Kress Nancy - Linie bledu cz1
Szczegóły |
Tytuł |
Kress Nancy - Linie bledu cz1 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Kress Nancy - Linie bledu cz1 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Kress Nancy - Linie bledu cz1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Kress Nancy - Linie bledu cz1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
+linie1-3+
POWIEŚĆ
Nancy Kress
LINIE BŁĘDU
(Fault Lines)
Przełożył Marcin Wawrzyńczak
Jeśli prawda miałaby ich zabić, niech umierają -
Immanuel Kant
Pierwszego dnia szkoły wybuchła bójka w klasie panny
Kelly.
Byłem w sali obok, numer 136, i wykładałem zasady
współpracy VII h, z którą miałem matematykę. Typowe
nudziarstwo na pierwszy dzień: regularnie odrabiajcie
prace domowe, zajmujcie przydzielone miejsca zaraz po
wejściu do klasy, nie przynoście do szkoły broni ani
agresywnego nastroju albo pożałujecie, że w ogóle się
urodziliście. Dzieciaki zignorują pierwsze przykazanie,
dostosują się do pozostałych - w każdym razie zrobią to
dla mnie. Ale najwyraźniej nie dla Jenny Kelly.
- Panie Shaunessy! Panie Shaunessy! Proszę przyjść, w
sali obok rzucają krzesłami! Nowa nauczycielka płacze! -
Ładna, drobniutka dziewczynka, którą pamiętałem z
poprzedniego roku: Lateesha Jefferson. Na jej okrągłej
twarzy malowało się podniecenie i satysfakcja. Bójka! I to
od razu pierwszego dnia!
Obrzuciłem moich uczniów spokojnym, uważnym
spojrzeniem, przyglądając się kolejno każdej twarzy. Nie
spieszyłem się. Większość dzieciaków spuściła wzrok. W
sali obok coś ciężkiego uderzyło o ścianę. Ściszyłem głos,
żeby wszyscy musieli nadstawić uszu.
- Nikt się nie rusza, dopóki nie wrócę. Zrozumiano?
Niektórzy pokiwali głowami. Inni patrzyli na mnie,
niepewni, lecz spokojni. Kilku chłopców wykrzywiło usta w
ironicznym grymasie, lecz kiedy spojrzałem na nich bez
uśmiechu, zreflektowali się. Zza ściany dobiegały wrzaski.
- W porządku, Lateesha, powiedz pannie Kelly, że już
idę. - Wystrzeliła jak z procy, uśmiechnięta,
lewoskrzydłowy w purpurowych legginsach i srebrnych
bucikach.
Pokuśtykałem do drzwi i odwróciłem się, by spojrzeć na
nich po raz ostatni. Moi uczniowie siedzieli spokojnie,
przyglądając mi się uważnie. Zauważyłem, że Pedro
Velasquez i Steven Cheung ukradkiem zerkają na moją
marynarkę szukając wybrzuszenia świadczącego o obecności
służbowego rewolweru, którego oczywiście tam nie było.
Towarzyszyła mi opinia tak fantastyczna jak budżet Nowego
Jorku. Na korytarzu Lateesha wrzasnęła głosem, który
mógłby ogłuszyć gwiazdę rocka:
- Pan Shaunessy idzie! Lepiej przestańcie, łobuzice!
W sali 134 dwie ósmoklasistki mocowały się na środku
podłogi. Co ciekawe, żadna z nich nie wydawała się być
uzbrojona, nawet w pęk kluczy. Jednej z dziewcząt ciekła
krew z nosa. Druga miała podartą bluzkę. Obie wydzierały
się wniebogłosy, wyjąc na podobieństwo policyjnych syren.
Dzieciaki ganiały po sali. Ktoś cisnął krzesłem w tablicę
albo w kogoś stojącego przy tablicy; zarówno krzesło, jak
i tablica pękły. Jenny Kelly krzyczała i wymachiwała
rękami. Lateesha myliła się; panna Kelly nie płakała. Nie
na wiele jednak zdawały się jej rozpaczliwe zabiegi.
Kilkoro dzieciaków stojących najbliżej spostrzegło mnie i
ucichło, ciekawych, co będzie dalej.
Wtedy ujrzałem Jeffa Connorsa, opartego niedbale o
ścianę pod oknem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, i
wyraz jego twarzy, gdy przyglądał się walczącym
dziewczętom, powiedział mi wszystko.
Nabrałem powietrza w płuca, ile tylko mogłem, po czym
ryknąłem na cały głos, z całkowicie nieruchomą twarzą:
- Nie ruszać się! Koniec!
I wszyscy posłuchali.
Dzieciaki, które mnie nie znały, instynktownie
obejrzały się, szukając wzrokiem rewolweru i osłony. Te,
które mnie znały, wyszczerzyły zęby w uśmiechu, stłumiły
go, i pokiwały lekko głową. Dwie dziewczynki przestały się
okładać i zwróciły się w kierunku źródła hałasu - mój ryk
sprawił, że zatrzęsły się świetlówki pod sufitem - co
pozwoliło mi podejść do nich, chwycić tę, która znajdowała
się na górze, i postawić ją na nogi. Wzięła zamach chcąc
mnie uderzyć, rozmyśliła się, i stała przede mną, sapiąc.
Dziewczynka na podłodze wydała bojowy okrzyk,
poderwała się i zamierzyła się na swoją koleżankę. Potem
jednak zamarła. Nie znała mnie, ale sytuacja kazała jej
nabrać czujności: nikt już nie krzyczał, jej przeciwniczka
stała spokojna w moim uścisku, wszyscy znieruchomieli.
Rozejrzała się wokoło, zaskoczona.
Jeff wciąż opierał się o ścianę.
Spodziewali się, że coś powiem. Nie powiedziałem nic,
tylko stałem tam, zupełnie nieruchomy. Mijały kolejne
sekundy. Piętnaście, trzydzieści, czterdzieści pięć. Dla
dorosłych jest to długi czas. Dla dzieciaków, to cała
wieczność. Adrenalina odpływa.
Dziewczynka w tylnym rzędzie usiadła w swojej ławce.
Inna zrobiła to samo.
Wkrótce wszyscy siedzieli, spokojni, nie tyle
przestraszeni, co zaciekawieni. To było coś innego, a
inność jest fajna. Zostały tylko dwie uczestniczki bójki,
Jeff Connors opierający się o ścianę pod oknem i drobny
Chińczyk, któremu zapewne zabrano krzesło, by cisnąć nim o
tablicę. Dostrzegłem pęknięcie biegnące dokładnie przez
napis wykaligrafowany zielonym flamastrem:
Panna Kelly
Angielski
VIII e
Po minucie drobny Chińczyk bez krzesła usiadł na
swojej ławce.
Wciąż milczałem. Minęła kolejna minuta. Dzieciaki
robiły się niespokojne.
- Dziewczęta mają iść do pielęgniarki, panie Shaunessy
- przyszła mi na pomoc Lateesha. - Każda dobrowolnie.
Nadal trzymałem dziewczynkę z podartą bluzą. Jej
rywalka, z krwią cieknącą z nosa, zaczęła nagle płakać.
Zatkała sobie usta dłonią i wybiegła z klasy.
Przyjrzałem się kolejno wszystkim twarzom.
