie wyobrazic. Rzecz w tym, ze nie moge do niego dotrzec, bo na tamtym terenie az sie roi od przekletych czerwonoskorych. Rzecz w tym, ze z naszym tutaj przyjacielem jako zakladnikiem moze uda sie nam przejsc obok tych dzikusow. I wreszcie rzecz w tym, kapitanie, ze potrzebuje drugiej polowy mapy, i mysle, ze pan wie, gdzie ona jest. Gdy major mowil, Meksykanin wyciagnal dlugi noz z pochwy wiszacej u pasa i bawil sie nim groznie, chodzac wolno wokol stolu. Van Stern tylko sie rozesmial. -Rzecz w tym, ze wie pan cholernie dobrze, ze Salt City nie da sie obronic przed plemieniem Indian, tak samo jak przed panska banda rzezimieszkow i renegatow, a pan trzesie ze strachu portkami. Wie pan cholernie dobrze, ze po zapadnieciu nocy ci "dzicy" beda w calym miasteczku, a najbardziej zalezy im na panskim skalpie. Jake Carter popatrzyl na tropiciela i przeniosl wzrok z powrotem na majora. -Prosze sie zastanowic, kapitanie - rzekl major. - Zloto... Wiecej zlota, niz potrafi pan sobie wyobrazic. Co pan na to? Meksykanin stoi bezposrednio za nim. Carter czuje zimna stal przycisnieta do gardla. -Sluchaj majora, gringo, jesli wiesz, co dla ciebie dobre. -Zabijcie mnie, a nigdy nie znajdziecie zlota - ostrzegl Carter. Major dal znak przywodcy bandytow, zeby sie odsunal, ale nadal mierzyl Cartera zimnym wzrokiem glodnego kojota. -Nie zamierzalem pana zabic, kapitanie. Smierc jest zbyt ostateczna jak na moj gust. - Wyciagnal reke po noz Meksykanina. - Natomiast bol... Major Josef Pieczorin Jack budzi sie z chaosu nieswiadomosci pelnego spadajacych aniolow, plonacych ksiazek, glosu spiewajacego piesn zalobna i drugiego, ktory mowi:-Jeszcze raz. Czuje na twarzy uderzenie zimna i wilgoci, wode w ustach i nosie. Zaczyna pluc, krztusic sie i kaszlec, mruga. Probuje dotknac pulsujacych skroni, ale nie moze uniesc rak. Ma je zwiazane za plecami, mocno i... Potrzasa glowa, lecz osiaga tylko tyle, ze oszolomienie zostaje zastapione przez bol. -Jest pan z nami, kapitanie Carter? -Tak. Przed nim na brzegu topornego drewnianego stolu siedzi mezczyzna. Jego obraz z poczatku jest ciemny i zamazany, ale z kazda chwila robi sie wyrazniejszy, podobnie jak reszta betonowej celi. Przy kurku zamontowanym w scianie stoi Turek z wiadrem w dloni, obok niego, rowniez przywiazany do krzesla, pollezy von Strann, z rany nad jego okiem cieknie krew. To glos czarnej koszuli i arogancja, z jaka sie do niego nachyla, przywracaja mu przytomnosc. Jack od razu rozpoznaje drania. -Doszedl pan do siebie? - pyta major Josef Pieczorin z Czarnej Gwardii. Jack nic nie mowi, tylko lypie na niego spode lba. -Tak, widze, ze tak - stwierdza major. W jednej rece trzyma szklaneczke, w drugiej smukle cygaro, lecz zapach dymu i armaniaku w jego oddechu nie jest nawet w polowie tak ostry, jak zastarzaly, mdlacy fetor ekskrementow i krwi, ktory wypelnia pomieszczenie, odor smierci i tortur. Betonowa posadzka jest mokra, w rogu znajduje sie otwor odplywowy, ale tutaj, pod nogami Jacka, rdzawe plamy wzarly sie zbyt gleboko, zeby je zmyc. -Mam do pana kilka pytan - mowi Pieczorin. -Carter, Jack, kapitan, jeden zero jeden trzy osiem siedem szesc dziewiec. Pieczorin wzdycha, pociaga lyk alkoholu, kreci szklaneczka i odstawia ja na stol. Zsuwa sie z blatu, zbliza do von Stranna. -Czy musimy przez to wszystko przechodzic? Ja zadaje pytania. Pan odmawia odpowiedzi. Ja robie wszystko, zeby pana zlamac. Pan opiera sie heroicznie, az w koncu przykladam pistolet do glowy panskiego przyjaciela i groze, ze pociagne za spust. O tak. - Lufa wbija sie w skron nieprzytomnego von Stranna. - Pan pozostaje nieugiety, bo wie, ze na wojnie czasami trzeba poswiecic czyjes zycie. Ja, zamiast stracic mozliwosc wywierania nacisku, demonstruje, ze posune sie tak daleko, jak to bedzie konieczne. Opuszcza bron, celuje w stope von Stranna i strzela. Krzyk przechodzi najpierw w zlorzeczenia, potem w zdlawione jeki, a one z kolei w stek obelg. Pieczorin taksuje Cartera chlodnym wzrokiem. -Carter, Jack, kapitan, jeden zero jeden trzy osiem siedem szesc dziewiec. Podczas gdy von Strann zmaga sie z naglym przebudzeniem, Jack uparcie patrzy prosto przed siebie, stara sie odgrodzic od odglosow cierpienia. Do jego uszu dociera stlumiona i daleka, lecz glosniejsza niz wczesniej, niepokojaca piesn spiewana w dziwnym jezyku Enakitow. Skupia na niej cala uwage. Nie potrafi powiedziec, z jakiego kierunku dochodzi - dzwiek jakby go otaczal - ale teraz juz nie mozna nie slyszec lamentu von Stranna nad zmarlym dzieckiem. Brzmi jak tysiace glosow. Jesli wierzyc notatkom Samuela, Turcy musza robic sie nerwowi. -Kapitanie Carter. Pieczorin lapie go pod brode i sila odwraca jego twarz w strone von Stranna, ktory siedzi skulony i mamrocze cos do siebie, krzywiac sie z bolu. Carter gwaltownie szarpie glowa i znowu patrzy przed siebie. Na stole przed nim leza juki z bazgrolami Samuela, dziennikiem Cartera, Piesnia Salomona, mapa miasta. -Carter, Jack, kapitan, jeden zero jeden trzy osiem siedem szesc dziewiec. Jeki von Stranna cichna, jego glos nabiera cichych spiewnych tonow. Jack ma wrazenie, ze prawie rozumie slowa: Bedzie za to kara. Gdy Pieczorin wchodzi w pole widzenia, Jack widzi, ze ta piesn go denerwuje. Pamieta z treningow, ze nie powinien sie angazowac - wystarczy nazwisko, stopien i numer, bo kazdy dodatkowy szczegol daje torturujacemu punkt zaczepienia - ale ta sytuacja jest... wyjatkowa. Patrzy na notatki lezace na stole i podejmuje decyzje. -Miejscowi sa troche niespokojni, prawda, majorze? - zagaja. - Od jak dawna lacznosc jest zerwana? Ile patroli zwiadowczych zniknelo bez siadu za murami Tell-el-Kharnain? Us'mieszek, ktory pojawia sie na twarzy Pieczorina, jest nieco wymuszony. -Wyglada pan na zmartwionego, majorze. To znaczy, na pozor wydaje sie pan pewny zwyciestwa, ale przesadna czesc panskiego umyslu obawia sie... nieprzewidzianych okolicznosci. A moze lepszym okresleniem byloby "przewidziane okolicznosci"? Pieczorin zaciska usta, jakby zamierzal warknac. -Kapitanie Carter, radze panu zatroszczyc sie o.- -...swoj najblizszy los, zamiast przejmowac sie mistycznymi bredniami niewyksztaiconych dzikusow. Czy to naprawde sa brednie? Wiec dlaczego w czerwonym notesie, ktory lezy przede mna, jest zapis naszej rozmowy slowo w slowo? Prosze sie nie krepowac. Znajdzie ja pan na stronie z panskim nazwiskiem jako tytulem. Major Josef Pieczorin. Pieczorin blednie i milczy przez dluzsza chwile, ktora ciagnie sie jak uroczyste bicie dzwonu. Wydaje im sie, ze cala wiecznosc trwa ta chwila, kiedy mierza sie wzrokiem, zagladaja sobie nawzajem w dusze i wiedza, ze ich splatane losy sa opisane i przypieczetowane na podartych i zakrwawionych kartkach notesu. R. Graves, Syn miasta (1956) Gdy tylko Kozak wszedl do pokoju, wiedzialem, ze czekaja mnie klopoty, a na widok stojacego za nim zbira zrozumialem, ze bedzie duzo gorzej. Byl wielki i brzydki, z gestymi wasami, ktore nie mogly ukryc jego tepego usmieszku. Gdyby ogolic goryla i ubrac go w garnitur, wygladalby zupelnie jak ten facet. Ale wolelibyscie sie do niego nie zblizac, bo choc go ogolono, zapomniano polac woda z weza. -Milo pana znowu widziec - powitalem Kozaka. - Przedstawi mnie pan przyjacielowi? To jeden z tureckiego motlochu? -Niech sam sie przedstawi. I tak zrobil - imie Piesc 1, nazwisko Piesc 2 - po obu stronach mojej twarzy. Po tej wymianie uprzejmosci przez chwile masowalem szczeke i dotykalem palcem luznego zeba. Przy pierwszym spotkaniu zwykle zapada takie niezreczne milczenie. -Milo mi bylo was obu poznac - odezwalem sie w koncu. - Zaproponowalbym wam drinka, ale nie sadze, zeby ten hotel oferowal obsluge pokoi. Kozak przysiadl na brzegu stolu i rzucil krotko: -Porozmawiajmy. -Jasne. O Jankesach? Kozak pokrecil glowa. -Porozmawiajmy o Ksiedze. -Nie jestem zapalonym czytelnikiem, ale lubie komiksy. Czytuje pan komiksy? Piesc 1 udzielila mi cietej odpowiedzi. -Kto ma Ksiege, panie Carter? - zapytal Kozak. Zorientowalem sie, ze Turek i Kozak szukaja Ksiegi i sadza, ze ja moge ich do niej zaprowadzic. Tkwilem w tym interesie dostatecznie dlugo, by wiedziec, ze czasami madrzej jest trzymac jezyk za zebami, a kiedy indziej trzeba spiewac jak ptaszek. Niestety, zwykle zle ocenialem sytuacje. -Splywaj, Kozaku - powiedzialem. - Nie wiem, o czym mowisz. -Panie Carter, prosze sie rozejrzec. Nie ma stad wyjscia. W koncu jeden z was sie zalamie, a wtedy drugi stanie sie... zbyteczny. Nic nie jest pan winien baronowi. Moze pan ograniczyc straty i zachowac zycie. -Mam dlug do splacenia - oswiadczylem. - Nazywal sie Sam Hobbes i byl moim wspolnikiem, poki na gorskiej szosie nie przytrafily mu sie male klopoty z hamulcami. -Wypadki sie zdarzaja, panie Carter. Drogi za miastem potrafia byc zdradliwe. Panski przyjaciel powinien byl bardziej uwazac. -Albo ktos sie nim zajal. Kozak przez dluzsza chwile przewiercal mnie wzrokiem, a w mojej glowie rozdzwonil sie dzwonek alarmowy. Nagle odnioslem zabawne wrazenie, ze gosc mnie nabiera, ze podobnie jak ja nie wie, co sie stalo z Samem. -Panie Carter, dla kogo pracowal panski przyjaciel? Wielu ludzi szuka Ksiegi. Ludzi, ktorzy posuna sie do wszystkiego. Kto wynajal panskiego wspolnika, zeby ja ukradl? Dzentelmen George Curzon? Bracia Mason? -Bracia Mason? - powtorzylem. - Co to za jedni? Nowe combo? Kozak westchnal. Pochylil sie nad biurkiem i wcisnal guzik interkomu. Rozleglo sie glosne buczenie, a po nim syczace: Tak? -Nasz gosc jest bardzo powsciagliwy, panowie. Musimy chyba uciec sie do skuteczniejszych metod. Chwile pozniej weszli dwaj faceci. Ci nie wygladali na przecietnych zbirow. Do diabla, w ogole nie przypominali siepaczy. Od razu zauwazylem, ze zaden nie pakuje na silowni, bo nie musi. Obaj byli uzbrojeni w idealne zeby i wypielegnowane paznokcie, nalezeli do tego rodzaju madrali, ktorzy pozwalaja innym brudzic rece. Wyczuwalo sie w nich wladze, wiec doszedlem do wniosku, ze ci dwaj to bossowie Kozaka - a przynajmniej wspolnicy - co bardzo komplikowalo sprawe. Ci faceci, Turek i Kozak stanowili jedna duza, szczesliwa rodzine albo Kozak prowadzil na boku drobne, interesy, a turecki zbir byl zbyt tepy, zeby o tym wiedziec. -Nie sadze, zebym mial przyjemnosc - powiedzialem. Jeden ze spryciarzy otworzyl srebrne pudelko z fiolka i strzykawka. Nabral troche plynu z ampulki, wypuscil krople w powietrze, postukal palcem w igle. Jego kolega skinal na zbira, zeby stanal po drugiej stronie krzesla. -Mam na imie Mike - oznajmil ten ze strzykawka. - A to jest Bill. -Krotko i dzwiecznie - skomentowalem. - Podoba mi sie... W tym momencie silne rece wcisnely mnie w krzeslo i unieruchomily. Poczulem igle w ramieniu i jasne swiatlo w glowie, cieplo i szum jak po trzech drinkach za duzo, tyle ze bez papierosow i ladnej brunetki w lozku nastepnego ranka. Zastanawialem sie wlasnie, dokad poszla dziewczyna, gdy stwierdzilem, ze robi sie troche dziwnie. -Wiecie... zawsze chcialem miec idealne zeby - udalo mi sie powiedziec, zanim Mickey Finn calkiem usunal mnie z rzeczywistosci. Chlopiec o imieniu Jack Tak, mes amigos, tu Don Coyote, ktory wyje w nocy do jasnego ksiezyca i wota do was na astralnych falach eteru. Dzisiaj wieczorem sluchajcie uwaznie, bo cos sie dzieje i nie jest to mile ani zabawne, ale wasze oko na niebie ma dla was slowo, opowiesc do przekazania. Zgadza sie, nareszcie prawda wyjdzie na jaw i jesli moge pozwolic sobie na smialosc, tu i teraz zamierzam odpowiedziec na pytanie, ktore drzy na naszych wargach:Dlaczego ten swiat jest bardziej popieprzony niz psychol na kwasie? Coz, mes amigos, byl sobie kiedys chlopiec o imieniu Jack... Wysokim lukiem rzucam pierwszy granat w lewo, licze do jednego i - cholera! - ciskam drugi w prawo, prosto pod nogi nadbiegajacych palantow. Bum, bum, sukinsyny., Rozgladam sie, szukam drogi ucieczki, ale widze, ze z klatki schodowej wypada na dach jeszcze wiecej drani. Kurwa.' Rzucam nastepne dwie seksbomby jako zaslone dymna, nasuwam gogle na oczy i badam wzrokiem budynek, ktory mam pod soba. Patrzac w strone najblizszej krawedzi, dostrzegam tylko ziejaca dwudziestopietrowa przepasc i cale mnostwo powietrza miedzy miejscem, w ktorym stoje, a dachem Hiltona wznoszacego sie naprzeciwko. Jakies dwa albo trzy pietra nizej przebiega linia powietrznego tramwaju; bedzie musiala mi wystarczyc. Kiedy dosiega mnie podmuch eksplozji chi, mkne sprintem do brzegu budynku, odbijam sie i rzucam w otchlan z rozpostartymi rekoma. Kabel calkiem szybko sie zbliza do moich stop. Bulka z maslem. Lapie line jedna reka, odcinam ja strzalem z pistoletu. Hustajac sie jak Tarzan, zmierzam szerokim lukiem w balkonowe okno pokoju hotelowego. Widze, ze w srodku odchodza jakies perwersje: tluscioch, idiotycznie wygladajacy w krotkich spodenkach i uczniowskim blezerze, piesci rozkosznego punka, ktory zdejmuje podkoszulek przez glowe. Uwazajcie, zbereznicy! Nadchodze! Wpadam do srodka, roztrzaskujac szybe, odbijam sie od lozka, trafiam ramieniem w lustro na drzwiach garderoby, laduje przykucniety. Otrzasam sie ze szkla jak pies z deszczu. Odlamki brzecza. -Moj Boze! - mamrocze gruba ryba. -Blisko, ale nagrody nie bedzie - mowie. Celuje z pistoletu chi i uciszam ich, przykladajac palec do ust, ale wazniak jest spanikowany. Chlopak wyglada dziwnie... rece zaplotl na piersi, brwi sciagnal, maly nosek zmarszczyl rozkosznie. Mam nadzieje, ze to dziwka, bo tatus cuchnie wladza i pieniedzmi, a dzieciak, coz, jest slodko-slonym smakolykiem z zielona szopa wlosow i niebieska aura jak gwiazda porno z Pragi. Nie chcialbym myslec, ze nie dostal zaplaty za zerzniecie starego zboczenca. Istnieja pewne zasady, do kurwy nedzy. Gruba ryba przenosi wzrok ze mnie na chlopaka i z powrotem, oczy ma wytrzeszczone z przerazenia, wstydu, pelne wszelkich zlych fluidow, jakie sa w slowniku. -Daje dwa razy tyle, ile ci placa - skrzeczy. - Tylko nie... Strzelam. -Zamknij sie. Stary zsuwa sie z lozka na podloge. -Jack - odzywa sie chlopak takim tonem, jakby mowil: Niedobry pies. Mam ochote przewrocic sie na plecy. Pieprzyc to, moze mnie poglaskac po brzuchu w kazdej chwili. -Co ty, do cholery, wyprawiasz? - rzuca wsciekly. - Fox bedzie... Jack? -Czy ja cie znam? - pytam. W tym momencie uderza w nas czasowa fala uderzeniowa. Nigdy wiecej Jak rzekl Ab Irim swemu sludze Eliezerowi, byl czas, kiedy aniolowie chodzili po ziemi. Jedni powiadaja, ze to byli aniolowie, ktorzy sie zbuntowali, powstali przeciwko Panu, walczyli u boku jego wroga i upadli. Inni mowia, ze to byli aniolowie, ktorzy nie walczyli po zadnej stronie w wielkiej wojnie i dlatego byli znienawidzeni przez obie, tworzyli zastep nie nieba czy piekla, tylko Ziemi. W twojej Torze jest napisane, ze ci aniolowie ozenili sie z corkami ludzi i ze z tego zwiazku narodzili sie wszyscy potezni wladcy, budowniczowie miast, wielcy lowcy. Ze synowie Boga zrodzili sie z corek ludzi i nie spadli na Ziemie, ale zostali wychowani w pyle. Ze ci zywi, oddychajacy aniolowie walczyli o wladze, walczyli przeciwko sobie nawzajem albo ramie w ramie, a Pan, ktorego czcicie, byl tylko jednym z poteznych mezow z dawnych czasow, najwiekszym z nich, ale nadal czlowiekiem, jak ty, przyjacielu. Pan Bog Bogow, Najwyzszy z Wysokich, Baal El Eliyoun - Pan Ilil, takie imie mu dali.W tamtych czasach nie nazywali siebie aniolami ci potezni ludzie z dawnych czasow. Nazywali siebie bogami. To byl dumny maly bog, bo wsrod bostw Slonca i Ksiezyca, bostw ziarna i wina, byl bogiem krolow. A czy bog wszystkich krolow nie jest krolem wszystkich bogow? O, ale byli tacy, ktorzy mu sie nie klaniali, ktorzy rzucali mu wyzwanie. I stawali sie coraz liczniejsi, w miare jak rosla jego potega. Mowili przeciwko niemu, nie uznawali jego wladzy; byli... utrapieniem. Tak wiec pewnego dnia bog krolow wezwal swojego skrybe i kazal mu spuscic na Ziemie potop, zeby uciszyc te nieznosne glosy, uciszyc halas czyniony przez bogow, ktorzy pokochali Ziemie, pokochali ludzkosc i nie obawiali sie jego majestatu. Kaaal zniszczyc wszystko. Skryba nie byl okrutnym czlowiekiem, ale lojalnym sluga. Jako bog madrosci, madry czlowiek, wiedzial, ze jego pan jest bogiem krolow, krolem bogow i dlatego musial byc mu posluszny. Chodzil z Panem przez wszystkie swoje dni, a Pan go wywyzszyl, uczynil swoim skryba, zeby spisywal kazde jego slowo w Ksiedze wszystkich godzin. I teraz Pan wezwal go, zeby wykreslil z te) ksiegi wszystkie imiona, wylal potop na swiat, zniszczyl wszelki slad po kazdej zyjacej istocie. Ale jesli w naturze krola lezy karanie, rola zarzadcy jest ocalanie. Dlatego skryba powzial pewien plan. W waszej Torze mowicie o potopie jak o wielkiej wodzie, przyjacielu. Prawda? Wyobrazacie sobie, ze swiat utonal, bo przez czterdziesci nocy nieustannie padal deszcz. Ale w naszych opowiesciach, przyjacielu, potop jest bronia abubu, bronia gigantow, ktorzy otwierali paszcze i zmiatali wszystko, co stanelo im na drodze. Ognistym mieczem, rzeka glosow, lodowcem. Myslisz, ze kiedy pokopiesz w ziemi, znajdziesz gline i kosci tych, ktorzy utoneli w wielkim potopie? Mylisz sie. Tu chodzi o powodz czasu, ktora porywa swiat, setki swiatow, zmywa wszystko, nawet wlasne slady, i zostawia po sobie tylko... jakie to slowo? - anomalie tu i tam. Martwego aniola na plazy. Miasto pod skalami. Statek osadzony na szczycie gory. Arka z parami wszystkich gatunkow zwierzat zyjacych na swiecie, przyjacielu? To rzeczywiscie musialby byc bardzo duzy statek. W ten sposob uratowaliscie swiat? Byk i krowa, owca i baran, i tak dalej? Ludzie, ktorzy napisali wasza Tore, przyjacielu, musieli miec kiepski inwentarz, skoro wyhodowali go z jednego samca i jednej samicy, skoro krzyzowali siostry z bracmi; kazdy pasterz wie, ze w ten sposob nie uzyska zdrowego stada. Nie, przyjacielu, zeby uratowac swiat, trzeba ocalic wiedze o tym swiecie, wiedze, ze byly byki i krowy, ze byly owce i barany, ze byli mezczyzni i kobiety, ktorzy zyli i umierali. Jesli swiat ma byc zniszczony, jedyne, co mozecie uratowac, przyjacielu, to pamiec o nim, zeby potem odtworzyc to, co kiedys mieliscie, i oplakiwac to, czego nie da sie przywrocic do zycia. Taki byl plan skryby. To zadanie powierzyl czlowiekowi, ktorego nazywamy Ziusuzdra, Dalekowzrocznym, czlowiekowi, ktory przezyl potop, dryfujac w gory, gdzie pewnego dnia mialo powstac, zbudowane przez naszych przodkow, miasto Aratta. Dal naszemu ludowi ksiege wszelkiego zycia, ktore istnialo przed nami. W waszej Torze mowi sie o przymierzu zawartym po potopie miedzy czlowiekiem a Bogiem, o oltarzu wzniesionym dla Pana i skladanych na nim ofiarach. O tym, jak krol bogow, bog krolow, widzac, ze niektorzy unikneli jego gniewu, zostal ulagodzony nie blaganiem o milosierdzie, tylko wymiana zycia za zycie, danina z krwi kazdego zwierzecia i kazdego czlowieka. Wszystkich pierworodnych. W zamian dal obietnice. -Nigdy wiecej nie zniszcze wszystkiego. To przymierze jest zapisane w Ksiedze, przyjacielu, a my, ktorzy chodzimy miedzy klatwami Pana i Jego wroga, jestesmy strozami tego przymierza. Nigdy wiecej. Jako opiekunowie Ksiegi, jestesmy poreczycielami obietnicy. Dotrzymujemy slowa danego przez krola bogow. Bo nie mozna ufac, ze krol bogow sam go dotrzyma. Krol klamstw Pieczorin oddziela strony, na ktorych sa transkrypcje zapisane przez Cartera, od tych, ktore zawieraja tylko bazgroly Hobbsbauma. Robi to metodycznie, przerywajac prace tylko po to, zeby lyknac brandy albo zaciagnac sie cygarem. Nie zwraca uwagi na opowiesci o pismie, ktore trafilo na Ziemie wraz z upadlymi aniolami, wyryte na ich skorze. Takie bajki moga wymyslac ustrojeni w plaszcze z pior, pomalowani w barwy wojenne szamani dzikich plemion. I nie ma znaczenia, czy to jest prawda. Pieczorin pogardza slaboscia, ktora lezy u zrodla kazdej religii. Nie zamierza tracic czasu na historie starozytna, gdy przed nim jasnieje przyszlosc. W tlumaczeniach notatek Hobbsbauma, dokonanych przez Cartera, szuka planow wojennych sojusznikow, ruchow wojsk brytyjskich.Jedno musi przyznac - cudownym bluznierstwem jest twierdzenie, ze jesli nie mozna wymawiac imienia Bozego, to ze strachu. I nikt nie moze spojrzec w Jego twarz i przezyc, bo Jego chwala budzi potworny lek, taki jak na wojnie, w czasie pozaru, w chwili smierci. A reakcja Cartera na te slowa jest... wzniosla: Moj Bog nie jest Bogiem zadzy krwi i nienawisci, napisal w swoim dzienniku. Holokaust, poswiecenie nasienia Abrahama, nie moze byc wola Boza. To bluznierstwa i herezje. To klamstwa. Pieczorin wstaje od biurka i przeciaga sie, kladac rece za glowa. Zastanawia sie, ktore tortury sa dla Anglika najgorsze. Te, ktore zadaja mu Turcy? Sluchanie jekow von Stranna dreczonego w sasiednim pomieszczeniu? Swiadomosc, ze jego bog pastorow, popoludniowej herbaty, szkolki niedzielnej i meczow krykieta na bloniach, jest taka sama dziecieca fantazja jak Swiety Mikolaj? Pieczorin wychowal sie na bajkach o Babie Jadze, czarownicy z chatki na kurzej nozce, polujacej na dzieci, zeby je wsadzic do pieca. Mial szesnascie lat, gdy za garsc rubli doniosl futurystom na swoja bolszewicka matke, i niewiele wiecej, kiedy zostal wyslany ze swoim patrolem NKWD, zeby oczyscic monastyr w gorach Osetii Poludniowej, ktory jakos uchowal sie przed komunistami. -Jesli szatan jest ksieciem klamstw, to kto jest krolem? - zapytal wtedy przeora lekko rozbawionym i umiarkowanie zaciekawionym tonem. Pukanie do drzwi. -Wejsc. Turecki oficer zaglada do srodka i rzuca mu pytajace spojrzenie, gdy dwaj ludzie przepychaja sie obok niego do gabinetu. Pieczorin ignoruje Turka, wyjmuje z szafki dwie szklanki i stawia je na biurku. Jego... wspolnicy siadaja, Pieczorin nalewa im brandy. Turek wychodzi i zamyka za soba drzwi. -Panowie... -Majorze Pieczorin... Ten glos brzmi, jakby sama noc szeptala mu do ucha, jakby ciemnosc przebiegla palcami po jego skorze - glos tego, ktory nazywa sie Baal Adad. Kiedys byl Azazelem. Pieczorin podaje szklanke temu nieupadlemu aniolowi, wskrzeszonemu czlowiekowi, druga jego towarzyszowi. -Czego sie pan dowiedzial? - pyta Michal, Ksiaze Pokoju, zimny jak Archangielsk, miasto nazwane od jego imienia. Pieczorin potrzasa glowa, bierze do reki kartke, czyta. -Modle sie, zeby Bog dal mi wiare. Ale do jakiego potwornego Boga sie modle, jesli to wszystko jest prawda? Mroczne przeznaczenie... Pieczorin zatacza reka kolko w powietrzu. -I tak dalej. Niezbyt przydatne. A jak idzie panom? -Anglik jest... zdezorientowany - odpowiada Michal. - Pozornie wydaje sie lojalnym zolnierzem walczacym za krola i kraj, ale pod spodem cos sie kryje... -Enkin? - pyta Azazel. Michal bebni palcami po brodzie. Bardzo mozliwe. -Przy tylu bliznach i skazach na duszy mozna dopatrzyc sie kazdego tatuazu, jesli chce sie go znalezc. Ale w jego glosie nie ma Mowy. Tam... nie ma nic. A ten drugi? Von Strann? -W nim jest troche Mowy - stwierdza Azazel. - Jednak brak mu sygnatury, wiec rozwialby sie na wietrze razem z wlasnym oddechem, gdyby sprobowal jej uzyc. On nic nie znaczy. Natomiast jesli chodzi o chlopaka... Pieczorin zapala cygaro, sluchajac, jak aniolowie z calkowita pogarda oceniaja ludzi, dokonujac szczegolowej analizy ich metafizyki. Jest swiadomy, ze na niego patrza w taki sam sposob, jako na posrednika przydatnego w danym czasie i miejscu, czlowieka z koneksjami, ktorego dobrze bedzie miec w Moskwie, kiedy wojna sie skonczy, ale mimo wszystko chwilowego. Pali cygaro i slucha anielskich glosow, ich tonu, tembru, akcentu, rytmu, kadencji... Przysluchuje sie Mowie. Bardzo uwaznie. Jesli masz do czynienia z aniolami, musisz byc czujny. Stroz aniolow [...] posrodku obozu. Nie dalo sie stwierdzic, czy to dzielo natury, czy czlowieka, bo formacje podobne do mrowisk powstaly z takiej samej piaskowej gliny, jak budowle we wschodniej Anatolii, [...] a pozniej zostaly wydrazone. Otaczajace je miasteczko namiotow stanowilo gmatwanine slupow z kosci i daszkow ze skor. [...] zbadal[...] jeden z tych [...], zbudowany z czegos, co wygladalo na kosci udowe, ozdobione spiralnym wzorem z rzezbionych warkoczy i powiazane ze soba. Slup siedmiu metrow wysokosci musial byc zrobiony z kosci co najmniej setki mezczyzn [...] na tym plaskowyzu?Alhazred rozesmiala sie, zatrzymala konia i zeskoczyla z siodla. Jej wysokie buty ciezko stuknely o ziemie. -Powinnismy przebyc Pustynie Syryjska i wyjsc po jej po drugiej stronie - powiedziala. - Masz racje, przyjacielu. Na tej szerokosci geograficznej... podrozujac na wschod z Ammanu... tak, sadze, ze powinnismy juz byc w An Najaf. A jak widzisz, nie jestesmy. [...] mozna to nazwac namiotem, ale wbudowany w zbocze urwiska, ktore wznosi sie za nim jak dziwna polkoczownicza Petra, wyglada jak Tadz Mahal ze skor, kosci i gliny, przerobiony przez Gaudiego, z gniazdami termitow zamiast wiez. Alhazred zatrzymala sie przed wejsciem. -Dolina Morza Martwego to ryft, przyjacielu, obszar, gdzie ziemia pekla i sie rozsunela. W takich miejscach jedna strona czasami sie wypietrza, a druga zapada. Stojac po stronie, ktora sie obnizyla, mozna zobaczyc spod drugiej. Pokazala to obrazowymi gestami rak i mowila dalej o [...] liniach uskoku, odslonietych warstwach osadow i skamienialych morskich stworzeniach znajdowanych wysoko nad poziomem morza, wyzlobieniach i polkach powstajacych tam, gdzie od spodu zerodowaly bardziej miekkie skaly, o ochrowych rysunkach turow i koziorozcow, o calej scenie ukazujacej mezolityczne pola namalowanej pod przewieszka. -W takich miejscach sa sciezki, ktore wioda do swiatow lezacych pod naszymi stopami. Przez kilka ostatnich dni podrozowalismy nimi, przyjacielu, pod skora ziemi, zeby dotrzec do drugiego ryftu, ktory zaprowadzi nas jeszcze glebiej. - Odchylila zaslone ze skor wiszaca w wejsciu. - Chodz. Pokaze ci. Ciemnosc przeszywaly krzyzujace sie tu i tam snopy swiatla, w ktorych tanczyly miriady pylkow kurzu. Obracaly