GRISHAM JOHN Klient GRISHAM JOHN Powiesci Johna Grishamaw Wydawnictwie Amber Czas zabijania Firma Klient Komora Rainmaker Raport pelikana 1 Przeklad MARCIN WAWRZYNCZAK ,) AMBER Mark mial jedenascie lat i od dwoch lat popalal papierosy - nigdynie probujac przestac, ale zawsze uwazajac, zeby nie wpasc w nalog. Najbardziej smakowaly mu koole, ulubiony gatunek jego eks-ojca, lecz matka wypalala dziennie dwie paczki virginia sumow - cienkich, slabych papierosow z bialym filtrem - przecietnie wiec mogl jej podkrasc tygodniowo dziesiec do dwunastu sztuk bez narazenia sie na zdemaskowanie. Matka, wiecznie zajeta kobieta z masa problemow na glowie, miala zapewne nieco naiwny stosunek do swoich dwoch synow i nigdy nie przyszloby jej do glowy, ze starszy z nich, zaledwie jedenastolatek, pali papierosy. Czasami Kevin, zlodziejaszek z sasiedniej ulicy, sprzedawal mu po dolarze jedna czy dwie paczki kradzionych marlboro, ale na ogol Mark musial sie zadowalac cieniutkimi papierosami matki. Tego popoludnia mial ich w kieszeni cztery. Ze swoim osmioletnim bratem Rickym szedl sciezka do lasu, ktory rozciagal sie na tylach kempingu dla przyczep, gdzie mieszkali. Ricky byl zdenerwowany perspektywa wypalenia swojego pierwszego w zyciu papierosa. Dzien wczesniej przylapal Marka palacego pod ich przyczepa i zagrozil, ze go wyda, jesli jego duzy brat nie pokaze mu, na czym polega ta zabawa. Skradali sie cicho zarosnieta sciezka ku jednej z tajemnych kryjowek, gdzie Mark spedzal samotnie niezliczone godziny, probujac nauczyc sie zaciagac i puszczac kolka z dymu. Wiekszosc dzieciakow z sasiedztwa interesowala sie piwem i trawka, dwoma grzechami, ktorych Mark zdecydowanie postanowil unikac. 7 Jego eks-ojciec byl alkoholikiem, ktory zawsze po obrzydliwychpijackich ciagach bil chlopcow i ich matke. Mark widzial i poznal na wlasnej skorze efekty dzialania alkoholu. Bal sie rowniez narkotykow. -Zgubiles sie? - spytal Ricky, jak to mlodszy brat, kiedy opuscili sciezke i zaczeli przedzierac sie przez siegajace do piersi zarosla. -Przymknij sie - odparl Mark nie zwalniajac. Ich ojciec przychodzil do domu tylko po to, by pic, spac i rzucac obelgi. Ale, dzieki Bogu, juz sie to skonczylo. Od pieciu lat Rickym zajmowal sie Mark. Czul sie jak jedenastoletni ojciec. Nauczyl go grac w pilke i jezdzic na rowerze. Przekazal mu swoja wiedze na temat seksu. Ostrzegl przed narkotykami i bronil przed starszymi chlopakami. A teraz mial go wprowadzic w nalog i czul sie z tego powodu okropnie. Na szczescie chodzilo tylko o papierosa. Moglo byc o wiele gorzej. Wyszli z zarosli i staneli pod duzym drzewem. Z jednego z konarow zwisala lina. Rzad krzewow prowadzil ku niewielkiej polance, za ktora widniala zarosnieta lesna droga znikajaca za pobliskim pagorkiem. Z oddali dobiegal halas autostrady. Mark wskazal na klode obok liny. -Usiadz tam - rzekl i Ricky poslusznie wykonal polecenie, rozgladajac sie przy tym nerwowo dookola, jakby sie bal, ze go obserwuje policja. Mark przyjrzal mu sie wzrokiem sierzanta od musztry i z kieszeni bluzki wyciagnal papierosa. Starajac sie robic to swobodnie, ujal go kciukiem i palcem wskazujacym prawej dloni. -Znasz zasady? - spytal, spogladajac w dol na brata. Byly tylko dwie i przedyskutowali je co najmniej dziesiec razy w ciagu dnia, az Ricky poczul sie sfrustrowany tym, ze traktuje sie go jak dziecko. Przewrocil oczami i odparl: -Tak. Jesli sie wygadam, to mnie zlejesz. -Zgadza sie. -I moge wypalic tylko jednego dziennie - dodal z zalozony rekami. -Owszem. Jezeli zobacze, ze palisz wiecej, to bedzie zle. A jezel okaze sie, ze pijesz piwo albo probujesz narkotykow, to... -Wiem, wiem. Tez mnie zlejesz. -Tak. -A ile ty palisz dziennie? -Tylko jednego - sklamal Mark. Czasem rzeczywiscie palil tylko jednego. Niekiedy trzy albo cztery, w zaleznosci od zapasow. Teraz wsadzil papierosa miedzy zeby gestem gangstera. -Czy jeden dziennie mnie zabije? - spytal Ricky. 8 Mark wyjal papierosa z ust.-Nie tak szybko. Jeden dziennie jest calkiem niegrozny. Ale jak zaczniesz palic wiecej, bedziesz mial klopoty - ostrzegl. -A ile dziennie pali mama? -Dwie paczki. -Ile to jest? -Czterdziesci. -Ojej. To znaczy, ze ma bardzo duzy klopot. -Mama ma wiele roznych problemow. Nie sadze, zeby prze- jmowala sie papierosami. -A ile pali tata? -Cztery albo piec paczek. Czyli sto dziennie. Ricky usmiechnal sie lekko. -To znaczy, ze niedlugo umrze, prawda? -Mam nadzieje. Jezeli dalej bedzie sie upijal i palil jak lokomo- tywa, wykonczy sie w kilka lat. -Co to znaczy "palic jak lokomotywa"? -To kiedy odpalasz jednego papierosa od drugiego, bez przerwy. Chcialbym, zeby palil dziesiec paczek dziennie. -Ja tez. - Ricky spojrzal w kierunku polanki i zarosnietej drogi. W cieniu pod drzewem bylo chlodno, ale miedzy konary wciskaly sie promienie slonca. Mark chwycil papierosa dwoma palcami i pomachal nim malemu przed twarza. -Boisz sie? - spytal groznie, jak przystalo na starszego brata. -Nie. -Mysle, ze jednak tak. Patrz, trzymaj go w ten sposob, kapu- jesz? - Pomachal papierosem jeszcze blizej jego twarzy, po czym z wielkim namaszczeniem cofnal reke i wetknal sobie filtr w usta. Ricky patrzyl uwaznie. Mark zapalil, wypuscil malenka chmurke dymu, ponownie wlozyl papierosa miedzy palce i przygladal mu sie z podziwem. -Nie probuj polykac dymu. Na to jest jeszcze za wczesnie. Wciagnij tylko troche, a potem wydmuchnij. Jestes gotow? -Zrobi mi sie niedobrze? -Tylko jesli polkniesz dym. - Pociagnal dwa razy i wypuscil dym dla przykladu. - Widzisz? To naprawde latwe. Pozniej naucze cie, jak sie zaciagac. -Okay. - Ricky nerwowym gestem wyciagnal kciuk i palec wskazujacy, a Mark wetknal miedzy nie papierosa. - Ruszaj - rzekl. Chlopiec zblizyl wilgotny filtr do ust. Jego dlon drzala, kiedy pociagnal lekko, a potem wydmuchnal dym. Jeszcze jedno pociagniecie. r 9 Dym ani razu nie przedostal sie za jego przednie zeby. Kolejne pociagniecie. Mark obserwowal go uwaznie, majac nadzieje, ze Ricky sie zakrztusi, zacznie kaslac, zrobi sie niebieski, po czym zwymiotuje i juz nigdy nie siegnie po papierosa. -To latwe - oznajmil malec, z duma ujmujac papierosa we wskazany sposob i obrzucajac go pelnym podziwu spojrzeniem. Jego dlon drzala. -To nic wielkiego. -Smakuje dosc dziwnie. -Tak, tak. - Mark usiadl na klodzie obok brata i wyciagnal z kieszeni jeszcze jednego papierosa. Ricky wydmuchiwal dym raz za razem. Mark zapalil i siedzieli tak razem w milczeniu pod drzewem, palac spokojnie, zadowoleni. -Fajna zabawa - oznajmil maly, skubiac filtr. -Swietna - odparl Mark. - Tylko dlaczego trzesa ci sie rece? -Wcale mi sie nie trzesa. -Jasne. Ricky nie odpowiedzial. Pochylil sie do przodu, oparl lokcie na kolanach, wciagnal nieco wiecej dymu, po czym splunal na ziemie, tak jak to robil Kevin i inni duzi chlopcy na tylach kempingu dla przyczep. To bylo latwe. Mark otworzyl usta, ulozyl je w idealny okrag i sprobowal puscic kolko. Myslal, ze chociaz w ten sposob zaimponuje mlodszemu bratu, ale mu sie nie udalo i szary dym rozwial sie w powietrzu. -Uwazam, ze jestes za mlody, by palic - powiedzial. Ricky zajety byl wypuszczaniem dymu i spluwaniem; z ogromnym zadowoleniem przezywal swoj milowy krok ku doroslosci. -A ile ty miales lat, kiedy zaczales? - spytal. -Osiem. Ale bylem bardziej od ciebie dojrzaly. -Zawsze tak mowisz -Bo to prawda. Ricky stuknal kciukiem filtr i popiol spadl na ziemie. Siedzieli obok siebie na klodzie pod drzewem, palac spokojnie i gapiac sie na skapana w sloncu trawiasta polanke. Mark naprawde byl bardziej dojrzaly niz Ricky, kiedy mial osiem lat. Byl bardziej dojrzaly niz jakikolwiek chlopak w jego wieku. Zawsze byl dojrzaly. Majac siedem lat, walnal ojca kijem baseballowym. Pijany idiota nie wygladal po tym najpiekniej, ale przynajmniej przestal bic matke. Wiele bylo klotni i maltretowania, a matka zawsze szukala rady i ukojenia u swego pierworodnego. Pocieszali sie nawzajem i kon- spirowali, jak przetrwac. Krzyczeli wspolnie po biciu. Wymyslali sposoby ochronienia Ricky'ego. Jako dziewiecioletnie dziecko, Mark przekonal matke, zeby wystapila o rozwod. Zadzwonil po policje, kiedy ojciec zjawil sie pijany, otrzymawszy papiery rozwodowe. Zeznawal w sadzie o obelgach, zaniedbywaniu i znecaniu sie. Byl bardzo dojrzaly. Ricky pierwszy uslyszal samochod. Od strony lesnej drogi dobiegl go gluchy warkot motoru. Chwile pozniej uslyszal go rowniez Mark i przestali palic. -Siedz spokojnie - nakazal cicho. Obaj nie poruszyli sie. Dlugi czarny lsniacy lincoln pojawil sie na szczycie niewielkiego wzgorza i zaczal zjezdzac w ich strone. Krzaki na drodze siegaly mu do przedniego zderzaka. Przyciemniane szyby uniemozliwialy zajrzenie do srodka. Mark upuscil swojego papierosa na ziemie i przydeptal go butem. Ricky przyjrzal sie uwaznie, po czym zrobil to samo. Samochod zwolnil kolo polanki, zawrocil, ocierajac sie powoli o galezie drzew, i po chwili stanal przodem do drogi. Mark zesliznal sie z klody i poczolgal przez zarosla ku rzedowi krzewow na brzegu polanki. Ricky ruszyl za nim. Tyl lincolna znajdowal sie teraz nie wiecej niz dziesiec metrow od nich. Przygladali mu sie z napieciem. Rejestracja byla z Luizjany. -Co on robi? - wyszeptal Ricky. Mark zerknal na niego i zasyczal: - Csss! - Na kempingu slyszal opowiesci o nastolatkach korzystajacych z tego lasu, zeby spotykac sie z dziewczynami i palic trawke, ale ten samochod nie nalezal do nastolatka. Silnik zgasl i przez dluzsza chwile lincoln stal nieruchomo w krza- kach. Potem otworzyly sie drzwi i wysiadl kierowca, rozgladajac sie dokola. Byl pulchnym mezczyzna, ubranym w czarny garnitur. Mial duza, okragla glowe, pozbawiona wlosow, z wyjatkiem rownego rzedu nad uszami. Jego broda byla czarnoszara, a oczy lsnily jak u szalenca. Chwiejnym krokiem przeszedl na tyl samochodu i z trudem wcelowaw- szy kluczem w zamek, otworzyl bagaznik. Wyjal z niego gumowy waz, ktorego jeden koniec wetknal w wylot rury wydechowej, a drugi w szczeline tylnego lewego okna. Zamknal bagaznik, rozejrzal sie ponownie, jakby obawial sie, ze ktos moze go obserwowac, i wgramolil sie z powrotem do srodka. Po chwili silnik zaczal dzialac. -Aha - rzekl cicho Mark, gapiac sie pustym wzrokiem na lincolna. -Co on robi? - spytal Ricky. Probuje sie zabic. la m Malec podniosl glowe o kilka centymetrow, zeby lepiej widziec. - Nie rozumiem, Mark. -Schowaj sie. Widzisz waz, prawda? Spaliny z rury wydechowej leca do wnetrza samochodu i to go zabija. -To jest samobojstwo? -Tak. Widzialem, jak jeden facet zrobil to kiedys w filmie. Pochylili sie do przodu, obserwujac gumowy waz biegnacy niewin- nie z rury wydechowej do okna. Nie widzieli, co sie dzieje w srodku samochodu. Silnik pracowal regularnie. -Dlaczego on chce sie zabic? - dociekal Ricky. -Skad mam wiedziec? Ale musimy cos zrobic. -Tak, zwiewajmy stad. -Nie. Poczekaj chwile. -Ide, Mark. Ty mozesz patrzec, jak umiera, ale ja ide. Mark chwycil brata za ramie i pociagnal w dol. Chlopiec oddychal ciezko i obaj pocili sie, mimo ze slonce skrylo sie wlasnie za chmura. -Jak dlugo to potrwa? - spytal Ricky drzacym glosem. -Niezbyt dlugo. - Mark puscil brata i opadl na czworaka. - Zostan tutaj, okay? Jesli sie ruszysz, skopie ci tylek. -Co robisz, Mark? -Po prostu siedz tutaj. To wszystko. Mark przylgnal chudym cialem do ziemi i opierajac sie na lokciach i kolanach, poczolgal przez zarosla w strone lincolna. Trawa byla sucha i wysoka co najmniej na pol metra. Wiedzial, ze mezczyzna nie moze go zobaczyc, ale niepokoil sie, ze zauwazy ruch trawy. Dotarl do samochodu od tylu, po czym - slizgajac sie na brzuchu niczym zaskroniec - ukryl w cieniu bagaznika. Siegnal reka, wyciagnal gumowy waz z rury wydechowej i upuscil go na ziemie. Wycofal sie ta sama droga, ktora przyszedl, tyle ze nieco szybciej, i po kilku sekundach byl znowu przy Rickym, ukrytym w gaszczu pod najdalej siegajacymi galeziami drzewa. Wiedzial, ze w razie gdyby zostali spostrzezeni, beda mogli przesliznac sie kolo drzewa i pomknac sciezka co sil w nogach, zanim pulchny mezczyzna zdola zrobic chocby krok w ich strone. Czekali. Minelo piec minut, ktore zdawaly sie trwac godzine. -Myslisz, ze on nie zyje? - wyszeptal Ricky suchym, slabym glosem. -Nie wiem. Nagle drzwi sie otworzyly i nieznajomy wyszedl na zewnatrz. Plakal i cos mamrotal. Slaniajac sie przeszedl na tyl lincolna, gdzie znalazl gumowy waz lezacy w trawie. Zaklal i wepchnal go z powrotem w rure wydechowa. Trzymajac w dloni butelke whisky, potoczyl 12 dzikim wzrokiem po drzewach i znow wsiadl do samochodu. Zatrzas-kujac drzwi, krzyknal cos jeszcze do siebie. Chlopcy patrzyli na to przerazeni. -Jest kompletnie walniety - wyszeptal Mark. -Zwiewajmy stad - rzekl z desperacja Ricky. -Nie mozemy! Jesli on sie zabije, a ktos sie dowie, ze bylismy przy tym albo ze o tym wiedzielismy, groza nam nie lada klopoty. Ricky podniosl glowe, jakby chcial uciekac. -W takim razie nikomu o tym nie pisniemy. Chodzmy, Mark! - poprosil. Brat chwycil go za rekaw i ponownie przydusil do ziemi. Siedz cicho! Nigdzie nie pojdziemy, dopoki nie powiem. Ricky zacisnal powieki i zaczal plakac. Mark potrzasnal z obrzy- dzeniem glowa, nie przestajac jednak obserwowac samochodu. Mlodsi bracia sprawiaja wiecej klopotow, niz sa warci. Przestan - wyszeptal gniewnie. Boje sie. -Daj spokoj. Po prostu nie ruszaj sie i juz. Slyszysz, co mowie? Nie ruszaj sie. I przestan plakac. - Mark, znowu na czworakach, Wcryty gleboko w zaroslach, przygotowywal sie, by ponownie ruszyc przez wysoka trawe w strone lincolna. Daj mu umrzec, Mark - wyszeptal Ricky, na moment przerywajac szlochanie. Starszy brat spojrzal na niego przez ramie i zaczal pelzac w kierunku samochodu, ktorego silnik przez caly czas pracowal regularnie, jakby pic sie nie stalo. Czolgal sie ta sama droga, przez lekko pognieciona trawe, tak wolno i ostroznie, ze nawet Ricky, suchymi juz oczami, ledwie go widzial. Malec wpatrywal sie w drzwi samochodu, czekajac, ~aedy sie otworza i ze srodka wysiadzie szaleniec, zeby zabic Marka. Stanal na palcach w pozycji sprintera, aby w razie czego blyskawicznie zerwac sie do ucieczki przez las. Ujrzal, jak brat wylania sie spod tylnego zderzaka, opiera reke o swiatlo i powoli wyciaga gumowy waz z rury wydechowej. Trawa cicho zaszelescila, krzaki poruszyly sie i po Gnwili Mark byl znow przy nim, zasapany i spocony, ale - o dziwo - z usmiechem na twarzy. Usiedli na pietach, niczym dwa owady w gestwinie, i obserwowali samochod. -Co bedzie, jesli on znowu wyjdzie? - spytal Ricky. - Jesli nas zobaczy? Nie moze nas zobaczyc. Gdyby jednak skierowal sie w te strone, biegnij za mna. Uciekniemy mu, zanim zdazy cokolwiek zrobic. 13 -Dlaczego nie uciekniemy juz teraz? - wyszeptal Ricky.Mark spojrzal na niego ostro. -Probuje uratowac mu zycie, kapujesz? Moze, moze zorientuje sie, ze waz nie dziala, i uzna, ze powinien jeszcze sie zastanowic albo cos takiego. Dlaczego tak trudno to zrozumiec? -Bo on jest wariatem. Jesli chce zabic siebie, to z pewnoscia zabije i nas. Dlaczego tak trudno to zrozumiec? Brat potrzasnal z rozczarowaniem glowa i nagle drzwi samochodu znowu sie otworzyly. Ze srodka wytoczyl sie mezczyzna; jeczac i mowiac cos do siebie, powlokl sie na tyl lincolna. Chwycil koncowke weza, popatrzyl na nia, jakby nie umiala sie zachowac, po czym rozejrzal sie powoli dokola. Oddychal ciezko, z trudem. Zerknal na drzewa i chlopcy przypadli do ziemi. Spojrzal pod nogi i zmarszczyl brwi, jak gdyby wreszcie zrozumial, co sie stalo. Trawa byla nieco pognieciona, wiec kleknal, chcac sie jej przyjrzec, ale zamiast tego wepchnal koncowke weza w rure wydechowa i pospiesznie wrocil do drzwi. Wydawalo sie, ze nie obchodzi go, czy ktos obserwuje go spoza drzew. Chcial po prostu jak najpredzej umrzec. Dwie glowy uniosly sie ponad zarosla, lecz tylko o pare centymet- row. Chlopcy przez dluga chwile przygladali sie samochodowi. Ricky byl gotow uciekac, ale Mark caly czas sie zastanawial. -Mark, prosze cie, chodzmy stad - blagal malec. - Juz prawie nas zauwazyl. A jesli ma pistolet albo cos takiego? -Gdyby mial pistolet, to by go uzyl. Ricky przygryzl wargi, a w jego oczach znowu pojawily sie lzy. Nigdy jeszcze nie wygral w dyskusji z bratem i tym razem tez nie bylo mu to pisane. Minela kolejna minuta i Mark zaczal sie denerwowac. -Sprobuje jeszcze raz - zdecydowal. - Jesli on nie przestanie, to spadamy stad. Przyrzekam, okay? Ricky pokiwal z wahaniem glowa. Jego brat rozplaszczyl sie na brzuchu i wczolgal w wysoka trawe. Tym razem poruszal sie wolniej, czyniac mniej halasu i niemal nie dotykajac traw. Malec brudnymi palcami otarl z policzkow lzy. Nozdrza prawnika drzaly, kiedy gwaltownie wciagal powietrze. Oddychal powoli, gapiac sie przed siebie i probujac stwierdzic, czy drogocenny gaz znalazl juz droge do jego krwi i rozpoczal swoje dzialanie. Naladowany pistolet lezal na siedzeniu obok. Mezczyzna trzymal w dloni oprozniona do polowy butelke whisky Jack Daniels o pojemnosci trzech czwartych litra. Pociagnal lyk, zakrecil butelke i odlozyl ja na poprzednie miejsce. Wciaz oddychajac wolno, zamknal oczy, zeby poczuc wreszcie gaz i cudowne efekty jego dzialania. Czy po prostu odplynie w nicosc? Czy tez gaz sprawi mu bol, bedzie go palil, az zrobi mu sie niedobrze, zanim umrze? List lezal na tablicy rozdzielczej nad kierownica, obok opakowania prochow. Adwokat krzyknal i wybelkotal cos nieskladnie, czekajac, by gaz wzial sie wreszcie do roboty, nim - do diabla! - bedzie musial uzyc pistoletu. Byl tchorzem i mimo calej determinacji o wiele bardziej wolal wdychac i odplywac powoli, niz wsadzic sobie lufe w usta. Pociagnal lyk whisky, tak palacy, ze az syknal. Tak, gaz juz dzialal. Wkrotce bedzie po wszystkim. Usmiechnal sie do siebie w lusterku, poniewaz gaz dzialal, a on umieral i nie byl jednak tchorzem. Taka rzecz wymaga przeciez odwagi. Placzac, mamroczac i pojekujac, zdjal nakretke z butelki, zeby pociagnac ostatni lyk przed odejsciem w niebyt, ostatni lyk w zyciu. Przelknal i whisky pociekla mu po ustach na brode. Nikt nie bedzie za nim tesknil. Chociaz ta mysl powinna byc bolesna, prawnika uspokoila swiadomosc, ze nikt nie bedzie go zalowal. Jego matka, jedyna osoba na swiecie, ktora go kochala, nie zyla od czterech lat i smierc syna nie mogla jej juz zabolec. Bedzie mial skromny pogrzeb. Kilku kumpli prawnikow i moze ze dwoch sedziow, wszyscy ubrani na czarno, beda szeptac powaznie, czas gdy muzyka organowa poplynie przez prawie pusta kaplice. mych lez. Jurysci usiada, spogladajac na zegarki, a pastor, obcy czlowiek, wypowie szybko standardowe formulki przeznaczone dla drogich zmarlych, ktorzy nigdy nie chodzili do kosciola. Bedzie to dziesieciominutowa robota, nic specjalnego. List nad l~ierownica nakazywal poddac cialo kremacji. -Aha! - zachichotal cicho, pociagajac kolejny lyk. Wszystko to r.;~zem - gaz, alkohol i prochy w tym raczej duzym ciele, zloza sie na nezly wybuch, kiedy w krematorium przyloza do niego zapalke. Ostatni lyk. Uniosl butelke i pijac spojrzal we wsteczne lusterko. Krzaki z tylu wyraznie sie poruszyly. Ricky zobaczyl otwierajace sie drzwi, zanim Mark je uslyszal. Utworzyly sie gwaltownie, jakby kopniete, i wysoki, ciezki mezczyzna z czerwona twarza, opierajac sie o samochod, pobiegl na jego tyl, ryczac wsciekle. Chlopiec wstal, zaszokowany i przerazony, i zsikal sie vv majtki. 14 15 Mark dotknal wlasnie zderzaka, kiedy uslyszal trzask drzwi.Zamarl na sekunde, przez chwile myslal o wczolganiu sie pod samochod, i to wlasnie go zgubilo. Chcial wstac i uciec, ale ppsliznal sie i mezczyzna go zlapal. -Ty! Ty maly sukinsynu! - wrzasnal, ciagnac go za wlosy i przyciskajac do bagaznika. - Ty maly sukinsynu! Mark kopnal faceta i probowal sie wyrwac, ale tlusta dlon uderzyla go mocno w twarz. Kopnal raz jeszcze, juz slabiej, i ponownie zostal spoliczkowany. Spojrzal na oddalona o kilka centymetrow dzika, blyszczaca twarz. Oczy byly czerwone i mokre. Z nosa i brody cos cieklo. -Ty maly sukinsynu! - syczal mezczyzna wsciekle przez zacis- niete brudne zeby. Kiedy Mark oslabl i przestal sie wyrywac, prawnik wetknal koncowke weza z powrotem w rure wydechowa, sciagnal chlopaka za kolnierz z bagaznika, poprowadzil go do otwartych drzwi i pchnal do srodka, na czarny skorzany fotel. Mark chwycil za klamke i zaczal szukac przycisku blokady, ale nieznajomy, ktory opadl ciezko na siedzenie, zorientowal sie, co chce zrobic, zatrzasnal za soba drzwi i wrzasnal: - Nie dotykaj tego! - po czym wierzchem dloni uderzyl go z wsciekloscia w lewe oko. Chlopiec krzyknal z bolu, zakryl oczy i placzac skulil sie, ogluszony. Nos bolal go jak diabli, a usta jeszcze bardziej. Krecilo mu sie w glowie. W ustach mial pelno krwi. Slyszal jeki i postekiwania mezczyzny. Czul zapach whisky i prawym okiem widzial kolana swoich brudnych niebieskich dzinsow. Lewe oko zaczynalo juz puchnac. Obraz stal sie nieco zamazany. Tlusty prawnik pociagnal lyk whisky i spojrzal na skulonego, trzesacego sie chlopaka. -Przestan plakac - warknal. Mark oblizal wargi i przelknal krew. Potarl siniak nad lewym okiem i nadal wpatrujac sie w swoje dzinsy, staral sie oddychac gleboko. Mezczyzna powtorzyl: - Przestan plakac - wiec sprobowal usluchac. Silnik wciaz pracowal: Samochod byl duzy, ciezki i cichy, ale Mark slyszal dobiegajacy gdzies z oddali miekki szum silnika. Przekrecil powoli glowe i zerknal na ogrodowy waz biegnacy przez okno za fotel kierowcy, niczym prawdziwy waz wijacy sie w ich strone, zeby ich zabic. Grubas zaczal sie smiac. -Mysle, ze powinnismy umrzec razem - obwiescil spokojnie. Lewe oko Marka puchlo w szybkim tempie. Obrocil sie i spojrzal prosto na mezczyzne, ktory wydawal sie teraz jeszcze wiekszy. Mial opasla twarz, a nad splatana broda blyszczaly niczym u nocnej zjawy czerwone, zalzawione oczy. -Prosze, niech mnie pan wypusci - poprosil drzacym glosem przez zesztywniale wargi. Nieznajomy przylozyl butelke whisky do ust i uniosl ja do gory. Skrzywil sie i oblizal wargi. -Przykro mi, maly. Chciales byc sprytnym dupkiem i wetknales swoj brudny nos w moje sprawy, tak? Wiec mysle, ze powinnismy umrzec razem. Jasne? Tylko ty i ja, kumplu. Wlasnie teraz. Odjezdzamy do krainy pa pa. Na spotkanie z czarodziejem. Slodkich snow, chlopcze. Mark wciagnal powietrze przez nos i zauwazyl pistolet lezacy miedzy nim a mezczyzna. Odwrocil wzrok, ale kiedy facet pociagal kolejny lyk z butelki, zerknal na niego ponownie. -Chcesz ten pistolet? -Nie, prosze pana. -To dlaczego na niego patrzysz? -Nie patrze. -Nie klam, chlopcze, bo jesli bedziesz klamal, to cie zabije. Jestem kompletnie stukniety i naprawde cie zabije. - Chociaz z oczu ciekly mu lzy, mowil bardzo spokojnie. Wciagnal powietrze przez nos i dodal: - A poza tym, chlopcze, jezeli mamy zostac kumplami, musisz byc ze mna szczery. Szczerosc jest bardzo wazna, wiesz? A zatem, chcesz pistolet? -Nie, prosze pana. -Czy chcialbys wziac ten pistolet i mnie zastrzelic? -Nie, prosze pana. -Nie boje sie umierania, chlopcze, rozumiesz? -Tak, prosze pana, ale ja nie chce umierac. Opiekuje sie matka i mlodszym bratem. -Ach, jakie to piekne. Prawdziwa glowa rodziny! Zakrecil wolno butelke, po czym nagle chwycil pistolet, wsadzil go sobie w usta, zacisnal na nim wargi i spojrzal dzikim wzrokiem na Marka, ktory obserwowal kazdy jego ruch, majac nadzieje, ze strzeli, i zarazem, ze tego nie zrobi. Po chwili powoli wyjal lufe z ust, pocalowal jej czubek i wycelowal w dzieciaka. -Nigdy z niego nie strzelalem, wiesz? - rzekl prawie szeptem. - Kupilem go przed godzina w lombardzie w Memphis. Myslisz, ze zadziala? -Prosze, niech mnie pan wypusci. -Wybor nalezy do ciebie, chlopcze - odparl, wciagajac nosem z - xse"c 16 17 niewidoczne spaliny. - Rozwale ci leb i skoncze to teraz albo dostaniecie gaz: Twoj wybor. Mark nie patrzyl na pistolet. Powachal powietrze i przez sekunde wydawalo mu sie, ze cos poczul. Pistolet byl blisko jego glowy. -Dlaczego pan to robi? - zapytal. -Jestem stukniety, wystarczy? Zaplanowalem sobie to malutkie, mile samobojstwo, rozumiesz, tylko ja i moj gumowy waz, no moze jeszcze troche prochow i whisky. Tu, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Ale nie, ty chciales byc sprytniejszy. Ty maly sukinsynu! Opuscil pistolet i polozyl go na siedzeniu. Mark pomasowal siniak na czole i przygryzl wargi. Trzesly mu sie rece, wiec wetknal je miedzy kolana. -Za piec minut bedziemy martwi - oznajmil oficjalnym tonem mezczyzna, unoszac do gory butelke. - Tylko ty i ja, kumplu. Na spotkanie z czarodziejem. Ricky ruszyl sie w koncu. Szczekal zebami, mial mokro w spod- niach, ale myslal. Opadl z kucek na brzuch i na czworakach zaczal sie czolgac w strone samochodu, placzac i zgrzytajac zebami. Za chwile otworza sie drzwi, stukniety facet, duzy, ale szybki, wyloni sie nie wiadomo skad i chwyci go za kark, tak jak Marka, i wszyscy umra w dlugim czarnym samochodzie. Wolno, centymetr po centymetrze, Ricky przedzieral sie przez zarosla. Mark powoli ujal pistolet obiema rekami. Byl ciezki jak cegla i drzal, kiedy uniosl go do gory i wycelowal w tlustego mezczyzne, ktory pochylil sie ku niemu, az lufa znalazla sie o centymetr od jego nosa. -Teraz pociagnij za spust, chlopcze - rzekl usmiechajac sie, z oczami blyszczacymi od radosnego oczekiwania. - Zrobisz to, ja umre, a ty bedziesz wolny. - Mark zacisnal palec na cynglu. Nieznajomy skinal glowa, nachylil sie jeszcze bardziej, otworzyl usta i przygryzl zebami czubek lufy. -Pociagnij za spust! - jeknal wsciekle. Mark zamknal oczy i powoli rozluznil uchwyt. Zaplakal glosno. Mezczyzna chwycil pistolet prawa reka, pomachal nim gniewnie przed twarza chlopca i nacisnal cyngiel. Mark krzyknal, kiedy okno za jego glowa peklo na tysiac czesci, nie rozpryskujac sie jednak. -Dziala! Dziala! - wrzeszczal prawnik. Mark jeknal i zatkal sobie uszy. Uslyszawszy strzal, Ricky ukryl twarz w trawie. Byl trzy metry od samochodu, kiedy cos trzasnelo i rozlegl sie krzyk Marka. Tlusty mezczyzna tez krzyczal i Ricky zlal sie ponownie. Zamknal oczy i kurczowo zacisnal dlonie na lodygach traw. Ze scisnietym zoladkiem i walacym sercem tkwil tak nieruchomo przez dluga chwile. Zaplakal za swoim bratem, ktory juz nie zyl, zabity przez szalenca. -Przestan plakac, do cholery! Niedobrze mi sie robi od twojego placzu! Mark scisnal kolana i sprobowal opanowac placz. Czul suchosc w ustach i lomot pod czaszka. Wetknal dlonie miedzy kolana i sie skulil. Musi przestac plakac, musi myslec. Przypomnial sobie, jak kiedys w telewizji pewien swir chcial wyskoczyc przez okno i jeden opanowany gliniarz nie przestawal do niego spokojnie mowic, az w koncu ten swirus zaczal mu odpowiadac i oczywiscie nie wyskoczyl. Mark pociagnal nosem, probujac wykryc zapach spalin, po czym zapytal: -Dlaczego pan to robi? -Bo chce umrzec - odparl mezczyzna spokojnie. -Dlaczego? -A dlaczego dzieci zawsze zadaja tyle pytan? -Bo sa dziecmi. Wiec dlaczego chce pan umrzec? - Ledwie slyszal swoje slowa. -Sluchaj, synu, za piec minut bedziemy martwi, rozumiesz? Tylko ty i ja, na spotkanie z czarodziejem. - Pociagnal dlugi lyk z prawie juz pustej butelki. - Czuje gaz. A ty go czujesz? Nareszcie. W bocznym lusterku, przez pekniecia w szybie Mark zobaczyl poruszajace sie krzewy i przez moment widzial, jak Ricky przeslizguje sie w trawie i znika w gestwinie pod drzewem. Zamknal oczy i odmowil pacierz. -Musze ci powiedziec, ze to milo miec ciebie tutaj, chlopcze. Nikt nie lubi umierac w samotnosci. Jak sie nazywasz? -Mark. -Mark, a dalej? -Mark Sway. - Mow do niego, moze nie wyskoczy, powtarzal sobie w mysli. - A jak pan sie nazywa? -Jerome. Ale mozesz mi mowic Romey. Tak nazywaja mnie przyjaciele, a poniewaz ty i ja jestesmy teraz calkiem blisko, masz prawo tak sie do mnie zwracac. Koniec pytan, w porzadku, chlopcze? -Dlaczego chcesz umrzec, Romey? 18 19 -Powiedzialem: koniec pytan. Czujesz gaz, Mark?