Wreszcie puściłem dziewczynkę, którą trzymałem, i
powiedziałem do Lateeshy:
- Idź z nią do pielęgniarki.
Lateesha poderwała się gorliwie, dziewczynka z misją,
jedyna, do której się odezwałem.
- Chodź, złotko - powiedziała i poprowadziła koleżankę,
przemawiając do niej cicho kojącym głosem.
Teraz wszyscy chcieli znaleźć się w centrum
zainteresowania.
- One walczą o Jeffa, panie Shaunessy - powiedziała
Rosaria szybko.
- Wcale nie - zaprotestował wysoki, umięśniony chłopak
w drugim rzędzie. Skrzywił się. - Walczą, ponieważ Jonelle
obraziła Lisę.
- Wcale nie, poszło o...
Każdy miał swoją wersję. Przekrzykiwali się niczym
intelektualiści wygłaszający swoje teorie, spierając się,
aż ujrzeli, że nic nie mówię, nie próbuję dojść prawdy,
nie uczestniczę w dyskusji. Ponownie zamilkli, jeden po
drugim, zaciekawieni.
Wreszcie odezwał się Jeff. Zwrócił na mnie swe
całkowicie otwarte, szczere, niewinne spojrzenie i
powiedział:
- Chodzi o te samobójstwa, panie Shaunessy.
Reszta klasy wyglądała na odrobinę zaskoczoną, ale
była gotowa go poprzeć. Znali Jeffa. Jednak panna Kelly,
wykluczona na pięć minut ze swojej własnej klasy,
przerwała mu. Była rozgniewana.
- Jakie samobójstwa? O czym ty mówisz, hmm...?
Jeff nie pofatygował się, by podać swoje nazwisko.
Powinna była je znać. Zwrócił się bezpośrednio do mnie.
- Ci starzy ludzie. Ci, którzy zabili się w szpitalu dziś
rano. I w zeszłym tygodniu. Ci, o których pisali w gazecie.
Nie zareagowałem. Czekałem.
- Wie pan, panie Shaunessy - ciągnął Jeff, tym samym
szczerym tonem zwierzenia. - Ci starzy ludzie, strzelający
do siebie, wieszający się, wyskakujący przez okna. W ich
wieku. Mając na karku sześćdziesiątkę, siedemdziesiątkę,
osiemdziesiątkę. - Z żalem potrząsnął głową.
Pozostałe dzieciaki kiwały teraz głowami potakująco,
chociaż założyłbym się o swoją emeryturę, że żadne z nich
nie czytało o niczym w żadnej gazecie.
- To po prostu nie jest dla nas dobry przykład - rzekł
Jeff ze smutkiem. - Jeśli nawet ludzie, którzy dostają
trzy gorące posiłki dziennie i mają innych ludzi, którzy im
usługują, i nie muszą już pracować ani walczyć z władzą -
jeśli nawet oni się poddają, to jak mamy myśleć, że jest w
tym życiu cokolwiek dla nas?
Oparł się z powrotem o ścianę i wyszczerzył zęby w
uśmiech: tryumfujący, smutny, błagający, dziedzic świata,
którego nie stworzył. Jego koledzy popatrzyli po sobie,
spojrzeli na mnie i przestali się uśmiechać.
- Tragedia, oto, co to jest - rzekł Jeff, potrząsając
głową. - Tragedia. Wszyscy ci staruszkowie, uznający, że
całe życie nie jest tyle warte, by trzeba było trzymać się
reguł. Jak my mamy nauczyć się właściwego zachowania?
*
- Musi pani opanować Jeffa Connorsa - powiedziałem do
Jenny Kelly w trakcie długiej przerwy w pokoju
nauczycielskim. Była to oaza w pełnej odsłoniętych rur i
odpadającego tynku piwnicy Gimnazjum im. Benjamina
Franklina. Nauczyciele siedzieli ściśnięci na składanych
metalowych krzesłach przy plastykowych stolikach,
popijając kawę i jedząc prowiant przyniesiony w papierowych
torbach. Panna Kelly usiadła obok mnie i praktycznie
zażądała, żebym udzielił jej rady. - Nie jest to takie
trudne, jak mogłoby się wydawać - ciągnąłem. - Jeff to
urodzony przywódca i inni idą za nim. Ale nie jest
niemożliwy do opanowania.
- Łatwo panu to mówić - odparła, zaskakując mnie. -
Patrzą na pana i widzą byłego policjanta, który waży, ile?
Sto piętnaście kilo? Który zabił trzech przestępców, zanim
został postrzelony, i ma dobre układy w sądzie dla
nieletnich. Patrzą na mnie i widzą mierzące metr
sześćdziesiąt i ważące pięćdziesiąt pięć kilo chuchro,
które każdy może popychać. Nie wyłączając Jeffa.
- A więc proszę mu na to nie pozwolić - rzekłem,
zastanawiając się, kto w tak krótkim czasie opowiedział
jej wszystkie historie o mnie. Uczyła u nas dopiero od
czterech dni.
Ugryzła kęs kanapki z serem. Chociaż spędziła pierwszą
połowę przerwy w toalecie, nie widziałem żadnych śladów po
łzach. Może przykryła je makijażem. Margie zwykła była to
robić. Z bliska Jenny Kelly wyglądała na więcej, niż jej z
początku dałem: dwadzieścia osiem, może trzydzieści lat.
Atrakcyjny wygląd niewiele pomoże jej w radzeniu sobie z
gromadą trzynastoletnich urwisów. Odgarnęła krótkie blond
włosy z twarzy i spojrzała prosto na mnie.
- Naprawdę nosi pan pistolet?
- Oczywiście że nie. Przepisy kuratoryjne zabraniają
wnoszenia broni na teren szkoły. Wie pani o tym.
- Dzieciaki myślą, że jest inaczej.
Wzruszyłem ramionami.
- A pan nie wyprowadza ich z błędu.
Ponownie wzruszyłem ramionami.
- W porządku, ja też tego nie zrobię - powiedziała. -
Ale nie mam zamiaru przegrać tej sprawy, Gene. Po prostu
nie mam zamiaru. Ty odnosisz tutaj duże sukcesy, wszyscy
to mówią. A więc powiedz mi, co mam zrobić, żeby na tyle
opanować moją klasę, bym mogła ich czegokolwiek nauczyć.
Przyjrzałem się jej i zrewidowałem moją wcześniejszą
opinię, która zakładała, że nie wytrwa dłużej niż do końca
września. Brak śladów po łzach, starsza niż myślałem,
zdolna jeść pomimo stresu. Determinacji słownej nie brałem
pod uwagę; nasłuchałem się tego sporo od żółtodziobów,
kiedy byłem jeszcze policjantem, i wiedziałem, że trzy
miesiące po opuszczeniu przez nich Akademii nie było już
po niej żadnego śladu. Działo się to nawet szybciej w
miejskim okręgu szkolnym.
- Musi pani zrobić dwie rzeczy - powiedziałem. - Po
pierwsze, zrozumieć, że te dzieciaki nie mogą obejść się
bez łączności z innymi istotami ludzkimi. Nawet przez pięć
minut, nawet przez jedną minutę. Są tego spragnieni. A dla
większości z nich "łączność" oznacza kłótnię, walkę,
bójkę, nawet rzucanie obelgami. Do tego są przyzwyczajeni
i do tego w naturalny sposób się uciekają, ponieważ wolą
to niż choćby przez minutę przebywać samemu w społecznej
próżni. By zwalczyć tę postawę, by zmusić ich do
odłączenia się od siebie na tyle, by mogli panią wysłuchać,
musi pani zapewnić im równie silne połączenie ze sobą.
