Kress Nancy - Linie bledu cz1

Szczegóły
Tytuł Kress Nancy - Linie bledu cz1
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kress Nancy - Linie bledu cz1 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kress Nancy - Linie bledu cz1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kress Nancy - Linie bledu cz1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

+linie1-3+ POWIEŚĆ Nancy Kress LINIE BŁĘDU (Fault Lines) Przełożył Marcin Wawrzyńczak Jeśli prawda miałaby ich zabić, niech umierają - Immanuel Kant Pierwszego dnia szkoły wybuchła bójka w klasie panny Kelly. Byłem w sali obok, numer 136, i wykładałem zasady współpracy VII h, z którą miałem matematykę. Typowe nudziarstwo na pierwszy dzień: regularnie odrabiajcie prace domowe, zajmujcie przydzielone miejsca zaraz po wejściu do klasy, nie przynoście do szkoły broni ani agresywnego nastroju albo pożałujecie, że w ogóle się urodziliście. Dzieciaki zignorują pierwsze przykazanie, dostosują się do pozostałych - w każdym razie zrobią to dla mnie. Ale najwyraźniej nie dla Jenny Kelly. - Panie Shaunessy! Panie Shaunessy! Proszę przyjść, w sali obok rzucają krzesłami! Nowa nauczycielka płacze! - Ładna, drobniutka dziewczynka, którą pamiętałem z poprzedniego roku: Lateesha Jefferson. Na jej okrągłej twarzy malowało się podniecenie i satysfakcja. Bójka! I to od razu pierwszego dnia! Obrzuciłem moich uczniów spokojnym, uważnym spojrzeniem, przyglądając się kolejno każdej twarzy. Nie spieszyłem się. Większość dzieciaków spuściła wzrok. W sali obok coś ciężkiego uderzyło o ścianę. Ściszyłem głos, żeby wszyscy musieli nadstawić uszu. - Nikt się nie rusza, dopóki nie wrócę. Zrozumiano? Niektórzy pokiwali głowami. Inni patrzyli na mnie, niepewni, lecz spokojni. Kilku chłopców wykrzywiło usta w ironicznym grymasie, lecz kiedy spojrzałem na nich bez uśmiechu, zreflektowali się. Zza ściany dobiegały wrzaski. - W porządku, Lateesha, powiedz pannie Kelly, że już idę. - Wystrzeliła jak z procy, uśmiechnięta, lewoskrzydłowy w purpurowych legginsach i srebrnych bucikach. Pokuśtykałem do drzwi i odwróciłem się, by spojrzeć na nich po raz ostatni. Moi uczniowie siedzieli spokojnie, przyglądając mi się uważnie. Zauważyłem, że Pedro Velasquez i Steven Cheung ukradkiem zerkają na moją marynarkę szukając wybrzuszenia świadczącego o obecności służbowego rewolweru, którego oczywiście tam nie było. Towarzyszyła mi opinia tak fantastyczna jak budżet Nowego Jorku. Na korytarzu Lateesha wrzasnęła głosem, który mógłby ogłuszyć gwiazdę rocka: - Pan Shaunessy idzie! Lepiej przestańcie, łobuzice! W sali 134 dwie ósmoklasistki mocowały się na środku podłogi. Co ciekawe, żadna z nich nie wydawała się być uzbrojona, nawet w pęk kluczy. Jednej z dziewcząt ciekła krew z nosa. Druga miała podartą bluzkę. Obie wydzierały się wniebogłosy, wyjąc na podobieństwo policyjnych syren. Dzieciaki ganiały po sali. Ktoś cisnął krzesłem w tablicę albo w kogoś stojącego przy tablicy; zarówno krzesło, jak i tablica pękły. Jenny Kelly krzyczała i wymachiwała rękami. Lateesha myliła się; panna Kelly nie płakała. Nie na wiele jednak zdawały się jej rozpaczliwe zabiegi. Kilkoro dzieciaków stojących najbliżej spostrzegło mnie i ucichło, ciekawych, co będzie dalej. Wtedy ujrzałem Jeffa Connorsa, opartego niedbale o ścianę pod oknem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, i wyraz jego twarzy, gdy przyglądał się walczącym dziewczętom, powiedział mi wszystko. Nabrałem powietrza w płuca, ile tylko mogłem, po czym ryknąłem na cały głos, z całkowicie nieruchomą twarzą: - Nie ruszać się! Koniec! I wszyscy posłuchali. Dzieciaki, które mnie nie znały, instynktownie obejrzały się, szukając wzrokiem rewolweru i osłony. Te, które mnie znały, wyszczerzyły zęby w uśmiechu, stłumiły go, i pokiwały lekko głową. Dwie dziewczynki przestały się okładać i zwróciły się w kierunku źródła hałasu - mój ryk sprawił, że zatrzęsły się świetlówki pod sufitem - co pozwoliło mi podejść do nich, chwycić tę, która znajdowała się na górze, i postawić ją na nogi. Wzięła zamach chcąc mnie uderzyć, rozmyśliła się, i stała przede mną, sapiąc. Dziewczynka na podłodze wydała bojowy okrzyk, poderwała się i zamierzyła się na swoją koleżankę. Potem jednak zamarła. Nie znała mnie, ale sytuacja kazała jej nabrać czujności: nikt już nie krzyczał, jej przeciwniczka stała spokojna w moim uścisku, wszyscy znieruchomieli. Rozejrzała się wokoło, zaskoczona. Jeff wciąż opierał się o ścianę. Spodziewali się, że coś powiem. Nie powiedziałem nic, tylko stałem tam, zupełnie nieruchomy. Mijały kolejne sekundy. Piętnaście, trzydzieści, czterdzieści pięć. Dla dorosłych jest to długi czas. Dla dzieciaków, to cała wieczność. Adrenalina odpływa. Dziewczynka w tylnym rzędzie usiadła w swojej ławce. Inna zrobiła to samo. Wkrótce wszyscy siedzieli, spokojni, nie tyle przestraszeni, co zaciekawieni. To było coś innego, a inność jest fajna. Zostały tylko dwie uczestniczki bójki, Jeff Connors opierający się o ścianę pod oknem i drobny Chińczyk, któremu zapewne zabrano krzesło, by cisnąć nim o tablicę. Dostrzegłem pęknięcie biegnące dokładnie przez napis wykaligrafowany zielonym flamastrem: Panna Kelly Angielski VIII e Po minucie drobny Chińczyk bez krzesła usiadł na swojej ławce. Wciąż milczałem. Minęła kolejna minuta. Dzieciaki robiły się niespokojne. - Dziewczęta mają iść do pielęgniarki, panie Shaunessy - przyszła mi na pomoc Lateesha. - Każda dobrowolnie. Nadal trzymałem dziewczynkę z podartą bluzą. Jej rywalka, z krwią cieknącą z nosa, zaczęła nagle płakać. Zatkała sobie usta dłonią i wybiegła z klasy. Przyjrzałem się kolejno