-Nie wiem. -Niedlugo poczujesz. Lepiej sie pomodl. - Romey rozsiadl sie wygodnie w fotelu, z wielka glowa odrzucona do tylu i zamknietymi oczami, kompletnie rozluzniony. - Zostalo nam okolo pieciu minut, Mark. Jakies ostatnie slowa? - Butelke whisky trzymal w prawej dloni, pistolet w lewej. -Tak, dlaczego pan to robi? - spytal ponownie Mark, zerkajac w lusterko, by sprawdzic, czy nie widac gdzies brata. Oddychal szybko przez nos i nie czul zadnego zapachu ani zadnych innych objawow dzialania gazu. Ricky z pewnoscia wyciagnal waz z rury wydechowej. -Bo jestem stukniety. Jeszcze jeden stukniety prawnik, rozumiesz. Doprowadzono mnie do tego stanu, Mark. A ile ty masz lat? -Jedenascie. -Probowales kiedys whisky? -Nie - odparl chlopak zgodnie z prawda. Butelka znalazla sie nagle przed jego twarza. Chwycil ja obiema rekami. -Pociagnij sobie - rzekl Romey, nie otwierajac oczu. Mark chcial przeczytac naklejke na butelce, ale na lewe oko prawie nie widzial z powodu opuchlizny, a w uszach dzwonilo mu od wystrzalu i nie mogl sie skoncentrowac. Odlozyl wiec butelke na fotel i Romey wzial ja bez slowa. -Umieramy, Mark - oznajmil tak, jak gdyby mowil do siebie. - To chyba trudne, kiedy sie ma jedenascie lat, no ale sie stalo. Nic na to nie poradze. Jakies ostatnie slowa, chlopie? Mark powiedzial sobie, ze Ricky zrobil, co trzeba, ze ogrodowy waz przestal byc grozny, ze jego przyjaciel Romey jest pijany i stukniety i ze jesli ma przezyc, musi glowkowac i ani na chwile nie przestawac gadac. Powietrze wydawalo sie czyste. Wzial gleboki oddech i wmowil sobie, ze potrafi to zrobic. -Co sprawilo, ze pan zwariowal? - zapytal. Romey zastanowil sie przez chwile, po czym uznal pytanie za zart. Odchrzaknal i nawet zasmial sie lekko. -Ach, to swietne. Doskonale. Otoz od wielu tygodni wiem cos, czego nie wie nikt inny na swiecie, z wyjatkiem mojego klienta, ktory, nawiasem mowiac, jest prawdziwa szmata. Widzisz, Marle, moj kumplu w smierci, prawnicy slysza wiele rzeczy, ktorych nigdy nie.wolno im powtorzyc. Calkowita dyskrecja, rozumiesz? Nie wolno nam powie- dziec, co sie stalo z pieniedzmi albo kto z kim spi czy tez gdzie pochowane jest cialo, kapujesz? - Wzial gleboki oddech i wypuscil powietrze z nieopisana rozkosza. Zapadl glebiej w fotel, nadal z zamknietymi oczami. - Przykro mi, ze musialem cie uderzyc. - Zacisnal palec na spuscie. Mark zamknal oczy. Nic nie czul. -Ile masz lat, Mark? -Jedenascie. -Mowiles mi. Jedenascie. A ja czterdziesci cztery. Obaj jestesmy za mlodzi, zeby umierac, prawda, Mark? -Tak, prosze pana. -Ale wlasnie umieramy, dziecino. Czujesz to? -Tak, prosze pana. -Moj klient zabil czlowieka i ukryl zwloki, a teraz chce zabic mnie. Ot i cala historia. Doprowadzili mnie do szalenstwa. Ha! Ha! To wspaniale, Mark. Cudowne. Ja, zaufany prawnik, moge ci zdradzic, doslownie na sekundy przed naszym odplynieciem, gdzie jest ukryte cialo. Cialo, Mark, najslynniejszy nie odnaleziony trup naszych czasow! Niewiarygodne. Moge to w koncu ujawnic! - Jego szeroko otwarte oczy blyszczaly dziko. - To diabelnie smieszne, synu! Mark nie widzial w tym nic smiesznego. Zerknal na dzikie oczy, potem w lusterko, a potem na przycisk blokady drzwi oddalony od niego o jakies trzydziesci centymetrow. Klamka byla jeszcze blizej. Romey ponownie sie rozluznil i zamknal oczy, jakby rozpaczliwie pragnal sie zdrzemnac. -Przykro mi, ze tak wyszlo, chlopie, ale jak juz powiedzialem, milo jest miec kogos przy sobie. - Wolnym ruchem postawil butelke na desce rozdzielczej obok listu i przelozyl pistolet z lewej do prawej reki, glaszczac go delikatnie i drapiac cyngiel palcem wskazujacym. Marle probowal odwrocic wzrok. - Naprawde mi przykro, ze tak wyszlo, synu. Ile masz lat? -Jedenascie. Pytal mnie pan juz trzy razy. -Jestem kompletnie stukniety, zgadza sie. Czuje dzialanie gazu, a ty? Przestan weszyc, do diabla! Jest bez zapachu, ty maly glupku. Nie da sie go wyczuc. Bylbym martwy, a ty bawilbys sie dalej w policjantow i zlodziei, gdybys nie byl taki sprytny. Jestes calkiem glupi, wiesz? Ale nie tak glupi jak ty, pomyslal Marle. -Kogo zabil pana klient? - zapytal. Romey wyszczerzyl zeby, lecz nie otworzyl oczu. -Senatora Stanow Zjednoczonych. Mowie. Mowie. Sypie. Czytasz gazety? -Nie. 20 21 Nie jestem zaskoczony. Senatora Boyette'a z Nowego Orleanu. Stamtad jestem. -Dlaczego przyjechal pan do Memphis? -Do diabla, chlopcze! Masz pelno pytan, co? -Tak. Dlaczego pana klient zabil senatora Boyette'a? -Dlaczego, dlaczego, dlaczego, kto, kto, kto! Jestes strasznie uciazliwy, Mark. -Wiem. Dlaczego mnie pan po prostu nie wypusci? - Chlopak zerknal w lusterko, a potem na gumowy waz znikajacy za tylnym siedzeniem. -Moze palne ci po prostu w leb, jesli sie nie zamkniesz - odparl Romey. Broda opadla mu w dol i niemal dotykala piersi. Oddychal ciezko. - Moj klient zabil wielu ludzi. W ten sposob zarabia pieniadze, wiesz? Jest czlonkiem mafii w Nowym Orleanie, a teraz chce zabic mnie. Kiepsko, co, chlopcze? Ale my go wyprzedzimy. Zrobimy mu kawal. Romey pociagnal dlugi lyk i wlepil wzrok w Marka. -Tylko pomysl, chlopcze, wlasnie teraz Barry albo Barry Ostrze jak go nazywaja - ci bandyci z mafii maja ladne przezwiska, co? - czeka na mnie w pewnej obskurnej restauracji w Nowym Orleanie. Jest z nim kilku jego kumpli. Po milym obiedzie zapraszaja mnie do swojego samochodu na mala przejazdzke, zeby porozmawiac o jego sprawie i tak dalej, a potem Barry wyciaga pistolet lub moze noz - dlatego nazywaja go Ostrze - i jest po mnie. Ukrywaja gdzies moje pulchne cialko, tak jak zrobili to z senatorem Boyette'em, i trach! - tak po prostu. No i Nowy Orlean ma kolejne nie rozwiazane morderstwo. Ale my im pokazemy, co, chlopcze? Pokazemy im. Mowil coraz wolniej i coraz chrapliwiej, pociagajac przy tym pistoletem po udzie i nie zdejmujac palca ze spustu. Niech mowi, myslal Mark. -Dlaczego ten caly Barry chce pana zabic? -Jeszcze jedno pytanie. Unosze sie. Czy ty tez sie unosisz? -Tak. Fajne uczucie. -Z wielu powodow. Zamknij oczy, chlopcze. Modl sie. Mark obserwowal pistolet i blokade drzwi. Powoli dotknal kciukow czubkami kolejnych palcow, tak jak podczas liczenia w przedszkolu, i stwierdzil, ze koordynacja jest idealna. -A wiec gdzie jest cialo? Romey chrzaknal i skinal glowa. Mowil niemal szeptem. -Cialo Boyda Boyette'a. Coz za pytanie?! Pierwszy senator w historii Stanow Zjednoczonych zamordowany podczas swojej kadencji, wiedziales o tym? Zalatwiony przez mojego drogiego przy- jaciela Barry'ego Ostrze Muldanno, ktory strzelil mu cztery razy w glowe, a nastepnie ukryl zwloki. Nie ma trupa, nie ma sprawy. Rozumiesz, synu? -Nie calkiem. -Dlaczego nie placzesz? Jeszcze kilka minut temu plakales. Nie boisz sie? -Owszem, boje sie. I chcialbym juz isc. Przykro mi, ze zdecydowal sie pan umrzec i tak dalej, ale musze opiekowac sie matka. -Wzruszajace, doprawdy wzruszajace. A teraz zamknij sie. Widzisz, FBI musi miec cialo, zeby udowodnic, iz popelniono morder- stwo. Barry jest podejrzanym, jedynym podejrzanym, bo on to naprawde zrobil, rozumiesz? W gruncie rzeczy oni wiedza, ze to on zabil, ale musza miec cialo. -Gdzie ono jest? Czarna chmura przeslonila slonce i na polance nagle pociemnialo. Romey oddychal powoli, ciezko. Przesunal lekko pistolet wzdluz nogi, jakby ostrzegajac Marka przed czyms nieoczekiwanym. -Ostrze nie jest najsprytniejszym bandyta, jakiego znam. Uwaza sie za geniusza, ale w rzeczywistosci jest calkiem glupi. To ty jestes glupi, pomyslal Mark. Siedzisz w samochodzie z wezem podlaczonym do rury wydechowej. Czekal bez ruchu. -Cialo jest pod moja lodzia. -Pana lodzia? -Tak, pod moja lodzia. Widzisz, Ostrze sie spieszyl. Nie bylo mnie w miescie, wiec moj ukochany klient przewiozl zwloki do mojego domu, umiescil je pod podloga w garazu i zalal swiezym cementem. I one nadal sie tam znajduja, wyobrazasz sobie? FBI przekopalo pol Nowego Orleanu, ale nikomu nie przyszlo do glowy szukac w moim domu. Moze Barry nie jest jednak taki glupi. -Kiedy panu o tym powiedzial? -Mam dosyc twoich pytan, chlopcze. -Naprawde chcialbym sobie pojsc. -Zamknij sie. Gaz juz dziala. Juz po nas. Po nas. - Romey upuscil pistolet na siedzenie. Silnik warczal cicho. Mark spojrzal na dziure po kuli w szybie, a potem na czerwona twarz i ciezkie powieki. Rozleglo sie krotkie, chrapliwe chrzakniecie i glowa pochylila sie w dol. Mezczyzna tracil przytomnosc! Mark patrzyl na poruszajaca sie ciezko piers. Setki razy widzial swojego eks-ojca w takiej samej sytuacji. 22 23 Oddychal ciezko. Przycisk blokady narobi halasu. Pistolet byl zablisko dloni Romeya. Mial zdretwiale stopy i skurcze w zoladku. Czerwona twarz wydala glosny, niezadowolony jek i Mark zro- zumial, ze nie bedzie mial drugiej szansy. Wolno, bardzo wolno zaczal zblizac drzacy palec do przycisku blokady drzwi. Oczy Ricky'ego byly prawie tak suche jak jego usta, ale w spodniach mial mokro. Tkwil pod drzewem, w ciemnosciach, z dala od krzewow, od wysokiej trawy i samochodu. Od czasu gdy odlaczyl waz po raz czwarty, uplynelo piec minut. Piec minut od strzalu. Wiedzial jednak, ze jego brat zyje, bo kiedy pokonywal dwudziestometrowy odcinek za drzewami, mignela mu blond czupryna Marka siedzacego nisko w wielkim lincolnie. Przestal wiec plakac i zaczal sie modlic. Wrocil do pnia, przykucnal i wlepil spojrzenie w samochod, z calej sily teskniac za bratem. I wtedy nagle drzwi sie otworzyly i ze srodka wyskoczyl Mark. Broda Romeya opadla na piersi i dokladnie w chwili gdy zaczynal nastepne chrapniecie, Mark zepchnal pistolet lewa reka na podloge, prawa podnoszac przycisk blokady. Pociagnal za klamke i naparl ramieniem na drzwi. Ostatnim dzwiekiem, jaki uslyszal, gdy wyskakiwal na zewnatrz, bylo glebokie chrapniecie prawnika. Wyladowal na kolanach i chwytajac sie zarosli, drapiac o nie i ciagnac je za soba, zaczal oddalac sie od samochodu. Pomknal schylony przez trawe i kilka sekund pozniej byl juz przy drzewie, skad w niemym przerazeniu obserwowal go Ricky. Zatrzymal sie przy pniaku i odwrocil, spodziewajac sie ujrzec prawnika goniacego go z pistoletem w rece. Ale samochod wygladal niegroznie. Drzwi byly nadal otwarte. Silnik pracowal. W rurze wydechowej nic nie tkwilo. Mark odetchnal po raz pierwszy od dluzszej chwili i spojrzal na brata. -Wyciagnalem waz - rzekl cienkim glosem Ricky, oddychajac szybko. Mark skinal glowa w podziekowaniu, ale nic nie powiedzial. Nagle poczul sie duzo spokojniej. Od lincolna dzielilo ich dobre pietnascie metrow i gdyby nagle pojawil sie Romey, w ulamku sekundy znikneliby w lesie. A gdyby zdecydowal sie strzelac, drzewa i krzewy stanowilyby wystarczajaca oslone. Romey chcial jednak zabic tylko siebie i w tej chwili Mark z calego serca zyczyl mu powodzenia. -Boje sie, Mark. Chodzmy stad - odezwal sie Ricky piskliwym glosem, trzesac sie caly. -Poczekaj chwile. - Starszy brat wpatrywal sie w samochod. -Mark, chodzmy - powtorzyl malec. -Powiedzialem, ze jeszcze chwile. Ricky tez spojrzal na samochod. -Czy on jest martwy? - spytal. -Nie sadze. A zatem wielki mezczyzna zyl, mial pistolet i stawalo sie oczywiste, ze Mark juz sie nie boi i zamierza cos zrobic. Ricky zrobil krok do tylu. -Ide - wymamrotal. - Chce wrocic do domu. Mark sie nie poruszyl. Powoli wypuscil powietrze przez zacisniete zeby, nadal obserwujac samochod. -Sekunde - rzekl, nie patrzac na malego. W jego glosie znowu brzmiala wladcza nuta. Ricky znieruchomial, po czym pochylil sie do przodu, kladac obie rece na mokrych kolanach. Spojrzal na brata i wolno pokrecil glowa, gdy Mark, wciaz wpatrzony w lincolna, wyciagnal papierosa z kieszeni bluzki. Zapalil go, pociagnal mocno i wypuscil dym w gore ku galeziom. Dopiero w tym momencie Ricky zauwazyl opuchlizne. -Co ci sie stalo w oko? Mark przypomnial sobie nagle. Pomasowal delikatnie oko, a potem siniaka na czole. Uderzyl mnie kilka razy. Nie wygladasz najlepiej. -To nic wielkiego. Wiesz, co chce zrobic? - spytal, nie oczekujac adpowiedzi. - Wroce tam i wetkne ten waz z powrotem w rure wydechowa. Zrobie to dla niego, tego sukinsyna. -Jestes bardziej stukniety niz on. Nie mowisz tego powaznie, prawda, Mark? Brat powoli wypuscil dym. Nagle drzwi po stronie kierowcy otworzyly sie i ze srodka wygramolil sie Romey z pistoletem w dloni. Wybelkotal cos glosno i chwiejnym krokiem przeszedl na tyl samo- chodu. Gdy po raz czwarty znalazl waz lezacy niewinnie w trawie, spojrzal w gore i zaczal wykrzykiwac obelgi. Mark przykucnal, pociagajac za soba Ricky'ego. Prawnik rozejrzal ie dokola, przypatrujac sie drzewom otaczajacym polanke. Zaklal glosno zaplakal. Pot sciekal mu z glowy, a jego czarny garnitur - 4lcompletnie mokry - przykleil sie do ciala. Romey zataczal sie wokol bagaznika, lkajac i mowiac do siebie, to znowu wrzeszczac na pobliskie `~zewa. 24 25 Nagle zamilkl, wciagnal swoj potezny korpus na pokrywe bagaz-nika, po czym wijac sie i slizgajac niczym pijany slon, dotarl do tylnej szyby. Wtedy wyprostowal klocowate nogi. Jedna stope mial bosa. Siegnal po pistolet ruchem ani wolnym, ani szybkim, niemal rutyno- wym, i wsadzil sobie lufe gleboko w usta. Dzikie czerwone oczy blysnely dokola i na sekunde jego wzrok spoczal na drzewie, pod ktorym siedzieli chlopcy. Rozchylil wargi i wbil swoje wielkie brudne zeby w lufe, po czym zamknal oczy i kciukiem prawej dloni nacisnal spust. Buty byly ze skory rekina, a jedwabne pumpy koloru wanilii ciagnely sie az do kolan, gdzie zatrzymywaly sie, by popiescic wlochate lydki Barry'ego Muldanno lub Barry'ego Ostrze, lub po prostu Ostrza, jak lubil byc nazywanym. Ciemnozielony garnitur polyskiwal i na pierwszy rzut oka wydawalo sie, ze uszyto go ze skory jaszczurki, iguany albo jakiegos innego oslizlego gada, lecz po blizszych ogledzi- wach material okazywal sie poliestrem. Garnitur byl dwurzedowy, x wieloma guzikami z przodu. Wygladal elegancko na dobrze zbudo- wanym Barrym i marszczyl sie ladnie, gdy Muldanno stapal dumnie ku telefonowi na tylach restauracji. Nie byl jaskrawy, tylko blyszczacy. Barty moglby uchodzic za wymuskanego importera narkotykow lub wzietego bukmachera z Vegas, i to mu odpowiadalo, gdyz byl Ostrzem i oczekiwal, ze ludzie go spostrzega i dojrza w nim uosobienie sukcesu. A potem powinni zatrzasc sie ze strachu i zejsc mu z drogi. Mial geste czarne wlosy, ufarbowane, by ukryc slady siwizny, gladko przyczesane i pokryte zelem, sciagniete mocno do tylu i zebrane w niewielki, idealnie rowny konski ogon, schodzacy lukiem w dol i dotykajacy precyzyjnie na srodku kolnierza ciemnozielonej poliest- tbwej marynarki. Wlosom poswiecal Barty wiele godzin pracy. Obowiazkowy brylantowy kolczyk blyszczal jak nalezy w lewym uchu, dla prawym przegubie, tuz ponizej wysadzanego brylantami rolexa, kolysala sie wytworna zlota bransoletka, a na lewym grzechotal elegancki, rowniez zloty, lancuszek. Pyszalek zatrzymal sie przed automatem, ktory wisial na scianie miedzy toaletami, w waskim korytarzu na tylach restauracji. Stanal 27 i rozejrzal sie na wszystkie strony, jakby szukal sledzacych go szpiegow.Przecietny czlowiek na widok tych oczu - tnacych, slizgajacych sie blyskawicznie i zadnych gwaltu, dostalby bolow zoladka. Oczy byly brazowe, niezwykle ciemne i osadzone tak blisko siebie, ze gdyby ktos zdolal patrzec w nie dluzej niz przez dwie sekundy, moglby przysiac, iz Barry ma zeza. Ale nie mial. Rowna linia czarnych brwi biegla od skroni do skroni bez najmniejszej przerwy na bruzde nad dosc dlugim i spiczastym nosem. Czolo bylo wysokie. Brazowe worki pod oczami swiadczyly o zamilowaniu do alkoholu i szybkiego zycia. Metne bialka zdradzaly, oprocz innych rzeczy, wiele przezytych kacow. Ostrze kochal swoje oczy. Byly legendarne. Wystukal numer biura swego prawnika, nie przestajac ciac wzro- kiem po korytarzu, i powiedzial predko, nie czekajac na odpowiedz: -Tak, tu Barry! Gdzie jest Jerome? Spoznia sie. Mial sie ze mna spotkac czterdziesci minut temu. Gdzie sie podziewa? Widzialas go? Glos tez mial nieprzyjemny. Brzmiala w nim grozba nowoorlean- skiego chuligana, ktory odniosl sukces i z przyjemnoscia zlamalby jeszcze jedno ramie, gdyby ktos zbyt dhzgo zamarudzil na jego drodze albo nie potrafil wystarczajaco szybko odpowiadac na pytania. Glos wprost cuchnal chamstwem, arogancja i szantazem, a biedna sekretarka na drugim koncu linii slyszala go juz wiele razy i nieraz widziala grozne oczy, blyszczace garnitury i kucyk. Z trudem przelknela sline, zlapala oddech, podziekowala niebiosom, ze Ostrze dzwoni, a nie stoi przed nia z knykciami wbitymi w blat biurka, i poinformowala go, ze pan Clifford wyszedl z biura okolo dziewiatej rano i od tego czasu nie dal znaku zycia. Barry cisnal sluchawke i ruszyl z powrotem, trzesac sie z wscieklosci, ale kiedy byl juz blisko stolikow, zreflektowal sie i ponownie przybral swoja wyniosla poze. Restauracja zaczynala sie zapelniac. Dochodzila piata. Chcial jedynie wypic kilka drinkow, a potem zjesc mily obiad ze swoim prawnikiem i porozmawiac z nim spokojnie o wszystkim. Tylko drinki i obiad, to wszystko. Federalni nie spuszczali go z oka. A Jerome mial paranoje i tydzien temu powiedzial mu, ze sadzi, iz w jego biurze zalozono podsluch. Mieli wiec spotkac sie tutaj i zjesc spokojnie obiad, bez obawy, ze agenci dowiedza sie czegokolwiek. Musieli porozmawiac. Jerome Clifford od pietnastu lat byl glownym obronca szumowin Nowego Orleanu - gangsterow, szantazystow, politykow; wszyscy przychodzili do niego, kiedy zaczynalo sie robic goraco. A wyniki mial imponujace. Byl ukladny i skorumpowany, zawsze gotow kupic tych, ktorych mozna bylo kupic. Pil z sedziami i spal z ich przyjaciolkami. Przekupywal policjantow i grozil przysieg- lym. Przestawal z politykami i skladal datki, kiedy go o to proszono. Jerome wiedzial, jak dziala system, totez kiedy ktos trefny a bogaty mial stanac przed sadem w Nowym Orleanie, zawsze znajdowal droge do prawniczego biura W.J. Clifforda, adwokata i notariusza, gdzie znajdowal przyjaciela, ktory zyl z tego, co brudne, i potrafil byc lojalny do konca. Ale sprawa Barry'ego odbiegala od wszystkich dotychczasowych. $yla od nich wieksza i z kazda chwila sie rozrastala. Proces mial sie rozpoczac za miesiac i pachnial egzekucja. Bylo to juz drugie oskarzenie Barry'ego o morderstwo. Pierwsze spadlo na niego, gdy byl niedo- jrzalym osiemnastolatkiem. Lokalny prokurator, majac do dyspozycji tylko jednego - calkowicie niewiarygodnego - swiadka, postanowil udowodnic, ze Muldanno obcial palce i poderznal gardlo chuliganowi z konkurencji. Jednakze wuj Barry'ego, szanowany i doswiadczony -gangster, oplacil kogo trzeba, lawa przysieglych nie mogla uzgodnic werdyktu i w rezultacie sprawa umarla smiercia naturalna. -PSzniej Barry odsiedzial dwa lata w przyjemnym wiezieniu federal- y nym r, okarzenia o wymuszanie. Wuj i tym razem mogl mu pomoc, ale nlodzieniec mial juz dwadziescia piec lat i czas bylo na niewielka odsiadke. Cos takiego dobrze wygladalo w zyciorysie. Rodzina czula sie dumna. Ostrze dostojnie zblizyl sie do baru i usiadl na stolku. Na kontuarze czekala juz na niego szklanka wody sodowej z cytryna. Postanowil nie ruszac alkoholu przez nastepne pare godzin. Potrzebowal pewnej reki. h-kr- Ta rozprawa miala sie roznic od innych. Ofiara byl senator, pierwszy w historii kraju, jak utrzymywano, zamordowany podczas trwania swojej kadencji. Byla to zatem sprawa: Stany Zjednoczone 'Aneryki Polnocnej przeciwko Barry'emu Muldanno. Ciala oczywiscie nie odnaleziono i dla Stanow Zjednoczonych stanowilo to olbrzymi problem. Brak ciala oznaczal brak oswiadczen patologow i badan tlistycznych, a takze brak krwawych zdjec, ktorymi mozna wyma- r~iwac przed lawa przysieglych. Tymczasem Jerome Clifford wyraznie sie lamal. Zachowywal sie '2iwnie - unikal ludzi, coraz rzadziej przychodzil do biura, nie odpowiadal na telefony, spoznial sie na rozprawy, pil tylko coraz Cej, bez przerwy mamroczac cos pod nosem. Zawsze byl twardy i nieustepliwy, a teraz tracil chyba kontakt z rzeczywistoscia i zaczynano juz o tym gadac. Prawde mowiac, Barry mial ochote zmienic adwokata. Wycisnal cytryne i przejrzal sie w lustrze. Zauwazyl kilka zacieka- 28 29 winnych spojrzen - no coz, w tej chwili byl zapewne najslawniejszymczlowiekiem oskarzonym w Ameryce o morderstwo. Do procesu zostaly cztery tygodnie, wiec ludzie sie gapia. Jego zdjecia drukowaly przeciez na pierwszych stronach najpowazniejsze gazety. Tylko cztery krotkie tygodnie, a on potrzebowal czasu. Przydaloby sie jakies opoznienie, odroczenie - cokolwiek. Dlaczego wymiar sprawiedliwosci potrafil dzialac tak szybko w najbardziej nieodpowied- nich momentach? Barry cale zycie spedzil na obrzezach prawa i znal sprawy, ktore ciagnely sie latami. Jego wuja postawiono kiedys w stan oskarzenia, ale po trzech latach wyczerpujacej walki panstwo musialo wreszcie skapitulowac. A on zostal oskarzony przed szescioma zaledwie miesiacami i trach! - juz proces. To nie w porzadku. Romey zle pracowal. Nalezalo go zmienic. Oskarzenie bylo oczywiscie dziurawe. Nikt nie widzial zabojstwa. Owszem, poszlaki mogly wskazywac na Barry'ego, rowniez motyw by sie znalazl. Ale nie bylo swiadka morderstwa. Jedyny informator, niezrownowazony i niepewny, zostalby posiekany na kawalki w krzy- zowym ogniu pytan, jesli w ogole dozylby momentu rozpoczecia procesu. Na razie ukrywali go -federalni. Barry jednak mial cos, co dawalo mu nad nimi olbrzymia przewage - cialo, male zylaste cialo Boyda Boyette'a, gnijace powoli pod warstwa cementu. Bez tego dowodu czcigodny Roy nigdy nie uzyska wyroku skazujacego. Ta mysl sprawila, ze Muldanno usmiechnal sie do dwoch tlenionych blondynek siedzacych przy stoliku niedaleko wyjscia. Od chwili oskarzenia o morderstwo nie narzekal na brak kobiet. Byl slawny. Czcigodny Roy przygotowal dziurawy akt oskarzenia, to prawda, ale w niczym nie ograniczylo to jego nocnych kazan przed kamerami ani pompatycznych zapewnien o blyskawicznym dzialaniu wymiaru sprawiedliwosci, ni bunczucznych wywiadow udzielanych kazdemu, komu nudzilo sie na tyle, zeby zechciec go o to poprosic. Czcigodny Roy, obdarzony gladkim, jak naoliwionym, glosem, twardy niczym skala, grzmocacy Biblia o stol prokurator stanowy, mial nieprzyjemne ambicje polityczne i glosno wyrazal opinie na kazdy temat. Utrzymywal wlasnego agenta prasowego, przepracowanego biedaka, ktorego jedy- nym zadaniem bylo sprawic, by czcigodny Foltrigg przez caly czas znajdowal sie w centrum uwagi narodu, tak by wkrotce opinia publiczna mogla zazadac powolania go na stanowisko senatora Stanow Zjednoczonych. Dokad stamtad poprowadzi go dobry Bog, wiedzial tylko sam Roy. Ostrze zgryzl resztke lodu, przypominajac sobie Roya Foltrigga wymachujacego przed kamerami akten oskarzenia i ylszaacego wszelkiego rodzaju prognozy na temat triumfu dobra nad zlem. Od tego czasu minelo jednak szesc miesiecy i ani czcigodny Roy, ani jego wspolpracownicy, ani FBI nie znalezli ciala Boyda Boyette'a. Sledzili Barry'ego dwadziescia cztery godziny na dobe, zapewne rowniez teraz czekali na niego na ulicy - tak jakby byl na tyle glupi, zeby po zjedzeniu obiadu zechcial nie wiadomo po kiego diabla ogladac zwloki senatora. Przekupili wszystkich pijaczkow i wloczegow, ktorzy twier- dzili, ze wkrotce moga cos wiedziec. Osuszyli stawy i jeziora, tralowali rzeki. Uzyskali nakazy przeprowadzenia rewizji w dziesiatkach budyn- kow i posiadlosci Nowego Orleanu. Wydali mala fortune na lopaty i koparki. Ale to Barry je mial. Chude cialo Boyda Boyette'a. Chcial przeniesc je w inne miejsce, lecz nie mogl tego zrobic, bo czcigodny Roy i jego zastep aniolow ani przez chwile nie spuszczali go z oczu. Spoznienie Clifforda wynosilo juz godzine. Barry zaplacil za dwie kolejki wody sodowej, mrugnal na blondynki w skorzanych spodnicz- kach i wyszedl, przeklinajac wszystkich prawnikow generalnie, a swo- jego w szczegolnosci. Potrzebowal nowego prawnika, ktory odpowiadalby na jego telefony, przychodzil na spotkania i potrafil znalezc przekupnych przysieglych. Prawdziwego adwokata! Potrzebowal nowego adwokata, lecz takze odroczenia lub jakiejs zwloki, do diabla, czegokolwiek, zeby zwolnic bieg rzeczy, zeby moc sil wreszcie spokojnie zastanowic. Musial zyskac na czasie. Palac papierosa, szedl swobodnym krokiem ulica Magazine pomie- dzy Canal i Poydras. Powietrze bylo ciezkie. Biuro Clifforda znaj- dowalo sie cztery przecznice dalej. Jego adwokat nalegal, by proces odbyl sie jak najszybciej. Coz za kretyn! W amerykanskim systemie prawnym nikt nigdy nie chcial szybkiego procesu, ale W. Jerome Clifford dazyl wlasnie do tego. Niecale trzy tygodnie temu wyjasnil jemu, Barry'emu, ze nalezy przyspieszyc proces, bo dopoki nie ma ciala, nie ma i sprawy et cetera, et cetera. Jesli zas beda zwlekac, cialo moze zostac odnalezione, no a poniewaz Barry jest tak wspanialym podejrzanym i istnieje ogromny nacisk na uzyskanie skazania za to zabojstwo, ktorego zreszta dokonal wlasnorecznie i jest winny jak cholera, powinni natychmiast stanac przed lawa przysieglych. To zaszokowalo Barry'ego. Poklocili sie wsciekle w biurze Romeya i od tego czasu sprawy nie ukladaly sie juz tak jak poprzednio. W pewnym momencie podczas dyskusji przed trzema tygodniami emocje opadly i Ostrze zaczal sie chwalic przed swoim prawnikiem, ze zwloki nigdy nie zostana odnalezione. Pozbyl sie juz wielu i wie, jak 30 31 sie to robi. Chociaz cialo Boyette'a ukrywal w pospiechu i chcial jeteraz przeniesc, byl pewien, ze lezy w calkowicie bezpiecznym miejscu, na ktorego trop nigdy nie wpadna Roy i federalni. Barry zachichotal cicho, idac ulica Poydras. -A wiec gdzie ono jest? - zapytal go wtedy Clifford. -Lepiej, zebys tego nie wiedzial - odparl. -Ale ja chce wiedziec. Caly swiat chce wiedziec. No, powiedz mi, jesli masz odwage. -Lepiej, zebys tego nie wiedzial - powtorzyl. -Daj spokoj. Powiedz. -Nie spodoba ci sie to. -Powiedz. Barry cisnal papierosa na chodnik i prawie sie rozesmial. Nie powinien byl mowic tego Cliffordowi, zachowal sie jak gowniarz. Chociaz z drugiej strony Romey byl czlowiekiem godnym zaufania, obowiazywala go tajemnica zawodowa i w ogole, a do tego jeszcze mial zal do Barry'ego o nieopowiedzenie mu od poczatku wszystkich krwawych szczegolow. Byl stukniety i trefny, wiec jesli jego klienci mieli rece splamione krwia, Jerome Clifford chcial ja zobaczyc. -Pamietasz dzien, w ktorym zniknal Boyette? - spytal wtedy Barty. -Jasne. Szesnasty stycznia. -A pamietasz, gdzie wowczas byles? Romey podszedl do biurka i sprawdzil cos w swoim zagryzmolonym notatniku. -W Kolorado, na nartach - odparl. -Ja zas korzystalem z twojego domu. -Zgadza sie, umowiles sie z zona jakiegos lekarza. -Tak jest. Tylko ze ona nie mogla przyjsc i zeby mi sie nie nudzilo, przywiozlem do ciebie naszego senatora. Jerome znieruchomial i wlepil w Barry'ego glupkowate spojrzenie, po czym otworzyl usta i wbil wzrok w podloge. -Przyjechal w bagazniku - ciagnal Barty - i juz zostal u ciebie. -Gdzie? - spytal Romey z niedowierzaniem. -W garazu. -Klamiesz. -Pod lodzia nie ruszana od dziesieciu lat. -Klamiesz. Drzwi do biura Clifforda byly zamkniete. Barry potrzasnal nimi i cisnal przeklenstwo przez zakratowane okno. Zapalil nastepnego papierosa i ruszyl na obchod okolicznych parkingow, zeby sprawdzic, 32 czy na ktoryms z nich nie stoi czarny lincoln prawnika. PostanowilOdnalezc tego tlustego sukinsyna, chociazby przyszlo mu szukac cala noc. Barty mial przyjaciela w Miami, ktorego oskarzono kiedys o handel narkotykami. Ten przyjaciel z kolei mial dobrego adwokata, ktory opoznial sprawe przez dwa i pol roku, az w koncu sedzia stracil cierpliwosc i zarzadzil proces. Na dzien przed wyborem lawy przysieg- lych ow przyjaciel Barry'ego zabil swojego swietnego prawnika, ~nuszajac sedziego do ponownego odroczenia rozprawy. Prkartaoces nigdy sie nie odbyl. Gdyby Romey niespodziewanie umarl, minelyby cale miesiace, moze nawet lata, zanim proces moglby sie rozpoczac. ;a _Ricky cofal sie krok po kroku, az znalazl sie w lesie. Wszedl na waska sciezke i zaczal biec. -Ricky! Hej, Ricky, zaczekaj! - zawolal Mark. Bezskutecznie. Raz jeszcze spojrzal na mezczyzne z lufa w ustach. Martwe oczy byly na wpol przymkniete, stopy wciaz drzaly. To mu wystarczylo. - Ricky! - krzyknal ponownie, wpadajac na sciezke. Jego brat biegl wolno z przodu, w dziwnej pozycji, z obiema rekami sztywno wyciagnietymi wzdluz ciala, zgiety w pasie. Krzaki uderzaly go w twarz. Nagle sie potknal, ale zdolal utrzymac rowno- wage. Mark zlapal go za ramiona i obrocil ku sobie: -Ricky, posluchaj! Juz wszystko dobrze. Ricky wygladal jak duch, z pobladla buzia i blyszczacymi oczami. Dyszal ciezko i wydawal gluchy, bolesny jek. Nie mogl nic powiedziec. Wyszarpnal sie i pognal dalej, nie przestajac jeczec, a krzewy chlostaly go po twarzy. Mark pobiegl za nim. Po chwili przekroczyli koryto wyschnietego potoku i ruszyli w strone domu. Drzewa przerzedzily sie i Mark ujrzal chylacy sie ku ziemi drewniany plot otaczajacy wieksza czesc kempingu. Dwoje dzieci rzucalo kamieniami w rzad puszek ustawionych rowno na masce zardzewialego samochodu. Ricky przyspieszyl i przecisnal sie przez dziure w ogrodzeniu. Przeskoczyl row, wpadl miedzy dwie przyczepy i popedzil ulica. Mark byl dwa kroki za nim. Brat dyszal jeszcze ciezej, a jego jek stawal sie coraz glosniejszy. Przyczepa, w ktorej mieszkali Swayowie, miala cztery metry szerokosci i dwadziescia dlugosci; stala zaparkowana razem z czter- dziestoma innymi na waskim odcinku ulicy Wschodniej. W sklad Posiadlosci Kolowej Tuckera wchodzily tez ulice: Polnocna, Polu- dniowa i Zachodnia, a wszystkie cztery wily sie i przecinaly pod roznymi katami i we wszelkich mozliwych kierunkach. Kemping byl przyzwoity - ze stosunkowo czystymi ulicami, z kilkoma drzewami, pelen rowerow i bez porzuconych wozow. Specjalne betonowe blokady uniemozliwialy rozwijanie nadmiernej predkosci. Pan Tucker, kiedy tylko doniesiono mu o glosnej muzyce czy jakimkolwiek innym halasie, natychmiast dzwonil na policje. Do niego i do jego rodziny nalezal caly teren kempingu i wiekszosc przyczep, w tym takze numer siedemnascie na ulicy Wschodniej, ktory Dianne Sway wynajmowala za dwiescie osiemdziesiat dolarow miesiecznie. Ricky wbiegl przez otwarte drzwi i padl na kanape w malym pokoju. Wydawalo sie, ze placze, ale na jego twarzy nie bylo sladu lez. Podkurczyl kolana, jakby nagle zrobilo mu sie zimno, a potem bardzo powoli wlozyl do ust kciuk prawej dloni. Mark obserwowal go uwaznie. -Ricky, odezwij sie - rzekl, potrzasajac go lagodnie za ramie. - Mow do mnie, stary. Ricky, juz wszystko w porzadku. Brat mocno ssal kciuk. Mial zamkniete oczy i drzal. Mark rozejrzal sie po pokoju, nastepnie po kuchni i stwierdzil, ze wszystko wyglada tak samo jak przed godzina. Przed godzina! A wydawalo sie, ze minely cale dnie. Slonce zaczynalo zachodzic i w pomieszczeniach pociemnialo. Podreczniki i plecaki szkolne lezaly jak zwykle na stole kuchennym. Kartka od mamy jak co dzien tkwila na polce kolo telefonu. Podszedl do zlewu i nalal sobie wody do czystego kubka. Strasznie chcialo mu sie pic. Saczac chlodny plyn, patrzyl przez okno na stojaca obok przyczepe. Nagle uslyszal glosne cmokanie i spojrzal na brata. Kciuk. Widzial kiedys w telewizji program o dzieciach z