Klient - GRISHAM JOHN
Szczegóły |
Tytuł |
Klient - GRISHAM JOHN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Klient - GRISHAM JOHN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Klient - GRISHAM JOHN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Klient - GRISHAM JOHN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GRISHAM JOHN
Klient
GRISHAM JOHN
Powiesci Johna Grishamaw Wydawnictwie Amber
Czas zabijania
Firma
Klient
Komora
Rainmaker
Raport pelikana
1
Przeklad
MARCIN WAWRZYNCZAK
,)
AMBER
Mark mial jedenascie lat i od dwoch lat popalal papierosy - nigdynie probujac przestac, ale zawsze uwazajac, zeby nie wpasc w nalog.
Najbardziej smakowaly mu koole, ulubiony gatunek jego eks-ojca,
lecz matka wypalala dziennie dwie paczki virginia sumow - cienkich,
slabych papierosow z bialym filtrem - przecietnie wiec mogl jej
podkrasc tygodniowo dziesiec do dwunastu sztuk bez narazenia sie na
zdemaskowanie. Matka, wiecznie zajeta kobieta z masa problemow na
glowie, miala zapewne nieco naiwny stosunek do swoich dwoch synow
i nigdy nie przyszloby jej do glowy, ze starszy z nich, zaledwie
jedenastolatek, pali papierosy.
Czasami Kevin, zlodziejaszek z sasiedniej ulicy, sprzedawal mu po
dolarze jedna czy dwie paczki kradzionych marlboro, ale na ogol
Mark musial sie zadowalac cieniutkimi papierosami matki.
Tego popoludnia mial ich w kieszeni cztery. Ze swoim osmioletnim
bratem Rickym szedl sciezka do lasu, ktory rozciagal sie na tylach
kempingu dla przyczep, gdzie mieszkali. Ricky byl zdenerwowany
perspektywa wypalenia swojego pierwszego w zyciu papierosa. Dzien
wczesniej przylapal Marka palacego pod ich przyczepa i zagrozil, ze
go wyda, jesli jego duzy brat nie pokaze mu, na czym polega ta
zabawa.
Skradali sie cicho zarosnieta sciezka ku jednej z tajemnych
kryjowek, gdzie Mark spedzal samotnie niezliczone godziny, probujac
nauczyc sie zaciagac i puszczac kolka z dymu.
Wiekszosc dzieciakow z sasiedztwa interesowala sie piwem i trawka,
dwoma grzechami, ktorych Mark zdecydowanie postanowil unikac.
7
Jego eks-ojciec byl alkoholikiem, ktory zawsze po obrzydliwychpijackich ciagach bil chlopcow i ich matke. Mark widzial i poznal na
wlasnej skorze efekty dzialania alkoholu. Bal sie rowniez narkotykow.
-Zgubiles sie? - spytal Ricky, jak to mlodszy brat, kiedy
opuscili sciezke i zaczeli przedzierac sie przez siegajace do piersi zarosla.
-Przymknij sie - odparl Mark nie zwalniajac.
Ich ojciec przychodzil do domu tylko po to, by pic, spac i rzucac
obelgi. Ale, dzieki Bogu, juz sie to skonczylo. Od pieciu lat Rickym
zajmowal sie Mark. Czul sie jak jedenastoletni ojciec. Nauczyl go grac
w pilke i jezdzic na rowerze. Przekazal mu swoja wiedze na temat
seksu. Ostrzegl przed narkotykami i bronil przed starszymi chlopakami.
A teraz mial go wprowadzic w nalog i czul sie z tego powodu
okropnie. Na szczescie chodzilo tylko o papierosa. Moglo byc o wiele
gorzej.
Wyszli z zarosli i staneli pod duzym drzewem. Z jednego z konarow
zwisala lina. Rzad krzewow prowadzil ku niewielkiej polance, za ktora
widniala zarosnieta lesna droga znikajaca za pobliskim pagorkiem.
Z oddali dobiegal halas autostrady.
Mark wskazal na klode obok liny.
-Usiadz tam - rzekl i Ricky poslusznie wykonal polecenie,
rozgladajac sie przy tym nerwowo dookola, jakby sie bal, ze go
obserwuje policja. Mark przyjrzal mu sie wzrokiem sierzanta od
musztry i z kieszeni bluzki wyciagnal papierosa. Starajac sie robic to
swobodnie, ujal go kciukiem i palcem wskazujacym prawej dloni.
-Znasz zasady? - spytal, spogladajac w dol na brata.
Byly tylko dwie i przedyskutowali je co najmniej dziesiec razy
w ciagu dnia, az Ricky poczul sie sfrustrowany tym, ze traktuje sie go
jak dziecko. Przewrocil oczami i odparl:
-Tak. Jesli sie wygadam, to mnie zlejesz.
-Zgadza sie.
-I moge wypalic tylko jednego dziennie - dodal z zalozony
rekami.
-Owszem. Jezeli zobacze, ze palisz wiecej, to bedzie zle. A jezel
okaze sie, ze pijesz piwo albo probujesz narkotykow, to...
-Wiem, wiem. Tez mnie zlejesz.
-Tak.
-A ile ty palisz dziennie?
-Tylko jednego - sklamal Mark. Czasem rzeczywiscie palil
tylko jednego. Niekiedy trzy albo cztery, w zaleznosci od zapasow.
Teraz wsadzil papierosa miedzy zeby gestem gangstera.
-Czy jeden dziennie mnie zabije? - spytal Ricky.
8
Mark wyjal papierosa z ust.-Nie tak szybko. Jeden dziennie jest calkiem niegrozny. Ale jak
zaczniesz palic wiecej, bedziesz mial klopoty - ostrzegl.
-A ile dziennie pali mama?
-Dwie paczki.
-Ile to jest?
-Czterdziesci.
-Ojej. To znaczy, ze ma bardzo duzy klopot.
-Mama ma wiele roznych problemow. Nie sadze, zeby prze-
jmowala sie papierosami.
-A ile pali tata?
-Cztery albo piec paczek. Czyli sto dziennie.
Ricky usmiechnal sie lekko.
-To znaczy, ze niedlugo umrze, prawda?
-Mam nadzieje. Jezeli dalej bedzie sie upijal i palil jak lokomo-
tywa, wykonczy sie w kilka lat.
-Co to znaczy "palic jak lokomotywa"?
-To kiedy odpalasz jednego papierosa od drugiego, bez przerwy.
Chcialbym, zeby palil dziesiec paczek dziennie.
-Ja tez. - Ricky spojrzal w kierunku polanki i zarosnietej drogi.
W cieniu pod drzewem bylo chlodno, ale miedzy konary wciskaly sie
promienie slonca. Mark chwycil papierosa dwoma palcami i pomachal
nim malemu przed twarza.
-Boisz sie? - spytal groznie, jak przystalo na starszego brata.
-Nie.
-Mysle, ze jednak tak. Patrz, trzymaj go w ten sposob, kapu-
jesz? - Pomachal papierosem jeszcze blizej jego twarzy, po czym
z wielkim namaszczeniem cofnal reke i wetknal sobie filtr w usta.
Ricky patrzyl uwaznie.
Mark zapalil, wypuscil malenka chmurke dymu, ponownie wlozyl
papierosa miedzy palce i przygladal mu sie z podziwem.
-Nie probuj polykac dymu. Na to jest jeszcze za wczesnie.
Wciagnij tylko troche, a potem wydmuchnij. Jestes gotow?
-Zrobi mi sie niedobrze?
-Tylko jesli polkniesz dym. - Pociagnal dwa razy i wypuscil
dym dla przykladu. - Widzisz? To naprawde latwe. Pozniej naucze
cie, jak sie zaciagac.
-Okay. - Ricky nerwowym gestem wyciagnal kciuk i palec
wskazujacy, a Mark wetknal miedzy nie papierosa. - Ruszaj - rzekl.