wszystkim twarzom. Wreszcie puściłem dziewczynkę, którą trzymałem, i powiedziałem do Lateeshy: - Idź z nią do pielęgniarki. Lateesha poderwała się gorliwie, dziewczynka z misją, jedyna, do której się odezwałem. - Chodź, złotko - powiedziała i poprowadziła koleżankę, przemawiając do niej cicho kojącym głosem. Teraz wszyscy chcieli znaleźć się w centrum zainteresowania. - One walczą o Jeffa, panie Shaunessy - powiedziała Rosaria szybko. - Wcale nie - zaprotestował wysoki, umięśniony chłopak w drugim rzędzie. Skrzywił się. - Walczą, ponieważ Jonelle obraziła Lisę. - Wcale nie, poszło o... Każdy miał swoją wersję. Przekrzykiwali się niczym intelektualiści wygłaszający swoje teorie, spierając się, aż ujrzeli, że nic nie mówię, nie próbuję dojść prawdy, nie uczestniczę w dyskusji. Ponownie zamilkli, jeden po drugim, zaciekawieni. Wreszcie odezwał się Jeff. Zwrócił na mnie swe całkowicie otwarte, szczere, niewinne spojrzenie i powiedział: - Chodzi o te samobójstwa, panie Shaunessy. Reszta klasy wyglądała na odrobinę zaskoczoną, ale była gotowa go poprzeć. Znali Jeffa. Jednak panna Kelly, wykluczona na pięć minut ze swojej własnej klasy, przerwała mu. Była rozgniewana. - Jakie samobójstwa? O czym ty mówisz, hmm...? Jeff nie pofatygował się, by podać swoje nazwisko. Powinna była je znać. Zwrócił się bezpośrednio do mnie. - Ci starzy ludzie. Ci, którzy zabili się w szpitalu dziś rano. I w zeszłym tygodniu. Ci, o których pisali w gazecie. Nie zareagowałem. Czekałem. - Wie pan, panie Shaunessy - ciągnął Jeff, tym samym szczerym tonem zwierzenia. - Ci starzy ludzie, strzelający do siebie, wieszający się, wyskakujący przez okna. W ich wieku. Mając na karku sześćdziesiątkę, siedemdziesiątkę, osiemdziesiątkę. - Z żalem potrząsnął głową. Pozostałe dzieciaki kiwały teraz głowami potakująco, chociaż założyłbym się o swoją emeryturę, że żadne z nich nie czytało o niczym w żadnej gazecie. - To po prostu nie jest dla nas dobry przykład - rzekł Jeff ze smutkiem. - Jeśli nawet ludzie, którzy dostają trzy gorące posiłki dziennie i mają innych ludzi, którzy im usługują, i nie muszą już pracować ani walczyć z władzą - jeśli nawet oni się poddają, to jak mamy myśleć, że jest w tym życiu cokolwiek dla nas? Oparł się z powrotem o ścianę i wyszczerzył zęby w uśmiech: tryumfujący, smutny, błagający, dziedzic świata, którego nie stworzył. Jego koledzy popatrzyli po sobie, spojrzeli na mnie i przestali się uśmiechać. - Tragedia, oto, co to jest - rzekł Jeff, potrząsając głową. - Tragedia. Wszyscy ci staruszkowie, uznający, że całe życie nie jest tyle warte, by trzeba było trzymać się reguł. Jak my mamy nauczyć się właściwego zachowania? * - Musi pani opanować Jeffa Connorsa - powiedziałem do Jenny Kelly w trakcie długiej przerwy w pokoju nauczycielskim. Była to oaza w pełnej odsłoniętych rur i odpadającego tynku piwnicy Gimnazjum im. Benjamina Franklina. Nauczyciele siedzieli ściśnięci na składanych metalowych krzesłach przy plastykowych stolikach, popijając kawę i jedząc prowiant przyniesiony w papierowych torbach. Panna Kelly usiadła obok mnie i praktycznie zażądała, żebym udzielił jej rady. - Nie jest to takie trudne, jak mogłoby się wydawać - ciągnąłem. - Jeff to urodzony przywódca i inni idą za nim. Ale nie jest niemożliwy do opanowania. - Łatwo panu to mówić - odparła, zaskakując mnie. - Patrzą na pana i widzą byłego policjanta, który waży, ile? Sto piętnaście kilo? Który zabił trzech przestępców, zanim został postrzelony, i ma dobre układy w sądzie dla nieletnich. Patrzą na mnie i widzą mierzące metr sześćdziesiąt i ważące pięćdziesiąt pięć kilo chuchro, które każdy może popychać. Nie wyłączając Jeffa. - A więc proszę mu na to nie pozwolić - rzekłem, zastanawiając się, kto w tak krótkim czasie opowiedział jej wszystkie historie o mnie. Uczyła u nas dopiero od czterech dni. Ugryzła kęs kanapki z serem. Chociaż spędziła pierwszą połowę przerwy w toalecie, nie widziałem żadnych śladów po łzach. Może przykryła je makijażem. Margie zwykła była to robić. Z bliska Jenny Kelly wyglądała na więcej, niż jej z początku dałem: dwadzieścia osiem, może trzydzieści lat. Atrakcyjny wygląd niewiele pomoże jej w radzeniu sobie z gromadą trzynastoletnich urwisów. Odgarnęła krótkie blond włosy z twarzy i spojrzała prosto na mnie. - Naprawdę nosi pan pistolet? - Oczywiście że nie. Przepisy kuratoryjne zabraniają wnoszenia broni na teren szkoły. Wie pani o tym. - Dzieciaki myślą, że jest inaczej. Wzruszyłem ramionami. - A pan nie wyprowadza ich z błędu. Ponownie wzruszyłem ramionami. - W porządku, ja też tego nie zrobię - powiedziała. - Ale nie mam zamiaru przegrać tej sprawy, Gene. Po prostu nie mam zamiaru. Ty odnosisz tutaj duże sukcesy, wszyscy to mówią. A więc powiedz mi, co mam zrobić, żeby na tyle opanować moją klasę, bym mogła ich czegokolwiek nauczyć. Przyjrzałem się jej i zrewidowałem moją wcześniejszą opinię, która zakładała, że nie wytrwa dłużej niż do końca września. Brak śladów po łzach, starsza niż myślałem, zdolna jeść pomimo stresu. Determinacji słownej nie brałem pod uwagę; nasłuchałem się tego sporo od żółtodziobów, kiedy byłem jeszcze policjantem, i wiedziałem, że trzy miesiące po opuszczeniu przez nich Akademii nie było już po niej żadnego śladu. Działo się to nawet szybciej w miejskim okręgu szkolnym. - Musi pani zrobić dwie rzeczy - powiedziałem. - Po pierwsze, zrozumieć, że te dzieciaki nie mogą obejść się bez łączności z innymi istotami ludzkimi. Nawet przez pięć minut, nawet przez jedną minutę. Są tego spragnieni. A dla większości z nich "łączność" oznacza kłótnię, walkę, bójkę, nawet rzucanie