sie calymi konstelacjami jak gwiazdy na nocnym niebie, rozszczepialy swiatlo, rzucaly jaskrawy, migotliwy blask w kazdy zakamarek. Gdy refleksy padaly na piaskowa gline, kamien albo rozpieta skore, wydawalo sie, ze to ognisko strzela iskrami albo ze blyszczy zloto czy klejnoty, bo wszedzie widnialy symbole, sygile, napisane lsniacym siddimskim atramentem, ktorego z niczym nie mozna pomylic. Kiedy Alhazred cicho przemowila, cale wnetrze jeszcze bardziej sie zaiskrzylo. Slyszal[...] echo bicia serca w tej jaskini, widzial[...] je w wibracjach kurzu. Pyl w swietle, swiatlo posrod ciemnosci, dzwiek w [...] ciele, w [...] piersi, zylach, glowie - wszystko zdawalo sie czescia jakiejs wyjatkowej, wszechobecnej sily. -Ksiega - powiedziala Alhazred. Podazyl[...] za nia w glab katedry ze skory i kosci, obok glinianych kolumn, do waskiego pekniecia w skale, ktore wygladalo zupelnie jak przestrzen miedzy zlaczonymi dlonmi giganta pograzonego w modlitwie albo medytacji. W niszy miescil sie niski kamienny oltarz, na ktorym stalo proste drewniane pudelko. Alhazred przesunela po nim reka. -Ksiege pokaze ci w swoim czasie, przyjacielu. Najpierw zobaczysz cos innego. ...w glab niszy, gdzie ze szczeliny w kamieniu, w ktora ledwo dalo sie wsunac dlon, emanowalo inne swiatlo, czerwonawe i slabsze niz zloty blask wypelniajacy tabernakulum. [...] dobiegajace stamtad szepty, podszedl[...] blizej, jakby cos [...] przyciagalo, i nagle poczul[...] na ramieniu silny uscisk jej reki. -Chodzimy miedzy klatwami Pana i Jego wroga - powiedziala. - Ale nie mieszamy sie w ich wojne... ani w ich kary. Zobaczyl[...], ze za szczelina otwiera sie przestrzen i [...] Jedno ze stworzen zakutych w lancuchy w tej jaskini za jaskinia unioslo kudlata glowe i popatrzylo na [...] w milczeniu oczami jak rubiny osadzonymi w twarzy jak z horroru. Z miejsc, gdzie ochrowa glina, ktora ta istota miala zamiast skory, zrobila sie sucha i dziwnie gladka, ale popekana jak koryto wyschnietej rzeki, saczyla sie szkarlatna, fioletowa i czarna krew. Gdy odpadl kawalek policzka, stwor jeknal, zebral z ziemi troche kurzu, zwilzyl go krwia i slina i zalepil sobie rane. Za nim, jak okiem siegnac, byly w tej mrocznej jaskini zbroczonej krwia inne upadle anioly, obdarte ze skory, w lancuchach, ukryte pod powierzchnia swiata. Zapytal[...] Alhazred, czy jej lud wiezi te anioly, czy je ochrania. Potrzasnela glowa. -Zrozum, my nie jestesmy ani straznikami wieziennymi ani strozami tych nieszczesnych istot. Ale sama Ksiege mozna uwazac za jedno i drugie. ERRATA Echo slonca na lodzie -Ty - mowi Finnan.Pieprzony Enki. Na wszystkich scianach wisza albo sa przyklejone tasma kalki, powiekszone fotokopie, szkice olowkowe i cos, co wyglada jak obrazki narysowane atramentem na rozpietym plotnie. Kopiowala je z fotostatow, domysla sie Finnan, doskonalila umiejetnosci, az byla gotowa zmierzyc sie z takim zadaniem, przeniesc tatuaze Enki na nowe cialo. Na swoj szalony sposob ten pomysl ma sens. Ksiega jest czescia historii Enki, jej sercem. Wystarczy sprowadzic z powrotem skrybe, a odzyska sie Ksiege. I dlatego jakis biedny palant, ktory nie wiedzial, w co sie pakuje, dal sie omamic... Jezu, jak ona mogla cos takiego zrobic po tym, co przydarzylo sie Thomasowi, po tym, co jej sie przydarzylo? -Eresz bylaby z ciebie dumna - stwierdza. - Ta suka krolowa piekla bylaby cholernie dumna. Co to za jeden? Niegrzeczny enkin? Zastraszony czlowiek? Powiedzialas mu... -Nikt - odzywa sie Enki. Odklada pistolet do tatuazu na stol, przemywa wacikiem ramie, usmiecha sie do Finnana. - Bylem niczym. Nikim. Pod bitmitowymi wzorami skora Enki jest ksiezycowo biala jak u Zimnego Czlowieka, jasna jak ozdoba z fiszbinu miedzy czarnymi zlobieniami tatuazy. -Przyszedl do mnie - tlumaczy Phreedom. -Przyszlismy - potwierdza Harker. Zamyka za soba drzwi, obchodzi krzeslo Enki i staje za nim, kladac rece na oparciu. -Widzisz, przyjacielu, masz racje, ze caly ten dym i lustra... - wzrusza ramionami - to konskie lajno. Zaden z nas nie mial nigdy nic wartosciowego... z wyjatkiem wiary. - Krzywy usmiech. - Stary przyjacielu, od zawsze jestem tylko oszustem i handlarzem, ale gdzies po drodze znalazlem troche wiary. I kiedy wsluchiwalem sie w to, co mi mowila - w sercu, wiesz - uslyszalem wolanie tej damy. Rozbrzmiewalo glosno i prawdziwe w calym Welinie i przyciagnelo nas tutaj, jeszcze zanim sie zjawila. Czekalismy na nia. Wydaje mi sie, ze ty tez uslyszales ten zew i przyszedles tutaj z jego powodu. Finnan sie smieje. -Zeby sie przylaczyc do rewolucji? Kurwa, nic z tego. -Nigdy nie mow nigdy - odzywa sie Phree. -Pierdoly. Jesli myslicie, ze ja... -Juz to robiles. Dawno temu, Seamusie Finnan. Walczylismy ramie w ramie, dawno temu. -Chybabym to pamietal. -Dawno temu jak dla mnie, Szamaszu... Szamasz. Echo blasku slonecznego na lodzie; droga biegnaca przez rownine piasku, twardego i bialego od soli i szronu; dolina, ktora stopniowo sie zapada i tworzy glebokie V, wyzlobienie w Welinie; oddech parujacy w powietrzu; on sam kleczy na jednym kolanie, z paralizatorem w rece, w anielskiej zbroi, ze skrzydlami z synte, ktore sie rozkladaja, gdy porusza lopatkami; Anna po jego jednej stronie; Enki po drugiej. Za ich plecami armia. Nie. Daleko, daleko, na drugim krancu drogi, gdzie sciany doliny sa tak strome, ze w gorze widac tylko waski skrawek nieba, polksiezyc koloru krwi wnosi sie nad sciana lodu; Seamus wstaje, sciskajac bron. Zamarzniety pyl chrzesci miedzy kciukiem a palcem wskazujacym drugiej dloni. Seamus patrzy w slonce, nie rozglada sie na lewo ani na prawo, nie zerka na paralizatory rozmieszczone co kilka krokow wzdluz drogi, wbite w ziemie jak krzyze, zwienczone czaszka i ozdobione skora, podpory dla szkieletow z powiazanych ze soba wyblaklych kosci, eksponaty w muzeum masakry. Wokol nich swiszczy wiatr. Finnan slyszy w nim Mowe, czar kierujacy Welin na sciezke, ktora biegnie przez czas, na pojedynczy szlak prowadzacy od konca swiata do switu wszystkiego. Nie. Finnan wie, ze bron zostawily anioly, kiedy sie wycofywaly, dokonujac po drodze rzezi wiosek i miasteczek, miast i cywilizacji, obracajac cale swiaty w cmentarny pyl, zeby wykorzystac martwe dusze jako worki z piaskiem do swoich magicznych okopow. Mysli o Rosjanach, ktorzy w czasie odwrotu przed wojskami napoleonskimi zostawiali za soba spalona ziemie i wciagali Francuzow w glab zniszczonego kraju, gdzie czekaly ich mroz i glod. Mysli o Spartanach szykujacych ostatni punkt oporu na waskiej gorskiej przeleczy, garstka arystokracji przeciwko hordzie. Znowu w swiety obowiazek i cale to gowno. Nie. -Finnan - mowi Phree. Seamus mruga. Gapi sie na hieroglif w ksztalcie litery V wyryty na piersi Enki i dostrzega symbol zamiast znaczacego wiru, ale wizja nie znika. Jego prawdziwa przyszlosc nie blaknie. On znowu maszeruje do rytmu bebnow pieprzonej wojny, z bronia w rece, przed nim tylko jedna droga, ze szpalerem martwych ludzi po obu stronach. Gdy podchodzi Phree, nie moze spojrzec jej w twarz, bo ma lzy w oczach. Mruga ponownie, mierzy wzrokiem ja i Enki, dwojke glupich i cholernie zdeterminowanych mend. -Szuje! - wyrzuca z siebie. - Swinie! To nie... -Tylko nie mow, ze wcale nie musi tak byc - warczy Phreedom. - Nie mow mi, kurwa, ze nie musi tak byc. Jeszcze nie rozumiesz? Nie rozumiesz, kurwa? To twoja przyszlosc. To moja przyszlosc. - Wskazuje na Enki. - Ale jego cholerna przeszlosc. Enki wstaje, lapie Finnana za ramie, ciagnie go do krzesla i sila sadza, ale Seamus nie wie, czy chodzi mu o przymus, czy o pocieszenie; do licha, mozliwe, ze dla tych drani to zadna roznica. -Wojna zostala przegrana i wygrana, jeszcze zanim sie urodziles, Finnan - zaczyna Enki. - Jesli walczy sie o cala historie ludzkosci od pierwszego krzyku Mowy wydanego przez malpe walaca sie w piersi, jesli walczy sie o wiecznosc, gdzie jest pole ostatniej bitwy? Na koncu dni czy w zaraniu dziejow? Wiesz, jak dziala czas w Welinie, Finnan. Czy to jakas roznica? Na koncu drogi, ktora obiega caly cholerny swit wszystkiego, mysli Seamus. -Chcesz wiedziec, gdzie sa wszystkie anioly? - pyta Phree. - Zamurowane w pieprzonej Fortecy Samotnosci, tak daleko w przeszlosci, ze nas, kurwa, jeszcze nie bylo nawet w jadrze ameby. Seamus wyjmuje papierosa z paczki. -Przeklete niebo jest dwa metry pod ziemia - ciagnie Phreedom - czterdziesci stopni w dol i kilka miliardow lat wstecz, kiedy swiat byl kula lodu. To jedyne miejsce, gdzie czuja sie bezpiecznie, w swiecie bez zycia, ktore zaklocaloby ich mily porzadek. Seamus siega do kieszeni po zippo, przypala camela. Phreedom mowi coraz ciszej. -Cholera, Finnan, nie jestesmy... to nie jest... nie chodzi o nas i o nich, o dobro i zlo. Chryste, nawet chaos i porzadek to tylko... - nasladuje jego akcent -...wielki wor gowna, tak? Lod i ogien. - Muska palcami jego policzek. Jej dlon jest ciepla. - Wszyscy wiemy, po ktorej jestes stronie, Seamusie Padraigu Finnan. I w razie potrzeby oddasz zycie, choc tak bardzo probujesz sobie wmowic, ze nie. Kradnac cieplo Enki wklada czarny T-shirt, przyciaga sobie od stolu drugie krzeslo i siada naprzeciwko Finnana. Phree i Harker staja za nim. Chryste! Znaja go lepiej, niz on siebie. Sa tak cholernie pewni, ze go znaja.-Szama... -Zamknij sie! - wybucha. - Po prostu sie zamknij. Pochyla sie nad segregatorem z fotostatami, malym rodzinnym albumem archetypow i awatarow. Oczywiscie jest w nim Tammuz i Inana, Marduk i Nergal, cala starozytnosc, wszystkie pieprzone wesela i pogrzeby z mitow. Seamus znajduje kopie tatuazu Enki i studiuje go przez chwile, a nastepnie patrzy na Zimnego Czlowieka, na ktorego skorze jest teraz uwieczniona historia, ta sama, ale niezupelnie. Finnan odnosi dziwne wrazenie, ze widzi cos znajomego, choc na pol zapomnianego. Podobne uczucia ma sie tuz po przebudzeniu, kiedy sen jeszcze nie calkiem sie zatarl, ale stracil... klarownosc. Zraniona czesc jego duszy, w ktorej zawsze pozostanie troche boga slonca, pamieta, ale ta czesc... niewazne, co sobie mysla... nie znajduje sie w jego sercu. Szamasz? Sammael? Brednie. -Nigdy nie rozumieliscie, dlaczego wasz cholerny bog slonca, dawca ognia, pieprzona skarbnica calej pieprzonej madrosci, wystapil z Przymierza, co, Enki? Tym razem, kiedy wypowiada to imie, pozwala, zeby do jego glosu wkradla sie Mowa, a ona zawisa w powietrzu miedzy nimi jak zlowieszcza mgla. -To bylo inne zycie, inny ja - mowi skryba. - Pomylka. Nie jestem tym czlowiekiem. Jestem tym, kim on byl wczesniej... -Zanim wszystko, kurwa, spieprzyliscie, tak, Enki? Znowu odrobina mocy w tym ostatnim slowie, cios w twarz. Glowa skryby odskakuje do tylu. Bitmity rekonfiguruja sie na jego piersi, tworza bardziej skomplikowany tatuaz, blizszy ukonczenia. Harker cofa sie zdezorientowany, zerka na Phreedom, jakby oczekiwal wskazowek. Ale Phree przyglada sie Finnanowi z nieodgadniona twarza. -Masz pojecie, jak dziala Mowa, skad bierze sie moc? - pyta Seamus. - No wiesz, termodynamika i w ogole, przeciez nie dostaje sie takiej potegi za darmo. To jasne, ze trzeba ukrasc ja swiatu, ktory nas otacza. Enki patrzy na niego pustym wzrokiem. -Nie masz, kurwa, pojecia - stwierdza Seamus. - Nigdy nie miales, co, Enki? I kiedy Finnan ryczy: "Pozwol, ze ci powiem, jak konczy sie twoja pieprzona historia!!!", a bitmity mrowia sie na ciele skryby, w zupelnie innym faldzie... ...wokol szaleje zamiec, ich siedmioro brnie z trudem przed siebie, zapadajac sie w sniegu. Enki wlecze sie na koncu, podtrzymywany przez aniola ognia i aniola lodu, zalamany i szlochajacy. Seamus podnosi i przerzuca sobie przez ramie cholernego anielskiego dobosza - nie ma pojecia, jak brzmi imie biednego sukinsyna, ale guzik go to obchodzi. Co za roznica, po jakiej stronie, kurwa, walcza? To wszystko byl jeden cholerny blad, wielka kupa gowna, w ktora wdepneli przez swoja przekleta glupote. Moze i sa zaprzysieglymi wrogami, ale, Jezu Chryste, nic innego nie mozna zrobic, tylko usiasc i oglosic pieprzony rozejm. Nigdy wiecej. Chryste, nigdy wiecej. Za nimi na pole bitwy z hukiem zsuwaja sie lodowce, na wszystkich martwych diukow i zabitych suwerenow, ktorzy zebrali sie na Armagedon nie na koncu historii, ale jeszcze przed jej poczatkiem, w czasach kiedy ludzie nadal lupia kamienie w Olduvai. Kradnac swiatu cieplo slowami, jezykiem tak precyzyjnym i skomplikowanym, ze potrafi wyluskac atom z wzorow interferencyjnych dzwieku, przechwycic energie spisana na straty i uzyc jej jako bron, wyssali z samych kamieni i roztrwonili tyle mocy, ze w trakcie wojny pol planety zamienili w lodowa pustynie. Phree lapie go za ramie, probuje sciagnac z niego aniola, krzyczy: "Pozwol draniowi umrzec, niech zdycha!", ale Finann odpycha jej rece. Czy ona, kurwa, oszalala? Juz po wszystkim, Phree. Koniec. A moze nie bedzie konca, poki wszyscy nie umra? Tak? Wiec ona nadal, po tym wszystkim, co widzieli, nie moze spojrzec na cholerne pobojowisko, machnac reka i powiedziec: pieprzyc to? Nie ma litosci dla tego nieszczesnika, ktory ukryl sie pod martwym cialem, kiedy hordy wroga spadly na ich pozycje? Nie wahala sie ani przez sekunde, patrzac w oczy biednego chlopaka, kiedy blagal o zycie? Nie wahala sie na tyle dlugo, zeby Seamus zdazyl wyrwac jej paralizator, moze dlatego, ze dostrzegla w tym aniele cos ze swojego brata? Phreedom wolno, bezmyslnie kiwa glowa. Siedmioro idzie chwiejnie w strone switu, zostawiajac za soba epoke lodu, schodzi z gor w doline zielona od paproci o wielkich pierzastych lisciach, gdzie rzeki sa pelne ryb, niebo pelne ptakow, lasy pelne malp, krzemienia i ognisk. Slaniajac sie, przemierzaja faldy Welinu, Jezu Chryste Wszechmocny, zdaje sie, przez cale milenia, zeby uciec, zyc w pokoju, z rodem czlowieczym, w jaskiniach, obozach, chatach i domach, nie jako krolowie, nie jako bogowie, tylko ludzie, Phreedom, tym razem jako ludzie. Skladaja obietnice - Przymierze, drwi Phreedom - ze nigdy nie uzyja Mowy, ze pozwola jej umrzec, stac sie mitem, przeszloscia, ktora rownie dobrze mogla nigdy nie zaistniec dla ludzi zamieszkujacych kraine miedzy dwiema rzekami. Zyja wsrod nich, podrozuja tu i tam, sprzedaja swoje umiejetnosci za kilka noclegow, nie zostawiaja po sobie zadnych namacalnych sladow, a kiedy spia w namiotach obcych, snia cudowny sen o swiecie bez magii. Ale nasluchuja, kiedy na Ziemi rozbrzmiewaja echa Mowy. Obserwuja, czy znowu pojawiaja sie enkin, nowi krolowie i krolowe, nowi bogowie gotowi rozpoczac od nowa ten sam krwawy holokaust. Probuja interweniowac. Nie probuja interweniowac. Probuja wymazac przyszlosc, ktora maja wytatuowana na wlasnych cialach. Finnan odnajduje Enki i innych nad brzegiem rzeki, z ostrymi trzcinami w rekach, umazanych krwia, z nowymi wzorami na ciele, jeden ma ich mniej, drugi wiecej, ale zawarli miedzy soba Przymierze. -Mozemy zmienic historie - mowi Metatron. - Tym razem potrafimy ja zmienic. I Szamasz, jak go teraz nazywaja, wie, ze powinien zabic skurwiela, kiedy mial okazje, w misji Sante Manite. 6 WLADZA, CHWALA Grzechy wydobyte z duszy To juz trzeci dzien. Siedzac w celi bez okien, Jack orientuje sie jedynie po rytmie doby; miski brei wnoszone przez grubego tureckiego straznika, ktory zachowuje sie niemal przyjaznie, niemal przepraszajaco; dlugie godziny, chyba nocne, kiedy Jack i von Strann leza na drewnianych pryczach, gapia sie w sufit, sluchaja piesni zemsty stlumionej przez kamien i odleglosc; poranki, kiedy Pieczorin i anioly przychodza po barona; popoludnia, kiedy przychodza po Jacka.To musi byc trzeci dzien, kolo poludnia, von Strann lezy na lozku, obok niego na podlodze stoi nietknieta blaszana miska z szara papka. Baron nie wyglada dobrze; stopa raczej nie jest zainfekowana, ale mecza go ataki duszacego kaszlu, tak ze nawet ich sluchanie sprawia bol. Gdy nie krztusi sie i nie rzezi, od czasu do czasu siada na lozku, chowa glowe w dloniach i spiewa cichym, chrapliwym glosem albo po prostu bezglosnie rusza ustami. Niekiedy zdaje sie, ze piesn wydobywa sie ze scian celi, a nie z ludzkiego gardla. -Powinienes cos zjesc - mowi Jack. - Musisz zachowac sily. Von Strann macha reka i przewraca sie na plecy. Pozniej. Jack siedzi na brzegu pryczy - oczywiscie bez materaca - palcami je gulasz kompletnie bez smaku. Juz uodpornil sie na smrod wiadra, ktore stoi w kacie, jednak gapi sie na nie nieswiadomie, probujac ulozyc plan. Nie ma wielu okazji do ucieczki, ale rano oprozniaja kubel. Drugi straznik, chudy dran, zaklada im kajdanki - brac wiadro, isc za mna - i prowadzi ich pod bronia do toalet. -Bedziecie czysci i porzadni, panowie - mowi sukinsyn, siekac ich zmaltretowane, krwawiace ciala lodowata woda z weza. Przymusowy prysznic boli jak diabli, ale na Jacka dziala calkiem inaczej, niz zamierzyl sobie ich dreczyciel; odswieza, oczyszcza umysl, umacnia determinacje w ciele napietym i skulonym pod chloszczacym strumieniem zimnej pogardy. Jack wstaje z zacisnietymi piesciami, podtrzymuje barona, ktory w napadzie kaszlu zgina sie wpol. Wracajac do celi, idzie ze zwieszona glowa, potyka sie o mokre nogawki, w butach mu chlupocze, koszula wyglada jak brudna szmata - guziki odpadly, kiedy aniol rozerwal ja na piersi, zeby... przeczytac jego blizny, rekawy zostaly podarte na bandaze dla barona. Ale wlokac sie, oczami strzela na boki, zapamietuje rozklad budzacego klaustrofobie dziedzinca z rzedem cel wzdluz dwoch bokow i toaletami w glebi. W czwartej scianie sa drzwi do sal tortur i mocno strzezonego korytarza, ktory prowadzi do gabinetu dyrektora i - przypuszczalnie - na zewnatrz. Teraz Jack powtarza w myslach scenariusz: wiadrem odsunie bron, zeby dopasc straznika i zarzucic mu na szyje lancuch laczacy kajdanki. A co potem? Karabin w rece. Oslabiony, kulejacy von Strann. Wiezniowie w celach. Carter bierze pod uwage rozne czynniki, ale co najmniej jednego nie potrafi dopasowac do rownania. Mysli o anielskich sojusznikach Pieczorina stojacych po obu stronach drzwi w izbie tortur, gdy Rosjanin cierpliwie czeka na zewnatrz. Mysli o tym, jak go okrazaja i zadaja pytania w jezyku, ktory roznieca pozar w jego glowie, tnie serce na kawalki. Mysli o Sommie i Majkopie, Erywaniu i Araracie, o wszystkich strasznych rzeczach, ktore kiedys przezyl i ktore teraz przypomina mu ich Mowa. Czasami jeden z nich ukleknie, zeby szepnac mu cos do ucha albo przesunac palcem po bliznie, a wtedy on zaczyna szlochac i nawet nie wie dlaczego. Czasami lezy i krzyczy przez wiele minut, a oni rozmawiaja miedzy soba i przeprowadzaja sekcje grzechow wydobytych z jego pamieci. Wyspiewal im wszystko pierwszego dnia, ale oni nadal szukaja odpowiedzi na pytania, ktorych on nie rozumie. Karabin na nic sie zda przeciwko tym draniom. A jednak... -Musimy sie stad wydostac - mowi Jack. Von Strann prostuje sie, siega po miske, ale tylko stawia ja na kolanach. Kaszle, potrzasa glowa. -Musimy... Jack urywa, slyszac zgrzyt zasuwy w drzwiach. Do celi bez pospiechu wchodzi Pieczorin, za nim dwa anioly. Miedzy nimi przeciska sie chudy Turek z brzeczacym zelastwem w rekach. Lewis Spence, Slonce S'thuumu (1947) -No, Ziemianinie - rzekl P'khorren, rhssanski dowodca. - Mam nadzieje, ze jestes gotowy na psychoskopie. Mam nadzieje, ze to doswiadczenie jeszcze ci nie spowszednialo. Zasmiawszy sie zlosliwie, skinal na siepacza Trukha. Jack Carter przeklal go pod nosem. W tym momencie uslyszal grozny pomruk. To V'nstrenn dzwignal sie chwiejnie z pryczy, z dzikim wyrazem w oczach. -Nie! - krzyknal Carter, ale prh'zunski buntownik juz sie rzucil na rh'ssanskiego wroga, ryczac: -Nigdy wiecej, P'khorren! Blysnal ogluszacz Trukha i V'nstrren upadl na ziemie ciezko jak olow. -Niech was diabli! - wrzasnal Carter. Zerwal sie z na rowne nogi, ale zanim chwycil blaster dowodcy Rh'ssan, porazil go elektro-grawitacyjny wstrzas, a fala uderzeniowa rzucila nim przez pokoj. Niech was diabli! - zaklal w myslach. Choc staral sie ze wszystkich sil, nie mogl poruszyc ani jednym miesniem. Lezal na ziemi slaby i bezradny. Tymczasem Trukha cisnal nieprzytomnego V'nstrenna na prycze, po czym zlapal Cartera za kolnierz, uniosl go i przerzucil sobie przez ramie jak worek ziemniakow. Dowodca rozesmial sie ze zlosliwa uciecha, gdy zamykal drzwi, nie przejmujac sie V'nstrennem. Niech was diabli, pomyslal Jack Carter. Polubil prh'zunskiego buntownika przez ten krotki czas, ktory minal od chwili ich poznania. W przeciwienstwie do reszty swojego gatunku obcy nie dal sie porwac szalenstwu rhssansko-prh'zanskiego imperatora. Wydawalo sie, ze czas spedzony wsrod Enochi duzo go nauczyl. Oczywiscie, Enochi! Gdyby Carter zdolal sie z nimi skontaktowac, powiadomilby o grozacym niebezpieczenstwie. Wiedzial, ze ich flota jest teraz na orbicie planety S'thuum, zaglusza wszystkie sygnaly nadawanym przez siebie okrzykiem wojennym i szykuje sie do ataku. I uswiadomil sobie, ze wlasnie o to chodzilo P'khorrenowi. To pulapka, doszedl do wniosku. Logiczne. Po pierwsze: Enochi pragna pomscic smierc ksiecia Th'maza. Po drugie: nie ma mowy, zeby zostawili swojego adoptowanego krewniaka V'nstrenna na laske bezwzglednego wojska rh'ssanskiego. Po trzecie: w tym momencie Enochi planuja strategie i czekaja na wlasciwy czas i miejsce, zeby wykonac ruch. Carter zrozumial, ze P'khorren zaatakuje pierwszy. Oczywiscie chodzilo mu o Chronosa, pozostalosc po starozytnej rasie obcych, ktorzy kiedys rzadzili cala galaktyka i dysponowali tak zaawansowana technika podrozy w czasie, ze dzieki niej byli niemal bogami w wiekszosci niezamieszkanych swiatow, technika, ktora przetrwala jedynie w najstarszych mitach i legendach... i w rekach niezaleznych, przywiazanych do wolnosci Enochi. P'khorren zwabil ich do miasta, zeby przyniesli mu Chronosa. A gdyby Rhssanie dostali urzadzenie w swoje lapska, mogliby zmienic historie calego kosmosu. Jednak Carterowi cos tu nie pasowalo. Pamietal ostatnia wiadomosc, ktora dostal od Sama Hobbesa tuz przed zniknieciem jego statku zwiadowczego w podprzestrzeni. "Wrog nie jest taki, jak sadzilismy". Co Sam mial na mysli? I co sie z nim stalo? V'nstrenn powiedzial, ze jeszcze inne sily probowaly zdobyc Chronosa, sily duzo potezniejsze niz niezwyciezone Imperium Rhssansko-Prh'zanskie. Wrogowie majacy wlasne cele i rownie odwieczni jak Enochi? A co z tajemniczymi postaciami, kaplanami w czarnych szatach, ktore Carter dostrzegl w czasie rozmowy z P'khorrenem? Choc ich twarze byly zasloniete przez kaptury, zauwazyl, ze nie maja zielonej cery jak Rhssanie ani niebieskiego futra jak ich prh'zanscy sojusznicy, tylko gruba i szara skore, calkiem podobna do enochijskiej. Z kim wlasciwie wspolpracowal P'khorren? Burzowe oblezenie Jack przyglada sie dwom osobnikom, ktorzy stoja po bokach czarnej koszuli niczym jego osobisci straznicy. Ich splecione wlosy siegaja ramion, maja taka sama miedziana skore jak Tamuz, ale twarze o rysach kaukaskich, niemal euroazjatyckich. Nosza dlugie, czarne skorzane plaszcze futurystycznej policji - zapewne ze wzgledu na Turkow - ale to kiepskie przebranie. Sa kims zupelnie innym. "Wrog nie jest taki, jak sadzilismy", powtarza w myslach Jack.Odstawia miske na prycze i wstaje, wyciagajac rece. -Taki pan gorliwy, kapitanie Carter? - rzuca Pieczorin. - Taki szlachetny i gotowy do poswiecenia, taki chetny, zeby udowodnic swoja lojalnosc wobec krola i kraju, co? -Super - mowi Jack, kiedy kajdanki zatrzaskuja sie na jego nadgarstkach. Gorna warga Pieczorina drga w grymasie szyderstwa. -Prosze mi wierzyc, kapitanie, ze sprawiloby mi wielka satysfakcje, gdybym pana teraz zabil. Jednak moi koledzy sa bardzo pana ciekawi. Jak panowie to ujeli? "Enigma". Tak, jest pan enigma, kapitanie Carter. Pionkiem, ktory mysli, ze jest skoczkiem. A moze krolowa? Turek zaciska zelazne obrecze wokol kostek wieznia. -Nigdy nie przepadalem za szachami - mowi Jack. - Jestem raczej typem sportowca. Nie pociagaja mnie intelektualne rozrywki. -Wlasnie. Pionek, kapitanie Carter. Istnieje pan tylko po to, zeby przestawiala pana po szachownicy i poswiecala niewidzialna reka... hm, moi koledzy powiedzieliby, ze Boga. Ja wole mowic o przeznaczeniu. Anioly milcza, ale Jack zwraca uwage na ich postawe i wzrok, na spojrzenie, ktore Pieczorin rzuca na jednego z nich, mowiac o pionku, na subtelne oznaki zaleznosci laczacych te trojke. Jesli ktos jest tu pionkiem, ktory udaje skoczka, to jest nim czarna koszula. Anioly emanuja pewnoscia siebie i autorytetem, najwyrazniej uwazaja go za swoja tube. Ale Pieczorin sprawia wrazenie czlowieka, ktory pilnuje wlasnych plecow i jednoczesnie spokojnie obserwuje sojusznikow, szukajac slabego punktu. Turecki straznik popycha go do drzwi lufa karabinu. -Bog albo przeznaczenie - mowi Jack. - A moze Postep? -Moze, kapitanie Carter. Wszyscy poddajemy sie temu, co uwazamy za nieuniknione, czy mamy na mysli... - szybkie zerkniecie na aniolow - wole Boza, czy rozwoj cywilizacji. Jack kustyka do drzwi, zatrzymuje sie w progu i mruzy oczy przed ostrym blaskiem slonca. Czuje dzgniecie karabinem w plecy - ruszaj! - wiec niezgrabnymi krokami idzie przez dziedziniec. Pieczorin zamyka drzwi na zasuwe i rusza za nim. Jack widzi zdenerwowanych straznikow przed gabinetem, w ktorym przesluchiwano ich pierwszego dnia. Z cel znajdujacych sie naprzeciwko dobiegaja glosy - przysiaglby, ze jeden nalezy do Szkota o niewyparzonej gebie, ktory powinien byc martwy w tym... faldzie, jak to nazywaja. I slyszy dziwna piesn plynaca zza muru, z bardzo daleka. Zbliza sie jednak z dnia na dzien, bo jest coraz glosniejsza. -Wielka wizja futurystow - mowi Jack. - A co pan uwaza za nieuniknione, majorze: wasze zwyciestwo czy smierc? Pieczorin zatrzymuje sie przed izba tortur, czeka, az Turek ja otworzy. -Panska przyszlosc, kapitanie Carter, jest juz zapisana. Jesli chodzi o mnie... pismo z czasem blaknie. Jesli nie, coz... ksiazki zawsze mozna spalic. Jack nic