Nie musi to być kontakt oparty na strachu czy na
jakiejś durnej fantazji o występowaniu przeciwko prawu.
Znajdzie pani swój własny sposób. Ale jeśli nie stanie się
pani wystarczająco silną osobowością - bardzo silną,
bardzo wyraźną, tego czy innego rodzaju - zignorują panią
i wrócą do kontaktowania się ze sobą.
- Połączenie - powiedziała zamyślona. - A co z
łączeniem się z materiałem programowym? Wie pan, w
literaturze angielskiej jest sporo ciekawych rzeczy.
- Uwierzę pani na słowo. Ale żadne książki nie są
interesujące dla tych dzieciaków. W każdym razie nie od
razu. Mogą połączyć się z materiałem tylko za
pośrednictwem żywej osoby. Są bardzo wygłodzeni.
Ugryzła następny kęs kanapki.
- A to drugie?
- Powiedziałem już. Musi pani opanować Jeffa Connorsa.
Niezwłocznie.
- Kim on jest? I o co chodziło w tych bzdurach o
staruszkach popełniających samobójstwa?
- Nie oglądała pani tego w telewizji?
- Oczywiście że oglądałam. Policja prowadzi śledztwo,
prawda? Ale co to ma wspólnego z moją klasą?
- Nic. To działanie odwracające uwagę. Dywersja.
- Odwracające uwagę od czego?
- Możliwości jest wiele. Jeff wykorzysta wszystko, co
obije mu się o uszy, by wprowadzić chaos i zamieszanie, a
słuch ma czujny. Jest bystry, pozbawiony motywacji, ma
wrodzone skłonności przywódcze i - nie do wiary - nie
jest członkiem gangu. Widziała go pani - nie ma pejdżera
ani złotej biżuterii. Jego kartoteka policyjna jest
czysta. Przynajmniej na razie.
- Pracował pan z nim odrobinę w zeszłym roku -
powiedziała Jenny.
- Nie, nie pracowałem z nim. Kontrolowałem go w
klasie, to wszystko.
Musiała wypytywać o mnie.
- Jeśli więc w gruncie rzeczy nie nawiązał pan z nim
połączenia, jak ja mam to zrobić?
- Tego nie mogę pani powiedzieć - odparłem i przez
kilka minut jedliśmy w milczeniu. Atmosfera była
pozbawiona napięcia. Jenny w zamyśleniu zastanawiała się
nad tym, co jej powiedziałem. Byłem nagle ciekaw, czy
sprawdziłaby się jako policjantka. Uszy miała małe,
zauważyłem, i różowe, z maleńkimi złotymi kolczykami w
kształcie muszelek.
Zorientowała się, że na nią patrzę, uśmiechnęła się i
spojrzała na moją lewą dłoń.
A więc ten, kto jej o mnie opowiadał, nie powiedział
jej wszystkiego. Dokończyłem kanapkę, skinąłem głową i
ruszyłem z powrotem do klasy, zanim VII h zbiegnie z
grzmotem po schodach, nie czekając na ostatnią lekcję, w
trakcie której pan Shaunessy będzie wymagał, by zwracali
uwagę na jakieś matematyczne dziwactwa zamiast pozwolić im
oddać się naturalnemu, intensywnemu zaabsorbowaniu sobą.
*
Kolejnych dwoje starszych ludzi popełniło samobójstwo
w domu opieki "Anioły Łaski" przy Amsterdam Avenue.
Dowiedziałem się o tym z telewizyjnych wiadomości,
poprawiając klasówkę, którą zarządziłem, by sprawdzić, co
uczniom VII h zostało w głowach z zeszłego roku. Wyniki
nie były zachwycające. Spoczywałem wygodnie, sztywną nogę
oparłszy na podnóżku obok tacy z resztkami po pieczonym
kurczaku.
,..zidentyfikowani jako Giacomo della Francesca, lat
78, i Lydia Smith, lat 80. Oboje mieszkali na tym samym
piętrze, według informacji pracowników domu opieki, i
oboje byli w stosunkowo dobrym nastroju. Pani Smith,
wdowa, rzuciła się z dachu ośmiopiętrowego budynku. Pan
della Francesca, którego znaleziono martwego w jego
pokoju, najwyraźniej pchnął się nożem. Samobójstwa te
przypominają bardzo podobne zgony, jakie miały miejsce
dziś rano w domu dla rencistów "Beth Israel" przy West End
Avenue. Jednak kapitan Michael Doyle z policji nowojorskiej
ostrzegł przed wysnuwaniem zbyt daleko idących wniosków na
temat...
Zmieniłem pozycję. Ten kapitan Doyle musi się nieźle
denerwować; była to trzecia para samobójstw w domach
opieki w przeciągu dziesięciu dni. Ludzie starsi zazwyczaj
nie popełniają samobójstw opartych na naśladownictwie.
Wkrótce któryś z brukowców uzna, że w rzeczywistości jakiś
szaleniec biega po Manhattanie wykańczając staruszków. Lub
że istnieje spisek lekarzy finansowany przez
bliskowschodnich terrorystów czy też przybyszów z kosmosu.
Cokolwiek wymyślą brukowce, policja zbierze za to baty.
Nagle uświadomiłem sobie, nie wiem, w jaki sposób, że
Margie czuje się gorzej.
Miałem takie przebłyski, nie wiadomo skąd, i
nienawidziłem tego. Wcześniej mi się to nie przydarzało.
Wcześniej zdobywałem wiedzę tak jak wszyscy inni ludzie,
za pomocą wzroku, słuchu czy logicznych rozważań. Miało
to sens. A teraz, od roku, mam te przebłyski zupełnie
innej wiedzy, myśli po prostu pojawiają mi się w głowie i
najczęściej owe przeczucia się sprawdzają. Sprawdzają się
i prawie zawsze dotyczą złych rzeczy.
Tego wieczora nie planowałem wizyty w szpitalu.
Wyłączyłem jednak telewizor, pokuśtykałem do kosza na
śmieci, by wyrzucić tacę z resztkami jedzenia, i sięgnąłem
po laskę, której używam, gdy moja noga jest przemęczona.
Zadzwonił telefon. Zaczekałem, aż włączy się automatyczna
sekretarka, na wypadek gdyby była to Libby, dzwoniąca z
Cornell, by opowiedzieć mi o swoim pierwszym tygodniu
wykładów.
- Gene, mówi Vince Romano. - Pauza. - Bucky. - Pauza.
- Wiem, że minęło dużo czasu.
Usiadłem powoli na podnóżku.
- Słuchaj, z przykrością dowiedziałem się o Margie.
Miałem... byłeś... nie dało się...
Uśmiechnąłem się mimowolnie. Ludzie się nie zmieniają.
Bucky Romano zawsze miał kłopoty ze znalezieniem
odpowiedniego czasownika.
Przestał się plątać.
- ... żeby ci powiedzieć, jak jest mi przykro. Ale to nie
dlatego dzwonię. - Długa pauza. - Muszę z tobą porozmawiać.