Kalifornii, u ktorych ssanie kciuka bylo reakcja na trzesienie ziemi. Zajmowali sie nimi wszyscy mozliwi lekarze, a one jeszcze rok po kataklizmie wciaz ssaly. Dotknal kubkiem bolacego miejsca na wardze i przypomnial sobie o krwi. Pobiegl do lazienki i przejrzal sie w lustrze. Wysoko na czole ujrzal maly, ledwie widoczny siniak, ktory bolal bardziej, nizby mozna sie bylo spodziewac. Obrzmiale lewe oko wygladalo okropnie. Mark puscil wode i zmyl plamke krwi z dolnej wargi, ktora - choc nie spuchnieta - zaczela go nagle bolec. Co tam. Bywalo juz gorzej po szkolnych bojkach. Jest twardy. Wyjal z zamrazarki kostke lodu i przycisnal ja mocno ponizej oka. Podszedl do kanapy i przyjrzal sie bratu, szczegolnie uwaznie obser- wujac jego kciuk. Ricky spal. Dochodzilo wpol do szostej; pora, kiedy 35 imatka wracala do domu po dlugich dziewieciu godzinach w fabryce lamp. Nadal dzwonilo mu w uszach od wystrzalu i uderzen, ktore oberwal od swego zmarlego przyjaciela pana Romeya, ale mogl juz III,'~',i przynajmniej myslec. Usiadl u stop Ricky'ego, powoli masujac kostka ~III lodu opuchlizne wokol oka. Jesli nie zadzwoni pod dziewiecset jedenascie, cale dnie mina, zanim Romeya odnajda. Las stlumil odglos wystrzalow, z pewnoscia wiec oprocz niego i Ricky'ego nikt ich nie uslyszal. Wiele razy byl na i! I',I polance i nagle zdal sobie sprawe, ze nigdy nikogo tam nie spotkal. Byla kompletnie odcieta od swiata. Dlaczego Romey wybral akurat to miejsce? Pochodzil przeciez z Nowego Orleanu, czyz nie? I Mark ogladal niezliczona liczbe programow policyjnych w telewizji I'~IIi wiedzial, ze kazda rozmowa z numerem dziesiecset jedenascie jest nagrywana. Nie chcial, by go nagrano. Postanowil, ze nie opowie nikomu, nawet matce, tego, co przed chwila przezyli - i dlatego wlasnie, w tym powaznym momencie, musial porozmawiac z mlodszym bratem i ustalic wspolna wersje wydarzen. -Ricky - odezwal sie, szarpiac go za noge. Chlopiec jeknal, ale nie otworzyl oczu, tylko skulil sie jeszcze bardziej. - Ricky, obudz sie! Brat nie odpowiedzial, lecz zadrzal nagle, jakby bylo mu zimno. Mark przykryl go wyjeta z szafy koldra. Nastepnie zawinal w scierke garsc kostek lodu i przylozyl je sobie delikatnie do lewego oka. Nie I mial ochoty odpowiadac na pytania matki dotyczace jego twarzy. Zerknal na telefon i pomyslal o filmach z Indianami i kowbojami, o trupach zascielajacych ziemie, krazacych wokol nich sepach i trosce wszystkich, zeby pogrzebac ciala, zanim dobiora sie do nich te cholerne ptaszyska. Za godzine bedzie ciemno. Czy sepy, poluja w nocy? Nie widzial tego w zadnym filmie. Obraz tlustego prawnika, ktory nadal lezy na polance, z pistoletem w ustach, bez jednego buta i zapewne wciaz jeszcze krwawi, byl wystarczajaco okropny, a dorzucenie do tego wyobrazenia szarpiacych zwloki sepow sprawilo, ze Mark siegnal po telefon. Wystukal dziewiec- ~ set jedenascie i odchrzaknal. -Hmm, w lesie jest martwy czlowiek i... tego... ktos powinien przyjechac go zabrac. - Staral sie mowic jak najgrubszym glosem, ale od pierwszej chwili zdal sobie sprawe, ze efekt jego usilowan jest i I zalosny. Oddychal ciezko, a siniak na czole pulsowal bolem. -Kto dzwoni? - zapytala kobieta o glosie robota. i -Hm, naprawde wolalbym tego nie mowic. -Potrzebne nam twoje nazwisko, chlopcze. - Swietnie wiedziala, ze jest tylko dzieciakiem. A ludzil sie, ze wezmie go przynajmniej za pietnastolatka. -Chce pani uslyszec o tym ciele czy nie? -Gdzie ono jest? To wspaniale, pomyslal, ze komus o tym mowie. I to komus, komu nie mozna ufac, kto nosi mundur i pracuje w policji. Juz slyszal te rozmowe, odtwarzana raz po raz na sali sadowej, dokladnie tak, jak to pokazywali w telewizji. Zrobia te swoje badania glosu i wszyscy dowiedza sie, ze to on, Mark Sway, dzwonil na policje i doniosl o trupie, o ktorym nikt inny nie wiedzial. Sprobowal jeszcze bardziej pogrubic glos. -Niedaleko Posiadlosci Kolowej Tuckera jest... -Przy Whipple Road? -Tak. Cialo lezy w lesie, miedzy Posiadloscia Kolowa Tuckera a autostrada numer siedemnascie. -W lesie? -No, tak. A dokladnie na samochodzie, ktory stoi w lesie. -I jest martwe? -Faceta zabito, rozumie pani? Strzelono mu z pistoletu w usta i na pewno nie zyje. -A wiec widziales zwloki? - W jej glosie wyczul teraz napiecie. Coz za idiotyczne pytanie, pomyslal. Czy je widzialem? Policjantka chciala zyskac na czasie, probowala zatrzymac go przy telefonie, zeby mogli go namierzyc. -Synu, czy widziales cialo? - zapytala ponownie. -Oczywiscie, ze je widzialem. -W takim razie musisz mi podac swoje nazwisko. -Niech pani poslucha. Od autostrady numer siedemnascie odchodzi drozka prowadzaca do polanki w lesie. Samochod jest duzy i czarny, a martwy mezczyzna lezy na masce. Coz, jesli go nie znajdziecie, nic na to nie poradze. Do widzenia. Odlozyl sluchawke i spojrzal na telefon. W przyczepie panowala kompletna cisza. Podszedl do okna i wyjrzal przez brudne zaslony na zewnatrz, wyobrazajac sobie, ze za chwile pojawia sie samochody policyjne - z megafonami, grupami antyterrorystycznymi w kulo- odpornych kamizelkach... Wez sie w garsc, nakazal sobie. Potrzasnal Rickym i zdumial sie, jak zimne i wilgotne jest jego ramie. Ale malec spal dalej, ssac kciuk. Mark ujal go delikatnie w pasie i pociagnal waskim korytarzem do ich sypialni. Kiedy kladl brata do lozka, ten mamrotal cos i wiercil sie troche, ale zaraz zwinal sie w klebek i zasnal. Mark nakryl go kocem i zamknal za soba drzwi. 36 37 Napisal kartke do matki, ze Ricky zle sie czuje i spi, wiec niech siezachowuje cicho. Dodal tez, ze wroci okolo czwartej. Chlopcy nie musieli byc w domu, kiedy wracala z pracy, ale mieli obowiazek zostawiac jej informacje. Odlegle bicie lopat smiglowca pozostalo nie zauwazone. Wszedl na sciezke i zapalil papierosa. Przed dwoma laty sprzed jednego z domow na przedmiesciu, niedaleko kempingu, zginal nowy rower. Plotka glosila, ze widziano go przy ktorejs z przyczep, gdzie paru chlopakow z kempingu rozebralo go i przemalowalo. Dzieci z bogatych domow na przedmiesciu lubily nazywac swoich gorszych sasiadow "gnojkami z kempingu", z czego wynikaly calkiem oczywiste konsekwencje. Wszyscy uczeszczali do tej samej szkoly i codziennie pomiedzy dwiema grupami wybuchaly bojki. Wina ze wszelkie zbrodnie i przestepstwa popelnione na przedmiesciu automatycznie obarczano ludzi z kempingu. Kevin, zlodziejaszek z ulicy Polnocnej, mial ten rower i pokazal go kilku kumplom jeszcze przed przemalowaniem. Widzial go rowniez Mark. Wiesc o tym sie rozniosla i zaczeli weszyc gliniarze. Pewnego wieczoru rozleglo sie pukanie do drzwi przyczepy numer siedemnascie. Nazwisko Marka wyplynelo w sledztwie i policjant mial kilka pytan. Siedzial przy kuchennym stole i przez godzine wpatrywal sie w chlopca. Zupelnie nie przypominalo to telewizji, gdzie oskarzony trzyma fason i nasmiewa sie z glupiego gliny. Mark do niczego sie nie przyznal, ale przez trzy noce nie mogl zasnac i postanowil, ze odtad bedzie wiodl zycie czyste i trzymal sie z dala od klopotow. A teraz wlasnie mial klopot. Prawdziwy, nie taki drobny jak tamten. Martwy mezczyzna, ktory przed smiercia zdradzil mu sekret. Czy mowil prawde? Polprzytomny od prochow, pijany i stukniety jak diabli, gadal o czarodzieju i innych bzdurach. Ale niby dlaczego mialby klamac? Mark zdawal sobie sprawe, co to znaczy, ze trzymal w rece, a nawet dotykal spustu pistoletu, od ktorego zginal mezczyzna. Pozwolenie komus na popelnienie samobojstwa musi byc ciezka zbrodnia. Nigdy nie powie o tym nikomu! Romey zamilkl na zawsze. Rickym sie zajmie. Nie wygadal sie o rowerze, nie wygada sie i teraz. Nikt nie dowie sie, ze byl w samochodzie. W oddali rozleglo sie wycie syreny, a potem, juz blizej, miarowy 38 stukot lopat smiglowca. Mark skulil sie pod drzewem, po czymwychynal powoli i skradal sie miedzy drzewami, przez zarosla, nisko pochylony, nie spieszac sie, az poslyszal glosy. Wszedzie blyskaly niebieskie i czerwone swiatla. Biale wozy policji z Memphis otaczaly czarnego lincolna. Na polanke wjezdzala pomaran- czowo-biala karetka. Nikt nie wygladal na zdenerwowanego czy przestraszonego. Cialo Romeya lezalo na swoim miejscu. Jeden z gliniarzy fotografo- wal je, podczas gdy inni dowcipkowali. Krotkofalowki trzeszczaly, tak jak w telewizji. Spod trupa ciekla krew na tylne swiatla samochodu. Pistolet nadal zwisal groteskowo z tego, co pozostalo po ustach. Cialo Romeya przesunelo sie w prawo; oczy trupa byly zamkniete. Klik, klik, pstrykal fotograf, a potem zawolal, ze skonczyl. Zjawili sie sanitariusze, zrobili glupie miny, powiedzieli pare idiotycznych dowcipow i gliniarze zasmiali sie glosno. Wszystkie drzwi lincolna byly otwarte - policjanci dokladnie przeszukiwali samochod. Nikt nie probowal przeniesc zwlok. Smiglowiec zrobil jeszcze jedno okrazenie i odlecial. Mark tkwil ukryty gleboko w zaroslach, jakies dziesiec metrow od drzewa i klody, gdzie wczesniej palili z Rickym papierosy. Mial idealny widok na polanke i grubego prawnika przypominajacego tlusta krowe lezaca posrodku drogi. Przyjechal kolejny woz policyjny, pozniej jeszcze jedna karetka. Ludzie w mundurach wpadali na siebie. Z samochodu z wielka ostroznoscia wyjmowano male biale torebki z niewiadoma zawartoscia. Dwaj gliniarze w gumowych rekawiczkach zwijali gumowy waz. Fotograf kucal kolejno przy drzwiach i blyskal fleszem. Czasem ktos zatrzymywal sie na chwile i gapil idiotycznie na Romeya, ale wiekszosc obecnych pila kawe z plastykowych kubkow i gawedzila. Jeden z policjantow polozyl brakujacy but na bagazniku kolo ciala, a nastepnie schowal go do bialej torebki i cos na niej napisal. Inny ukleknal przy tablicy rejestracyjnej, odczytal numery i czekal z krotkofalowka przy uchu na odpowiedz. W koncu dwaj sanitariusze wysuneli nosze z pierwszej karetki i ustawili je przy bagazniku lincolna. Chwycili Romeya za stopy i pociagneli delikatnie, tak by dwaj pozostali koledzy mogli go ujac pod ramiona. Gliniarze przypatrywali sie temu i zartowali z tuszy pana Clifforda, bo znali juz teraz jego nazwisko. Pytali, czy pielegniarze zdolaja uniesc jego ciezki zad, czy nosze sa specjalnie wzmacniane, czy thzscioch zmiesci sie w karetce. Bylo duzo smiechu, kiedy sanitariusze z wysilkiem opuszczali cialo na nosze. 39 Jeden z policjantow schowal pistolet do torebki. Nosze dzwignietoi wsunieto do karetki, ale nie zamykano jeszcze drzwi. Za chwile pojawil sie samochod holowniczy z zoltym kogutem i podjechal tylem do przedniego zderzaka lincolna. Mark pomyslal o Rickym i ssaniu kciuka. Moze brat potrzebuje pomocy? Lada chwila wroci mama. Co bedzie, jesli sprobuje go zbudzic i Ricky sie przestraszy? Postanowil zaraz wracac do domu i po drodze wypalic ostatniego papierosa. Uslyszal jakis dzwiek za plecami, ale go zlekcewazyl. A potem nagle czyjas ciezka dlon chwycila go za kark i ktos spytal: -Co sie tu dzieje, chlopcze? Mark odwrocil sie gwaltownie i spojrzal w twarz policjanta. Zdretwial, nie mogl nabrac powietrza w pluca. -Co tutaj robisz, synu? - dociekal funkcjonariusz, podnoszac go za kark. Uscisk nie bolal, ale policjant zadal posluszenstwa. - Wstawaj. Nie boj sie. Mark wstal i gliniarz go puscil. Obecni na polance widzieli to i teraz ich obserwowali. -Co tu robisz? -Patrze tylko. Glina wskazal latarka na polanke. Slonce zaszlo, do zmroku bylo ze dwadziescia minut. Podejdzmy tam - rzekl. -Powinienem isc do domu. Policjant otoczyl go ramieniem i poprowadzil przez zarosla. -Jak sie nazywasz? - zapytal. -Mark. -Nazwisko? -Sway. A pana? -Hardy. Mark Sway, co? - powtorzyl gliniarz w zamysleniu.- Mieszkasz w Posiadlosci Kolowej Tuckera, prawda? Nie mogl zaprzeczyc, ale z jakiegos powodu sie zawahal. -Tak, prosze pana - odparl. Dolaczyli do kregu funkcjonariuszy, ktorzy milczac patrzyli na Marka. -Hej chlopaki, to jest Mark Sway, dzieciak, ktory do nas dzwonil - oznajmil Hardy. - Bo to ty dzwoniles, prawda, Mark? Chcial sklamac, lecz watpil, by to cos dalo. -Tak, prosze pana. -Jak znalazles cialo? -Bawilismy sie z bratem. 40 -Gdzie?-Tu, w okolicy. Mieszkamy tam - wskazal dlonia za drzewa. -Paliliscie trawke? -Nie, prosze pana. -Na pewno? -Tak, prosze pana. -Trzymaj sie z dala od narkotykow, synu. Policjantow bylo co najmniej szesciu i pytania padaly ze wszystkich stron. -Jak znalezliscie samochod? -Po prostu natknelismy sie na niego. -O ktorej to bylo godzinie? -Naprawde nie pamietam. Lazilismy sobie po lesie. Zawsze to robimy. -Jak sie nazywa twoj brat? -Ricky. -To samo nazwisko? -Tak, prosze -pana. -Gdzie byliscie w chwili gdy zauwazyliscie samochod? Mark wskazal na drzewo z tylu. - Pod tamtym drzewem. Podszedl sanitariusz i oznajmil, ze odjezdzaja i zabieraja cialo do kostnicy. Samochod holowniczy odciagal lincolna. Bylo prawie ciemno. -Gdzie jest teraz Ricky? -W domu? -Dlaczego schowales sie w tamtych krzakach? -Nie wiem. -Daj spokoj, 1Vlark, przeciez schowales sie z jakiegos powodu. -Nie wiem. To dosc przerazajace, wie pan. Patrzenie na trupa i tak dalej. -Nigdy wczesniej nie widziales trupa? -Tylko w telewizji. Jeden z gliniarzy usmiechnal sie na to. Czy widzieliscie tego mezczyzne, zanim sie zabil? -Nie, prosze pana. -A wiec znalezliscie go tak po prostu? -Tak, prosze pana. Weszlismy pod tamto drzewo i zobaczylismy samochod, a potem, hmm, tego mezczyzne. Gdzie byliscie, kiedy padl strzal? Mark juz zamierzal pokazac na drzewo, ale w ostatniej chwili sie zreflektowal. -Chyba nie zrozumialem pytania. 41 -Wiemy, ze slyszeliscie strzal. Gdzie byliscie, kiedy padl?-Nie slyszelismy zadnego strzalu. -Jestes tego pewien? -Tak. Przyszlismy tutaj, znalezlismy go i wrocilismy do domu, zeby zadzwonic pod dziewiecset jedenascie. -Dlaczego nie podales nazwiska, kiedy zadzwoniles? -Nie wiem. -Daj spokoj, Mark, musi byc jakis powod. -Nie wiem. Moze dlatego, ze sie balem. Gliniarze wymienili spojrzenia, jakby to, co sie dzialo, stanowilo swego rodzaju gre. Mark staral sie normalnie oddychac i przybrac jak najbardziej zalosny wyraz twarzy. W koncu byl tylko dzieckiem. -Naprawde musze isc do domu - rzekl. - Mama na pewno juz mnie szuka. -Okay, jeszcze ostatnie pytanie - oznajmil Hardy. - Czy silnik pracowal, kiedy zobaczyliscie samochod? Mark myslal goraczkowo, lecz nie mogl sobie przypomniec, czy Romey przed zastrzeleniem sie wylaczyl silnik. -Nie jestem pewien - odparl bardzo wolno - ale wydaje mi sie, ze pracowal. -Wsiadaj - Hardy wskazal na woz policyjny. - Odwioze cie do domu. -Nie trzeba. Pojde na piechote. -Nie, jest za ciemno. Podwioze cie. Chodz. - Wzial go za ramie i odprowadzil do samochodu. Dianne Sway zadzwonila do kliniki dzieciecej i teraz siedziala na krawedzi lozka Ricky'ego, obgryzajac paznokcie i czekajac na telefon od lekarza. Pielegniarka zapewnila ja, ze nie potrwa to dluzej niz dziesiec minut. Powiedziala rowniez, ze w szkolach grasuje szczegolnie zarazliwy wirus i w ciagu tygodnia szpital musial przebadac setki dzieci. Objawy Ricky'ego sie zgadzaly, wiec nie powinna sie zamart- wiac. Dianne dotknela czola syna, zeby sprawdzic, czy ma goraczke. Potrzasnela nim delikatnie, ale na prozno - wciaz byl zwiniety w klebek i ssal kciuk, lecz oddychal normalnie. Uslyszala trzasniecie drzwi samochodu, wiec poszla do kuchni. -Czesc, mamo - zawolal Mark, wchodzac do srodka. -Gdzie byles? - spytala ostro. - Co sie stalo Ricky'emu? W drzwiach stanal sierzant Hardy i Dianne zamarla. -Dobry wieczor pani - odezwal sie policjant. -Cos ty zrobil? - spojrzala na Marka. -Nic. Hardy wszedl do srodka. -Mark nic nie zmalowal, prosze pani. -To co pan tutaj robi? -Wytlumacze ci, mamo. To dosc dluga historia - wtracil syn. Sierzant zamknal za soba drzwi i wszyscy troje staneli w ciasnym pokoiku, spogladajac na siebie ze zmieszaniem. -Slucham. -No, ja i Ricky bawilismy sie w lesie i zobaczylismy na polance ten wielki czarny samochod z wlaczonym silnikiem, a kiedy podeszlismy 43 blizej, okazalo sie, ze na pokrywie bagaznika lezy mezczyzna z pis-toletem w ustach. Byl martwy. -Martwy! -Samobojstwo, prosze pani - wyjasnil Hardy. -Pobieglismy wiec jak najszybciej do domu i zadzwonilismy pod dziewiecset jedenascie. Dianne przykryla usta dlonia. -Mezczyzna nazywal sie Jerome Clifford, bialy - rzekl sierzant oficjalnym tonem. - Mieszkal w Nowym Orleanie i nie mamy pojecia, po co tu przyjechal, Sadzimy, ze zmarl jakies dwie godziny temu. Zostawil list pozegnalny. -Co sie stalo Ricky'emu? - spytala Dianne. -Kiedy wrocilismy do domu, rzucil sie na kanape, zaczal ssac kciuk i nie chcial nic mowic. Polozylem go do lozka i przykrylem koldra. -Ile on ma lat? - odezwal sie Hardy, marszczac czolo. -Osiem. -Czy moge go zobaczyc? -Po co? -Martwie sie o niego. Widzial straszna rzecz i mogl doznac szoku. -Szoku? -Tak, prosze pani. Dianne wybiegla z kuchni i szybko przeszla do sypialni, potrzasajac glowa i zaciskajac zeby. Mark i Hardy ruszyli za nia. Sierzant sciagnal koldre z ramion Ricky'ego i dotknal jego szyi. Kciuk nadal tkwil w ustach. Policjant potrzasnal chlopcem i zawolal go po imieniu. Ricky otworzyl na moment oczy i wymamrotal cos cicho. -Ma chlodna i wilgotna skore. Czy jest chory? -Nie. Zadzwonil telefon i Dianne pobiegla odebrac. Hardy i Mark sluchali, jak opisuje lekarzowi objawy wystepujace u Ricky'ego i opowiada o trupie, ktorego znalezli chlopcy. -Czy Ricky cos mowil, gdy zobaczyliscie cialo? - spytal cicho sierzant. -Chyba nie. Wszystko wydarzylo sie bardzo szybko. Kiedy tylko je ujrzelismy, pognalismy ile sil w nogach. Przez cala droge Ricky pojekiwal i dyszal ciezko. I biegl jakos tak dziwnie, ze sztywno wyciagnietymi w dol ramionami. Nigdy nie widzialem, zeby biegl w ten sposob. Potem, gdy dotarlismy do domu, zwinal sie w klebek i od tamtej pory sie nie odezwal. -Musimy go zabrac do szpitala. Mark poczul, ze miekna mu kolana, i oparl sie o sciane. Matka odlozyla sluchawke i sierzant wyszedl jej na spotkanie do kuchni. -Lekarz chce go obejrzec. - W jej glosie brzmiala panika. -Zadzwonie po karetke - oznajmil Hardy, kierujac sie ku wyjsciu. - Prosze spakowac troche ubran. - Wyszedl, zostawiajac drzwi otwarte. Dianne spojrzala na Marka, ktoremu zrobilo sie slabo i osunal sie na krzeslo przy stole kuchennym. -Mowisz prawde? - spytala. -Tak, mamo. Zobaczylismy trupa, Ricky chyba sie przestraszyl i zaraz pobieglismy z powrotem do domu. Gdyby chcial opowiedziec cala historie, zajeloby mu to kilka godzin. Kiedy zostana sami, moze zmieni zdanie i powie jej, co sie naprawde wydarzylo, ale teraz byl tu ten gliniarz i sprawy zanadto by sie skomplikowaly. Nie bal sie matki i rzadko ja oklamywal. Miala tylko trzydziesci lat, znacznie mniej niz matki jego kolegow, i wiele razem przeszli. Walka z ojcem zwiazala ich ze soba niezwykle silnie. Ukrywanie przed nia prawdy sprawialo mu bol. Byla bliska paniki, ale to, czego dowiedzial sie od Romeya, nie mialo nic wspolnego ze stanem Ricky'ego. Ostry bol zalal mu nagle zoladek i pokoj zafalowal. -Co ci sie stalo w oko? -Bilem sie w szkole. Nie ja zaczalem. -Jak zwykle. Nic ci nie jest? -Chyba nie. Hardy wyjrzal zza drzwi. -Karetka bedzie tu za pare minut. Ktory szpital? -Lekarz powiedzial, zeby jechac do St. Peter's. -Kto was leczy? -Greenway, Simon Greenway. Jest w duzej grupie pediatrow. - Nerwowym ruchem zapalila papierosa. - Mysli pan, ze to cos powaznego? -Ricky'ego trzeba zbadac, moze nawet hospitalizowac. Widywa- lem juz takie rzeczy, czesto przytrafiaja sie dzieciom, ktore sa swiadkami zabojstw i pobic. Takie przezycie wywiera bardzo silny wplyw na delikatna psychike i powrot do zdrowia moze troche potrwac. Pamietam chlopca, ktory widzial, jak handlarz narkotykow zastrzelil jego matke. Bylo to w jednym z osiedli dla biedoty jakis rok temu i nieszczesny malec dotychczas nie wyszedl ze szpitala. -Ile mial lat? 45 -Osiem, teraz ma dziewiec. Nie chce mowic. Odmawia jedzenia.Ssie kciuk i bawi sie lalkami. Bardzo przykra sprawa. Dianne zmeczyla juz ta rozmowa. -Spakuje jego rzeczy - powiedziala. -Prosze wziac tez cos dla siebie. Moze bedzie musiala pani przy nim zostac. -A co z Markiem? -O ktorej wraca pani maz? -Nie mam meza. -Wiec niech pani spakuje tez rzeczy Marka. Pewnie beda chcieli zatrzymac pania do rana. Stala na srodku kuchni, z papierosem w ustach, i probowala zebrac mysli. Byla przestraszona i niepewna. -Nie mam ubezpieczenia zdrowotnego - wymamrotala w stro- ne okna. -St. Peter's przyjmuje rowniez nie ubezpieczonych. Prosze sie spakowac. Gdy tylko karetka zatrzymala sie przed przyczepa numer siedem- nascie na ulicy Wschodniej, zebral sie wokol niej tlumek gapiow. Sanitariusze wyjeli nosze i weszli do srodka. Ludzie przygladali sie, czekali, szeptali i pokazywali cos palcami. Hardy okryl Ricky'ego kocem. Chlopiec chcial zwinac sie w klebek, ale uniemozliwily mu to mocne pasy, ktorymi byl skrepowany. Jeknal dwa razy, lecz nie otworzyl oczu. Dianne uwolnila delikatnie jego prawe ramie, zeby mial dostep do kciuka. Jej oczy byly wilgotne, ale postanowila nie plakac. Mark obserwowal ja uwaznie. Kiedy sanitariusze zblizyli sie do karetki, ludzie sie odsuneli. Nosze z Rickym zaladowano do srodka i Dianne wsiadla razem z nim. Kilku sasiadow zawolalo cos z troska, ale kierowca zamknal drzwi, zanim zdazyla odpowiedziec. Mark usiadl obok Hardy'ego na przednim fotelu policyjnego samochodu. Sierzant wcisnal guzik i niebieski kogut zaczal blyskac, oswietlajac sasiednie przyczepy. Tlum cofnal sie nieco; niebieskie i czerwone swiatla ruszyly i wkrotce zniknely. Mark byl zbyt zmartwiony i przestraszony, zeby interesowac sie krotkofalowkami, mikrofonami, pistoletami i cala reszta policyjnych gadzetow. Siedzial bez ruchu i milczal. -Mowiles prawde, chlopcze? - dobiegl go nagle glos Hardy'ego. -Tak, prosze pana. Na jaki temat? -Tego, co widziales. -Tak, prosze pana. Nie wierzy mi pan? -Tego nie powiedzialem. Po prostu wszystko wydalo mi troche dziwne i tyle. Mark odczekal kilka sekund i gdy stalo sie oczywiste, ze sierzant czeka na odpowiedz, spytal: -Co wydalo sie panu dziwne? -Pare rzeczy. Po pierwsze, zadzwoniles, ale nie chciales podac swojego nazwiska. Dlaczego? Jesli ty i Ricky natkneliscie sie przypad- kowo na martwego mezczyzne, to czego mialbys sie obawiac? Po drugie; dlaczego podkradles sie tam z powrotem i schowales w zaros- lach? Chowaja sie ludzie, ktorzy sie czegos boja. Dlaczego zwyczajnie nie wrociles na polanke, zeby opowiedziec nam, co widziales? Po trzecie, jesli Ricky widzial to samo co ty, to dlaczego on doznal szoku, a ty jestes w calkiem dobrej formie? Wiesz, o co mi chodzi? Mark myslal przez chwile, po czym zdal sobie sprawe, ze nie przychodzi mu do glowy zadna sensowna odpowiedz. Milczal wiec. Jechali miedzystanowa w kierunku centrum. Fajnie bylo patrzec, jak inne samochody odsuwaja sie, zeby ich przepuscic. Czerwone swiatla karetki byly tuz za nimi. -Nie odpowiedziales na moje pytanie - rzekl w koncu Hardy. -Jakie pytanie? -Pytalem, dlaczego nie podales swojego nazwiska, kiedy za- dzwoniles? -Balem sie, okay? To pierwszy trup, jakiego w zyciu widzialem, i bylem przestraszony. Nadal jestem. -Wiec dlaczego podkradles sie tam z powrotem? Dlaczego sie przed nami ukryles? -Balem sie, rozumie pan, ale chcialem zobaczyc, co sie dzieje. To chyba nie przestepstwo? -Byc moze nie. Zjechali z autostrady i zaczeli sie przedzierac przez gesty ruch uliczny. Widac juz bylo drapacze chmur w centrum. -Po prostu wolalbym, zebys mowil prawde - oznajmil sierzant. -Nie wierzy mi pan? -- Mam pewne watpliwosci. Mark przelknal z trudem sline i spojrzal w boczne lusterko. -Dlaczego ma pan watpliwosci? -Powiem ci, co o tym mysle, chlopcze. Chcesz posluchac? -Pewnie - odparl wolno Mark. -Otoz mysle, ze siedzieliscie w krzakach i paliliscie papierosy. 46:'~,,... 47 ~~i'~i~~~'A.IZnalazlem swieze niedopalki pod tym drzewem z lina. No wiec siedzieliscie tam sobie, popalajac, i widzieliscie cale zdarzenie. Markowi serce podeszlo do gardla i zrobilo mu sie nagle zimno, ale wiedzial, ze musi zachowac spokoj. Wzruszyl wiec tylko ramionami. Hardy'ego tam nie bylo. Nic nie widzial. Drzaly mu rece, wiec usiadl na nich. Sierzant przygladal mu sie. -Czy aresztujecie dzieci za palenie papierosow? - odezwal sie odrobine slabszym glosem. -Nie. Ale dzieci, ktore oklamuja policje, popadaja w roznego rodzaju tarapaty. -Ja nie klamie. Kiedy indziej palilem tam papierosy, ale dzisiaj nie. Lazilismy sobie po prostu z Rickym, zastanawiajac sie, czy moze zapalic, kiedy natknelismy sie na ten samochod i Romeya. Hardy zawahal sie lekko i spytal: -Kto to jest Romey? Mark zesztywnial i odetchnal gleboko. W ulamku sekundy zro- zumial, ze bylo po wszystkim. Spieprzyl sprawe. Za duzo gadal. Za duzo klamal. Jego wersja nie przetrwala nawet godziny. Mysl, nakazal sobie. -Przeciez tak sie nazywal ten facet, nieprawdaz? -Romey? -Tak. Nie tak go pan nazwal? -Nie. Powiedzialem twojej matce, ze nazywal sie Jerome Clifford, z Nowego Orleanu. -Zrozumialem, ze powiedzial pan: "Romey Clifford, z Nowego Orleanu". -Kto w ogole slyszal o imieniu Romey? -Nie mam pojecia. Skrecili w prawo i Mark spojrzal przed siebie. -Czy to St. Peter's? - zainteresowal sie. -Tak glosi neon. Hardy zaparkowal z boku. Patrzyli, jak karetka znika we wjezdzie przeznaczonym dla ostrego dyzuru. Czcigodny J. Roy Foltrigg, prokurator stanowy dla poludniowego dystryktu Luizjany z siedziba w Nowym Orleanie, czlonek Partii Republikanskiej, pociagnal z puszki lyk soku pomidorowego i roz- prostowal nogi. Siedzial z tylu swojej podrasowanej furgonetki marki Chevrolet, gladko sunacej autostrada. Do Memphis bylo jeszcze piec _ godzin jazdy na polnoc miedzystanowa numer piecdziesiat piec. Mogl zlapac samolot, ale nie zrobil tego z dwoch powodow. Po pierwsze, ze wzgledu na sprawy papierkowe. Mogl wprawdzie stwierdzic, ze to oficjalny wyjazd zwiazany ze sprawa Boyda Boyette'a, nagiac kilka faktow i sprawic, zeby to przelknieto. Jednakze zanim zwrocono by mu koszty, mineloby kilka miesiecy, a w dodatku nalezaloby wypelnic osiemnascie roznych formularzy. Po drugie, co wazniejsze, nie lubil latac. Mogl poczekac trzy godziny w Nowym Orleanie na trwajacy godzine lot i byc w Memphis okolo jedenastej wieczorem, ale podroz furgonetka potrwa tylko godzine dluzej. Nie przyznawal sie nawet samemu sobie do tego strachu przed lataniem, lecz wiedzial, ze pewnego dnia bedzie musial odwiedzic psychiatre, zeby go prze- zwyciezyc. A na razie sprawil sobie za wlasne pieniadze te elegancka furgonetke i zaladowal ja urzadzeniami i aparatura - byly tu dwa telefony, telewizor, nawet faks. Prul w niej po poludniowym dystrykcie Luizjany, zawsze z Wallym Boxxem jako kierowca. Bylo to znacznie milsze niz jazda jakakolwiek limuzyna. Roy zsunal z nog mokasyny i gapil sie przez okno na wolno zapadajacy zmierzch, podczas gdy agent specjalny Trumann sluchal kogos, przyciskajac do ucha sluchawke telefonu. Na drugim koncu 4 - Klient wyjatkowo miekkiego, ciagnacego sie przez cala szerokosc chevroleta, fotela siedzial wiceprokurator stanowy Thomas Fink, lojalny pod- wladny Foltrigga, ktory przez osiemdziesiat godzin tygodniowo pracowal nad sprawa Boyette'a i mial poprowadzic wieksza czesc procesu, przede wszystkim oczywiscie wykonac szara robote papier- kowa, zostawiajac latwa i przynoszaca rozglos czesc dla swojego szefa. Fink czytal, jak zawsze, jakis dokument, probujac podsluchac mam- rotanie Trumanna, ktory siedzial naprzeciw niego w duzym fotelu obrotowym. Agent mial na linii FBI z Memphis. Obok Trumanna, w identycznym obrotowym fotelu, usadowil sie agent specjalny Skipper Scherff, niedoswiadczony rekrut, ktory niewiele wiedzial o sprawie, ale byl akurat wolny i dlatego zalapal sie na te mila przejazdzke do Memphis. Scherff pisal cos w notatniku i mial to robic przez nastepne piec godzin, gdyz w tym waskim kregu wladzy jego glos sie absolutnie nie liczyl i nikt zreszta nie chcialby go sluchac. Jego zadaniem bylo przygladac sie gorliwie notatnikowi oraz przyjmowac rozkazy od bezposredniego szefa Larry'ego Trumanna i oczywiscie od samego generala, czcigodnego Roya Foltrigga. Skipper wpatrywal sie wiec z natezeniem w swoje gryzmoly, z wielka starannoscia unikajac nawet najmniejszego kontaktu wzrokowego z Foltriggiem i na prozno starajac sie doslyszec, co Memphis przekazywalo Trumannowi. Wia- domosc o smierci Clifforda postawila ich biuro na nogi ledwie godzine temu i Scherff nadal nie byl pewny, w jaki sposob i po co znalazl sie w furgonetce Roya pedzacej autostrada do Memphis. Po prostu Trumann kazal mu biec do domu, zapakowac ubranie na zmiane i niezwlocznie zameldowac sie w biurze Foltrigga. Co tez Scherff uczynil. I oto byl tutaj, gryzmolac i starajac sie sluchac. Kierowca, Wally Boxx, mial licencje prawnicza, ale nie potrafilby jej uzyc. Oficjalnie pracowal jako wiceprokurator, tak jak Fink, lecz w rzeczywistosci byl tylko chlopcem na posylki Roya Foltrigga. Prowadzil jego chevroleta, nosil mu teczke i pisal przemowienia. Pelnil rowniez funkcje lacznika ze srodkami masowego przekazu, co za- jmowalo ponad piecdziesiat procent jego czasu, poniewaz Foltrigg z niebywala powaga traktowal kwestie swojego publicznego wizerunku. Boxx nie byl glupi. Zgrabnie manewrowal w sprawach politycznych, zawsze bronil swojego szefa i potrafil byc lojalny wobec niego oraz jego misji. Prokurator mial przed soba wielka przyszlosc i Boxx wiedzial, ze nadejdzie dzien, kiedy beda przechadzac sie we dwoch wokol Kapitolu i szeptac na arcywazne tematy. Wally w pelni sobie uswiadamial wage sprawy Boyette'a. Mialo to byc ukoronowanie dotychczasowej przeswietnej kariery Foltrigga, 50 proces, o ktorym szef marzyl; proces, ktory zwroci na