Chlopiec zblizyl wilgotny filtr do ust. Jego dlon drzala, kiedy
pociagnal lekko, a potem wydmuchnal dym. Jeszcze jedno pociagniecie.
r 9
Dym ani razu nie przedostal sie za jego przednie zeby. Kolejne
pociagniecie. Mark obserwowal go uwaznie, majac nadzieje, ze Ricky
sie zakrztusi, zacznie kaslac, zrobi sie niebieski, po czym zwymiotuje
i juz nigdy nie siegnie po papierosa.
-To latwe - oznajmil malec, z duma ujmujac papierosa we
wskazany sposob i obrzucajac go pelnym podziwu spojrzeniem. Jego
dlon drzala.
-To nic wielkiego.
-Smakuje dosc dziwnie.
-Tak, tak. - Mark usiadl na klodzie obok brata i wyciagnal
z kieszeni jeszcze jednego papierosa. Ricky wydmuchiwal dym raz za
razem. Mark zapalil i siedzieli tak razem w milczeniu pod drzewem,
palac spokojnie, zadowoleni.
-Fajna zabawa - oznajmil maly, skubiac filtr.
-Swietna - odparl Mark. - Tylko dlaczego trzesa ci sie rece?
-Wcale mi sie nie trzesa.
-Jasne.
Ricky nie odpowiedzial. Pochylil sie do przodu, oparl lokcie na
kolanach, wciagnal nieco wiecej dymu, po czym splunal na ziemie, tak
jak to robil Kevin i inni duzi chlopcy na tylach kempingu dla
przyczep. To bylo latwe.
Mark otworzyl usta, ulozyl je w idealny okrag i sprobowal puscic
kolko. Myslal, ze chociaz w ten sposob zaimponuje mlodszemu bratu,
ale mu sie nie udalo i szary dym rozwial sie w powietrzu.
-Uwazam, ze jestes za mlody, by palic - powiedzial.
Ricky zajety byl wypuszczaniem dymu i spluwaniem; z ogromnym
zadowoleniem przezywal swoj milowy krok ku doroslosci.
-A ile ty miales lat, kiedy zaczales? - spytal.
-Osiem. Ale bylem bardziej od ciebie dojrzaly.
-Zawsze tak mowisz
-Bo to prawda.
Ricky stuknal kciukiem filtr i popiol spadl na ziemie.
Siedzieli obok siebie na klodzie pod drzewem, palac spokojnie
i gapiac sie na skapana w sloncu trawiasta polanke. Mark naprawde
byl bardziej dojrzaly niz Ricky, kiedy mial osiem lat. Byl bardziej
dojrzaly niz jakikolwiek chlopak w jego wieku. Zawsze byl dojrzaly.
Majac siedem lat, walnal ojca kijem baseballowym. Pijany idiota nie
wygladal po tym najpiekniej, ale przynajmniej przestal bic matke.
Wiele bylo klotni i maltretowania, a matka zawsze szukala rady
i ukojenia u swego pierworodnego. Pocieszali sie nawzajem i kon-
spirowali, jak przetrwac. Krzyczeli wspolnie po biciu. Wymyslali
sposoby ochronienia Ricky'ego. Jako dziewiecioletnie dziecko, Mark
przekonal matke, zeby wystapila o rozwod. Zadzwonil po policje,
kiedy ojciec zjawil sie pijany, otrzymawszy papiery rozwodowe.
Zeznawal w sadzie o obelgach, zaniedbywaniu i znecaniu sie. Byl
bardzo dojrzaly.
Ricky pierwszy uslyszal samochod. Od strony lesnej drogi dobiegl
go gluchy warkot motoru. Chwile pozniej uslyszal go rowniez Mark
i przestali palic.
-Siedz spokojnie - nakazal cicho. Obaj nie poruszyli sie.
Dlugi czarny lsniacy lincoln pojawil sie na szczycie niewielkiego
wzgorza i zaczal zjezdzac w ich strone. Krzaki na drodze siegaly mu
do przedniego zderzaka. Przyciemniane szyby uniemozliwialy zajrzenie
do srodka. Mark upuscil swojego papierosa na ziemie i przydeptal go
butem. Ricky przyjrzal sie uwaznie, po czym zrobil to samo.
Samochod zwolnil kolo polanki, zawrocil, ocierajac sie powoli
o galezie drzew, i po chwili stanal przodem do drogi. Mark zesliznal
sie z klody i poczolgal przez zarosla ku rzedowi krzewow na brzegu
polanki. Ricky ruszyl za nim. Tyl lincolna znajdowal sie teraz nie
wiecej niz dziesiec metrow od nich. Przygladali mu sie z napieciem.
Rejestracja byla z Luizjany.
-Co on robi? - wyszeptal Ricky.
Mark zerknal na niego i zasyczal: - Csss! - Na kempingu slyszal
opowiesci o nastolatkach korzystajacych z tego lasu, zeby spotykac sie
z dziewczynami i palic trawke, ale ten samochod nie nalezal do
nastolatka.
Silnik zgasl i przez dluzsza chwile lincoln stal nieruchomo w krza-
kach. Potem otworzyly sie drzwi i wysiadl kierowca, rozgladajac sie
dokola. Byl pulchnym mezczyzna, ubranym w czarny garnitur. Mial
duza, okragla glowe, pozbawiona wlosow, z wyjatkiem rownego rzedu
nad uszami. Jego broda byla czarnoszara, a oczy lsnily jak u szalenca.
Chwiejnym krokiem przeszedl na tyl samochodu i z trudem wcelowaw-
szy kluczem w zamek, otworzyl bagaznik. Wyjal z niego gumowy waz,
ktorego jeden koniec wetknal w wylot rury wydechowej, a drugi
w szczeline tylnego lewego okna. Zamknal bagaznik, rozejrzal sie
ponownie, jakby obawial sie, ze ktos moze go obserwowac, i wgramolil
sie z powrotem do srodka.
Po chwili silnik zaczal dzialac.
-Aha - rzekl cicho Mark, gapiac sie pustym wzrokiem na
lincolna.
-Co on robi? - spytal Ricky.
Probuje sie zabic.
la m
Malec podniosl glowe o kilka centymetrow, zeby lepiej widziec. -
Nie rozumiem, Mark.
-Schowaj sie. Widzisz waz, prawda? Spaliny z rury wydechowej
leca do wnetrza samochodu i to go zabija.
-To jest samobojstwo?
-Tak. Widzialem, jak jeden facet zrobil to kiedys w filmie.
Pochylili sie do przodu, obserwujac gumowy waz biegnacy niewin-
nie z rury wydechowej do okna. Nie widzieli, co sie dzieje w srodku
samochodu. Silnik pracowal regularnie.
-Dlaczego on chce sie zabic? - dociekal Ricky.
-Skad mam wiedziec? Ale musimy cos zrobic.
-Tak, zwiewajmy stad.
-Nie. Poczekaj chwile.
-Ide, Mark. Ty mozesz patrzec, jak umiera, ale ja ide.
Mark chwycil brata za ramie i pociagnal w dol. Chlopiec oddychal
ciezko i obaj pocili sie, mimo ze slonce skrylo sie wlasnie za chmura.
-Jak dlugo to potrwa? - spytal Ricky drzacym glosem.
-Niezbyt dlugo. - Mark puscil brata i opadl na czworaka. -
Zostan tutaj, okay? Jesli sie ruszysz, skopie ci tylek.
-Co robisz, Mark?
-Po prostu siedz tutaj. To wszystko.
Mark przylgnal chudym cialem do ziemi i opierajac sie na lokciach
i kolanach, poczolgal przez zarosla w strone lincolna. Trawa byla sucha
i wysoka co najmniej na pol metra. Wiedzial, ze mezczyzna nie moze go
zobaczyc, ale niepokoil sie, ze zauwazy ruch trawy. Dotarl do
samochodu od tylu, po czym - slizgajac sie na brzuchu niczym
zaskroniec - ukryl w cieniu bagaznika. Siegnal reka, wyciagnal
gumowy waz z rury wydechowej i upuscil go na ziemie. Wycofal sie ta
sama droga, ktora przyszedl, tyle ze nieco szybciej, i po kilku sekundach
byl znowu przy Rickym, ukrytym w gaszczu pod najdalej siegajacymi
galeziami drzewa. Wiedzial, ze w razie gdyby zostali spostrzezeni, beda
mogli przesliznac sie kolo drzewa i pomknac sciezka co sil w nogach,
zanim pulchny mezczyzna zdola zrobic chocby krok w ich strone.