To ważne. Bardzo ważne. - Pauza. - Nie chodzi znowu o ojca
Healeya ani o te dawne... o coś zupełnie innego. - Pauza. -
To bardzo ważne, Gene. Nie mogę... nie ma... nie będziesz...
- Pauza. Potem jego głos zmienił się, stał się mocniejszy. -
Nie mogę tego zrobić sam, Gene.
Bucky nigdy nie mógł nic zrobić sam. Ani wtedy gdy
mieliśmy sześć lat, ani wtedy gdy jedenaście, ani wtedy
gdy siedemnaście, ani wtedy gdy miał dwadzieścia trzy lata
i to już nie ja, ale ojciec Healey podejmował za niego
decyzje. Ani wtedy gdy miał dwadzieścia siedem lat i to ja
ponownie decydowałem za niego, bardziej wkurzony tym
faktem niż czymkolwiek w moim życiu do wypadku Margie.
Bucky podyktował swój numer telefonu, ale nie odłożył
słuchawki. Słyszałem, jak oddycha. Nagle ujrzałem go
siedzącego gdzieś tam, ze słuchawką przyciśniętą do
ust tak mocno, jakby chciał ją połknąć. Mającego nadzieję
wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, że podniosę jednak
słuchawkę. Szukającego w głębinach swej mizernej,
spłoszonej duszy odpowiednich słów.
- Gene... chodzi o... nie powinienem tego mówić, ale w
końcu jesteś... byłeś... chodzi o zgony tych starszych
ludzi. - Pauza. - Pracuję teraz w Kelvin Pharmaceutical. -
I trzask odkładanej słuchawki.
Kto, u diabła, zrozumiałby, o co tu chodzi?
Pokuśtykałem do windy i złapałem taksówkę do szpitala
pod wezwaniem świętej Klary.
*
Margie czuła się gorzej, chociaż poznałem to tylko po
tym, że była podłączona do jednej rurki więcej niż
poprzedniego wieczora. Leżała w łóżku w tej samej pozycji,
w jakiej leżała od osiemnastu miesięcy i siedmiu dni:
zwinięta w kłębek, z chudziutkimi jak szczapy rękami
zgiętymi w łokciach. Ważyła czterdzieści pięć kilogramów.
Przewód do podawania pokarmu i rurka cewnika znikały w jej
ciele, a teraz pojawiła się też kroplówka na stojaku. Jej
piękne ciemne włosy, starte nieco z tyłu czaszki od
ciągłego kontaktu z poduszką, były zmatowiałe. Ich połysk,
tak jak życie mojej żony, zapadł się gdzieś głęboko, nie
do odzyskania.
- Cześć, Margie. Wróciłem.
Usadowiłem się na krześle, wyciągając nogę prosto
przed siebie.
- Libby jeszcze nie dzwoniła. Pierwszy tydzień
wykładów, trzeba ustawić sobie plan zajęć, odnaleźć
starych przyjaciół - wiesz, jak to jest. - Margie zawsze
wiedziała. Miałem przed oczami obraz jej i Libby robiących
zakupy na tydzień przed rozpoczęciem roku akademickiego,
śmiejących się przy stoisku z torebkami, kłócących się o
cenę czegoś, co teraz kupiłbym im obu bez względu na to,
ile kosztowałoby. Wszystko.
- Jest całkiem chłodno jak na wrzesień, kochanie. Ale
liście jeszcze nie zaczęły żółknąć. Byłem w parku nie
dalej niż wczoraj, wszystko jeszcze zielone.
Przygotowywałem się do dzisiejszego dnia. Który nie był
wcale zły. Sądzę, że to będzie dobry rok szkolny.
Wspaniałego roku! Margie zawsze mówiła mi to
pierwszego dnia szkoły, jakby cały rok miał zawrzeć się w
tych pierwszych sześciu godzinach i dwudziestu minutach.
Przez trzy lata mi to mówiła, przez te trzy lata, od kiedy
przeszedłszy na policyjną emeryturę rozpocząłem karierę
kuśtykającego nauczyciela gimnazjum. Pamiętam ją stojącą w
drzwiach, ubierającą się przed wyjściem do pracy
(pracowała jako sekretarka w Time-Warner), w jedwabnej
bluzce naciągniętej na te wspaniałe piersi, ze stanikiem
prześwitującym pod spodem. Wspaniałego dnia! Wspaniałych
pięciu minut!
- Ostatnia lekcja z VII h przypomina zoo. Ale czy
ostatnia lekcja kiedykolwiek wygląda inaczej? Dzieciaki są
już wtedy nakręcone jak samochody wyścigowe. Jednak obie
klasy radzą sobie nieźle, a w VII a jest dziewczyna,
której postępy są wprost zdumiewające. Widzę w niej
przyszłą laureatkę olimpiady matematycznej.
Proszę do niej mówić, nakazał mi lekarz. Tak naprawdę
nie wiemy, co pacjenci w stanie śpiączki słyszą, a czego
nie. To było półtora roku temu. Teraz już nikt nie dawał
mi takich rad. Ale nie mogłem przestać.
- Mamy w szkole nowego kozła ofiarnego, młodą kobietę,
uczy ósme klasy angielskiego. Dzisiaj dwie z jej uczennic
pobiły się. Ale nie wiem, może jest twardsza, niż na to
wygląda. I zgadnij, kto zadzwonił. Bucky Romano. Po całym
tym czasie. Trzynaście lat. Chce, żebym się z nim
skontaktował. Jeszcze nie wiem.
Jej zęby wystawały na zewnątrz. Środki
przeciwdziałające zakleszczeniu się otworu w jamie
brzusznej powodowały nadmierny rozrost dziąseł. W efekcie
jej zęby wykrzywiały się.
- Kupiłem wreszcie zasłony do kuchni. Libby ciągle
nagabywała mnie, żebym to zrobił. Ale pewnie będą musiały
poczekać na powieszenie do jej powrotu na Święto
Dziękczynienia. Żółte. Podobałyby ci się.
Margie nigdy nie widziała tej kuchni. Przed oczami
staje mi obraz jadalni domu, który sprzedałem, Margie na
krześle zawieszającej firanki, przecierającej szmatką
okno.
- Gene?
- Cześć, Susan.
Pielęgniarka wyglądała na bardzo zmęczoną. - Co to za
nowa rurka w Margie?
- Antybiotyki. Miała pewne trudności z oddychaniem i
rentgen wykazał lekkie zapalenie płuc. Przejdzie szybko
dzięki lekom. Gene, jest do ciebie telefon.
Coś ścisnęło mnie w żołądku. Libby. Od kiedy
Lincoln rocznik 93 nie zatrzymał się na czerwonym świetle,
podczas gdy Margie przechodziła przez ulicę z torbą
zakupów, każdy nieoczekiwany telefon wywołuje u mnie taką
reakcję. Pokuśtykałem do pokoju pielęgniarek.
- Gene? Tu Vince. Romano. Bucky.
- Bucky.
- Przepraszam, że niepokoję cię o tak... Było mi tak
przykro, kiedy dowiedziałem się o Margie, zostawiłem
wiadomość na twojej sekretarce, ale może nie zdążyłeś być
w domu i jej... Posłuchaj, muszę się z tobą zobaczyć,
Gene. To ważne.