niego oczycalego narodu. Boxx wiedzial, ze jego przelozonemu spedza sen z powiek Barry Ostrze Muldanno. Larry Trumann skonczyl rozmawiac i odlozyl sluchawke. Byl doswiadczonym agentem, mial czterdziesci kilka lat na karku i brako- walo mu pietnastu do emerytury. Foltrigg obserwowal go uwaznie. -FBI stara sie przekonac policjantow z Komendy Glownej, zeby wydali nam samochod do ogledzin. Zajmie to prawdopodobnie okolo godziny. Ciezko im idzie wyjasnianie glinom, o co chodzi w sprawie Clifforda, Boyette'a i calym tym balaganie, ale robia postepy. Szefem naszego biura w Memphis jest Jason McThune, facet bardzo twardy i nieustepliwy. Wlasnie ma spotkanie z szefem policji w Memphis. McThune zawiadomil Waszyngton, ktory oddzwonil do Memphis, i samochod powinien byc nasz w ciagu paru godzin. Nastepna rzecz: Clifford zginal od pojedynczego strzalu w glowe, nie ma watpliwosci, ze to samobojstwo. Najwyrazniej probowal sie najpierw zalatwic za pomoca gumowego weza umieszczonego w rurze wydechowej, ale bez powodzenia. Polknal sporo dalmanu i kodeiny i popil to wszystko whisky. Nic nie wiemy o pistolecie, ale na to jest jeszcze za wczesnie. Memphis sie tym zajmuje. Tania trzydziestkaosemka, krotka lufa. Przypuszczalem, ze moze polknac kulke. -To na pewno samobojstwo? - spytal Foltrigg. Bez watpienia. -Gdzie to zrobil? -Gdzies w polnocnej czesci Memphis. Pojechal do lasu swoim wielkim czarnym lincolnem i strzelil sobie w leb. -Domyslam sie, ze nie bylo zadnych swiadkow? -Wyglada na to, ze nie. Para dzieciakow znalazla cialo w lesie. -Kiedy nastapila smierc? -Niedawno. Memphis w ciagu kilku godzin dokona autopsji i okresli moment zgonu. ` - Dlaczego wybral wlasnie Memphis? -Nie wiadomo. Jesli byl jakis powod, to jeszcze go nie znamy. Foltrigg rozwazal to, co uslyszal, popijajac sok pomidorowy. Fink robil notatki. Scherff gryzmolil wsciekle. Wally Boxx nadstawial uszu. -A co z listem? - spytal Roy, wygladajac przez okno. -Coz, list moze byc interesujacy. Chlopcy w Memphis maja jego kopie, niestety nie najlepszej jakosci. Przesla ja nam faksem za kilka minut. List jest dosc czytelnie napisany czarnym tuszem. Zawiera dyspozycje dla sekretarki, jak ma wygladac pogrzeb - chce, by poddano go kremacji - i co zrobic z wyposazeniem biura. Jest w nim 51 rozkleil. Byl niewyspany i nie umyty. Mial czerwone, opuchnietepowieki. W czasie lunchu sie upil i zaczal mnie oskarzac o nieuczci- wosc i wszelkiego rodzaju niskie, nieetyczne posuniecia. Scena byla obrzydliwa. Zaplacilem rachunek i wyszedlem. Wieczorem zadzwonil do mnie do domu stosunkowo trzezwy, przepraszal. Zapewnial, ze nic sie nie stalo. Wyjasnilem, ze Roy rozwaza wniesienie przeciwko niemu oskarzenia o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwosci, i to go wystraszylo. Stwierdzil, ze nie mozemy tego dowiesc. Odparlem, ze byc moze nie, ale ze i tak zostanie oskarzony, aresztowany i postawiony przed sadem i w zwiazku z tym nie ma szans na reprezentowanie Barry'ego Muldanno. Wrzeszczal i klal przez pol godziny, po czym cisnal sluchawka. Nigdy wiecej sie do mnie nie odezwal. -Clifford wie, a raczej wiedzial, gdzie Muldanno ukryl zwloki - odezwal sie Foltrigg bez cienia watpliwosci w glosie. -Dlaczego nas o tym nie zawiadomiliscie? - spytal Trumann. -Zamierzalismy to zrobic. Prawde mowiac, rozmawialismy dzis na ten temat z Thomasem, na krotko przed otrzymaniem wiadomosci o smierci Clifforda - odparl Roy lekkim tonem, jakby uwazal, ze agent nie powinien pytac go o takie rzeczy. Trumann rzucil spojrzenie Scherffowi, ktory pochylony nisko nad notatnikiem, szkicowal rysunki pistoletow. Foltrigg skonczyl swoj sok pomidorowy i wyrzucil puszke do smieci. Skrzyzowal nogi. -Panowie - oznajmil - musimy odtworzyc droge Clifforda z Nowego Orleanu do Memphis. Jaka wybral trase? Czy odwiedzil jakichs przyjaciol? Gdzie sie zatrzymywal? Z kim sie spotkal w Mem- phis? Bo na pewno z kims rozmawial, zanim sie zastrzelil. Nie uwazacie? Trumann skinal glowa. -To dosc dluga droga. Z pewnoscia gdzies sie zatrzymywal. -Wiedzial, gdzie jest cialo, i zamierzal popelnic samobojstwo - dodal Foltrigg. - Istnieje niewielka szansa, ze komus o tym powiedzial, nie sadzisz? -Byc moze. -Pomysl o tym, Larry. Przyjmijmy, ze, uchowaj Boze, jestes adwokatem. Reprezentujesz czlowieka, ktory zamordowal senatora Stanow Zjednoczonych. Przyjmijmy, ze ten czlowiek zdradza ci, jako swojemu adwokatowi, miejsce ukrycia zwlok. Wiec tylko wy dwaj na swiecie znacie cala tajemnice. Wtedy ty, prawnik, stwierdzasz, ze masz dosc, i postanawiasz sie zabic. Planujesz to. Wiesz, ze umrzesz. Bierzesz prochy, whisky, pistolet, waz gumowy i jedziesz do miejsca oddalonego o piec godzin od domu i popelniasz samobojstwo. Czy wczesniej podzielilbys sie z kims swoim malym sekretem? -Byc moze. Nie wiem. -Ale istnieje taka szansa, nieprawdaz? -Owszem, niewielka. -Swietnie. Jesli zatem istnieje takie prawdopodobienstwo, to musimy dokladnie wszystko zbadac. Zaczalbym od personelu jego biura. Dowiedzialbym sie, kiedy wyjechal z Nowego Orleanu. Spraw- dulbym jego karty kredytowe. Gdzie tankowal? Gdzie jadl? Gdzie kupil pistolet, prochy i whisky? Czy ma rodzine na drodze z Nowego Orleanu do Memphis? Starych kumpli z uniwersytetu? Jest tysiac rzeczy do sprawdzenia. Trumann podal telefon Scherffowi. -Zadzwon do naszego biura i popros Hightowera - polecil. Foltrigg z przyjemnoscia patrzyl, jak blyskawicznie FBI wykonuje jego rozkazy. Usmiechnal sie z zadowoleniem do Finka. Na podlodze pomiedzy nimi stalo tekturowe pudlo pelne wnioskow, orzeczen i dokumentow zwiazanych ze sprawa "Stany Zjednoczone przeciwko Barry'emu Muldanno". Inne cztery pudla zostaly w biurze. Tylko Fink znal ich zawartosc na pamiec. Prokurator wyciagnal jeden z dokumentow i zaczal go przegladac. Byl to obszerny wniosek Jerome'a Clifforda zlozony dwa miesiace temu i jeszcze nie rozpat- rzony. Roy odlozyl go z powrotem do skrzynki i spojrzal na przesu- wajacy sie za oknem nocny krajobraz Missisipi. Zjazd na Bogue Chitto byl tuz-tuz. Skad oni brali te wszystkie nazwy? To bedzie krotki wyjazd. Foltrigg chcial tylko potwierdzic fakt smierci Clifforda, jak rowniez to, ze prawnik zginal z wlasnej reki. Musial tez sprawdzic, czy istnieja jakies pomocne wskazowki, wy- znania, szczere rozmowy z obcymi, byc moze inne listy z ostatnimi slowami. Nie wykluczal takze jakiegos fuksa. Ale w sprawie Boyda Boyette'a i jego zabojcy bylo juz tyle slepych zaulkow, ze Roy nie liczyl na zbyt wiele. 54 Lekarz w zoltym dresie wbiegl przez wahadlowe drzwi na koncukorytarza oddzialu pelniacego ostry dyzur i powiedzial cos do recepcjonistki siedzacej za brudnymi rozsuwanymi oknami. Kobieta wskazala ich palcem i doktor podszedl do Dianne, Marka i Hardy'ego stojacych przy automacie z cola w kacie poczekalni izby przyjec szpitala St. Peter's. Ignorujac policjanta i chlopca, przedstawil sie pani Sway jako doktor Greenway. Miala z nim isc. Sierzant obiecal, ze zostanie z Markiem. Greenway i Dianne ruszyli pospiesznie waskim korytarzem, wymi- jajac pielegniarki i sanitariuszy, nosze i lozka, az wreszcie znikneli za wahadlowymi drzwiami. W poczekalni tloczyli sie pacjenci i ci, ktorzy wkrotce mieli sie nimi stac. Wszystkie krzesla byly zajete. Czlonkowie rodzin wypelniali formularze. Nikt sie nie spieszyl. Ukryty interkom trzeszczal nieustannie, wywolujac stu lekarzy na minute. Minela siodma. -Jestes glodny, Mark? - spytal Hardy. Nie byl, ale mial juz dosc tego miejsca. -Troche - odparl. -Chodzmy do bufetu. Kupie ci cheeseburgera. Przeszli zatloczonym hallem, potem w dol schodami na parter, gdzie tlumy zdenerwowanych ludzi przewalaly sie korytarzem. Na- stepny hall wiodl do obszernej sali i nagle znalezli sie w bufecie, bardziej jeszcze halasliwym i zatloczonym niz szkolna stolowka. Sierzant wskazal na jedyny wolny stolik w zasiegu wzroku i Mark usiadl. W tym momencie myslal wylacznie o swoim bracie. Martwil go jego stan, chociaz Hardy wyjasnil, ze nie ma zagrozenia dla zycia. Powiedzial, ze z Rickym beda rozmawiac jacys lekarze, ktorzy postaraja sie, by odzyskal przytomnosc. Ale to moglo potrwac. Oznajmil tez, ze lekarze musza poznac dokladny przebieg wypadkow, bo inaczej odbije sie to powaznie na psychice malego. Moze zostac zamkniety na cale miesiace, a nawet lata w jakims dzieciecym szpitalu psychiatrycznym. To naprawde okropne miejsca, mowil sierzant i potrzasajac glowa przez dziesiec minut opisywal te, jak je nazywal, "szpitale dla czubkow". Tak, sa takie szpitale dla czubkow-dzieci, i tam wlasnie znajdzie sie Ricky, jesli lekarze nie dowiedza sie calej prawdy. Hardy, choc moze niezbyt rozgarniety, byl okay, ale popelnial blad, zwracajac sie do Marka, jakby mial on piec lat, a nie jedenascie. Straszyl drzwiami bez klamek, z przesada przewracajac oczami, jak gdyby mowil o swietym Mikolaju i niegrzecznych dzieciach. Roztaczal wizje pacjentow przypinanych lancuchami do lozek, tak jak opowiada sie horror filmowy przy nocnym ognisku. Mark mial juz tego dosc. O wiele bardziej interesowalo go to, zeby Ricky wyjal wreszcie kciuk z ust i zaczal znowu mowic. Mark chcial, by sie tak stalo, chcial tego rozpaczliwie, ale rownie mocno pragnal byc przy Rickym, kiedy ustapi szok. Musieli omowic pewne rzeczy. A co bedzie jesli lekarze albo, bron Boze, gliny znajda sie przy nim pierwsi i Ricky opowie im cala historie, i wszyscy dowiedza sie, ze Mark klamal? Co mu za to grozi? A moze nie uwierza Ricky'emu? Skoro maly stracil na jakis czas kontakt z rzeczywistoscia, moze beda woleli uwierzyc jego bratu? Kwestia sprzecznosci w zeznaniach napawala Marka prawdziwym przerazeniem. Niesamowite, jak klamstwo potrafi sie rozrastac. Najpierw jest male i wydaje sie latwe do ukrycia, a potem ktos przypiera cie do muru i musisz ratowac sie nastepnym lgarstwem. I jeszcze jednym. Ludzie ufaja ci i wierza w twoje klamstwa, ale im dluzej to trwa, tym bardziej zalujesz, ze w ogole zaczales klamac. Mark mogl powiedziec prawde gliniarzom i matce. Mogl szczegolowo opisac to, co sie stalo, to, co widzial Ricky. A tajemnica bylaby nadal bezpieczna, gdyz maly jej nie znal. Wydarzenia nastepowaly po sobie z taka szybkoscia, ze nie mial czasu sie zastanowic. Chcial zamknac sie gdzies sam na sam z matka i wyrzucic z siebie wszystko, zanim sprawy przybiora gorszy obrot. Bal sie, ze jesli czegos nie zrobi, skonczy w wiezieniu, a Ricky w dzieciecym wariatkowie. Nadszedl Hardy z frytkami i cheeseburgerami - dwoma dla siebie i jednym dla Marka. Podzielil zgrabnie jedzenie i zwrocil tace. 56 57 Chlopiec skubal frytke, a sierzant zaatakowal cheeseburgera.-A wiec, co ci sie stalo w twarz? - spytal policjant przelykajac. Mark pomasowal siniak i przypomnial sobie, ze to slad po bojce. -Ach, to nic. Bilem sie w szkole. -Z kim? Do diabla! Gliniarze sa niezmordowani. Tak to jest, kiedy sie klamie. Mial dosc lgarstw. -Nie zna go pan - odrzekl i wgryzl sie w cheeseburgera. -Moze bede chcial z nim porozmawiac. -Po co? -Miales jakies klopoty po tej bojce? To znaczy, czy nauczyciel zabral cie do gabinetu dyrektora albo cos w tym rodzaju? -Nie. To bylo juz po szkole. -Wydawalo mi sie, ze mowiles cos o bojce w szkole. -Okay, no bo to tak jakby zaczelo sie w szkole, rozumie pan? Ja i ten chlopak poklocilismy sie przy lunchu i uzgodnilismy, ze spotkamy sie po lekcjach. Hardy ciagnal przez slomke swoj koktajl mleczny. Przelknal z trudem, otarl usta i zapytal: -Jak sie nazywa ten chlopak? -Dlaczego chce pan to wiedziec? Ta odpowiedz rozgniewala sierzanta; na moment przestal zuc. Mark; unikajac jego wzroku, pochylil sie nisko nad jedzeniem i wlepil spojrzenie w stol. -Jestem policjantem, synu. Zadawanie pytan to moj zawod. -Czy naprawde musze na nie odpowiadac? -Oczywiscie, ze tak. Chyba ze cos ukrywasz i boisz sie wyznac prawde. W takim razie nie pozostanie mi nic innego, jak porozumiec sie z twoja matka i byc moze zabrac was oboje na komisariat w celu wlasciwego przesluchania. -Przesluchania na jaki temat? Co dokladnie chce pan wiedziec? -Kim jest chlopak, z ktorym wdales sie dzisiaj w bojke? Mark skubal nieskonczenie dlugo koniuszek frytki. Hardy siegnal po drugiego cheeseburgera. Z wasow zwisala mu kropelka majonezu. -Nie chce, zeby mial klopoty - rzekl wreszcie chlopiec. -Nie bedzie ich mial. -Wiec dlaczego chce pan wiedziec, jak sie nazywa? -Po prostu chce. To moj zawod, rozumiesz? -Mysli pan, ze klamie? - spytal Mark, patrzac smutno na miarowo pracujace szczeki Hardy'ego. Zucie ustalo. -Nie wiem, chlopcze. Twoja wersja jest pelna dziur. Chlopak przybral jeszcze smutniejszy wyraz twarzy. -Nie zdolalem wszystkiego zapamietac. To stalo sie tak szybko. Zada pan, zebym podal kazdy, nawet najmniejszy szczegol, a ja nie potrafie tego zrobic. Hardy wsadzil do ust garsc frytek i zaczal gryzc energicznie. -Dokoncz jedzenie - rzekl. - Powinnismy juz wracac. -Dzieki za poczestunek. Ricky lezal w izolatce na dziewiatym pietrze, gdzie - jak glosil duzy napis kolo wind - znajdowal sie oddzial psychiatryczny. W odroznieniu od reszty szpitala panowal tu spokoj. Swiatla byly bardziej przytlumione, glosy cichsze, a ruch duzo mniejszy. Pokoj personelu miescil sie niedaleko wind, a wszystkich wychodzacych szczegolowo sprawdzano. Straznik z gazem lzawiacym i pistoletem w dloni gawedzil cicho z pielegniarkami, obserwujac korytarz. Po drugiej stronie wind, z dala od pokojow, znajdowalo sie niewielka ciemna swietlica, wyposazona w telewizor, automaty z napojami w puszkach, czasopisma i egzemplarze Biblii. Mark i Hardy byli sami. Chlopiec popijal sprite'a, trzeciego z kolei, i ogladal powtorzenie odcinka Hill Street Blues nadawanego przez jeden z kanalow telewizji kablowej, sierzant zas probowal drzemac na niewielkiej kanapce. Byla prawie dziewiata - minelo pol godziny od chwili, gdy Dianne zaprowadzila Marka do pokoju brata na krotka wizyte. Malutki Ricky lezal przykryty kocami. Kroplowka, jak wyjasnila matka, zastepowala mu pokarm, gdyz malec nadal nie chcial nic jesc. Dianne zapewnila, ze Ricky wyzdrowieje, ale Mark widzial w jej oczach, jak bardzo jest zdenerwowana. Lada moment mial wrocic doktor Greenway, ktory chcial z nim porozmawiac. -Czy cos powiedzial? - spytal Mark, przygladajac sie kroplowce. -Nie. Ani slowa. - Matka wziela go za reke i odprowadzila ciemnym korytarzem do swietlicy. Po drodze co najmniej z piec razy mial juz wyznanie na koncu jezyka. Kiedy mijali pusty pokoj kolo izolatki Ricky'ego, pomyslal, zeby zaciagnac matke do srodka i wy- rzucic z siebie wszystko. Ale nie zrobil tego. Pozniej, powtarzal Babie. Powiem jej pozniej. Hardy przestal wreszcie zadawac pytania. Jego zmiana konczyla sie o dziesiatej i widac bylo, ze ma dosc Marka, Ricky'ego i szpitala. Chcial wrocic na ulice. Ladna pielegniarka w krotkiej spodniczce minela windy i dala Sg '~, 59 IIIIIIIIII' Markowi znak, zeby za nia poszedl. Wstal z krzesla, z puszka sprite'a w dloni. Wziela go za reke i bylo w tym cos ekscytujacego. Miala dh~gie czerwone paznokcie, gladka opalona skore, blond wlosy, wspanialy usmiech i byla mloda. Nazywala sie Karen. Scisnela jego dlon odrobine mocniej, niz nalezalo. Mark poczul, ze zamiera. -Doktor Greenway chce z toba porozmawiac - oznajmila, pochylajac sie nad nim. Otoczyl go zapach jej perfum i byla to najpiekniejsza won, jaka znal. Zerknal na jej lewa dlon - nie miala obraczki ani pierscionka zareczynowego. Odprowadzila go do pokoju Ricky'ego, numer dziewiecset czter- I dziesci trzy, i puscila jego reke. Drzwi byly zamkniete, wiec zapukala cicho i je otworzyla. Mark wszedl wolno, a Karen poklepala go po ramieniu. Odwrocil sie, by popatrzec, jak odchodzi. I'll II,'llDoktor Greenway zdjal zolty dres i mial teraz na sobie koszule z krawatem, na ktora narzucil bialy fartuch. Byl chudym mezczyzna z czarna broda; nosil okragle okulary. Wydawalo sie, ze jest za mlody i na lekarza. -Wejdz, Mark - rzekl. Chlopiec posluchal i stanal przy lozku Ricky'ego. - Usiadz tutaj. - Greenway wskazal na plastykowe krzeslo obok skladanego lozka pod oknem. Mowil niskim glosem, niemal szeptem. Matka siedziala na lozku z podkurczonymi nogami. Jej buty lezaly na podlodze. Miala na sobie niebieskie dzinsy i sweter; patrzyla na Ricky'ego, ktory spal przykryty kocami, z rurka w ramie- niu. Jedyne swiatlo dawala lampka stojaca na stoliku kolo drzwi do lazienki. Zaslony byly szczelnie zaciagniete. Mark usiadl na plastykowym krzesle, a doktor usadowil sie nie dalej niz pol metra od niego, na brzegu skladanego lozka. Rzucal ukradkowe spojrzenia, marszczyl czolo i w ogole emanowal tak ponura powaga, ze przez chwile Mark mial wrazenie, iz zebrali sie tu po to, aby umrzec. -Musze z toba porozmawiac o tym, co sie stalo - odezwal sie Greenway normalnym juz glosem. Wszyscy troje zdawali sobie sprawe, ze Ricky jest w innym swiecie i ich rozmowa go nie obudzi. Dianne siedziala za plecami lekarza, uporczywie wpatrujac sie tepym wzrokiem w lozko. Mark chcial zostac z nia sam na sam, zeby powiedziec jej wszystko i wyplatac sie z- tego chaosu, ale ona znieruchomiala w ciemnosci i nie zwracala na niego uwagi. -Mowil cos? - spytal Mark, uprzedzajac pytania lekarza. Trzy godziny spedzone z Hardym zrobily swoje - teraz on zaczynal I przejm~wiec metody policjanta. -Bardzo jest chory? -Tak. - Greenway spojrzal na niego swoimi blyszczacymi ciemnymi oczkami. - Co widzial dzis po poludniu? -Rozmawiamy w tajemnicy? -Tak. Obowiazuje mnie calkowita dyskrecja. -A jesli gliniarze beda chcieli wiedziec to, co panu wyznam? -Nie wyjawie im. Przyrzekam. Pelna dyskrecja. Nic, co powiesz, nie wyjdzie z tego pokoju. Wszyscy probujemy pomoc Ricky'emu i naprawde musze wiedziec, co sie stalo. Moze faktycznie dawka prawdy pomoglaby wszystkim, zwlaszcza Ricky'emu. Mark spojrzal na spoczywajaca na poduszce mala glowke z blond wlosami sterczacymi na wszystkie strony. Dlaczego, och, dlaczego nie uciekli od razu, kiedy tylko czarny samochod wjechal na polanke?! Wezbralo w nim nagle poczucie winy i ogarnal go strach. To wszystko przez niego. Nie powinien byl igrac z szalonym mezczyzna. Oczy mu zwilgotnialy, usta zaczely drzec. Zrobilo mu sie zimno. Nadszedl czas wyznac wszystko. Brakowalo mu juz klamstw, a Ricky potrzebowal pomocy. Greenway obserwowal go uwaznie. Zaczal od papierosow. Matka spojrzala na niego ostro, ale nie gniewnie. Potrzasnela glowa raz i drugi, lecz nic nie powiedziala. Mark mowil cicho, spogladajac to na drzwi, to na Greenwaya. Opisal drzewo z lina, zarosla i polanke. Potem samochod. Spora czesc historii opuscil, ale przyznal sie slabym glosem i w absolutnej tajemnicy, ze podczolgal sie do samochodu i odlaczyl gumowy waz. Wtedy to wlasnie, mowil, Ricky zaczal plakac, zsikal sie i blagal go, zeby przestal. Mark zauwazyl, ze ten fragment opowiesci spodobal sie Greenwayowi. Matka sluchala z kamienna twarza. Korytarzem przeszedl Hardy, ale Mark udal, ze go nie widzi. Zamilkl na chwile, a potem opisal, jak z samochodu wybiegl mezczyzna, zobaczyl lezacy na ziemi waz, usiadl na bagazniku i sie zastrzelil. -W jakiej odleglosci od samochodu stal Ricky? - spytal lekarz. Mark rozejrzal sie po pokoju. -Widzi pan te drzwi po drugiej stronie korytarza? - wskazal palcem. - Mniej wiecej w takiej. Greenway spojrzal i potarl brode. - Ze dwanascie metrow. ~liezbyt daleko. -To bylo naprawde blisko. -Co dokladnie zrobil Ricky, kiedy padl strzal? Dianne sluchala uwaznie. Dotarlo do niej wreszcie, ze ta wersja v vdarzen rozni sie nieco od poprzedniej. Zmarszczyla czolo i spojrzala ostro na swojego pierworodnego. 61 -Przykro mi, mamo - rzekl Mark. - Za bardzo sie balem,zeby moc logicznie myslec. Nie gniewaj sie na mnie. -Chcesz powiedziec, ze naprawde widzieliscie, jak ten mezczyzna sie zastrzelil? - spytala z niedowierzaniem. -Tak. -W takim razie przestaje sie czemukolwiek dziwic - stwierdzila, spogladajac na mlodszego syna. -Co zrobil Ricky, kiedy padl strzal? - ponowil pytanie Green- way. -Nie patrzylem na niego, tylko na mezczyzne z pistoletem - odparl Mark. -Biedne dziecko - wymamrotala Dianne. Lekarz uniosl dlon, zeby ja uciszyc. -Czy Ricky byl blisko ciebie? Mark zerknal na drzwi i opowiedzial szeptem, jak brat zdretwial, zaczal glucho jeczec i pobiegl do domu dziwacznym truchtem, z rekami sztywno wyciagnietymi wzdluz ciala. Dokladnie, nie opuszczajac ani jednego szczegolu, opisal wszystko, co wydarzylo sie od momentu strzalu do chwili przybycia karetki. Zamknal oczy i odtworzyl po kolei kazdy ruch, kazdy krok. Mowienie prawdy sprawialo mu taka przyjemnosc! -Dlaczego nie powiedziales mi, ze widzieliscie, jak ten mezczyzna sie zastrzelil? - chciala wiedziec matka. To zirytowalo Greenwaya. -Pani Sway, bardzo prosze, zdazy to pani wyjasnic z nim pozniej - zaprotestowal, nie spuszczajac z niego wzroku. - Jakie byly ostatnie slowa Ricky'ego? - zapytal. Mark spogladal na drzwi zastanawiajac sie. Korytarz byl pusty. -Naprawde nie pamietam - odparl. Sierzant Hardy, porucznik z jego komendy i agent specjalny Jason McThune z FBI stali w swietlicy kolo automatu z napojami i szeptali. Inny agent FBI krecil sie przy windzie i rozgladal podejrzliwie. Straznik szpitalny obserwowal go uwaznie. Porucznik pospiesznie wyjasnil Hardy'emu, ze sprawe, wraz z samo- chodem zmarlego i wszelkimi dowodami, przejmuje FBI i ze specjalisci od daktyloskopii znalezli na miejscu wydarzenia wiele odciskow palcow zbyt malych jak na doroslego i w zwiazku z tym powstaje pytanie, czy Mark podal jakies nowe szczegoly albo zmienil swoje poprzednie zeznanie. -Nie. Ale sadze, ze nie mowi prawdy - odparl Hardy. -Czy dotykal tu czegos, co moglibysmy wziac do zbadania? - spytal szybko McThune, ktorego nie obchodzila opinia sierzanta. -Co ma pan na mysli? -Niewykluczone, ze chlopak byl w samochodzie, zanim Clifford umarl. Musimy zdjac z czegos jego odciski palcow i sprawdzic, czy pasuja. -Dlaczego pan uwaza, ze byl w samochodzie? - dociekal zaintrygowany Hardy. -Pozniej ci wyjasnie - rzucil porucznik. Sierzant rozejrzal sie po swietlicy i wskazal kosz na smieci stojacy przy krzesle, na ktorym siedzial Mark. -Tam. Puszka sprite'a. Wypil przynajmniej dwie, kiedy tu siedzielismy. McThune rozejrzal sie po korytarzu, starannie owinal puszke chusteczka i schowal ja do kieszeni plaszcza. -To z cala pewnoscia ta puszka - rzekl Hardy. - To jedyny kosz na smieci i jedyne puszki po tym napoju. -Przekaze ja naszym ludziom od daktyloskopii - oznajmil McThune. - Czy ten chlopak, Mark, zostaje tutaj na noc? -Tak sadze - odparl sierzant. - W pokoju jego brata stoi skladane lozko. Wyglada na to, ze wszyscy troje beda tu spac. Dlaczego FBI interesuje sie sprawa Clifforda? -Wyjasnie to pozniej - zbyl go porucznik. - Zostan tu jeszcze przez godzine. -Moja zmiana konczy sie za dziesiec minut. -Przydadza ci sie nadgodziny. Ricky otworzyl oczy kolo jedenastej. Greenway przemawial do niego cicho, glaszczac go po nodze. Mark i Dianne siedzieli obok siebie na skladanym lozku i sluchali, jak lekarz gaworzy niczym dziecko. Chlopiec zamknal oczy niemal natychmiast po ich otwarciu i zasnal. Doktor przysiadl na plastykowym krzesle i przegladal swoje notatki. -Za kilka minut bede musial wyjsc, ale wroce jutro z samego rana. Jego stan jest powazny, lecz zyciu nie zagraza niebezpieczenstwo. Nie spodziewam sie tez wiekszych zmian w ciagu nocy. Co jakis czas beda tu zagladaly pielegniarki. Zadzwoncie po nie, gdyby Ricky sie obudzil. - Przerzucil strone notatek, odczytal swoje gryzmoly i spojrzal na Dianne. - To ciezki przypadek ostrych zaburzen wywolanych stresem powstrzasowym. 63 62 -Panie doktorze, moj pracodawca to wyzyskiwacz. To fabryka,a nie mila, czysta, pelna wygod i wzajemnej sympatii firma. Nie przysla tu kwiatow. Obawiam sie, ze w ogole nie zrozumieja mojej sytuacji. -Zrobie, co bede mogl. -A co ze szkola? - spytal Mark. -Twoja mama podala mi nazwisko dyrektora. Zadzwonie do niego i poprosze, zeby zawiadomil nauczycieli. Dianne znowu masowala skronie. Jedna z pielegniarek, lecz nie Karem zapukala do drzwi, weszla i podala jej dwie pastylki oraz szklanke wody. -To dalman - objasnil Greenway. - Latwiej pani po nim zasnie. Jesli okaze sie niewystarczajacy, prosze zadzwonic po pieleg- ` marke i dostanie pani cos silniejszego. Gdy dziewczyna wyszla, lekarz wstal i po raz ostatni dotknal czola Ricky'ego. - Do zobaczenia rano - powiedzial. - Przespijcie sie troche. - Usmiechnal sie i zamknal za soba drzwi. Malenka rodzina Swayow zostala sama. Mark przysunal sie do x matki i polozyl glowe na jej ramieniu. Oboje patrzyli na mala glowke `- lezaca na wielkiej poduszce nie dalej niz poltora metra od nich. -Wszystko bedzie dobrze, Mark - rzekla Dianne, glaszczac go 1,: po plecach. - Bylismy juz w gorszych tarapatach. - Przytulila syna t i zamknela oczy. -Przepraszam cie, mamo - odparl Mark. Mial wilgotne oczy i byl gotow sie rozplakac. - Tak mi przykro z powodu tego wszystkiego. - Przycisnela go mocno i nie puszczala przez dluga f- chwile. Mark szlochal cicho, z twarza wtulona w jej bluzke. Dianne polozyla sie ostroznie na lozku, wciaz obejmujac syna; zwineli sie razem na tanim piankowym materacu. Lozko Ricky'ego stalo pol metra dalej. Powyzej znajdowalo sie okno. Lampka na .? stoliku rzucala blade swiatlo. Mark przestal plakac, gdyz i tak nie potrafil robic tego najlepiej. Zaczynal dzialac srodek nasenny, poza tym Dianne byla wyczer- ~ pana. Dziewiec godzin pakowania tandetnych lamp do tandetnych pudelek, piec godzin ostrego kryzysu, a teraz jeszcze ten dalman. Chcialo jej sie spac. -Mamo, wyrzuca cie z pracy? - spytal szeptem Mark. Martwil sie o finanse rodziny nie mniej niz ona. -Nie sadze. Pomyslimy o tym jutro. -Musimy porozmawiac, mamo. -Wiem, ale rano. -Co to znaczy? - spytal Mark. Matka potarla skronie, nie otwierajac oczu. -Czasami ktos widzi cos strasznego i nie moze sobie z tym poradzic. Ricky bardzo sie przestraszyl, kiedy wyciagnales waz z rury wydechowej, a gdy ten mezczyzna popelnil samobojstwo, stal sie swiadkiem potwornego zdarzenia, ktorego nie potrafil zaakceptowac. Reakcja byl pewnego rodzaju wstrzas. Jego cialo i umysl doznaly szoku. Uciekl do domu, co jest dosc niezwykle, gdyz zwykle osoba w takim stanie doznaje paralizu. - Greenway przerwal i odlozyl notatki na lozko. - Niewiele mozemy teraz zrobic. Mysle, ze ocknie sie jutro, najpozniej pojutrze, i zaczniemy ze soba rozmawiac. Moze to troche potrwac. Bedzie mial koszmarne sny i wspomnienia. Zaprzeczy, ze cokolwiek sie wydarzylo, a potem stwierdzi, ze wszystko stalo sie z jego winy. Bedzie sie czul samotny, zdradzony, zdezorien- towany, nawet zrozpaczony. Na razie trudno cokolwiek powiedziec. -Na czym bedzie polegala terapia? - spytala Dianne, wciaz nie otwierajac oczu. -Musimy sprawic, zeby poczul sie bezpiecznie. Pani musi tu byc przez caly czas. Zdaje sie, ze obecnosc ojca nie jest wskazana? -Niech go pan nie dopuszcza do Ricky'ego - rzekl Mark surowo. Dianne skinela glowa. -Dobrze. Czy macie w Memphis jakichs dziadkow lub krewnych? -Nie. -A zatem najwazniejsze, zebyscie oboje w ciagu najblizszych kilku dni spedzili jak najwiecej czasu w tym pokoju. Ricky musi sie czuc bezpiecznie i pewnie. Bedzie potrzebowal waszego emocjonalnego i fizycznego wsparcia. Kilka razy dziennie bede z nim rozmawial. Jest istotne, zeby Mark i Ricky omowili ze soba.cala sprawe. Musza podzielic sie doswiadczeniami i porownac swoje reakcje. Jak mowilem, Ricky moze obwiniac sie za to, co sie stalo, wiec naszym zadaniem bedzie przekonac go, ze sie myli. Bede przychodzil tu bardzo czesto i zajmiemy sie tym razem. -Jak pan sadzi, kiedy bedzie mogl wrocic do domu? - spytala Dianne. -Nie wiem, ale dobrze byloby, zeby jak najszybciej. Potrzebuje bezpiecznego, znajomego otoczenia i swojej sypialni. Moze za tydzien. Moze za dwa tygodnie. W zaleznosci od postepow terapii. Dianne otworzyla oczy i rozprostowala nogi. -Widzi pan, ja pracuje. Nie wiem, co mam teraz zrobic. -Jutro z samego rana moje biuro skontaktuje sie z pani pracodawca. ;~` s _ xrenc 65 -Dlaczego nie teraz? Rozluznila uscisk i odetchnela gleboko, nie otwierajac oczu. -Jestem bardzo zmeczona i spiaca, Mark. Przyrzekam, ze jutro z samego rana odbedziemy dluga rozmowe. Jest kilka pytan, na ktore musisz mi odpowiedziec, prawda? A teraz umyj zeby i sprobujmy zasnac - zdecydowala. On tez nagle poczul sie zmeczony. Przysunal sie do sciany, gdyz uwierala go wystajaca z materaca sprezyna, i usilowal przykryc sie pojedynczym kocem. Matka poglaskala go po ramieniu. Spojrzal na oddalona o dziesiec centymetrow sciane i stwierdzil, ze nie da rady spac w ten sposob przez tydzien. Dianne lezala nieruchomo, oddychajac regularnie. Mark zamknal oczy i natychmiast pomyslal o Romeyu. Gdzie byl teraz? Gdzie znajdowalo sie to pulchne cialo z lysa glowa? Przypomnial sobie pot splywajacy na wszystkie strony z blyszczacej czaszki, sciekajacy po brwiach, moczacy kolnierzyk. Nawet uszy Romeya byly mokre. Kto dostanie jego samochod? Kto go oczysci i zmyje z niego krew? Kto otrzyma pistolet? Mark zdal sobie sprawe, ze po raz pierwszy od czasu strzelaniny w samochodzie przestalo dzwonic mu w uszach. Czy Hardy nadal probuje zasnac w swietlicy? Czy gliniarze wroca jutro z nowymi watpliwosciami? Co bedzie, jesli zapytaja o gumowy waz? Jesli zadadza kolejne tysiac pytan? Lezal tak, wpatrujac sie w sciane, nagle rozbudzony. Blask swiatel miasta saczyl sie przez zasloniete okno. Dalman dzialal jak nalezy: Dianne oddychala powoli i ciezko. Ricky nie poruszal sie. Matka nie miala nic wspolnego z cala ta historia. Mark spojrzal na dajaca mdle swiatlo lampke na stoliku i pomyslal o Hardym i policji. Czy go obserwowali? Moze sledzili za pomoca kamer? E, chyba nie. Przez pol godziny obserwowal spiacych brata i matke, ale wreszcie mu sie to znudzilo. Nadszedl czas odbyc wyprawe. Kiedy byl w pierwszej klasie, ojciec wrocil pijany do domu pozno w nocy i zaczal sie awanturowac, a potem bic zone, az trzesla sie przyczepa. Wtedy Mark otworzyl tandetne okno w swoim pokoju i wyslizgnal sie na zewnatrz. Poszedl na dlugi spacer po sasiedztwie, potem po lesie. Byla goraca, parna noc, niebo pelne gwiazd. Odpoczywal na wzgorzu, z ktorego rozciagal sie widok na kemping. Modlil sie o bezpieczenstwo matki. Prosil Boga o rodzine, w ktorej kazdy bedzie mogl spac spokojnie i bez obaw. Dlaczego nie mogli byc taka normalna rodzina? Wloczyl sie przez dwie godziny. Kiedy wrocil, w domu juz wszyscy spali. I tak narodzil sie zwyczaj jego nocnych wypraw, dajacych mu radosc i spokoj ducha. Mark lubil rozmyslac i kiedy budzil sie w srodku nocy albo w ogole nie mogl zasnac, wyruszal na dlugie tajemne spacery. Widzial wiele. Wkladal ciemne ubranie i niczym zlodziej przemykal po Posiadlosci Kolowej Tuckera. Byl swiadkiem drobnych przestepstw, kradziezy, aktow wandalizmu, ale zawsze trzymal jezyk za zebami. Obserwowal, jak kochankowie wyskakuja w ostatniej chwili przez okno. Uwielbial siedziec w pogodne noce na wzgorzu nad kempingiem i wypalac w samotnosci papierosa. Strach przed schwytaniem przez matke zniknal wiele lat wczesniej. Dianne harowala ciezko i spala jak zabita. Nigdy nie bal sie obcych miejsc. Okryl matke i Ricky'ego dokladniej kocem i cicho wyslizgnal sie z pokoju. Korytarz byl ciemny i pusty. Cudowna Karen siedziala za biurkiem w pokoju pielegniarek i cos pisala. Kiedy go zobaczyla, odlozyla pioro i usmiechnela sie promiennie. -Ide do bufetu po sok pomaranczowy - powiedzial. - Znam droge. Za chwile bede z powrotem. Poslala mu jeszcze jeden usmiech i Mark poczul, ze jest zakochany. Hardy zniknal. Swietlica byl pusta, ale nikt nie wylaczyl telewizora. Szli Bohaterowie Hogana. Mark wsiadl do windy i zjechal na parter. Bufet tez swiecil pustkami, tylko przy jednym ze stolikow siedzial mezczyzna w wozku inwalidzkim, z zagipsowanymi nogami. Jedno ramie mial na temblaku. Czysty gips lsnil biela. Nieszczesnik mial takze zabandazowana wieksza czesc ogolonej - jak sie wydaje - r~ glowy. Wygladal bardzo nieswojo. Mark kupil pollitrowy kartonik mleka i usiadl przy stoliku niedaleko niego. Nieznajomy, krzywiac sie bolesnie z rozczarowaniem, odsunal od siebie zupe. Pociagnal lyk soku przez slomke i zauwazyl chlopca. -Jak leci? - spytal Mark z usmiechem. Zal mu bylo czlowieka ,i mial ochote z kims pogadac. Mezczyzna spojrzal na niego, lecz zaraz odwrocil wzrok. Skrzywil sie ponownie i sprobowal wygodniej ulozyc nogi. Mark staral sie nie przygladac mu za bardzo: Chwile pozniej w bufecie pojawil sie jakby znikad facet w bialej 4~oszuli i krawacie. Postawil tace z jedzeniem i kawa na stole i usiadl na wprost pacjenta w gipsie, nie zwracajac uwagi na Marka. -Paskudna sprawa - rzekl, usmiechajac sie szeroko. - Co sie stalo? -Wypadek samochodowy - odparl z udreka mezczyzna na wozku. - Potracila mnie ciezarowka Exxona. Kretyn przejechal znak stopu. 