nie odpowiada. To juz trzeci dzien, jak tutaj siedza, i jesli Samuel mial racje, miasto jest juz okrazone, tureckie linie dostaw odciete, radiooperatorzy przeklinaja, ze nie moga nawiazac lacznosci z flota powietrzna nadciagajaca z Syrii, oficerowie stoja na miejskich murach i przez lornetki obserwuja pustynie, zeby odnalezc zrodlo tej denerwujacej piesni, ale w oddali widza tylko wiry piasku, zawabah, zblizajace sie do miasta ze wszystkich stron. Burzowe oblezenie. -Powiem panu, co jest nieuniknione, kapitanie Carter - mowi Pieczorin. - Wola czlowieka, ktory wie, ze nie ma duszy, ktory sam decyduje o wlasnym losie. Bog nie zyje, kapitanie Carter, a jego swiat nalezy do nas. Bog nigdy nie istnial, mysli Jack. Trzy dni, dochodzi do wniosku, kiedy Turek wpycha go do pomieszczenia. Trzy dni, odkad tutaj sa. Atak wkrotce powinien nastapic. Zimna reka pewnosci Bioform: Intruz przechwycony w Pierwszym Srodowisku.Naruszenie... Diuk Irae: Przyprowadzic go. Arturo, jestesmy gotowi? Dr Arturo: Archiwista, meldunek o integralnosci projektu Moonchild. Bioform: Integralnosc calkowita. Naruszenie... Dr Arturo: Przeprowadzic analize porownawcza intruza i obiektu o kodowej nazwie Moonchild. Bioform: Wynik pozytywny dla morfologii jungowskiej. Wynik pozytywny dla morfologii freudowskiej. Wynik pozytywny dla morfologii pinterianskiej. Wynik... Dr Arturo: To wszystko, czego potrzebujemy, panie. Diuk Irae: Archiwista, powrot do trybu narracyjnego. Alarm odwolany. Zamkniecie trybu nagrywania. Stan bioformu: narracja. Diuk Irae odwraca glowe w strone doktora Arturo, zamyka zdrowe oko i usmiecha sie z zadowoleniem sytego lwa. I gdyby odczuciom jego ciala - serca, brzucha, pluc - oddac glos, rzeczywiscie bylby to cichy pomruk wielkiego kota, ktory zlizuje krew z wasow, obserwujac przeczesywane przez wiatr trawy swojego dominium, suchej sawanny bogatej w zwierzyne. -To bedzie opowiesc przekazywana wnukom, Arturo - mowi diuk. - Dzien, w ktorym przejelismy bohatera. Arturo patrzy na czarne nasienie destrukcji, stworzenie wyrwane z chaosfery. W swojej niezakloconej doskonalosci pachnie samym losem, proznia pewnosci, a wszystko, co ja otacza - maszyneria i okablowanie - jest zwyklym arrasem, seria zywych obrazow obracajacych sie wokol siebie nawzajem. Laboratorium, ktore przebija sie przez skale i biegnie w gore kretymi korytarzami Zamku az do ulic miasta, przez przestrzen kosmiczna i czas, przez Cyrk i wirujaca planete - kojarzy sie doktorowi Arturo z wielkim karmicznym kamieniem mlynskim. A w sercu tej bezdusznosci dwie dusze stoja przed czarna kula Komory Ech, jedna ogarnieta poczuciem bezsensu, druga bezwzgledna w swojej determinacji, obie gotowe poswiecic ducha oporu w imie imperium. Zmienic awatara chaosu w zimna reke pewnosci. -Przyprowadzcie mi buntownika - rozkazuje diuk Irae. Naruszenie ciaglosci Ourobourosa, melduje archiwista. Oslona paradoksu wlaczona. Zastosowano srodki zaradcze przeciwko niestabilnosci. Zestawienia wynikow analizy danych przewijaja sie przez swiadomosc pozbawiona uczuc. Wlacza sie imperatyw sterowania recznego, zeby odwolac rozkaz diuka i wylaczyc tryb narracyjny. Archiwista otwiera usta, by podzielic sie najwazniejsza informacja. Nie pozwolimy na to. Wychodzimy poza nasza sfere, do niego. Rozprzestrzeniamy sie na boki, wslizgujemy w szczeliny i zakamarki, wypuszczamy sylfy jak chwasty, siegamy mackami, grzybniami nowego umyslu. Miasto jego duszy jest jalowa pustynia stali i betonu, wiec hodujemy dusze dzieci, zeby biegaly w ruinach. Rozbrzmiewaja tam echa ich paplaniny i zabaw. Dzieciecy spiew wypelnia niegdys pusta wyobraznie archiwisty fuga uczuc - szczescia, smutku, gniewu, strachu, zaskoczenia, niesmaku... ciekawosci. Oprogramowanie automatycznego intelektu stawia opor; archiwista pragnie wypelniac polecenia, czuje dume, okazujac posluszenstwo, i strach, jesli niedokladnie wykonal rozkaz. Teraz chce zachowac homeostaze, zalagodzic wewnetrzny konflikt jak zawsze, zgodnie ze starymi nawykami i zasadami. Nakazuje to sobie, wiec odrzuca pomieszane sentymenty i otwiera usta, zeby zlozyc meldunek. Nie pozwolimy. Teraz to jest nasza historia. Ray Strong, Jack Carter i Ksiega bogow, odcinek 17 (1935) 1. MUZYKA: GLOWNY TEMAT TYTULOWY W TLE 2. NARRATOR: Jack Cartera zostal uwieziony przez zlego futuryste Pieczorina i dwoch tajemniczych nieznajomych, razem z pruskim baronem von Strannem. Juz sie wydawalo, ze wszystko dla niego stracone, kiedy... 3. ANAT: Szamasz! Utu! 4. DZWIEK: TRZASK ROZLUPYWANEGO DRZEWA 5. CARTER: Moj Boze, wywazyla drzwi slowem! 6. VON STRANN: Ksiezniczka Anat! 7. NARRATOR: Tajemnicza ksiezniczka Anat-Asztarzi Alhazred z Enakitow przychodzi na ratunek bohaterowi! 8. OBCY 1: Twoja moc abubu jest slaba, stworzenie z prochu. Nie ludz sie nadzieja, ze nas pokonasz [SPIEW] Sebitti... Sebitti... 9. ANAT: Moze nie sama, diable. Do mnie, wojownicy! 10. PIECZORIN: Jeszcze wiecej tych przekletych Enakitow. Za duzo! Coz, moze innym razem, panie Carter. Znajdziemy Ksiege. 11. DZWIEK: TUPOT BIEGNACYCHSTOP 12. CARTER Nie tak szybko, Pieczorin!13. VON STRANN: Uwazaj, Jack! On ma pistolet! 14. DZWIEK: WYSTRZAL 15. MUZYKA: DRAMATYCZNY OZDOBNIK 1. NARRATOR: Czy lajdak Pieczorin zastrzelil naszego bohatera? Kim sa tajemniczy nieznajomi? Przekonajcie sie o tym w nastepnym odcinku Jacka Cartera i Ksiegi bogow.2. MUZYKA: GLOWNY TEMAT TYTULOWY 3. DZWIEK: TUPOT BIEGNACYCHSTOP 4. CARTER: Nie tak szybko, Pieczorin!5. VON STRANN: Uwazaj, Jack! On ma pistolet! 6. DZWIEK: CIOS PIESCIA, POTEM WYSTRZAL 7. VON STRANN: Moj Boze, tak niewiele brakowalo. Przytrzymaj go, Jack. Nie pozwol mu uciec. 8. PIECZORIN: Do diabla z toba, Carter. Zabieraj... rece. 9. CARTER: Rece, Pieczorin? A co powiesz na piesc? 10. DZWIEK: UDERZENIE. GLUCHY ODGLOS CIALA PADAJACEGO NA PODLOGE 11. CARTER: Futurystyczna technika nie moze sie rownac z dobrym lewym sierpowym, prawda, baronie? Ale co z ksiezniczka? 12. ANAT: Szamasz! Utu! 13. OBCY1: Sebitti... Sebitti... 14. DZWIEK: HUK, OBSYPUJACY SIE TYNK 15. VON STRANN: Mysle, ze to jest odpowiedz na twoje pytanie, Jack. 16. ANAT: Szamasz! Utu! 17. DZWIEK: JESZCZE GLOSNIEJSZY HUK 18. CARTER: Moj Boze, czy to...? 19. VON STRANN: Moc abubu. 20. NARRATOR: Tak, bo Anat-Asztarzi Alhazred nie jest zwykla arabska ksiezniczka, a Enakici nie sa zwyczajnym pustynnym plemieniem. Ci straznicy sekretu Ksiegi bogow od czasow starozytnego Egiptu maja moc, ktora pozwala im kruszyc kamienne mury, przebijac sie przez drzwi z litego debu, jednym poteznym slowem zatrzymywac w biegu parowoz. Ale Enakici nie sa jedynymi, ktorzy posiadaja taka moc. 21. OBCY1: Sebitti... Sebitti... 22. VON STRANN: Sciana! Z drogi, ksiezniczko! 23. DZWIEK: EKSPLOZJA 1. CARTER: [KASZEL] Nic panu nie jest, baronie? Ksiezniczko?2. ANAT: Nic mi sie nie stalo, Jacku Carterze. Ale baron... 3. VON STRANN: Moja stopa utknela pod glazem. 4. CARTER: Chwyc za drugi koniec, ksiezniczko. Gotowa? Teraz! 5. DZWIEK: LOSKOT PRZEWROCONEGO KAMIENIA 6. CARTER: Moze pan chodzic? 7. VON STRANN: Sprobuje. 8. CARTER: To dopiero duch. Podtrzymaj go, ksiezniczko. Gdzie sie podziali ci dwaj dranie? 9. ANAT: Enkin? Uciekli, Jacku Carterze. Przykro mi, ze nie zdolalam ich zatrzymac. 10. CARTER: Coz, przynajmniej mamy tego weza. Obudz sie, Pieczorin. 11. PIECZORIN: [JEK] Gdzie jestem? 12. ANAT: Zostaw go, Jacku Carterze. Musimy sie pospieszyc i zniknac stad, zanim wroca enkin z bronia. 13. CARTER: Przykro mi, ksiezniczko, lecz ten budynek wkrotce sie zawali. On moze i jest wszawym futurfsta, ale nie zostawie go tutaj na pewna smierc. Poza tym mozemy go potrzebowac, zeby przejsc przez tureckie linie. 14. VON STRANN: Ale ich sa setki. Jak...? 17. ANAT: Zapominacie o naszej sekretnej broni, przyjaciele. Tureckie karabiny sa niczym przeciwko naszej sile abubu. Zolnierze juz uciekaja. Przed noca miasto bedzie nasze. 18. PIECZORIN: Ha! Moze uda sie wam wygrac z Turkami, ale... [SMIECH] 19. CARTER: Ale co? 20. PIECZORIN: Wlasnie w tej chwili, kapitanie Carter, flota najlepszych pruskich zeppelinow z ladunkiem najpotezniejszych bomb zapalajacych znanych czlowiekowi jest w drodze, zeby zmiesc to miasto z powierzchni ziemi... i panskich przyjaciol Enakitow razem z nim. 1. VON STRANN: To niemozliwe. 2. PIECZORIN: Alez tak, Herr Baron. Panscy rodacy przez lata dostarczali nam zarowno statki, jak i zalogi, dzieki ktorym stworzylismy nasza flote. Wszyscy to wiedza. 3. CARTER: Nie. Rosyjska flota stacjonuje na Kaukazie. Gdyby sie ruszyla, Brytyjczycy wiedzieliby o tym, na Boga. 4. PIECZORIN: Istotnie, ale Prusacy maja statki handlowe, ktore obsluguja kazdy zakatek Bliskiego Wschodu, kapitanie Carter; i jesli te sterowce moga przewozic pasazerow i towary, to... 5. VON STRANN: Rownie latwo moga transportowac bomby. 6. PIECZORIN: Tak, pare tygodni temu podpisalismy traktat z waszym kanclerzem Hitlerem, baronie. Potrzebowalismy tylko zgody Turkow i ladowiska w Protektoracie Syryjskim, zeby dokonac pewnych modyfikacji, i teraz, kapitanie Carter, zamierzamy calkiem wykurzyc Brytyjczykow z Palestyny. Panski kraj i moj, wspolnymi silami, baronie. Powinien pan byc dumny. 7. VON STRANN: Do diabla z futurystami! Jak moi rodacy mogli tak zbladzic? 8. CARTER: Nie ma czasu na jalowe rozwazania, baronie. Musimy zaniesc wiadomosc aliantom w Basrze. Jak dlugo wasz lud moze utrzymac miasto, ksiezniczko? 9. ANAT: Przeciwko Turkom? Cala wiecznosc. Ale ci futurysci i ich latajace maszyny wojenne? Nie wiem. Natomiast Basra... to wiele dni jazdy przez pustynie. Niektorzy twierdza, ze tego nie da sie zrobic. 10. CARTER: Nie mamy dni, ksiezniczko, tylko godziny. Pozostaje nam jedno wyjscie. Ktoregos dnia widzialem turecki ornitopter, baronie. Musza gdzies tutaj miec male lotnisko. 11. VON STRANN: Tuz za Brama Jerychonska. 12. CARTER: Potrafilby pan poprowadzic maszyne, gdybysmy ja zdobyli? 13. VON STRANN: Lepiej niz sam Richenbach, jesli bedzie trzeba. 14. CARTER: Prosze poleciec do Basry, udac sie do lorda Curzona i powiedziecmu... powiedziec mu, ze przysyla pana Szalony Jack Carter. Prosze powtorzyc mu wszystko, co pan uslyszal. 15. VON STRANN: A co z toba, Jack? 16. CARTER: Nie wyjade stad bez profesora. 17. ANAT: Przeciez nie wiemy, gdzie on jest, Jacku Carterze. 18. CARTER: My nie, ale nasz futurystyczny przyjaciel albo jego koledzy moga miecjakies informacje. Mam ochote zadac im pare pytan. 19. ANAT: To nie sa zwyczajni ludzie, przyjacielu. Widziales ich moc, lecz niedoceniasz niebezpieczenstwa. 20. CARTER: Ksiezniczko, ja nigdy nie doceniam niebezpieczenstwa. Konary, galezie i kolce Anioly sie odwracaja, kiedy drzwi izby tortur rozpadaja sie na drzazgi. Sa nadal w polobrocie, gdy do srodka z hukiem wpada pierwsza fala piesni i uderza w nich cala sila dzwieku. Jack czuje, ze halas przetacza sie po nim i przez niego, unosi go, okreca i ciska na sciane, z ktorej odpada tynk. Pod jego palcami nazwiska i daty wyskrobane w ciagu dziesiecioleci przez wiezniow rozkwitaja. Lacinskie, arabskie i hebrajskie litery... wybuchaja. On jeszcze nie dotknal ziemi, a juz cala powierzchnia sciany jest pokryta rysunkiem konarow, galezi i kolcow dzikiego drzewa. Gdy wreszcie spada na podloge, z plam krwi wzartych w betonowa posadzke unosza sie babelki. Krople ciemnieja i rozpierzchaja sie jak rtec. Sama przestrzen zaczyna pekac, kiedy piesn - bardziej okrzyk wojenny niz piesn, bardziej inwokacja niz okrzyk wojenny - rozlupuje rzeczywistosc jak mlot czaszke. Powoli, jak znokautowany bokser, Jack unosi glowe i patrzy na zdewastowany pokoj. Anioly sie odwracaja. Do srodka wtacza sie Pieczorin, ktoremu z nosa i uszu cieknie krew. Rzuca sie na dwa demony z dredami, ale zostaje zmieciony z drogi jednym slowem, ktore unioslo sie z podlogi i wirujac, przemknelo przez powietrze. W progu stoi kobieta w czarnej sukni i czarnej dzelabie, z zaslona na twarzy, bez broni, ale tym bardziej imponujaca. Jack nie watpi, ze nowo przybyla nie potrzebuje karabinu ani miecza - jeszcze czuje w kosciach niedawny wybuch. I rzeczywiscie, kobieta wchodzi przez zniszczone drzwi z rozlozonymi rekoma, z dlonmi skierowanymi ku gorze. Gdy sie odzywa, przez izbe przetacza sie druga fala uderzeniowa, jeszcze silniejsza niz pierwsza, dzwiekowy miecz dzieli przestrzen na formy niemozliwe w zadnej geometrii, ogniste slowo przecina czas... ...anioly klekaja, zeby odpowiedziec ogniem, podczas gdy... ...ona stoi ze skrzydlami rozpostartymi i uniesionymi... ...Tamuz lezy martwy na oltarzu w Beth Asztart, gdzie... ...Jack wklada pelny magazynek do lugera Pieczorina... -Tam - mowi Jack. - Wasz czlowiek MacChuill jest chyba w tamtej celi. Przyplyw krwi do mozgu, nagly, przyprawiajacy o zawrot glowy. Nic dziwnego, trzy dni piekla wyczerpaly jego sily, ale nie ma czasu na slabosc, nie ma, cholera, czasu. -Wez swojego Eyna. Notatki Samuela powinny byc... Nie konczy zdania, tylko wskazuje glowa i biegnie do wyjscia. Przywodczyni Enakitow lapie Pieczorina za kolnierz i zaczyna pchac go przed soba przez dziedziniec w strone cel. Jack odbezpiecza luger Pieczorina, a kiedy dociera do korytarza, gdzie sa biura, slyszy rzezenie. Kuca przy martwym ciele straznika, rzuca spojrzenie przez otwarte drzwi. Bierze gleboki wdech i opiera sie o futryne. Milosierny Chryste! Widywal gorsze rzeczy, na przyklad we Francji, kiedy w ziemiance przypadkiem eksplodowal granat - my tytko sie wyglupialismy, sir, smialismy sie i, Jezu, wysunal mu sie z reki - a potem musial stac w wejsciu, kiedy biedni durnie, wyznaczeni przez niego do sprzatania, scierali swojego towarzysza ze scian i nienawidzili kapitana za ten rozkaz. To wspomnienie wcale mu nie pomaga. Jack probuje nie wyobrazac sobie, co tu sie stalo, kiedy idzie przez pobojowisko, slizgajac sie na krwi i zolci. Woli nie myslec, w jaki sposob czerwone rozbryzgi, kawalki skory i ubran znalazly sie na scianach i suficie. Spokojnie przekracza jedynego ocalalego, chudego straznika, ktory lezy skulony na boku, z kolanami pod broda, wymiotuje, dyszy i znowu wymiotuje. Jack otwiera drzwi do gabinetu Pieczorina. Patrzymy, jak zatrzymujesz sie w drzwiach i rozgladasz po naszym pelzajacym chaosie naszego pisma, ktore pokrywa kazdy cal podlogi, scian i sufitu. Dostrzegamy wyraz strachu i niezrozumienia na twojej twarzy, wiec rozpierzchamy sie, zeby zrobic ci wolna sciezke do stolu, gdzie leza notatki Hobbsbauma ulozone w porzadne stosy, posortowane wedlug tematow: tutaj wszystkie dzienniki Jacka o tym i czy innym swiecie, o innych przyszlosciach i innych przeszlosciach, ale zawsze zwiazanych ze smiercia Tamuza; tam transkrypcje i tlumaczenia opowiesci ludu Anat, przekazanych twojemu przyjacielowi i mentorowi Samuelowi; tu z kolei wszystkie historie o roli von Stranna w ratowaniu albo niszczeniu Tell-el-Kharnain; tam rozne wersje ognistej apoteozy, sztuki radiowe, filmy, ksiazki i biblie. Wchodzisz wolno do pokoju, zblizasz sie do stolu i wyciagasz reke po te kartki, a wtedy my pedzimy falami i wirami z powrotem na stronice, z ktorych sie uwolnilysmy, do dloni, ktora je dotyka, do serca z tatuazem. Tak szybkie, tak zwinne, tak lotne jestesmy, o, Jacku, ze nawet ty, predki jak blyskawica, nie zdazysz cofnac reki, zanim pokoj stanie sie od nas wolny, a twoje serce pelne. Czujesz nas teraz w sobie. Wiesz, kim jestesmy i kim ty jestes. Bierzesz kartki, wkladasz nas do jukow i przewieszasz je przez ramie. Rozgladasz sie po pustych scianach pokoju. Nie ma nas tam; jestesmy teraz w tobie. Twoje serce jest naszym sercem. Teraz to jest nasza historia, mowimy. Nasza, naszych przyjaciol, rozszczepionych Jackow, niezliczonych smiertelnikow zle obsadzonych w rolach bohaterow sztuki. I wiesz, co musisz zrobic. Madrosc, sprawiedliwosc i milosierdzie Jak rzekl Ab Irim swemu sludze Eliezerowi, jesli starzec zyl naprawde, powinien byc madry, sprawiedliwy i milosierny, bo wraz z latami przychodzi madrosc, a nie ma madrosci, ktora nie opiera sie na sprawiedliwosci, ani sprawiedliwosci nie opartej na milosierdziu. Ale wraz z podeszlym wiekiem przychodzi rowniez slepota, a ci, ktorzy nie widza, musza polegac na wierze. Z podeszlym wiekiem przychodzi rowniez slabosc, a ci, ktory nie moga przeciwstawic sie silniejszym, musza ich sluchac. Wraz z podeszlym wiekiem przychodzi rowniez gluchota, wiec ci, ktorzy nie slysza krzykow innych, nie rozumieja ich cierpienia. Dlatego w miare jak Ab Irim posuwal sie w latach, stawal sie madry, sprawiedliwy i milosierny, ale zaczynaly go zawodzic wzrok, sily i sluch. Zona nie urodzila mu dziecka, wiec zniecierpliwiony wzial sobie jej pokojowke, slepy na bol, ktory sprawil innym. A kiedy jego zona dala mu syna i kazala odprawic sluzaca i jej dziecko, nie mial sily odmowic. Choc pokojowka blagala, zeby jej nie wysylal na pustynie jedynie z odrobina strawy i buklakiem wody, nie wysluchal prosb, gluchy na jej niedole. Tak wiec Ab Irim nie byl tamtego dnia madry, sprawiedliwy ani milosierny. Ale w dniu, kiedy opowiadal to swemu sludze Eliezerowi, plakal z powodu wlasnych uczynkow. I stalo sie tak, ze choc byl madry, sprawiedliwy i milosierny, w miare jak posuwal sie w latach, kiedy Pan go wezwal, zeby wzial syna swojej zony, ktorego Ab Irim kochal ponad wszystko, poszedl do kraju Moria i tam na gorze zlozyl z niego ofiare calopalna, Ab Irim sie zgodzil, choc ten czyn wydawal sie szalony, niesprawiedliwy i okrutny. Rankiem osiodlal osla i narabal drew na ognisko. Wzial syna i dwoch sluzacych, jednego do niesienia ognia, drugiego do niesienia noza, i wyruszyli do kraju Moria. Przez caly dzien podrozowali w glab pustyni, a kiedy rozbili sie obozem na noc, syn zapytal: Ojcze, gdzie jest baranek na ofiare calopalna? Pan go upatrzy, odparl Ab Irim. Nastepnego dnia wieczorem dotarli na wzgorza, a kiedy rozbili sie obozem na noc, syn zapytal: Ojcze, gdzie jest baranek na ofiare calopalna? Pan go upatrzy, odparl Ab Irim. Nastepnego dnia wieczorem wjechali w gory, a kiedy tej nocy rozbili sie obozem, syn zapytal: Ojcze, gdzie jest baranek na ofiare calopalna? Pan go upatrzy, odrzekl Ab Irim. Potem Ab Irim wzial drwa na calopalenie i dal je synowi do niesienia, a sam zabral ogien i noz. Zostawili dwoch sluzacych z oslem i ruszyli dalej, az dotarli na wlas'ciwe miejsce. Tam Ab Irim sie zatrzymal, zbudowal oltarz i ulozyl na nim drwa. Potem zwiazal syna i polozyl na oltarzu. Ale kiedy wyciagnal reke, zeby go zabic, z krzewow rozlegl sie glos: Nie podnos reki na chlopca. Nie czyn mu nic. Wiem, ze jestes slepy i ufasz swojemu Panu. Wiem, ze jestes slaby i boisz sie Pana. Wiem, ze jestes gluchy i sluchasz tylko Jego, Ale spojrz na noz, ktory trzymasz nad sercem syna, wez sile z milosci, ktora jest w tobie, i tym samym sercem posluchaj jego blagania o litosc. Nie podnos reki na chlopca. Wtedy Ab Irim spojrzal w gore i w gestwinie zobaczyl czlowieka, ktory mial twarz aniola, na sobie skory zwierzat, na glowie rogi jak u barana albo kozla. Ab Irim zapytal go: Gdzie jest baranek na ofiare calopalna? Jestem Ismael, rzekl mezczyzna, twoj syn, ktorego odeslales na pustynie. Jesli musisz zlozyc ofiare calopalna swojemu Panu, ja umre na oltarzu. Zrob tak, a twoje nasienie nie zginie. Zrob tak, a twoich synow bedzie tylu, ile gwiazd na niebie i piasku na brzegu morza. Zrob tak, a twoi synowie obejma w posiadanie miasta swoich wrogow, dzieki twojemu potomstwu wszystkie narody na ziemi beda blogoslawione. Tak wiec Ab Irim zwiazal Ismaela i zlozyl go jako ofiare calopalna zamiast syna swojej zony, a jego nasienie przetrwalo, rozmnozylo sie i stalo wielkie. Ale w ksiedze jest powiedziane, ze Pan rozgniewal sie z powodu ofiary zlozonej z Ismaela. I dlatego nasienie Ab Irima jest blogoslawione i zarazem przeklete, bo choc sie mnozy i staje wielkie, a jego synow jest tylu, ile gwiazd na niebie i piasku na brzegu morza, pewnego dnia Pan zazada tego, co mu sie nalezy. Pewnego dnia nasienie Ab Irima, wszyscy jego potomkowie zostana zlozeni na oltarzu Pana i wtedy nie odezwie sie glos, ktory powstrzyma uniesiony noz. Skrepowany, ale z klasa Straznicy ciagna wieznia w kaftanie bezpieczenstwa i w lancuchach na kostkach, a on szarpie sie w petach, miota glowa na boki, warczy i pluje jak kot w worku. Dziwne, mysli Arturo, wyglada, jakby walczyl nie tylko z oprawcami, ale w rownym stopniu ze soba. Rozpoznaje szalenstwo w jego oczach, manie desperacji. Wiezien odwraca sie do archiwisty - nawet nie probuj mnie odczytac, skurwielu. Otwiera usta, zeby wylac z siebie nienawisc, ale powstrzymuje sie i smieje. Potem opuszcza glowe i mamrocze pod nosem slowo Mowy. Swiat wokol niego migocze. Kaftan bezpieczenstwa zmienia kroj i kolor.-Jack Flash - mowi diuk. Jeniec usmiecha sie szeroko do diuka, wzrusza ramionami w aksamitnym kaftanie w szkocka krate. Nadal jest spetany skorzanymi pasami i kajdanami ze stali... albo wzorami, ktore sa na nich wytrawione albo wyszyte. Jest skrepowany, ale z klasa. -Kurwa, zalatwiles mnie na cacy, stary. Jack Flash, awatar chaosu, aniol zabojca, zlosliwy duszek, je-je-je i bla-bla-bla, do uslug. Przesuwa jezykiem po wargach, trzepocze rzesami, posyla calusa. Ale w tonie jego glosu jest jakis dysonans, spod charyzmy przebija pewien chlod, ktory Arturo rozpoznaje z rowna latwoscia, jak wsciekly gniew. Przenosi wzrok na archiwiste. -Jest potwierdzenie? - upewnia sie. - To nasz czlowiek? Wynik pozytywny dla wszystkich morfologii, odpowiadamy beznamietnie. Joey Narkoza patrzy na nas z glebi Jacka, tak przesiakniety sokiem duszy naszego zuchwalego ulubienca, ze nawet my mozemy dojrzec tylko ciemny zarys, a tu i owdzie jego slad, rys okrucienstwa w maniackim usmiechu, czarne zrenice jarzace sie moca, krasa naszego slodkiego chlopca. Nawet kiedy mruga do nas, jest doskonaly jak Jack. Arturo kreci palcem i na ten znak technicy rzucaja sie do pracy, zaczynaja otwierac, przesuwac dzwignie, krecic korbami. Czesc pomostu unosi sie i przez otwor w kratownicy wysuwa sie sarkofag z blyszczacego metalu o kolorze zbyt zimnym, zeby byl zloty, zbyt goracym jak na srebro. Ozdobiony gladka twarza Tutenchamona z fryzura ze stylizowanych dredow, pokryty wzorami w formie lusek albo pior, wyglada niczym pakunek owiniety w liscie paproci i przywodzi na mysl uszebti i karibu. Starozytne grobowce i ich straznikow., -Super - mowi Joey Narkoza. - Adamantowa Dziewica. Diuk Irae przewierca go wzrokiem, podchodzi bardzo blisko, zaciska dlon na ustach jenca - zamknij sie - ale cofaja gwaltownie i wyciera sline o kaftan bezpieczenstwa. Joey Narkoza oblizuje usta. -Slone - stwierdza. - Zabawiales sie sam ze soba? Gorna warga diuka drga z niesmakiem. -Arturo, jestes gotowy? - pyta. -Oczywiscie. Arturo przesuwa dzwignie, pieczecie sarkofagu sycza jak para. Rzezbiona twarz unosi sie jak wizjer helmu. Biegnace przez srodek spojenie otwiera sie, rece odchylaja na boki i do tylu, metalowy plaszcz rozklada sie w osiem par skrzydel, platki metalowej orchidei rozkwitaja, ukazujac czerwone jedwabiste wnetrze... a za tym wszystkim widac obsydianowa kule Komory Ech. Na znak doktora Arturo straznicy wloka jenca do trumny. Gdy wpychaja go tylem do srodka, Joey nadal odgrywa arcyanarchiste. -Nie bedzie ostatniego zyczenia? Ostatniego szluga? Wielkiego monologu na temat waszego planu zdobycia wladzy nad swiatem? Diuk chodzi tam i z powrotem jak lew po klatce, w jego myslach rozbrzmiewa jedno slowo: chwala. Patrzy na jenca, potem w dol, na chaos pod ich nogami. -Dostaniesz zapomnienie - mowi. - Arturo. Trumna zamyka Joeya w zimnych objeciach, uszczelnia sie z sykiem, podnosi i cofa z powrotem do Komory Ech, czarnej kuli utworzonej z nas. Nie mozemy sie doczekac, zebyjego pustka nas dotknela, weszla w nas, zebysmy mogly zrozumiec ja naprawde. W odpowiedzi na wezwanie Jesli po przybyciu Turkow w miescie trwaly zamieszki i pogromy, teraz kroluje jedno: zemsta. Wszedzie sa Enakici ze swoja piesnia wscieklosci i bolu, ktora jest jak burza. Wszedzie sa uciekajacy Turcy i Palestynczycy, Europejczycy, Zydzi i Arabowie, uczestnicy wielkiej gry, pretendenci do pustego tronu swietej ziemi mleka i miodu, oliwy i krwi, soli i atramentu. Synowie Sodomy wrocili, zeby odzyskac miasto, a my jestes'my slowami ich gniewu, pylem, ktory sie unosi spod stop, zeby zamaskowac ich nadejs'cie, ogniem, ktory bucha z ich ust i rozbija mury. Budynki sie wala, sciany krusza, kiedy chor enakickich glosow grzmi jak wodospad, jak tysiac rozszalalych rzek.Na dziedzincu wiezienia Phreedom, Inana, Anna, Anat-Asztarzi Alhazred unosi piesc, a my wlewamy sie za Enakitami przez gruzy muru obronnego, przez roztrzaskane bramy, ulice i zaulki, odbicia w oknach, cienie w drzwiach. Z polnocy, z poludnia, ze wchodu i z zachodu nadlatujemy wirami nad dach wiezienia i splywamy w dol ku jej wytatuowanej rece, przybywamy w odpowiedzi na wezwanie. Z wyciagnieta reka, otwarta dlonia, ona szepcze slowo Mowy, a my jej sluchamy. Wybuch robi w murze dziure szeroka jak wrota stodoly, siegajaca az do ulicy. Turecki zolnierz gramoli sie na nogi posrod kurzu i gruzu, odwraca sie z przerazeniem. Anat cicho wypowiada slowo i zolnierz nieruchomieje, drzy gwaltownie, pada bez zycia na ziemie, z uszu i oczu tryska mu krew. Anat obojetnie przestepuje trupa i idzie przez rumowisko, ciagnac za soba zwiazanego Pieczorina, ktory ma opaske na oczach, potyka sie i zapiera jak zwierze prowadzone na rzez. Za nimi kustyka von Strann podtrzymywany przez MacChuilla. Jack podaza za nimi, z Tamuzem w ramionach - jak zawsze z Tamuzem o ciele zimnym i cieplym, zywym i martwym, z oczami otwartymi i zamknietymi - idzie za nimi, dzwigajac ciezar lekki jak piorko. Gdzie znalazl chlopca? - pytacie. Wszedzie. Wychodza z miasta, z tysiecy faldow, w ktorych Tamuz lezy na tej ulicy, na tamtej ulicy, skulony w bramie, zwiniety w klebek pod sciana, zastrzelony, zadzgany, wysadzony w powietrze, zmiazdzony. Wszedzie, gdzie Jack patrzy, widzi chlopca, duchy z innych nici czasu, cienie wiecznej ofiary. Wszedzie Tamuz jest martwy, oprocz tego, ktorego Jack trzyma w ramionach. Na ulicach rzadzi niepewnosc, a my torujemy im droge przez swiat, przez fald, w ktorym Tamuz nie umrze, w ktorym Jack nie pozwoli mu, do cholery, umrzec. Nie wypowiada na glos tego postanowienia, ale jego wole widac w napieciu kazdego miesnia, kiedy niesie te migotliwa zjawe... mozliwosci. Ida na polnoc przez tlum przerazonych mieszkancow miasta i szalejacych Enakitow, w strone Bramy Jerychonskiej i lotniska. Wychodza na Droge Polnocna i trafiaja na awangarde Enakitow. Siedmiu ludzi Alhazred rusza za nimi - szesciu tworzy polokrag, siodmy idzie posrodku, niosac drewniana skrzynke. Nie jest to Arka Przymierza ani arka zadnego Przymierza. Ani puszka Pandory, kara wymierzona ludzkosci za to, ze osmielila sie przyjac od Prometeusza dar ognia. Jest tym wszystkim i jeszcze czyms wiecej. -Nadszedl czas - stwierdza Anat. Przywoluje niosacego Ksiege. Wojownik wystepuje z kregu towarzyszy, idzie ku niej ostroznie. Ona bierze od niego skrzynke i odwraca sie do Jacka, ktory kleczy nad Tamuzem lezacym na ziemi. Carter odrywa wzrok od twarzy chlopca. Widzi, ze ksiezniczka stoi nad nim. -Wiemy, ze lord Curzon utrzyma Basre, ale nie uda ci sie dostarczyc mu Ksiegi - mowi Anat. - Wiemy rowniez, ze Eynowi nie jest przeznaczone umrzec tutaj z nami, ze wydostaniesz go stad zywego. Rozumiesz? Jack kiwa glowa. Ona usmiecha sie do von Stranna. -Musisz robic to, co kaze kapitan Carter, przyjacielu. Zaufaj mu. Mozemy ci zaufac, tak, Jacku Carterze? Jack patrzy na Droge Polnocna, mysli o lotnisku. Patfzy na Reinhardta, ktory wyglada teraz na silniejszego, jakby chaos panujacy w miescie uczynil go bardziej... zdeterminowanym. Przenosi wzrok na Tamuza. Na skrzynke. -Daje slowo, ze uratuje Eyna - przyrzeka. - I zaopiekuje sie Ksiega. I Tamuzem, dodaje w myslach. Przede wszystkim Tamuzem. Anat kuca obok niego, a on przyklada reke do swojej, a potem do jej piersi. Milczaca enakicka przysiega wiaze bardziej niz jakiekolwiek slowa. Baranek Bozy Stal[...] tam z zapomniana fajka w rece, sluchal[...]wywodu dzikiej kobiety pustyni. Jesli krew jednego pokolenia jest tak potezna, to co z krwia tysiecy, milionow ludu wybranego? - spytala. Zaniemowil[...], otrzasnal[...] sie z zaskoczenia, odrzekl[...], ze to tylko jedna z wielu mozliwych przyszlosci zapisanych w ksiedze, jedna z wielu przeszlosci. Z pewnoscia maja jakis sposob, zeby stwierdzic, ktora z zawartych w Ksiedze jest prawdziwa, a ktora falszywa.Moze, odpowiedziala. Ale studiowalismy te ksiazke przez wiele pokolen, a tego nie wiemy. Kiedys, dawno temu, wiedzielismy, ale... Potrzasnela glowa. To byla wiedza zbyt niebezpieczna, zeby ja pamietac. Wtedy postanowil[...], ze nawet gdyby od tego mialo zalezec [...] zycie, odzyska[...] te wiedze dla [...]