- Jest późno, Bucky. Mam jutro lekcje. Uczę teraz,
w...
- Proszę. Zrozumiesz dlaczego, kiedy się ze mną
spotkasz. Muszę się z tobą zobaczyć.
Zamknąłem oczy.
- Posłuchaj, jestem zmęczony. Może innym razem.
- Proszę, Gene. Tylko na parę minut. Mogę być u ciebie
w przeciągu piętnastu minut!
Bucky był zawsze dobry w proszeniu. Przypomniałem
sobie to teraz. Nagle pomyślałem, że nie chcę, by
zobaczył, gdzie mieszkam, jak mieszkam, bez Margie. W
gruncie rzeczy chciałem mu odmówić. Ale nie mogłem. Nigdy,
przez całe nasze życie, nie mogłem mu odmówić, i teraz
było podobnie, dlaczego? Nie wiem.
- W porządku, Bucky. Parę minut. Spotkamy się w hallu
szpitala.
- Za kwadrans. Boże, dzięki, Gene. Wielkie dzięki,
naprawdę to doceniam, muszę...
- W porządku.
- Do zobaczenia niedługo.
Był dobry w proszeniu i był dobry w manipulowaniu
ludźmi. Nawet ojciec Healey tego doświadczył. Pojawianie
się w życiu Bucky'ego i znikanie z niego.
*
Hall szpitala pod wezwaniem świętej Klary nigdy się
nie zmieniał. Ta sama pościerana zielona podłoga,
zniszczone kanapy z tapicerką pozaklejaną szeroką taśmą,
facet w okienku informacyjnym, który mógłby być wykidajłą
w Madison Square Garden. Może zresztą kiedyś nim był.
Zmęczeni ludzie wrzeszczeli i szeptali po hiszpańsku,
grecku, koreańsku, chińsku. Rzeźby Madonny, świętej Klary
i ukrzyżowanego Chrystusa patrzyły na to ze spokojem
równie rzadkim tutaj jak pieniądze.
Bucky i ja dorastaliśmy drzwi w drzwi w okolicy
podobnej do tej, w której się teraz znajdowałem, parę
przecznic od Naszej Pani od Wiecznego Strapienia. Tak
właśnie określaliśmy miejsce naszego zamieszkania: "dwa
skrzyżowania od płaczącej Panienki". Razem przyjęliśmy
Pierwszą Komunię, razem przystąpiliśmy do Bierzmowania, a
Bucky był moim świadkiem, kiedy brałem ślub z Margie.
Potem jednak wstąpił do seminarium duchownego i wszelki
brak szacunku względem Naszej Pani zniknął, razem ze
wszystkimi innymi śladami humoru, pokory lub
człowieczeństwa. Tak w każdym razie myślałem wtedy. Może
się nie myliłem. Chociaż w szkole zawsze zbierał same
piątki, Bucky jako przyszły ksiądz był taki sam jak
Bucky-baseballista, Bucky-trzeci klarnet czy
Bucky-ministrant: spięty, pełen poświęcenia i zawsze w
błędzie.
Łapał wysoką piłkę i puszczał ją. Znał całe "Claire de
Lune" na pamięć i spóźniał się o pół taktu. Z wystającymi
zębami, czołem zmarszczonym ze skupienia, nachylał się nad
balustradą ołtarza tak zachwycony tym, co tam widział, że
zapominał, co ma robić. Szturchaliśmy się z chłopakami i
uśmiechaliśmy porozumiewawczo, a po wyjściu
wygwizdywaliśmy Bucky'ego na placu przed kościołem.
Jednak jego decyzja o opuszczeniu stanu duchownego nie
była śmieszna. Nie była to nawet prawdziwa decyzja. Wahał
się przez długie miesiące, chudnąc i coraz bardziej się
jąkając, aż wreszcie połknął garść pigułek popijając je
ćwiartką wódki. Znaleźliśmy go z ojcem Healeyem,
zawieźliśmy na płukanie żołądka i ojciec Healey próbował
namówić go, żeby wrócił do seminarium i pozwolił objąć się
zbawiennej łasce Boskiej. Bucky zadzwonił do mnie z łóżka
szpitalnego, jąkając się panicznie, i poprosił, żebym
przyjechał i zabrał go do domu. Bał się śmiertelnie. Nie
szpitala - ojca Healeya.
I spełniłem jego prośbę, prosto po służbie, bezpieczny
dzięki swej odznace, rewolwerowi, miłości Margie,
prześlicznej córeczce i pogardzie dla słabeusza,
który potrzebował niepraktykującego katolickiego gliniarza
do stawienia czoła staremu kapłanowi zużytej religii.
Boże, ależ byłem hipokrytą.
- Gene? - powiedział Bucky. - Gene Shaunessy?
Podniosłem wzrok.
- Cześć, Bucky.
- Boże, wyglądasz... nie mogę... w ogóle się nie
zmieniłeś!
I zaczął płakać.
*
Zaciągnąłem go do greckiej tawerny za rogiem na
Dziewiątej. Pora obiadowa już minęła i siedzieliśmy przy
stoliku w półmroku, obok brudnego okna wychodzącego na
podwórko, Bucky plecami do drzwi. Nie żeby zależało mu na
tym, by nikt nie zobaczył go płaczącego. Mnie na tym
zależało. Zamówiłem dwa piwa.
- W porządku, o co chodzi?
Wydmuchał nos i z wdzięcznością skinął głową.
- Ten sam stary Gene. Ty zawsze po prostu... nigdy
żadnego...
- Bucky. O co, do diabła, chodzi?
- Wkurza cię ta rozmowa - powiedział nieoczekiwanie.
Przyglądałem się drzwiom ponad jego ramieniem. W ciągu
ostatnich osiemnastu miesięcy widziałem dość łez i
dramatycznych wydarzeń, by wystarczyło mi to do końca
życia, chociaż nie miałem zamiaru mówić o tym Bucky'emu.
Jeśli zaraz nie przestanie.
- Pracuję teraz dla Kelvin Pharmaceuticals -
powiedział Bucky, nagle spokojniejszy. - Po opuszczeniu
seminarium, po tym jak ojciec Healey... pamiętasz...
- Mów dalej - powiedziałem, bardziej szorstko, niż
zamierzałem. Ojciec Healey i ja wrzeszczeliśmy na siebie
przed wejściem do szpitala pod wezwaniem świętego
Wincentego, podczas gdy Bucky'emu płukano żołądek.
Powiedziałem wtedy rzeczy, których nie chciałem pamiętać.
- Wróciłem na studia. Skończyłem chemię. Potem nauki
przyrodnicze. Ty i ja, mniej więcej w czasie gdy...
chciałem do ciebie zadzwonić, kiedy cię postrzelono,
ale... mogłem bardziej usilnie próbować znaleźć cię
wcześniej, wiem... w każdym razie... Zatrudniłem się w
Kelvin, w dziale badań. Spodobała mi się ta praca.
Poznałem Tommy'ego. Mieszkamy razem.
Nigdy mi nie powiedział. Z drugiej strony, wcale nie
musiał. Zresztą nigdy wiele nie mówiliśmy, nie w tamtych
czasach, i z pewnością nie u Naszej Pani od Wiecznego
Strapienia.