obelgami. Do tego są przyzwyczajeni i do tego w naturalny sposób się uciekają, ponieważ wolą to niż choćby przez minutę przebywać samemu w społecznej próżni. By zwalczyć tę postawę, by zmusić ich do odłączenia się od siebie na tyle, by mogli panią wysłuchać, musi pani zapewnić im równie silne połączenie ze sobą. Nie musi to być kontakt oparty na strachu czy na jakiejś durnej fantazji o występowaniu przeciwko prawu. Znajdzie pani swój własny sposób. Ale jeśli nie stanie się pani wystarczająco silną osobowością - bardzo silną, bardzo wyraźną, tego czy innego rodzaju - zignorują panią i wrócą do kontaktowania się ze sobą. - Połączenie - powiedziała zamyślona. - A co z łączeniem się z materiałem programowym? Wie pan, w literaturze angielskiej jest sporo ciekawych rzeczy. - Uwierzę pani na słowo. Ale żadne książki nie są interesujące dla tych dzieciaków. W każdym razie nie od razu. Mogą połączyć się z materiałem tylko za pośrednictwem żywej osoby. Są bardzo wygłodzeni. Ugryzła następny kęs kanapki. - A to drugie? - Powiedziałem już. Musi pani opanować Jeffa Connorsa. Niezwłocznie. - Kim on jest? I o co chodziło w tych bzdurach o staruszkach popełniających samobójstwa? - Nie oglądała pani tego w telewizji? - Oczywiście że oglądałam. Policja prowadzi śledztwo, prawda? Ale co to ma wspólnego z moją klasą? - Nic. To działanie odwracające uwagę. Dywersja. - Odwracające uwagę od czego? - Możliwości jest wiele. Jeff wykorzysta wszystko, co obije mu się o uszy, by wprowadzić chaos i zamieszanie, a słuch ma czujny. Jest bystry, pozbawiony motywacji, ma wrodzone skłonności przywódcze i - nie do wiary - nie jest członkiem gangu. Widziała go pani - nie ma pejdżera ani złotej biżuterii. Jego kartoteka policyjna jest czysta. Przynajmniej na razie. - Pracował pan z nim odrobinę w zeszłym roku - powiedziała Jenny. - Nie, nie pracowałem z nim. Kontrolowałem go w klasie, to wszystko. Musiała wypytywać o mnie. - Jeśli więc w gruncie rzeczy nie nawiązał pan z nim połączenia, jak ja mam to zrobić? - Tego nie mogę pani powiedzieć - odparłem i przez kilka minut jedliśmy w milczeniu. Atmosfera była pozbawiona napięcia. Jenny w zamyśleniu zastanawiała się nad tym, co jej powiedziałem. Byłem nagle ciekaw, czy sprawdziłaby się jako policjantka. Uszy miała małe, zauważyłem, i różowe, z maleńkimi złotymi kolczykami w kształcie muszelek. Zorientowała się, że na nią patrzę, uśmiechnęła się i spojrzała na moją lewą dłoń. A więc ten, kto jej o mnie opowiadał, nie powiedział jej wszystkiego. Dokończyłem kanapkę, skinąłem głową i ruszyłem z powrotem do klasy, zanim VII h zbiegnie z grzmotem po schodach, nie czekając na ostatnią lekcję, w trakcie której pan Shaunessy będzie wymagał, by zwracali uwagę na jakieś matematyczne dziwactwa zamiast pozwolić im oddać się naturalnemu, intensywnemu zaabsorbowaniu sobą. * Kolejnych dwoje starszych ludzi popełniło samobójstwo w domu opieki "Anioły Łaski" przy Amsterdam Avenue. Dowiedziałem się o tym z telewizyjnych wiadomości, poprawiając klasówkę, którą zarządziłem, by sprawdzić, co uczniom VII h zostało w głowach z zeszłego roku. Wyniki nie były zachwycające. Spoczywałem wygodnie, sztywną nogę oparłszy na podnóżku obok tacy z resztkami po pieczonym kurczaku. ,..zidentyfikowani jako Giacomo della Francesca, lat 78, i Lydia Smith, lat 80. Oboje mieszkali na tym samym piętrze, według informacji pracowników domu opieki, i oboje byli w stosunkowo dobrym nastroju. Pani Smith, wdowa, rzuciła się z dachu ośmiopiętrowego budynku. Pan della Francesca, którego znaleziono martwego w jego pokoju, najwyraźniej pchnął się nożem. Samobójstwa te przypominają bardzo podobne zgony, jakie miały miejsce dziś rano w domu dla rencistów "Beth Israel" przy West End Avenue. Jednak kapitan Michael Doyle z policji nowojorskiej ostrzegł przed wysnuwaniem zbyt daleko idących wniosków na temat... Zmieniłem pozycję. Ten kapitan Doyle musi się nieźle denerwować; była to trzecia para samobójstw w domach opieki w przeciągu dziesięciu dni. Ludzie starsi zazwyczaj nie popełniają samobójstw opartych na naśladownictwie. Wkrótce któryś z brukowców uzna, że w rzeczywistości jakiś szaleniec biega po Manhattanie wykańczając staruszków. Lub że istnieje spisek lekarzy finansowany przez bliskowschodnich terrorystów czy też przybyszów z kosmosu. Cokolwiek wymyślą brukowce, policja zbierze za to baty. Nagle uświadomiłem sobie, nie wiem, w jaki sposób, że Margie czuje się gorzej. Miałem takie przebłyski, nie wiadomo skąd, i nienawidziłem tego. Wcześniej mi się to nie przydarzało. Wcześniej zdobywałem wiedzę tak jak wszyscy inni ludzie, za pomocą wzroku, słuchu czy logicznych rozważań. Miało to sens. A teraz, od roku, mam te przebłyski zupełnie innej wiedzy, myśli po prostu pojawiają mi się w głowie i najczęściej owe przeczucia się sprawdzają. Sprawdzają się i prawie zawsze dotyczą złych rzeczy. Tego wieczora nie planowałem wizyty w szpitalu. Wyłączyłem jednak telewizor, pokuśtykałem do kosza na śmieci, by wyrzucić tacę z resztkami jedzenia, i sięgnąłem po laskę, której używam, gdy moja noga jest przemęczona. Zadzwonił telefon. Zaczekałem, aż włączy się automatyczna sekretarka, na wypadek gdyby była to Libby, dzwoniąca z Cornell, by opowiedzieć mi o swoim pierwszym tygodniu wykładów. - Gene, mówi Vince Romano. - Pauza. - Bucky. - Pauza. - Wiem, że minęło dużo czasu. Usiadłem powoli na podnóżku. - Słuchaj, z przykrością dowiedziałem się o Margie. Miałem... byłeś... nie dało się... Uśmiechnąłem się mimowolnie. Ludzie się nie zmieniają. Bucky Romano zawsze miał kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego czasownika. Przestał