Czekali. Minelo piec minut, ktore zdawaly sie trwac godzine.
-Myslisz, ze on nie zyje? - wyszeptal Ricky suchym, slabym
glosem.
-Nie wiem.
Nagle drzwi sie otworzyly i nieznajomy wyszedl na zewnatrz.
Plakal i cos mamrotal. Slaniajac sie przeszedl na tyl lincolna, gdzie
znalazl gumowy waz lezacy w trawie. Zaklal i wepchnal go z powrotem
w rure wydechowa. Trzymajac w dloni butelke whisky, potoczyl
12
dzikim wzrokiem po drzewach i znow wsiadl do samochodu. Zatrzas-kujac drzwi, krzyknal cos jeszcze do siebie.
Chlopcy patrzyli na to przerazeni.
-Jest kompletnie walniety - wyszeptal Mark.
-Zwiewajmy stad - rzekl z desperacja Ricky.
-Nie mozemy! Jesli on sie zabije, a ktos sie dowie, ze bylismy
przy tym albo ze o tym wiedzielismy, groza nam nie lada klopoty.
Ricky podniosl glowe, jakby chcial uciekac.
-W takim razie nikomu o tym nie pisniemy. Chodzmy, Mark! -
poprosil.
Brat chwycil go za rekaw i ponownie przydusil do ziemi.
Siedz cicho! Nigdzie nie pojdziemy, dopoki nie powiem.
Ricky zacisnal powieki i zaczal plakac. Mark potrzasnal z obrzy-
dzeniem glowa, nie przestajac jednak obserwowac samochodu. Mlodsi
bracia sprawiaja wiecej klopotow, niz sa warci.
Przestan - wyszeptal gniewnie.
Boje sie.
-Daj spokoj. Po prostu nie ruszaj sie i juz. Slyszysz, co mowie?
Nie ruszaj sie. I przestan plakac. - Mark, znowu na czworakach,
Wcryty gleboko w zaroslach, przygotowywal sie, by ponownie ruszyc
przez wysoka trawe w strone lincolna.
Daj mu umrzec, Mark - wyszeptal Ricky, na moment
przerywajac szlochanie.
Starszy brat spojrzal na niego przez ramie i zaczal pelzac w kierunku
samochodu, ktorego silnik przez caly czas pracowal regularnie, jakby
pic sie nie stalo. Czolgal sie ta sama droga, przez lekko pognieciona
trawe, tak wolno i ostroznie, ze nawet Ricky, suchymi juz oczami,
ledwie go widzial. Malec wpatrywal sie w drzwi samochodu, czekajac,
~aedy sie otworza i ze srodka wysiadzie szaleniec, zeby zabic Marka.
Stanal na palcach w pozycji sprintera, aby w razie czego blyskawicznie
zerwac sie do ucieczki przez las. Ujrzal, jak brat wylania sie spod
tylnego zderzaka, opiera reke o swiatlo i powoli wyciaga gumowy waz
z rury wydechowej. Trawa cicho zaszelescila, krzaki poruszyly sie i po
Gnwili Mark byl znow przy nim, zasapany i spocony, ale - o dziwo -
z usmiechem na twarzy.
Usiedli na pietach, niczym dwa owady w gestwinie, i obserwowali
samochod.
-Co bedzie, jesli on znowu wyjdzie? - spytal Ricky. - Jesli nas
zobaczy?
Nie moze nas zobaczyc. Gdyby jednak skierowal sie w te
strone, biegnij za mna. Uciekniemy mu, zanim zdazy cokolwiek zrobic.
13
-Dlaczego nie uciekniemy juz teraz? - wyszeptal Ricky.Mark spojrzal na niego ostro.
-Probuje uratowac mu zycie, kapujesz? Moze, moze zorientuje
sie, ze waz nie dziala, i uzna, ze powinien jeszcze sie zastanowic albo
cos takiego. Dlaczego tak trudno to zrozumiec?
-Bo on jest wariatem. Jesli chce zabic siebie, to z pewnoscia
zabije i nas. Dlaczego tak trudno to zrozumiec?
Brat potrzasnal z rozczarowaniem glowa i nagle drzwi samochodu
znowu sie otworzyly. Ze srodka wytoczyl sie mezczyzna; jeczac
i mowiac cos do siebie, powlokl sie na tyl lincolna. Chwycil koncowke
weza, popatrzyl na nia, jakby nie umiala sie zachowac, po czym
rozejrzal sie powoli dokola. Oddychal ciezko, z trudem. Zerknal na
drzewa i chlopcy przypadli do ziemi. Spojrzal pod nogi i zmarszczyl
brwi, jak gdyby wreszcie zrozumial, co sie stalo. Trawa byla nieco
pognieciona, wiec kleknal, chcac sie jej przyjrzec, ale zamiast tego
wepchnal koncowke weza w rure wydechowa i pospiesznie wrocil do
drzwi. Wydawalo sie, ze nie obchodzi go, czy ktos obserwuje go spoza
drzew. Chcial po prostu jak najpredzej umrzec.
Dwie glowy uniosly sie ponad zarosla, lecz tylko o pare centymet-
row. Chlopcy przez dluga chwile przygladali sie samochodowi. Ricky
byl gotow uciekac, ale Mark caly czas sie zastanawial.
-Mark, prosze cie, chodzmy stad - blagal malec. - Juz prawie
nas zauwazyl. A jesli ma pistolet albo cos takiego?
-Gdyby mial pistolet, to by go uzyl.
Ricky przygryzl wargi, a w jego oczach znowu pojawily sie lzy.
Nigdy jeszcze nie wygral w dyskusji z bratem i tym razem tez nie bylo
mu to pisane.
Minela kolejna minuta i Mark zaczal sie denerwowac.
-Sprobuje jeszcze raz - zdecydowal. - Jesli on nie przestanie,
to spadamy stad. Przyrzekam, okay?
Ricky pokiwal z wahaniem glowa. Jego brat rozplaszczyl sie na
brzuchu i wczolgal w wysoka trawe. Tym razem poruszal sie wolniej,
czyniac mniej halasu i niemal nie dotykajac traw. Malec brudnymi
palcami otarl z policzkow lzy.
Nozdrza prawnika drzaly, kiedy gwaltownie wciagal powietrze.
Oddychal powoli, gapiac sie przed siebie i probujac stwierdzic, czy
drogocenny gaz znalazl juz droge do jego krwi i rozpoczal swoje
dzialanie. Naladowany pistolet lezal na siedzeniu obok. Mezczyzna
trzymal w dloni oprozniona do polowy butelke whisky Jack Daniels
o pojemnosci trzech czwartych litra. Pociagnal lyk, zakrecil butelke
i odlozyl ja na poprzednie miejsce. Wciaz oddychajac wolno, zamknal
oczy, zeby poczuc wreszcie gaz i cudowne efekty jego dzialania. Czy
po prostu odplynie w nicosc? Czy tez gaz sprawi mu bol, bedzie go
palil, az zrobi mu sie niedobrze, zanim umrze? List lezal na tablicy
rozdzielczej nad kierownica, obok opakowania prochow.
Adwokat krzyknal i wybelkotal cos nieskladnie, czekajac, by gaz
wzial sie wreszcie do roboty, nim - do diabla! - bedzie musial uzyc
pistoletu. Byl tchorzem i mimo calej determinacji o wiele bardziej
wolal wdychac i odplywac powoli, niz wsadzic sobie lufe w usta.
Pociagnal lyk whisky, tak palacy, ze az syknal. Tak, gaz juz
dzialal. Wkrotce bedzie po wszystkim. Usmiechnal sie do siebie
w lusterku, poniewaz gaz dzialal, a on umieral i nie byl jednak
tchorzem. Taka rzecz wymaga przeciez odwagi.