66 67 Usmiech przybysza stal sie jeszcze szerszy, ale jedzenie i kawapozostaly nietkniete. - Kiedy to bylo? -Trzy dni temu. -Powiedzial pan "ciezarowka Exxona"? - Facet poderwal sie i szybkim krokiem podszedl do zagipsowanego, wyciagajac cos z kieszeni. Blyskawicznym ruchem siegnal po krzeslo i nagle siedzial juz zaledwie kilka centymetrow od inwalidzkiego wozka. -Exxona - potwierdzil znuzonym glosem nieszczesnik w gipsie. Przybyly podal mu biala wizytowke. -Nazywam sie Gill Teal - rzekl. - Jestem adwokatem i moja specjalnoscia sa wypadki samochodowe, przede wszystkim z udzialem ciezarowek. - Wyrecytowal to bardzo szybko, jakby zlapal duza rybe i bal sie, ze mu ucieknie. - To moja specjalnosc. Sprawy duzych wozow. Osiemnastokolowce. Smieciarki. Cysterny. Znam je wszyst- kie. - Wyciagnal dlon nad stolem. - Nazywam sie Gill Teal - powtorzyl. Na szczescie czlowiek w gipsie mial zdrowa prawa reke, wiec wyciagnal ja przed siebie i malo energicznym gestem uscisnal dlon sepa. -Joe Farris - przedstawil sie. Gill nie dal mu chwili wytchnienia, zaatakowal natychmiast z dzikim blyskiem w oczach, gotow przygwozdzic zwier2yne. -Co my tu mamy? Dwie zlamane nogi, wstrzas, kilka ran klutych? -I zlamany obojczyk. -Swietnie. A zatem trwale uszkodzenie ciala. Jaki rodzaj pracy pan wykonuje? - dopytywal dalej, pocierajac podbrodek w pelnym skupieniu. Jego wizytowka lezala na stole, nie tknieta przez Farrisa. Obaj mezczyzni nie zauwazali Marka. -Pracuje jako operator dzwigu - odparl Joe. -Czlonek zwiazku? -Tak. -Pieknie. I woz Exxona przejechal znak stopu. Nie ma chyba watpliwosci, kto tu zawinil? Joe zmarszczyl brwi i ponownie zmienil pozycje. Widac bylo, ze zaczyna miec dosc Gilla Teala i calej tej rozmowy. Pokrecil przeczaco glowa. Przez chwile adwokat obliczal cos intensywnie, gryzmolac na serwetce, a potem usmiechnal sie i oznajmil: -Moge zdobyc dla ciebie co najmniej szescset tysiecy dolarow. Jedna trzecia to moje honorarium, ty odchodzisz z czterystoma tysiacami. Czterysta kawalkow, wolne od podatku. Jeszcze jutro zlozymy pozew. 68 Joe przyjal te slowa tak, jakby slyszal je juz wczesniej. Gill wisialw powietrzu z otwartymi ustami, dumny z siebie, pewny zwyciestwa. -Rozmawialem juz z innymi adwokatami- rzekl Farris. -Zdobede dla ciebie wiecej niz ktokolwiek inny, Joe. Tym wlasnie sie zajmuje - sprawami duzych ciezarowek. Skarzylem juz Exxona. Wszyscy prawnicy i miejscowi dyrektorzy panicznie sie mnie boja, bo im skacze do gardel. To jest wojna, Joe, a ja jestem najlepszy w miescie. Wiem, jak rozgrywac ich brudne gierki. Zakonczylem wlasnie sprawe pewnej ciezarowki, wydarlem im pol miliona dolarow. Obsypali mojego klienta pieniedzmi, kiedy tylko mnie zaangazowal. Nie przechwalam sie, Joe, ale jesli chodzi o te rzeczy, to jestem naprawde najlepszy w miescie. -Dzis rano rozmawialem z adwokatem, ktory powiedzial, ze moze zdobyc dla mnie milion. -Klamie. Jak sie nazywa? McFay? Ragland? Snodgrass? Znam tych facetow. Bezustannie pokazuje im, kto jest lepszy, a zreszta, Joe, szescset tysiecy to minimum. Moze byc tego duzo wiecej. Do licha, chlopie, jesli zmusza nas do procesu, to Bog wie, ile lawa przysieglych moze nam przyznac. Codziennie jestem w sadzie, Joe, sieje poploch w calym Memphis. Szescset tysiecy to minimum. Wynajales juz kogos? Podpisales kontrakt? Farris pokrecil glowa. - Jeszcze nie. -Cudownie. Sluchaj, Joe, masz zone i dzieci, tak? -Byla zone, troje dzieci. -Dostajesz wiec zasilek na dzieci, czlowieku, tak? Ile ci tego daja? -Piecset dokow miesiecznie. -To niewiele. A masz przeciez kupe rachunkow do zaplacenia. Posluchaj zatem, co zrobimy, Joe. Bede ci wyplacal zaliczke w wysoko- sci tysiaca dolarow miesiecznie na poczet naszej umowy. Jesli zakon- czymy sprawe w trzy miesiace, odejme sobie trzy tysiace. Jesli zajmie to dwa lata - oczywiscie nie zajmie, ale gdyby - to odejme dwadziescia cztery tysiace. I tak dalej. Nadazasz za mna, Joe? Gotowka do raczki, w tej chwili. Joe ponownie zmienil pozycje i wlepil spojrzenie w blat stolu. -Ten drugi adwokat, ktory przyszedl wczoraj do mnie do pokoju, powiedzial, ze da mi dwa tysiace zaliczki teraz i bedzie przesylal po dwa tysiace co miesiac - oznajmil. -Kto to byl? Scottie Ray? Rob LaMoke? Znam tych facetow, Joe, nie sa warci nawet centa. Nie potrafiliby znalezc drogi do budynku sadu. Nie mozna im ufac. Sa niekompetentni. Okay, wchodze w to - dwa tysiace teraz i dwa co miesiac. 69 -A ten inny gosc z jakiejs duzej firmy zaproponowal mi dziesiectysiecy z gory i linie kredytowa na wszystko, czego potrzebuje. To wstrzasnelo Gillem. Minelo dobre dziesiec sekund, zanim odezwal sie ponownie. -Posluchaj mnie, Joe. Tu nie chodzi o wysokosc zaliczki. Chodzi o to, ile pieniedzy moge wydobyc od Exxona. A nikt, powtarzam: nikt, nie zdobedzie dla ciebie wiecej niz ja. Nikt! Joe, dam ci wiec teraz piec tysiecy zaliczki i pozwole brac tyle, ile bedziesz potrzebowal na placenie rachunkow. W porzadku? -Pomysle o tym. -Ale czas jest tu najwazniejszy, chlopie. Musimy dzialac szybko. Dowody znikaja. Pamiec blaknie. Duze korporacje poruszaja sie bardzo wolno. -Powiedzialem, ze o tym pomysle. -Czy moge zadzwonic do ciebie jutro? -Nie: -Dlaczego nie? -Do diabla, nie moge nawet zasnac przez te wszystkie cholerne telefony od adwokatow. Nie moge tknac sniadania, zeby zaraz nie napatoczyl sie ktorys z was. Wiecej w tym przekletym miejscu prawnikow niz lekarzy. Gill byl niezrazony. -Kreci sie tu wiele rekinow, Joe - przekonywal. - Wielu naprawde kiepskich adwokatow gotowych spieprzyc twoja sprawe. To smutne, ale prawdziwe. W zawodzie jest tloczno, wiec wszyscy kraza po miescie i probuja znalezc robote. Ale nie popelnij bledu, Joe. Sprawdz mnie. Zajrzyj do ksiazki telefonicznej. Jest tam moje calo- stronicowe ogloszenie w trzech kolorach, Joe. Znajdz Gilla Teala i przekonaj sie, ze z nim zwyciestwo to jedna chwila. -Pomysle o tym. Adwokat wyciagnal nastepna wizytowke i podal ja Farrisowi, po czym pozegnal sie i wyszedl, nie tknawszy jedzenia ani kawy. Joe cierpial. Chwycil kolo wozka prawa reka i powoli sie oddalil. Mark chcial zaoferowac mu swoja pomoc, ale pomyslal, ze Joe moglby sie tylko zdenerwowac. Obie wizytowki Gilla Teala lezaly na stole. Chlopiec dokonczyl mleko, rozejrzal sie i schowal jedna z nich do kieszeni. Mark powiedzial Karen, swojej ukochanej, ze nie moze zasnac, wiec gdyby go ktos potrzebowal, bedzie w swietlicy. Usiadl na sofie i ogladajac powtorke Cheers, zaczal przerzucac strony ksiazki telefo- nicznej. Wypil jeszcze jednego sprite'a. Hardy, niech go Bog blogoslawi, dal mu po obiedzie osiem cwiercdolarowek. Karen przyniosla koc i owinela mu nim nogi. Poklepala go po ramieniu dluga szczupla dlonia i odplynela. Obserwowal kazdy jej krok. Pan Gill Teal naprawde mial ogloszenie na cala strone w dziale "Adwokaci" ksiazki telefonicznej miasta Memphis, obok tuzina innych prawnikow. Widnialo tam tez ladne zdjecie przedstawiajace go w swobodnej pozie przed budynkiem sadu, bez marynarki, z pod- winietymi rekawami koszuli. WALCZE O TWOJE PRAWA! - glosil napis pod fotografia. Na gorze wielkie czerwone litery pytaly: CZY ULEGLES WYPADKOWI? A na dole gruby zielony druk od- powiadal: JESLI TAK, ZADZWON DO GILLA TEALA - Z NIM ZWYCIESTWO TO JEDNA CHWILA. Jeszcze nizej, niebieskim drukiem, wyliczono wszelkie rodzaje spraw, ktorymi Gill sie zajmowal, a byly ich setki: kosiarki do trawy, porazenia pradem, deformacje plodu, wypadki samochodowe, wybuchajace piece do podgrzewania wody i masa innych. Osiemnascie lat doswiadczenia we wszystkich sadach. Niewielka mapka w rogu ogloszenia kierowala ludzi do jego biura, ktore znajdowalo sie niemal naprzeciw gmachu sadu. Mark uslyszal nagle znajomy glos i podniosl wzrok. Na ekranie telewizora pojawil sie... Gill Teal we wlasnej osobie. Stal obok wejscia na szpitalny ostry dyzur, wyrazajac wspolczucie ofiarom wypadkow i gromiac nieczciwe towarzystwa ubezpieczeniowe. Z tylu blyskaly czerwone swiatla, sanitariusze biegali we wszystkie strony, ale Gill Teal mial sytuacje pod kontrola i byl gotow wziac twoja sprawe bez zaliczki. I zadnych oplat, dopoki nie uzyska dla ciebie pieniedzy! Swiat byl taki maly. W ciagu ostatnich dwoch godzin Mark widzial tego czlowieka na zywo, podkradl jedna z jego wizytowek, ogladal jego twarz w ksiazce telefonicznej, a teraz oto tenze sam osobnik mowil prosto do niego z telewizyjnego ekranu. Zamknal ksiazke telefoniczna i odlozyl ja na kiwajacy sie stolik do kawy. Okryl sie kocem i postanowil zasnac. Nazajutrz zadzwoni do Gilla Teala. 70 Foltrigg lubil, kiedy go eskortowano. Najwieksza przyjemnoscsprawialy mu te bezcenne momenty, kiedy kamery czekaly juz na niego, pracujac cicho, a on, dokladnie w odpowiedniej chwili, wkraczal majestatycznym krokiem na korytarz albo schody sadu, w asyscie wiernego bulteriera Wally'ego Boxxa, z Thomasem Finkiem albo innym asystentem u boku, odganiajacym dziennikarzy niczym natretne muchy. Roy wiele czasu spedzal na ogladaniu zapisow wideo pokazu- jacych, jak z niewielka swita blyskawicznie pokonuje dystans miedzy chevroletem a sala sadowa, zbyt wazny i zajety, by moc sie zatrzymac i pogawedzic z prasa. Mial mistrzowskie wyczucie czasu i perfekcyjnie wycwiczony krok. Raz po raz unosil rece w gore, dajac do zrozumienia, ze naprawde chcialby odpowiedziec na pytania, ale jest tak wazna osobistoscia, iz po prostu nie ma na to czasu. Wkrotce potem Wally zapraszal wszystkich na wyrezyserowana konferencje prasowa. Wtedy to Roy, oderwawszy sie od swych arcywaznych zajec, mogl spedzic kilka chwil w blasku swiatel. Niewielka biblioteke w apartamencie prokuratora zamieniono na pomieszczenie prasowe, kompletnie wy- posazone, lacznie ze specjalnym oswietleniem i systemem naglas- niajacym. W zamykanej szafce w pokoiku obok Foltrigg trzymal tez przybory do makijazu. Kiedy kilka minut po polnocy wchodzil do budynku federalnego na Main Street w Memphis, mial ze soba cos w rodzaju eskorty w osobach Wally'ego i Fmka oraz agentow Trumanna i Scherffa, ale tym razem dookola nie klebili sie ciekawscy reporterzy. W gruncie rzeczy nie oczekiwal ich nikt. W biurach FBI zastali Jasona McThune'a i dwoch innych zmeczonych agentow popijajacych zimna lure. To bylo cale wielkie entree Roya. Wszyscy przedstawili sie sobie szybko w drodze do ciasnego biura McThune'a. Foltrigg zajal jedyne krzeslo. Jason byl czlowiekiem o dwudziestoletnim stazu pracy, ktorego wbrew jego woli przyslano do Memphis; teraz liczyl miesiace dzielace go od wyjazdu na polnocny zachod, nad Pacyfik. Czul sie zmeczony i irytowala go pozna pora. Wiele slyszal o Foltriggu, ale jeszcze nigdy nie spotkal go osobiscie. Plotki glosily, ze to nadety osiol. Jeden z miejscowych agentow zamknal drzwi od zewnatrz i McThu- ne usiadl za swoim biurkiem, by zreferowac sprawe. Opisal okolicznosci znalezienia samochodu, jego zawartosc, pistolet, rane, podal czas smierci i tak dalej, i tak dalej. -Chlopak nazywa sie Mark Sway - poinformowal. - Powie- dzial policji, ze razem z bratem natkneli sie na cialo i zaraz pobiegli zadzwonic na policje. Mieszkaja jakis kilometr od miejsca smierci Clifforda, na kempingu dla przyczep. Mlodszy dzieciak jest w szpitalu, doznal - zdaje sie - szoku powstrzasowego. Mark Sway i jego matka, Dianne Sway, biala, rozwiedziona, takze sa w szpitalu. Ojciec mieszka tu, w miescie, i ma dosc zabagniona kartoteke: kradzieze, bojki i temu podobne. Niebieski ptak. Bialy, pochodzenie robotnicze. Tak czy owak, chlopak klamie... -Nie zdolalem odczytac listu - przerwal mu Foltrigg, nie mogac sie doczekac, by zabrac glos. - Wasz faks nie byl najlepszej jakosci. - Powiedzial to tak, jakby McThune i FBI z Memphis byli idiotami, poniewaz on, Roy Foltrigg, odebral w swojej furgonetce faks kiepskiej jakosci. Jason zerknal na stojacych pod sciana Larry'ego Trumanna i Skippera Scherffa i mowil dalej: -Zaraz do tego dojdziemy. Chlopak twierdzi, ze przybyl na miejsce zdarzenia, kiedy juz bylo po wszystkim, ale mamy co do tego watpliwosci. Po pierwsze, w samochodzie pelno jest dzieciecych odciskow palcow: na desce rozdzielczej, na drzwiach, na butelce whisky, na pistolecie, wszedzie. Zdjelismy odciski Swaya jakies cztery godziny temu i nasi ludzie porownuja je teraz z tymi z lincolna. Skoncza dopiero jutro, ale jest wlasciwie oczywiste, ze dzieciak byl w samochodzie. Co tam robil, jeszcze nie wiemy. Znalezlismy tez mase odciskow kolo tylnych swiatel, bezposrednio nad rura wydechowa, jak rowniez trzy swieze niedopalki virginia sumow pod drzewem niedaleko miejsca zdarzenia. Takie papierosy pali Dianne Sway. Zapewne chlopcy, jak to chlopcy, podkradli je matce i poszli sobie pociagnac. 72 73 Zajmowali sie swoimi sprawami, kiedy nagle pojawil sie Clifford.Schowali sie i zaczeli go obserwowac - to zarosniety teren i ukrycie sie nie stanowi problemu. Moze podkradli sie i wyciagneli waz z rury wydechowej? Nie jestesmy pewni, a dzieciaki nie chca mowic. To znaczy maly jest nadal w szoku, Mark zas wyraznie klamie. W kazdym razie jasne jest, ze gumowy waz nie zadzialal. Probujemy zdjac znajdujace sie na nim odciski palcow, ale to zmudna robota. Byc moze niewykonalna. Rano, kiedy przyjada z Komendy Glownej, bede mial fotografie ukazujace polozenie weza. McThune wylowil z rozgardiaszu na swoim biurku zolty notatnik. Mowil do niego, nie do Foltrigga. -Clifford oddal co najmniej jeden strzal wewnatrz samochodu. Kula wyszla niemal idealnie przez srodek przedniego okna po stronie pasazera. Szyba pekla, ale sie nie rozprysla. Nie wiadomo, dlaczego to zrobil i w ktorym momencie. Autopsje zakonczono godzine temu. W zoladku denata pelno bylo dalmanu, kodeiny i perkodanu - mocnych srodkow przeciwbolowych. Zawartosc alkoholu we krwi dwa i dwie dziesiate promila, musial wiec byc nawalony jak skunks, jak to sie mowi w tych stronach. Chce powiedziec, ze byl nie tylko wystarczajaco stukniety, zeby sie zabic, ale takze pijany i nieprzytomny od prochow, wiec trudno sie w tym wszystkim polapac. Nie mamy do czynienia z czlowiekiem, ktory postepowal racjonalnie. -Rozumiem - rzucil Roy niecierpliwie. Wally Boxx.krazyl za jego plecami niczym dobrze wytresowany terier. McThune zignorowal go i ciagnal dalej: -Pistolet to tania trzydziestkaosemka, ktora nabyl w lombardzie tutaj, w Memphis. Probowalismy przesluchac wlasciciela, ale ten odmawia zeznan bez udzialu swojego adwokata, wiec musimy poczekac do rana. Wedlug rachunku ze stacji benzyne kupil w Vaiden, Missisipi, jakies poltorej godziny drogi stad. Sprzedawczyni, mloda dziewczyna, twierdzi, ze zatrzymal sie tam okolo pierwszej po poludniu. Zadnych sladow innych postojow. Jego sekretarka mowi, ze z biura wyszedl o dziewiatej rano, ze czesto znikal i ze niczego nie podejrzewala, dopoki nie zadzwonilismy. Wiadomosc o jego smierci niezbyt ja chyba zmartwila. Wyglada na to, ze opuscil Nowy Orlean tuz po dziewiatej, dotarl w piec-szesc godzin do Memphis, zatrzymal sie najpierw po benzyne, a potem po pistolet, pojechal do lasu i sie zastrzelil. Moze gdzies stanal, zeby cos przekasic, moze aby kupic whisky? Moze, moze, moze... Caly czas szukamy. -Dlaczego Memphis? - zapytal Wally Boxx. Foltrigg skinal glowa, wyraznie aprobujac pytanie. -Bo tutaj sie urodzil - odparl McThune uroczyscie, wpatrujac sie w Roya tak, jakby bylo oczywiste, ze kazdy chce umrzec tam, gdzie sie urodzil. Byl to zart wypowiedziany z kamienna twarza, ale Foltrigg go nie zrozumial. Jason slyszal, ze prokurator jest niezbyt bystry. - Rodzina wyjechala stad, kiedy byl dzieckiem - wyjasnil po chwili. - Chodzil do college'u w Rice i studiowal prawo w Tulane. -Razem tam studiowalismy - rzekl Fink, krasniejac z dumy. -To wspaniale. List, napisany odrecznie, nosi date dzisiejsza, a raczej powinienem powiedziec - wczorajsza. Do jego napisania uzyto wiecznego piora z czarnym atramentem - nie znalezlismy takiego ani przy zmarlym, ani w samochodzie. - McThune siegnal po kartke papieru i pochylil sie nad biurkiem. - Prosze. To oryginal. Niech pan bedzie ostrozny. Wally Boxx skoczyl, chwycil papier i podal go Foltriggowi. Jason przetarl oczy i kontynuowal: -Sa w nim tylko polecenia dotyczace pogrzebu i wskazowki dla sekretarki. Prosze jednak spojrzec na sam dol. Wyglada na to, ze chcial cos dopisac niebieskim dlugopisem. Nos Foltrigga zblizyl sie do listu. -Jest tu napisane: "Mark, Mark, gdzie sa..." i dalej nie moge odczytac. -Zgadza sie. Clifford mial okropny charakter pisma, dlugopis sie wypisal, ale nasz ekspert mowi to samo: "Mark, Mark, gdzie sa..." Sadzi tez, ze kiedy probowal to napisac, byl pijany albo pod wplywem ., narkotykow. Dlugopis znalezlismy w samochodzie. Tani bic. Nie ulega watpliwosci, ze to ten, o ktory nam chodzi. Clifford nie mial dzieci, siostrzencow, braci, wujow ani kuzynow o imieniu Mark. Sprawdzamy tez jego przyjaciol - chociaz sekretarka utrzymuje, ze nie mial takich - ale jak dotad nie znalezlismy zadnego Marka. -Co to moze oznaczac? -Mysle, ze tylko jedno. Kilka godzin temu Marka Swaya odwozil do szpitala w Memphis policjant nazwiskiem Hardy. W czasie drogi chlopakowi wyrwalo sie, ze Romey cos powiedzial czy zrobil. Romey to skrot od Jerome, potwierdzila to sekretarka prawnika. Stwierdzila, iz wielu jego znajomych tak go nazywalo. Skad dzieciak mogl znac ten przydomek, jesli nie od Clifforda? Foltrigg sluchal z otwartymi ustami. -Co pan o tym sadzi? -Coz, wedlug mojej teorii Mark Sway byl w samochodzie, zanim Clifford sie zastrzelil i, co wiecej, przebywal tam przez jakis czas - "wskazuja na to te wszystkie odciski palcow. O czyms rozmawiali. 74 75 Nastepnie w ktoryms momencie chlopak opuscil samochod, prawnikzas probowal cos dopisac do swojego listu, po czym strzelil sobie w leb. Dzieciak sie mocno wystraszyl, a jego mlodszy brat doznal prawdziwego szoku. Ot i cala historia. -Dlaczego chlopiec mialby klamac? -Po pierwsze, boi sie. Po drugie, to jeszcze dziecko. A po trzecie byc moze dlatego, ze uslyszal cos, o czym wolalby nie wiedziec. Wypowiedz McThune'a byla perfekcyjnie skonstruowana, a dra- matyczna puenta sprawila, ze w pokoju zapadlo ciezkie milczenie. Foltrigg znieruchomial. Boxx i Fink gapili sie na biurko z otwartymi ustami. Larry Trumann nie mogl powstrzymac sie od lekkiego usmiechu na mysl o znalezieniu ciala. Poniewaz jego szef byl chwilowo oszolomiony, Wally Boxx prze- szedl do obrony i zadal glupie pytanie: -Dlaczego sadzi pan, ze tak wlasnie bylo? Cierpliwosc Jasona w stosunku do prokuratorow i ich malych pacholkow wyczerpala sie juz jakies dwadziescia lat wczesniej. Widzial, jak przychodza i odchodza. Nauczyl sie ich gierek i manipulowania ich nadmiernie rozwinietym poczuciem wlasnej wartosci. Wiedzial, ze najlepszym sposobem na banalne pytania sa proste odpowiedzi. -Wnioskuje tak na postawie listu, odciskow palcow i klamstw - odparl. - Biedny dzieciak nie wie, co robic. Foltrigg polozyl list na biurku i odchrzaknal. -Rozmawial pan z tym chlopakiem? -Nie. Bylem w szpitalu cztery godziny temu, ale nie widzialem sie z nim. Rozmawial z nim sierzant Hardy z policji w Memphis. -A pan? -Zamierzam to zrobic za kilka godzin. Trumann i ja pojedziemy do szpitala spotkac sie z nim i byc moze z jego matka. Przydaloby sie tez zamienic pare slow z tym maluchem, ale na to musi wyrazic zgode lekarz. -Chcialbym przy tym byc - oznajmil Foltrigg. Wszyscy wie- dzieli, ze predzej czy pozniej zazyczy sobie tego. McThune potrzasnal glowa. -Nie najlepszy pomysl. My to zalatwimy - rzekl z naciskiem, nie pozostawiajac watpliwosci, kto tu sprawuje kontrole. Byli w Mem- phis, nie w Nowym Orleanie. -A co z lekarzem? Pogadal pan z nim? -Nie, jeszcze nie. Sprobujemy dzis rano. Watpie, zeby mial wiele do powiedzenia. -Mysli pan, ze dzieciaki zwierzylyby mu sie? - spytal niewinnie Fink. 76 McThune rzucil Trumannowi spojrzenie mowiace "Co za idiotowmi tu przywiozles?" -Nie znam odpowiedzi na to pytanie, sir - odparl. - Nie mam pojecia, co ci chlopcy wiedza. Nie wiem, czy lekarz z nimi rozmawial, i zupelnie nie potrafie przewidziec, jak sie wobec niego zachowaja. Foltrigg zmarszczyl brwi i zerknal na Finka, ktory skulil sie, zawstydzony. McThune spojrzal na zegarek i wstal. -Panowie, jest pozno - oswiadczyl. - Nasi ludzie skoncza z samochodem do poludnia, proponuje wiec, zebysmy spotkali sie wowczas. -Musimy wyciagnac z Marka Swaya wszystko, co wie - oswiadczyl Roy, nie ruszajac sie z miejsca. - Byl w tym samochodzie i Clifford z nim rozmawial. -Owszem. -Tak, panie McThune, ale sa tez rzeczy, o ktorych panu nic nie wiadomo. Clifford znal miejsce ukrycia ciala i mowil o tym. -Jest wiele rzeczy, o ktorych nie wiem, panie Foltrigg, poniewaz jest to sprawa Nowego Orleanu, a ja pracuje w Memphis. Nie chce wiedziec nic wiecej na temat biednych panow Boyette'a i Clifforda. ~ Mam po dziurki w nosie wlasnych trupow. Jest niemal pierwsza w nocy, a ja siedze w biurze, pracujac nad nie swoja sprawa, rozmawiajac z wami, panowie, i odpowiadajac na wasze pytania. r Zamierzam zajmowac sie nia do jutrzejszego poludnia, potem moze ja przejac moj przyjaciel Larry Trumann. Ja z tym koncze. ~~ - Chyba ze zadzwoni do pana Waszyngton. `~ - Chyba ze zadzwoni do mnie Waszyngton. Wtedy zrobie wszystko, co mi zleci pan Voyles. -Chcialbym zaznaczyc, ze rozmawiam z panem Voylesem przy- najmniej raz w tygodniu. -Moje gratulacje. ~~ - Sprawa Boyette'a jest wedlug niego sprawa o pierwszorzednym znaczeniu dla FBI. -- Tak slyszalem. ~~ - I jestem pewien, ze pan Voyles doceni panskie wysilki. ...-Watpie. Roy wstal wolno i spojrzal na McThune'a. -Jest absolutnie konieczne, bysmy dowiedzieli sie wszystkiego. co wie Mark Sway. Rozumie pan? - powtorzyl. Jason odwzajemnil spojrzenie i nic nie powiedzial. Trudno bylo sluchac tego dzieciecego gaworzenia Greenwaya. Lekarz zignorowal ja. Mark poczul zapach mydla i spostrzegl, ze wlosy matki sa mokre. Zmienila ubranie, ale byla nie umalowana i miala zmieniona twarz. Greenway wyprostowal sie. -Bardzo ciezki przypadek - rzekl oficjalnym tonem, niemalze do siebie, patrzac na zamkniete oczy chlopca. -Co dalej? - spytala Dianne. -Czekamy. Oznaki zycia sa w normie, wiec nie ma fizycznego niebezpieczenstwa. Najwazniejsze, zeby pani byla w tym pokoju, kiedy odzyska przytomnosc. - Lekarz przygladal im sie, pocierajac brode, gleboko zamyslony. - Kiedy otworzy oczy, musi zobaczyc swoja matke, rozumie pani? -Nie mialam zamiaru nigdzie jechac. -Ty, Mark, mozesz wychodzic na krotko, ale najlepiej by bylo, ebys rowniez przebywal tu jak najczesciej. Mark skinal glowa. Mysl o spedzeniu w tym pomieszczeniu jeszcze jednej minuty byla niezbyt zachecajaca. -Pierwsze chwile moga byc najwazniejsze. Bedzie przestraszony, kiedy sie rozejrzy. Musi zobaczyc i poczuc swoja matke. Niech go pani przytuli i sprawi, zeby sie poczul bezpiecznie. Prosze natychmiast zadzwonic po pielegniarke. Zostawie jej instrukcje. Maly bedzie bardzo glodny, wiec sprobujemy troche go nakarmic. Pielegniarka odlaczy kroplowke, zeby mogl chodzic po pokoju. Ale najistotniejsze jest, zeby go przytulic. -Kiedy to moze nastapic? -Nie wiem. Zapewne dzis albo jutro. Nie sposob tego przewi- dziec. -Mial juz pan do czynienia z podobnymi przypadkami? Greenway spojrzal na Ricky'ego i postanowil mowic prawde. Potrzasnal glowa. -Nie z az tak ciezkimi - odrzekl. - Ricky znajduje sie w stanie niemal spiaczki, co jest dosc niezwykle. Zazwyczaj po okresie od- poczynku dzieci budza sie i chca jesc. - Prawie udalo mu sie usmiechnac. - Ale prosze sie nie martwic. Ricky dojdzie do siebie. Po prostu troche musi to potrwac. Wydawalo sie, ze malec uslyszal, co mowia, bo nagle sapnal i przeciagnal sie, lecz nie otworzyl oczu. Obserwowali go w napieciu, czekajac na jakies mrukniecie lub slowo. Chociaz Mark wolalby, zeby Ricky zachowal milczenie na temat tego, co sie wydarzylo, dopoki nie porozmawiaja, rozpaczliwie pragnal, by jego mlodszy brat obudzil sie Karm zagladala do Marka przez cala noc, a okolo osmej przyniosla mu sok pomaranczowy. Spal samotnie w malej swietlicy. Obudzila go delikatnie. Pomimo wielu problemow, jakie teraz mial, Mark czul, ze jest o krok od beznadziejnego zakochania sie w tej slicznej pielegniarce. Pociagnal lyk soku i spojrzal w jej iskrzace sie brazowe oczy. Karen wygladzila koc okrywajacy mu nogi. -Ile masz lat? - spytal. Usmiechnela sie jeszcze szerzej. -Dwadziescia cztery. O trzynascie wiecej niz ty. Dlaczego pytasz? -Z przyzwyczajenia. Jestes zamezna? -Nie. - Zdjela koc i zaczela go skladac. - Jak sie spalo? Mark wstal, przeciagnal sie i spojrzal na nia. -Lepiej niz mamie na tamtym lozku. Pracowalas cala noc? -Od dziesiatej do dziesiatej. Mamy dwunastogodzinne dyzury, cztery dni w tygodniu. Chodz ze mna. Doktor Greenway jest w pokoju i chce sie z toba zobaczyc. - Wziela go za reke, co mu niezmiernie pomoglo, i poszli do pokoju Ricky'ego. Karen zostawila go i zamknela za soba drzwi. Dianne wygladala na zmeczona. Stala przy lozku syna z nie zapalonym papierosem w drzacej dloni. Mark podszedl do niej, a ona polozyla mu reke na ramieniu. Patrzyli, jak doktor gladzi Ricky'ego po czole i mowi do niego. Malec mial nadal zamkniete oczy i nie odpowiadal. -On pana nie slyszy, doktorze - powiedziala w koncu Dianne. 