się plątać. - ... żeby ci powiedzieć, jak jest mi przykro. Ale to nie dlatego dzwonię. - Długa pauza. - Muszę z tobą porozmawiać. To ważne. Bardzo ważne. - Pauza. - Nie chodzi znowu o ojca Healeya ani o te dawne... o coś zupełnie innego. - Pauza. - To bardzo ważne, Gene. Nie mogę... nie ma... nie będziesz... - Pauza. Potem jego głos zmienił się, stał się mocniejszy. - Nie mogę tego zrobić sam, Gene. Bucky nigdy nie mógł nic zrobić sam. Ani wtedy gdy mieliśmy sześć lat, ani wtedy gdy jedenaście, ani wtedy gdy siedemnaście, ani wtedy gdy miał dwadzieścia trzy lata i to już nie ja, ale ojciec Healey podejmował za niego decyzje. Ani wtedy gdy miał dwadzieścia siedem lat i to ja ponownie decydowałem za niego, bardziej wkurzony tym faktem niż czymkolwiek w moim życiu do wypadku Margie. Bucky podyktował swój numer telefonu, ale nie odłożył słuchawki. Słyszałem, jak oddycha. Nagle ujrzałem go siedzącego gdzieś tam, ze słuchawką przyciśniętą do ust tak mocno, jakby chciał ją połknąć. Mającego nadzieję wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, że podniosę jednak słuchawkę. Szukającego w głębinach swej mizernej, spłoszonej duszy odpowiednich słów. - Gene... chodzi o... nie powinienem tego mówić, ale w końcu jesteś... byłeś... chodzi o zgony tych starszych ludzi. - Pauza. - Pracuję teraz w Kelvin Pharmaceutical. - I trzask odkładanej słuchawki. Kto, u diabła, zrozumiałby, o co tu chodzi? Pokuśtykałem do windy i złapałem taksówkę do szpitala pod wezwaniem świętej Klary. * Margie czuła się gorzej, chociaż poznałem to tylko po tym, że była podłączona do jednej rurki więcej niż poprzedniego wieczora. Leżała w łóżku w tej samej pozycji, w jakiej leżała od osiemnastu miesięcy i siedmiu dni: zwinięta w kłębek, z chudziutkimi jak szczapy rękami zgiętymi w łokciach. Ważyła czterdzieści pięć kilogramów. Przewód do podawania pokarmu i rurka cewnika znikały w jej ciele, a teraz pojawiła się też kroplówka na stojaku. Jej piękne ciemne włosy, starte nieco z tyłu czaszki od ciągłego kontaktu z poduszką, były zmatowiałe. Ich połysk, tak jak życie mojej żony, zapadł się gdzieś głęboko, nie do odzyskania. - Cześć, Margie. Wróciłem. Usadowiłem się na krześle, wyciągając nogę prosto przed siebie. - Libby jeszcze nie dzwoniła. Pierwszy tydzień wykładów, trzeba ustawić sobie plan zajęć, odnaleźć starych przyjaciół - wiesz, jak to jest. - Margie zawsze wiedziała. Miałem przed oczami obraz jej i Libby robiących zakupy na tydzień przed rozpoczęciem roku akademickiego, śmiejących się przy stoisku z torebkami, kłócących się o cenę czegoś, co teraz kupiłbym im obu bez względu na to, ile kosztowałoby. Wszystko. - Jest całkiem chłodno jak na wrzesień, kochanie. Ale liście jeszcze nie zaczęły żółknąć. Byłem w parku nie dalej niż wczoraj, wszystko jeszcze zielone. Przygotowywałem się do dzisiejszego dnia. Który nie był wcale zły. Sądzę, że to będzie dobry rok szkolny. Wspaniałego roku! Margie zawsze mówiła mi to pierwszego dnia szkoły, jakby cały rok miał zawrzeć się w tych pierwszych sześciu godzinach i dwudziestu minutach. Przez trzy lata mi to mówiła, przez te trzy lata, od kiedy przeszedłszy na policyjną emeryturę rozpocząłem karierę kuśtykającego nauczyciela gimnazjum. Pamiętam ją stojącą w drzwiach, ubierającą się przed wyjściem do pracy (pracowała jako sekretarka w Time-Warner), w jedwabnej bluzce naciągniętej na te wspaniałe piersi, ze stanikiem prześwitującym pod spodem. Wspaniałego dnia! Wspaniałych pięciu minut! - Ostatnia lekcja z VII h przypomina zoo. Ale czy ostatnia lekcja kiedykolwiek wygląda inaczej? Dzieciaki są już wtedy nakręcone jak samochody wyścigowe. Jednak obie klasy radzą sobie nieźle, a w VII a jest dziewczyna, której postępy są wprost zdumiewające. Widzę w niej przyszłą laureatkę olimpiady matematycznej. Proszę do niej mówić, nakazał mi lekarz. Tak naprawdę nie wiemy, co pacjenci w stanie śpiączki słyszą, a czego nie. To było półtora roku temu. Teraz już nikt nie dawał mi takich rad. Ale nie mogłem przestać. - Mamy w szkole nowego kozła ofiarnego, młodą kobietę, uczy ósme klasy angielskiego. Dzisiaj dwie z jej uczennic pobiły się. Ale nie wiem, może jest twardsza, niż na to wygląda. I zgadnij, kto zadzwonił. Bucky Romano. Po całym tym czasie. Trzynaście lat. Chce, żebym się z nim skontaktował. Jeszcze nie wiem. Jej zęby wystawały na zewnątrz. Środki przeciwdziałające zakleszczeniu się otworu w jamie brzusznej powodowały nadmierny rozrost dziąseł. W efekcie jej zęby wykrzywiały się. - Kupiłem wreszcie zasłony do kuchni. Libby ciągle nagabywała mnie, żebym to zrobił. Ale pewnie będą musiały poczekać na powieszenie do jej powrotu na Święto Dziękczynienia. Żółte. Podobałyby ci się. Margie nigdy nie widziała tej kuchni. Przed oczami staje mi obraz jadalni domu, który sprzedałem, Margie na krześle zawieszającej firanki, przecierającej szmatką okno. - Gene? - Cześć, Susan. Pielęgniarka wyglądała na bardzo zmęczoną. - Co to za nowa rurka w Margie? - Antybiotyki. Miała pewne trudności z oddychaniem i rentgen wykazał lekkie zapalenie płuc. Przejdzie szybko dzięki lekom. Gene, jest do ciebie telefon. Coś ścisnęło mnie w żołądku. Libby. Od kiedy Lincoln rocznik 93 nie zatrzymał się na czerwonym świetle, podczas gdy Margie przechodziła przez ulicę z torbą zakupów, każdy nieoczekiwany telefon wywołuje u mnie taką reakcję. Pokuśtykałem do pokoju pielęgniarek. - Gene? Tu Vince. Romano. Bucky. - Bucky. - Przepraszam, że niepokoję cię o tak... Było mi tak przykro, kiedy dowiedziałem się o Margie, zostawiłem wiadomość na twojej sekretarce, ale może nie zdążyłeś być w domu i jej... Posłuchaj, muszę