Placzac, mamroczac i pojekujac, zdjal nakretke z butelki, zeby
pociagnac ostatni lyk przed odejsciem w niebyt, ostatni lyk w zyciu.
Przelknal i whisky pociekla mu po ustach na brode.
Nikt nie bedzie za nim tesknil. Chociaz ta mysl powinna byc
bolesna, prawnika uspokoila swiadomosc, ze nikt nie bedzie go
zalowal. Jego matka, jedyna osoba na swiecie, ktora go kochala, nie
zyla od czterech lat i smierc syna nie mogla jej juz zabolec.
Bedzie mial skromny pogrzeb. Kilku kumpli prawnikow i moze ze
dwoch sedziow, wszyscy ubrani na czarno, beda szeptac powaznie,
czas gdy muzyka organowa poplynie przez prawie pusta kaplice.
mych lez. Jurysci usiada, spogladajac na zegarki, a pastor, obcy
czlowiek, wypowie szybko standardowe formulki przeznaczone dla
drogich zmarlych, ktorzy nigdy nie chodzili do kosciola.
Bedzie to dziesieciominutowa robota, nic specjalnego. List nad
l~ierownica nakazywal poddac cialo kremacji.
-Aha! - zachichotal cicho, pociagajac kolejny lyk. Wszystko to
r.;~zem - gaz, alkohol i prochy w tym raczej duzym ciele, zloza sie na
nezly wybuch, kiedy w krematorium przyloza do niego zapalke.
Ostatni lyk. Uniosl butelke i pijac spojrzal we wsteczne lusterko.
Krzaki z tylu wyraznie sie poruszyly.
Ricky zobaczyl otwierajace sie drzwi, zanim Mark je uslyszal.
Utworzyly sie gwaltownie, jakby kopniete, i wysoki, ciezki mezczyzna
z czerwona twarza, opierajac sie o samochod, pobiegl na jego tyl,
ryczac wsciekle. Chlopiec wstal, zaszokowany i przerazony, i zsikal sie
vv majtki.
14 15
Mark dotknal wlasnie zderzaka, kiedy uslyszal trzask drzwi.Zamarl na sekunde, przez chwile myslal o wczolganiu sie pod
samochod, i to wlasnie go zgubilo. Chcial wstac i uciec, ale ppsliznal
sie i mezczyzna go zlapal.
-Ty! Ty maly sukinsynu! - wrzasnal, ciagnac go za wlosy
i przyciskajac do bagaznika. - Ty maly sukinsynu!
Mark kopnal faceta i probowal sie wyrwac, ale tlusta dlon
uderzyla go mocno w twarz. Kopnal raz jeszcze, juz slabiej, i ponownie
zostal spoliczkowany.
Spojrzal na oddalona o kilka centymetrow dzika, blyszczaca twarz.
Oczy byly czerwone i mokre. Z nosa i brody cos cieklo.
-Ty maly sukinsynu! - syczal mezczyzna wsciekle przez zacis-
niete brudne zeby.
Kiedy Mark oslabl i przestal sie wyrywac, prawnik wetknal
koncowke weza z powrotem w rure wydechowa, sciagnal chlopaka za
kolnierz z bagaznika, poprowadzil go do otwartych drzwi i pchnal do
srodka, na czarny skorzany fotel.
Mark chwycil za klamke i zaczal szukac przycisku blokady, ale
nieznajomy, ktory opadl ciezko na siedzenie, zorientowal sie, co chce
zrobic, zatrzasnal za soba drzwi i wrzasnal: - Nie dotykaj tego! - po
czym wierzchem dloni uderzyl go z wsciekloscia w lewe oko.
Chlopiec krzyknal z bolu, zakryl oczy i placzac skulil sie, ogluszony.
Nos bolal go jak diabli, a usta jeszcze bardziej. Krecilo mu sie
w glowie. W ustach mial pelno krwi. Slyszal jeki i postekiwania
mezczyzny. Czul zapach whisky i prawym okiem widzial kolana
swoich brudnych niebieskich dzinsow. Lewe oko zaczynalo juz
puchnac. Obraz stal sie nieco zamazany.
Tlusty prawnik pociagnal lyk whisky i spojrzal na skulonego,
trzesacego sie chlopaka.
-Przestan plakac - warknal.
Mark oblizal wargi i przelknal krew. Potarl siniak nad lewym
okiem i nadal wpatrujac sie w swoje dzinsy, staral sie oddychac
gleboko. Mezczyzna powtorzyl: - Przestan plakac - wiec sprobowal
usluchac.
Silnik wciaz pracowal: Samochod byl duzy, ciezki i cichy, ale Mark
slyszal dobiegajacy gdzies z oddali miekki szum silnika. Przekrecil
powoli glowe i zerknal na ogrodowy waz biegnacy przez okno za fotel
kierowcy, niczym prawdziwy waz wijacy sie w ich strone, zeby ich
zabic. Grubas zaczal sie smiac.
-Mysle, ze powinnismy umrzec razem - obwiescil spokojnie.
Lewe oko Marka puchlo w szybkim tempie. Obrocil sie i spojrzal
prosto na mezczyzne, ktory wydawal sie teraz jeszcze wiekszy. Mial
opasla twarz, a nad splatana broda blyszczaly niczym u nocnej zjawy
czerwone, zalzawione oczy.
-Prosze, niech mnie pan wypusci - poprosil drzacym glosem
przez zesztywniale wargi.
Nieznajomy przylozyl butelke whisky do ust i uniosl ja do gory.
Skrzywil sie i oblizal wargi.
-Przykro mi, maly. Chciales byc sprytnym dupkiem i wetknales
swoj brudny nos w moje sprawy, tak? Wiec mysle, ze powinnismy
umrzec razem. Jasne? Tylko ty i ja, kumplu. Wlasnie teraz. Odjezdzamy
do krainy pa pa. Na spotkanie z czarodziejem. Slodkich snow, chlopcze.
Mark wciagnal powietrze przez nos i zauwazyl pistolet lezacy
miedzy nim a mezczyzna. Odwrocil wzrok, ale kiedy facet pociagal
kolejny lyk z butelki, zerknal na niego ponownie.
-Chcesz ten pistolet?
-Nie, prosze pana.
-To dlaczego na niego patrzysz?
-Nie patrze.
-Nie klam, chlopcze, bo jesli bedziesz klamal, to cie zabije.
Jestem kompletnie stukniety i naprawde cie zabije. - Chociaz z oczu
ciekly mu lzy, mowil bardzo spokojnie. Wciagnal powietrze przez nos
i dodal: - A poza tym, chlopcze, jezeli mamy zostac kumplami,
musisz byc ze mna szczery. Szczerosc jest bardzo wazna, wiesz?
A zatem, chcesz pistolet?
-Nie, prosze pana.
-Czy chcialbys wziac ten pistolet i mnie zastrzelic?
-Nie, prosze pana.
-Nie boje sie umierania, chlopcze, rozumiesz?
-Tak, prosze pana, ale ja nie chce umierac. Opiekuje sie matka
i mlodszym bratem.
-Ach, jakie to piekne. Prawdziwa glowa rodziny!
Zakrecil wolno butelke, po czym nagle chwycil pistolet, wsadzil go
sobie w usta, zacisnal na nim wargi i spojrzal dzikim wzrokiem na
Marka, ktory obserwowal kazdy jego ruch, majac nadzieje, ze strzeli,
i zarazem, ze tego nie zrobi. Po chwili powoli wyjal lufe z ust,
pocalowal jej czubek i wycelowal w dzieciaka.
-Nigdy z niego nie strzelalem, wiesz? - rzekl prawie szeptem. -
Kupilem go przed godzina w lombardzie w Memphis. Myslisz, ze
zadziala?
-Prosze, niech mnie pan wypusci.
-Wybor nalezy do ciebie, chlopcze - odparl, wciagajac nosem
z - xse"c
16
17
niewidoczne spaliny. - Rozwale ci leb i skoncze to teraz albo dostaniecie gaz: Twoj wybor.