78 79 i zaczal mowic o innych rzeczach. Mial juz dosc patrzenia na jegowtulona w poduszke glowe, na kciuk w ustach. Greenway siegnal do torby i wyciagnal egzemplarz "The Memphis Press", porannego dziennika. Polozyl gazete na lozku i podal Dianne wizytowke. -Moje biuro znajduje sie w sasiednim budynku. Tutaj jest telefon, na wszelki wypadek. I przypominam: gdy tylko sie obudzi, prosze zadzwonic do pielegniarek, a one zawiadomia mnie. Okay? Pani Sway przyjela wizytowke i skinela glowa. Lekarz rozlozyl gazete na lozku Ricky'ego. -Widzieliscie to? -Nie - odpowiedziala. Na pierwszej stronie, u samej gory widnial naglowek: ADWOKAT Z NOWEGO ORLEANU POPELNIA SAMOBOJSTWO W MEM- PHIS. Ponizej, po prawej stronie, znajdowalo sie duze zdjecie W. Jerome'a Clifforda, a po lewej mniejszy napis: "Ekscentryczny prawnik podejrzany o kontakty z mafia". Slowo "mafia" zogromnialo Markowi w oczach. Spojrzal na fotografie Romeya i nagle zrobilo mu sie slabo. Greenway nachylil sie i znizyl glos. -Wyglada na to, ze pan Clifford byl osoba powszechnie znana w Nowym Orleanie. Mial zwiazek ze sprawa senatora Boyette'a. Najwyrazniej reprezentowal czlowieka oskarzonego o jego zamor- dowanie. Wiedzieliscie o tym? - zapytal. Dianne wsadzila nie zapalonego papierosa do ust i pokrecila przeczaco glowa. -Coz, to powazna sprawa. Pierwszy senator Stanow Zjed- noczonych zamordowany w czasie trwania jego kadencji. Przeczyta to pani, kiedy wyjde. Aha, na dole sa ludzie z policji i FBI. Czekali juz, kiedy przyjechalem godzine temu. - Mark kurczowo chwycil sie poreczy lozka. - Chca rozmawiac z Markiem, oczywiscie w pani obecnosci. -Dlaczego? - spytala. Greenway spojrzal na zegarek. -Sprawa Boyette'a jest skomplikowana. Sadze, ze zrozumie pani wiecej, kiedy przeczyta ten artykul. Powiedzialem im, ze Mark i pani nie bedziecie z nimi rozmawiac, dopoki ja nie wyraze na to zgody. Czy dobrze zrobilem? -Tak - wyrzucil z siebie chlopiec. - Ja nie chce z nimi rozmawiac. - Dianne i Greenway spojrzeli na niego jednoczesnie. - Skoncze jak Ricky, jesli ci gliniarze nie przestana mnie meczyc. - Podswiadomie Mark przeczuwal, ze policjanci wroca z pytaniami. Nie zostawia go tak latwo w spokoju. Zdjecie na pierwszej stronie gazety i wzmianka o FBI sprawily, ze nagle przeszyl go dreszcz i poczul, ze musi usiasc. -Niech pan to na razie odwlecze - poprosila Dianne. -Pytali, czy beda mogli spotkac sie z wami o dziewiatej. Odrzeklem, ze nie, ale oni nie odejda. - Spojrzal ponownie na zegarek. - Bede tu o dwunastej. Moze wtedy powinnismy z nimi porozmawiac? -Jak pan uwaza - odparla. -Swietnie. Przetrzymam ich do dwunastej. Moje biuro powiado- milo juz pani pracodawce oraz szkole. Prosze sie tym nie martwic. Niech pani tylko bedzie przy tym lozku, dopoki nie wroce. - Prawie sie usmiechnal, zamykajac za soba drzwi. Dianne pobiegla do lazienki i zapalila papierosa. Mark pstrykal pilotem, az udalo mu sie wlaczyc telewizor, po czym nastawil lokalne wiadomosci. Nic - tylko pogoda i sport. Matka skonczyla czytac artykul o panu Cliffordzie i polozyla gazete na podlodze pod skladanym lozkiem. Mark obserwowal ja, zdenerwowany. -Jego klient zabil senatora Stanow Zjednoczonych - powiedziala ze zdumieniem. Powazna sprawa. Czekaly go trudne pytania i Mark poczul nagle glod. Bylo po dziewiatej. Ricky sie nie poruszyl. Pielegniarki zapom- nialy o nich. Greenway wydawal sie nalezec do odleglej przeszlosci. Gdzies w ciemnosciach czekalo FBI. Pokoj stawal sie z minuty na minute mniejszy, a dziecinne lozko, na ktorym siedzial, bylo naprawde niewygodne. -Ciekawe, dlaczego to zrobil - rzekl, poniewaz nic innego nie przychodzilo mu do glowy. -Tu napisano, ze Jerome Clifford mial powiazania z mafia nowoorleanska i ze jego klient powszechnie uchodzi za jej czlonka. Ogladal Ojca chrzestnego w telewizji kablowej. Widzial takze Ojca chrzestnego II i wiedzial wszystko na temat mafii. Sceny z filmow przemknely mu przed oczami i nagle bol w zoladku stal sie ostrzejszy. Walilo mu serce. -Jestem glodny, mamo. Ty tez? -Dlaczego nie powiedziales mi prawdy, Mark? -Bo ten gliniarz stal w drzwiach przyczepy i to nie byl dobry moment na mowienie prawdy. Przepraszam, mamo. Naprawde mi 6 - Klient gl przykro. Chcialem ci powiedziec wszystko, kiedy tylko zostaniemy sami, przysiegam. Potarla skronie i posmutniala. -Nigdy mnie nie oklamuj, Mark. Nigdy nie mow "nigdy" - pomyslal. -Czy mozemy porozmawiac o tym pozniej, mamo? Jestem naprawde glodny. Daj mi kilka dolarow, to pobiegne do bufetu i kupie sobie paczki, a tobie kawe. - Zerwal sie i czekal na pieniadze. Na szczescie Dianne nie byla w nastroju do powaznej rozmowy o prawdomownosci i temu podobnych rzeczach. Odczuwala jeszcze skutki dzialania srodkow nasennych i myslenie przychodzilo jej z trudem. Bolala ja glowa. Otworzyla portmonetke i wyciagnela pieciodolarowy banknot. -Gdzie jest bufet? - spytala. -Na parterze. Skrzydlo Madison. Bylem tam dwa razy. -Dlaczego mnie to nie zaskakuje? Domyslam sie, ze zwiedziles juz caly ten szpital. Wzial pieniadze i wcisnal je do kieszeni dzinsow. -Tak, prosze pani. Znajdujemy sie na najspokojniejszym pietrze. Noworodki leza na samym dole i tam dopiero jest prawdziwy cyrk. -Uwazaj na siebie. Zamknal za soba drzwi. Dianne odczekala chwile, po czym siegnela po torebke i wyciagnela buteleczke valium przyslana jej przez doktora Greenwaya. Mary zjadl cztery paczki w trakcie programu Phila Donahue'a i teraz obserwowal matke bezskutecznie probujaca zdrzemnac sie na lozku. Wreszcie pocalowal ja w czolo i oznajmil, ze musi troche rozprostowac kosci. Kazala mu nie opuszczac terenu szpitala. Zszedl ponownie schodami, gdyz obawial sie, ze Hardy i FBI moga czekac na niego na dole przy windach. Jak niemal wszystkie wielkomiejskie szpitale dobroczynne, St. Peter's budowano przez dlugi czas, w miare naplywu srodkow i nie '' przykladajac wielkiej wagi do architektonicznego ladu. Szpital byl wiec rozrosnieta, wprawiajaca w zaklopotanie kombinacja dodatkow i skrzydel, pelna labiryntow, przejsc, korytarzy i antresol rozpaczliwie probujacych polaczyc sie ze soba. Wszedzie tam, gdzie sie dalo, ~; zainstalowano windy i dzwigi. W ktoryms momencie historii ktos zauwazyl, jak trudno jest przemiescic sie z jednego punktu do innego bez narazenia sie na zgubienie. W nastepstwie tego odkrycia, w celu uporzadkowania ruchu, wprowadzono oszalamiajacy kolorystyka system strzalek i piktogramow. Potem dobudowano nowe skrzydla. Piktogramy przestaly byc aktualne, ale nikomu nie udalo sie ich usunac. Teraz powiekszaly tylko chaos. Mark przemknal po znanym juz sobie terytorium i opuscil szpital niewielkim wyjsciem na Monroe Avenue. Przestudiowal mape centrum zamieszczona na okladce ksiazki telefonicznej i wiedzial, ze biuro Gilla Teala znajduje sie w zasiegu krotkiego spaceru. Miescilo sie na trzecim pietrze budynku odleglego mniej niz o cztery skrzyzowania. Poruszal sie szybko. Byl wtorek, dzien szkolny, i chcial uniknac patroli wyszukujacych wagarowiczow. Byl jedynym dzieciakiem na ulicy i zdawal sobie sprawe, ze wyglada podejrzanie. Opracowal strategie dzialania. Co byloby w tym zlego, zapytywal sam siebie, wbijajac wzrok w chodnik, by uniknac kontaktu wzrokowe- go z przechodzacymi obok pederastami, gdyby jakis anonimowy informator powiadomil telefonicznie gliny i FBI, gdzie znajduje sie cialo? Sekret przestalby wreszcie nalezec wylacznie do niego. Jezeli ?~ Romey nie sklamal, cialo zostaloby odnalezione, a zabojca aresztowany. Nie, to byloby jednak ryzykowne. Jego wczorajszy telefon pod dziewiecset jedenascie okazal sie katastrofa. Ktos na drugim koncu linii poznalby, ze jest tylko dzieciakiem. FBI nagraloby jego glos i dokonalo analizy. Mafia tez nie byla glupia. Chyba to nie jest dobry pomysl. Skrecil w ulice Trzecia i wpadl do Sterick Building, budynku atarego i bardzo wysokiego. Hall wylozony byl kaflami i marmurem. Wsiadl do windy z grupa innych osob i nacisnal guzik trzeciego pietra. Cztery inne guziki wdusili ladnie ubrani ludzie z teczkami w dloniach. Rozmawiali spokojnie, przyciszonymi glosami, jak to w windzie. Wysiadl pierwszy i znalazl sie w niewielkim hallu z korytarzami prowadzacymi w lewo, prawo i prosto. Ruszyl w lewo, probujac wygladac niewinnie i normalnie, jakby wybieranie prawnika bylo ~: c zyms, co robil juz wiele razy. W budynku roilo sie od prawnikow. Ich y~ nazwiska wyryte byly na przytwierdzonych do drzwi pieknych tablicz- r kadr z brazu. Niektore brzmialy dosc dlugo i strasznie; towarzyszylo im mnostwo inicjalow i kropek. J. Winston Buckner, F. MacDonald `:; Durston, I. Hempstead Crawford... Im wiecej nazwisk czytal Mark, tym bardziej tesknil za starym dobrym Gillem Tealem. Znalazl wreszcie odpowiednie drzwi na koncu korytarza - niestety bez brazowej tabliczki. Widnialy na nich natomiast wymalowane ' farba na cala szerokosc slowa: GILL TEAL - OBRONCA LUDU. Trzy osoby czekaly na zewnatrz. 82 ~, 83 Mark przelknal sline i wszedl do srodka. Panowal tam niebywalyscisk. Niewielka poczekalnia pelna byla smutnych ludzi, okaleczonych i poranionych na wszelkie mozliwe sposoby. Wszedzie lezaly kule. Dwie osoby siedzialy na wozkach. Nie bylo wolnych krzesel, wiec jeden biedny czlowiek z zagipsowana szyja siedzial na stoliku - glowa chwiala mu sie niczym u noworodka. Kobieta z brudnym gipsem na nodze plakala cicho. Mala dziewczynka z okropnie poparzona twarza tulila sie do matki. Wojna bylaby bardziej litosciwa. Miejsce zdawalo sie gorsze niz izba przyjec w szpitalu St. Peter's. Pan Teal musial zaiste wlozyc wiele wysilku, by zgromadzic tutaj tych wszystkich ludzi. Mark postanowil juz wyjsc, kiedy ktos zawolal niegrzecznie: -Czego tu chcesz? Odwrocil sie i ujrzal potezna kobiete w okienku recepcjonistki. -Hej, chlopcze, szukasz czegos? - Jej glos zahuczal w poczekalni, ale nikt nie zwrocil na to uwagi. Cierpienie bylo silniejsze niz ciekawosc. Mark podszedl do okienka i spojrzal na grozna, brzydka twarz. -Chcialbym zobaczyc sie z panem Tealem - rzekl cicho, rozgladajac sie dokola. -Ach tak. Czy byles umowiony? - Siegnela po kalendarz i zaczela go studiowac. -Nie, prosze pani. -Jak sie nazywasz? -Mark Sway. To bardzo osobista sprawa. -Nie watpie. - Obrzucila go lustrujacym spojrzeniem. - O jaki rodzaj uszkodzenia chodzi? Pomyslal o ciezarowce Exxona i o podnieceniu, jakie wywolala u pana Teala, ale wiedzial, ze to nie przejdzie. -Ja, hmm, nie mam zadnego uszkodzenia. -Coz, w takim razie jestes w niewlasciwym miejscu. Dlaczego szukasz adwokata? -To dluga historia. -Sluchaj, synu, widzisz tych ludzi tutaj? Wszyscy zamowili wizyty u pana Teala. On ma bardzo duzo pracy, a poza tym zajmuje sie tylko sprawami uszkodzen i smierci. -Okay. - Mark zaczal sie wycofywac, myslac o rozciagajacym sie za jego plecami polu minowym lasek i kul. -A teraz prosze idz i poprzeszkadzaj komus innemu. -Jasne. A jesli potraci mnie ciezarowka czy cos takiego, to wroce tu do pani. - Minal pobojowisko i szybko opuscil poczekalnie. Zszedl schodami w dol i spenetrowal drugie pietro. Znowu prawnicy. Na jednych drzwiach naliczyl dwadziescia dwa brazowe nazwiska. Adwokaci, adwokaci i jeszcze raz adwokaci. Jeden z tych gosci z pewnoscia mu pomoze. Minal kilku z nich na korytarzu. Byli zbyt zajeci, by go zauwazyc. Nagle pojawil sie straznik i ruszyl wolno w jego strone. Mark spojrzal na nastepne drzwi. Widnialy na nich namalowane niewielkimi literami slowa: REGGIE LOVE - ADWOKAT. Swobodnym gestem nacisnal klamke i wszedl do srodka. Dosc mala poczekalnia byla pusta. Ani jednego klienta. Dwa krzesla i sofa wokol szklanego stolika, na ktorym lezaly rowno poukladane czasopisma. Z gory docierala cicha muzyka. Ladny dywan przykrywal drewniana podloge. Zza biurka otoczonego drzewkami w doniczkach wstal mlody mez- czyzna w krawacie, ale bez marynarki i podszedl do niego. -Czy moge w czyms pomoc? - spytal przyjaznie. -Tak. Chcialbym sie zobaczyc z adwokatem. -Jestes odrobine za mlody, zeby angazowac adwokata, nie sadzisz? -Tak, ale mam pewne klopoty. Czy pan jest Reggie Love? :, -Nie. Reggie jest w drugim pokoju. Jestem jej sekretarzem. Jak qsie nazywasz? Byl jej sekretarzem. A Reggie byla kobieta! -Mark Sway. Jest pan jej sekretarzem? -I asystentem, miedzy innymi. Dlaczego nie jestes w szkole? -Stojaca na biurku tabliczka informowala, ze nazywa sie Clint van Hooser. -A wiec nie jest pan prawnikiem? -Nie. Reggie nim jest. -Zatem musze porozmawiac z Reggie. -Jest teraz zajeta. Usiadz, prosze. - Wskazal na sofe. -Jak dlugo to potrwa? - spytal Mark. -Nie wiem. - Mlodego mezczyzne rozbawil dzieciak potrzebu- ''jacy pomocy adwokata. - Powiem jej, ze tu jestes. Moze bedzie mogla przyjac cie na chwile. -To bardzo wazna sprawa. - Chlopak byl zdenerwowany i szczery. Patrzyl w ziemie, jakby ktos ~r~.` go sledzil. -Masz klopoty, Mark? - zainteresowal sie Clint. -Tak. -Jakiego rodzaju? Musisz mi cos powiedziec, zeby Reggie "::zechciala cie przyjac. -W poludnie czeka mnie rozmowa z FBI i sadze, ze jest mi potrzebny adwokat. 84 85 To wystarczylo.-Usiadz. Zaraz wroce - rzekl sekretarz. Mark zajal miejsce i kiedy tylko Clint zniknal, 'zaczal przerzucac kartki ksiazki telefonicznej, az znalazl adwokatow. Byl tam Gill Teal i jego calostronicowe ogloszenie. Wielkie reklamy, strona za strona, wszystkie skierowane do ofiar wypadkow. Fotografie waznych i zaje- tych mezczyzn i kobiet trzymajacych opasle prawnicze tomy, siedzacych za szerokimi biurkami lub rozmawiajacych z napieciem przez telefon. Dalej byly ogloszenia na pol strony, potem na cwierc. Ale Reggie Love nie bylo wsrod nich. Coz z niej za prawnik? Reggie Love byla tylko jednym z tysiecy adwokatow w ksiazce telefonicznej Memphis. Nie mogla zdac sie na wiele, skoro zolte strony mialy o niej tak niskie mniemanie. Markowi przemknela przez glowe mysl, by stad uciec, ale zaraz pomyslal o Gillu Tealu, zwyciezcy, obroncy ludu, gwiezdzie ksiazki telefonicznej, slawnym na tyle, by pokazywala go telewizja, a przeciez wystarczyl mu rzut oka na jego biuro pietro wyzej, zeby zmienic o nim zdanie. Nie, postanowil, zostaje z Reggie Love. Moze potrzebuje klientow. Moze bedzie miala wiecej czasu, zeby mi pomoc. Nagle spodobala mu sie koncepcja kobiety adwokata, bo przypomnial sobie, jak w ktoryms odcinku L.A. Law jedna taka rozniosla gliniarzy na strzepy. Zamknal ksiazke i odlozyl ja starannie na stojak z czasopismami kolo krzesla. W biurze bylo chlodno, ladnie i spokojnie. Clint zamknal za soba drzwi i przeszedl po perskim dywanie do jej biurka. Reggie siedziala przy telefonie, bardziej sluchajac, niz mowiac. Polozyl przed nia trzy wiadomosci telefoniczne i dal reka umowiony znak, oznaczajacy, ze ktos jest w poczekalni. Usiadl na rogu biurka, wyprostowal jakis dokument i patrzyl na nia. W gabinecie nie bylo niczego ze skory. Sciany pokrywala rozowa tapeta z ledwie widocznymi motywami roslinnymi. W rogu stalo idealnie czyste biurko ze szkla i chromu. Krzesla byly smukle, wybite szkarlatnym materialem. Gabinet nalezal bez watpienia do kobiety. I to bardzo porzadnej kobiety. Reggie Love miala piecdziesiat dwa lata i praktykowala zaledwie od pieciu lat. Byla sredniej budowy ciala, z bardzo krotkimi, bardzo siwymi wlosami z grzywka opadajaca na doskonale okragle okulary w czarnych oprawkach. Zielone oczy patrzyly na Clinta, jakby powiedzial cos smiesznego. Przewrocila nimi i potrzasnela glowa. -Do widzenia, Sam - rzekla w koncu i odlozyla sluchawke. -Mam dla ciebie nowego klienta - oznajmil sekretarz z usmie- chem. -Nie potrzebuje nowych klientow, Clint. Potrzebuje klientow, ktorzy moga zaplacic. Jak sie nazywa? -Mark Sway. To dzieciak, dziesiecin-, moze dwunastoletni. Mowi, ze w poludnie ma sie spotkac z FBI i potrzebuje adwokata. -Jest sam? -Tak. -Jak nas znalazl? -Nie mam pojecia. Nie zapominaj, ze jestem tylko sekretarzem. Sama go o to zapytasz. Reggie wstala i wyszla zza biurka. -Wpusc go. I wybaw mnie za kwadrans. Jestem bardzo zajeta. -Chodz za mna, Mark - powiedzial Clint. Mineli waskie drzwi i weszli do niewielkiego korytarza. W drzwiach gabinetu tkwila szyba z kolorowego szkla, a brazowa tabliczka informowala ponownie: REGGIE LOVE - ADWOKAT. Sekretarz otworzyl je i dal chlopcu znak, by wszedl. Mark przede wszystkim zauwazyl wlosy pani Love: siwe i krotsze niz jego, bardzo krotkie nad uszami i z tylu, odrobine dluzsze na gorze; rowno schodzace w dol. Nigdy nie widzial kobiety z tak krotkimi siwymi wlosami. Nie mogl sie zdecydowac, czy jest stara, czy mloda. Usmiechnela sie na powitanie i wyciagnela do niego reke. -Dzien dobry, Mark, jestem Reggie Love. - Kiedy z wahaniem podal jej swoja, scisnela ja mocno i potrzasnela nia energicznie. Nieczesto zdarzalo mu sie witac w ten sposob z kobieta. Reggie nie byla ani wysoka, ani niska, ani chuda, ani gruba. Miala prosta czarna sukienke i czarno-zlote bransoletki na obu przegubach, ktore pobrzekiwaly cicho. -Milo mi - rzekl slabym glosem, odwzajemniajac uscisk dloni, 7,aprowadzila go w rog pokoju, gdzie przy stoliku z kolorowymi ksiazkami staly dwa miekkie krzesla. -Usiadz - zaprosila. - Nie mam zbyt wiele czasu. Mark przysiadl na brzegu krzesla i nagle ogarnelo go przerazenie. (?klamal matke. Oklamal policje. Oklamal doktora Greenwaya. I teraz namierzal oklamac FBI. Od smierci Romeya nie uplynely jeszcze dwadziescia cztery godziny, a on lgal na prawo i lewo. Jak tak dalej pojdzie, jutro z pewnoscia nabierze nastepna osobe. Moze wiec 86 87 skonczyc z tym wreszcie? Czasami bal sie mowic prawde, ale zwykleczul sie po tym lepiej. Jednakze mysl o wyrzuceniu z siebie wszystkiego przed obcym czlowiekiem sprawila, ze zrobilo mu sie zimno. -Napijesz sie czegos? -Nie, dziekuje, prosze pani. Skrzyzowala nogi. -Mark Sway, tak? Nie mow do mnie "pani", dobrze? Nie jestem tez zadna panna Love, tylko Reggie. Moglabym byc twoja babcia, ale nazywaj mnie Reggie, okay? -Okay. -Ile masz lat, Mark? Opowiedz mi pokrotce o sobie. -Mam jedenascie lat. Chodze do piatej klasy. Moja szkola znajduje sie przy Willow Road... -Dlaczego nie jestes w szkole? -To dluga historia. ~i~R,, - Rozumiem. I przyszedles tu z powodu tej dlugiej historii? ji,,llll - Tak. j ' ~- Opowiesz mi te historie? -Chyba tak. I - Clint mowil, ze w poludnie masz sie spotkac z FBI. Czy to prawda? -Tak. Chca ze mna porozmawiac w szpitalu. Siegnela po notatnik i cos w nim zapisala. -W szpitalu? -To czesc tej dlugiej historii. Czy moge ci zadac jedno pytanie, Reggie? - Dziwnie bylo nazywac te pania imieniem baseballisty: III Ogladal kiedys kiepski film telewizyjny o zyciu Reggie Jacksona II i pamietal tlum skandujacy jednoglosnie: Reggie! Reggie! Poza tym III byly jeszcze cukierki Reggie! -Oczywiscie. - Czesto sie usmiechala i widac bylo, ze podoba jej sie ta przygoda z dzieciakiem, ktory potrzebuje adwokata. Mark jednak wiedzial, ze przestanie sie usmiechac, kiedy skonczy swoja opowiesc. Miala ladne blyszczace oczy z iskierkami. Ijj - Jesli ci cos powiem, czy powtorzysz to komus innemu? - spytal. -Oczywiscie, ze nie. Obowiazuje mnie dyskrecja. II - Co to znaczy? I - To, ze bez twojej zgody nie moge powtorzyc nikomu niczego, co mi powiesz. -Nigdy? li - Nigdy. To tak jak rozmowa z lekarzem albo ksiedzem. Musi byc utrzymana w tajemnicy. Rozumiesz? II - Tak. Pod zadnym pozorem... I' -Pod zadnym pozorem nie moge nikomu zdradzic tego, co odciebie uslysze. -A co by bylo, gdybym powiedzial ci cos, o czym wiem tylko ja? -Oczywiscie, zachowam to dla siebie. -Nawet jesli policja bardzo by chciala sie o tym dowiedziec? -Nawet. - Z poczatku smieszyly ja te pytania, ale teraz zastanowila ja jego determinacja. -Nawet gdybys miala przez to wiele klopotow? -Nawet wtedy. Przez dluga chwile Mark patrzyl na nia uwaznie, az uznal, ze moze jej zaufac. Twarz Reggie byla pelna ciepla, a oczy patrzyly przyjaznie. Byla rozluzniona i latwo sie z nia rozmawialo. -Chcesz jeszcze o cos zapytac? -Tak. Skad wytrzasnelas imie "Reggie"? -Wlasciwie jestem Regina. Moj maz byl lekarzem, a potem wydarzyly sie rozne zle rzeczy i w rezultacie kilka lat temu zmienilam imie na Reggie. -Rozwiodlas sie? -Tak. -Moi rodzice tez sa rozwiedzeni. -Wspolczuje ci. -Nie ma powodu. Brat i ja bylismy naprawde szczesliwi, kiedy to sie stalo. Ojciec pil i bil nas. Mame tez. Ja i Ricky zawsze go nienawidzilismy. -Ricky to twoj brat? -Tak. To on jest w szpitalu. -Co mu sie stalo? -To czesc dlugiej historii. -Kiedy zechcesz mi ja opowiedziec? Mark zawahal sie i przez kilka sekund myslal o paru rzeczach: Nie byl jeszcze gotow, by wyrzucic z siebie wszystko. -Ile wynosi pani honorarium? - zapytal. -Nie wiem, jakiego rodzaju to sprawa. -A jakiego rodzaju sprawy pani bierze? -Glownie dotyczace maltretowanych albo zaniedbywanych dzieci. Takze dzieci porzuconych. Czesto chodzi o adopcje. Niekiedy o uchy- bienia lekarskie wzgledem noworodkow. Ale przewazaja sprawy o maltretowanie. Mam do czynienia z wieloma ciezkimi przypadkami. -To dobrze, bo ta sprawa jest naprawde powazna. Jedna osoba nie zyje, jedna jest w szpitalu. Policja i FBI chca ze mna rozmawiac. -Sluchaj, Mark, domyslam sie, ze nie masz pieniedzy, zeby mnie wynajac, zgadza sie? 89 -Tak.-Prawo wymaga, zebys wplacil mi pewna sume jako zaliczke. Z chwila kiedy to zrobisz, staje sie twoim adwokatem i mozemy zaczynac. Masz dolara? i -Tak. -To daj mi go jako zaliczke. Mark wyciagnal banknot dolarowy z kieszeni i podal go Reggie. -To wszystko, co mam. Nie chciala zabierac chlopakowi dolara, ale wziela go, poniewaz nalezalo przestrzegac zasad etyki zawodowej, a poza dzieciak czul sie dumny, ze angazuje prawnika. Jakos mu to zwroci. Polozyla banknot na stole i powiedziala: -Okay, teraz jestem twoim adwokatem, a ty moim klientem. Wysluchajmy zatem twojej historii. i ' Mark ponownie siegnal do kieszeni i wyjal zlozona strone gazety, ktora dal im rano Greenway. Podal ja jej i zapytal: -Widziala to pani? To z dzisiejszego numeru. - Papier trzasl sie w jego drzacej dloni. ~i.~'~II,I - Boisz sie, Mark? I!~' jll - Troche. -Postaraj sie rozluznic, okay? -Okay. Sprobuje. A wiec widziala to pani? -Nie, nie przegladalam jeszcze prasy. - Wziela wycinek i zaczela czytac. Mark uwaznie obserwowal jej oczy. -No i? - rzekla skonczywszy. -Pisza tu o ciele znalezionym przez dwoch chlopcow. Otoz ci dwaj chlopcy to ja i Ricky. -To nie zbrodnia znalezc czyjes zwloki. -Tak, ale tu chodzi o duzo wiecej. I Jej usmiech zniknal. Dlugopis czekal. -Chce to teraz uslyszec. Mark oddychal gleboko i szybko. Cztery paczki przewracaly mu sie w zoladku. Bal sie, ale wiedzial, ze poczuje sie lepiej, kiedy bedzie po wszystkim. Usadowil sie wygodniej w krzesle, wzial jeszcze glebszy oddech i spojrzal na podloge. Zaczal od swojej kariery palacza - jak zlapal go Ricky i razem poszli do lasu. Potem opowiedzial o samochodzie, gu- mowym wezu i grubym mezczyznie, ktory okazal sie Jeromem I i Cliffordem. Mowil powoli, gdyz musial dokladnie wszystko sobie I przypomniec, a poza tym chcial, by jego pani adwokat nadazyla z zapisywaniem. 90 Po pietnastu minutach zjawil sie Clint, zeby im przerwac, aleReggie zmarszczyla tylko brwi. Sekretarz szybko zamknal za soba drzwi i zniknal. Zapisanie pierwszej wersji zajelo Reggie dwadziescia minut, z kil- koma przerwami na pytania. W czasie drugiej tury, trwajacej kolejne dwadziescia minut, prawniczka wylowila w zeznaniu Marka luki i niejasnosci. Potem zrobili jeszcze jedna przerwe na kawe i wode z lodem, ktore przyniosl im Clint, i Reggie rozlozyla notatki na biurku, by przygotowac sie do sporzadzenia ostatecznej wersji wyda- rzen. Zapisala jeden notatnik i siegnela po nastepny. Usmiech dawno zniknal z jej twarzy. Przyjacielskie, protekcjonalne gawedzenie babci z wnukiem zastapily konkretne, szczegolowe pytania. Jedyne szczegoly, ktore zatail Mark, dotyczyly miejsca ukrycia ciala senatora Boyette'a, a raczej tego, co powiedzial mu na ten temat Romey. W trakcie ich poufnej rozmowy stalo sie jasne, ze chlopiec wie, gdzie sa zwloki, i Reggie umiejetnie i z przestrachem krazyla wokol tej informacji. Moze go o to zapyta, moze nie. Ale bedzie to ostatnia rzecz, ktora przedyskutuja. Od czasu, gdy zaczeli, uplynela godzina. Reggie zrobila krotka ~-; przerwe i dwukrotnie przeczytala artykul z gazety. A potem jeszcze raz. Wszystko zdawalo sie pasowac. Mark znal zbyt wiele szczegolow, zeby klamac. Nie byla to tez opowiesc nadwrazliwego umyslu. No i biedny dzieciak byl smiertelnie przestraszony. O wpol do dwunastej ponownie zjawil sie Clint, zeby poinformowac swoja szefowa, ze jej nastepne spotkanie jest juz opoznione o godzine. -Odwolaj je - odparla Reggie, nie podnoszac wzroku znad notatek, i sekretarz wyszedl. Podczas gdy ona czytala, Mark wstal i chodzil po gabinecie. Podziwial sciane pokryta zdjeciami, nagrodami i dyplomami. Stanal przy oknie i obserwowal ruch na ulicy Trzeciej. Potem wrocil na miejsce i czekal. Jego pani adwokat byla w wielkich tarapatach i niemal zrobilo mu sie jej zal. Tyle jest nazwisk i twarzy w ksiazce telefonicznej, a on musial zrzucic te bombe wlasnie na Reggie Love. -Czego sie obawiasz, Mark? - spytala nagle, przecierajac oczy. -Wielu rzeczy. Oklamalem policje i oni chyba domyslaja sie tego. Moj mlodszy brat jest z mojego powodu w stanie spiaczki. Oklamalem tez doktora. Wszystko jest moja wina i to mnie przeraza. Nie wiem, co robic, i dlatego tu jestem. Co powinienem zrobic? -Czy powiedziales mi cala prawde? 91 -Niecala, ale prawie.-Oszukiwales mnie? -Nie. (- Wiesz, gdzie ukryto cialo? -Tak sadze. Jezeli Jerome Clifford nie klamal. Przez ulamek sekundy Reggie byla przerazona, ze Mark sie wygada. Ale nie zrobil tego i dlugo patrzyli sobie w oczy. -Czy chcesz mi powiedziec, gdzie ono jest? - spytala w koncu. ~i. - A chcesz, zebym to zrobil? -Nie jestem pewna. Co cie przed tym powstrzymuje? -Boje sie. Nie chce, zeby ktokolwiek wiedzial, ze ja wiem, ;- poniewaz Romey mowil mi, ze jego klient zabil wielu ludzi i jego tez zamierzal zlikwidowac. Jesli wiec zamordowal tyle osob i jesli domysli sie, ze znam jego sekret, to bedzie mnie scigal. A gdybym przyznal sie do tego glinom, to juz na pewno mi nie daruje. Jest w mafii i to mnie a.~~ naprawde przeraza. A ciebie by nie przerazalo? -Mysle, ze tak... -W dodatku grozili mi gliniarze, jesli nie powiem im prawdy, bo y! a ~' przeciez podejrzewaja, ze klamie. No wiec zupelnie me mem, co robic. Sadzisz, ze powinienem ujawnic wszystko policji i FBI? Reggie wstala i podeszla do okna. Nie miala w tym momencie zadnej cudownej recepty. Gdyby doradzila swemu najnowszemu klientowi, zeby zlozyl zeznania, a on by jej posluchal, jego zycie mogloby sie znalezc w niebezpieczenstwie. Nie istnialo prawo na- kazujace mowienie. FBI mogloby wprawdzie oskarzyc go o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwosci, ale w koncu Mark ma dopiero jedenascie lat. Jezeli nie udowodnia mu, ze cokolwiek wie, bedzie bezpieczny. -Zrobmy tak, Mark. Nie mow mi, gdzie jest cialo, okay? Przynajmniej na razie. Moze pozniej, nie teraz. Spotkajmy sie z FBI i ja z nimi porozmawiam. Ty nie musisz odpowiadac na ich pytania. Wysluchamy, co maja do powiedzenia, i zdecydujemy, co robic dalej. -To chyba niezle wyjscie. -Czy twoja matka wie, ze tu jestes? -Nie. Musze do niej zadzwonic. Reggie wystukala numer, ktory odszukala w ksiazce telefonicznej. Mark wyjasnil Dianne, ze poszedl na spacer i niedlugo bedzie z powrotem. Dobrze klamie, zauwazyla prawniczka. Przez chwile sluchal z wyrazem zaniepokojenia na twarzy. -Jak on sie czuje? - spytal wreszcie. - Zaraz tam bede. Odlozyl sluchawke i spojrzal na Reggie. -Mama jest wsciekla. Ricky budzi sie ze spiaczki, a ona nie moze a: znalezc doktora Greenwaya. -Pojde z toba do szpitala. -To byloby fajnie. -Gdzie chce sie z toba spotkac FBI? -Chyba w szpitalu. '?' Reggie spojrzala na zegarek i wrzucila do aktowki dwa czyste notatniki. Nagle poczula zdenerwowanie. Mark czekal przy drzwiach. 