się z tobą zobaczyć, Gene. To ważne. - Jest późno, Bucky. Mam jutro lekcje. Uczę teraz, w... - Proszę. Zrozumiesz dlaczego, kiedy się ze mną spotkasz. Muszę się z tobą zobaczyć. Zamknąłem oczy. - Posłuchaj, jestem zmęczony. Może innym razem. - Proszę, Gene. Tylko na parę minut. Mogę być u ciebie w przeciągu piętnastu minut! Bucky był zawsze dobry w proszeniu. Przypomniałem sobie to teraz. Nagle pomyślałem, że nie chcę, by zobaczył, gdzie mieszkam, jak mieszkam, bez Margie. W gruncie rzeczy chciałem mu odmówić. Ale nie mogłem. Nigdy, przez całe nasze życie, nie mogłem mu odmówić, i teraz było podobnie, dlaczego? Nie wiem. - W porządku, Bucky. Parę minut. Spotkamy się w hallu szpitala. - Za kwadrans. Boże, dzięki, Gene. Wielkie dzięki, naprawdę to doceniam, muszę... - W porządku. - Do zobaczenia niedługo. Był dobry w proszeniu i był dobry w manipulowaniu ludźmi. Nawet ojciec Healey tego doświadczył. Pojawianie się w życiu Bucky'ego i znikanie z niego. * Hall szpitala pod wezwaniem świętej Klary nigdy się nie zmieniał. Ta sama pościerana zielona podłoga, zniszczone kanapy z tapicerką pozaklejaną szeroką taśmą, facet w okienku informacyjnym, który mógłby być wykidajłą w Madison Square Garden. Może zresztą kiedyś nim był. Zmęczeni ludzie wrzeszczeli i szeptali po hiszpańsku, grecku, koreańsku, chińsku. Rzeźby Madonny, świętej Klary i ukrzyżowanego Chrystusa patrzyły na to ze spokojem równie rzadkim tutaj jak pieniądze. Bucky i ja dorastaliśmy drzwi w drzwi w okolicy podobnej do tej, w której się teraz znajdowałem, parę przecznic od Naszej Pani od Wiecznego Strapienia. Tak właśnie określaliśmy miejsce naszego zamieszkania: "dwa skrzyżowania od płaczącej Panienki". Razem przyjęliśmy Pierwszą Komunię, razem przystąpiliśmy do Bierzmowania, a Bucky był moim świadkiem, kiedy brałem ślub z Margie. Potem jednak wstąpił do seminarium duchownego i wszelki brak szacunku względem Naszej Pani zniknął, razem ze wszystkimi innymi śladami humoru, pokory lub człowieczeństwa. Tak w każdym razie myślałem wtedy. Może się nie myliłem. Chociaż w szkole zawsze zbierał same piątki, Bucky jako przyszły ksiądz był taki sam jak Bucky-baseballista, Bucky-trzeci klarnet czy Bucky-ministrant: spięty, pełen poświęcenia i zawsze w błędzie. Łapał wysoką piłkę i puszczał ją. Znał całe "Claire de Lune" na pamięć i spóźniał się o pół taktu. Z wystającymi zębami, czołem zmarszczonym ze skupienia, nachylał się nad balustradą ołtarza tak zachwycony tym, co tam widział, że zapominał, co ma robić. Szturchaliśmy się z chłopakami i uśmiechaliśmy porozumiewawczo, a po wyjściu wygwizdywaliśmy Bucky'ego na placu przed kościołem. Jednak jego decyzja o opuszczeniu stanu duchownego nie była śmieszna. Nie była to nawet prawdziwa decyzja. Wahał się przez długie miesiące, chudnąc i coraz bardziej się jąkając, aż wreszcie połknął garść pigułek popijając je ćwiartką wódki. Znaleźliśmy go z ojcem Healeyem, zawieźliśmy na płukanie żołądka i ojciec Healey próbował namówić go, żeby wrócił do seminarium i pozwolił objąć się zbawiennej łasce Boskiej. Bucky zadzwonił do mnie z łóżka szpitalnego, jąkając się panicznie, i poprosił, żebym przyjechał i zabrał go do domu. Bał się śmiertelnie. Nie szpitala - ojca Healeya. I spełniłem jego prośbę, prosto po służbie, bezpieczny dzięki swej odznace, rewolwerowi, miłości Margie, prześlicznej córeczce i pogardzie dla słabeusza, który potrzebował niepraktykującego katolickiego gliniarza do stawienia czoła staremu kapłanowi zużytej religii. Boże, ależ byłem hipokrytą. - Gene? - powiedział Bucky. - Gene Shaunessy? Podniosłem wzrok. - Cześć, Bucky. - Boże, wyglądasz... nie mogę... w ogóle się nie zmieniłeś! I zaczął płakać. * Zaciągnąłem go do greckiej tawerny za rogiem na Dziewiątej. Pora obiadowa już minęła i siedzieliśmy przy stoliku w półmroku, obok brudnego okna wychodzącego na podwórko, Bucky plecami do drzwi. Nie żeby zależało mu na tym, by nikt nie zobaczył go płaczącego. Mnie na tym zależało. Zamówiłem dwa piwa. - W porządku, o co chodzi? Wydmuchał nos i z wdzięcznością skinął głową. - Ten sam stary Gene. Ty zawsze po prostu... nigdy żadnego... - Bucky. O co, do diabła, chodzi? - Wkurza cię ta rozmowa - powiedział nieoczekiwanie. Przyglądałem się drzwiom ponad jego ramieniem. W ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy widziałem dość łez i dramatycznych wydarzeń, by wystarczyło mi to do końca życia, chociaż nie miałem zamiaru mówić o tym Bucky'emu. Jeśli zaraz nie przestanie. - Pracuję teraz dla Kelvin Pharmaceuticals - powiedział Bucky, nagle spokojniejszy. - Po opuszczeniu seminarium, po tym jak ojciec Healey... pamiętasz... - Mów dalej - powiedziałem, bardziej szorstko, niż zamierzałem. Ojciec Healey i ja wrzeszczeliśmy na siebie przed wejściem do szpitala pod wezwaniem świętego Wincentego, podczas gdy Bucky'emu płukano żołądek. Powiedziałem wtedy rzeczy, których nie chciałem pamiętać. - Wróciłem na studia. Skończyłem chemię. Potem nauki przyrodnicze. Ty i ja, mniej więcej w czasie gdy... chciałem do ciebie zadzwonić, kiedy cię postrzelono, ale... mogłem bardziej usilnie próbować znaleźć cię wcześniej, wiem... w każdym razie... Zatrudniłem się w Kelvin, w dziale badań. Spodobała mi się ta praca. Poznałem Tommy'ego. Mieszkamy razem. Nigdy mi nie powiedział. Z drugiej strony, wcale nie musiał. Zresztą nigdy wiele nie mówiliśmy, nie w tamtych czasach, i z pewnością nie u Naszej Pani od Wiecznego Strapienia. - Lubiłem pracę w Kelvin. Lubię. Lubiłem. - Wziął głęboki oddech. - Brałem udział w pracach nad Camineurem. Bierzesz to, prawda, Gene? Prawie podskoczyłem. - Skąd o tym wiesz? Wyszczerzył