Mark nie patrzyl na pistolet. Powachal powietrze i przez sekunde
wydawalo mu sie, ze cos poczul. Pistolet byl blisko jego glowy.
-Dlaczego pan to robi? - zapytal.
-Jestem stukniety, wystarczy? Zaplanowalem sobie to malutkie,
mile samobojstwo, rozumiesz, tylko ja i moj gumowy waz, no moze
jeszcze troche prochow i whisky. Tu, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Ale
nie, ty chciales byc sprytniejszy. Ty maly sukinsynu!
Opuscil pistolet i polozyl go na siedzeniu. Mark pomasowal siniak na
czole i przygryzl wargi. Trzesly mu sie rece, wiec wetknal je miedzy kolana.
-Za piec minut bedziemy martwi - oznajmil oficjalnym tonem
mezczyzna, unoszac do gory butelke. - Tylko ty i ja, kumplu. Na
spotkanie z czarodziejem.
Ricky ruszyl sie w koncu. Szczekal zebami, mial mokro w spod-
niach, ale myslal. Opadl z kucek na brzuch i na czworakach zaczal sie
czolgac w strone samochodu, placzac i zgrzytajac zebami. Za chwile
otworza sie drzwi, stukniety facet, duzy, ale szybki, wyloni sie nie
wiadomo skad i chwyci go za kark, tak jak Marka, i wszyscy umra
w dlugim czarnym samochodzie. Wolno, centymetr po centymetrze,
Ricky przedzieral sie przez zarosla.
Mark powoli ujal pistolet obiema rekami. Byl ciezki jak cegla
i drzal, kiedy uniosl go do gory i wycelowal w tlustego mezczyzne, ktory
pochylil sie ku niemu, az lufa znalazla sie o centymetr od jego nosa.
-Teraz pociagnij za spust, chlopcze - rzekl usmiechajac sie,
z oczami blyszczacymi od radosnego oczekiwania. - Zrobisz to, ja
umre, a ty bedziesz wolny. - Mark zacisnal palec na cynglu.
Nieznajomy skinal glowa, nachylil sie jeszcze bardziej, otworzyl usta
i przygryzl zebami czubek lufy.
-Pociagnij za spust! - jeknal wsciekle.
Mark zamknal oczy i powoli rozluznil uchwyt. Zaplakal glosno.
Mezczyzna chwycil pistolet prawa reka, pomachal nim gniewnie
przed twarza chlopca i nacisnal cyngiel. Mark krzyknal, kiedy okno
za jego glowa peklo na tysiac czesci, nie rozpryskujac sie jednak.
-Dziala! Dziala! - wrzeszczal prawnik. Mark jeknal i zatkal
sobie uszy.
Uslyszawszy strzal, Ricky ukryl twarz w trawie. Byl trzy metry od
samochodu, kiedy cos trzasnelo i rozlegl sie krzyk Marka. Tlusty
mezczyzna tez krzyczal i Ricky zlal sie ponownie. Zamknal oczy
i kurczowo zacisnal dlonie na lodygach traw. Ze scisnietym zoladkiem
i walacym sercem tkwil tak nieruchomo przez dluga chwile. Zaplakal
za swoim bratem, ktory juz nie zyl, zabity przez szalenca.
-Przestan plakac, do cholery! Niedobrze mi sie robi od twojego
placzu!
Mark scisnal kolana i sprobowal opanowac placz. Czul suchosc
w ustach i lomot pod czaszka. Wetknal dlonie miedzy kolana i sie
skulil. Musi przestac plakac, musi myslec. Przypomnial sobie, jak
kiedys w telewizji pewien swir chcial wyskoczyc przez okno i jeden
opanowany gliniarz nie przestawal do niego spokojnie mowic, az
w koncu ten swirus zaczal mu odpowiadac i oczywiscie nie wyskoczyl.
Mark pociagnal nosem, probujac wykryc zapach spalin, po czym
zapytal:
-Dlaczego pan to robi?
-Bo chce umrzec - odparl mezczyzna spokojnie.
-Dlaczego?
-A dlaczego dzieci zawsze zadaja tyle pytan?
-Bo sa dziecmi. Wiec dlaczego chce pan umrzec? - Ledwie
slyszal swoje slowa.
-Sluchaj, synu, za piec minut bedziemy martwi, rozumiesz?
Tylko ty i ja, na spotkanie z czarodziejem. - Pociagnal dlugi lyk
z prawie juz pustej butelki. - Czuje gaz. A ty go czujesz? Nareszcie.
W bocznym lusterku, przez pekniecia w szybie Mark zobaczyl
poruszajace sie krzewy i przez moment widzial, jak Ricky przeslizguje
sie w trawie i znika w gestwinie pod drzewem. Zamknal oczy i odmowil
pacierz.
-Musze ci powiedziec, ze to milo miec ciebie tutaj, chlopcze.
Nikt nie lubi umierac w samotnosci. Jak sie nazywasz?
-Mark.
-Mark, a dalej?
-Mark Sway. - Mow do niego, moze nie wyskoczy, powtarzal
sobie w mysli. - A jak pan sie nazywa?
-Jerome. Ale mozesz mi mowic Romey. Tak nazywaja mnie
przyjaciele, a poniewaz ty i ja jestesmy teraz calkiem blisko, masz
prawo tak sie do mnie zwracac. Koniec pytan, w porzadku, chlopcze?
-Dlaczego chcesz umrzec, Romey?
18 19
-Powiedzialem: koniec pytan. Czujesz gaz, Mark?-Nie wiem.
-Niedlugo poczujesz. Lepiej sie pomodl. - Romey rozsiadl sie
wygodnie w fotelu, z wielka glowa odrzucona do tylu i zamknietymi
oczami, kompletnie rozluzniony. - Zostalo nam okolo pieciu minut,
Mark. Jakies ostatnie slowa? - Butelke whisky trzymal w prawej
dloni, pistolet w lewej.
-Tak, dlaczego pan to robi? - spytal ponownie Mark, zerkajac
w lusterko, by sprawdzic, czy nie widac gdzies brata. Oddychal szybko
przez nos i nie czul zadnego zapachu ani zadnych innych objawow
dzialania gazu. Ricky z pewnoscia wyciagnal waz z rury wydechowej.
-Bo jestem stukniety. Jeszcze jeden stukniety prawnik, rozumiesz.
Doprowadzono mnie do tego stanu, Mark. A ile ty masz lat?
-Jedenascie.
-Probowales kiedys whisky?
-Nie - odparl chlopak zgodnie z prawda.
Butelka znalazla sie nagle przed jego twarza. Chwycil ja obiema
rekami.
-Pociagnij sobie - rzekl Romey, nie otwierajac oczu.
Mark chcial przeczytac naklejke na butelce, ale na lewe oko prawie
nie widzial z powodu opuchlizny, a w uszach dzwonilo mu od
wystrzalu i nie mogl sie skoncentrowac. Odlozyl wiec butelke na fotel
i Romey wzial ja bez slowa.
-Umieramy, Mark - oznajmil tak, jak gdyby mowil do siebie. -
To chyba trudne, kiedy sie ma jedenascie lat, no ale sie stalo. Nic na
to nie poradze. Jakies ostatnie slowa, chlopie?
Mark powiedzial sobie, ze Ricky zrobil, co trzeba, ze ogrodowy
waz przestal byc grozny, ze jego przyjaciel Romey jest pijany i stukniety
i ze jesli ma przezyc, musi glowkowac i ani na chwile nie przestawac
gadac. Powietrze wydawalo sie czyste. Wzial gleboki oddech i wmowil
sobie, ze potrafi to zrobic.
-Co sprawilo, ze pan zwariowal? - zapytal.
Romey zastanowil sie przez chwile, po czym uznal pytanie za zart.
Odchrzaknal i nawet zasmial sie lekko.