92 Drugim adwokatem zaangazowanym przez Barry'ego Ostrze Mul-darmo, by bronil go przed obrzydliwymi oskarzeniami o morderstwo, byl wygadany Willis Upchurch, wschodzaca gwiazda posrod bandy halasliwych krzykaczy krazacych po calych Stanach w poszukiwaniu i bogatych klientow i rozglosu. Upchurch mial biura w. Chicago, Waszyngtonie i kazdym innym miescie, gdzie tylko mogl zweszyc duza sprawe i wynajac odpowiednie pomieszczenia. Zaraz po sniadaniu odbyl rozmowe z Muldannem, po czym zlapal samolot do Nowego Orleanu, by - po pierwsze - zorganizowac konferencje prasowa, a - po drugie - spotkac sie ze swoim slawnym klientem i zaczac obmyslac jego efektowna obrone. Willis byl znany w Chicago z zarliwosci, z jaka bronil mafiosow i handlarzy narkotykow, i w ciagu ostatniej dekady stal sie nadwornym adwokatem wielu grubych ryb mafijnego podziemia. Wprawdzie jego osiagniecia wygladaly dosc przecietnie, ale to nie stosunek spraw przegranych do wygranych przyciagal klientow. Swa popularnosc zawdzieczal przenikliwym oczom, gestej czuprynie i grzmia- cemu glosowi. Zaznaczal swa obecnosc w kazdy mozliwy sposob, wykorzystujac plotkarskie programy telewizyjne, kolumny z poradami, blyskawicznie napisane ksiazki, artykuly w czasopismach, najswiezsze wiadomosci. Po prostu byl prawnikiem, ktory chcial, by go widziano i slyszano. Mial swoje zdanie. Nie bal sie glosno przewidywac przyszlosci. Byl radykalem gotowym powiedziec wszystko - i to czynilo go ulubiencem wszelkiego rodzaju zbzikowanych talk shows. Bral sie tylko za glosne sprawy, ktorych popularnosc mierzyl liczba naglowkow prasowych oraz kamer telewizyjnych. Nic nie bylo 94 dla niego zbyt obrzydliwe. Preferowal klientow bogatych, ale jesli pomocypotrzebowal wielokrotny morderca, zjawial sie na miejscu z kontraktem, w ktorym gwarantowal sobie wylaczne prawa do ksiazki i filmu. Chociaz uwielbial rozglos, a skrajna lewica chwalila go nieraz za energiczna obrone ubogich zabojcow, Upchurch byl przede wszystkim prawnikiem mafii. Mafia miala go na wlasnosc, dyktowala, co ma robic, i placila, kiedy uznala za stosowne. Pozwalala mu troche szalec i popisywac sie elokwencja, ale na jej zawolanie Upchurch przybiegal w podskokach. Totez gdy Johnny Sulari, wuj Barry'ego, zadzwonil do niego o czwartej rano, Willis zareagowal blyskawicznie. Johnny przytoczyl skape fakty dotyczace przedwczesnej smierci Jerome'a Clifforda i zazadal, by Upchurch natychmiast lecial do Nowego Orleanu. Adwokat niemal poplakal sie ze szczescia w sluchawke. Wpadl do lazienki, wyobrazajac sobie dziesiatki filmujacych go kamer podczas obrony Barry'ego Ostrze Muldanno. Gwizdal pod prysznicem na mysl o rozglosie, ktory juz zyskala sprawa Boyette'a, i o tym, jak wielka gwiazda uczyni go ten proces. Usmiechal sie do siebie w lustrze i zawiazujac krawat za dziewiecdziesiat dolarow, snul rozwazania o nadchodzacych szesciu miesiacach w Nowym Orleanie i dzien- nikarzach gotowych przybiec na kazde jego skinienie. Po to wlasnie studiowal prawo! Na pierwszy rzut oka wygladalo to zle. Kroplowke odlaczono, a Dianne lezala na lozku, obejmujac Ricky'ego i gladzac jego czolo. Przytulila go z calej sily i oplotla nogami. Chlopiec jeczal i sapal, krecil sie i szarpal. Jego oczy to sie zamykaly, to otwieraly. Matka przycisnela twarz do jego glowy i mowila cicho przez lzy: -Juz dobrze, malutki. Juz dobrze. Mama jest przy tobie. Mama jest przy tobie. Greenway stal obok z zalozonymi rekami, pocierajac brode. Wygladal na zaklopotanego, jakby nigdy wczesniej nie widzial czegos podobnego. Przy drugim koncu lozka stala pielegniarka. Mark wszedl wolno do pokoju nie zauwazony. Reggie zostala w pokoju pielegniarek. Dochodzila dwunasta, czas na FBI i tak dalej, ale on widzial, ze nikt w tym pomieszczeniu nie jest w najmniejszym stopniu zainteresowany gliniarzami i ich pytaniami. Wszyscy gapili sie na Ricky'ego, sluchajac jego smutnych jekow. -Juz dobrze. Juz dobrze. Mama jest przy tobie. Mark zblizyl sie do lozka, zeby lepiej slyszec. Dianne zdobyla sie 95 na krotki nerwowy usmiech, po czym zamknela oczy i dalej szeptalado malego. Po kilku dlugich minutach Ricky otworzyl oczy. Rozpoznal, jak sie wydawalo, matke, po czym znieruchomial. Dianne nie przestawala go calowac. Pielegniarka usmiechnela sie, poklepala malca po ramieniu i rzekla cos kojacego. Lekarz spojrzal na Marka i wskazal wzrokiem na drzwi. Chlopiec wyszedl za nim na cichy korytarz. Ruszyli wolno przed siebie, oddalajac sie od pokoju pielegniarek. -Ocknal sie jakies dwie godziny temu - wyjasnil doktor - i powoli dochodzi do siebie. -Powiedzial juz cos? -Na przyklad co? -No wie pan, cos na temat tego, co sie wczoraj wydarzylo. -Nie. Przez dluzszy czas mamrotal pod nosem, co jest bardzo dobrym znakiem, ale nie powiedzial jeszcze zadnego slowa. To byla w pewnym sensie uspokajajaca wiadomosc. Na wszelki wypadek Mark postanowil trzymac sie blisko pokoju Ricky'ego. -A wiec Ricky szybko wyzdrowieje? - zapytal. -Tego nie jestem pewien. - Na srodkowym korytarzu stal wozek z drugim sniadaniem dla pacjentow, wiec musieli go obejsc. - Mysle, ze wszystko bedzie dobrze, ale moze to troche potrwac. - Nastapilo dluzsze milczenie, podczas ktorego Mark zastanawial sie, czy Greenway oczekuje od niego jakiegos komentarza. -Jak silna jest twoja matka? -Calkiem silna, jak sadze. Wiele w zyciu przeszla. -Gdzie mieszka jej rodzina? Przydaloby sie jej wsparcie kogos bliskiego. -Nie ma zadnej rodziny. To znaczy ma siostre w Teksasie, ale nie lubia sie za bardzo. Poza tym ciotka tez ma problemy. -A dziadkowie? Moj eks-ojciec byl sierota. Chociaz podejrzewam, ze tak naprawde rodzice go wyrzucili, kiedy zorientowali sie, co z niego za ziolko. Ojciec mojej mamy nie zyje, a jej matka rowniez mieszka w Teksasie i przez caly czas choruje. -Przykro mi. Zatrzymali sie na koncu korytarza i wyjrzeli przez brudne okno na centrum Memphis. Sterick Building gorowal nad innymi wiezowcami. -FBI naciska na mnie - rzekl Greenway. Nie tylko na ciebie, pomyslal Mark. -Gdzie oni sa? -W pokoju dwadziescia osiem. To niewielkie pomieszczenie konferencyjne na drugim pietrze, rzadko uzywane. Powiedzieli, ze beda tam czekac na ciebie, na mnie i twoja matke punktualnie o dwunastej. Mieli powazne miny. - Lekarz zerknal na zegarek i ruszyl z powrotem w strone pokoju. - Sa dosc zdenerwowani. -W porzadku, moge sie z nimi spotkac - oznajmil Mark odwaznie. Greenway zmarszczyl brwi. -Jak to? -Wynajalem adwokata - odparl z duma chlopiec. - To kobieta. -Kiedy? -Dzis rano. Jest tu teraz, czeka na drugim koncu korytarza. y- Lekarz spojrzal w tamtym kierunku, ale pokoj pielegniarek znajdo- wal sie za zakretem. -- Adwokat? Tutaj? - spytal z niedowierzaniem. -Tak. -W jaki sposob ja znalazles? -To dluga historia. Ale sam jej zaplacilem. Greenway szedl za Markiem, zastanawiajac sie nad tym, co wlasnie uslyszal. -Coz, twoja matka w zadnym wypadku nie powinna odchodzic :: teraz od Ricky'ego. Ja rowniez musze byc w poblizu - powiedzial. -- Nie ma sprawy. Ja i moj adwokat zalatwimy to sami. Staneli przed drzwiami pokoju Ricky'ego i doktor zawahal sie, zanim je otworzyl. -Moge przelozyc to spotkanie na jutro - zaproponowal. - A wlasciwie moge im kazac opuscic szpital. Chcial, by zabrzmialo to zdecydowanie, lecz Mark mial lepszy pomysl. -Nie, dzieki. I tak by pana nie posluchali. Niech pan sie troszczy o Ricky'ego i mame, a ja i moj prawnik zajmiemy sie FBI - oswiadczyl. Reggie znalazla pusty pokoj na osmym pietrze, wiec zbiegli szybko po schodach, bo mieli juz dziesiec minut spoznienia. Zamknela pospiesznie drzwi i rzucila: -Podwin bluzke. Mark zamarl i wlepil w nia wzrok. -Podwin bluzke! - powtorzyla z naciskiem i chlopak zaczal podciagac swoja obszerna bluze z napisem "Memphis State Tigers". Reggie otworzyla aktowke i wyjela niewielki czarny magnetofon oraz plastykowy pasek zakonczony rzepem. Sprawdzila mikrokasete i nacis- 96 .` ~ ~ - xoenc 97zastraszania i usmiechnal sie w duchu. Jesli chca siedziec tak blisko, to prosze bardzo. Czarny magnetofon bedzie mial latwiejsze zadanie. Zadnych szumow czy trzaskow. -Hm, oczekiwalismy, ze przyjdzie tu rowniez twoja matka i doktor Greenway - rzekl Trumann, spogladajac na kolege. -Sa z moim bratem. -Jak on sie czuje? - spytal grobowym glosem drugi agent. -Niezbyt dobrze. Mama nie moze go teraz zostawic. -Myslelismy, ze bedzie obecna - powtorzyl Trumann i ponownie spojrzal na McThune'a, jakby niepewny, czy kontynuowac. -Moze w takim razie zaczekajmy dzien lub dwa - zasugerowal Mark. -Nie, nie, musimy porozmawiac teraz. -No to moze powinienem po nia pojsc? Trumann wyciagnal dlugopis z kieszeni koszuli i usmiechnal sie lekko. -Nie ma takiej potrzeby, Mark. Pogadamy sobie troche bez niej. Tylko my trzej. Jestes zdenerwowany? -Tak jakby. Czego chcecie? - Nadal byl sztywny ze strachu, ale oddychanie stawalo sie latwiejsze. Magnetofon nie zabuczal ani go nie porazil. -Coz, chcemy ci zadac pare pytan na temat tego, co zdarzylo sie wczoraj. -Czy bede potrzebowal adwokata? Spojrzeli na siebie z idealnie tak samo otwartymi ustami i minelo co najmniej piec sekund, zanim McThune przekrzywil glowe i odparl: -Oczywiscie, ze nie. -Dlaczego nie? -Wiesz, my naprawde mamy tylko kilka pytan. Nic wiecej. Jesli uznasz, ze powinna tu byc twoja matka, to po nia pojdziemy. W kazdym razie jakos to zalatwimy. Ale adwokat nie jest ci potrzebny. Zadamy ci kilka pytan i to wszystko - powtorzyl. -Rozmawialem juz raz z policjantami. Wlasciwie gadalem z nimi wczoraj przez dluzszy czas. -My nie jestesmy z policji. Jestesmy agentami FBI. -I to wlasnie mnie przeraza. Mysle, ze przydalby mi sie adwokat, wiecie, zeby chronil moje prawa i tak dalej. -Ogladasz za duzo telewizji, chlopcze. -Mark, okay? Czy mozecie przynajmniej nazywac mnie moim imieniem? -Jasne. Wybacz. Ale wcale nie potrzebujesz prawnika. -Tak, tak - zawtorowal koledze Trumann. - Prawnicy z reguly przeszkadzaja. Musisz im placic, a oni nic tylko wszystkiemu sie sprzeciwiaja. Prawdziwe z nimi utrapienie, rozumiesz, Mark? -Nie sadzicie, ze powinnismy jednak zaczekac, az bedzie tu moja matka? Agenci wymienili identyczne usmieszki i McThune rzekl: -Nie sadze, Mark. To znaczy, mozemy poczekac, jesli tego chcesz, ale jestes przeciez bystrym chlopcem, a my sie naprawde spieszymy i mamy do ciebie zaledwie kilka pytan. -No dobrze. Jesli naprawde musze. Trumann spojrzal na swoj notatnik i zaczal: -Swietnie. Powiedziales policji, ze Jerome Clifford juz nie zyl, kiedy ty i Ricky znalezliscie wczoraj samochod. Mark, czy jestes pewien, ze tak rzeczywiscie bylo? - Pod koniec zdania na jego ustach wykwitlo cos w rodzaju szyderczego usmiechu, tak jakby cholernie dobrze wiedzial, ze prawda wygladala inaczej. Mark zdenerwowal sie i spojrzal prosto przed siebie. -Czy musze odpowiadac na to pytanie? - zapytal. a, -- Oczywiscie, ze tak. -Dlaczego? -Poniewaz musimy znac prawde, Mark. Jestesmy z FBI, prowa- dzimy sledztwo w tej sprawie i naszym obowiazkiem jest ustalic, jak faktycznie bylo. ~-,,- - A co sie stanie, jesli nie odpowiem? -Och, wiele rzeczy. Moze bedziemy musieli zabrac cie na i ~: komisariat na tylnym siedzeniu naszego samochodu, oczywiscie bez kajdanek, i zadac ci pare naprawde trudnych pytan. Moze bedziemy i; tez musieli sprowadzic twoja matke. -Co sie stanie z mama? Bedzie miala klopoty? -Niewykluczone. -Jakiego rodzaju? Zamilkli na moment i wymienili nerwowe spojrzenia. Stapali po grzaskim gruncie, ktory z kazda chwila stawal sie coraz bardziej niebezpieczny. Nie wolno przeciez przesluchiwac dzieci bez uprzedniego P porozumienia sie z ich rodzicami. Ale co tam. Jego matka sie nie zjawila. Chlopak nie ma ojca. To tylko ubogi dzieciak i w dodatku jest tutaj sam. Sytuacja doprawdy wymarzona. Nie moglo sie zlozyc lepiej. Tylko kilka szybkich pytan. McThune odchrzaknal, zamyslil sie gleboko, po czym zapytal: -Mark, czy slyszales kiedykolwiek o utrudnianiu pracy wymia- rowi sprawiedliwosci? Nie przypominam sobie. 100 ~I101 -Coz, jest to przestepstwo. Wykroczenie federalne. Osobe, ktorawie cos o przestepstwie i zataja te informacje przed FBI albo policja, mozna uznac za winna utrudniania pracy wymiarowi sprawiedliwosci. -Co jej w takim wypadku grozi? -Wiezienie albo cos podobnego. -Wiec jesli nie odpowiem na wasze pytania, to mama i ja mozemy pojsc do wiezienia? McThune odsunal sie nieco i spojrzal na Trumanna. Lod stawal sie coraz cienszy. -Dlaczego nie chcesz nam pomoc, Mark? - spytal Trumann. - Ukrywasz cos przed nami? -Po prostu sie boje. I wydaje mi sie to niesprawiedliwe. Jestem jeszcze dzieckiem, a tu nie ma nawet mojej mamy. Nie wiem, co robic, naprawde. -Czy nie mozesz zwyczajnie odpowiedziec na pytania, Mark? Bez swojej matki? Przeciez widziales cos wczoraj, a matki przy tym nie bylo. Ona ci teraz w niczym nie pomoze. Chcemy tylko wiedziec, co zobaczyles. -Gdybyscie byli na moim miejscu, to czy chcielibyscie miec adwokata? -Do diaska, nie - zdenerwowal sie McThune. - Nigdy nie chcialbym miec prawnika. Wybacz wyrazenie, synu, ale oni sie po prostu przypieprzaja. Tak, przypieprzaja sie. Jesli nie masz nic do ukrycia, to nie potrzebujesz zadnego adwokata. Odpowiedz tylko szczerze na nasze pytania i wszystko bedzie dobrze. Wygladalo na to, ze McThune zaczyna tracic cierpliwosc, ale Mark przejrzal go na wylot. Jeden z nich musial sie wnerwiac. Byl to stary jak swiat trik "dobry gliniarz - zly gliniarz", ktory ogladal tysiace razy w telewizji. McThune bedzie sie zachowywal coraz bardziej brutalnie, a Truman mitygowal go co jakis czas i usmiechal przymilnie, myslac, ze w ten sposob zblizy sie do Marka. Potem McThune wscieknie sie i wyjdzie z pokoju, a Trumann z dobrotliwa mina wyslucha jego, Marka, szczegolowych zwierzen. Zgodnie z przewidywaniami agent Trumann usmiechnal sie oblesnie i nachylil nad chlopcem. -Mark, czy Jerome Clifford juz nie zyl, kiedy znalezliscie go z Rickym? - spytal. -Powoluje sie na Piata Poprawke *. * Poprawka do konstytucji Stanow Zjednoczonych, ratyfikowana przez Kongres w 1791 r., okreslajaca prawa oskarzonych o przestepstwo. Stwierdza miedzy innymi, ze nikogo nie mozna zmuszac do skladania zeznan przeciwko samemu sobie (pr=rp.tlum.). Oblesny usmiech zgasl. McThune poczerwienial i potrzasnal glowa w calkowitej rozpaczy. Nastapila dluga chwila ciszy, podczas ktorej agenci patrzyli na siebie bezradnie. Mark obserwowal mrowke, ktora przeszla przez stol i zniknela pod notatnikiem. W koncu przemowil Trumann, ten dobry. -Mark, obawiam sie, ze naogladales sie za duzo telewizji. -To znaczy, ze nie moge powolac sie na Piata Poprawke? -Niech zgadne - warknal agent. - Ogladasz L.A. Law, zgadza sie? -Kazdy odcinek. -Pasuje. A wiec odpowiesz na moje pytania, Mark? Bo jesli nie, bedziemy musieli zrobic co innego. -Na przyklad co? -Udac sie do sadu, porozmawiac z sedzia i przekonac go, zeby nakazal ci udzielic nam informacji. Same nieprzyjemne rzeczy. -Chyba musze isc do toalety - rzekl Mark, odsuwajac krzeslo "e i wstajac. -Hmm, jasne, Mark - zgodzil sie Trumann, nagle przestraszony, ze zrobilo mu sie przez nich niedobrze. - To zaraz tutaj, w koryta- rzu. - Chlopak byl juz przy drzwiach. -Odpocznij sobie piec minut, Mark, my poczekamy. Nie ma pospiechu. Wyszedl z pokoju i zamknal za soba drzwi. Przez siedemnascie minut agenci gawedzili cicho i bawili sie dlugopisami. Nie martwili sie. Jako doswiadczeni funkcjonariusze '- znali wiele sztuczek. Nie po raz pierwszy znalezli sie w podobnej sytuacji. Wiedzieli, ze chlopak przemowi. Ktos zapukal i McThune rzucil: - Wejsc. Do pokoju wkroczyla atrakcyjna dama okolo piecdziesiatki, 'v`` zamykajac drzwi w taki sposob, jakby znajdowala sie we wlasnym `v biurze. Poderwali sie, a ona powiedziala: -Prosze nie wstawac. -Jestesmy w trakcie spotkania - poinformowal ja oficjalnie Trumann. -Pomylila pani drzwi - dodal niegrzecznie McThune. Postawila aktowke na stole i podala kazdemu z agentow po wizytowce. -Nie sadze - odparla. - Nazywam sie Reggie Love. Jestem adwokatem i reprezentuje Marka Swaya. 102 x,103 Przyjeli to dosc dobrze. McThune ogladal wizytowke, podczas gdy Trumann stal po prostu z rekami dyndajacymi u nog i cos mamrotal. -Kiedy pania zaangazowal? - zainteresowal sie McThune, patrzac dzikim wzrokiem na kolege. -To doprawdy nie powinno panow obchodzic. Nie jestem zaangazowana. Na razie wplacono mi zaliczke. Prosze usiasc. Zajela z gracja miejsce na krzesle i podjechala nim do stolu. Agenci odsuneli sie niezgrabnie. -Gdzie jest Mark? - spytal Trumann. -Wyszedl powolac sie na Piata Poprawke. Czy moge zobaczyc panow dokumenty? Natychmiast siegneli do kieszeni, pogrzebali w nich rozpaczliwie i wyciagneli jednoczesnie swoje legitymacje. Reggie wziela je, obejrzala uwaznie i zaczela cos pisac w notatniku. Skonczyla, cisnela im papiery z powrotem i spytala: -Czy probowali panowie przesluchiwac to dziecko pod nieobec- nosc jego matki? -Nie - odparl Trumann. -Oczywiscie, ze nie - dorzucil zaszokowany ta sugestia McThune. -Powiedzial mi, ze tak. -Pomieszalo mu sie - zapewnil McThune. - Porozumielismy sie z doktorem Greenwayem, ktory zezwolil na to spotkanie. Mieli w nim wziac udzial on, Mark i Dianne Sway. -Ale dzieciak zjawil sie sam - dodal szybko Trumann, spieszac sie, by wszystko wyjasnic. - Zapytalismy, gdzie jest jego matka, a on na to, ze nie mogla teraz przyjsc, wiec pomyslelismy, ze jest w drodze albo cos takiego, no i sobie tylko z nim gawedzilismy. -Tak, czekajac na pania Sway i lekarza - zawtorowal McThu- ne. - Gdzie pani wtedy byla? -Prosze nie zadawac pytan bez znaczenia. Czy pouczyliscie, chlopcy, Marka, zeby porozumial sie z adwokatem? Agenci spojrzeli po sobie, szukajac pomocy. -Nie wspominalismy o tym - odparl Trumann, wzruszajac niewinnie ramionami. Klamstwa przychodzily im tym latwiej, ze maly wyszedl z pokoju. Byli agentami FBI, wiec musiala im w koncu uwierzyc. McThune odchrzaknal i powiedzial: -Ach tak, Larry, pamietasz, w ktoryms momencie rozmawialismy o L.A. Law i Mark zastanawial sie, czy nie powinien przypadkiem zaangazowac prawnika, ale on tylko tak zartowal i nie bralismy tego, a przynajmniej ja nie bralem, powaznie. Pamietasz, Larry? Y,': Larry przypomnial sobie. -Rzeczywiscie, mowil cos o L.A. Law. Taki tam dzieciecy dowcip. -Na pewno? -Oczywiscie - obruszyl sie Trumann. McThune zmarszczyl brwi i przytaknal partnerowi. -Naprawde nie pytal was, chlopcy, czy jest mu potrzebny adwokat? Potrzasneli glowami i bezskutecznie probowali sobie przypomniec. -To jeszcze dziecko, bardzo sie boi i mysle, ze wszystko mu sie pomieszalo - rzekl wreszcie McThune. -Pouczyliscie go o jego prawie do milczenia? Trumann usmiechnal sie w odpowiedzi i nagle stal sie pewniejszy siebie. -Po co? Nie jest podejrzany. To przeciez dzieciak. Musimy tylko zadac mu kilka pytan. -I nie probowaliscie przesluchiwac go pod nieobecnosc jego matki lub bez jej zgody? -Nie. -Jasne, ze nie. -I nie doradziliscie mu, zeby unikal prawnikow, kiedy pytal was o to? -Nie, prosze pani. -W zadnym wypadku. Chlopak klamie, jesli cos takiego twierdzi. Reggie otworzyla powoli aktowke i wyciagnela czarny magnetofon i mikrokasete. Polozyla je przed soba i postawila teczke na podlodze. Agenci specjalni McThune i Trumann gapili sie na te urzadzenia i wydawalo sie, ze skurczyli sie nieco. Prawniczka obdarzyla kazdego z nich zimnym usmiechem i oswiad- czyla: -Mysle, ze dobrze wiemy, kto tu klamie, panowie. McThune pogladzil dwoma palcami nos u nasady. Jego partner przetarl oczy. Pozwolila im cierpiec przez chwile. Panowala cisza. -Wszystko jest na tej kasecie, chlopcy. Probowaliscie prze- sluchiwac dziecko pod nieobecnosc matki i bez jej zgody. Mark Sway pytal was wyraznie, czy nie powinniscie zaczekac na jego matke, a wy odpowiedzieliscie, ze nie. Chcieliscie go zmusic do wspolpracy, poslugujac sie grozba oskarzenia o przestepstwo kryminalne nie tylko jego, ale takze jego matki. Mowil wam, ze sie boi, i dwa razy zapytal wprost, czy jest mu potrzebny adwokat. Odradziliscie mu wziecie prawnika miedzy innymi dlatego, ze prawnicy sie przypieprzaja. Panowie, to wy sie wpieprzyliscie. 104 ~ 105 Skurczyli sie jeszcze bardziej. McThune pocieral delikatnie czoloczterema palcami. Trumann wpatrywal sie z niedowierzaniem w kasete, ale starannie unikal wzroku Reggie. Przyszlo mu na mysl, zeby porwac tasme na strzepy, ale cos mu podpowiadalo, ze ta cholerna kobieta sporzadzila juz jej kopie. Ich problemy nie ograniczaly sie tylko do przylapania na klamstwie. Ujawnienie zawartosci kasety oznaczaloby powazne nastepstwa dys- cyplinarne. Nagane. Przeniesienie. Zabagniony zyciorys. A Trumann nie watpil, ze ta baba wie wszystko, co trzeba, na temat kar grozacych agentom FBI za wykroczenia. -Zalozyla pani dzieciakowi podsluch - rzekl potulnie Trumann, nie zwracajac sie do nikogo konkretnie. -I co z tego? To nie przestepstwo. To wy jestescie z FBI, prosze nie zapominac. To wy kladziecie wiecej kabli niz AT T. Ale spryciara! No tak, w koncu jest adwokatem. McThune pochylil sie do przodu, zalamal dlonie tak mocno, ze palce strzelily mu w stawach, i postanowil wreszcie stawic odpor. -Pani Love, prosze posluchac, my... -Reggie. -Okay, okay. Reggie, hmm, jest nam przykro. Troche nas ponioslo i przepraszamy za to. -Troche was ponioslo? Moge sprawic, ze wyleja was za to z pracy. Nie zamierzali sie z nia spierac. Miala oczywiscie racje, a gdyby nawet bylo o czym dyskutowac, to i tak ich szanse byly znikome. -Nagrywasz to? - spytal Trumann. -Nie. -Okay, przesadzilismy. Przepraszamy. - Nie mogl na nia spojrzec. Reggie powoli schowala kasete do kieszeni plaszcza. -Spojrzcie na mnie, chlopcy - polecila. Podniesli wzrok, ale przyszlo im to z trudem. -Juz mi dowiedliscie, ze umiecie klamac, i to klamac bez wahania. Dlaczego mialabym wam ufac? Trumann odetchnal gleboko, wstal halasliwie i podszedl do konca stolu. Teatralnym gestem wyrzucil przed siebie rece. -To nieslychane! - zawolal. - Przyszlismy tu zadac tylko kilka pytan temu dzieciakowi, wypelnic nasza powinnosc, a teraz nagle walczymy z toba. Chlopak nie powiedzial nam, ze ma prawnika. Gdybysmy o tym wiedzieli, to bysmy sie wycofali. Dlaczego to zrobilas? Dlaczego umyslnie wywolalas te walke? To nie ma sensu. -Czego chcecie dowiedziec sie od chlopca? -Prawdy. Klamie na temat tego, co wczoraj widzial. Wiemy, ze cos ukrywa. Wiemy, ze rozmawial z Cliffordem, zanim ten popelnil samobojstwo. Wiemy, ze byl w samochodzie. Nie winie go za to, ze klamie. Jest tylko malym chlopcem i sie boi. Ale, do licha, musimy dowiedziec sie, co widzial i slyszal. -A co wedlug was mogl widziec i slyszec? Mysl, ze bedzie musial wyjasnic caly ten galimatias Foltriggowi, sprawila, ze Trumannowi zrobilo sie nagle slabo i musial oprzec sie o sciane. Wlasnie dlatego nienawidzil prawnikow - Foltrigga, Reggie, wszystkich innych. Za sposob, w jaki komplikowali zycie. -Czy chlopiec opowiedzial ci o wszystkim? - spytal Reggie agent McThune. -Nasze rozmowy otoczone sa scisla tajemnica. -Wiem o tym. Ale czy zdajesz sobie sprawe, kim byl Clifford i Boyd Boyette, kim jest Muldanno? Znasz te historie? -Czytalam dzisiejsza prase. Interesowalam sie sprawa z Nowego Orleanu. Potrzebne wam, chlopcy, cialo, co? -Mozna tak powiedziec - przyznal Trumann z konca stolu. - Ale w tej chwili naprawde musimy spotkac sie z twoim klientem. -Zastanowie sie. -Kiedy mozemy spodziewac sie decyzji? -Nie wiem. Jestescie, chlopcy, zajeci dzis po poludniu? -Dlaczego? -Musze jeszcze porozmawiac z moim klientem. Powiedzmy, ze spotkamy sie u mnie o trzeciej po poludniu. - Siegnela po aktowke i schowala magnetofon. Wizyta dobiegla konca. - Zatrzymam te tasme. To bedzie nasz maly sekret, dobrze? McThune skinal glowa, ale wiedzial, ze to jeszcze nie wszystko. -Jesli bede czegos od was oczekiwala, chlopcy, na przyklad prawdy albo jasnej odpowiedzi, to chce je otrzymac. Jezeli ponownie zlapie was na klamstwie, wykorzystam to nagranie. -To szantaz - oburzyl sie Trumann. -Dokladnie tak. Podajcie mnie do sadu. - Wstala i chwycila za klamke. - Do zobaczenia o trzeciej, chlopcy. McThune wyszedl za nia. -Hmm, Reggie, jest pewien facet, ktory pewnie bedzie chcial wziac udzial w naszym spotkaniu. Nazywa sie Roy Foltrigg i... -Pan Foltrigg jest w miescie? -Tak. Przyjechal dzis w nocy i bedzie nalegal, zeby uczestniczyc w tym spotkaniu u ciebie w biurze. -No, no. 3estem zaszczycona. Alez oczywiscie, zaproscie go. 106 Artykul na pierwszej stronie "The Memphis Press" dotyczacysmierci Clifforda napisal od poczatku do konca Slick Moeller, weteran policyjnego reportazu, od trzydziestu lat dostarczajacy czytelnikom informacji na temat przestepcow i detektywow miasta Memphis. Naprawde nazywal sie Alfred, ale nikt o tym nie wiedzial. Matka, choc sama nie pamietala dlaczego, nadala mu przydomek "Slick" - Gladki. Mowily tak na niego trzy zony i setka przyjaciolek. Moeller nie ubieral sie szczegolnie dobrze, nie ukonczyl nawet sredniej szkoly, nie mial pieniedzy, byc srednio przystojny i srednio zbudowany, jezdzil mustangiem, nie potrafil utrzymac kobiety, wiec nie wiadomo, dlaczego tak go nazywano. Slick przez cale zycie zajmowal sie zbrodnia. Znal handlarzy narkotykow i sutenerow. Pil piwo w barach z rozebranymi kelnerkami i plotkowal z pracujacymi tam ochroniarzami. Zawsze wiedzial, kto jest kim w motocyklowych gangach dostarczajacych miastu nar- kotykow i striptizerek. Mogl bez szwanku poruszac sie po najgorszych rejonach Memphis. Znal szeregowych czlonkow ulicznych gangow. Dzieki udzielonym przez niego wskazowkom policja zlikwidowala co najmniej tuzin grup zlodziei samochodow. Znal bylych skazancow, szczegolnie tych bystrzejszych, ktorzy zawsze powracali na droge przestepstwa. Potrafil, obserwujac lombard, wykryc przerzut do pasera skradzionych towarow. Jego zagracone mieszkanie w srodmiesciu nie wyroznialoby sie zupelnie niczym, gdyby nie to, ze jedna sciane pokrywaly od gory do dolu policyjne krotkofalowki i skanery. W mustangu Slicka znajdowalo sie wiecej aparatury niz w policyjnym krazowniku, brakowalo jedynie pistoletu radarowego, ktorego Moeller po prostu nie potrzebowal. Slick poruszal sie po najciemniejszych zakatkach Memphis. Czesto byl na miejscu zbrodni wczesniej niz policja. Kostnice, szpitale i zaklady pogrzebowe staly przed nim otworem. Mial tysiace kontaktow i zrodel. Ludzie zwierzali sie Moellerowi, poniewaz mozna mu bylo ufac. Jesli rozmawial z nimi nieoficjalnie, to wiadomo bylo, ze nieoficjalnie. Nazwisko informatora zawsze pozostawalo w tajemnicy. Poufne wiadomosci byly zazdrosnie strzezone. Slick dotrzymywal slowa i wiedzieli o tym nawet przywodcy ulicznych gangow. Byl takze po imieniu praktycznie z kazdym glina w miescie, V z ktorych wielu z podziwem nazywalo go Kretem. Kret Moeller powiedzial to, Kret Moeller powiedzial tamto. Poniewaz Slick stalo sie jego prawdziwym imieniem, nie przejmowal sie nadanym mu przydom- kiem. Wlasciwie niczym sie nie przejmowal. Pil z gliniarzami kawe w dziesiatkach nocnych barow w calym miescie. Obserwowal, jak graja w softball. Wiedzial o ich rozwodach i naganach. Wydawalo sie, ze przynajmniej dwadziescia godzin na dobe spedza w Komendzie Glownej i nierzadko ktos zatrzymywal go i pytal, co sie dzieje. Kogo zastrzelono? Gdzie bylo wlamanie? Czy kierowca byl pijany? Ilu zabito? Slick mowil im tyle, ile wiedzial. Pomagal, kiedy tylko mogl. Jego nazwisko padalo czesto w trakcie zajec na Akademii Policyjnej w Memphis. Nikogo wiec nie zdziwilo, ze akurat tego ranka Slick praktycznie -nie wychodzil z komendy. Wykonal odpowiednie telefony do Nowego Orleanu i z grubsza znal sytuacje. Wiedzial, ze Roy Foltrigg i FBI z Nowego Orleanu sa w miescie i ze juz przekazano im sprawe. To go zaintrygowalo. Nie chodzilo tu o zwykle samobojstwo. Zbyt wiele osob nabieralo wody w usta. Istnial jakis list, lecz wszelkie pytania na jego temat wywolywaly tylko gwaltowne zaprzeczenia. Umial czytac z twarzy niektorych z gliniarzy, robil to od lat. Wiedzial o chlopcach, -o tym, ze mlodszy jest w zlym stanie. Byly jakies odciski palcow, jakies niedopalki. Slick wysiadl z windy na dziewiatym pietrze i zaczal sie oddalac od pokoju pielegniarek. Znal numer pokoju Ricky'ego, ale byl na oddziale psychiatrycznym i nie mial zamiaru wpadac tam jak bomba ze swoimi t... pytaniami. Nie chcial nikogo przestraszyc, zwlaszcza osmioletniego dzieciaka w stanie szoku. Wrzucil dwie cwiercdolarowki do maszyny z napojami i popijal diet coke jak zmeczony ojciec czy maz po dlugiej nocy nerwowego wyczekiwania na korytarzu. Sanitariusz w jasno- niebieskim fartuchu pchajacy wozek ze srodkami czystosci stanal 108 109 przed winda i nacisnal guzik zjazdu. Mial jakies dwadziescia piec lat,dlugie wlosy i wygladal na znudzonego swoja niewdzieczna robota. Slick podszedl do windy i kiedy drzwi sie otworzyly, wsiadl za sanitariuszem do srodka. Zauwazyl imie "Fred" wyszyte na fartuchu powyzej kieszeni. Byli sami. -Pracujesz na dziewiatym? - spytal Kret, znudzony, ale z usmiechem. -Tak. - Fred nie patrzyl na niego. -Jestem Slick Moeller z "The Memphis Press". Pracuje nad artykulem o Rickym Swayu z pokoju dziewiecset czterdziesci trzy. Wiesz, ta wczorajsza strzelanina i tak dalej. - Dosc wczesnie nauczyl sie, ze najlepiej jest, kiedy z gory mowi sie ludziom, kto i co. Sanitariusz zainteresowal sie nagle. Wyprostowal sie i spojrzal na reportera, jakby chcial powiedziec: "Jasne, ze wiem duzo, ale i tak niczego sie ode mnie nie dowiesz". Wozek pomiedzy nimi wypelnialy ajax, comet i dwadziescia butelek podstawowych szpitalnych chemikaliow. Wiadro brudnych scierek i gabek stalo na dolnym blacie. Fred byl czyscicielem kibli, ale oto w ulamku sekundy poczul sie chodzaca sensacja. -Tak, wiem - odparl spokojnie. - Ricky Sway. -Widziales go? - rzucil Slick z nonszalancja, obserwujac zapalajace sie nad drzwiami numery. -Tak, wlasnie stamtad wracam. -Slyszalem, ze jest w ciezkim szoku powstrzasowym. -Nie wiem - rzekl Fred z takim zadowoleniem, jakby jego sekrety mialy strategiczne znaczenie. Ale chcial gadac, co nigdy nie przestawalo zadziwiac Slicka. Wez przecietnego czlowieka, powiedz mu, ze jestes reporterem, a w dziewieciu przypadkach na dziesiec poczuja sie w obowiazku mowic. Do diabla; po prostu chca mowic. Sa gotowi zdradzic ci swoje najglebsze tajemnice. -Biedny chlopak - mruknal Slick, wbijajac wzrok w podloge; jakby Ricky byl umierajacy. Przez kilka sekund milczal i to bylo dla Freda za mele. Coz z mego za reporter? Dlaczego nie zadaje pytan? Przeciez on, Fred, znal chlopaka, wlasnie wyszedl z jego pokoju i rozmawial z jego matka. To on, Fred, byl tu rozgrywajacym. -Tak, jest w kiepskim stanie - przytaknal, rowniez patrzac w podloge. -Nadal w spiaczce? -Budzi sie i znowu zasypia. To moze potrwac dluzszy czas. -Tak, tak, slyszalem. Winda zatrzymala sie na piatym pietrze, ale wozek Freda blokowal drzwi i nikt nie mogl wsiasc. Ruszyli dalej. 110 -Niewiele mozna zrobic dla takiego dzieciaka - wyjasnilSlick. - Czesto stykam sie z podobnymi przypadkami. Dziecko przez ulamek sekundy jest swiadkiem czegos strasznego, doznaje szoku i mijaja miesiace, zanim uda sie je z tego wyciagnac. Psychiatrzy i tak dalej. Naprawde smutne. Ale ten chlopak Swayow wyjdzie z tego, co? -Chyba tak. Doktor Greenway uwaza, ze ocknie sie na dobre za dzien lub dwa. Bedzie wymagal terapii, lecz wykaraska sie z tego. Ciagle go widze. Sam mysle o szkole medycznej. -Czy weszyli tu gliniarze? Fred rozejrzal sie, jakby winda byla na podsluchu. -Tak, FBI siedzi tutaj od rana. Rodzina zaangazowala juz adwokata. -Cos takiego! -Tak, gliny naprawde interesuja sie ta sprawa, rozmawiali z bratem Ricky'ego. Jakos wmieszal sie w to wszystko prawnik. Winda zatrzymala sie na drugim pietrze i Fred chwycil wozek. -Co to za prawnik? - spytal Slick. Drzwi sie otworzyly i sanitariusz popchnal wozek. -Reggie jakis tam. Nie widzialem go jeszcze. -Dzieki - rzekl Moeller. Fred zniknal i winda zapelnila sie ludzmi. Slick nacisnal dziewiate. Nalezalo ponownie zastawic sidla. Nie minelo jeszcze poludnie, a czcigodny Roy Foltrigg i jego giermkowie Wally Boxx i Thomas Fink zdazyli stac sie prawdziwym utrapieniem dla personelu biura prokuratora stanowego dla zachod- niego dystryktu Tennessee. George Ord sprawowal ten urzad od siedmiu lat i Foltrigg nic go nie obchodzil. Nie zapraszal go do Memphis, ale z zawodowej uprzejmosci chcial ugoscic jak najlepiej podczas tej krotkiej wizyty. Spotykal Roya juz wczesniej na nie- zliczonych konferencjach i seminariach, na ktorych prokuratorzy stanowi opracowuja plany ochrony rzadu przed wrogimi zakusami. Foltrigg zazwyczaj zabieral glos, zawsze niecierpliwy, gotow natych- miast podzielic sie swymi opiniami i pomyslami z kazdym, kto zechcial go sluchac. Gdy McThune i Trumann wrocili ze szpitala z nieprzyjemnymi wiadomosciami na temat Marka i jego prawnika, Foltrigg, Boxx i Fink ponownie usadowili sie w gabinecie Orda, zeby przeanalizowac sytuacje. Ord siedzial w ciezkim obrotowym fotelu za masywnym biurkiem z mahoniu. Foltrigg przesluchiwal agentow, co jakis czas wyszczekujac rozkazy Boxxowi. 