- Lubiłem pracę w Kelvin. Lubię. Lubiłem. - Wziął
głęboki oddech. - Brałem udział w pracach nad Camineurem.
Bierzesz to, prawda, Gene?
Prawie podskoczyłem.
- Skąd o tym wiesz?
Wyszczerzył zęby.
- Nie dzięki szperaniu w aktach. Uspokój się, to nie
jest... nie widać tego na zewnątrz. Domyśliłem się na
podstawie portretu psychologicznego.
Miał na myśli mój portret psychologiczny. Camineur to
coś, co nazywa się regulatorem neuroprzekaźnikowym. W
odróżnieniu od Prozacu i innych leków antydepresyjnych,
będących jego przodkami, Camineur wpływa nie tylko na
poziom serotoniny, lecz także na noradrenalinę, dopaminę i
pół tuzina innych substancji obecnych w mózgu. Przepisano
mi go po wypadku Margie. Nie powodujący uzależnienia, bez
efektów ubocznych, nie prowadzący do otępienia umysłu. Bez
niego nie mogłem spać, nie mogłem jeść, nie mogłem się
skupić. Nie mogłem pozbyć się morderczych myśli za każdym
razem, gdy wchodziłem do szpitala pod wezwaniem świętej
Klary.
Kiedyś znalazłem się w sklepie z bronią na Avenue D,
ważąc w dłoni dziewięciomilimetrowca, który był tak lekki,
że prawie unosił się w powietrzu. Kiedy zdałem sobie
sprawę, jakie myśli krążą mi po głowie, poszedłem na
wizytę do lekarza Margie.
- Camineur opracowano w celu zablokowania gwałtownych
reakcji u ludzi normalnie kontrolujących swe agresywne
instynkty, u których ta kontrola załamała się w wyniku
silnego wstrząsu życiowego. Często przepisuje się go
glinom. Również wojskowym i lekarzom. Ludziom o strukturze
paranoicznej utrzymywanej w ryzach przez silne przekonania
moralne. Nikt ci nie powiedział, że leki wpływające na
nastrój z generacji Camineura mają bardzo ściśle określone
zastosowanie?
Nawet jeśli, to najwyraźniej nie słuchałem. Nie
słuchałem zbyt wielu rzeczy w ciągu ostatnich miesięcy.
Ale słuchałem teraz Bucky'ego. Jego niepewność zniknęła,
gdy mówił o swojej pracy.
- To dobry lek, Gene. Nie musisz się czuć... nie ma
nic zawstydzającego w tym, że go bierzesz. Po prostu
przywraca on poziom substancji chemicznych w mózgu do
stanu sprzed wstrząsu.
Skrzywiłem się, i gestem poprosiłem o kolejne dwa
piwa.
- W porządku. Nie chciałem... Od tego czasu opracowano
jeszcze kilka generacji leków neurologicznych. O tym
właśnie chciałem z tobą porozmawiać.
Sączyłem piwo i patrzyłem, jak Bucky popija swoje.
- Trzy lata temu... nastąpił przełom w badaniach
neurofarmakologicznych, odkryliśmy naprawdę zaskakujące
rzeczy, nie będę wchodził w... Zapoczątkowaliśmy zupełnie
nowy kierunek badań. Byłem członkiem tego zespołu. Jestem.
Członkiem zespołu.
Od czasu Camineura udało nam się ściśle określić
skutki działania neurofarmaceutyków. Nie wiem, jaka jest
twoja wiedza na ten temat, ale wielkim odkryciem
neurologii ostatnich pięciu lat jest stwierdzenie, że
powtarzające się intensywne przeżycia emocjonalne
powodują nie tylko zmiany ścieżek synaptycznych w mózgu. W
rzeczywistości powodują one zmianę całej struktury
mózgowej od poziomu komórkowego. Z każdym intensywnym
przeżyciem nowe struktury zaczynają się tworzyć, a jeśli
przeżycie się powtarza, zostają wzmocnione. Fizyczne
zmiany mogą sprawić na przykład, że będziesz bardziej
skłonny do podejmowania ryzyka albo spokojniejszy w
obliczu stresu. Lub też powstające fizyczne struktury mogą
utrudnić lub nawet uniemożliwić ci normalne
funkcjonowanie, choćbyś starał się ze wszystkich sił.
Innymi słowy, twoje własne życie doprowadza cię do
szaleństwa.
Uśmiechnął się. Milczałem.
- Nauczyliśmy się wpływać tylko na ścieżki stworzone
przez depresję, lęk lub przez narcystyczną wściekłość...
twoich wspomnień nie ruszamy. Zostają na miejscu. Widzisz
je, w swoim umyśle, niczym wielkoformatowe plakaty. Ale
teraz mijasz je przejeżdżając obok, zamiast gramolić się
prosto przez nie. W sensie emocjonalnym.
Bucky spojrzał na mnie.
- A więc jakie pigułki ty bierzesz, żeby przejechać obok
swoich wspomnień? - zapytałem, niezbyt delikatnie.
Zaśmiał się.
- Żadnych. - Nie zareagowałem, ale on od razu dodał: - Co
nie znaczy, że ludzie, którzy je biorą, są... przyjmowanie
neurofarmaceutyków nie jest oznaką słabości, Gene. Podobnie
jak ich nieprzyjmowanie nie jest oznaką siły. Ja tylko... to
nie jest... Ja po prostu czekałem, to wszystko. Czekałem.
- Na co? Na swojego księcia? - Wciąż byłem wkurzony.
- Tak - odpowiedział po prostu.
Powoli dopiłem piwo. Bucky wrócił jednak do swoich
zwierzeń.
- Ten lek, nad którym teraz pracujemy... nie
ograniczyliśmy się do znalezienia sposobu na zamykanie
negatywnych ścieżek w mózgu. Weź na przykład serotoninę.
Jeden z naukowców powiedział kiedyś... istnieje teoria, że
serotonina, szczególnie ona, jest jak policja. Jeśli masz
jej w mózgu wystarczającą ilość, to wystarczy, by
zamieszki, rabunki i morderstwa w twojej głowie nie
wymknęły się spod kontroli. Jednak ograniczanie
przestępczości nie prowadzi, samo w sobie, do zapewnienia
szczęścia lub powodzenia. Lub radości. Do tego potrzeba
nowej klasy neurofarmaceutyków, tworzących od początku
pozytywne ścieżki. Lub przynajmniej wzmacniających te,
które już są na miejscu.
- Kokaina - powiedziałem. - Amfa. Gin i tonik.
- Nie, nie. Nie podmuch siły. Nie chwilowe uniesienie.
W ogóle nie chwilowe i nie izolujące. Chodzi o ścieżki
neurologiczne wywołujące w ludziach uczucie... pozwalające
ci... - Nachylił się ku mnie, opierając łokcie o stół. -
Czy nie było takich chwil, Gene, kiedy czułeś się tak
blisko Margie, jakbyś znajdował się w jej skórze? Jakbyś
dosłownie był nią?
Spojrzał na okno. Krople deszczu spływały po brudnej
szybie, brudząc ją jeszcze bardziej. Na podwórku jakiś
bezdomny przeglądał pojemniki na śmiecie.
- Co to ma wspólnego z samobójstwami tych staruszków?
Jeśli chcesz czegoś dowieść, zrób to.
- To nie były samobójstwa. To były morderstwa.