-Ach, to swietne. Doskonale. Otoz od wielu tygodni wiem cos,
czego nie wie nikt inny na swiecie, z wyjatkiem mojego klienta, ktory,
nawiasem mowiac, jest prawdziwa szmata. Widzisz, Marle, moj kumplu
w smierci, prawnicy slysza wiele rzeczy, ktorych nigdy nie.wolno im
powtorzyc. Calkowita dyskrecja, rozumiesz? Nie wolno nam powie-
dziec, co sie stalo z pieniedzmi albo kto z kim spi czy tez gdzie
pochowane jest cialo, kapujesz? - Wzial gleboki oddech i wypuscil
powietrze z nieopisana rozkosza. Zapadl glebiej w fotel, nadal
z zamknietymi oczami. - Przykro mi, ze musialem cie uderzyc. -
Zacisnal palec na spuscie.
Mark zamknal oczy. Nic nie czul.
-Ile masz lat, Mark?
-Jedenascie.
-Mowiles mi. Jedenascie. A ja czterdziesci cztery. Obaj jestesmy
za mlodzi, zeby umierac, prawda, Mark?
-Tak, prosze pana.
-Ale wlasnie umieramy, dziecino. Czujesz to?
-Tak, prosze pana.
-Moj klient zabil czlowieka i ukryl zwloki, a teraz chce zabic
mnie. Ot i cala historia. Doprowadzili mnie do szalenstwa. Ha! Ha!
To wspaniale, Mark. Cudowne. Ja, zaufany prawnik, moge ci zdradzic,
doslownie na sekundy przed naszym odplynieciem, gdzie jest ukryte
cialo. Cialo, Mark, najslynniejszy nie odnaleziony trup naszych czasow!
Niewiarygodne. Moge to w koncu ujawnic! - Jego szeroko otwarte
oczy blyszczaly dziko. - To diabelnie smieszne, synu!
Mark nie widzial w tym nic smiesznego. Zerknal na dzikie oczy,
potem w lusterko, a potem na przycisk blokady drzwi oddalony od
niego o jakies trzydziesci centymetrow. Klamka byla jeszcze blizej.
Romey ponownie sie rozluznil i zamknal oczy, jakby rozpaczliwie
pragnal sie zdrzemnac.
-Przykro mi, ze tak wyszlo, chlopie, ale jak juz powiedzialem,
milo jest miec kogos przy sobie. - Wolnym ruchem postawil butelke
na desce rozdzielczej obok listu i przelozyl pistolet z lewej do prawej
reki, glaszczac go delikatnie i drapiac cyngiel palcem wskazujacym.
Marle probowal odwrocic wzrok. - Naprawde mi przykro, ze tak
wyszlo, synu. Ile masz lat?
-Jedenascie. Pytal mnie pan juz trzy razy.
-Jestem kompletnie stukniety, zgadza sie. Czuje dzialanie gazu,
a ty? Przestan weszyc, do diabla! Jest bez zapachu, ty maly glupku.
Nie da sie go wyczuc. Bylbym martwy, a ty bawilbys sie dalej
w policjantow i zlodziei, gdybys nie byl taki sprytny. Jestes calkiem
glupi, wiesz?
Ale nie tak glupi jak ty, pomyslal Marle.
-Kogo zabil pana klient? - zapytal.
Romey wyszczerzyl zeby, lecz nie otworzyl oczu.
-Senatora Stanow Zjednoczonych. Mowie. Mowie. Sypie. Czytasz gazety?
-Nie.
20 21 Nie jestem zaskoczony. Senatora Boyette'a z Nowego Orleanu.
Stamtad jestem.
-Dlaczego przyjechal pan do Memphis?
-Do diabla, chlopcze! Masz pelno pytan, co?
-Tak. Dlaczego pana klient zabil senatora Boyette'a?
-Dlaczego, dlaczego, dlaczego, kto, kto, kto! Jestes strasznie
uciazliwy, Mark.
-Wiem. Dlaczego mnie pan po prostu nie wypusci? - Chlopak
zerknal w lusterko, a potem na gumowy waz znikajacy za tylnym
siedzeniem.
-Moze palne ci po prostu w leb, jesli sie nie zamkniesz - odparl
Romey. Broda opadla mu w dol i niemal dotykala piersi. Oddychal
ciezko. - Moj klient zabil wielu ludzi. W ten sposob zarabia
pieniadze, wiesz? Jest czlonkiem mafii w Nowym Orleanie, a teraz
chce zabic mnie. Kiepsko, co, chlopcze? Ale my go wyprzedzimy.
Zrobimy mu kawal.
Romey pociagnal dlugi lyk i wlepil wzrok w Marka.
-Tylko pomysl, chlopcze, wlasnie teraz Barry albo Barry Ostrze
jak go nazywaja - ci bandyci z mafii maja ladne przezwiska, co? -
czeka na mnie w pewnej obskurnej restauracji w Nowym Orleanie.
Jest z nim kilku jego kumpli. Po milym obiedzie zapraszaja mnie do
swojego samochodu na mala przejazdzke, zeby porozmawiac o jego
sprawie i tak dalej, a potem Barry wyciaga pistolet lub moze noz -
dlatego nazywaja go Ostrze - i jest po mnie. Ukrywaja gdzies moje
pulchne cialko, tak jak zrobili to z senatorem Boyette'em, i trach! -
tak po prostu. No i Nowy Orlean ma kolejne nie rozwiazane
morderstwo. Ale my im pokazemy, co, chlopcze? Pokazemy im.
Mowil coraz wolniej i coraz chrapliwiej, pociagajac przy tym
pistoletem po udzie i nie zdejmujac palca ze spustu.
Niech mowi, myslal Mark.
-Dlaczego ten caly Barry chce pana zabic?
-Jeszcze jedno pytanie. Unosze sie. Czy ty tez sie unosisz?
-Tak. Fajne uczucie.
-Z wielu powodow. Zamknij oczy, chlopcze. Modl sie.
Mark obserwowal pistolet i blokade drzwi. Powoli dotknal kciukow
czubkami kolejnych palcow, tak jak podczas liczenia w przedszkolu,
i stwierdzil, ze koordynacja jest idealna.
-A wiec gdzie jest cialo?
Romey chrzaknal i skinal glowa. Mowil niemal szeptem.
-Cialo Boyda Boyette'a. Coz za pytanie?! Pierwszy senator
w historii Stanow Zjednoczonych zamordowany podczas swojej
kadencji, wiedziales o tym? Zalatwiony przez mojego drogiego przy-
jaciela Barry'ego Ostrze Muldanno, ktory strzelil mu cztery razy
w glowe, a nastepnie ukryl zwloki. Nie ma trupa, nie ma sprawy.
Rozumiesz, synu?
-Nie calkiem.
-Dlaczego nie placzesz? Jeszcze kilka minut temu plakales. Nie
boisz sie?
-Owszem, boje sie. I chcialbym juz isc. Przykro mi, ze zdecydowal
sie pan umrzec i tak dalej, ale musze opiekowac sie matka.
-Wzruszajace, doprawdy wzruszajace. A teraz zamknij sie.
Widzisz, FBI musi miec cialo, zeby udowodnic, iz popelniono morder-
stwo. Barry jest podejrzanym, jedynym podejrzanym, bo on to
naprawde zrobil, rozumiesz? W gruncie rzeczy oni wiedza, ze to on
zabil, ale musza miec cialo.
-Gdzie ono jest?
Czarna chmura przeslonila slonce i na polance nagle pociemnialo.
Romey oddychal powoli, ciezko. Przesunal lekko pistolet wzdluz nogi,
jakby ostrzegajac Marka przed czyms nieoczekiwanym.
-Ostrze nie jest najsprytniejszym bandyta, jakiego znam. Uwaza
sie za geniusza, ale w rzeczywistosci jest calkiem glupi.
To ty jestes glupi, pomyslal Mark. Siedzisz w samochodzie z wezem
podlaczonym do rury wydechowej. Czekal bez ruchu.
-Cialo jest pod moja lodzia.
-Pana lodzia?