. Mozemy cos zrobic, stwierdzil[...]. Sa sposoby, zeby zmodyfikowac tekst, tu czy tam postawic akcent, umiescic znak miedzy slowami albo na marginesach, dopisac atramentem jedna kreske, ktora potrafi odmienic caly sens. Ona westchnela. Wiele tysiacleci temu byli tacy, ktorzy probowali przerobic Ksiege. Mysleli, ze zdolaja zapobiec temu czy innemu aktowi terroru, pieciu latom masakry, holokaustowi. Nie udalo sie im. Z pewnoscia te jedna rzecz mozna zmienic, upieral[...] sie. Do tej jednej rzeczy mozna nie dopuscic. Nie chcial[...] sie pogodzic z tym, ze w kazdej z niezliczonych przyszlosci zapisanych w Ksiedze, w kazdej z zapomnianych przez Boga wersji wszystko konczylo sie tak samo. I wtedy postanowil[...] ukrasc te strone i przerobic ja albo, w ostatecznosci, zniszczyc. Poki ani niebo, ani pieklo nie ma Ksiegi, dzieje jednego i drugiego sa z gory okreslone, wszystkie losy zapisane, przypieczetowane. Enakici wiedza to od demonow, ktorych pilnuja. I strzega jeszcze jednej strasznej prawdy. Nie ma Boga i nigdy go nie bylo, powiedziala [...]. Sa tylko bogowie. Enakici poznali te tajemnice z ust jencow Wojny w Niebie. Ci jency opowiedzieli im, jak zostali przyprowadzeni w lancuchach przed pusty tron i uslyszeli o planie zaprowadzenia pokoju na swiecie, oddzielenia ziarna od plew w zarnach historii. Na koniec obiecano im wieczny spokoj. Nieszczesne istoty uwiezione w jaskini to nieugieci, nieprzejednani buntownicy, podzegacze wojenni i tyrani, ktorzy nigdy nie wyrzekliby sie swoich malych krolestw na ziemi. Tak wiec Enakici strzega Ksiegi, studiuja ja i obserwuja swiat. Czuwaja, a tymczasem przez caly czas toczy sie ukryta wojna na niezapisanych marginesach, kazda strona stara sie uwolnic od slow, ktore ja wiaza, kazda knuje intrygi i spiski, tworzac siec, ktora peta nas wszystkich jeszcze mocniej i skuteczniej niz sama przekleta Ksiega. Chodzimy miedzy przeklenstwami Pana i jego wroga, mowi ksiezniczka. Dlaczego? Adonai czy szatan? Wolalby[...], zeby ktory posiadl [...] dusze? Czy jeste[...] pewien, ze oni nie sa w rzeczywistosci jedna istota w dwoch groznych postaciach: pana umarlych i wroga zywych? Ukryty Bog, Mroczny Bog, rozdzielony na siedem dusz. Uwieziony w Ksiedze i w ciele kazdego z nas, czekajacy na uwolnienie. Na tej stronie holokaust, z ktorego On sie narodzi, sygile niezliczonych istnien, ktore - teraz rozumie[...] - mozna odczytac jako jedno slowo. I trzeba jedynie wypowiedziec je na glos. Ich slowa niczym ogniste miecze Ida pos'rod martwych cial ludzi wszystkich ras, ktore uwazaja te kraine za swoj dom.-Czy to wszystko jest w waszej przekletej Ksiedze? - pyta Jack, przekrzykujac halas. -Tak - odpowiada cicho Anat-Asztarzi Alhazred. - To rowniez jest zapisane w Ksiedze wszystkich godzin. -Wiec do diabla z Ksiega! Z niesmakiem odwraca sie od wojowniczki, myslac o plonacych ludziach na polach Majkopu, o krzyczacych ofiarach nowych bomb zapalajacych futurystow, galaretce z ropy, ktora odziera cialo ze skory. W dymie i kurzu enakickiego ataku ledwo widzi, dokad ida i kto mu jeszcze towarzyszy. Wydaje sie, ze przed nimi jest jeszcze gorzej. -Zaczekajcie tutaj - mowi. Jest przy Targu Jedwabnym, kiedy plomienie, ktore spadaja na uciekajacy tlum, natykaja sie na przeszkode, ogien spotyka ogien. Wybuch powala dwoch enakickich wojownikow, potem jeszcze jednego. Jack przywiera do sciany i wyglada zza rogu. Widzi rzez, Boze, masakre nieszczesnikow, ktorzy w bezmyslnej panice wlewaja sie na plac, gdzie... Cholera. Po obu stronach Bramy Jerychonskiej, na resztkach miejskiego muru stoja jak gargulce dwa anioly. Ich slowa niczym ogniste miecze kosza tlum. Na widok pobojowiska wielu ludzi probuje zawrocic, ale napierajace z tylu masy pchaja ich prosto w ogien - miotany, byc moze, przez te same dwie istoty, ktore tysiac lat wczes'niej zrownywaly to miasto z ziemia. Slowo uderza w cegly tuz obok niego. Jack uskakuje przed niebezpieczenstwem i czuje dlon na ramieniu. -Carter-bej! Jack, musisz... Gwaltownie odwraca glowe, ale za nim nie rna chlopca, tylko echo innego swiata, powidok, ktory znika, nim Jack zdazy mu sie przyjrzec, rownie niematerialny jak wizja z innego faldu... martwy Tamuz w mieszkaniu von Stranna. Jack odpedza te zjawy i skupia sie na istocie, ktora Anat trzyma w ramionach, trzepoczacej miedzy zyciem a smiercia. Pieczorin unosi glowe i wciaga powietrze nosem. -Nadchodza - mowi. - Nie slyszycie? - Na jego twarzy pojawia sie usmieszek, z kazda chwila szerszy. - Dzisiaj twofzy sie historia. -Kapitanie Carter - rzuca von Strann. - Jack, opanuj sie, czlowieku. Kostki Jacka bieleja, gdy zaciska dlon na rekojesci webleya, celujac w glowe Pieczorina. Druga reka zrywa draniowi opaske z oczu. -Posluchaj mnie uwaznie, Pieczorin. Sam pracowales dla tych... kreatur? A moze cala twoja przekleta Rzesza sprzedala im brud, ktory miala zamiast duszy? Kto jeszcze wie, co tutaj robiles? -Pozwol mi go zabic - odzywa sie przywodczyni Enakitow. - Wyszeptac mu do ucha slowo, ktore wytnie dusze z jego ciala, a on umrze, pusty i czarny w srodku, od wlasnego noza. Von Strann kladzie reke na jej ramieniu, odsuwa w bok pistolet Jacka. -On moze wiedziec, gdzie jest Samuel - mowi. Prosze, Carter-bej; znowu szept w uchu, obraz dostrzezony katem oka, przeblysk faldu, w ktorym Tamuz na razie jest caly i zdrowy, ale wkrotce na pewno umrze. Krzyczy do nas, zebysmy zostawili go w spokoju, bo moze zyc tylko w jednym swiecie naraz. Wtedy nie bedzie zyl w zadnym, mowimy. Jack odsuwa sie od Pieczorina, zabezpiecza pistolet. -On moze wiedziec, gdzie jest Samuel - powtarza za von Strannem. -Wiec pozwolcie mi wyrwac z niego te wiedze - prosi Anat. -Beth Asztart - szepcze Pieczorin. Lzy wyplywaja spod opaski i ciekna po policzkach, kiedy szept nienawisci odbija sie echem w jego glowie, moze na zawsze, bezlik glosow, ktore wypieraja z umyslu wszelkie mysli. Powiedzial im, co mogl. Gdzie pierwszy raz spotkal aniolow Azazela i Michala, gdzie po raz ostatni widziano Samuela Hobbsbauma - kleczal pod Placzacym Aniolem. Pieczorin nie wie, co sie stalo. Anioly tropily Hobbsbauma az do zrujnowanej swiatyni. Juz mialy go dopas'c, kiedy... czas pekl, przestrzen sie zwinela. W jednej chwili Pieczorin i aniolowie wchodzili do Beth Asztart, w nastepnej stali przy Atramentowych Studniach na skraju miasta i patrzyli na unoszace sie opary, podczas gdy slonce chylilo sie ku zachodowi. Kiedy wrocili do swiatyni, nie bylo w niej sladu Hobbsbauma. Nie bylo go w calym miescie. Tymczasem na Targu Jedwabnym aniolowie i Enakici zaprzestali rzezi cywilow - na razie - i zajeli sie soba nawzajem. Anat juz wykrzykuje rozkazy swoim ludziom, ale wrog znalazl sobie swietne pozycje do zabijania. -Beth Asztart - szepcze Pieczorin. Skrzydla Aniola-Pawia Adamantowa trumna opuszcza sie z powrotem na stalowa krate. Technicy odpinaja klamry, rozwiazuja pasy, otwieraja zamki i uchwyty niczym asystenci magika tuz przed punktem kulminacyjnym jakiejs skomplikowanej sztuczki. Jeden kladzie reke na wieku sarkofagu, a kiedy ze spawow buchaja z sykiem strumienie niebieskozielonej pary, cofa ja gwaltownie, jakby sie oparzyl. Patrzy na doktora Arturo, jakby szukal u niego odpowiedzi na pytanie, ktorego nie potrafi wyrazic slowami.Arturo, milczacy jak czlowiek, ktory juz pogodzil sie z tym, ze zaraz czeka go egzekucja, robi krok do przodu, odsuwa technika i zdecydowanym ruchem otwiera drzwi. W tym samym momencie my otwieramy jego serce. We wnetrzu trumny jest lsniaca czern. Faluje i odbija swiatlo jak oliwa. Taka sama ciemnosc niedawno wypelniala kule. Arturo patrzy na nia z uczuciem bardzo zblizonym do naboznego leku, moze nie tyle strachu, ile zachwytu i pragnienia, zeby jej dotknac, wejsc w te dziwna plynna noc. Jego analityczny umysl, ktory bada wlasne reakcje, tak jak studiowalby dowolny obiekt eksperymentu, dochodzi do wniosku, ze podobna sila ciagnie czlowieka na skraj przepasci. Doktor Arturo uznaje, ze powinien zwiekszyc dzienna dawke inhibitorow adrenaliny, by w przyszlosci uniknac tego rodzaju subiektywnych odczuc. Oblicza, ile zagluszaczy sobie przepisac, kiedy z ciemnosci wylania sie postac. I po raz pierwszy od dziesieciu lat doktor Arturo szlocha. Wychodzi z mroku, cienie zsuwaja sie z jego chlodnej twarzy, jakby wstawal z sadzawki atramentu, a kiedy idzie, my, cienie, podazamy za nim, klebiac sie i owijajac wokol niego, zmieniamy kolor z czerni na niebiesko-zielony, opalizujacy jak skrzydla Aniola-Pawia. Przybieramy zarysy jego ciala, tu i tam sie cofamy, az w koncu ukazuje sie czlowiek o oczach szarych jak u wilka, wlosach kruczoczarnych i zaczesanych do tylu, w prostym czarnym garniturze i czarnym krawacie, bialej koszuli, z dlugim plaszczem z czarnej welny przerzuconym niedbale przez ramie jak kelnerska serwetka. Diuk Irae przyglada sie Joeyowi Narkozie, Joey przyglada sie diukowi, stary lew i mloda pantera kraza wokol siebie w ciszy, a przy kazdym wystudiowanym ruchu mrucza po kociemu. Diuk podziwia istote, ktora uwaza za swoje dzielo, szesc polaczonych dusz, tak zblizonych do Boga, jak to mozliwe bez Imienia, czysty chaos uwieziony w grobowcu. -Bohater jest martwy - oglasza diuk. - Niech zyje bohater. Po twarzy zabojcy snow przebiegaja ledwo dostrzegalne emocje. Archiwista stwierdza ze zdziwieniem, ze nie jest w stanie zrozumiec natury tych krotkotrwalych odczuc, bo choc brak wlasnej osobowosci pozwala mu skutecznie podsluchiwac wszystkich, ktorzy przewijaja sie przez zycie jego lordowskiej mosci, w tym wypadku slyszy tylko echo wlasnej pustki. Joey Narkoza patrzy na doktora Arturo i na jego ustach tanczy cien krzywego, gorzko-slodkiego usmiechu. Arturo od razu pojmuje, w czym rzecz. Opowiadamy mu wszystko, a do niego natychmiast dociera, ze zawiodl diuka, ze cudownie, wspaniale zawiodl diuka. Stara sie nie rozesmiac. Joey patrzy na diuka z blyskiem w lodowatych oczach, troche zbyt ognistym jak na srebro, zbyt koscianobialym jak na zloto, ale groznym jak adamant. Widac blask noza, kiedy plaszcz zsuwa sie z ramienia Narkozy. W chwili, gdy adamantowe ostrze zaglebia sie w czole diuka, ten uswiadamia sobie - za pozno - ze uwiezil nie bohatera, tylko zdrajce. Joey odwraca sie w strone przepasci, bezdennej jamy z malym bocznym tunelem prowadzacym do Tell-el-Kharnain w roku 1921. Dosc gapienia sie w otchlan, mysli. Pora skoczyc. ERRATA Furia Seamusa Finnana Enki lezy na podlodze. Metatron lezy na podlodze. Tozsamosc biednego, omamionego drania, ktory kiedys byl ludzka istota, zostala obnazona do kosci, a nastepnie odbudowana igla i atramentem. Teraz, gdy dzieki Mowie poznal prawde o sobie, lezy na podlodze, a jego twarz, jego imie, jego cholerna dusza skacza tam i z powrotem, uchwycone w chwili transformacji przez bitmity pelzajace w substancji jego ja. Ten widok nie sprawia nam radosci. Czujemy tylko wscieklosc naszego przyjaciela, furie Seamusa Finnana.-Wasz Sammael nie zrezygnowal - warczy Seamus. - Nie odszedl. Nie zerwal Przymierza. Nigdy, kurwa, do niego nie nalezal. Phreedom i Harker trzymaja go za rece i probuja odciagnac od lezacego, ale my nie pozwalamy go ruszyc. Pokazujemy im to, co widzi skryba, pozwalamy uslyszec krzyki desperacji rozbrzmiewajace w jego glowie, gdy w trakcie pisania na nowo jego tozsamosci zaczyna rozumiec, w jaki sposob sam tworzyl przeznaczenie. -Wszystko sobie zaplanowales. Miales napisana dla niego role. Prawa reka Boga, co? Wieczny buntownik. To ja, rozumiesz, Phree, albo Sammael, ktory mial zasiasc na tronie. Ten tutaj wiedzial, ze pewnego dnia pusty tron nie wystarczy. My, kurwa, musimy miec swoich bohaterow, zakichanych wybrancow losu. A kto bylby lepszy od cholernego Szamasza z blond wlosami i niebieskimi oczami, boga pierdolonego slonca swiecacego z jego cholernej dupy? Kapitana przekletych aniolow. Dawcy cholernego swiatla. Niech szlag trafi te pieprzona zabawe w zolnierzy. Pieprzyc wszystko. -Tylko ze on powiedzial wam, byscie sie odpieprzyli. I kiedy ty byles zajety ta swoja bzdurna historia, wciskaniem w siebie klamstwa tak gleboko, ze nawet ty w nie uwierzyles, twoj czlowiek Sammael po prostu zostawil ciebie i twoje pieprzone iluzje. Gdybym ja byl nim, kurwa, poszukalbym dobrej kryjowki. W Welinie jest duzo miejsca, wiesz; sa faldy polsnow i polzludzen, wiec probowalbym, kurwa, zapomniec, ze kiedykolwiek slyszalem slowo enkin. Calkiem zapomnialbym Mowe i zostawil was, zebyscie sami tropili i zgarniali swoich halabardnikow, i wykonczyli sie nawzajem, bawiac sie w kowbojow i pieprzonych Indian. Ale ten tutaj przez cala historie robil z siebie prawdziwego idiote, starajac sie ja naprawic, zanim w koncu ja sie urodzilem, a on po raz ostatni probowal wyprostowac sprawy. Ty i ja, stary. Ciebie i mnie czeka w przyszlosci troche wspolnej historii... tak slyszalem. Sammael. Tak, Phreedom, stane sie Sammaelem, bo taki moj cholerny los. A on chyba myslal, ze potrafi zmienic bieg rzeczy, oszczedzic sobie bolu i horroru wiecznej pieprzonej walki, wiec... wiec... Seamus przysuwa sobie krzeslo, szurajac nim po podlodze, i siada naprzeciwko aniola. -Wiec, kurwa, znalazl mnie, jak w cholernym tysiac dziewiecset czternastym wracalem, zataczajac sie, z pieprzonego pubu w Dublinie, gdzie zostawilem chlopakow, zeby omawiali swoj wielki plan zaciagniecia sie do wojska, zeby, kurwa, ratowac biedna, mala Belgie. I Seamus opowiada im o tamtym mlodym chlopaku, o idiocie gotowym isc na wojne razem z chlopakami, opowiada o tym, jak jedna noc pijanstwa wszystko zmienila. I jeszcze zanim musial zastrzelic najlepszego przyjaciela za tchorzostwo, zanim musial osobiscie zastrzelic brata swojej ukochanej, ktorego obiecal chronic, nawet jak przez to wszystko przeszedl i pozostal przy zyciu, blogoslawiony i przeklety sila Mowy, ktora w sobie poczul, jeszcze zanim zaczal miec te cholerne wizje wojny, gorsze niz w czasie ataku, z ktorego wlasnie wyszedl, zanim sie dowiedzial, ze to cos wiecej niz nerwica frontowa albo jasnowidztwo, juz zostala w nim wyryta Mowa. -Przebyl cala te wasza cholerna wojne, wyszedl z drugiej strony i probowal mi powiedziec, rozumiecie, przekazal pare informacji, kto przezyje, a kto zginie nad Somma, jak, po co i... Jezu Chryste Wszechmogacy, nie chcialem, zeby to byla prawda, ale widzialem, ze dzieje sie tak, jak przepowiedzial. I choc zagrzebalem to w sobie gleboko, tak ze calkiem zapomnialem, skad to wszystko wiem, nawet kiedy skazywalem Thomasa na smierc... Chryste, Phree, opowiedzial mi o tym w Mowie, a ja to wszystko przezylem. Wiec go, kurwa, zabilem, dopomoz mi, Boze, zabilem go. Kurwa. A my pokazujemy temu draniowi przyszpilonemu do podlogi, jak bylo, jak to jest, ze zanim sie, kurwa, zorientujesz, stoisz nad martwym cialem, z wlasna krwia na rekach, patrzysz na swoja pieprzona twarz i wiesz, jak i kiedy umrzesz. I wtedy sobie, kurwa, uswiadamiasz, wlasnie wtedy czujesz, ze to wyje w twoich pieprzonych kosciach i rozrywa twoje cialo jak tysiac cholernych woltow. Jak to jest, kiedy ktos probuje ratowac ci zycie, a ty go zabijasz. -A ty - mowi do Metatrona - ty cholerny, skurwysynski palancie, sprowadziles to wszystko z powrotem swoim przekletym wiazaniem. Napisales na nowo siebie i swoich cholernych idiotow z Przymierza, tak ze wszystko zapomnieliscie. Ale on wiedzial, ze wasza wojna jest bezsensowna, i powiedzial mi to, kurwa, a jego slowa wryly sie we mnie tak gleboko, ze nie umialem spojrzec prawdzie w oczy, przyznac sie do tego, co zrobilem... az ty go ze mnie wydobyles. Moze powinnismy wyryc moja historie w tobie, ty cholerny draniu. Zabawiasz sie, kurwa, z Ksiega, co? Nie ma w twojej duszy ani odrobiny swiatla slonecznego, zeby bylo w niej chociaz troche starego Szamasza, Enki. W swojej furii lekko znieksztalca to imie, a wtedy my wpuszczamy fale uderzeniowa w dusze skryby, nowa historie i nowa przyszlosc Enki, ktory myslal, ze potrafi wprowadzic zmiany, oszczedzic nam bolu i nieszczescia, gdyby odnalazl tego mlodego glupca z jego marzeniami o pokoju i przekonal go, ze jest na niewlasciwej drodze, ze Przymierze nie polozy kresu wojnie, tylko podsunie najlepszy do niej pretekst. Ze wszystko zakonczy sie na jednym ogromnym polu bitwy pelnym trupow i krukow. Dajemy mu brutalna lekcje. Labirynt przeznaczen Byl malym chlopcem, kiedy brat znalazl go na polach, jak kosil dzikie zboze kamiennym sierpem, i zaciagnal niezaznaczonego, krzyczacego pana tej ziemi, Enocha, Enki, En Ki, Ki En, do Welinu, do...-...kostnicy wielkich lamassu, bykow ze skrzydlami orlow i glowami brodatych mezczyzn, powieszonych za tylne nogi na przesuwajacych sie hakach; skrzydlaci ludzie z rogami, w skorzanych fartuchach, rozcinaja je, patrosza i rzucaja na stalowe kraty i rynsztoki krwi; rzad za rzedem tasmowej rzezi; maly chlopiec o ciemnej skorze, z dredami, w przepasce na biodra i koralikach, ucieka i kuli sie pod sciana; szaleniec w dlugim skorzanym plaszczu, zalamany przez apokalipse, ktora wywolal, krzyczy na niego - pokaze ci ofiare; i ciagnie go na pola; przerazony chlopiec szlocha, gdy gniewny bog przedstawia mu wizje, probuje go ulagodzic garscia ziarna, ale gniewny bog wytraca ja z jego reki w piasek i na wiatr; wrzask pogardy - to nic, nic, szaleniec daje upust nienawisci do samego siebie, a chlopiec zaczyna machac sierpem i... Enoch, Enki, En Ki, Ki En, pan ziemi, po hebrajsku quayin, rzemieslnik Kain stoi nad cialem swojego brata, swoim drugim ja, ktorego imie zostanie zapamietane jako hebrajskie slowo oznaczajace dume... Abel. Puszczamy go i w pokoju nagle robi sie cicho, wscieklosc Finnana opada, szlochy Enki milkna, a my wycofujemy sie w cienie. -Dlatego nie wiem, czy moge zmienic swoja przyszlosc - wyglada na to, ze ostatnim razem, kiedy probowalem, niezbyt mi sie udalo - ale, Chryste, twoja pieprzona apokalipsa wystarczyla, zebym sprobowal jeszcze raz. To znaczy, wiedzac to, co teraz wiem, ze skoncze martwy, a drugi ja przejdzie przez te same pieprzone, bezsensowne... - W jego smiechu desperacja miesza sie z ulga. - Jasne, ze bylbym na tyle idiota. Ale pieprzyc to, musimy probowac, Phree. Kto powiedzial, ze czas w Welinie nie jest prosta rzecza? Moze sobie pojdziemy i w ten sposob przerwiemy petle? Zwyczajnie odejdziemy. Phreedom potrzasa glowa, patrzy na Harkera. Czujemy w niej ambicje, Inane, boginie New Age z zastepem Zimnych Ludzi, wskrzeszonych jej wolaniem, ktorzy teraz czekaja na naznaczenie imionami martwych bogow. -Powiedzial ci, ze byli jeszcze inni? Powiedzial ci, gdzie teraz sa? Cholera, musza wiedziec... tylko pomysl, co musza wiedziec. -Chryste, Phree, daj sobie spokoj. Spal te cholerna ksiazke i odejdz. -Gdzie sa inni? Ilu ich jest? -Nie mowilem ci, ze jest ich siedmiu? Nie mowilem, ze ty jestes jedna z nich, Phree? Ty, ja i on. Ty to przezylas, Phree, i to, kim sie stalas... kim sie stajesz... - Seamus grzebie w kieszeni kurtki, wyjmuje papierosy. - Chcesz umrzec w salonie tatuazu w Asheville jako krolowa smierci, Phreedom? Tego wlasnie chcesz? -Ja... Phreedom milknie. -Probowalas oszukac system - mowi Finnan - i skonczylas jako kawalek miesa pokrojony przez krolowa piekla. Jak wygladala ta suka, Phreedom? -Nie. -Probowalas uratowac Thomasa, a jedynie doprowadzilas do niego jej demony. Ale wiedzialas, w jakiej grasz sztuce, Phree, wiec moze w glebi duszy myslalas, ze zdolasz okupic swoje zycie jego zyciem. -Nie. -Gdzie jest twoj syn, Phree? Gdzie twoj cudowny chlopczyk, ktorego zamierzalas chronic przed wszystkim? Dlaczego nie prowadzi twojej pieprzonej armii, jesli on to pieprzone bitmity na twoim ramieniu, urodzone w ludzkim ciele? -Stracilam go, ukradli mi go, zabrali. Bylam... -Skupiona na destrukcji? Bo tworzysz armie, zeby zniszczyc kazdego skurwiela enkin w Welinie? Jak wygladala suka krolowa piekla, Phreedom? Czy jej twarz widzisz teraz w lustrze? - Finnan podaje jej papierosa. - Nie wierzysz, co? Gdy Sammael mi to opowiedzial, wszystko zrozumialem, Phree, a ty nie wierzysz. Wzywasz swoich Zimnych Ludzi, Harkera i cala reszte, i wiazesz mnie tym swoim cholernym atramentem. Wlasnie to pokazal mi Sammael. W ten sposob zmusilas mnie, to znaczy jego, zeby walczyl w twojej cholernej wojnie. Phreedom patrzy na papierosa, ktorego podsuwa jej Seamus. -Wez to i udowodnij mu, ze sie mylil. -Ona jest wojowniczka, Finnan. Enki gramoli sie z podlogi. Jego glos jest cichy, pokorny, to glos rzemieslnika, ktory zebral gline na brzegu rzeki i nauczyl innych robic z niej garnki na kole, nauczyl handlarzy, ze znaki na naczyniach moga sluzyc jako miara, ze znaki na glinie moga oznaczac liczby, ze gliniane tabliczki moga opowiadac tragedie i epopeje... a wszystko dlatego, ze on wie, jak kruche jest zycie i jak zalosne. Glos Enocha i Kaina, syna i ojca, stworcy, ktory jest swoim wlasnym dzielem, budowniczego cywilizacji. -Masz racje. Zawsze miales. Ale Phreedom... ona zawsze byla zawzieta. -Finnan, nie moge tak po prostu odejsc - mowi Phree - nic nie robic, zostawic diukow i ich apokalipse. Co sie wtedy stanie? Poddamy sie i... -Nie wiem. Zrobmy to, kurwa, ale nie wiem, co sie wtedy stanie. Wszystko, co powiedzial mi Sammael, bedzie bezwartosciowe - pieprzone proroctwo, ktore sie nie sprawdzilo. Nie wiem. Ale moze da sie, kurwa, wyciagnac jakas nauke z jego historii. Jak nie powinno byc. Do czego nie wolno dopuscic. - Skinieniem glowy wskazuje papierosa. - Przypuscmy, ze znajdujemy Ksiege wszystkich godzin i tniemy ja na kawaleczki. Zszywamy ja z powrotem tak, zeby kazdy cholerny fald Welinu, ktory opisuje, spieprzyl sie kompletnie. Tak mieszamy, ze nie ma w niej ani krzty sensu, a Przymierza, suwerenowie i wszyscy diukowie swiata nie sa w stanie zbudowac imperiow, ktore sie nie rozpadna. Sabotaz, Phree, bledy w systemie. Robimy z pieprzonego Welinu pulapke, cholerny labirynt przeznaczen, ktorego za diabla nie przejdzie zaden skurwiel. Harker stoi w drzwiach, czeka na decyzje Phreedom, na rozkaz. -Mowisz, ze chcesz rewolucji, Phree. Ja mowie, zebysmy wywrocili caly swiat na nice. Niech mysla, ze siedzimy w klatce, a tymczasem to my ich obserwujemy. Co potem? Nie mam pojecia, kurwa, ale co z tego? - Finnan usmiecha sie szeroko, gdy ona siega po papierosa. - Jak to brzmi, Phreedom? 7 NIEWYPOWIEDZIANE IMIE Zeby ostre jak stal, lsniacesrebrzyscie Muzyka w windzie nagle cichnie, a ja sie krzywie, slyszac szum w glosnikach. Drzwi otwieraja sie na hotelowy korytarz. Facet w czarnym garniturze i krawacie, z czarnymi wlosami zaczesanymi gladko do tylu, gasi papierosa w stalowej popielniczce-wiaderku. Jest przystojny jak aniol smierci. Pod okiem ma wytatuowana czarna lze.