- Morderstwa? Jakiś szaleniec wykańczający
pensjonariuszy domów opieki? Na jakiej podstawie tak
sądzisz?
- Nie szaleniec. I nie sądzę. Wiem.
- Skąd?
- Cała ósemka zażywała J-24. To nasza wewnętrzna nazwa
dla neuroleptyku łagodzącego izolację sytuacyjną. Były to
badania kliniczne.
Przyjrzałem się Bucky'emu, którego oczy płonęły
ogniem: namiętne, proszące, pełne determinacji, niemądre.
I było tam coś jeszcze, coś, czego nie było w dawnych
czasach.
- Bucky, to nie trzyma się kupy. Policja nowojorska nie
jest ideałem, to wiadomo, ale potrafi odróżnić samobójstwo
od morderstwa. A poza tym wskaźnik samobójstw rośnie w
sposób naturalny wraz z wiekiem, ludzie w podeszłym wieku
popadają w depresję... - Zamilkłem. Musiał już o tym
wiedzieć.
- O to właśnie chodzi! - wykrzyknął i starsze greckie
małżeństwo siedzące w połowie sali odwróciło się, by
spojrzeć na niego. - Staruszkowie biorący udział w teście
klinicznym nie byli przygnębieni. Dokładnie ich
sprawdzono. Żadnych psychicznych, chemicznych lub
socjologicznych symptomów depresji. To byli... kiedy
widzisz starszych ludzi w reklamach biur podróży,
aktywnych, cieszących się pełnią życia i zdrowia,
grających w tenisa i tańczących w blasku świec... grupa
psychologów bardzo starannie wyszukiwała kandydatów do
badań. Żaden z nich nie cierpiał na depresję!
- A więc może to wasza pigułka ich w nią wpędziła. Na
tyle, żeby popełnili samobójstwo.
- Nie! Nie! J-24 nie może... nie było żadnych... nie
wpędziło ich w depresję. Byłem tego świadkiem. - Zawahał
się. - A poza tym..
- Poza czym?
Wyjrzał przez okno na podwórko. Kelner pchał wózek z
brudnymi naczyniami obok naszego stolika. Kiedy Bucky
przemówił ponownie, jego głos brzmiał dziwnie.
- Poświęciłem pięć lat wytężonej pracy temu lekowi, Gene,
i badaniom, które doprowadziły do jego powstania. Dni,
popołudnia, weekendy - osiemdziesiąt godzin tygodniowo w
laboratorium. Każdą minutę mojego życia aż do spotkania
Tommy'ego i być może, zbyt wiele czasu już po tym. Wiem
wszystko, co wiedzą szefowie Kelvin, wszystko, co można
wiedzieć na temat przewidywanego wpływu leku na istniejące
przekaźniki nerwowe. J-24 był moim życiem.
Tak jak niegdyś Kościół. Bucky nie potrafił niczego
robić połowicznie. Zastanawiałem się, jaką rolę pełnił w
swoim "zespole".
- Zaprojektowaliśmy J-24, by zwalczał poczucie
samotności, jakie nawet normalnym, zdrowym ludziom zaczyna
towarzyszyć z wiekiem. Starzejesz się. Twoi przyjaciele
odchodzą na zawsze. Twoja partnerka umiera. Wszystkie
połączenia, jakie miałeś przez dziesięciolecia,
przerywają się, a u zdrowych ludzi połączenia te stworzyły
bardzo grube, konkretne, silne struktury nerwowe. Gdy
zaprzyjaźnisz się z kimś w domu opieki albo osiedlu dla
emerytów - nie ma już po prostu czasu na odtworzenie siły
tych ścieżek neuralnych. Nawet kiedy pełni życia, radośni,
gotowi do ryzyka staruszkowie próbują.
Milczałem.
- J-24 wpływał na procesy chemiczne w mózgu, które są
odpowiedzialne za tworzenie połączeń. Zażywałeś go w
obecności innej osoby, a on otwierał was dwoje na siebie
nawzajem, umożliwiał autentyczne - autentyczne, na trwałym
poziomie chemicznym - wzajemne wdrukowanie.
- Stworzyliście afrodyzjak dla pierdzieli?
- Nie - odpowiedział zirytowany. - Seks nie ma z tym
nic wspólnego. Takie impulsy powstają w układzie
limbicznym. Tutaj chodziło o... uczuciowe zjednoczenie.
Najbardziej intensywnego, długotrwałego rodzaju. Nie mów
mi, że jedyne, co czułeś wobec Margie, to pociąg seksualny!
Po minucie rzekłem:
- Przepraszam. Dokończ swoją opowieść.
- Jest dokończona. Podaliśmy lek czterem parom
ochotników, ludziom cierpiącym na nieuleczalne choroby,
ale pełnym życia, gotowym podjąć ryzyko dla wzmocnienia
jakości swoich odczuć w czasie, jaki im pozostał.
Obserwowałem ich, kiedy zażyli J-24. Połączyli się jak
małe kaczuszki, odwzorowujące się na pierwszym ruchomym
obiekcie, jaki widzą. Nie, nie w ten sposób. Bardziej
jak... jak... - Spojrzał ponad moim ramieniem, na ścianę,
i jego oczy wypełniły się łzami. Rozejrzałem się wokoło, by
upewnić się, że nikt nas nie widzi.
- Giacomo della Francesca i Lydia Smith wspólnie przyjęli
J-24 niecały miesiąc temu. Przeszli całkowitą transformację,
doświadczywszy nieprawdopodobnej radości obcowania ze sobą.
Znania się nawzajem. Nie tylko swoich wspomnień, lecz
swoich... dusz. Rozmawiali, trzymali się za ręce i widać
było, że są wobec siebie całkowicie otwarci, pozbawieni
wszystkich tych psychicznych barier, jakich używamy, by
oddzielić się od innych. Znali siebie. Nieomal byli sobą.
Wyraz jego twarzy wprawiał mnie w zakłopotanie.
- Ale oni wcale nie znali się w ten sposób, Bucky. To
było tylko złudzenie.
- Nie. Wcale nie. Posłuchaj, co się dzieje, kiedy
łączysz się z kimś, dzielisz z nim jakieś intensywne
przeżycie?
Nie miałem ochoty kontynuować tej rozmowy. Ale Bucky
wcale nie potrzebował mojej odpowiedzi; mówił dalej,
niepowstrzymany.
- Kiedy łączysz się z kimś, wykazujesz większą
skłonność do ryzyka, porzucasz dotychczasowe blokady.
Wykazujesz większą empatię, większe zainteresowanie,
większą wrażliwość na słowa drugiej osoby, doświadczasz
większej przyjemności obcowania z nią. I wszystkie te
reakcje mają naturę neurochemiczną, to w efekcie prowadzi
do stworzenia, wzmocnienia lub osłabienia konkretnych
fizycznych struktur w mózgu. J-24 po prostu odwraca ten
proces. W miejsce doświadczenia wywołującego reakcję
neurochemiczną, J-24 uruchamia zmiany fizyczne tworzące
doświadczenie. I to jeszcze nie wszystko. Lek zwiększa
poziom zmian strukturalnych tak, że każde dotknięcie,
każde słowo, każda reakcja emocjonalna wzmacnia ścieżki
nerwowe sto lub dwieście razy silniej niż normalne
doświadczenie życiowe.