-Tak, pod moja lodzia. Widzisz, Ostrze sie spieszyl. Nie bylo
mnie w miescie, wiec moj ukochany klient przewiozl zwloki do mojego
domu, umiescil je pod podloga w garazu i zalal swiezym cementem.
I one nadal sie tam znajduja, wyobrazasz sobie? FBI przekopalo pol
Nowego Orleanu, ale nikomu nie przyszlo do glowy szukac w moim
domu. Moze Barry nie jest jednak taki glupi.
-Kiedy panu o tym powiedzial?
-Mam dosyc twoich pytan, chlopcze.
-Naprawde chcialbym sobie pojsc.
-Zamknij sie. Gaz juz dziala. Juz po nas. Po nas. - Romey
upuscil pistolet na siedzenie.
Silnik warczal cicho. Mark spojrzal na dziure po kuli w szybie,
a potem na czerwona twarz i ciezkie powieki. Rozleglo sie krotkie,
chrapliwe chrzakniecie i glowa pochylila sie w dol.
Mezczyzna tracil przytomnosc! Mark patrzyl na poruszajaca sie
ciezko piers. Setki razy widzial swojego eks-ojca w takiej samej
sytuacji.
22 23
Oddychal ciezko. Przycisk blokady narobi halasu. Pistolet byl zablisko dloni Romeya. Mial zdretwiale stopy i skurcze w zoladku.
Czerwona twarz wydala glosny, niezadowolony jek i Mark zro-
zumial, ze nie bedzie mial drugiej szansy. Wolno, bardzo wolno zaczal
zblizac drzacy palec do przycisku blokady drzwi.
Oczy Ricky'ego byly prawie tak suche jak jego usta, ale w spodniach
mial mokro. Tkwil pod drzewem, w ciemnosciach, z dala od krzewow,
od wysokiej trawy i samochodu. Od czasu gdy odlaczyl waz po raz
czwarty, uplynelo piec minut. Piec minut od strzalu. Wiedzial jednak,
ze jego brat zyje, bo kiedy pokonywal dwudziestometrowy odcinek za
drzewami, mignela mu blond czupryna Marka siedzacego nisko
w wielkim lincolnie. Przestal wiec plakac i zaczal sie modlic.
Wrocil do pnia, przykucnal i wlepil spojrzenie w samochod, z calej
sily teskniac za bratem. I wtedy nagle drzwi sie otworzyly i ze srodka
wyskoczyl Mark.
Broda Romeya opadla na piersi i dokladnie w chwili gdy zaczynal
nastepne chrapniecie, Mark zepchnal pistolet lewa reka na podloge,
prawa podnoszac przycisk blokady. Pociagnal za klamke i naparl
ramieniem na drzwi. Ostatnim dzwiekiem, jaki uslyszal, gdy wyskakiwal
na zewnatrz, bylo glebokie chrapniecie prawnika.
Wyladowal na kolanach i chwytajac sie zarosli, drapiac o nie
i ciagnac je za soba, zaczal oddalac sie od samochodu. Pomknal
schylony przez trawe i kilka sekund pozniej byl juz przy drzewie,
skad w niemym przerazeniu obserwowal go Ricky. Zatrzymal sie
przy pniaku i odwrocil, spodziewajac sie ujrzec prawnika goniacego
go z pistoletem w rece. Ale samochod wygladal niegroznie. Drzwi
byly nadal otwarte. Silnik pracowal. W rurze wydechowej nic nie
tkwilo. Mark odetchnal po raz pierwszy od dluzszej chwili i spojrzal
na brata.
-Wyciagnalem waz - rzekl cienkim glosem Ricky, oddychajac
szybko.
Mark skinal glowa w podziekowaniu, ale nic nie powiedzial. Nagle
poczul sie duzo spokojniej. Od lincolna dzielilo ich dobre pietnascie
metrow i gdyby nagle pojawil sie Romey, w ulamku sekundy znikneliby
w lesie. A gdyby zdecydowal sie strzelac, drzewa i krzewy stanowilyby
wystarczajaca oslone. Romey chcial jednak zabic tylko siebie i w tej
chwili Mark z calego serca zyczyl mu powodzenia.
-Boje sie, Mark. Chodzmy stad - odezwal sie Ricky piskliwym
glosem, trzesac sie caly.
-Poczekaj chwile. - Starszy brat wpatrywal sie w samochod.
-Mark, chodzmy - powtorzyl malec.
-Powiedzialem, ze jeszcze chwile.
Ricky tez spojrzal na samochod.
-Czy on jest martwy? - spytal.
-Nie sadze.
A zatem wielki mezczyzna zyl, mial pistolet i stawalo sie oczywiste,
ze Mark juz sie nie boi i zamierza cos zrobic. Ricky zrobil krok do tylu.
-Ide - wymamrotal. - Chce wrocic do domu.
Mark sie nie poruszyl. Powoli wypuscil powietrze przez zacisniete
zeby, nadal obserwujac samochod.
-Sekunde - rzekl, nie patrzac na malego. W jego glosie znowu
brzmiala wladcza nuta.
Ricky znieruchomial, po czym pochylil sie do przodu, kladac obie
rece na mokrych kolanach. Spojrzal na brata i wolno pokrecil glowa,
gdy Mark, wciaz wpatrzony w lincolna, wyciagnal papierosa z kieszeni
bluzki. Zapalil go, pociagnal mocno i wypuscil dym w gore ku
galeziom. Dopiero w tym momencie Ricky zauwazyl opuchlizne.
-Co ci sie stalo w oko?
Mark przypomnial sobie nagle. Pomasowal delikatnie oko, a potem
siniaka na czole.
Uderzyl mnie kilka razy.
Nie wygladasz najlepiej.
-To nic wielkiego. Wiesz, co chce zrobic? - spytal, nie oczekujac
adpowiedzi. - Wroce tam i wetkne ten waz z powrotem w rure
wydechowa. Zrobie to dla niego, tego sukinsyna.
-Jestes bardziej stukniety niz on. Nie mowisz tego powaznie,
prawda, Mark?
Brat powoli wypuscil dym. Nagle drzwi po stronie kierowcy
otworzyly sie i ze srodka wygramolil sie Romey z pistoletem w dloni.
Wybelkotal cos glosno i chwiejnym krokiem przeszedl na tyl samo-
chodu. Gdy po raz czwarty znalazl waz lezacy niewinnie w trawie,
spojrzal w gore i zaczal wykrzykiwac obelgi.
Mark przykucnal, pociagajac za soba Ricky'ego. Prawnik rozejrzal
ie dokola, przypatrujac sie drzewom otaczajacym polanke. Zaklal
glosno zaplakal. Pot sciekal mu z glowy, a jego czarny garnitur -
4lcompletnie mokry - przykleil sie do ciala. Romey zataczal sie wokol
bagaznika, lkajac i mowiac do siebie, to znowu wrzeszczac na pobliskie
`~zewa.
24 25
Nagle zamilkl, wciagnal swoj potezny korpus na pokrywe bagaz-nika, po czym wijac sie i slizgajac niczym pijany slon, dotarl do tylnej
szyby. Wtedy wyprostowal klocowate nogi. Jedna stope mial bosa.
Siegnal po pistolet ruchem ani wolnym, ani szybkim, niemal rutyno-
wym, i wsadzil sobie lufe gleboko w usta. Dzikie czerwone oczy
blysnely dokola i na sekunde jego wzrok spoczal na drzewie, pod
ktorym siedzieli chlopcy.
Rozchylil wargi i wbil swoje wielkie brudne zeby w lufe, po czym
zamknal oczy i kciukiem prawej dloni nacisnal spust.
Buty byly ze skory rekina, a jedwabne pumpy koloru wanilii
ciagnely sie az do kolan, gdzie zatrzymywaly sie, by popiescic wlochate
lydki Barry'ego Muldanno lub Barry'ego Ostrze, lub po prostu
Ostrza, jak lubil byc nazywanym. Ciemnozielony garnitur polyskiwal
i na pierwszy rzut oka wydawalo sie, ze uszyto go ze skory jaszczurki,
iguany albo jakiegos innego oslizlego gada, lecz po blizszych ogledzi-
wach material okazywal sie poliestrem. Garnitur byl dwurzedowy,
x wieloma guzikami z przodu. Wygladal elegancko na dobrze zbudo-
wanym Barrym i marszczyl sie ladnie, gdy Muldanno stapal dumnie
ku telefonowi na tylach restauracji. Nie byl jaskrawy, tylko blyszczacy.