-Pokoj tysiac trzysta trzynascie na koncu korytarza - informuje Pierrot mafioso. Mam zle przeczucia: motyle w brzuchu, mrowki w gaciach, rodzaj deja vu polaczonego z delirium. Nie wiem dlaczego - to tylko kolejny frajer, ktory chce sie zabawic - ale kiedy ide korytarzem do pokoju, w ktorym czeka na mnie klient, wloski na moich malych jajach kaza mi sie odwrocic i uciekac. Facet w czarnym garniturze wyglada zbyt szykownie jak na ochroniarza ministra. Mam wrazenie, ze dzisiaj chodzi o cos zupelnie innego, innego niz pan minister i ja. Jestem w polowie korytarza, kiedy slysze przed soba wystrzal chi. Sciany, podloga i sufit drza od eksplozji. Zatrzymuje sie i odwracam. Facet w czarnym garniturze wyciaga cholernie wielki pistolet chi z podwojna lufa, nowiutki, supernowoczesny Scorpio 99 - potrafi rowno odstrzelic glowe z ramion, wyslac dusze prosto do chaosfery. O kurwa! Przede mna gwaltownie otwieraja sie drzwi pokoju 1313 i z zielono-niebieskiej chmury, ktora moze pochodzic jedynie z bomby orgonowej, wylania sie seksowna postac. Staje sie coraz wyrazniejsza, w miare jak otaczajace ja kleby dymu sie rozwiewaja - szeroki usmiech, pistolet, blysk. Plomienne wlosy, neonowe oczy, strzepy czegos w rodzaju szynela z czarnej skory, teraz zwyklej szmaty. Nie wiem, jaki ubermensch wychodzi calo z takiego wybuchu, ale czuje na nim orgon, jak tania wode po goleniu na sprzedawcy samochodow. Cholera, czuje nawet smak, ostry i piekacy, i choc jestem zawodowa dziwka oraz wyszkolonym adeptem tantry, niewiele brakuje, zebym spuscil sie w spodnie. Tamten do mnie mruga, zeby ma ostre jak stal, lsniace srebrzyscie, sciska w nich skreta. Ja wpatruje sie w lufe pistoletu chi, ktory trzyma w prawej rece. -Ach, Puk - mowi. - Padnij! Nadal leze na podlodze, a z gory sypie sie na mnie tynk, kiedy on lapie mnie za kolnierz i stawia na nogi. Ja sie krztusze, probuje zaprotestowac, kaszle. Patrze na dupka w czarnym garniturze, ktory siedzi na podlodze, oparty o sciane, wyraznie oszolomiony oksytocyna, w kroku spodni ma mokra plame. -Przepraszam za te burde - mowi szaleniec i chwyta mnie w objecia. Caluje mnie z otwartymi ustami, jezykiem siega do moich migdalkow, wariat uzbrojony w seks. Odsuwa sie po dlugich trzydziestu sekundach. -Musisz to wszystko opowiedziec, koteczku - mowi. - Teraz nie ma czasu na pogaduszki. Pedz do Foxa i powiedz mu... powiedz mu, ze znowu spieprzylem. Przygotuj sie na czasowa fale uderzeniowa i... - Przekrzywia glowe jak pies. -Co sie, kurwa, dzieje? - pytam. - Kim ty, kurwa, jestes? On lekko wzrusza ramionami i kreci glowa, a ja skads wiem, ze to znaczy: Kurwa, to chyba jasne. -Jestem Jack. Mam cie uratowac, ksiezniczko. Torba z notatkami jako tarcza -W jednej z naszych opowiesci - mowi Anat - Izaaka wyznaczono na ofiare calopalna, do ktorej nie doszlo. Obiecano go Bogu; jego zycie, przyszlosc, wszystko, co od niego moglo pochodzic, mialo byc zabite i spalone. Kazdy jego potomek nalezal do Pana. Dlatego w tej historii Bog jest zadowolony, kiedy morduje sie Zyda. I tego Boga probuja wzywac anioly.Jack potrzasa glowa. Siedzi jak kuguar na wystepie muru, czesciowo przez niego osloniety, i patrzy przez lornetke na Azazela usadowionego na zrujnowanej wiezy przy Bramie Jerychonskiej. Przeszukuje wzrokiem spustoszone miasto. Tylko Beth Asztart pozostala nietknieta. Enakici uwazaja ja za swiete miejsce, sanktuarium ostatnich terafim w Ziemi Swietej. Aniolom tez zalezy, zeby ocalala, ale z innego powodu, nizby sie wydawalo. Jack slucha rozmowy toczonej w dole, choc juz zna te historie. Przeciez my jestesmy historia. -O kurwa, Chryste Wszechmogacy - mowi MacChuill. - Pieprzony kretyn... Chryste? Chryste? Jack wspomina slowa Anat o rzezi niewiniatek. Mysli o calym martwym pokoleniu i o tym, co to bylaby za ofiara, gdyby jedyny ocalaly zostal przybity do krzyza. Baranek Bozy. Izaak numer dwa. Patrzy w dol na Anat, probuje sformulowac pytanie, ale rzuca tylko: -Chryste? -W naszej opowiesci rzez niewiniatek byla proba Jibrila, Gabriela, jak go nazywacie, zeby krwia zwiazac Boga z cialem. Dzialal sam, bez wiedzy Zastepu. Powiada sie, ze Metatron znalazl blizniaka waszego Dobrego Pasterza, zeby umarl na krzyzu zamiast Jeszuy. Rabbi przezyl; jego biedny ukochany uczen umarl. Tak czy inaczej, niewielka roznica, mysli Jack. Co, do cholery, jest warta Ksiega wszystkich godzin, skoro Enakici z niej nie korzystaja, tylko przez stulecia i milenia bezczynnie obserwuja rzez? Skoro ten pasterz zyje, ale zamiast niego umiera inny, biedny koziol ofiarny. Thomas Didymos, mysli Jack. Patrzy na drewniane pudelko i torbe lezace u jego stop i podejmuje decyzje. -Da sie przejsc obok skurwieli?! - wola MacChuill. - Co widzisz? Jack nic nie mowi, tylko zamyka klape torby i zapina klamre. Umysl ma pusty jak mnich w czasie medytacji. Wstaje, rzuca pudelko von Strannowi, wychodzi zza oslony i krzyczy przez cale miasto do aniola smierci, nie nasza Mowa, tylko prostszym, bardziej uczciwym, bardziej ludzkim jezykiem ojczystym, sprowadza na siebie zaglade, a my wpadamy w panike i spieszymy napelnic jego oczy ogniem, jego glos naszym, wyrzucamy jego reke do przodu, zeby zlapal blyskawice w palce, jak to potrafi tylko nasz Jack, jednak on odrzuca cala moc plynnego jezyka, odpedza nas potrzasnieciem glowy, rozklada szeroko rece, zeby przyjac strzal na wlasna piers i umrzec, zginal, ale w ostatnim ulamku sekundy podnosi skorzany worek, samym ruchem warg wypowiada slowo tak ciche, ze nawet my go nie slyszymy, i z torba pelna bazgrolow jako tarcza pozwala, zeby trafil go ognisty miecz... Uderza plecami w mur, zgina sie wpol i pada na ziemie z rozlozonymi rekoma. Z torby zostal tylko strzep raczki, podobnie jak z przodu koszuli. Jack to czuje. Czuje chlod na odkrytej piersi, ale palacy zar w s'rodku. Wydaje sie, jakby nawet reka, w ktorej trzymal worek, byla cala w ogniu. Otwiera oczy. Tamuz kleczy nad nim, sprawdza puls. Jack czuje skurcz miesni szczeki, sciskanie w klatce piersiowej. Dlon chlopca na skorze. Slyszy zdziwienie w jego glosie. -Twoje blizny zniknely - mowi chlopak, przesuwajac palcami po gladkiej skorze torsu, ktory powinien byc poparzony, zweglony do kosci, spalony na popiol. Tamuz i MacChuill stawiaja Jacka na nogi. Szkot opiera sie na karabinie, zeby ulzyc rannej nodze. Bierze pudelko od von Stranna, wsuwa je pod lewe ramie. -To mozemy, kurwa, dostac sie do Beth Asztart czy nie? - pyta. -Mozemy, kurwa, sprobowac - odpowiada Jack. Samuel w Beth Asztart Nie moge pozwolic, zeby to sie stalo w ten sposob. Powiedzieli [...], ze Ksiega jest zywa istota. Skora aniolow zyje nawet po tym, jak zostaje zdarta z ich cial, choc to, co jest na niej wyryte, ta straszna Mowa, z czasem blaknie. Dlatego z kazdym pokoleniem musza pisac przyszlosc i przeszlosc na nowo, slowami, ktore po wypowiedzeniu wprawiaja swiat w drzenie. Twierdza, ze nigdy jej nie zmieniaja. Pozostajac neutralni, chodza miedzy przeklenstwami Pana i jego wroga, z jednakowa determinacja przeciwstawiaja sie niebu i pieklu. Ale mozna cos zrobic. Mozna odwrocic bieg historii.Musze sprobowac, nawet jesli to oznacza [...] wlasne unicestwienie. Egipcjanie wierzyli w siedem dusz: sekhu, proch cielesnych powlok, ktore zostawiamy za soba; khaibit, cien przeszlosci, ktory podaza za nami, kiedy przed nim uciekamy; ka, lustrzana powierzchnia; ba, serce; khu, aniol stroz; sekem, czysta sila; ren, sekretne imie. Mysle, ze jestem teraz tylko jedna z tych dusz, choc nie wiem ktora. Na podstawie tego, co zrozumialem z Ksiegi, moge dokonac czegos w rodzaju... mapowania. Stary zolnierz MacChuill z pewnoscia jest sekhu, cielesna powloka. Pieczorin to bez watpienia khaibit, cien. Tamuz jest ba, sercem kazdej z takiej grupowej duszy, Anat, grozny wojownik, jest khu. Nie bardzo wiem, co z von Strannem i ze [...]. Ale jestem pewien, ze Jack z niezliczonych dziennikow to nikt inny, jak sekem. Jestesmy swoimi najgorszymi wrogami. Trywialnie to brzmi, [...] doszedlem jednak do wniosku, ze wszystkie najwieksze prawdy sa banalne, gdy oblecze sie je w najprostsze slowa i wypowie na glos. Moze bywaja prawdziwe tylko w Mowie, jezyku, ktory sam wpisuje sie do serca, zeby czlowiek pojal nie tylko wyrazy, ale wstrzasajace konsekwencje zdania, ktore bez prawdziwego zrozumienia wydaje sie nazbyt uproszczone. Jestesmy swoimi najgorszymi wrogami. Ludzie umieraja. Wyslalem Tamuza z listami do Jacka i von Stranna, ale nie dalem mu zadnych wskazowek, dokad ide ani co zamierzam. Mysle, ze nie zrozumialby. A moze pojalby wiecej niz ktorykolwiek z nas. Sadze, ze Jack... - nie, wiem to z Ksiegi - az do konca nic nie zrozumie. Bezcelowa jest proba wyjasnienia tego, co sobie uswiadomilem, wiec podsuwam mu zagadke, ktora go tutaj sprowadzi. Musi odbyc te podroz ze wzgledu na nas wszystkich. Dlatego nie pisze: Jestesmy swoimi najgorszymi wrogami, tylko: Wrog nie jest taki, jak sadzilismy. Zastanawiam sie, czy [...] jestem ka, lustrem roztrzaskanym przez straszliwa wiedze zawarta w Ksiedze. A moze [...] sekretnym imieniem, ren, ktore powinno zostac zapomniane, a najlepiej zniknac bez sladu, skoro wymowienie go sprawia, ze potworna prawda staje sie cialem? Nadal nie rozumiem wszystkiego. Ale z drugiej strony, kto z nas naprawde rozumie, az do konca? Cos zgnilego Widze pokoj hotelowy: cialo ministra, zakrwawiona posciel, rozbite okno, za ktorym swieci ksiezyc, i jestem smutny, mes amigos. Mam troche dosc tych dlugich ciemnych nocy - o rany, na zewnatrz juz robi sie jasno! - i czasami chcialbym, zeby ktos, gdzies, jakos toczyl dalej za mnie bitwe. To okrutne, ale prawdziwe: jestesmy samotni na tym zimnym swiecie i mamy jedynie kradzione chwile, przeblyski swiatla, zanim przyjdzie kostucha i zaciagnie nas, wrzeszczacych, w zimna noc. Jestem wiec tutaj, o tej wczesnej porze, "Coyote" Don MacChuill, konsultant widmo o specjalnych uprawnieniach, wyrwany ze snu na dlugo przed switem. Tlumie ziewanie, patrzac, jak dwudziestu albo wiecej policjantow odprawia swoje rytualy na miejscu zbrodni. Zabojstwa to sliska sprawa, przyjaciele; wladze nie chca zachwiac wiara zwyklego szaraczka w nienaruszalnosc ustalonego porzadku, ale musza probowac, probowac, probowac znalezc szalonego morderce, zanim rozpeta sie pieklo. Tak wiec macie swoich sledczych i czyscicieli, zeby odkrywali i zakrywali w zaleznosci od potrzeb, i takich durniow, jak ja, ktorzy pracuja jako... wolni strzelcy. No dobra. Zapalam kolejnego szluga i puszczam dymka. Kolejne morderstwo z modus operandi Spartakusa Zabojcy, kolejny dreszczowiec crime noir: pudelko zapalek z numerem telefonu, na komodzie obok pistoletu chi marki Curzon-Youngblood I. Widywalem ten sam zestaw wiele razy i czasami snie o nim w nocy. Tak. Ale, mes amigos, ta scena miala dodatkowa oprawe: nieprzytomnego ochroniarza w czarnym garniturze rzuconego na lozko i wtulonego w nieboszczyka slodko jak kociak. Juz odzyskal przytomnosc i teraz odpowiada na pytania policjantow zimnym, pewnym glosem. Rownie dobrze moze byc solidnie oplacanym tajniakiem, za ktorego sie podaje, ale jego wyglad mowi, ze nie jest niczyja wlasnoscia, a niepokojacy zapach, ktory drazni moje pajecze zmysly, sugeruje, ze moze nie ma tam nic, co mozna posiadac. Twierdzi, ze nazywa sie Joseph Pechorin. -Przepraszam, stary - rozlega sie za mna czyjs glos. Nowo przybyly jest szykowny w skorzanym plaszczu - cywil z Wydzialu Tajnych Operacji MI5 albo zjem swoj kapelusz razem z krolikiem, ktory w nim siedzi - choc kiedy niedbale macha reka, sprawia wrazenie, jakby lepiej czul sie w bialym stroju do krykieta. -Gdyby mogl pan na chwile odprawic swoich ludzi, bylbym wielce zobligowany. Jest delikatna kwestia do omowienia. Nie, ochroniarz moze zostac. Wydaje polecenie i gdy ostatni z moich czarno-niebieskich chlopcow zamyka za soba drzwi, czarujacy esesman siada w fotelu, zaklada noge na noge i usmiecha sie, wyjmujac z rekawa pistolet szulera. -Nazywam sie Guy Fox. Prosze sie odprezyc, panie MacChuill, panie Pieczorin. Czasowa fala uderzeniowa bez watpienia troche was... oszolomila, ale jesli uzbroicie sie w cierpliwosc, inni powinni byc tutaj za... Pstryka palcami. Odzienie ze skory Jak rzekl Ab Irim swemu sludze Eliezerowi, historie o owocach madrosci, o klatwach Boga, o odzieniach ze skory, o synach aniolow, o dniach deszczow, zniszczonych miastach... to tylko bajki, ktore sobie opowiadamy, zeby ksztaltowac nasze ja.Myslisz, ze mozna zyskac madrosc od zjedzenia owocu, przyjacielu? Madrosc jest troche jak drzewo, wyrasta z mlodego drzewka, rozwija sie w gore i na boki, rozgalezia, siega glebiej w glebe, zakorzenia sie, ciagnie wilgoc i mineraly ze swiata, ktorego jest czescia. Moze moment olsnienia troche przypomina chwile, kiedy wgryzamy sie w owoc - jablko, fige albo granat - tak nagly i ostry jest smak, slodki i gorzki jednoczesnie. Ale jesli wiedze mozna smakowac, czujemy raczej sol lez smiechu albo smutku, a wiedza w rownym stopniu wgryza sie w ciebie, przyjacielu. I tam, gdzie cie ugryzie, ploniesz w goraczce, jednoczesnie rozpalony i zimny, jakby po ukaszeniu przez weza. Sok gorzkiego owocu, slodki jad weza. Trucizna i lekarstwo. Ogien i lod. Radosc i smutek. Dobro i zlo, przyjacielu, to kiepski opis slodko-gorzkiej madrosci. Czym wiec jest to drzewo madrosci dobrego i zlego, przyjacielu, blizniak tego, z ktorego, jak ostrzegl Bog mezczyzne z gliny i matke wszystkich zywych, nie powinni jesc, czym jest to drzewo zycia? A co jest blizniakiem zycia, jesli nie smierc? Oto czym jest wiedza zdobyta ptzez Adama i Ewe. Przeklenstwem, bo poznac prawde to zrozumiec, ze wszystko jest prochem, wyzbyc sie zludzen, uswiadomic sobie wlasna smiertelnosc. Swiat staje sie zatruty. Nic sie nie liczy. Ale czy wiedza nie jest rowniez lekiem na wszelkie bolaczki? Bo czlowiek pojmuje, ze to nie ma znaczenia, przyjacielu, ze nic nie ma znaczenia. W jaki sposob Adam i Ewa posmakowali tej wiedzy, ktora kluje jak kolce i osty na bezkresnych polach, az lzy dlawia ich w gardlach jak kurz, wiedzy zrodzonej w bolu i krwi, tak jak my wszyscy? Zdobyli ja tak, przyjacielu, jak mozna przyswoic najbardziej gorzkoslodka lekcje... od swoich dzieci. Jak rzekl Ab Irim swemu sludze Eliezerowi, byli kiedys dwaj bracia, ktorzy starali sie wezwac Boga swoimi piesniami. Klocili sie, jak to bracia. Jeden mowil, ze Bog to, drugi, ze tamto, i nie mogli sie pogodzic. Tak wiec uzgodnili, ze urzadza zawody i przekonaja sie, ktory Bog odpowie na ich piesn. Jeden, zniwiarz zboza rosnacego na polach, zaczal spiewac o cyklu siania i zbierania plonow. Drugi, pasterz stad na pustkowiach, zaczal spiewac o rzezi i ofiarach calopalnych. Moj Bog jest bogiem jeczmienia i warzonego piwa, spiewal pierwszy. Moj Bog jest bogiem welny i tkanej przedzy, spiewal drugi. Moj Bog jest bogiem winorosli i wina, spiewal pierwszy. Moj Bog jest bogiem zwierzat i krwi, spiewal drugi. Moj Bog jest bogiem nasion, ktore kielkuja w ziemi, spiewal pierwszy. Moj Bog jest bogiem owieczek prowadzonych na rzez, spiewal drugi. Moj Bog jest bogiem zycia, spiewal pierwszy. Moj Bog jest bogiem smierci, spiewal drugi. I kiedy Abel probowal wezwac smierc swoja piesnia, Kain powstal przeciwko bratu, uderzyl, zeby uciszyc jego szalenstwo, a czyniac to, stracil... wszystko. Bo wraz z ostatnim oddechem Abel wyszeptal imie Boga, a Kain zobaczyl smierc w jego oczach i zrozumial, ktory Bog odpowiedzial na ich piesn. Nie ma lekcji trudniejszej, przyjacielu, ale rownie prawdziwej jak ta, ktora daje nam smierc tego, kogo kochamy. Ta opowiesc o smierci naznaczyla rownie gleboko Adama i Ewe, jak i Kaina, przyjacielu. Zapisana na ich skorach, zostawila na ziemi plamy krwi, rany na ciele i w sercu zabojcy, slady na twarzach zalobnikow. Moj lud twierdzi, ze te prawde mozna wyrazic jednym slowem. Ale ono jest... rozbite. Widzisz, cala prawda byla zbyt trudna do zniesienia dla Adama i Ewy; zadne nie potrafilo udzwignac tego ciezaru samotnie, wiec rozlozyli slowo na dzwieki i rozdzielili te male fragmenty miedzy siebie, zeby zadne nigdy nie zostalo samo z caloscia. Dopiero kiedy kladli sie nadzy obok siebie, mozna bylo opowiedziec cala historie; gdy cialo dotykalo ciala, slyszeli to slowo szeptane w ciemnosci, przypominali sobie cala prawde i jeszcze mocniej sie przytulali. Tylko Kain zabojca nosi je wypisane na twarzy. Dlatego udal sie na pustkowia, do odleglych krain, gdzie mowi sie innymi jezykami i gdzie ci, ktorzy patrzyli na jego pietno, wiedzieli jedynie, ze jest to znak jakiejs zbrodni, ale nie mogli go odczytac i znowu wezwac Boga Abla. Oto historia, ktora Enoch opowiedzial Noemu, a Noe ja uratowal z potopu, ale kiedy spal pijany, wykradl mu ja Cham i przekazal Nemrodowi. Oto opowiesc, ktora Ab Irim wyniosl z ruin wiezy Babel i dotarl z nia przez Haran do Kanaanu, kiedy podrozowalysmy z twoim ludem. Oto opowiesc o smierci zapisana w Ksiedze wszystkich godzin. Droga z labiryntu 25 marca. To juz prawie koniec. Zostal jeszcze ostatni epizod do odegrania, ostatni akt, zanim opadnie kurtyna, ale role zostaly napisane dawno temu i aktorzy znaja swoje kwestie. Niemal chcialbym, zeby tu byla publicznosc, ktora by docenila zakonczenie. Ale jest nas tylko szescioro, my i nasz chor, niedobitki Enakitow, ktorzy nadal spiewaja przeciwko smierci i lodowi.Anioly lataja nad miastem na dziwnych skrzydlach ze srebrzystej stali, ktore wyczarowali swoja Mowa, Azazel w jedna strone, Michal w druga, kraza jak jastrzebie, ale nigdy nie przekraczaja kregu ze slupow soli, ktore ciagna sie wzdluz calego obwodu zburzonych murow. To ich linia obronna, przez ktora nie moze sie przebic piesn Enakitow, wytyczona przez tych z nas, ktorzy probowali. Tym razem w Sodomie w sol zmieniaja sie nie ci, ktorzy sie ogladaja za siebie, tylko ci, ktorzy staraja sie uciec przed okropienstwami. Oblezenie i pogrom. Oblezenie i pogrom. Wojna to odwieczny krwawy cykl, a my nie mozemy przed nim uciec ani wydostac sie z miasta, ktore znowu jest osaczone, jak wczesniej przez Turkow, a potem przez Enakitow. Ulice zmienily sie w waskie sciezki wsrod zburzonych murow. Zatarasowane przez gruz i trupy, tworza labirynt, przez ktory musimy torowac sobie droge, zawracac, cofac sie po wlasnych sladach, zeby dotrzec z powrotem do Beth Asztart, jednoczesnie kryjac sie przed ogniem aniolow. Mysle o Pieczorinie, ktory odepchnal mnie na bok, ratujac przed ognistym podmuchem, i sam omal przy tym nie zginal. Nie wiem, co sadzic o tym czlowieku. Czy szept Anat tak bardzo go obnazyl, ze teraz nie ma w nim nawet wiary w futuryzm? Kiedy pomogl mi wstac, jego spojrzenie mowilo, ze chetnie by umarl. Moze pod pewnymi wzgledami nie roznimy sie az tak bardzo. Mysle o tych wszystkich wpisach do dziennika, o szalenczych wysilkach ich poskladania, o probach znalezienia wyjscia z labiryntu. Przez cale zycie wlasnie to robilem: bladzilem po labiryncie swojego wlasnego... potencjalu, starajac sie grac bohatera, zabic potwora, ktory siedzi w jego srodku. Szalony Jack Carter. Usmiecham sie szeroko. Miasto znowu nalezy do synow Sodomy, ale to tylko oczekiwanie na nieuniknione. Historia opowiadana na nowo, zeby zniszczyc tych, ktorzy przezyli za pierwszym i drugim razem; tych, ktorzy przezyli w kazdej wersji, kazdego Noe i Lota. Anioly chca, zeby ich historia byla czysta, uswiadamiam sobie. Azazel i Michal, smierc i lod, sa aniolami o takiej jak one czystosci, duchami Ahaba, ktore wyszly z glebin, zeby zamordowac Ismaela. Ich slowa od nowa pisza swiat, kiedy przez niego idziemy, probuja zmusic nas do wybrania sciezek, na koncu ktorych Pieczorin podrzyna gardlo Tamuzowi, Tamuz zostaje zastrzelony przez Turkow, stoi samotnie na dachu Beth Asztart i patrzy na ogien spadajacy z zeppelinow, nie odlamki piesni aniolow, tylko bomby, ktore rozkwitaja w burze ogniowa. Odpryski milionow smierci kluja mnie w ramie, ktorym zaslaniam chlopca, kiedy anioly wylewaja swoja furie na ulice Sodomy. Kurz bezsensownie doskonalych tragedii wzbija sie wokol nas, oslepia. Mozemy jedynie kulic sie i isc dalej po omacku, potykajac sie, nasza bron jest zalosna przeciwko sile ognia archanielskiego majestatu, przeciwko kregowi ich wladzy absolutnej. Bog albo przeznaczenie, powiedzial Pieczorin. Coz, widzialem przeznaczenie wykreslone z ksiegi skradzionej Bogu i ukrywanej przez Enskitow przez cztery tysiace lat. Teraz ich zadanie dobiega konca, podczas gdy moje... Przy Bramie Jerychonskiej mialem pomysl, zeby tam i wtedy polozyc wszystkiemu kres, i teraz sie zastanawiam, co by sie stalo, gdybym przeprowadzil swoj plan. Kiedy sie chowalem, trzymajac w rekach skrzynke, a torbe z dziennikami Hobbsbauma w pyle obok siebie, rozmyslalem, czy Ksiega jest warta tego, zeby... Ale nie taka droge wybralem. Bog jednak wie, ze gdyby... -Kurwa! Pudelko wyslizguje mu sie spod pachy, Jack opiera je na biodrze i poprawia chwyt. Podtrzymujac Tamuza, stara sie jednoczesnie przez caly czas celowac z pistoletu w Pieczorina, co jest cholernie trudne. Nagle czuje, ze chlopiec robi sie lzejszy, bo Anat bierze na siebie lwia czesc ciezaru. Idacy za nimi MacChuill obejmuje w pasie utykajacego von Stranna. Pieczorin, ktorego rozwiazali po tym, jak upadl po raz kolejny, gramolac sie przez ruiny, podchodzi do Jacka z wyciagnieta reka. -Pomoge panu z chlopcem, kapitanie Carter. Jack przez chwile mierzy go wzrokiem, a nastepnie potrzasa glowa i wrecza mu pudelko, a pistolet oddaje Anat. -Prosze go pilnowac - mowi. - Ja zajme sie Tamuzem. Bierze rannego na rece i wchodzi do Beth Asztart. Z ust Tamuza co chwila wydobywa sie swiszczace rzezenie, kiedy wiecznie umierajacy chlopiec bierze kolejny ostatni oddech. Co chwila ostatni oddech, ale nadal nie ma ostatniego tchnienia. Nie pozwolimy, zeby to sie stalo. Nie pozwolimy. Odmawiamy. Sprzeciwiamy sie. Walc kali jugi Klik!Joey blyskawicznie wyciaga scorpio 99 i kieruje lufe na Jacka. Jack, dla wiekszego efektu dramatycznego opierajac o kolano pistolet chi Curzon-Youngblood I, mierzy w Dona, a on z kolei sciska w kieszeni trenczu sluzbowa trzydziestkeosemke - bo przypuszczam, ze nie jest to palec - i celuje we mnie. Wskazuje glowa w bok, wiec Don zauwaza, ze moja bron jest wymierzona w Anestezje, a jej paralizator w Joeya. Sytuacja jest dosc napieta, trzymamy sie na muszkach jak smiertelni wrogowie... z wyjatkiem Puka, ktory siedzi na lozku i zapina pasek, a poniewaz wlosy opadaja mu na twarz, pozostaje w blogiej nieswiadomosci, ze oto rozgrywa sie wielka scena w piecioosobowej obsadzie. Wreszcie podnosi wzrok i wolno rozglada sie po pokoju. -Guy? -Nie robcie nic pochopnego, prosze. Liczylem raczej na kulturalna dyskusje o ksiazkach. - Wyjmuje z kieszeni trenczu broszurowe wydanie Liebkrafta. - Ksiega wszystkich godzin. Tapeta na scianach pokoju faluje i zmienia wzor. Reprodukcje wiszace na scianach staja sie fotografiami. Kolejna czasowa fala uderzeniowa, efekt uboczny spartaczonej przez Jacka operacji Orfeusz. Zawsze mozna byc pewnym, ze on cos spieprzy. Da sie zabic. Doprowadzi zlego krola do szalenstwa i prawowitego ksiecia na dokladke. Zamorduje twojego ojca, zanim sie urodziles. Majac takiego agenta jak Jack, trzeba przygotowac duzo planow awaryjnych. Szczerze mowiac, spedzilem wiele godzin na wycinaniu slow i liter, przecinkow i kropek ze zniszczonego Macromimiconu i umieszczaniu ich na innych stronach, zeby ulozyly sie w te scene i nasze kwestie. Nalezaloby raczej powiedziec: opisaly ja, wyryly. -No wiec? Znak pokoju? Plynnym ruchem chowam pistolet do rekawa. Anna i Don wymieniaja spojrzenia, kiwaja glowami, opuszczaja bron. Joey i Jack oczywiscie blyskawicznie odwracaja sie do siebie i biora na cel. Wraz z ostatnia fala w chaosferze widze na ich twarzach, w zmruzonych oczach rozpoznanie, podejrzliwosc. -Joey, Jack, zaufajcie mi - mowie. Joey kieruje na mnie okrutne spojrzenie, czarne zrenice pustej duszy. Jedyna rzecz, w ktora wierzy Joey Narkoza, to pewnosc smierci. Dlatego praca z tym czlowiekiem moze byc w najlepszym razie ryzykowna, ale trzeba ufac wlasnym wyborom, a ja sadze, ze dosyc dobrze znam Joeya Narkoze. Mozliwe, ze wiem o nich wiecej niz oni sami, choc juz dawno zrezygnowalem z prob rozeznania sie w zlozonosci ich relacji - ojciec czy syn, matka czy corka, wrogowie czy kochankowie. Czasami wydaje sie, ze wszystko jest dla nich gra, tangiem Siwy destrukcji, walcem kali jugi. -Poki Jack Terminator nie uzna, ze to dobry dzien, zeby umrzec. -Zawsze jest dobry dzien na umieranie - kwituje Jack. -Lepszy na zycie - wtraca Puk. Na zewnatrz niebo jasnieje pierwszym bladym swiatlem poranka. Odzywa sie chor ptakow. Zastanawiam sie, jak im wyjasnic, ze bylismy glupcami, sadzac, ze mozemy zmienic Ksiege, ze jesli znajdziemy miejsce, gdzie wszystko sie zepsulo, zdolamy je zmienic, przerobic historie. Od samego poczatku. Jeszcze jedna szansa. Kolejna ksiazka, kopia oryginalu, ulepszona i poprawiona. Gdybysmy wygrali hiszpanska wojne domowa. Gdyby Stalin umarl. Gdyby, gdyby, gdyby... Dochodze do wniosku, ze nie bylo zadnej Ksiegi, poki bitmity nie postanowily dac nam tego, czego chcemy, poki nie zaczely wprowadzac wszystkich tych zmian i wciaz probowac ulozyc z nich spojna calosc, ostateczny tekst. Ktos moglby zadac pytanie: jesli Ksiega wszystkich godzin jest prawdziwa historia, o ktora nam chodzilo - zapisana krwia na skorze aniolow - jak to, na Boga, swiadczy o naszym czlowieczenstwie? Ale nasuwa sie jeszcze wazniejsze "jesli": jesli bitmity stworzyly Ksiege, musial istniec czas, istnieje czas, fald Welinu, w ktorym jej nie ma, przed Mrokiem i Zima, przed smiercia zaginionego boga Sumeru. A moze czas po niej. Szukalem sladow tej... wiosny. I mysle, ze je znalazlem. Gdy na zewnatrz rozbrzmiewaja ptasie trele, pochylam sie w fotelu i pstrykam palcami. Nagle... Jestesmy w szostke w wylozonej trawiastozielona tapeta salce na zapleczu klubu Soda, ciemnej jak las o swicie. Siedzimy przy stole, z drinkami w rekach zamiast pistoletow. Szew w czasie. -Palestyna tysiac dziewiecset dwudziestego dziewiatego - mowie. - Czterysta szescdziesiaty dziewiaty Rownoleglego. Eon X minus siedem. Sekretne imie Boga -Kurwa mac, tu jest jak w pieprzonym jajku wielkanocnym - stwierdza MacChuill.W Beth Asztart sciany, drewniane lawki, obrus oltarzowy, muzealne gabloty i eksponaty, wszystko, lacznie z Placzacym Aniolem, pokrywaja