zęby. - Nie dzięki szperaniu w aktach. Uspokój się, to nie jest... nie widać tego na zewnątrz. Domyśliłem się na podstawie portretu psychologicznego. Miał na myśli mój portret psychologiczny. Camineur to coś, co nazywa się regulatorem neuroprzekaźnikowym. W odróżnieniu od Prozacu i innych leków antydepresyjnych, będących jego przodkami, Camineur wpływa nie tylko na poziom serotoniny, lecz także na noradrenalinę, dopaminę i pół tuzina innych substancji obecnych w mózgu. Przepisano mi go po wypadku Margie. Nie powodujący uzależnienia, bez efektów ubocznych, nie prowadzący do otępienia umysłu. Bez niego nie mogłem spać, nie mogłem jeść, nie mogłem się skupić. Nie mogłem pozbyć się morderczych myśli za każdym razem, gdy wchodziłem do szpitala pod wezwaniem świętej Klary. Kiedyś znalazłem się w sklepie z bronią na Avenue D, ważąc w dłoni dziewięciomilimetrowca, który był tak lekki, że prawie unosił się w powietrzu. Kiedy zdałem sobie sprawę, jakie myśli krążą mi po głowie, poszedłem na wizytę do lekarza Margie. - Camineur opracowano w celu zablokowania gwałtownych reakcji u ludzi normalnie kontrolujących swe agresywne instynkty, u których ta kontrola załamała się w wyniku silnego wstrząsu życiowego. Często przepisuje się go glinom. Również wojskowym i lekarzom. Ludziom o strukturze paranoicznej utrzymywanej w ryzach przez silne przekonania moralne. Nikt ci nie powiedział, że leki wpływające na nastrój z generacji Camineura mają bardzo ściśle określone zastosowanie? Nawet jeśli, to najwyraźniej nie słuchałem. Nie słuchałem zbyt wielu rzeczy w ciągu ostatnich miesięcy. Ale słuchałem teraz Bucky'ego. Jego niepewność zniknęła, gdy mówił o swojej pracy. - To dobry lek, Gene. Nie musisz się czuć... nie ma nic zawstydzającego w tym, że go bierzesz. Po prostu przywraca on poziom substancji chemicznych w mózgu do stanu sprzed wstrząsu. Skrzywiłem się, i gestem poprosiłem o kolejne dwa piwa. - W porządku. Nie chciałem... Od tego czasu opracowano jeszcze kilka generacji leków neurologicznych. O tym właśnie chciałem z tobą porozmawiać. Sączyłem piwo i patrzyłem, jak Bucky popija swoje. - Trzy lata temu... nastąpił przełom w badaniach neurofarmakologicznych, odkryliśmy naprawdę zaskakujące rzeczy, nie będę wchodził w... Zapoczątkowaliśmy zupełnie nowy kierunek badań. Byłem członkiem tego zespołu. Jestem. Członkiem zespołu. Od czasu Camineura udało nam się ściśle określić skutki działania neurofarmaceutyków. Nie wiem, jaka jest twoja wiedza na ten temat, ale wielkim odkryciem neurologii ostatnich pięciu lat jest stwierdzenie, że powtarzające się intensywne przeżycia emocjonalne powodują nie tylko zmiany ścieżek synaptycznych w mózgu. W rzeczywistości powodują one zmianę całej struktury mózgowej od poziomu komórkowego. Z każdym intensywnym przeżyciem nowe struktury zaczynają się tworzyć, a jeśli przeżycie się powtarza, zostają wzmocnione. Fizyczne zmiany mogą sprawić na przykład, że będziesz bardziej skłonny do podejmowania ryzyka albo spokojniejszy w obliczu stresu. Lub też powstające fizyczne struktury mogą utrudnić lub nawet uniemożliwić ci normalne funkcjonowanie, choćbyś starał się ze wszystkich sił. Innymi słowy, twoje własne życie doprowadza cię do szaleństwa. Uśmiechnął się. Milczałem. - Nauczyliśmy się wpływać tylko na ścieżki stworzone przez depresję, lęk lub przez narcystyczną wściekłość... twoich wspomnień nie ruszamy. Zostają na miejscu. Widzisz je, w swoim umyśle, niczym wielkoformatowe plakaty. Ale teraz mijasz je przejeżdżając obok, zamiast gramolić się prosto przez nie. W sensie emocjonalnym. Bucky spojrzał na mnie. - A więc jakie pigułki ty bierzesz, żeby przejechać obok swoich wspomnień? - zapytałem, niezbyt delikatnie. Zaśmiał się. - Żadnych. - Nie zareagowałem, ale on od razu dodał: - Co nie znaczy, że ludzie, którzy je biorą, są... przyjmowanie neurofarmaceutyków nie jest oznaką słabości, Gene. Podobnie jak ich nieprzyjmowanie nie jest oznaką siły. Ja tylko... to nie jest... Ja po prostu czekałem, to wszystko. Czekałem. - Na co? Na swojego księcia? - Wciąż byłem wkurzony. - Tak - odpowiedział po prostu. Powoli dopiłem piwo. Bucky wrócił jednak do swoich zwierzeń. - Ten lek, nad którym teraz pracujemy... nie ograniczyliśmy się do znalezienia sposobu na zamykanie negatywnych ścieżek w mózgu. Weź na przykład serotoninę. Jeden z naukowców powiedział kiedyś... istnieje teoria, że serotonina, szczególnie ona, jest jak policja. Jeśli masz jej w mózgu wystarczającą ilość, to wystarczy, by zamieszki, rabunki i morderstwa w twojej głowie nie wymknęły się spod kontroli. Jednak ograniczanie przestępczości nie prowadzi, samo w sobie, do zapewnienia szczęścia lub powodzenia. Lub radości. Do tego potrzeba nowej klasy neurofarmaceutyków, tworzących od początku pozytywne ścieżki. Lub przynajmniej wzmacniających te, które już są na miejscu. - Kokaina - powiedziałem. - Amfa. Gin i tonik. - Nie, nie. Nie podmuch siły. Nie chwilowe uniesienie. W ogóle nie chwilowe i nie izolujące. Chodzi o ścieżki neurologiczne wywołujące w ludziach uczucie... pozwalające ci... - Nachylił się ku mnie, opierając łokcie o stół. - Czy nie było takich chwil, Gene, kiedy czułeś się tak blisko Margie, jakbyś znajdował się w jej skórze? Jakbyś dosłownie był nią? Spojrzał na okno. Krople deszczu spływały po brudnej szybie, brudząc ją jeszcze bardziej. Na podwórku jakiś bezdomny przeglądał pojemniki na śmiecie. - Co to ma wspólnego z samobójstwami tych staruszków? Jeśli chcesz czegoś dowieść, zrób to. - To nie były samobójstwa. To były morderstwa. - Morderstwa? Jakiś szaleniec wykańczający pensjonariuszy domów opieki? Na