Barty moglby uchodzic za wymuskanego importera narkotykow lub
wzietego bukmachera z Vegas, i to mu odpowiadalo, gdyz byl Ostrzem
i oczekiwal, ze ludzie go spostrzega i dojrza w nim uosobienie sukcesu.
A potem powinni zatrzasc sie ze strachu i zejsc mu z drogi.
Mial geste czarne wlosy, ufarbowane, by ukryc slady siwizny,
gladko przyczesane i pokryte zelem, sciagniete mocno do tylu i zebrane
w niewielki, idealnie rowny konski ogon, schodzacy lukiem w dol
i dotykajacy precyzyjnie na srodku kolnierza ciemnozielonej poliest-
tbwej marynarki. Wlosom poswiecal Barty wiele godzin pracy.
Obowiazkowy brylantowy kolczyk blyszczal jak nalezy w lewym uchu,
dla prawym przegubie, tuz ponizej wysadzanego brylantami rolexa,
kolysala sie wytworna zlota bransoletka, a na lewym grzechotal
elegancki, rowniez zloty, lancuszek.
Pyszalek zatrzymal sie przed automatem, ktory wisial na scianie
miedzy toaletami, w waskim korytarzu na tylach restauracji. Stanal
27
i rozejrzal sie na wszystkie strony, jakby szukal sledzacych go szpiegow.Przecietny czlowiek na widok tych oczu - tnacych, slizgajacych sie
blyskawicznie i zadnych gwaltu, dostalby bolow zoladka. Oczy byly
brazowe, niezwykle ciemne i osadzone tak blisko siebie, ze gdyby ktos
zdolal patrzec w nie dluzej niz przez dwie sekundy, moglby przysiac,
iz Barry ma zeza. Ale nie mial. Rowna linia czarnych brwi biegla od
skroni do skroni bez najmniejszej przerwy na bruzde nad dosc dlugim
i spiczastym nosem. Czolo bylo wysokie. Brazowe worki pod oczami
swiadczyly o zamilowaniu do alkoholu i szybkiego zycia. Metne bialka
zdradzaly, oprocz innych rzeczy, wiele przezytych kacow. Ostrze
kochal swoje oczy. Byly legendarne.
Wystukal numer biura swego prawnika, nie przestajac ciac wzro-
kiem po korytarzu, i powiedzial predko, nie czekajac na odpowiedz:
-Tak, tu Barry! Gdzie jest Jerome? Spoznia sie. Mial sie ze mna
spotkac czterdziesci minut temu. Gdzie sie podziewa? Widzialas go?
Glos tez mial nieprzyjemny. Brzmiala w nim grozba nowoorlean-
skiego chuligana, ktory odniosl sukces i z przyjemnoscia zlamalby
jeszcze jedno ramie, gdyby ktos zbyt dhzgo zamarudzil na jego drodze
albo nie potrafil wystarczajaco szybko odpowiadac na pytania. Glos
wprost cuchnal chamstwem, arogancja i szantazem, a biedna sekretarka
na drugim koncu linii slyszala go juz wiele razy i nieraz widziala
grozne oczy, blyszczace garnitury i kucyk. Z trudem przelknela sline,
zlapala oddech, podziekowala niebiosom, ze Ostrze dzwoni, a nie stoi
przed nia z knykciami wbitymi w blat biurka, i poinformowala go, ze
pan Clifford wyszedl z biura okolo dziewiatej rano i od tego czasu nie
dal znaku zycia.
Barry cisnal sluchawke i ruszyl z powrotem, trzesac sie z wscieklosci,
ale kiedy byl juz blisko stolikow, zreflektowal sie i ponownie przybral
swoja wyniosla poze. Restauracja zaczynala sie zapelniac. Dochodzila
piata.
Chcial jedynie wypic kilka drinkow, a potem zjesc mily obiad ze
swoim prawnikiem i porozmawiac z nim spokojnie o wszystkim.
Tylko drinki i obiad, to wszystko. Federalni nie spuszczali go z oka.
A Jerome mial paranoje i tydzien temu powiedzial mu, ze sadzi, iz
w jego biurze zalozono podsluch. Mieli wiec spotkac sie tutaj i zjesc
spokojnie obiad, bez obawy, ze agenci dowiedza sie czegokolwiek.
Musieli porozmawiac. Jerome Clifford od pietnastu lat byl glownym
obronca szumowin Nowego Orleanu - gangsterow, szantazystow,
politykow; wszyscy przychodzili do niego, kiedy zaczynalo sie robic
goraco. A wyniki mial imponujace. Byl ukladny i skorumpowany,
zawsze gotow kupic tych, ktorych mozna bylo kupic. Pil z sedziami
i spal z ich przyjaciolkami. Przekupywal policjantow i grozil przysieg-
lym. Przestawal z politykami i skladal datki, kiedy go o to proszono.
Jerome wiedzial, jak dziala system, totez kiedy ktos trefny a bogaty
mial stanac przed sadem w Nowym Orleanie, zawsze znajdowal droge
do prawniczego biura W.J. Clifforda, adwokata i notariusza, gdzie
znajdowal przyjaciela, ktory zyl z tego, co brudne, i potrafil byc
lojalny do konca.
Ale sprawa Barry'ego odbiegala od wszystkich dotychczasowych.
$yla od nich wieksza i z kazda chwila sie rozrastala. Proces mial sie
rozpoczac za miesiac i pachnial egzekucja. Bylo to juz drugie oskarzenie
Barry'ego o morderstwo. Pierwsze spadlo na niego, gdy byl niedo-
jrzalym osiemnastolatkiem. Lokalny prokurator, majac do dyspozycji
tylko jednego - calkowicie niewiarygodnego - swiadka, postanowil
udowodnic, ze Muldanno obcial palce i poderznal gardlo chuliganowi
z konkurencji. Jednakze wuj Barry'ego, szanowany i doswiadczony
-gangster, oplacil kogo trzeba, lawa przysieglych nie mogla uzgodnic
werdyktu i w rezultacie sprawa umarla smiercia naturalna.
-PSzniej Barry odsiedzial dwa lata w przyjemnym wiezieniu federal-
y nym r, okarzenia o wymuszanie. Wuj i tym razem mogl mu pomoc, ale
nlodzieniec mial juz dwadziescia piec lat i czas bylo na niewielka
odsiadke. Cos takiego dobrze wygladalo w zyciorysie. Rodzina czula
sie dumna.
Ostrze dostojnie zblizyl sie do baru i usiadl na stolku. Na kontuarze
czekala juz na niego szklanka wody sodowej z cytryna. Postanowil nie
ruszac alkoholu przez nastepne pare godzin. Potrzebowal pewnej reki.
h-kr- Ta rozprawa miala sie roznic od innych. Ofiara byl senator,
pierwszy w historii kraju, jak utrzymywano, zamordowany podczas
trwania swojej kadencji. Byla to zatem sprawa: Stany Zjednoczone
'Aneryki Polnocnej przeciwko Barry'emu Muldanno. Ciala oczywiscie
nie odnaleziono i dla Stanow Zjednoczonych stanowilo to olbrzymi
problem. Brak ciala oznaczal brak oswiadczen patologow i badan
tlistycznych, a takze brak krwawych zdjec, ktorymi mozna wyma-
r~iwac przed lawa przysieglych.
Tymczasem Jerome Clifford wyraznie sie lamal. Zachowywal sie
'2iwnie - unikal ludzi, coraz rzadziej przychodzil do biura, nie
odpowiadal na telefony, spoznial sie na rozprawy, pil tylko coraz
Cej, bez przerwy mamroczac cos pod nosem