Nie byłem pewny, do jakiego stopnia w to wszystko
wierzę.
- Mówisz więc, że podaliście ten środek czterem
parom staruszków... czy on działa tylko wobec par?
Dziwny wyraz pojawił się na moment na jego twarzy:
tajemniczy, nieomal bolesny. Przypomniałem sobie o Tommym.
- Na razie próbowaliśmy tylko z parami. Czy potrafisz...
czy kiedykolwiek pomyślałeś, jak by to było móc naprawdę
połączyć się z nim w jedno, poznać go, być nim - zastanów
się, Gene! Mógłbym...
- Nie chcę tego słuchać - przerwałem mu brutalnie. Ta
reakcja nie spodobałaby się Libby. Mojej liberalnie
nastawionej, tolerancyjnej córce. Ale ja byłem eksgliną.
Cicha homofobia stanowiła część mojego bagażu doświadczeń,
nawet jeśli nie byłem z tego specjalnie dumny. Nie miałem
ochoty wysłuchiwać fantazji Bucky'ego na temat Tommy'ego.
Bucky nie wydawał się być urażony.
- W porządku. Ale wyobraź sobie tylko - koniec tej
okrutnej samotności, w jakiej przeżywamy nasze nędzne
życie... - Spojrzał na krople spływające po szybie.
- I uważasz, że ktoś zamordował z tego powodu tych
staruszków? Kto? Dlaczego?
- Nie wiem.
- Bucky. Zastanów się. To nie ma sensu. Firma
wytwarzająca leki opracowuje skład... jak to nazwałeś?
Neurofarmaceutyku. Rozpoczynają badania kliniczne, pod
nadzorem agencji do spraw żywności i leków...
- Nie - rzekł Bucky.
Popatrzyłem na niego.
- To trwałoby całe lata. Może nawet dziesięciolecia.
To zbyt radykalny środek. Więc Kelvin...
- Wiedzieliście, że nie ma na to zgody.
- Tak. Ale pomyślałem... nigdy nie sądziłem... -
Spojrzał na mnie i nagle miałem kolejny z tych
nielogicznych przebłysków, i zdałem sobie sprawę, że
sprawa wygląda gorzej, niż wynikałoby to ze słów
Bucky'ego. Bucky był przekonany, że uczestniczył, choćby w
nie wiadomo jak małym zakresie, w stworzeniu leku, który
doprowadził do zamordowania ośmiu starych ludzi. Nieważne,
czy tak było naprawdę - Bucky w to wierzył. Wierzył, że
jego firma chroni swój bezosobowy tyłek, upierając się przy
nazywaniu zgonów samobójstwami wywołanymi depresją,
podczas gdy one nie mogły być samobójstwami. A jednak
Bucky siedział przede mną nie obgryzając sobie paznokci do
krwi, nie wyrywając sobie włosów z głowy, nie nienawidząc
siebie. Bucky, dla którego poczucie winy było solą życia.
Widziałem, jak próbował się zabić po opuszczeniu
Kościoła. Widziałem, jak przeżywa katusze, nie odpowiadając
na wiadomości zostawiane przez ojca Healeya. Do diabła,
widziałem, jak trzęsie się i płacze, ponieważ jako
dziesięciolatkowie skradliśmy trzy jabłka ze straganu przy
Columbus Avenue. A jednak siedział przede mną, poruszony,
lecz zdolny wysławiać się logicznie. Jak na Bucky'ego,
nawet spokojny. Wierząc, że przyczynił się do morderstwa.
- Bucky, jakie neurofarmaceutyki przyjmujesz?
- Powiedziałem ci. Żadnych.
- W ogóle żadnych?
- Tak. - Jego brązowe oczy patrzyły na mnie z
całkowitą szczerością. - Gene, chcę, żebyś dowiedział się,
w jaki sposób umarli ludzie biorący udział w tych testach.
Masz dostęp do akt policyjnych...
- Już nie.
- Ale masz znajomości. Sprawy są wyciszane przez cały
czas, sam mi to mówiłeś, mając odpowiednią ilość pieniędzy
można kupić sobie śledztwo, chyba że ktoś wysoko
postawiony we władzach miasta uwziął się na ciebie.
Szefowie Kelvin Pharmaceuticals nie mają tego rodzaju
wrogów. Nie są mafiosami. Oni tylko...
- Popełniają morderstwa, żeby zatrzeć ślady po
nielegalnej próbie leku? Nie kupuję tego, Bucky.
- A zatem dowiedz się, co naprawdę się wydarzyło!
- A jak ty uważasz? - odparowałem.
- Nie wiem! Ale wiem, że ten lek to dobra rzecz. Czy
nie rozumiesz, umożliwia on idealne, całkowicie otwarte
połączenie z osobą, którą kochasz najbardziej na
świecie... Dowiedz się, co się stało, Gene. To nie było
samobójstwo. J-24 nie wywołuje depresji. Wiem to. A gdyby
ludziom odmówiono tego leku... byłby to grzech.
Powiedział to tak po prostu, tak naturalnie, że znowu
doznałem wstrząsu. To nie był Bucky, jakiego znałem. Choć
może jednak. Nadal poruszały go kwestie miłości i grzechu.
Wstałem i położyłem pieniądze na stole.
- Nie chcę się w to mieszać, Bucky. Naprawdę nie chcę.
Ale... jeszcze coś.
- Tak?
- Camineur. Czy on... czy może prowadzić do... - Boże,
zaczynałem mówić jak on. - Miewam przebłyski intuicji na
temat rzeczy, o których nie myślałem. Czasem o rzeczach, o
których nie mam pojęcia.
Pokiwał głową.
- Były już wcześniej w twojej głowie. Po prostu nie
wiedziałeś, że o nich wiesz. Camineur wzmacnia
odpowiedzialne za intuicję ścieżki prawej półkuli mózgowej.
Jako rezultat zwolnienia uścisku gwałtownych myśli. Stajesz
się bardziej zdystansowany wobec kompulsywnych idei
dotycząch przemocy, jednocześnie chętniej czyniąc połączenia
między poszczególnymi nie związanymi z przemocą odczuciami.
Bardziej polegasz na intuicji, Gene, od czasu gdy stałeś się
mniej spięty.
I nie jestem już do końca sobą, podpowiedziała mi moja
niechciana intuicja. Spojrzałem na Bucky'ego, siedzącego
przede mną z chudymi palcami splecionymi na blacie stołu,
z niezwykłym dla niego spokojem pomieszanym z typowym
wahaniem i wiarą, że pracuje dla korporacji, która
zamordowała osiem osób. Kim, u diabła, był?
- Nie chcę się w to mieszać - powtórzyłem.
- Ale to zrobisz - powiedział Bucky i w jego słowach
brzmiała całkowita, niezachwiana pewność.
*
- Umówiłam się na spotkanie z Jeffem Connorsem, ale
nie przyszedł - powiedziała Jenny Kelly. Było piątkowe
popołudnie. Panna Kelly miała głębokie czarne obwódki
wokół oczu. Oczy szopa, zwykliśmy je nazywać. Stanowiły
oznakę tych nauczycieli, którzy byli nowi, pełni
poświęcenia albo szaleni. Którzy siedzieli do pierwszej w
nocy planując lekcje i poprawiając wypracowania i
pojawiali się