jakiej podstawie tak sądzisz? - Nie szaleniec. I nie sądzę. Wiem. - Skąd? - Cała ósemka zażywała J-24. To nasza wewnętrzna nazwa dla neuroleptyku łagodzącego izolację sytuacyjną. Były to badania kliniczne. Przyjrzałem się Bucky'emu, którego oczy płonęły ogniem: namiętne, proszące, pełne determinacji, niemądre. I było tam coś jeszcze, coś, czego nie było w dawnych czasach. - Bucky, to nie trzyma się kupy. Policja nowojorska nie jest ideałem, to wiadomo, ale potrafi odróżnić samobójstwo od morderstwa. A poza tym wskaźnik samobójstw rośnie w sposób naturalny wraz z wiekiem, ludzie w podeszłym wieku popadają w depresję... - Zamilkłem. Musiał już o tym wiedzieć. - O to właśnie chodzi! - wykrzyknął i starsze greckie małżeństwo siedzące w połowie sali odwróciło się, by spojrzeć na niego. - Staruszkowie biorący udział w teście klinicznym nie byli przygnębieni. Dokładnie ich sprawdzono. Żadnych psychicznych, chemicznych lub socjologicznych symptomów depresji. To byli... kiedy widzisz starszych ludzi w reklamach biur podróży, aktywnych, cieszących się pełnią życia i zdrowia, grających w tenisa i tańczących w blasku świec... grupa psychologów bardzo starannie wyszukiwała kandydatów do badań. Żaden z nich nie cierpiał na depresję! - A więc może to wasza pigułka ich w nią wpędziła. Na tyle, żeby popełnili samobójstwo. - Nie! Nie! J-24 nie może... nie było żadnych... nie wpędziło ich w depresję. Byłem tego świadkiem. - Zawahał się. - A poza tym.. - Poza czym? Wyjrzał przez okno na podwórko. Kelner pchał wózek z brudnymi naczyniami obok naszego stolika. Kiedy Bucky przemówił ponownie, jego głos brzmiał dziwnie. - Poświęciłem pięć lat wytężonej pracy temu lekowi, Gene, i badaniom, które doprowadziły do jego powstania. Dni, popołudnia, weekendy - osiemdziesiąt godzin tygodniowo w laboratorium. Każdą minutę mojego życia aż do spotkania Tommy'ego i być może, zbyt wiele czasu już po tym. Wiem wszystko, co wiedzą szefowie Kelvin, wszystko, co można wiedzieć na temat przewidywanego wpływu leku na istniejące przekaźniki nerwowe. J-24 był moim życiem. Tak jak niegdyś Kościół. Bucky nie potrafił niczego robić połowicznie. Zastanawiałem się, jaką rolę pełnił w swoim "zespole". - Zaprojektowaliśmy J-24, by zwalczał poczucie samotności, jakie nawet normalnym, zdrowym ludziom zaczyna towarzyszyć z wiekiem. Starzejesz się. Twoi przyjaciele odchodzą na zawsze. Twoja partnerka umiera. Wszystkie połączenia, jakie miałeś przez dziesięciolecia, przerywają się, a u zdrowych ludzi połączenia te stworzyły bardzo grube, konkretne, silne struktury nerwowe. Gdy zaprzyjaźnisz się z kimś w domu opieki albo osiedlu dla emerytów - nie ma już po prostu czasu na odtworzenie siły tych ścieżek neuralnych. Nawet kiedy pełni życia, radośni, gotowi do ryzyka staruszkowie próbują. Milczałem. - J-24 wpływał na procesy chemiczne w mózgu, które są odpowiedzialne za tworzenie połączeń. Zażywałeś go w obecności innej osoby, a on otwierał was dwoje na siebie nawzajem, umożliwiał autentyczne - autentyczne, na trwałym poziomie chemicznym - wzajemne wdrukowanie. - Stworzyliście afrodyzjak dla pierdzieli? - Nie - odpowiedział zirytowany. - Seks nie ma z tym nic wspólnego. Takie impulsy powstają w układzie limbicznym. Tutaj chodziło o... uczuciowe zjednoczenie. Najbardziej intensywnego, długotrwałego rodzaju. Nie mów mi, że jedyne, co czułeś wobec Margie, to pociąg seksualny! Po minucie rzekłem: - Przepraszam. Dokończ swoją opowieść. - Jest dokończona. Podaliśmy lek czterem parom ochotników, ludziom cierpiącym na nieuleczalne choroby, ale pełnym życia, gotowym podjąć ryzyko dla wzmocnienia jakości swoich odczuć w czasie, jaki im pozostał. Obserwowałem ich, kiedy zażyli J-24. Połączyli się jak małe kaczuszki, odwzorowujące się na pierwszym ruchomym obiekcie, jaki widzą. Nie, nie w ten sposób. Bardziej jak... jak... - Spojrzał ponad moim ramieniem, na ścianę, i jego oczy wypełniły się łzami. Rozejrzałem się wokoło, by upewnić się, że nikt nas nie widzi. - Giacomo della Francesca i Lydia Smith wspólnie przyjęli J-24 niecały miesiąc temu. Przeszli całkowitą transformację, doświadczywszy nieprawdopodobnej radości obcowania ze sobą. Znania się nawzajem. Nie tylko swoich wspomnień, lecz swoich... dusz. Rozmawiali, trzymali się za ręce i widać było, że są wobec siebie całkowicie otwarci, pozbawieni wszystkich tych psychicznych barier, jakich używamy, by oddzielić się od innych. Znali siebie. Nieomal byli sobą. Wyraz jego twarzy wprawiał mnie w zakłopotanie. - Ale oni wcale nie znali się w ten sposób, Bucky. To było tylko złudzenie. - Nie. Wcale nie. Posłuchaj, co się dzieje, kiedy łączysz się z kimś, dzielisz z nim jakieś intensywne przeżycie? Nie miałem ochoty kontynuować tej rozmowy. Ale Bucky wcale nie potrzebował mojej odpowiedzi; mówił dalej, niepowstrzymany. - Kiedy łączysz się z kimś, wykazujesz większą skłonność do ryzyka, porzucasz dotychczasowe blokady. Wykazujesz większą empatię, większe zainteresowanie, większą wrażliwość na słowa drugiej osoby, doświadczasz większej przyjemności obcowania z nią. I wszystkie te reakcje mają naturę neurochemiczną, to w efekcie prowadzi do stworzenia, wzmocnienia lub osłabienia konkretnych fizycznych struktur w mózgu. J-24 po prostu odwraca ten proces. W miejsce doświadczenia wywołującego reakcję neurochemiczną, J-24 uruchamia zmiany fizyczne tworzące doświadczenie. I to jeszcze nie wszystko. Lek zwiększa poziom zmian strukturalnych tak, że każde dotknięcie, każde słowo, każda reakcja emocjonalna wzmacnia ścieżki nerwowe sto lub dwieście razy silniej niż normalne doświadczenie życiowe. Nie byłem pewny, do