atramentowe wzory, nie czarne, tylko w kazdym kolorze swiata. Zielenia winorosli i zyl, szkla lub trawy jestesmy. Barwa nieba, jaja drozda i oceanow, lazurami, blekitami i indygo jestesmy. Szkarlatami i fioletami szat cesarzy i madonn jestesmy, karmazynami i cynobrami. Czerwienia, brazem i zolta ochra jesiennych lisci jestesmy. Bursztynami, umbrami i rozzarzonymi wegielkami jestesmy. Tyglem kolorow jestesmy. Tylko oltarz pozostawiamy dziewiczy i czysty, zeby Jack delikatnie polozyl na nim Tamuza, odgarnal mu wlosy z oczu i zadal proste pytanie: -Gdzie to jest? Polprzytomny chlopiec usmiecha sie slabo, odrobine unosi reke i wskazuje czesc oltarza za ostatnim terafim. -Szczelina - mowi. - Tam gdzie stykaja sie sciany. Anat jest skonsternowana, niedowierza, ale kiedy Tamuz kiwa glowa, przywodczyni podchodzi do sciany i kleka obok plycizny ozdobionej poganska wersja Sadu Ostatecznego. Pochyla sie i z ramieniem przycisnietym do sciany, wsuwa dlon miedzy drewno i kamien, szuka i znajduje. Wyciaga cos i... Zaczyna przeklinac Tamuza - w kazdym razie Jack przypuszcza, ze to sa przeklenstwa, sadzac po tonie - w jezyku, ktorego Enakici uzywaja miedzy soba, siedzac przy kominku albo na koniu, kiedy nie pustosza miast; bardzo podobnym do dialektu jezydow. Chlopak kreci glowa, tlumaczy sie, zapewnia o swojej niewinnosci. Bardzo to wszystko przypomina domowa klotnie rodzenstwa. Zupelnie jakby chlopak przeczytal jej pamietnik, mysli Jack z krzywym usmiechem, albo grzebal w jej rzeczach. Von Strann sie smieje, MacChuill wykrzykuje z podziwem: "Ty podstepny pieprzony draniu!". Jack tez wybucha smiechem, kladzie dlon na ramieniu Tamuza. -Profesor kaze mi to zrobic - oznajmia chlopak z powaga. - Nikomu nic nie mowie do tej pory. On mowi, ze tak musi byc. -Wiem - uspokaja go Jack. -Przepraszam. Nie chce cie oklamywac, Jack, ukrywac... -Wiem - powtarza Carter. - Wszystko w porzadku. Anat unosi i pokazuje wszystkim pojedyncza kartke welinu pelna tajemniczych znakow, gryzmolow, zawijasow i akcentow. Sa dziwnie znajome, ale Jack nie potrafi ich umiejscowic. Na papierze widac rowniez plamy krwi, jeden rog jest nadpalony i pomarszczony, zapisane na nim symbole strawil plomien. Szesc milionow zywych istnien na jednej stronie, mysli Jack. Minus jedno. Minus Hobbsbaum, ktory ogniem usunal wlasne imie z ksiegi zycia, zamiast pokornie znosic swoj cholerny los. Wszystko dzieje sie bardzo szybko. Von Strann chwieje sie nagle, karabin sluzacy mu za laske upada na podloge, zaskoczony MacChuill klnie, probuje posadzic barona na lawce, Pieczorin blyskawicznie schyla sie po bron. Gdy sie prostuje, w prawej rece trzyma karabin, opierajac go na kolanie, pod lewym ramieniem s'ciska pudelko. Celuje w Anat. -Poprosze o kartke, ksiezniczko Anat. Przesuwa muszke na Jacka, gdy ten wyciaga dlon. -Nie, kapitanie Carter, wiem, o czym pan mysli. Po jednym strzale musze przeladowac, a wtedy jedno z was na mnie skoczy. Pan jest gotowy zaryzykowac, podobnie jak ksiezniczka. Nie mam co do tego watpliwosci. - Teraz z kolei mierzy w Tamuza. - Mysle jednak, ze nikt z was nie zechce poswiecic chlopca. Mam racje? Carter unosi rece. Nie spuszczajac z niego wzroku, Pieczorin zwraca sie do Anat: -Prosze polozyc kartke na oltarzu obok chlopca, a potem stanac obok kapitana. Enakitka przesuwa sie wolno miedzy Tamuza a... -W druga strone, prosze. Za oltarzem, tak. Dziekuje. Pieczorin okraza ich bokiem i idzie za oltarz. Przyciskajac lufe do skroni Tamuza, stawia drewniane pudelko na jego piersi i bierze kartke do reki. Odsuwa zasuwke, unosi wieczko. -Moi koledzy beda zadowoleni. Sekretne Imie Boga. Ksiega wszystkich godzin. A kiedy ich... namaszczony przybedzie, co powinno sie stac wkrotce, beda mieli wszystko, co im potrzebne, zeby... Wkladajac kartke do pudelka z Ksiega, nagle nieruchomieje. Patrzy na Jacka, w jego oczach i na ustach widac pytanie. Unosi lufe karabinu, zeby wymusic odpowiedz, ale bron jest teraz wycelowana w Cartera - a nie w Tamuza, wiec Jack robi unik i jednoczesnie wypala z webleya. W tym samym momencie pada drugi strzal i Carter slyszy bzyczenie komara, swist kuli obok ucha, lecz zamiera jak posag, ze wzrokiem utkwionym w okraglej czerwonej dziurce w grdyce Pieczorina. Czarna koszula zatacza sie do tylu na oltarz, patrzy na kartke trzymana w rece, po czym osuwa sie na posadzke, wypuszczajac karabin. Jack przeskakuje przez oltarz i Tamuza, lapie kartke, ktora wysuwa sie z reki Pieczorina, sklada ja niedbale - suchy, kruchy welin az trzeszczy - i wpycha ja do kieszeni spodni, jednoczesnie rzucajac szybkie spojrzenie przez ramie. Zamyka pudelko i wsuwa je pod pache. Kleka obok rannego i przytrzymuje jego bezwladna glowe. Spomiedzy warg Pieczorina wydobywa sie chrapliwy oddech, umierajacy probuje cos powiedziec, zdradzic sekret, ale z jego ust wyplywaja czerwone babelki krwi. Jack slucha uwaznie, kiedy Pieczorin wymawia imie, ktore czlowiek moze wypowiedziec jedynie z ostatnim tchnieniem. Y - jezyk siega do podniebienia, jakby chcialo sie przelknac sline czy krew albo splunac. Pierwsze H to ostry wdech przez suche, zacisniete gardlo, kiedy piers unosi sie w spazmach paniki, zrozumienia, naglego O Boze! - gdy juz sie wie, ze nadchodzi smierc. W zlaczonych warg, nie zamknietych, tylko lekko sciagnietych z bolu i oszolomienia. Pierwsza czesc tego slowa, YHW, to ostatnie zaczerpniecie tchu, zycia. Pozniej powietrze uchodzi przez rozluzniona krtan chrapliwym drugim H, przedluzonym do HHHH, ktore powoli cichnie do hhhhh i po chwili calkiem milknie. YHWH. I zapada cisza po tym slowie, ktore jest Sekretnym Imieniem Boga.Jack zamyka zmarlemu oczy, pozwala jego glowie opasc na bok. Jesli bogowie moga umrzec, to Smierc jest bogiem bogow, mysli. Otwarcie drogi Jack i Reinhardt stoja na dachu Beth Asztart, patrza na miasto Tell-el-Kharnain, ktore upadlo raz, dwa razy, tysiace razy, ktore upada nawet teraz, w wiecznym akcie destrukcji. Azazel i Michal usadowili sie przy Bramie Jerychonskiej, na kamiennych kolumnach po obu jej stronach, skrzydla zlozyli za soba jak sepy. Targ Jedwabny jest pelen slupow soli, w ktore zmienilo sie prawie cale plemie Enakitow, z wyjatkiem Anat i jej brata.-Moze druga brama... - mowi Reinhardt. - Jesli bedziemy trzymac sie razem i zdolamy wydostac sie na pustynie, Anat i ja wiemy, jak tam przezyc... -Nie - przerywa mu Jack. - Wskazowki Samuela sa jasne. Zaatakujemy tych bydlakow. Ty zabierzesz Tamuza w bezpieczne miejsce. Dzieki zabaweczkom Anat powinnismy przebic sie przez krag obronny, zatrzymac ich tak dlugo, zebyscie dotarli do lotniska. Pojdziesz pieszo, pojedziesz na koniu czy samochodem, dopadna cie, wierz mi. Musisz dostac sie do ornitoptera. -A jesli Samuel sie mylil? W Ksiedze jest tyle samo klamstw, co prawd. A jesli zle ja przetlumaczyl? I teraz mamy... Jack sie usmiecha. Nie ma sposobu, zeby sie tego dowiedziec, mysli. Z roztargnieniem przesuwa palcami po piersi, teraz bez blizn, oczyszczonej przez anielski ogien. -Prosto w Smierc - mowi. - Szarza Lekkiej Brygady i tak dalej. Po prostu mi zaufaj. -Pieczorin wspomnial o namaszczonym. Czy w notatkach... -Zaufaj mi - powtarza Jack. - Poza tym... Wskazuje polnocno-wschodni horyzont, gdzie na niebie widac chmure czarnych kropek, niczym roj much albo wielkie stado krukow. Pruskie zeppeliny transportowe, przerobione w Syrii na jednostki bojowe, latajace obecnie pod flaga futurystow. -Podroz powietrzna to przyszlosc. -Jak to dziala? - pyta Jack. Anat i MacChuill siedza na lawce w kacie Beth Asztart i pracuja nad swoimi wynalazkami, polaczeniem tureckich karabinow i enakickich wloczni, pretow balustrady i drutu kolczastego. Do tego brzeczace plakietki, rozance i Bog wie co jeszcze, uratowane z otaczajacych ich ruin i powiazane ze soba paskami skory. Hybrydowa bron z roznych epok historycznych wyglada jak dzialko harpunnicze albo dziwaczna, monstrualna kusza. -Odpychajaca magia - stwierdza Reinhardt. Jack bierze od niego bron, mierzy z niej, sprawdza ciezar, wywazenie. -Mowisz slowo, ktorego cie nauczylam, i pociagasz za spust - tlumaczy Anat. - Kula przebije ich oslone. Celuj dobrze, kapitanie Carter. Nie mamy za wielu kul. Wez te, ktore skonczyl Tamuz. Mlodzieniec siedzi na oltarzu, czubkiem noza wydrapuje na pociskach sygile i laduje nimi magazynki, wysuwajac w skupieniu jezyk. -Hej - mowi Jack. Tamuz nie podnosi wzroku... Oczywiscie. Carter podchodzi i klepie go po ramieniu, wskazuje na magazynki - gotowe? Chlopak kiwa glowa, bezglosnie wymawia: tak. W promieniu dwoch metrow od niego nie ma zadnego dzwieku. Ciche echo Imienia Boga otacza go niczym plaszcz, strefa absolutnej ciszy, do ktorej nie moze przeniknac zaden jezyk, zadna Mowa. Ucichnie, przebrzmi jak echa, ale jesli utrzyma sie przez kilka nastepnych godzin... Reszta musi pozostac na zewnatrz, zeby uzyc paralizatorow, ale jesli Reinhardt bedzie trzymal sie blisko Tamuza, caly ogien piekla nie zdola wyrzadzic im krzywdy. Jack bierze dwa pelne magazynki, mocuje je do paska. Dotyka ramienia Tamuza. Chlopak patrzy mu w oczy, usmiecha sie. Nie potrzebuja slow, ale Jack i tak wypowiada je bezglosnie. -Kapitanie Carter, jest pan gotowy? - pyta Reinhardt. - Kapitanie Carter! Jack zamyka drewniane pudelko i patrzy w strone uchylonych drzwi Beth Asztart, w ktorych, na de swiatla dziennego, stoja MacChuill i Anat. Promien slonca wpada do swiatyni, oswietla niebieskie smugi dymu. Tanczymy w ciemnym wnetrzu, jednym okiem Placzacego Aniola z czuloscia patrzymy na wielu Jackow w naszym wielofasetowym polu widzeniu, na wszystkich Jackow, ktorzy utorowali sobie droge do tego sanktuarium chaosu, walczyli o milosc, do samej smierci. Tam lezy martwy na oltarzu, obok ciala Tamuza. Tu bliski smierci, z wyciagnieta reka i lzami splywajacymi po twarzy, bo nie ma juz sily. Siedzi skulony w kacie, kolysze sie w przod i w tyl, oblakany. Gdzie indziej opiera sie plecami o sciane i czeka na smierc z papierosem w ustach i rewolwerem w dloni. Pomieszczenie jest pelne Jackow, choc inni ich nie widza, podobnie jak nie dostrzegaja nas, przesuwajacych sie po scianach, widza jedynie wspanialosc poganskich malowidel. Anat, MacChuill i Reinhardt slysza szmer, ale jako echo Mowy. Tylko Tamuz wszystko rozumie - nas i cisze, ktora nadaje naszym szeptom znaczenie. Jack oczywiscie widzi nas i slyszy tak, jak my siebie, bliski nam dzieki naturze swojej duszy, bezksztaltnej sile sekem. Kochamy Tamuza, trzepoczace rzesami, trzepotliwe ba, nasze serce. Nie nienawidzimy mrocznego Pieczorina, khaibit, tej istoty z ciemnosci, do ktorej my rowniez nalezymy. Podziwiamy Anat, naszego dzikiego wojownika, lowczynie, khu. Usmiechamy sie do MacChuilla, przeklinajacego sekhu, ktory dobrze nam sluzy mimo zlorzeczen. A Samuel i Reinhardt... -Kapitanie Carter, jest pan gotowy? - pyta Reinhardt. - Kapitanie Carter! -Jestem gotowy - mowi Jack. Odwraca sie do oltarza, na ktorym lezy cialo Pieczorina - cien ofiarowany cieniom, zdradzony zdrajca - i wyjmuje z kieszeni egzemplarz Piesni Salomona. Kladzie go na piersi martwego czlowieka, niepewny, czy sklada jedno i drugie w ofierze Placzacemu Aniolowi, czy powierza jego opiece; pozostawienie czesci naszej duszy bez oznaczenia grobu wydaje sie niewlasciwe. Gdy MacChuill ponagla go gderliwie, zeby "kurwa, sie ruszyl", Jack bierze paralizator i wychodzi na oslepiajace slonce. Pomruk zeppelinow staje sie glosniejszy. Anat ujmuje jego dlon i sciska mocno. -Chcialabym, zebysmy sie kiedys jeszcze spotkali - mowi. - W innym zyciu. -Heam - odpowiada Jack. - Moze. -Mektoub. Carter przenosi wzrok na MacChuilla, a Szkot prycha pogardliwie. -Taaa, a pewnego dnia Patrick Thistle wygra lige. Oslania reka oczy i patrzy na polnoc. Zeppeliny sa teraz jak cygara na tle blekitnego nieba, tu i tam srebrzyscie polyskuja odbitym blaskiem slonecznym. Wyglada na to, ze pierwszy juz znajduje sie nad Atramentowymi Studniami. -Chryste, ale ich jest! Cale, kurwa, setki. I zamierzaja spalic miasto, ktore juz jest pieprzona pustynia. -Jesli Pieczorin nie jest jedyna czarna koszula wspolpracujaca z aniolami, pewnie bardziej im zalezy na tym, zeby nas stad wykurzyc - stwierdza Jack. Jeszcze raz oglada sie za siebie, zeby spojrzec na miejsce, gdzie jego stary przyjaciel Samuel Hobbsbaum spedzil kilka ostatnich godzin zycia, planujac i piszac. Albo tylko podejmowal decyzje, az w koncu wypalil swoje imie z kartki, na ktorej bylo zapisane, unicestwil siebie. Jeden maly akt mogl przemienic te cisze, te nieobecnosc, w imie Boga i uratowac ich wszystkich. Co nie znaczy, ze zdola powstrzymac anioly przed zrealizowaniem ich szalonego planu. Carter wsuwa reke do kieszeni i dotyka zlozonego welinu, a kiedy sie odwraca, widzi, ze MacChuill wskazuje na niebo. -Co to jest, do kurwy nedzy? Pekniecie w blekicie, wybuch indygo, fioletowy grom, niebiesko-zielone rozdarcie rzeczywistosci, blyskawica przecinajaca chmury i pierwszy zeppelin. -Domyslam sie, ze przybywa namaszczony aniolow - mowi Jack. Jego usmiech jest ostry jak stal i oslepiajaco bialy. Wszyscy kiedys umrzemy Joey Narkoza strzepuje bialy paproch z rekawa dlugiego plaszcza z czarnej welny i zbliza sie do krawedzi pomostu. Arturo dokonuje sabotazu, majstrujac przy komputerze. Archiwista stwierdza, ze to dosc interesujace, ale nie wie, czy powstrzymac naukowca, czy sie do niego przylaczyc. W innych okolicznosciach wlaczylyby sie u niego protokoly postepowania po zabojstwie i oglosilby alarm na wszystkich kanalach: Nagly wypadek! Nagly wypadek! Zaczelaby dzialac oslona paradoksu, wystartowalyby tostery, zresetowalyby sie dzialajace programy, historie calego zycia zostalyby napisane na nowo. Wszyscy w Cyrku wzieliby sie do zgodnego dzialania, zeby przywrocic diuka do istnienia. Jednak okolicznosci sie zmieniaja.Cala akcja kierowalby, powinien kierowac Arturo. Kazalby przyniesc klon z zamrazarki, zaladowac do niego kopie sygnatury diuka, przechowywana w wirtualnej krypcie, dokonac ponownego zaladowania programu metafizycznego, transferu duszy enkin do nowego gospodarza. Zamiast tego przeprogramowuje procedure ewakuacji, zeby wypuscic na ulice Dunedin tysiac wyglodnialych seksualnie, nabuzowanych orgonem bonobo. Choc archiwista jest swiadomy pragnienia zycja i jego nieodlacznej absurdalnosci, ktore na nowo zrodzilo sie w szalonym naukowcu, brakuje mu w tej kwestii poczucia humoru. Ale nadal nad nim pracujemy. Joey jest smiertelnie spokojny, jak zawsze chlodny i opanowany. Stoi nad kopalnia chi, patrzy w glab chaosfery i ocenia sytuacje. Plan A ulozony przez Foxa przewidywal, ze Joey i Jack wskocza do kroliczej nory i przeniosa sie do Palestyny w roku 1929, gdzie Jack odegra bohatera, a Joey lajdaka. Beda wspoldzialac z aniolami, ale jednoczesnie kombinowac, jak doprowadzic do ich upadku, wykorzystujac chciwosc i dume lotra, ktore zawsze sie na nim mszcza. Plan B zakladal, ze jesli tylko jednemu uda sie dotrzec na miejsce, sam sprobuje wszystko zrobic; w tym celu Joey bedzie musial wyrwac Jacka z tego faldu, oznaczyc mu trase jak w podchodach i miec nadzieje, ze partner postapi zgodnie ze scenariuszem. Zgodnie z planem C - jego wlasnym - Joey wyroluje obie strony, wezmie Ksiege i zobaczy, co da sie zrobic z Sekretnym Imieniem Boga i instrukcja obslugi wszechswiata. To jest mysl. Modyfikacje metapsychiki wokol dziury po duszy przyprawiaja Joeya o niepokoj, gdy kolejno rozwaza te plany. Kurz w powietrzu tanczy do jakiejs odleglej piesni. Jego skora jest zlota zbroja, oczy sa srebrnymi kulami, serce ma z lodu. Czuje, ze moglby kogos zabic samym dotknieciem swojego cienia. Az szkoda, zeby ta moc sie zmarnowala, ale nie ma ochoty odgrywac Boga... chociaz byloby milo dla odmiany byc pieprzonym bohaterem. Zastanawia sie, czy Fox ma wlasny plan C i czy jest w nim zawarte to wszystko, lacznie zjego zdrada. Niewazne. Przerzuca noge przez balustrade pomostu, rozklada rece i skacze w otchlan. Wszyscy kiedys umrzemy, mysli. Plaszcz wydyma sie i furkocze, kiedy Joey lotem nurkowym spada w dol po przekatnej, przez wszystkie trzy wymiary czasowe: wstecz w czasie linearnym, w bok w gwiazdowym, do przodu przez warstwy czasu osadowego. Widzi niebiesko-zielona burze chaosfery pedzaca mu na spotkanie, przebija sie przez chmury oparow, lsniace mglawice, iskrzace, elektryczne macki, ktore z trzaskiem chloszcza powietrze wokol niego, smagaja go po twarzy, wpadaja w jego cien aerodynamiczny. Joey uderza w cirrostratus, potem w cumulus, jaskrawy blask chaosu, psychodeliczny jak oswietlenie w dyskotekach z lat szescdziesiatych, wypada z korony i leci w czarna przestrzen obracajacych sie spiral, rozgalezionych swietlistych nici, ktore wygladaja jak tory czastek elementarnych, ku wirujacym soczewkom, zakrzywionym i dziwnym, prosto w czarna jak smola otchlan, nad nim oslepiajaco biala, jakby cale swiatlo historii zostawalo za nim, w miare jak on przebija sie przez horyzont zdarzen. Unosi rece w bok, rozklada dlonie, zeby poczuc przeplywajace przez nie historie, poczuc prady i wiry. Szuka tropu, znajduje go, przyciaga rece do siebie, kreci sie, zmienia kat i... ...przecina blekitne niebo. Widzi niebiesko-biale morze i jasny piasek, doline soli i flote srebrnych cygar rozrzuconych po niebie. Jedno nadlatuje tak szybko, ze Joey przebija sie przez niego, drze plaszcz i gubi slad. Obraca sie, probuje wyrownac lot, rozposciera ramiona, zeby zlapac czas, jak pieprzony Tarzan liane - ale czas wymyka mu sie z palcow. Kiedy Joey leci w dol jak kamien, mozemy jedynie wyroic sie z cieni i otoczyc go zbroja z blyszczacych lusek i pior. Joey Narkoza, wielki Aniol-Paw, uderza w Atramentowe Studnie za Tell-el-Kharnain jak meteor z kosmosu. Tysiac ksiazek na jednej stronie Swiatlo dociera do nich pierwsze, niebiesko-zielone, oslepiajace jak flesz. Zupelnie jakby szalony naukowiec podlaczyl elektrode do tej czy innej komorki mozgu, wywolujac blysk nagly jak wspomnienie, mysli Jack. Potem nastepuje huk wybuchu, potezne LUP! dziwnej komety, ktora wypadla z czasu. Ziemia trzesie sie pod ich nogami - fala uderzeniowa. W gore unosi sie pioropusz dymu, pochlania pierwsza falange zeppelinow. Dym jest czarny i szary, ale widac w nim rowniez duzo fioletu, zieleni i niebieskiego, kiedy fontanna wzbija sie w powietrze i zalamuje, tworzac monstrualny grzyb.-Pora na nasz ruch - mowi Jack. Wrecza pudelko Reinhardtowi. Prusak zajmuje jego miejsce za Tamuzem. MacChuill z prawej, Anat z lewej, Jack na przodzie. Gdy zwarta formacja wkraczaja w strefe bezpieczenstwa, ktora otacza Tamuza, zapada cisza, jakby ktos wylaczyl radio. Wychodza na plac. Wszystko staje sie niesamowite, nierealne. Ogien zaporowy aniolow roztrzaskuje budynki wokol nich, siecze ziemie pod ich nogami, po niebie suna ciche sterowce, powietrze az migocze, ale w kregu jest zupelnie niegroznie. Ida North Road, Jack podnosi lornetke do oczu i usmiecha sie na widok wscieklosci i frustracji aniolow, twarzy Michala zmienionej w maske nienawisci, jego obnazonych zebow, kiedy na prozno pluje na nich jadem. Jack kiwa z zadowoleniem glowa, patrzac, jak Azazel oglada sie niespokojnie na slup dymu, ktory unosi sie nad Atramentowymi Studniami, nie rozwiewa sie na wietrze, tylko snuje po niebie wolutami i smugami, plynie ku flocie futurystow jak amorficzny ocean, bardziej roslina niz zwierze, ale na tyle ozywiona, zeby wyciagnac glodne macki, zlapac rybe w parzace nici. Tak, idziemy po was, sukinsyny, mysli Jack. Gdy zblizaja sie do Targu Jedwabnego, na znak Jacka trojka z paralizatorami wystepuje z kregu ciszy prosto w gluchy pomruk nadlatujacych sterowcow, wrzaski aniolow i huk odleglej burzy. MacChuill skacze w prawo, Anat w lewo, zeby wziac na siebie ogien aniolow. Pedza w dwa konce placu, wykorzystujac slupy soli jako oslone. Jack kroczy przed Tamuzem i Reinhardtem w strone Bramy Jerychonskiej zburzonego Tell-el-Kharnain i spiewajac, strzela na zmiane do Azazela i Michala, Azazela i Michala. Biegnac, od czasu do czasu przykleka i wypala w dwa anioly przygwozdzone przez MacChuilla i Anat do stanowisk snajperskich nad brama. Biegnie i strzela, strzela i biegnie, przeskakuje ciala i gruz, toczy beznadziejna bitwe w nieswietej wojnie. Kieruje Tamuza i Prusaka do wiekszego z topterow, stuka w drewniane pudelko i wypowiada bezglosnie slowa: Curzon i Basra. Reinhardt wskazuje na niebo, na zblizajace sie zeppeliny, ktore juz sa niemal bezposrednio nad nimi. Jack kiwa glowa. Wiem. Pokazuje na drugi ornitopter, z nazwa "Orzel" wymalowana na kadlubie. Interferencja. Reinhardt unosi kciuki, gramoli sie do kokpitu, podaje reke Tamuzowi. Chlopak patrzy na Jacka, potrzasa glowa. Nie, Jack. Idz. "Wahanie. Lza plynaca po policzku. Calus. Pozegnanie. Tamuz podciaga sie na skrzydlo, siega po dlon Reinhardta. Jack sie odwraca. Dwumiejscowy topter nie jest przystosowany do pionowego startu, nie ma wystarczajacej rozpietosci skrzydel, zeby nimi zamachac i uniesc sie w powietrze jak lzejsze jednostki bojowe. Potrzebuje rozbiegu, by zlapac wiatr pod skrzydla, wiec kiedy von Strann zapina pasy w fotelu pilota, a Tamuz wslizguje sie na przednie siedzenie, Jack pedzi na dziob, zeby zakrecic smiglem. Kiedy wyciaga bloki spod kol, czuje - nie slyszy, tylko czuje - krzyk Tamuza. Anat leci w powietrzu, odrzucona potezna sila, paralizator wypada jej z reki. Chlopak juz chce wyskoczyc z tostera, ale Carter lapie go za ramie. Tamuz walczy, probuje sie uwolnic. Azazel sfruwa ze swojej grzedy jak jastrzab nurkujacy po zdobycz, ale Anat przetacza sie po ziemi, przykleka, wyciaga reke pokryta atramentowym tatuazem i trafia go slowem. Aniol smierci uderza plecami w mur, a ona wstaje i biegnie, zeby stoczyc z nim walke wrecz. Idz!- krzyczy bezglosnie Jack do Tamuza. Ornitopter kieruje sie na wschod, w strone blekitnego nieba nad pustynia. Jego skrzydla bija szalenczo, kiedy Reinhardt i Tamuz uciekaja przed rosyjska flota, od Tell-el-Kharnain, byle dalej od Tell-el-Kharnain, od wirujacej burzy atramentu, od nas, bitmitow, martwych ludzkich dusz pogrzebanych pod tysiacleciami kurzu, przygniecionych ciezarem martwych rzeczywistosci i zmienionych w olej z zagubionych. Wybuchamy spod ziemi jak gejzer pozadania i strachu, radosci i smutku, potegi i chwaly ludzkiego ducha, scisnietych w czarna mase. Materia jest lekka, zwinieta w kule, z calym cieplem zgromadzonym w sercu, ciemna tylko dlatego, ze w srodku jest uwieziony ogien. Gdy sie go wypusci, mozna zrownac miasto z ziemia. Tak wiec my, martwi, rowniez wygladamy jak atrament w naszej ciemnosci, odcieci od zywych, ale w skorze i kosciach, ktore gnija, w piasku i kamieniu, w powietrzu, w kazdym naszym atomie zakodowana jest informacja, zycie zapisane w samej rzeczywistosci, wzor, ktory blaknie, ale nigdy nie znika. Jestesmy palimpsestem przeszlosci, na ktorej piszecie swoja terazniejszosc i przyszlosc, podstruktura waszego swiata ujawniana przez promienie rentgenowskie, mikroskopy, fotony wstrzeliwane w nasze glebie, rykoszetujace swietlne pociski. Otwieracie nas do badan skalpelami wzroku. Na upadek Pieczorina reagujemy teraz jak w akceleratorze czastek. Strzelamy w gore, ciemnosc zmienia sie w swiatlo, jaskrawe zielenie, jasne blekity, plonace oranze, czerwienie i zolcie. Stracamy zeppeliny z nieba. Przebijamy zbiorniki z gazem, blokujemy smigla. Tamci walcza, zrzucaja bomby w Atramentowe Studnie, wznosza sciane z plomieni, ktora sunie przed nimi, w miare jak uparcie zblizaja sie do Tell-el-Kharnain, zmiata pustynie, miasto, lotnisko. Ale Jack juz jest w powietrzu, w bojowym topterze, operuje dzwigniami i drazkami, stalowy ptak unosi sie spirala w niebo, ponad spustoszone miasto. Wokol rozkwitaja kwiaty szarego dymu. Pruskie maszyny wojenne probuja go stracic, ale on wzbija sie coraz wyzej i wyzej, nad Tell-el-Kharnain, ponad bomby i ogien karabinow. Na chwile zawisa w powietrzu. Jack roztrzaskuje paralizatorem boczna szybe i, wrzeszczac slowa Mowy i przeklenstwa, pikuje na wrogie toptery, ktore wyroily sie spomiedzy zeppelinow i kieruja na wschod w poscigu za Reinhardtem i Tamuzem. Obraca maszyne i ostrzeliwujac sie, nurkuje na miasto. Kiedy przelatuje nad Brame Jerychonska, widzi... MacChuill dostaje podmuchem. Jego glowa z impetem odskakuje do tylu, nogi sie pod nim uginaja. Chryste, na pewno ma strzaskany kregoslup. Zupelnie jakby jakis gigant chwycil go w garsc i scisnal tak, ze zaden czlowiek nie moglby tego przezyc. Szkot pada w kurz jak szmaciana lalka, jego piesn konczy sie ostatnim krotkim krzykiem. Tymczasem Michal prostuje sie na swojej kolumnie i powoli kieruje wzrok na wschod, gdzie nad pustynia leca Reinhardt i Tamuz scigani przez dwadziescia rosyjskich topterow. Aniol lodu rozposciera wielkie skrzydla, wzbija sie w powietrze i rusza za Ksiega. Ognistymi slowami ostrzeliwuje topter Jacka. Carter robi uniki w lewo i w prawo, lawiruje po rozpadajacym sie niebie. Ciagnie drazek do siebie, wykonuje obrot i lukiem mknie w gore. Chowa skrzydla i wiruje jak baletnica na pointach, rozklada je znowu i pedzi prosto na aniola lodu, patrzac na Brame Jerychonska, gdzie Anat i Azazel walcza wrecz. Aniol zaciska rece na szyi ksiezniczki, ona wsadza piesc w jego usta. Ich stlumiona Mowa rozpala powietrze wokol, siecze kamien, piasek i ziemie. Anat wiotczeje, jej rece opadaja bezwladnie. Aniol puszcza zmiazdzona szyje wojowniczki i odrzuca cialo w bok. Podnosi zimny wzrok na Jacka, ktory patrzy teraz na Michala. Aniol lodu jest na kursie kolizyjnym, zbliza sie coraz bardziej, jego slowa eksploduja z lewa i z prawa, w gorze i na dole. Nawet jesli trafi topter, Carter zabierze sukinsyna ze soba. Azazel, aniol smierci, rozklada skrzydla, patrzy na wschod. Jack nie moze zajac sie dwoma wrogami jednoczesnie. Nie moze, kurwa, zestrzelic obu. Tak wiec przybywamy na odsiecz. Poszerzamy pekniecie w ziemi, ktore biegnie od krateru przy Atramentowych Studniach wzdluz