jakiego stopnia w to wszystko wierzę. - Mówisz więc, że podaliście ten środek czterem parom staruszków... czy on działa tylko wobec par? Dziwny wyraz pojawił się na moment na jego twarzy: tajemniczy, nieomal bolesny. Przypomniałem sobie o Tommym. - Na razie próbowaliśmy tylko z parami. Czy potrafisz... czy kiedykolwiek pomyślałeś, jak by to było móc naprawdę połączyć się z nim w jedno, poznać go, być nim - zastanów się, Gene! Mógłbym... - Nie chcę tego słuchać - przerwałem mu brutalnie. Ta reakcja nie spodobałaby się Libby. Mojej liberalnie nastawionej, tolerancyjnej córce. Ale ja byłem eksgliną. Cicha homofobia stanowiła część mojego bagażu doświadczeń, nawet jeśli nie byłem z tego specjalnie dumny. Nie miałem ochoty wysłuchiwać fantazji Bucky'ego na temat Tommy'ego. Bucky nie wydawał się być urażony. - W porządku. Ale wyobraź sobie tylko - koniec tej okrutnej samotności, w jakiej przeżywamy nasze nędzne życie... - Spojrzał na krople spływające po szybie. - I uważasz, że ktoś zamordował z tego powodu tych staruszków? Kto? Dlaczego? - Nie wiem. - Bucky. Zastanów się. To nie ma sensu. Firma wytwarzająca leki opracowuje skład... jak to nazwałeś? Neurofarmaceutyku. Rozpoczynają badania kliniczne, pod nadzorem agencji do spraw żywności i leków... - Nie - rzekł Bucky. Popatrzyłem na niego. - To trwałoby całe lata. Może nawet dziesięciolecia. To zbyt radykalny środek. Więc Kelvin... - Wiedzieliście, że nie ma na to zgody. - Tak. Ale pomyślałem... nigdy nie sądziłem... - Spojrzał na mnie i nagle miałem kolejny z tych nielogicznych przebłysków, i zdałem sobie sprawę, że sprawa wygląda gorzej, niż wynikałoby to ze słów Bucky'ego. Bucky był przekonany, że uczestniczył, choćby w nie wiadomo jak małym zakresie, w stworzeniu leku, który doprowadził do zamordowania ośmiu starych ludzi. Nieważne, czy tak było naprawdę - Bucky w to wierzył. Wierzył, że jego firma chroni swój bezosobowy tyłek, upierając się przy nazywaniu zgonów samobójstwami wywołanymi depresją, podczas gdy one nie mogły być samobójstwami. A jednak Bucky siedział przede mną nie obgryzając sobie paznokci do krwi, nie wyrywając sobie włosów z głowy, nie nienawidząc siebie. Bucky, dla którego poczucie winy było solą życia. Widziałem, jak próbował się zabić po opuszczeniu Kościoła. Widziałem, jak przeżywa katusze, nie odpowiadając na wiadomości zostawiane przez ojca Healeya. Do diabła, widziałem, jak trzęsie się i płacze, ponieważ jako dziesięciolatkowie skradliśmy trzy jabłka ze straganu przy Columbus Avenue. A jednak siedział przede mną, poruszony, lecz zdolny wysławiać się logicznie. Jak na Bucky'ego, nawet spokojny. Wierząc, że przyczynił się do morderstwa. - Bucky, jakie neurofarmaceutyki przyjmujesz? - Powiedziałem ci. Żadnych. - W ogóle żadnych? - Tak. - Jego brązowe oczy patrzyły na mnie z całkowitą szczerością. - Gene, chcę, żebyś dowiedział się, w jaki sposób umarli ludzie biorący udział w tych testach. Masz dostęp do akt policyjnych... - Już nie. - Ale masz znajomości. Sprawy są wyciszane przez cały czas, sam mi to mówiłeś, mając odpowiednią ilość pieniędzy można kupić sobie śledztwo, chyba że ktoś wysoko postawiony we władzach miasta uwziął się na ciebie. Szefowie Kelvin Pharmaceuticals nie mają tego rodzaju wrogów. Nie są mafiosami. Oni tylko... - Popełniają morderstwa, żeby zatrzeć ślady po nielegalnej próbie leku? Nie kupuję tego, Bucky. - A zatem dowiedz się, co naprawdę się wydarzyło! - A jak ty uważasz? - odparowałem. - Nie wiem! Ale wiem, że ten lek to dobra rzecz. Czy nie rozumiesz, umożliwia on idealne, całkowicie otwarte połączenie z osobą, którą kochasz najbardziej na świecie... Dowiedz się, co się stało, Gene. To nie było samobójstwo. J-24 nie wywołuje depresji. Wiem to. A gdyby ludziom odmówiono tego leku... byłby to grzech. Powiedział to tak po prostu, tak naturalnie, że znowu doznałem wstrząsu. To nie był Bucky, jakiego znałem. Choć może jednak. Nadal poruszały go kwestie miłości i grzechu. Wstałem i położyłem pieniądze na stole. - Nie chcę się w to mieszać, Bucky. Naprawdę nie chcę. Ale... jeszcze coś. - Tak? - Camineur. Czy on... czy może prowadzić do... - Boże, zaczynałem mówić jak on. - Miewam przebłyski intuicji na temat rzeczy, o których nie myślałem. Czasem o rzeczach, o których nie mam pojęcia. Pokiwał głową. - Były już wcześniej w twojej głowie. Po prostu nie wiedziałeś, że o nich wiesz. Camineur wzmacnia odpowiedzialne za intuicję ścieżki prawej półkuli mózgowej. Jako rezultat zwolnienia uścisku gwałtownych myśli. Stajesz się bardziej zdystansowany wobec kompulsywnych idei dotycząch przemocy, jednocześnie chętniej czyniąc połączenia między poszczególnymi nie związanymi z przemocą odczuciami. Bardziej polegasz na intuicji, Gene, od czasu gdy stałeś się mniej spięty. I nie jestem już do końca sobą, podpowiedziała mi moja niechciana intuicja. Spojrzałem na Bucky'ego, siedzącego przede mną z chudymi palcami splecionymi na blacie stołu, z niezwykłym dla niego spokojem pomieszanym z typowym wahaniem i wiarą, że pracuje dla korporacji, która zamordowała osiem osób. Kim, u diabła, był? - Nie chcę się w to mieszać - powtórzyłem. - Ale to zrobisz - powiedział Bucky i w jego słowach brzmiała całkowita, niezachwiana pewność. * - Umówiłam się na spotkanie z Jeffem Connorsem, ale nie przyszedł - powiedziała Jenny Kelly. Było piątkowe popołudnie. Panna Kelly miała głębokie czarne obwódki wokół oczu. Oczy szopa, zwykliśmy je nazywać. Stanowiły oznakę tych nauczycieli, którzy byli nowi, pełni poświęcenia albo szaleni. Którzy siedzieli do pierwszej w nocy planując lekcje i poprawiając wypracowania i pojawiali się