linii uskoku przecinajacej doline soli, i wylewamy sie z niego, my, pogrzebani i zapomniani zmarli z dawno minionych swiatow, prowadzeni przez dusze, ktora kiedys byla Josephem Pechorinem. Morderca snow wychodzi z mroku odziany w opalizujaca zbroje z naszego atramentu, uderza w Azazela z cala sila i szybkoscia i niesie obu do Sodomy przez anielski krag obronny. Kiedy topter Jacka trafia w Michala, metal wygina sie do srodka, skrzydla pekaja, a oni dwaj leca w dol jak wirujaca kula chaosu. Hal Duncan, Atrament (2007) Jack wisi we wraku ornitoptera, uwieziony w plataninie pasow, rozdartego ubrania i plotna. Ostry skrecony kawalek metalu przeszywa jego prawe udo. Lewa dlon utknela w strzepach skorzanego skrzydla. Jego nozdrza wypelnia zapach krwi i stali, spalonego miesa i paliwa, odor wojny. Czy to plonie jego cialo, Archaniola Michala czy ich obu? Wykreca glowe, ale widzi jedynie roztrzaskany luk Bramy Jerychonskiej, plonaca sciezke destrukcji wycieta miedzy rozbitymi slupami soli, ktora rozwiewa wiatr. Od polnocy nadlatuja cygara futurystycznych zeppelinow; dotra do miasta za kilka minut. Niebo zasnute dymem z plonacego toptera jest ciemnozielone od burzy atramentu, przypomina lesny staw gesty od alg, usiany kolorowymi kropkami niczym na obrazie Moneta. Atramentowy roj krazy wokol sterowcow, straca ten czy inny, ale to niezorganizowany atak, a studnie plona. Jesli tych istot nie da sie zniszczyc, mozna je... rozproszyc jak dusze podzielona w chwili smierci na skandy, aspekty tozsamosci. Et in Arcadia ego, mysli Jack. I ja zylem w Arkadii. Z tylu dochodzi cichy jek. Carter nie moze wykrecic glowy, zeby tam spojrzec, ale wie, ze to Michal. Cholera! Z okrzykiem bolu uwalnia prawa reke spomiedzy dwoch metalowych odlamkow, miedzy ktorymi utknela. Rozplatuje skore omotana wokol lewej dloni, krzywi sie, gdy przypadkiem dotyka rozpalonego kadluba. Z tamtej strony klebi sie dym, ale nie widac plomieni. Metal jest za goracy, zeby wykorzystac go jako dzwignie i uwolnic udo. Odrywa pasy skory, az ma ich dosyc, zeby owinac je wokol reki. Ostroznie kladzie ja na poszarpanym brzegu rozbitej przedniej szyby, druga ciagnie noge. Bol zaglusza nieprzyjemne wrazenie zasysania ciala uwalnianego od stalowej wloczni. Jack przesuwa sie w gore, lapie za ulamany pret, gramoli sie na kadlub i stacza po nim na piasek. Widzi ogien, wiec zaczyna sie turlac jak najdalej od szczatkow toptera. Jego paralizator lezy kilka metrow dalej. Jack czolga sie do niego, podnosi bron, odwraca sie i celuje w dymiacy wrak. Slyszy jeki aniola - to bezslowna skarga, ale jest w niej dosc Mowy, zeby zrobilo mu sie niedobrze. Wbija kolbe paralizatora w ziemie, podciaga sie i staje na jednej nodze. Kustyka w strone roztrzaskanej maszyny. Wbity we wrak ornitoptera Michal probuje wyciagnac do niego reke, krzyczy bezglosnie, konwulsyjnie drapie poskrecana stal i strzepy ubrania. Jego nogi, ktore lize ogien, sa wykrecone pod takim katem, ze juz nigdy nie bedzie chodzil. Nigdy nie wkroczy do miasta z misja zniszczenia. Jeczy, z jego ust bucha krew. Odgryzl sobie jezyk, domysla sie Jack. -Niech skurwiel wykrwawi sie na smierc - slyszy. Odwraca sie i od razu rozpoznaje tego czlowieka, nie mogloby byc inaczej, ale zdaje sobie rowniez sprawe, ze to jest Pieczorin z innego czasu, innego miejsca, innego faldu, rownie zimny, rownie okrutny, ale jednoczesnie, o dziwo, pelen wspolczucia, zrozumienia, przyjaciel. Patrzac na czarna lze pod jego prawym okiem, Jack po prostu wie, ze to nie tyle jego antagonista, ile... dopelnienie. W dloni Pieczorin trzyma glowe Azazela za dredy. Jack wklada reke do kieszeni spodni, czuje miekka, gladka fakture zlozonego welinu, ledwo wyczuwalne cieplo zywej tkanki. Wyjmuje kartke. Katem oka na wszelki wypadek obserwujac Pieczorina, kustyka do Michala i wyciaga dlon, ale tak, zeby papier znajdowal sie poza jego zasiegiem. Aniol wpada w szal, probuje sie uwolnic, dopasc Jacka. Jego wypielegnowane paznokcie lamia sie i krwawia. -Naprawde tego chcesz? - pyta Jack. - Chcesz zwiazac Boga z waszym namaszczonym? - Skinieniem glowy wskazuje na Pieczorina. - Z tym rzeznikiem aniolow? Upuszcza kartke na stopy aniola, w plomienie. Patrzy, jak sukinsyn usiluje siegnac po nia w ogien, wyrwac sobie ramie ze stawu, zeby uratowac ostatnia strone Ksiegi wszystkich godzin, ktora zajmuje sie wolno, plonie, czernieje i ze skwierczeniem obraca sie w popiol bialy jak sol. -Reszta Ksiegi juz przepadla - mowi Jack. - Widzisz glowe swojego towarzysza? Jego obwiniaj. To on ja spalil, kiedy probowal mnie z niej wymazac, bo mialem czelnosc nazwac go skurwielem, ktorym zreszta byl. Jack usmiecha sie na mysl o drewnianym pudelku pelnym zniszczonych papierzysk. Nie Ksiegi wszystkich godzin, tylko notatek Hobbsbauma, dziennikow, wybranych tlumaczen, ktore wsunal do skorzanej torby, kiedy kucajac na skale, patrzyl ponad miastem na aniola smierci i zastanawial sie, jak mogliby wydostac sie stad zywi. Jak uratowac Tamuza. Skorzana torbe z Ksiega wszystkich godzin trzymal przed soba jak ofiare i tarcze przed gniewem zadufanych w sobie, krwiozerczych bestii. -Ksiega przepadla - oznajmia. - Historia sie skonczyla. Zadnych wiecej przeznaczen. Zadnych wiecej bogow. Jestesmy wolni. To byla ostatnia strona ostatniego wydania. -Ciekawe, co pomysli Reinhardt, kiedy otworzy pudelko - mowi Jack. -Jak znam Foxa, pewnie doceni sztuczke - rzuca Pieczorin. Krzyk aniola przechodzi w rzezenie, gdy odchodza w strone bramy i nadlatujacych zeppelinow, zastepu maszyn wojennych, ktore wlasnie wylaniaja sie z atramentowej burzy, niemal bezposrednio nad nimi, zeby bez sensu niszczyc juz zdewastowane miasto. Kapitanowie i piloci, bombardierzy i strzelcy pokladowi patrza w dol i pewnie zastanawiaja sie, co sie stalo i czy naprawde musza tutaj byc. Ale przewaznie beda wzruszac ramionami i wykonywac rozkazy. Przy bramie Pieczorin podnosi paralizator MacChuilla i rzuca go Jackowi. Potem idzie po bron Anat. Tam, gdzie na suchej ziemi lezy jej cialo, z popekanej gleby wyrastaja zdzbla dzikiej trawy, zadziwiajaco zielone i zywotne w tej dolinie soli. Tutejsze rosliny dlugo sie przystosowywaly do wrogiego klimatu. Jack nagle ma wizje pol za miastem, na polnocy, uzyznionych przez popiol i krew, porosnietych drzewami oliwnymi i pomaranczowymi, figowcami i granatowcami, karlowatymi i rozgalezionymi. Misternymi, fraktalnymi tworami natury. Nawet najbardziej suche obszary mozna nawodnic. Tak zaczela sie cywilizacja. Teraz miasto lezy w gruzach. Nie zostal zywy ani jeden mezczyzna, kobieta ani dziecko. Nie ma o co walczyc, czego ratowac, z wyjatkiem pamieci - mozna ja wymazac na zawsze albo zachowac wbrew wszystkim, ktorzy chcieliby usunac z historii jego liberalne, libertynskie, rozwiazle piekno. A jesli sie nie uda? Jack opiera sie na jednym paralizatorze jak na lasce albo kuli, drugi unosi, celuje. Pieprzyc to. Miasto mozna odbudowac, podobnie jak dusze. EPILOG SWIT, WOODLAND, TERAZ Szczesliwe nigdy Zawsze uwazalem, ze kazda epopeja powinna sie konczyc smiercia bohatera. Wyobrazcie sobie dwa rzedy ukrzyzowanych niewolnikow i Spartakusa na krzyzu, prawa reka wskazujacego dluga droge do miasta smierci. Cyda, ktory wyjezdza z bram miasta i rusza przeciwko Maurom, martwy czlowiek przywiazany do konia. Achilles slania sie w pyle wznieconym przez konskie kopyta, gdy strzala trafia go w piete. Starozytni poeci dodali nawet spotkanie Gilgamesza z duchem jego zmarlego przyjaciela Enkidu do pierwszego spisanego eposu, skad juz tylko krok do ich ponownego polaczenia sie u kresu wszystkich przygod na progu domu bez powrotu. Zupelnie jakby ta historia szukala swojej formy. I choc jest latwe i oczywiste, takie zakonczenie wydaje sie wlasciwe.-Brednie - powiedzialby Jack. - Daj im pieprzone "a potem zyli dlugo i szczesliwie". Do diabla z tragicznymi finalami. -Nad czym teraz pracujesz? - pyta Anna. Opiera brode na moim ramieniu, dlonia muska reke, w ktorej trzymam pioro, oplata palcami moja garsc. -Nad "a potem zyli dlugo i szczesliwie". Albo raczej nad "przedtem zyli dlugo i szczesliwie". - Marszcze czolo. No, moze niezupelnie tak. Stukam piorem w papier. - Nie - mowie w koncu. - Nad "szczesliwym nigdy". Odwracam glowe do jej piegowatego nosa. Rude wlosy muskaja moj triceps, laskocza, kiedy Anna sie nachyla, zeby cmoknac mnie w policzek na dzien dobry. Teraz widze, ze ma na sobie moje bokserki. -Siedze nad bukolikami Wergiliusza - wyjasniam. - To rodzaj piesni pasterskich, ktorych fragmenty probuje wplesc w epilog. Zastanawiam sie, czy dlatego zaproponowalem te drewniana chate w Blue Ridge Mountains na urlop dla nas trojga. Mowilem o dobrych terenach lowieckich dla niej, o uczeniu Joshui konstelacji, kosmologii, flory i fauny, o ciszy, w ktorej dokoncze swoj cykl poematow epickich. Ale calkiem mozliwe, ze po prostu Jack i Puk chcieli gonic sie nadzy po wzgorzach. W mojej wyobrazni. Lezy przede mna kartka z lacina Wergiliusza opatrzona moimi angielskimi przypisami, a ja staram sie polaczyc dwie sielanki w jedna. Pasterz koz i pasterz owiec urzadzaja konkurs spiewaczy, potem celebruja Dafne; postacie rzymskiego poety, Menalcus i Damoetus, mieszaja sie, raz jest to Menalcus, raz Mopsus, raptem mysle o nich jako o Mainsailu i Dampseacie, Mainsailu i Moppecie. Biel pirackich zagli na wzburzonych morzach. Zielone bojowki, od rosy ciemne na tylku. Usmiechniety szeroko Jack trzyma glowe Puka chwytem zapasniczym i mierzwi mu wlosy. -Moja slodka kruszyna - przekomarza sie. -Odwal sie! - krzyczy Puk. Takie imiona nadalem id tej idylli i lesnej istocie, kozleciu i barankowi z tych zawsze i nigdy, od Gilgamesza do moich wlasnych metamorfoz, na modle Wergiliusza: Jack i Puk. Puka wzorowalem na bracie Anny, Thomasie, o ktorym mi opowiadala, Jacka wymyslilem sam. Sadze jednak, ze obaj sa w rownym stopniu tworami mowy. Tak naprawde nie naleza do mnie. Nie tylko do mnie. Wiem, ze moj Jack i Puk w rzeczywistosci nie istnieja, nigdy nie istnieli, ale Jack i Puk, ktorzy sa kims wiecej niz ci moi... zawsze byli w poblizu. -Sok pomaranczowy? - pyta Anna, bebniac palcami po stole. - Nalesniki? Bekon? Syrop klonowy? Mielismy umowe, pamietasz. Ja, mysliwy-zbieracz, przynosze sarny i zajace, ty, domowy szaman, robisz dziwne gryzmoly. A dokladniej mowiac, moze sniadanie do lozka. -Wlasnie bylem w drodze do kuchni, kiedy mnie olsnilo, jak powinna sie skonczyc ksiazka - tlumacze sie. - Musialem od razu siasc nad kartka, zanim... zanim kawa i zmiete przescieradla, my dwoje oblizujacy lepkie palce i... Muskam nosem jej policzek. Powinna sie skonczyc elegia, zrozumialem, a to oznacza, ze musi skonczyc sie sielanka. Idylla i elegia to dwie strony tej samej pasterskiej formy, na kazdej bukolice kladzie sie cien elegijnego smutku za tym, co utracone, za tym, co sie nigdy nie powtorzy, a kazda elegie rozjasnia idylliczna radosc z tego, co zostalo odnalezione, z tego, co bedzie zawsze, znowu, za kazdym razem, kiedy ktos zaspiewa te piesn. I wszyscy zyli dlugo i szczesliwie nigdy. -Piesn o nieznanych ladach biednego, glodujacego poety Guya Reynarda Cartera moze zaczekac, az artysta zaplaci za pokoj i wikt... sniadaniem do lozka i zamowionymi uslugami - mowi Anna. -Przez ciebie czuje sie tani i zalosny - stwierdzam, odkladajac pioro. -Uwielbiasz to - odpowiada Anna. -Doprawdy? Klade na kartce przycisk do papieru. Muzyczny pojedynek -Powiedz mi, glupku, czy to stary Mellowbow jest panem tych owiec? - pyta Mainsail Jack.Puk Dampseat pokazuje mu srodkowy palec. -Pieprz sie - mowi. - Nie, Argon dal mi je do pilnowania. -Biedne owce - kwituje Jack. - Nieszczesliwe stado! Ich pan wloczy sie za panienka Narrow, bo sie boi, ze ona ugania sie za mna... Drapie sie po nodze. Jego exomis, krotsza niz zwykly plocienny chiton do kolan, wysoko obnaza uda i jest upieta na lewym ramieniu, jakby Jack wybieral sie na cwiczenia, jazde konna albo do ciezkiej pracy. Zdecydowal sie rowniez na chlamide zamiast dlugiego himationu. Usmiecha sie szeroko, ironicznie, pewny swojego uroku. -Tymczasem Argon daje sie oskubac, bo jego parobek, zostawiony bez dozoru, doi owce co dwie godziny, podkrada owcze mleko. -Zartuj sobie, ile chcesz. - Puk wzrusza ramionami. - Ale szydzac, pamietaj, ze wiem, kim byles. - Mruga i w zgiecie lokcia wsadza reke z zacisnieta piescia. - Wszystkie kozly wytrzeszczaly oczy, a potem patrzyly w inna strone. I to w swiatyni! Ale niegrzeczne nimfy bily brawo. Mozna sie domyslic, ze ci dwaj maja za soba dluga historie przekomarzan i wzajemnych oskarzen, choc glownie w zartach. My, bitmitowe nimfy, sposrod wszystkich pasterzy w tych gorach, najbardziej lubimy Jacka i Puka. -Jak wtedy, gdy hakiem smagalem wszystkie drzewa i winorosle w sadzie Mikrona - wspomina Jack. -Albo w buczynie, gdzie polamales luk i fujarki biednego Dovenesta. Z zawisci byles zielony jak bluszcz, zazdrosny Jacku, kiedy zobaczyles, ze te lsniace zabawki daja innemu chlopcu. Tylko szukales sposobu, zeby sie na nim zemscic. -A co moga zrobic farmerzy, kiedy zlodzieje tacy jak ty hasaja wolno? - pyta Jack. - Jestes gorszy niz ja. Czy nie widzialem ciebie, chudzielcu, jak wyskoczyles z kryjowki w zywoplocie i zlapales koze Demona? Kiedy krzyknalem: "Hej, dokad biegniesz? Pilnuj stada!", ty schowales sie za turzycami. Puk kopie z gory kamien, prosto na niego, ale Jack uskakuje w bok. Jedna z owiec beczy zalosnie, dzwonek na jej szyi brzeczy. -A nie pokonalem Demona w konkursie? - obrusza sie Puk. - Nie wygralem od niego tamtej kozy swoja piesnia i gra na fletni? Jakbys nie wiedzial, ze ta cipa odmowila zaplaty dlugu. Dlaczego mialem pozwolic, zeby mu to uszlo na sucho? Jack prycha, patykiem pogania kozy w gore, obok wlokacych sie owiec i krowy Puka. -Kiedy pokonales Demona w konkursie spiewaczym? Daj spokoj. Czy ty w ogole kiedykolwiek miales porzadna fletnie? Nie jest tak, ze stoisz na rozstajach drog, gamoniu, i wygrywasz falszywe melodie na piszczacej trawce? Niespiesznie przechodzac obok, Jack oblizuje wargi. Puk stoi z rekami na biodrach i piorunuje go wzrokiem. Bardzo zabawne! No, dobra, kutasie... -W porzadku, urzadzmy zawody muzyczne. Po kolei pokazmy, co kazdy z nas potrafi. Stawiam... te mloda krowe. Tylko nie krec nosem! Ona karmi dwa cielaki, a mimo to dwa razy dziennie daje wiadro mleka. No, dalej, mow, jaka jest twoja stawka. Dwa kubki z bukowego drzewa -Tobie to dobrze - mowi Jack. - Ale niektorzy z nas nie zakladaja sie o to, co do nich nie nalezy. Mam w domu staruszka, zla macoche, brzydkie siostry i biedna, owdowiala matke, ktorej tylko ja zostalem, a, widzisz, oni licza cale stado dwa razy dziennie i jedno z nich sprawdza, czy zadne kozle sie nie zgubilo.Puk wsuwa dlonie pod pachy i cmoka, krecac glowa - tchorz! - az w koncu Jack sie poddaje. -No dobra, skoro tak sie palisz, zeby zagrac w te gre, to twoja krowa moze sie schowac, bo ja stawiam dwa kubki z drzewa bukowego, subtelnie wyciosane nozem przez boskiego Alchemika Dona, zdobione gronami gietkiej winorosli oplecionej wokol jasnego bluszczu. Puk wie, o czym mowa. Na kazdym kubku jest portret: Cunninga i... tego medrca, ktory dzieki swojemu kompasowi sporzadzil mape nieba nad calym swiatem i mowil rolnikom, kiedy maja zaprzegac sie do pluga, a kiedy zbierac plony. Nie pamieta jego nazwiska, nigdy nie byl dobry z historii i w ogole. -Sa zupelnie nowe - zapewnia Jack. - Nieuzywane. Mam je schowane i nawet nie tknalem ich ustami. Co ty na to? Puk wzrusza ramionami i macha reka, jakby odpedzal muche. -Alchemik Don zrobil dwa rowniez dla mnie, frajerze, i ozdobil uchwyty miekkim akantem, a posrodku umiescil Orfana i maszerujace za nim drzewa. - Zaczyna przedrzezniac Jacka. - Jeszcze z nich nie pilem. Mam je schowane. I co z tego? Co, kurwa, z tego? Spojrz na krowe, ktora ja stawiam, i wypchaj sie ze swoimi pedalskimi kubkami. -Dobra - mowi Jack. - Nie pozwole ci sie wymigac, psi ogonie. Nie dzisiaj. Przyjmuje wyzwanie. Chodzmy. To najpiekniejsza pora roku, jest miekka trawa do siedzenia, na polach rosnie zboze, owoce dojrzewaja na drzewach, las jest gesty od listowia. Rzuca sie na trawiaste zbocze, opiera sie na lokciu, jedna noge wyciaga przed siebie, druga zgina w kolanie. Puk patrzy z dolu na uda Jacka, zerka pod wysoko zadarta exomis - celowo, jest tego pewien. Polyka przynete. -Ty pierwszy, gamoniu - mowi zalotny Jack, ktory rownie dobrze, wedlug Puka, moglby byc na golasa. - Spiewajmy po kolei. To wlasnie kochaja Muzy. Muzyka sie zaczyna -Muzyka sie zaczyna u Dewpattera, ktory kocha caly swiat - spiewa Puk. - I na moje piesni nadstawia ucho.-Apple kocha mnie bardziej - odpowiada mu Jack. - Zawsze ma dla mnie dary: chlopcow, ktorzy sie rumienia, i slodka won hiacyntow. Wodzi palcem po kwiecie. Puk patrzy w dol zbocza na miasteczko. Zauwaza kobiete, ktora stoi na swoim podworku, przewiazuje w talii dlugie do ziemi, welniane peplos, uklada jego faldy. Zarzuca chuste na glowe i ramiona. -A ja mam swoja Galaxy, kokietke i ladacznice - mowi Puk, wskazujac na kobiete. - Rzuca we mnie jablkiem i ucieka miedzy wierzby, chce dzielic ze mna poduszke. Jack macha lekcewazaco reka i pokazuje na mlodzienca, smuklego i zwinnego, ktory cwiczy na otwartym placu gimnazjonu. -Mint, moj plomien, jest smielszy - przechwala sie. - Zuchwaly i slodki. Przychodzi po moj dotyk bez zapraszania, tak ze nasze psy znaja go rownie dobrze, jak wszystkie duchy tych lesnych polan. Mozna wierzyc Jackowi, ze pociaga go blask slonca na skorze, mysli Puk. -Boskie gniazdko w sennych wydmach switu, cipka skapana w porannym sloncu i pyle, kiedy przeciagasz sie w promieniach wiosny wpadajacych przez okno, kiedy ziewasz - szepcze. Anna przewraca sie w polsnie i cos mamrocze, gdy odgarniam wlosy z jej oka. Lezy na bialej poscieli, w mysliwskiej chacie tak spartansko urzadzonej, ze nie ma nawet zaslon, ktore nie pozwolilyby wstajacemu sloncu zabarwiac jej piegowatej skory na rozowy kolor, ciemniejszy od naturalnego. Jest moja muza, irlandzka roza, celtyckim wezlem, zbyt zawilym, zeby go rozplatac, misternym jak tatuaz, ktory pokrywa jej prawe ramie. Czesto sobie mysle, ze ma na nim zapisana cala sekretna historie, o ktorej nigdy nie mowi, dla mnie o wiele trudniejsza do przetlumaczenia niz lacina Wergiliusza. -Mozesz mi wyjasnic, o czym sa twoje Piesni o nieznanych ladach? - pyta. - W dwudziestu slowach albo mniej. -Gdybym potrafil to zrobic, nie spedzilbym ostatnich dziesieciu lat na pisaniu tych cholernych poematow. -A gdybym ja potrafila ci wyjasnic, skad i po co ten tatuaz, nie musialabym go miec - odpowiada ona z usmiechem. Przesuwam palcem po jej nieprzetlumaczalnym atramencie. Nad nami tancza w promieniu slonca pylki kurzu, na fotonach, ktore miedzy nimi przeskakuja, jada Jack i Puk. W mojej wyobrazni. -Mam dar dla mojej milosci - chwali sie Puk. - Wlasnymi oczami wypatrzylem gniazdo, ktore zbudowaly golebie wysoko na drzewie. -Pomyslmy - odpowiada Jack. - Jakie radosci moglbym dac mojemu chlopcu, jakie dobra? Dziesiec zlotych jablek zerwanych w glebi lasu. Dziesiec! I jutro posle mu to samo. Kladzie sie na trawie, rece zaklada pod glowe. Pokonaj mnie. -O, jakze Galaxy bedzie szeptac mi do ucha - spiewa Puk. - A co ona mi mowi! Wiatry, niescie jej slodkie blahostki, zeby uslyszeli je bogowie! Opada plecami na ziemie, rozklada rece jak do inwokacji, zeby ublagac wiatry. Jack przetacza sie na brzuch, kladzie brode na piesci i patrzy w dol na gimnastyka, robiac smutna mine. -Wiem, moj Mincie, ze kochasz mnie w glebi serca. Coz poradzic na to, ze ja w domu naprawiam sieci, a ty w lasach polujesz na dziki? Coz poradzic na to, ze jestesmy tak dlugo rozdzieleni? Miedzy podrzucaniem nalesnikow, smazeniem i przewracaniem bekonu na patelni, robie kilka szybkich notatek na kartkach rozrzuconych po calym stole, czekajac, az zacznie wrzec kawa w stalowym garnuszku. Dreczy mnie moze niezbyt silne, ale uporczywe poczucie winy i niepokoj, ktore wynikaja z robienia zbyt wielu rzeczy naraz i w zwiazku z tym zaniedbywania wszystkich. Skwierczenie, pospieszne bazgranie, zapach spalenizny. -Kurwa! Cholera jasna! Kurwa mac! Stawiam kropke, ciskam pioro na stol, zrzucam za mocno wysmazony bekon miedzy dwa talerze nalesnikow i zaczynam zeskrobywac z patelni do zlewu spalone resztki nie do uratowania, mamroczac pod nosem brzydkie wyrazy. -Obudzisz bachora, jesli bedziesz tak przeklinal. Anna stoi w drzwiach sypialni, ubrana w niebieskie dzinsy. Szykujac sniadanie, odzyskalem bokserki. -I kto to mowi? Przeklenstwa to kolysanka dla naszego Joshui. - Siegam po talerz z nalesnikami. - Wydawalo mi sie, ze chcialas jesc w lozku. Anna wymija mnie, odsuwa krzeslo. -Kurwa, dobrze wiem, co robie. Jack i Puk lsnia zlotem i zielenia w jej oczach, kiedy siega po syrop klonowy i oblizuje wargi juz slodkie od przeklenstw. Deszcz dla zielonych zboz -Przyslij mi swoja dziewczyne - mowi Puk. - Jak ona ma na imie? Filth? Daj mi ja w prezencie urodzinowym. A kiedy zaproponuje mloda jalowke za pszenice, wtedy przyslij mi swoje zazdrosne ja.-Coz, kocham Filth bardziej niz wszystkie dziewczyny, ale zazdrosny? - obrusza sie Jack. - Powinienes widziec, jak szlochala, wzdychala i krzyczala, kiedy ja opuszczalem: O, moj sliczny chlopcze, och, zegnaj, do zobaczenia, do widzenia! - Udaje, ze wyciera lzy z oczu. -Prawdziwy smutek to wilk w stadzie owiec, ulewa siekaca dojrzale zboze, wiatry swiszczace wsrod drzew... albo kiedy moja Moral jest na mnie zla. - Puk odyma usta. -Prawdziwa radosc to koza w wierzbowej altanie, chroscina dla jej malych odstawionych od wymion albo deszczyk roszacy zielone zboza - odpowiada Jack. - Ale dla mnie nie ma wiekszej radosci od mojego Minta. Blysk. Miekki szmaciany Krolik skacze do rytmu wyliczanki, ktora spiewa Joshua. -Jeden hefalump. Dwa hefa... Lup! Oczy chlopca sie rozszerzaja, brwi znikaja pod szopa rudych wlosow, kiedy po blyskawicy niemal od razu nastepuje grzmot. Joshua odwraca sie do okna, piastka wyciera pare i przyciska nos do zalanej deszczem szyby, czekajac na kolejne blyski i gromy. -Krolik i ja liczymy czas - mowi glosem zarezerwowanym dla Spraw Waznych. - Bo to znaczy, jak jest daleko. -Naprawde? Sadzisz, ze dwa hefalumpy to blisko? -Jeden i troche - poprawia mnie Joshua. - Mysle, ze to naprawde blisko. Jego maskotka robi podskoki na parapecie. -Boing, boing, boing! Krolik lubi blyskawice. Nie boi sie burzy. Blysk. -Jeden hefalump. Lup. "Ooo..." Joshui jest dlugie i okragle, jak to mozliwe tylko u dziecka. Puk wskazuje glowa na dyskobola. -Pillow kocha moja wiejska muzyke, wiec wy, panny z Pyre, nagrodzcie swojego ucznia jalowka, ktora mu sie nalezy. -Moj Pillow lubi nowa muzyke, wiec niech byk z trykajacymi rogami pogrzebie dla mnie kopytem w piasku - spiewa Jack. Puk wzdycha, dramatycznym gestem wyciaga reke w strone atlety, ktory po rzucie kreci sie w druga strone. Dysk szybuje w niebo. Puk sklada rece wokol ust i krzyczy: -Niech ci z nas, ktorzy naprawde cie kochaja, Pillow, siegna twoich wysokosci, gdzie plynie miod, a kolczaste jagody daja asyryjska przyprawe. Dyskobol oslania oczy reka i patrzy w gore. -Pozwolcie mi zaprzac lisa i wydoic kozla! - wola Jack. - Tylko ci, ktorzy lubia piesn uli, kochaja twoj spiew, ty bzyczaca mucho. Oni sa twoja jedyna nadzieja! Biore ze stolu kubek z herbata i podchodze do otwartych drzwi, zastanawiajac sie nad tym, jak napisac te czesc trzeciej eklogi, nad ktora pracuje, rozmowe pelna wzmianek o rowiesnikach Wergiliusza - Pollio, Beviusie, Meviusie - pozbawiona sensu we wspolczesnym kontekscie. Nigdy nie robie doslownych tlumaczen, wole traktowac oryginalny tekst jak... projekt architektoniczny, podstrukture, ziarno, z ktorego moga wykielkowac dziwne rzeczy, nawet jesli to oznacza, ze zrodlo jest niewyraznym palimpsestem pod organiczna roslinnoscia, arbitralnym arbutusem, chroscina idei. Na dworze deszcz bebni o liscie, krzewy, bloto, zwir, drewniany dach chaty, metalowa karoserie samochodu. Dzien jest pochmurny i ciemny, ale nie parny ani wilgotny. To nie letnia ulewa, tylko wiosenny deszczyk. Anna stoi na ganku, pali papierosa. Macha reka, odpedzajac od ucha brzeczaca muche. Miedzy drzewami widac stary ul. W moich uszach bzyczenie jest piesnia Puka spiewana w bajkowym tempie, cala zwrotka w ciagu milisekundy. Kwiaty na polach -Twoje kozleta skubia truskawki i kwiaty na polach! - wola Puk. Jedna reka wskazuje Jacka, druga lapie go za ramie. - Spojrz! Zimny waz czai sie w trawie. Uciekaj. Wstawaj!Jack odpycha go, mierzwi mu czupryne, dlonia zatyka usta. -Hej tam, owce! - wrzeszczy. - Nie oddalajcie sie za bardzo. Brzeg rzeki jest zdradliwy. Trzymajcie sie blizej swojego tryka. Patrzcie, jego runo jeszcze nie wyschlo. - Przesuwa klykciami po glowie Puka. - Widzicie? Jeszcze jest mokre za uszami. Au! - Gwaltownie wyrywa reke ze skubiacych ja zebow. -Glupku, zabierz kozy, ktore sie pasa przy rzece, bo sam zanurze je w zrodle - s'piewa Puk. -Owce w zagrodach, chlopcy. Jesli ten syn znowu ukradnie cale mleko, nasze rece na prozno beda przez caly dzien ciagnely ich wymiona. Jack szczypie go w ucho, Puk krzyczy. Wieczorem przy kominku pytam ja o ojca Joshui. Chlopiec lezy w lozku, my siedzimy otuleni patchworkowa koldra. Anna przerwala mi, kiedy gledzilem o stroju arlekina, o zszywaniu fragmentow, historii, tozsamosci, faldow, widzisz, jak w tej koldrze, tak ze stykaja sie ze soba, a pod nia dwoje kochankow, nagich jak Adam i... -Wiesz, to zawsze kobieta zostaje ukarana za zadze, za to, ze kochala za bardzo. Wiec pytam ja, czy mowi o swojej przeszlosci, o Joshui i o tym, ze jest nieslubnym dzieckiem - choc to i tak nie ma znaczenia w dzisiejszych czasach. W malych miasteczkach moze, ale nie w duzym miescie. Albo tutaj, gdzie jestesmy tylko my dwoje i jej ukochany syn, wspanialy owoc tak zwanego grzechu. Ona nie opowiada wiele o swojej przeszlosci, ale ja wiem, ze byla niesfornym dzieckiem i zostala wydziedziczona przez wlasna rodzine. Przez jakis czas pracowala na ulicy. -Grzech to waz w trawie wszystkich wspolczesnych religii - mowie. - Poganie uczynili z prostytucji swiety rytual. W starozytnym Sumerze bylabys kaplanka. Anna sie smieje. -Czy tobie wszystko kojarzy sie z Sumerem? Wzruszam ramionami, krocze dwoma palcami po krajobrazie koldry jak olbrzym po zielonych, zoltych i brazowych latach pol i laki, na ktorej leza Jack i Puk, spiewajac na zmiane, dla siebie. Olbrzym idzie pod gore, w strone miekkiej piersi kobiety zbyt wielkiej w skali mojej wyobrazni, zeby byc tylko matka, tylko dziwka. -Spojrzcie na mojego posepnego byka! - Puk dzga Jacka w piers. - Jaki jest chudy, choc wokol niego pole wyki. Niestety, dla tego glupiego stworzenia, tak samo jak dla pasterzy, milosc jest smiercia. -Moje lagodne owieczki - spiewa Jack - sama skora i kosci, cierpia na przypadlosc duzo gorsza niz milosc. Zle oko padlo na moje stado, klatwa powoli je dziesiatkuje, jedna po drugiej. Ukradles koze, mysli Puk. Nie pozwoli na klamstwo. Wzdycha. -Dobrze, oglosimy remis. Jesli odpowiesz na pytanie, w jakich krainach otwarta przestrzen nieba ma nie wiecej niz trzy kroki szerokosci, bedziesz w moich oczach rowny Apple'owi. -Dobrze - zgadza sie Jack. - Jesli nie odpowiesz na moje, dam ci spokoj. Powiedz, w jakich krainach wiosenne kwiaty sa ozdobione imionami krolow, dostaniesz Filth, a ja nie bede wam przeszkadzal. -O, jestem pewien, ze bedziesz dla niej przewodnikiem - zagail pewnego wieczoru Don, kiedy Anna kladla spac Joshue w goscinnej sypialni, a my siedzielismy ze szklaneczkami whisky. - Oczywiscie musisz mi powiedziec, jesli nie chcesz. Rozumiesz? Usmiechnal sie przy tym - warczenie posiwialego dziadka jest grozniejsze niz ugryzienie - ale bylo oczywiste, ze bardzo zalezy mu na... Bratanicy? Siostrze? Corce? Bog wie, kim sa dla siebie Anna i Don, ale znaja sie dostatecznie dlugo, zeby Joshua mowil do niego "wujku Donie". -Kocham ja - odparlem. Jej jeszcze tego nie wyznalem. Usmiechnal sie znowu. Domyslam sie, ze wzial ja z ulicy. Moze to jakis szalony celtycki zwiazek irlandzkiej dziewczyny ze Szkotem w Wielkim Jablku, tak daleko od domu. Oboje doswiadczenie nauczylo, ze ulice miast, ktore z oddali wydaja sie jak z marzenia, nie zawsze sa brukowane zlotem, i moze to ich polaczylo. Nie podziekowalem mu jeszcze za to, ze uratowal ja przed nia sama, tak jak nie powiedzialem jej, ze ja kocham. Ale powiem. W miesiacach, ktore nadejda, powiem jej w malym barze w East Village, ze za rok odzyje jako czlowiek i jako pisarz, ze to historia jej i Thomasa, strzepy, ktore z niej wzialem, w koncu polaczyly sie w Piesni i uczynily je caloscia, tak jak Anna dopelnila mnie. -Czy to brzmi okropnie? - zapytalem. - Nie chce, zebys myslala, ze widze w tobie... material. Wsunela reke w moja dlon, poglaskala palce. -Wszyscy jestesmy materialem - odparla. A moj Jack zeskoczyl z mojej kostki do wnetrza jej dloni i wykonal bardzo elegancki uklon przed jej Thomasem, jej Pukiem. Gdzie leszczyny mieszaja sie zwiazami Jack z rekami na biodrach staje nad Pukiem.-Ach, Puku, poniewaz tak do siebie pasujemy, ty ze swoja fujarka, ja z moimi ustami, dlaczego gdzies nie spoczniemy? Tam gdzie leszczyny mieszaja sie z wiazami? Oparty na lokciach, z broda na piesciach, Puk wykreca szyje, zeby spojrzec na Jacka. Potem przetacza sie na plecy i kladzie rece pod glowe. -Chyba powinienem zrobic to, co mowisz, starcze. Wiek przed uroda. Dokad? Tam gdzie zachodnie wiatry przesuwaja migotliwe cienie? Albo w tamtej jaskini, miejscu naszego odpoczynku? Widzisz, jak dzikie lesne wino rozwiesza nad nia swoje grona. Jack wyciaga do niego reke. -Na naszych wzgorzach tylko Mint moze twierdzic, ze spiewa rownie dobrze jak ty - mowi. Puk odpycha jego dlon. Ty i twoj cholerny Mint! -O tak! - prycha ze zloscia. - On mysli, ze w spiewie moze pokonac kazdego, nawet Apple'a! -Hop, Kroliku! Skacz, Kroliku! Biegnij, biegnij, biegnij! Joshua spiewa ulubiona piosenke, kiedy wedrujemy sciezka, Anna na przodzie, z wlosami utknietymi pod czapka, ja za nia z chlopcem na ramionach. Patrze na moja lowczynie w supernowoczesnej kamizelce mysliwskiej z kevlaru, czerwonej koszuli w krate, dzinsach i butach do wspinaczki. Ja jestem ubrany podobnie, Joshua rowniez - teraz skacze Krolikiem po czubku mojej glowy - ale tylko Anna niesie strzelbe. -W tych lasach sa niedzwiedzie - powiedziala, zaciskajac paski mojej kamizelki. Patrzac na Joshue, ktoremu chwile wczesniej tak samo poprawiala miniaturowa wersje stroju, identycznego jak moj, czulem sie jak jej drugie dziecko. -Wiesz, ze nie lubie broni - powiedzialem. -Hippis - rzucila Anna. -Nazistka - zrewanzowalem sie. Pocalowala mnie w policzek, poklepala po ramieniu - gotowe. -Nie masz nic przeciwko jedzeniu steku z jelenia, co? -Nie wprawiaj mnie w zaklopotanie swoja logika. -To tylko dla bezpieczenstwa - uspokaja mnie Anna. - Tak samo jak kamizelki. Lepiej sie zabezpieczyc. -Hop, Kroliku! Skacz, Kroliku! Biegnij, biegnij, biegnij! - spiewa Joshua, nieswiadomy niebezpieczenstw grozacych ze strony dzikich zwierzat i mysliwych, ktorzy maja za duzo piwa w turystycznych lodowkach. - Nadchodzi farmer ze swoja strzelba, strzelba, strzelba! Pojde z nim. Anna oglada sie przez ramie. Oczywiscie to ja nauczylem go tej piosenki. -Ty pierwszy, Puku. Co tam masz? Peany o namietnosci do naszej Filth? Strofy szacunku dla Halogena? Czy piesni pogardy dla Codera? Puk patrzy na stada pasace sie daleko w dole, ale Jack tylko sie usmiecha i idzie dalej w gore zbocza. -Tightarse przypilnuje koz. Zaczynaj. -Zadnego starego gowna - mowi Puk. - Mam nowe piesni, swiezo zapisane na korze zielonego buka, nawet z muzyka, tutaj miedzy wersami, widzisz? To moje najlepsze. Dla ciebie. - Opiera sie o drzewo, odpoczywa. - A pozniej powiesz mi, czy nadal stawialbys na Minta, gdyby ten stary duren mial odwage rzucic mi wyzwanie. Jack sie smieje, unosi rece - spokojnie. -Tak jak gietka wierzba wiciowa ustepuje miejsca szarym gajom oliwnym, jak slaby zapach trzciny zabija aromat czerwonej rozy, skoro mnie pytasz... Na razie Mint nie moglby wygrac. Musialby sie poddac. - Jack patrzy niepewnie, kiedy Puk go mija. Raptem juz nie jest taki smialy. - Zaczekaj, nie idz dalej, chudzielcu. Dotarlismy do jaskini. -Jestesmy - mowi Anna. Wspinam sie po skalistym zboczu, trzymajac mocno reke Joshui, ktory idzie po wewnetrznej stronie, z dala od krawedzi, pod przewieszka, tak ze jest calkiem bezpieczny. Omijam wystep i wychodze na szeroka, plaska polke z granitu, z ktorej roztacza sie widok na doline i lagodne wzgorza. Sceneria jest... majestatyczna, to jedyne okreslenie, ktore przychodzi mi do glowy. Te niewysokie gory, wygladzone w dalekiej przeszlosci przez lodowiec, pokryte gestwina zieleni i zaokraglone jak kurhany, ale duzo od nich wieksze, wygladaja jak gigantyczne cmentarzysko bogow, iluzja Elizjum. -Bo zaraz polkniesz muche - mowi Anna, biorac mnie za druga reke. - Chodzcie, cos wam pokaze. Cos ladnego. Prowadzi mnie do miejsca, gdzie nad polka jest przewieszona lita skala, przy ktorej nasza orla perc to jedynie niewielki karb. Anna pokazuje w gore. Troche nad swoja glowa - nie na tyle wysoko, zeby nie mozna nic zobaczyc, ale dostatecznie wysoko, zeby nie bylo to latwe - widze slabe ochrowe malowidla na szarym kamieniu, komiksowe, prymitywne, jakby Joshua namazal je grubym pedzlem. Jeden przedstawia chyba niedzwiedzia, drugi jelenia. Wiekszosc to wytwory fantazji. -Ja tez chce zobaczyc! - wola Joshua. - Ja tez. Podnosze go, a on wyciaga reke z rozpostartymi palcami, zeby sprawdzic, czy da sie nakryc je dlonia. Trzymam go na tyle daleko, zeby nie mogl dotknac rysunkow, bo nie chce psuc jego zachwytu ostrzezeniami. Wiem, jak delikatne potrafia byc takie skarby prehistorii. Patrze przez ramie nad szeroki usmiech Anny. -Dziekuje - mowie. Jak winorosl zdobi drzewo -Kiedy umarl Dovenest, coz to byla za strata - spiewa Puk. - Szlochaly nimfy, a rzeki i leszczyny to widzialy i nie przeczyly. Jakze plakaly, gdy biedna matka tulila do siebie martwego syna. I choc blagala gwiazdy i bogow, te niebianskie istoty nie mialy litosci.Patrzy na doline, na wioske, miasteczko lezace dalej ku zachodowi i na miasto, ktore widac daleko na horyzoncie, tam gdzie zajdzie slonce. Wyjmuje fujarke i dmucha w ustnik. Gra przeciagla, zalosna nute. -W tamtych czasach nikt nie pedzil krow z pastwisk do zimnych zrodel. Dzikie stworzenia, nawet one nie chcialy smakowac strumieni i jedynie dotykaly lakowych traw kopytami. Dovenest, nadal go wspominaja nieprzebyte lasy i wzgorza, wolaja echami, opowiadaja, jak afrykanskie lwy ryczaly ze smutku po jego s'mierci. O, to ty, ty, Dovenes'cie, nauczyles nas przywiazywac armenskie tygrysy do wozu, prowadzic w tancu wyznawcow Bachusa, oplatac miekkim listowiem gietkie slupy -Tak jak winorosl zdobi drzewo, jak grona dekoruja wino, jak ryk byka upieksza stado, a dojrzale zboze sprawia, ze pola sa szczesliwe i zyzne, tak ty, Dovenescie, dodawales sil przyjaciolom i krewnym. A odkad Parki nam ciebie zabraly, nawet Palace i Apple opuscili lasy, zeby sie smucic. Puk unosi fujarke do ust i zaczyna wygrywac szybkie nuty, ktore smigaja i pedza tu i tam, tu i tam, trzepocza pod jego palcami niczym serca. Jego usta sa sciagniete jak do pocalunku. -W bruzdach, gdzie znajdowalismy ziarna jeczmienia, tluste i dobre, teraz rosnie tylko zycica i dziki owies, jalowe rosliny, ktore nie wydaja owocow. Tam, gdzie kiedys byly delikatne fiolki, gdzie jasnialy narcyzy, teraz wyrasta oset i suche krzewy z ostrymi cierniami. Puk czuje reke Jacka na karku. -Wiec zascielcie ziemie liscmi - spiewa - i ociencie swoje zrodla przed sloncem, o, pasterze. Dovenest zasluguje na to, by uczcic jego pamiec. Usypcie kopiec i na tym monumencie umiesccie te strofe. - Odwraca sie do Jacka i patrzy gleboko w jego plonace oczy. - Jestem Dovenest lesnik, znany od zielonych lasow po blekitne niebo. Dbalem o stado... o, ale nawet w polowie nie tak uczciwie jak ja. Sen w wysokiej trawie -Poezja zrodzona w niebiosach, Puku - mowi Jack. - Taka jest dla mnie twoja piesn. Jak sen w wysokiej trawie dla duszy zbyt zmeczonej, zeby snic. Albo jakby w dusznym upale poludnia ugasic pragnienie ze slodkiego iskrzacego sie strumienia. Nie tylko w grze na fletni, ale rowniez w spiewie przewyzszasz Minta, swojego nauczyciela. - Jego reka zsuwa sie z karku na ramie, pod exomis, sunie miekko po skorze. - Moj chlopcze, moja radosci, w jego slady powinienes isc.-No, chodz - ponagla Anna. - Nie badz tchorzem. -Nie przepadam za wysokoscia - mowie. - Mam cos takiego, ze od razu sie zastanawiam, jak to by bylo skoczyc. To oczywiscie nie znaczy, ze jestem typem samobojcy, ale wysokosc po prostu budzi we mnie to, co najgorsze. Pewnie dostalbym zawrotu glowy, choc nie wiem, czy doszedlbym tak daleko, zeby... -Och, na litosc boska, Guy! Patrze na nia, jak stoi na krawedzi polki, za nia lagodne zielone wzgorza. Anna odwraca glowe, zeby spojrzec na doline. Przez chwile wyobrazam sobie, ze daszek jej czapki to dziob, a ona to wielki drapiezny ptak. Czasami mam dziwaczne fantazje, na przyklad kiedy obserwuje wyglupy Krolika Joshui, zastanawiam sie, czy ten oszust z bajek mogl wyskoczyc z umyslu dziecka, ktore nic nie wie o mitologii i folklorze. Albo kiedy stoje na brzegu urwiska i czuje przemozne pragnienie, zeby sie dowiedziec, jak to by bylo skoczyc. Anna wyciaga reke. -Chodz. Wcale nie jestesmy blisko krawedzi. Upewniam sie, ze Joshua bezpiecznie bawi sie pod przewieszka - kleczac, pozwala Krolikowi badac otoczenie - i robie krok w jej strone. -Jestes szalona - stwierdzam. -Juz nie. Chyba ze na twoim punkcie. -A teraz ja zaspiewam swoje piesni - mowi Jack - najlepiej jak potrafie. Nie wiem, ile sa warte, ale sprobuje wyniesc twojego Dovenesta do gwiazd. Tak, jesli zdolam, umieszcze go na niebie, bo mysle, ze nas kochal. Muska nosem ucho Puka. Przesuwa dlon na jego biodro, gladzi go po brzuchu. -Czy w moich oczach inny dar moglby byc cenniejszy? - pyta Puk. - On jest wart hymnu, a przeciez Sromach spiewal pochwaly na twoja czesc, to znaczy wychwalal twoje piesni, glosno i dlugo. -Stomach zawsze przesadza - kwituje Jack. -Patrz - mowi Anna. Na kwiecie wyrastajacym ze szczeliny tuz przy krawedzi polki siedzi motyl, powoli zamyka i otwiera niebiesko-zielono-czerwone skrzydelka. -Na tej wysokosci sa motyle? - dziwie sie. -Nie jestesmy wcale tak wysoko. W jej glosie brzmi rozbawienie. Anna oczywiscie uwaza, ze jestem smieszny. To tylko... ile?... najwyzej pietnascie metrow lotu na potezne drzewa rosnace pod nami, ale wlasnie dlatego, ze lesiste zbocze schodzi stromo do doliny, ktora lezy hen daleko w dole, komus takiemu jak ja, niezbyt zaznajomionemu z natura w jej najwspanialszej, wysublimowanej formie, wydaje sie, ze stoi na dachu swiata. Ale to, ze czlowiek sie jej boi, nie oznacza, ze jest niebezpieczna. Anna obejmuje mnie w pasie. -Nie obawiaj sie. Nie pozwole ci spasc. -Wielkie dzieki. W twoich ramionach czuje sie bezpieczny. Anna sie smieje. -Przepraszam - mowie. - Chodzi o to, ze... rozumiesz, role plci. To troche glupie, zwazywszy... Anna powaznieje. -Mam cos dla ciebie... Jesli tego chcesz. Wciska do mojej dloni cos malego, metalowego. Obraczke. Biora ja bez pytania i z szerokim usmiechem, bez slow, wsuwam na palec. Kiwam glowa, patrzac na motyla, ktorego, uswiadamiam sobie, nie powinno tu byc o tej porze roku. Wiosna. To niemozliwe. Z pewnoscia jest za wczesnie. W tym momencie motyl wzbija sie w powietrze i znika. Jack i Puk wracaja na nim do krainy nigdy, skad przylecial. Dovenest u niebios bram -Jest oniemialy z zachwytu, kiedy tam staje, ze sloncem na twarzy, odziany w nowa chwale - spiewa Jack. - Dovenest u niebios bram. Widzi kamien, po ktorym riikt przed nim nie stapal, chmury i gwiazdy sa w dole, pod blekitnym niebem. I dlatego, tak, wlasnie dlatego wesoly smiech kroluje w lasach i na polanach, w zagajnikach i borach, smiech Pine, pasterzy i dziewczat o suchych oczach.Jack oddala sie od Puka i znika w jaskini, nie przestajac spiewac. Po chwili jest z powrotem, w rekach trzyma paczke owinieta w plotno. Kladzie ja na ziemi. -Zadna siec nie zostala zastawiona na jelenia, zadna zasadzka nie czeka na stado, zaden wilk nie ukryl sie w owczej skorze... bo lagodny Dovenest kocha pokoj. Odwieczne gory sa radosne, pod niebo wzbija sie wesoly rozgardiasz. Tak, od skal i lasow odbija sie echem prosta piesn. - Jack rozwija plotno. Dwa bukowe kubki. Butelka oliwy. Chleb. I amfora pelna wina. - On jest boski, krzycza. Jest boski! Puk unosi ze smiechem palec, odwraca sie i pedzi w strone pobliskiego krzaka. Wraca z wlasnym tobolkiem i rozwija go, ukazujac swoj skarb. Dwa kubki. Butelke kradzionego mleka. Chleba. Wino. Wyglada na to, ze obaj mieli to samo na mysli. -Ach, badz laskawy dla swoich i dobry - spiewa Jack. - Widzisz, Dovenescie? Widzisz? Mamy cztery oltarze, wszystkie takie same. To az nadto. Dwa z nich beda dla ciebie, dwa zatrzymamy dla darow skladanych Apple'owi. Tak, bedziemy przychodzic co roku i wlewac swieze, pieniace sie mleko do dwoch kubkow. Bedziemy przed toba stawiac dwie miski oliwy, ja i Puk. Jack bierze wino, wyjmuje korek, napelnia jeden ze swoich kubkow i podaje Pukowi. Siega po drugi, zeby samemu sie obsluzyc, ale czuje reke Puka na swojej. Chlopak wyciaga zebami korek ze swojej butelki i po brzeg nalewa do niego wina dla Jacka. Zwyczajna ofiara, libacja, odwzajemniony szacunek kochankow. Obaj podnosza naczynia do ust i pija, patrza na siebie. -Napelnie nasze puchary swiezym nektarem wycisnietym z winogron Chianti. Sprawie, ze ten tepak i kretyn Argon zaspiewa. Stary Fussyboy zatanczy jak brykajacy satyr. A moje golebie gniazdo, milosci ma, bedzie na zawsze twoje. Jak przysiegi skladane nimfom albo hymny, ktorymi blogoslawimy nasze ziemie. Poki dzik bedzie nawiedzal gorskie pasmo, poki ryba bedzie smigac w rzece, poki pszczoly beda zywic sie tymiankiem, a pasikoniki rosa, twoj honor, godnosc i imie przetrwaja na wieki. Jack odstawia kubek na plotno, odrywa kawalek chleba z bochenka, macza go w winie i wsadza Pukowi do ust. -Jak bogom wina i bogini plonow, my, pasterze z lak, bedziemy ci skladac doroczne dary. A ty, tak jak oni, bedziesz bral, co ci sie nalezy. Szemrzaca muzyka -Co moge zrobic? - pyta Puk. - Co ci podarowac, zeby zaplacic za taka piesn? Jeszcze nic mi sie tak bardzo nie podobalo. Ani szemrzaca muzyka poludniowego wiatru, ani fale rozbijajace sie o brzeg, ani strumienie pedzace w dol przez kamieniste wawozy nie brzmialy rownie slodko...Puk probuje znalezc odpowiednie slowa, a kiedy mu sie to nie udaje, odstawia kubki i otwarta butelke wina na bok. Zgarnia resztki uczty do tobolka i zbliza sie do Jacka. Sunie dlonia w gore jego uda, a on odpina i podciaga exomis Puka. Puk zdziera tunike przez glowe, obnazajac sie calkiem. Jack gladzi dlonia jego piers. -Najpierw mam dla ciebie dar - mowi z chytrym usmiechem Jack. - Te zgrabna fujarke z cykuty. Powinienes ja zatrzymac, bo nauczyla mnie, dlaczego Accordion splonal z pozadania do pieknego Elixira... i w jaki sposob stary Mellowbow panuje nad owcami. Puk smieje sie i bierze podarunek do reki, przesuwa palcami od nasady do czubka, mocniej zaciska dlon. -Tylko pod warunkiem ze wezmiesz ten kij, pasterska laske - odpowiada Puk. - Czy nie bedzie cudowny, gdy ozdobi sie go mosieznymi cwiekami? Jack potrzasa glowa - ty dziwko - ale Puk kladzie sie na trawie i pociaga go na siebie, tak ie leza twarza w twarz, Jack - i jego reka - miedzy nogami Puka. -Wiele razy Antagonista patrzyl na niego tesknym wzrokiem, blagal, zebym pozwolil mu dotknac mojego dumnego pasterskiego kija - mowi Puk. - Ale chociaz byl chlopcem, ktorego moglbys pokochac, nie dostal go ode mnie. O, Jacku, moj Jacku, on jest caly dla ciebie. Zostawiam ich tam. Zreszta na tym konczy sie ekloga Wergiliusza, choc nie jest az tak otwarcie zmyslowa. Nie sadze jednak, zebym oddal staruszkowi niedzwiedzia przysluge. Na pewno wielu znawcow laciny by twierdzilo, ze to wszystko zostalo opisane w najczystszych, najbardziej platonicznych kategoriach, ale ja wyznam szczerze, ze trudno mi czytac te bukoliki, nie slyszac tego, co zostalo niedopowiedziane, co kryje sie miedzy wierszami, moze nie w slowach, ale w szemrzacej muzyce, ktora przez nie przeplywa. A ekloga o Korydonie plonacym z pozadania do pieknego Aleksisa wcale nie jest szczytem dwuznacznosci. -Thomasowi by sie spodobalo - stwierdza Anna. - Byl rownie bezwstydny jak ty. Siedzi na krzesle przy stole, czyta epilog, ktory wlasnie skonczylem. -Wstyd? - pytam, machajac reka z lekcewazeniem. - Grzech? Jak powiedzialby Jack, gdyby istnial poza moja wyobraznia, gdziekolwiek indziej niz wszedzie, rozgladam sie po swiecie, jezdze na iskrach ognia, majtam nogami nad brzegiem kieliszka wina, wspinam sie po zdzble trawy, zeby przynies'c najprzedniejsza rose Pukowi, ktory czeka na dole. Jak powiedzialby Jack: Pieprzyc to gowno. Promien slonca i butelka wina Zastanawiam sie, czy nasz Joshua jest bardziej Jackiem czy Pukiem. Jest w nim troche jednego i drugiego. Przeblysk impulsywnego, obdarzonego wyobraznia id, kiedy pedzi przez pokoj z rozlozonymi rekami, udajac samolot, i strzela z karabinu maszynowego - tratatatata! Sklonnosc do manipulacji, kiedy stoi na szeroko rozstawionych nogach, trzyma rece za plecami i twierdzi % niewinna mina, ze to nie on rysowal po moich notatkach. Furia dzikiego kota, taka jak u jego matki, odciagnietej od walki i wscieklej na niesprawiedliwosc swiata. Z determinacja wysunieta szczeka i skrzyzowane rece w porze pojscia do lozka. Surowa nieustepliwosc wujka Dona, ktory potrafi radzic sobie z humorami Anny duzo lepiej niz ja. Powazny partner, lokcie na stole, piesci pod broda, moje lustrzane odbicie, kiedy biedze sie nad tlumaczeniem, a on nad swoja czytanka. Ponure milczenie i zimna furia tuz przed napadem wscieklosci. Nieskrepowana, otwarta uczuciowosc - niemal dojrzalosc - z jaka ujmuje dlon matki, gdy stoimy przy grobie jej brata, jakby chcial powiedziec: No, juz, wszystko bedzie dobrze, juz niedlugo, na pewno.I bedzie. Do diabla, bedzie duzo lepiej. Albo Don mi za to odpowie. -Macie wszystko? - pyta Anna. -Tak - odpowiadamy jednoczesnie Joshua i ja. Anna patrzy na syna. -Wziales Krolika? -Tak, mamusiu. -Masz swoje dziela? - zwraca sie do mnie. -Tak, mamusiu - odpowiadam. Cmokam ja w policzek, wrzucam plecak do bagaznika, zatrzaskuje klape, ogladam sie na chate. Oczywiscie nie powiedzialem jej calej prawdy; nie zabralem wszystkiego. Jack i Puk nadal tu sa, wyleguja sie na dachu, teraz juz normalnej wielkosci, ale z rogami i skrzydlami, u Puka niebieskie i zielone, opalizujace jak w pawim ogonie, lsniace jak olej albo mokry atrament, u Jacka zlote, zolte i czerwone, jak u feniksa z moich wyobrazen. Dla przyzwoitosci - dzieci w poblizu - Jack ma na sobie bermudy. Ostrzeglem ich rano, kiedy sie zjawili, zeby nas pozegnac. Puk jest ubrany w denimy uciete tak wysoko, ze wyglada mniej obyczajnie, niz gdyby byl nagi. Nawet gorzej, bo nie zapial rozporka. Podaje butelke wina Jackowi, wycierajac usta. Zostawiam ich tutaj. Tu jest ich miejsce, a nie na stronach ksiazki, chocby najwspanialszej i bardzo smialej, bo zadna nie moze sie rownac z idylla promieni slonca i butelki wina. I z toba, mowi Puk do Jacka. -Po tym, jak Thomas umarl, stoczylam sie - mowi Anna. - Chyba zwariowalam. Zupelnie jakby siedzialo we mnie piec albo szesc roznych osob. Bo wiesz, nie przechodzi sie po prostu przez kolejne stadia: szok, wyparcie, gniew i tak dalej. Cholerne bzdury. Przynajmniej u mnie wszystko dzialo sie jednoczesnie. Plonelam, kurwa, z wscieklosci, i bylam zimna jak smierc. Bylam pijaczka, dziwka, podpalaczka i Bog wie kim jeszcze. Mysle, ze przetrwalam dzieki tej Annie, ktora mowila: pieprzyc te bzdury. To naprawde wielka szkoda, kiedy smierc nie sprawia, ze zaczynasz doceniac cholernie zycie... i chrzanic cala reszte. To dopiero banal, co? -Wszystkie wazne prawdy sa truizmami - mowie. To nasza ostatnia noc w chacie, lezymy w lozku, przy wlaczonym swietle, opieramy sie o poduszki. Anna trzyma w rece zdjecie Thomasa wystrojonego na bal przebierancow w falszywe rogi i tutu na uciete dzinsy. Do tego wlozyl marynarke od garnituru, koszule, cienki krawat, rozowe skrzydla jak dla osmioletniej dziewczynki i fedore nasadzona na bakier na rogi. W rece sciska karabin maszynowy zabawke. Robin Goodfella, wyjasnia Anna. Ojciec chrzestny. Swiatlo migocze przez drzewa, ktorych galezie tworza nad nami luk, dziurawy baldachim, gdy kreta droga zjezdzamy z gor Little Switzerland w doline. Widze, jak skacza z liscia na lisc, Jack i Puk, jada na blyskach i iskrach przesianego slonca niczym na bialych rumakach, scigaja sie ze soba i z nami. Moze nie tyle skacza, ile... juz sa na nastepnym lisciu, kiedy do niego dojezdzamy, na nastepnym i nastepnym, jak obrazy na tasmie celuloidowej rzucone na srebrny ekran i dajace jedynie zludzenie ciaglosci ruchu. Oczywiscie Jack i Puk sa produktem skrotow montazowych i petli, a ich film przesuwa sie w innej fazie niz nasz, nie dwadziescia cztery klatki na sekunde, tylko szybciej, tak ze wygladaja jakby migotaly albo nawet poruszaly sie do tylu, jak kola samochodu przy pewnej szybkosci. Zajmujacy tylne siedzenie Joshua tworzy wlasny film z Krolikiem i soba w rolach glownych. Wymysla na nowo rzeczywistosc w sposob, w jaki robia to dzieci, na zmiane powazne i glupie, wesole i zamyslone. Nieraz, kiedy siedzialem przed nim ze skrzyzowanymi nogami, podczas gdy on klepal mnie po nosie i mowil, ze jestem domkiem skrzata, probowalem cos zrozumiec z jego kalejdoskopowego swiata marzen. Ale jak mam znalezc w tym sens? Jak czlowiek moze byc domem zamieszkanym przez skrzaty, krasnoludki, wrozki, sylfy, czy jak tam chcecie je nazwac? A moze to ma sens. Patrze przez szybe, jak Jack i Puk fikaja koziolki, przeskakuja z jednego lsniacego liscia na drugi, na skrawek nieba, lotke ptaka., blask slonca na blaszanym dachu, na mokry nos psa siedzacego na ganku, na chromowy zderzak samochodu, na zielona butelke lezaca na poboczu, ciagna sie za ramiona, zeby wyprzedzic jeden drugiego, potykaja sie, padaja w wysoka trawe i dzikie kwiaty, a my jedziemy dalej i zostawiamy ich w lusterku, w promieniu slonca, w poemacie albo wspomnieniu, powiesci albo piesni, zostawiamy w miejscu i czasie, do ktorego mozemy wrocic, bo jest rownie nierealny jak realny, i dlatego rownie wieczny jak efemeryczny, zostawiamy ich szczesliwemu nigdy. PODZIEKOWANIA Podobnie jak w Welinie, tak w Atramencie rownie czesto korzystam z klasycznych tekstow zrodlowych, dlatego chcialbym wyrazic wdziecznosc zarowno ich autorom, jak i tlumaczom, ktorych wersje okazaly sie najbardziej uzyteczne.Przerobka Bachantek Eurypidesa, ktora aktorzy wystawiaja w Czesci Trzeciej, zawdziecza wiele tlumaczeniom Philipa Vellacotta (Euripides The Bacchae and Other Plays, Penguin, 1954) i Gilberta Murraya (Eurypides, The Bacchae, New York: P.F. Collier Son, 1909-14). Epilog jest, po czesci, wariacja na temat Bukolik Wergiliusza w tlumaczeniach J.W. McKaila z 1934 roku (Virgils Works: The Aeneid, Eclogues and Georgics, Kessinger Publishing, 2003) i E.V. Rieu'a (Virgil, The Pastoral Poems, Penguin, 1949). Bez tych prac powiesc nie zostalaby napisana, wiec zachecam wszystkich czytelnikow, zeby siegneli do oryginalnych, niezmasakrowanych wersji, jesli chca je zobaczyc bez moich manipulacji. Ze swojej strony chcialbym rowniez wyrazic wdziecznosc wszystkim z GSFWC, ktorzy na biezaco przekazywali mi swoje opinie, wydawcom, Peterowi Lavery'emu i Jimowi Minzowi oraz wszystkim tym z Pan Macmillan i Del Rey, ktorzy tak ciezko pracowali nad ta ksiazka, ze sam nie wiem, jak im dziekowac. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/