111 -Co wiesz o tej kobiecie? - spytal George'a.-Nigdy o niej nie slyszalem. -Ale na pewno ktos z twojego biura mial z nia do czynienia - rzekl Roy. Bylo to oczywiscie wezwanie, by tutejszy prokurator znalazl kogos z hakiem na Reggie Love. Ord wyszedl z gabinetu i porozmawial z jednym z asystentow. Rozpoczeto poszukiwania. Trumann i McThune siedzieli jak trusie w kacie gabinetu. Zdecy- dowali, ze nikomu nie pisna o tasmie, przynajmniej na razie. Moze pozniej. Mieli nadzieje, ze nigdy. O pierwszej sekretarka przyniosla kanapki i lunch minal na bezsensownym gledzeniu i dzikich spekulacjach. Foltrigg chcial wracac do Nowego Orleanu, ale jeszcze bardziej zalezalo mu na rozmowie z Markiem Swayem. Fakt, ze chlopak w jakis sposob zapewnil sobie pomoc adwokata, byl najbardziej klopotliwy. To znaczylo, iz bal sie mowic. Roy nie mial watpliwosci, ze Clifford cos malemu powiedzial, a w miare uplywu czasu nabral wrecz pewnosci, ze zdradzil mu, gdzie jest cialo. Nigdy nie wahal sie przed wyciaganiem daleko idacych wnioskow, totez podczas gdy jedli kanapki, zdazyl przekonac samego siebie i wszystkich obecnych, ze Mark Sway dokladnie wie, gdzie pogrzebano zwloki Boyda Boyette'a. Do gabinetu wszedl David Sharpinski, jeden z wielu asystentow Orda, i poinformowal, ze studiowal prawo z Reggie Love na uniwer- sytecie stanowym. Usiadl obok Foltrigga w krzesle Wally'ego, zeby odpowiedziec na pytania. Byl zajety i chcial jak najszybciej wrocic do swoich obowiazkow. -Ukonczylismy razem studia cztery lata temu - oznajmil. -A wiec ona praktykuje dopiero od czterech lat - podchwycil szybko Foltrigg. - Czym sie zajmuje? Prawem kryminalnym? Jest w tym dobra? Zna procedury? McThune spojrzal na Trumanna. Zrobila ich w konia prawniczka z czteroletnim stazem! -Prawo kryminalne? Tak, troche - odparl Sharpinski. - Jestesmy calkiem dobrymi przyjaciolmi. Widuje ja czasem tu i tam. Reggie zajmuje sie glownie maltretowanymi dziecmi. Nielatwo bylo jej dojsc do tego wszystkiego. -Co pan przez to rozumie? -To dluga historia, panie Foltrigg. Reggie jest bardzo skom- plikowana osoba. To juz jej drugie zycie. -Zna ja pan dobrze, prawda? -Tak. Studiowalismy razem trzy lata, z przerwami. -Jak to, z przerwami? -Coz, musiala dwukrotnie przerwac studia z powodow, powiedz- my, emocjonalnych. W swoim pierwszym zyciu byla zona znanego lekarza, ginekologa. Byli bogaci i szczesliwi, ciagle pisywano o nich w rubrykach towarzyskich, dzialali w towarzystwach dobroczynnych, roznych klubach, wszedzie ich bylo pelno. Mieli wielki dom w Ger- mantown, dwa jaguary - jego i jej. Ona byla w zarzadzie kazdego klubu kobiecego i kazdej organizacji spolecznej w Memphis. Wczesniej pracowala jako nauczycielka, zeby jej maz mogl skonczyc medycyne, a po pietnastu latach malzenstwa on postanowil wymienic ja na nowszy model. Zaczal uganiac sie za kobietami i zwiazal z mlodsza od siebie pielegniarka, ktora w koncu stala sie jego zona numer dwa. t_ Reggie nazywala sie wtedy Regina Cardoni. Zachowanie meza wstrzas- nelo nia, wystapila o rozwod i sprawy przybraly zly obrot. Doktor Cardoni stawial opor, a ona powoli wariowala. Dreczyl ja. Sprawa -rozwodowa sie przeciagala. Czula sie publicznie upokorzona. Opuscily ja przyjaciolki, zony lekarzy, paniusie z klubu kobiecego. Probowala popelnic samobojstwo. Wszystko to opisano w dokumentach roz- wodowych, znajdujacych sie w urzedzie. On mial cala armie pra- wnikow, ktorzy postarali sie, zeby Reggie wyladowala w szpitalu psychiatrycznym. Potem wymazal ja ze swojego zycia. -Byly dzieci? -Dwoje, chlopiec i dziewczynka. Mialy wtedy po kilkanascie lat i oczywiscie jemu przyznano wylaczne prawa rodzicielskie. Dal im wolnosc i pieniadze, zeby te wolnosc sfinansowac, totez dzieci odwrocily sie do matki plecami. On i jego adwokaci przez dwa lata zamykali ja i wyciagali ze szpitali psychiatrycznych, az wreszcie sprawa sie zakonczyla. On dostal dom, dzieci, nowa zone - wszystko. Opowiadanie tragicznej historii zycia osoby, z ktora sie przyjaznil, nie bylo dla Sharpinskiego latwe. Usprawiedliwial sie jednak tym, ze wiekszosc tych informacji znajdowala sie w publicznie dostepnych dokumentach. -Jak zostala adwokatem? -- To skomplikowana historia. Sad zakazal jej widywania sie z dziecmi. Mieszkala ze swoja matka, ktora, zdaje sie, uratowala jej zycie. Nie wiem, czy to prawda, ale slyszalem, ze ta dzielna kobieta obciazyla hipoteke swojego rodzinnego domu, zeby oplacic koszta leczenia corki. Trwalo to latami, lecz w koncu Reggie sie pozbierala. Wyszla z tego. Dzieci dorosly i wyjechaly z Memphis. Chlopak trafil do wiezienia za handel narkotykami. Corka mieszka w Kalifornii. -Jaka byla studentka? -Bywala bardzo bystra. Chciala udowodnic sobie, ze moze 112 ~~ s - Klient 113 odniesc sukces jako prawnik. Ale wciaz walczyla z depresja. Miala problemy z alkoholem i prochami, dlatego przerwala studia w polowie. Wrocila juz czysta i silna i ukonczyla je z wyroznieniem. Jak zwykle Fink i Boxx gryzmolili wsciekle w swoich notatnikach, starajac sie z powaga zapisac kazde slowo, tak jakby Foltrigg zamierzal ich potem przepytac. Ord sluchal, ale bardziej interesowal go stos nie zalatwionych spraw pietrzacy sie na biurku. Z kazda minuta mial coraz bardziej dosc Roya i jego wizyty. Byl rownie zajety i wazny jak on. -Jakim jest prawnikiem? - dociekal Foltrigg. Piekielnie twardym, pomyslal McThune. Diabelnie przebieglym, pomyslal Trumann. Ze sporym talentem do elektroniki. -Ciezko pracuje, nie zarabia zbyt wiele, ale sadze, ze pieniadze nie maja dla niej znaczenia. -Skad, na milosc boska, wytrzasnela takie imie jak Reggie? - spytal prokurator z konsternacja. Byc moze pochodzi od Regina, przemknelo Ordowi przez mysl. Sharpinski zaczal mowic, lecz sie zawahal. -Gdybym mial opowiedziec wam wszystko, co o niej wiem, zajeloby to wiele godzin. Zreszta wcale nie chce tego robic. To i tak nieistotne, prawda? -Byc moze - warknal Boxx. Sharpinski spojrzal na niego, a potem odwrocil sie do jego szefa. -Kiedy zaczela studia, probowala zapomniec o swojej przeszlosci, przede wszystkim o malzenstwie. Wrocila do panienskiego nazwiska Love. Mysle, ze Reggie ma zwiazek z Regina, ale nigdy jej o to nie pytalem. Zrobila to oczywiscie legalnie, na podstawie orzeczenia sadu, i przynajmniej na papierze nie ma juz sladu po dawnej Reginie Cardoni. W trakcie studiow, chociaz nigdy nie opowiadala o swojej przeszlosci, byla tematem wielu rozmow. Ale nic jej to nie obchodzilo. -Nadal nie pije? Foltrigg probowal wyciagac brudy i to rozgniewalo Sharpinskiego. McThune i Trumann odniesli wrazenie, ze Reggie jest niezwykle trzezwa osoba. -Bedzie pan musial sam ja o to zapytac, panie Foltrigg. -Jak czesto ja pan widuje? -Raz w miesiacu, moze dwa. Czasami dzwonimy do siebie. -Ile ma lat? - Roy zadal to pytanie wielce podejrzliwym tonem, jakby Sharpinski i Reggie mieli po cichu romans. -O to rowniez prosze ja zapytac. Nieco po piecdziesiatce, jak sadze. -Moze zadzwoni pan do niej teraz, zapyta jak leci, wie pan, zwykla przyjacielska pogawedka. Zobaczymy, czy wspomni o Marku Swayu. Sharpinski spojrzal na niego kwasno. Potem zerknal na Orda, swojego szefa, jakby chcial powiedziec: "Slyszysz, co mowi ten idiota?" George przewrocil oczami i zaczal naprawiac zszywacz. -Ona nie jest glupia, panie Foltrigg. Wrecz przeciwnie, jest calkiem bystra i jesli do niej zadzwonie, natychmiast sie zorientuje, o co chodzi. -Moze ma pan racje. -Mam. -Chcialbym, zeby poszedl pan z nami na spotkanie do jej biura, jesli to mozliwe. Sharpinski spojrzal pytajaco na Orda, ale ten pochloniety byl zszywaczem. -Nie dam rady - odparl. - Jestem bardzo zajety. Cos jeszcze? -Nie. Moze pan odejsc - odezwal sie nagle Ord. - Dzieki, David. Sharpinski opuscil gabinet. -Naprawde potrzebuje go na to spotkanie - zwrocil sie Foltrigg do Orda. -Powiedzial, ze jest zajety, Roy. Moi chlopcy pracuja - oznajmil, spogladajac wymownie na Boxxa i Finka. Rozleglo sie pukanie do drzwi i weszla sekretarka. Przyniosla dwustronicowy faks do Foltrigga; ten zaczal go czytac wspolnie z Boxxem. -To z mojego biura - wyjasnil, jak gdyby tylko on mial na swoj -. uzytek taka technologie. Czytali dalej, wreszcie Foltrigg skonczyl i zapytal: -Slyszales kiedys o Willisie Upchurchu? -Tak. To znany adwokat z Chicago. Co zrobil? -Doniesiono mi wlasnie, ze zakonczyl konferencje prasowa z~ przed kamerami telewizyjnymi w Nowym Orleanie, ze zaangazowal go Barry Muldanno, ze sprawa bedzie odroczona, jego klient uniewinniony ~`= i tak dalej, i tak dalej. -To typowe dla Willisa Upchurcha. Trudno mi uwierzyc, ze nigdy o nim nie slyszales. -Nigdy nie byl w Nowym Orleanie - rzekl Foltrigg z nuta wyzszosci, jakby pamietal wszystkich prawnikow, ktorzy osmielili sie wejsc na jego teren. -Twoja sprawa wlasnie zamienila sie w zly sen. -Cudownie. Po prostu cudownie. 114 W pokoju panowal mrok, okna byly zasloniete. Dianne drzemalaskulona na brzegu lozka Ricky'ego. Po porannym mamrotaniu, wierceniu sie i rozbudzaniu nadziei wszystkich chlopiec powrocil do swojej poprzedniej pozycji: kolana pod broda, kroplowka w ramieniu, kciuk w ustach. Greenway wielokrotnie zapewnial pania Sway, ze Ricky nie odczuwa bolu. Ona jednak, po czterech godzinach sciskania i calowania malca, nie miala juz watpliwosci, ze jest inaczej. Byla wyczerpana. Mark siedzial na skladanym lozku, oparty o sciane pod oknem, i patrzyl na brata i matke. On tez czul sie wyczerpany, ale nie mogl zasnac. Przez glowe przelatywaly mu goraczkowe mysli. Jaki powinien byc jego nastepny ruch? Czy Reggie mozna ufac? Ogladal w telewizji wszystkie mozliwe programy i filmy z udzialem prawnikow i mial wrazenie, ze polowie z nich mozna ufac, a drugiej polowie nie. Kiedy powinien porozmawiac z matka i doktorem Greenwayem? Jesli im wszystko ujawni, czy pomoze to Ricky'emu? Przez dluzszy czas rozmyslal na ten temat. Siedzial na krzesle i przysluchujac sie cichym glosom chodzacych po korytarzu pielegniarek, zastanawial sie, ile powinien powiedziec. Elektroniczny budzik przy lozku wskazywal druga trzydziesci dwie. Trudno bylo uwierzyc, ze wszystko wydarzylo sie w ciagu mniej niz dwudziestu czterech godzin. Mark podrapal sie po kolanach i zdecydowal, ze opowie Greenwayowi o tym, co mogl widziec i slyszec Ricky. Spojrzal na blond wlosy wystajace spod koca i poczul sie lepiej. Przestanie wreszcie klamac i zrobi, co moze, zeby pomoc bratu. To, czego dowiedzial sie od Romeya w samochodzie, zachowa na razie dla siebie. Ale nie na dlugo, bo brzemie stawalo sie coraz ciezsze. To juz nie byla zabawa w chowanego prowadzona przez dzieciaki z kempingu w lasach i zaroslach wokol Posiadlosci Kolowej Tuckera. Ani cicha ucieczka przez okno, zeby w blasku ksiezyca odbyc spacer po okolicy. Romey wsadzil sobie w usta prawdziwy pistolet. Mark mial do czynienia z prawdziwymi agentami FBI, noszacymi przy sobie praw- dziwe legitymacje, tak jak w prawdziwych filmach kryminalnych w telewizji. Zaangazowal prawdziwego adwokata, ktory przykleil mu do brzucha prawdziwy magnetofon, zeby przechytrzyc FBI. Czlowiek, ktory zabil senatora, byl zawodowym morderca, zabojca wielu ludzi, jak twierdzil Romey, i czlonkiem mafii, dla ktorej zlikwidowanie wiedzacego za duzo jedenastoletniego dzieciaka nie stanowilo zadnego problemu. Po prostu nie mogl sobie sam z tym poradzic. Powinien byc teraz w szkole, na piatej lekcji, i zajmowac sie matematyka, ktorej nienawi- dzil, lecz rzadko opuszczal. Przeprowadzil dhxga rozmowe z Reggie. Umowila ich na spotkanie z agentami FBI, podczas ktorego mial ze szczegolami opowiedziec wszystko, czego dowiedzial sie od Romeya, oczywiscie pod warunkiem, ze zapewnia mu ochrone. Moze przydziela mu goryli do czasu, az zabojca znajdzie sie za kratkami, a moze aresztuja go natychmiast i wszyscy beda bezpieczni? Moze... Potem przypomnial sobie film o facecie, ktory zeznawal przeciw mafii i myslal, ze FBI bedzie go ochraniac, ale nagle okazalo sie, ze musi uciekac, bo swiszcza mu kolo ucha kule i wybuchaja bomby. FBI nie odpowiadalo na jego telefony, bo powiedzial cos nie tak na sali sadowej. Co najmniej ze dwadziescia razy w trakcie filmu padlo zdanie: "Mafia nigdy nie przebacza". W koncowej scenie facet przekreca kluczyk w stacyjce i jego samochod eksploduje, on sam zas laduje kilometr dalej z urwanymi nogami. Kiedy bierze ostatni oddech, staje nad nim ciemna postac i mowi: "Mafia nigdy nie przebacza". Film nie byl najlepszy, ale jego przeslanie stalo sie nagle dla Marka w pelni zrozumiale. Musial.wypic sprite'a. Torebka matki lezala na podlodze pod lozkiem. Siegnal po nia i otworzyl powoli. W srodku byly trzy buteleczki z lekarstwami oraz dwie paczki papierosow; przez moment kusilo go, zeby zapalic. Znalazl cwiercdolarowki i wyszedl. Kolo swietlicy pielegniarka szeptala ze starszym mezczyzna. Mark otworzyl sprite'a i podszedl.do wind. Greenway kazal mu wprawdzie jak najwiecej przebywac w pokoju, ale mial dosc pokoju i dosc 116 [~ 117 Greenwaya, a poza tym szanse na to, ze Ricky sie obudzi, byly nikle.Wszedl do windy i nacisnal guzik parteru. Sprawdzi, co sie dzieje w kafeterii i jak radza sobie prawnicy. Kiedy drzwi mialy sie juz zamknac, wsiadl jakis mezczyzna. Markowi wydalo sie, ze odrobine zbyt dlugo mu sie przyglada. -Jestes Mark Sway? - spytal. To juz przesada. Poczynajac od Romeya, w ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin poznal tylu ludzi, ze wystarczy mu na caly rok. Byl pewien, ze nigdy wczesniej nie widzial tego faceta. -Kim pan jest? - spytal ostroznie. -Slick Moeller, pisze dla "The Memphis Press", rozumiesz, tej gazety. Ty jestes Mark Sway, prawda? -Skad pan wie? -Jestem reporterem. To moj zawod wiedziec takie rzeczy. Jak sie czuje twoj brat? -Swietnie. Co chce pan wiedziec? -Pracuje nad ta historia o samobojstwie i tak dalej. Twoje nazwisko pojawia sie raz po raz. Gliny mowia, ze cos ukrywasz. -Kiedy to sie ukaze? -Nie wiem. Moze jutro. Markowi zrobilo sie ponownie slabo i przestal patrzec na dzien- nikarza. -Nie odpowiadam na zadne pytania - wybakal. -W porzadku. Drzwi otworzyly sie nagle i wsiadl tlum ludzi. Chlopak stracil reportera z oczu. Chwile pozniej winda zatrzymala sie na piatym i Mark wyskoczyl na zewnatrz, przeciskajac sie miedzy dwoma lekarzami. Dopadl schodow i wbiegl na szoste pietro. Zgubil reportera. Usiadl na pustych schodach i zaczal plakac. Foltrigg, McThune i Trumann weszli do niewielkiej, lecz ze smakiem urzadzonej poczekalni Reggie Love, praktykujacego ad- wokata, dokladnie o trzeciej, tak jak byli umowieni. Powital ich Clint, ktory poprosil, zeby usiedli, a nastepnie zaoferowal kawe lub herbate. Odpowiedzia na to wszystko byla sztywna odmowa. Foltrigg przed- stawil sie oficjalnie jako prokurator stanowy dla poludniowego dystryktu Luizjany z siedziba w Nowym Orleanie i poinformowal, ze nie ma zamiaru czekac. Byl to blad. Czekali czterdziesci piec minut. Podczas gdy agenci przegladali czasopisma na sofie, Roy chodzil po pokoju, spogladal na zegarek, patrzyl spode lba na Clinta, a nawet warknal na niego dwa razy i dwukrotnie zostal poinformowany, ze Reggie ma wazna rozmowe telefoniczna. Tak jakby jego, Foltrigga, sprawa nie byla wazna. Chcial wyjsc, ale wiedzial, ze nie moze tego zrobic. Byla to jedna z tych rzadkich chwil w jego zyciu, kiedy musial bez walki znosic subtelne kopanie w tylek. Wreszcie Clint poprosil, zeby za nim poszli, i zaprowadzil ich do niewielkiego pomieszczenia konferencyjnego ze scianami wypelnionymi ciezkimi prawniczymi ksiegami. Zaproponowal, by usiedli, i wyjasnil, ze Reggie zaraz przyjdzie. -Jest spozniona o czterdziesci piec minut - zaprotestowal Foltrigg. -To calkiem niewiele jak na Reggie, sir - odparl z usmiechem sekretarz, zamykajac za soba drzwi. Prokurator usiadl na koncu stolu, agenci w poblizu, po obu jego stronach. Czekali. -Sluchaj, Roy - odezwal sie z wahaniem Trumann. - Musisz uwazac na te kobiete. Ona moze to nagrywac. -Dlaczego tak sadzisz? -Coz, po prostu nigdy nie... -Ci prawnicy z Memphis duzo nagrywaja - dodal pospiesznie McThune. - Nie wiem jak w Nowym Orleanie, ale tutaj jest z tym naprawde zle. -Musialaby nas o tym uprzedzic, nieprawdaz? - rzekl Roy, nie bardzo rozumiejac. -Nie wierz w to - rzucil Trumann. - Po prostu badz ostrozny. Drzwi sie otworzyly i weszla Reggie, spozniona o czterdziesci osiem minut. -Prosze nie wstawac - powiedziala, gdy Clint zamknal za nia drzwi. Podala dlon Foltriggowi, ktory zaczal sie juz podnosic i teraz znieruchomial. - Reggie Love, a pan zapewne jest Royem Foltriggiem? -Tak. Milo mi pania poznac. -Prosze usiasc. - Usmiechnela sie do McThune'a i Trumanna i przez moment wszyscy troje mysleli o kasecie. - Przepraszam za spoznienie - rzekla, siadajac samotnie na drugim koncu konferencyj- nego stolu. Oni usadowili sie trzy metry dalej, stloczeni jak stado gesi. -Nic sie nie stalo - odparl Foltrigg glosno, tonem, ktory wskazywal, ze jej spoznienie bylo czyms naprawde okropnym. Wyciagnela z ukrytej szuflady duzy czarny magnetofon i polozyla go przed soba. -Chyba panowie nie maja nic przeciwko temu, zebym nagrywala nasza mala konferencje? - spytala, podlaczajac mikrofon. Mala 118 119 IS konferencja miala byc nagrywana, czy tego chcieli, czy nie. - Z przy-jemnoscia dostarcze panom kopie kasety. -Zgoda - oswiadczyl Foltrigg, tak jakby mial jakis wybor. McThune i Trumann gapili sie na magnetofon. Jak to milo, ze dla odmiany zapytala! Reggie usmiechnela sie do nich, oni odpowiedzieli usmiechami, po czym wszyscy troje usmiechneli sie, patrzac na magnetofon. Byla subtelna jak kamien rzucony w okno. Przekleta mikrokaseta musiala gdzies tutaj byc. Nacisnela guzik. -A zatem, o co chodzi? - zaczela. -Gdzie jest pani klient? - spytal Foltrigg. Pochylil sie do przodu i widac bylo, ze to on bedzie mowil. -W szpitalu. Lekarz chce, zeby jak najwiecej przebywal ze swoim bratem. -Kiedy bedziemy mogli z nim porozmawiac? -Zakladacie, ze w ogole bedziecie z nim rozmawiali? - spojrzala na prokuratora bardzo pewnym siebie wzrokiem. Miala siwe wlosy, obciete jak u chlopca. Brwi ciemne, usta jasnoczerwone, dokladnie umalowane. Skore gladka, bez nadmiernego makijazu. Nie potrzebo- wala go. Jej oczy lsnily chlodnym spokojem. Spojrzal na te ladna twarz i oczy i pomyslal o wszystkich cierpieniach, ktore przypadly jej w udziale. Dobrze je ukrywala. McThune wyciagnal teczke z aktami i zaczal je przegladac. W ciagu dwoch godzin zgromadzili grube na trzy centymetry dossier Reggie Love, poprzednio Reginy L.Cardoni. Zrobili kopie pozwow rozwodo- wych i stenogramow z posiedzen sadu rejonowego. Papiery dotyczace wlasnosci gruntu i hipoteki domu jej matki rowniez byly w teczce. Dwaj agenci z Memphis starali sie uzyskac jej dokumenty z uniwersytetu. Foltrigg kochal swinstwa. Bez wzgledu na sprawe i przeciwnika, zawsze szukal brudu. McThune czytal okrutna historie sprawy rozwodowej, z oskarzeniami pod adresem Reggie o cudzolostwo, alkohol, narkotyki, niewypelnianie obowiazkow malzenskich i wreszcie probe samobojstwa. Czytal uwaznie, ale po kryjomu. Nie chcial, pod zadnym pozorem, rozgniewac tej kobiety. -Musimy porozmawiac z pani klientem, panno Love. -Jestem Reggie. Okay, Roy? -Jak sobie zyczysz. Myslimy, ze on cos wie, to proste i jasne. -Co na przyklad? -Otoz jestesmy przekonani, ze maly Mark siedzial w samochodzie z Cliffordem tuz przed jego smiercia. Myslimy, ze spedzil z nim wiecej niz kilka sekund. Clifford zaplanowal swoje samobojstwo i mamy powody przypuszczac, ze chcial komus powiedziec, gdzie jego klient, pan Muldanno, ukryl zwloki senatora Boyette'a. -Dlaczego sadzicie, ze chcial o tym komus powiedziec? -To dluga historia, ale Clifford dwukrotnie kontaktowal sie l z jednym z moich asystentow i napomykal, ze moze pojdzie na jakis uklad i skonczy z ta sprawa. Byl przestraszony. Duzo pil. Zachowywal sie bardzo dziwacznie. Staczal sie w przepasc i byl gotow mowic. -Dlaczego uwazacie, ze rozmawial z moim klientem? -Istnieje taka szansa. A my musimy sprawdzic kazdy trop. Na pewno to rozumiesz. -Wyczuwam tu odrobine desperacji. -Bardzo duzo desperacji, Reggie. Powiem otwarcie. Wiemy, kto zabil senatora Boyette'a, ale, szczerze, nie moge rozpoczac procesu, dopoki nie odnajdziemy ciala. - Zamilkl i usmiechnal sie do niej cieplo. Chociaz mial wiele obrzydliwych wad, Roy spedzil wiele godzin przed lawa przysieglych i wiedzial, jak i kiedy udawac szczerosc. Ona jednak spedzila wiele godzin u terapeuty i wiedziala, jak rozpoznac falsz. -Nie twierdze, ze nie bedziecie mogli porozmawiac z Markiem Swayem - oznajmila. - Wprawdzie nie dzis; lecz moze jutro, moze pojutrze. Sytuacja zmienia sie w szybkim tempie. Zwloki pana Clifforda sa jeszcze cieple. Zwolnijmy troche i poruszajmy sie krok po kroku. Okay? -Okay. -A zatem, przekonaj mnie, ze Mark Sway byl w samochodzie z Jeromem Cliffordem przed jego smiercia. Zaden problem. Foltrigg zerknal do notatnika i wymienil wszystkie miejsca, gdzie znaleziono odciski palcow Marka: tylne swiatla, pokrywa bagaznika, klamka przednich prawych drzwi i przycisk blokady, tablica rozdzielcza, pistolet i butelka whisky. Odcisk na gumowym wezu pasowal, ale nie byl pewny. Pracowali nad nim. Roy przemienil sie teraz w oskarzyciela, budujacego sprawe na niezachwianych dowodach... Reggie robila cale strony notatek. Wiedziala, ze Mark byl w samo- chodzie, lecz nie miala pojecia, ze zostawil az tyle sladow. -Butelka whisky? - zapytala. Prokurator przerzucil strone. -Tak, trzy pewne odciski. Bez watpienia - odparl. Mark wspomnial jej o pistolecie, lecz nie o butelce. -To dosc dziwne, nie uwazasz? -Wszystko jest dziwne na tym etapie. Oficerowie policji, ktorzy z nim rozmawiali, nie przypominaja sobie zapachu alkoholu, wiec nie 120 ~. 121 1 isadze, zeby z niej pil. Jestem przekonany, ze moglby to wyjasnic, rozumiesz, gdybysmy tylko mogli z nim porozmawiac. -Zapytam go o to. -Nie mowil ci o tej butelce? -Nie. -Czy wyjasnil kwestie pistoletu? -Tak. Wiem, co sie stalo z pistoletem. Foltrigg czekal z napieciem na dalszy ciag, ale ten nie nastepowal. Trumann rowniez oczekiwal z zapartym tchem. McThune przestal czytac oswiadczenie powolanego przez sad psychiatry. -A wiec nie powiedzial ci wszystkiego? - spytal Foltrigg. -Powiedzial mi duzo. Niewykluczone jednak, ze opuscil jakies szczegoly. -Te szczegoly moga miec istotne znaczenie. -Ja zadecyduje, co jest istotne, a co nie. Coz jeszcze macie? -Daj jej list - polecil Foltrigg Trumannowi. Agent wyciagnal list z teczki i podal go jej. Przeczytala wolno raz, potem drugi. Mark nic o nimi nie wspominal. -Jak widac, byly dwa rozne dlugopisy - wyjasnil Roy. - Niebieski znalezlismy w samochodzie, to wypisany tani bic. Domyslamy sie, ze Clifford probowal cos dopisac, kiedy Mark opuscil samochod. Slowo "gdzie" zdaje sie sugerowac, ze chlopca juz nie bylo. Jest oczywiste, ze przedstawili sie sobie, rozmawiali i ze Mark byl tam wystarczajaco dlugo, zeby wszystkiego dotknac. -Na tym nie ma jego odciskow? - spytala, machajac listem. -Nie. Sprawdzilismy dokladnie. Chlopak go nie dotykal. Polozyla list spokojnie obok swojego notatnika i splotla dlonie. -Coz, Roy, mysle, ze glowne pytanie brzmi: w jaki sposob porownaliscie jego odciski palcow? Skad wzieliscie jego odciski, zeby porownac je z tymi w samochodzie? - Zadala to pytanie z ta sama drwiaca pewnoscia siebie, ktora McThune i Trumann poznali juz cztery godziny wczesniej, kiedy Reggie wyciagnela z aktowki przekleta kasete. -To bardzo proste. Zdjelismy je z puszki po napoju wczoraj w szpitalu. -Czy uzyskaliscie na to zgode Marka Swaya lub jego matki? -Nie. -A zatem naruszyliscie prawo do prywatnosci jedenastoletniego dziecka. -Nie. Probujemy gromadzic dowody. -Dowody? Czego? Chyba nie przestepstwa? Przestepstwo popel- 122 E mono jakies szesc miesiecy temu, kiedy zamordowano senatoraw Boyette'a i ukryto jego cialo, ktorego dotychczas nie potrafiliscie odnalezc. Z jakimz to przestepstwem moglibysmy tu miec do czynienia? Z samobojstwem? Przygladaniem sie samobojstwu? -Mark byl swiadkiem samobojstwa? -Nie moge powiedziec, co widzial lub slyszal, gdyz zeznal to przede mna jako swoim adwokatem. Wiesz dobrze, ze sa to informacje calkowicie poufne. Co jeszcze wzieliscie od tego dziecka? -Nic. Prychnela, jakby mu nie wierzyla. -Co jeszcze macie? - spytala. -To nie wystarczy? -Chce wiedziec wszystko. Foltrigg dlugo kartkowal notatnik. -Widzialas jego opuchniete lewe oko i siniak na czole. Policjanci moma, ze kiedy znalezli go na miejscu zdarzenia, mial slad krwi na wardze. Podczas autopsji Clifforda na grzbiecie jego prawej dloni odkryto plamke krwi innej niz jego grupy. -Niech zgadne. To krew Marka. -Prawdopodobnie. Ta sama grupa. -Skad znacie jego grupe krwi? Foltrigg rzucil notatnik na stol i przetarl oczy. Najbardziej skuteczni adwokaci to ci, ktorzy zawsze odbiegaja od tematu. Narzekaja i czepiaja sie najdrobniejszych szczegolow sprawy, majac nadzieje, ze oskarzenie i przysiegli zapomna o oczywistej winie ich klienta. Jesli chca cos ukryc, wrzeszcza na przeciwnika, ze lamie procedure. Wlasnie teraz powinni sie dowiadywac, co, jesli w ogole cokolwiek, Clifford powiedzial Markowi. Prosta sprawa. Ale chlopak zaangazowal te kobiete i oto siedza tu, tlumaczac sie, w jaki sposob zdobyli pewne wazne informacje. Nie bylo nic zlego w zdejmowaniu odciskow palcow z puszki po lemoniadzie. Prawidlowa policyjna robota. Lecz w ustach obroncy zamienialo sie to nagle w jawne naruszenie prawa do prywatnosci. Jeszcze chwila i zagrozi im sadem. A teraz ni stad, ni zowad jeszcze ta krew... Byla dobra. Z trudem mogl uwierzyc, ze praktykuje zaledwie od 'czterech lat. -Z karty szpitalnej jego brata - odparl. -A jak uzyskaliscie dostep do dokumentow szpitala? -Mamy swoje sposoby. ,, Trumann zamarl, czekajac na reprymende. McThune skryl sie za j teczka z aktami. Raz juz zostali przez nia skarceni. Sprawila, ze jakali 123 sie, zacinali i pocili, a teraz nadszedl czas, zeby rowniez stary Royprzyjal pare ciosow. Bylo to niemal smieszne. Ona jednak zachowala spokoj. Wyprostowala smukly palec z poma- lowanym na bialo paznokciem, wycelowala nim w prokuratora i rzekla: -Jesli jeszcze raz zblizysz sie do mojego klienta i bedziesz probowal uzyskac od niego cokolwiek bez mojej zgody, to podam do sadu ciebie i FBI. Oskarze cie o naruszenie zasad etyki zawodowej w sadach stanowych w Luizjanie i Tennessee, po czym zaciagne za leb do tutejszego sadu dla nieletnich i poprosze sedziego, zeby cie zamknal. - Wyglosila to tonem tak bezbarwnym, pozbawionym emocji, a zarazem tak rzeczowym, ze wszyscy obecni w pokoju, nie wylaczajac Foltrigga, wiedzieli, ze zrobi dokladnie to, czym grozi. Roy usmiechnal sie i skinal glowa. -Dobrze. Wybacz, prosze, jesli troche przesadzilismy. Ale jestes- my zdenerwowani i musimy porozmawiac z twoim klientem. -Czy powiedzieliscie mi wszystko, co wiecie o Marku? Foltrigg i Trumann sprawdzili swoje notatki. -Tak, chyba tak. -A co to jest? - spytala z naciskiem, wskazujac na akta, w ktorych lekturze zatopiony byl McThune. Czytal o jej pierwszej probie samobojczej, kiedy polknela mase prochow. Z zeznan zlozonych pod przysiega wynikalo, ze zanim sie ocknela, cztery dni spedzila w stanie spiaczki. Najwyrazniej jej eks-maz, doktor Cardoni, prawdziwa szuja, jak twierdzili swiadkowie, byl obrzydliwa kreatura z masa pieniedzy i thzmem prawnikow na swych ushxgach, totez gdy tylko obecna tutaj Regina/Reggie wziela pigulki, pomknal do sadu z wnios- kiem o odebranie jej praw rodzicielskich. Kiedy sie porownalo daty na dokumentach, bylo oczywiste, ze dobry doktor slal wnioski i prosil o wznowienie rozpraw, kiedy Reggie, lezac w spiaczce, walczyla o zycie. McThune nie wpadl w panike. Spojrzal na nia niewinnie i odparl: -To tylko nasze wewnetrzne papiery. - Nie sklamal, poniewaz balby sie oklamywac te kobiete. Ona miala kasete, a on przysiagl mowic jej prawde. -Na temat mojego klienta? -Och, nie. Sprawdzila cos w notatniku. -Spotkajmy sie ponownie jutro - rzekla. Nie byla to sugestia, lecz polecenie. -Naprawde spieszy sie nam, Reggie - zaoponowal Foltrigg. -Ale mnie nie. A zdaje sie, ze to ja dyktuje tu tempo. -Na to wyglada. 124 -Potrzebuje czasu, zeby wszystko przemyslec i porozmawiacz moim klientem. Nie tego oczekiwali, ale bylo bolesnie oczywiste, ze nic wiecej nie uzyskaja. Roy nerwowym ruchem zamknal pioro i wrzucil notatki do nesesera. Trumann i McThune poszli za jego przykladem i przez dobra minute stolik trzasl sie, gdy przekladali dokumenty, teczki i pakowali je do aktowek. -O ktorej jutro? - spytal Foltrigg, zatrzaskujac neseser i od- suwajac sie od stolu. -O dziesiatej. Tutaj. -Czy Mark Sway tez bedzie? -Nie wiem. Wstali i wyszli z pokoju. Wally Boxx dzwonil do biura Foltrigga w Nowym Orleanie co najmniej cztery razy na godzine. Roy mial pod soba dwudziestu jeden wiceprokuratorow, ktorzy zwalczali wszelkiego rodzaju przestepstwa i ochraniali interesy rzadu, i do Wally'ego nalezalo przekazywanie im z Memphis rozkazow bossa. Oprocz Thomasa Finka sprawa Muldanna zajmowali sie trzej inni prokuratorzy i Wally czul sie w obowiazku informowac ich na temat Clifforda co pietnascie minut. Tak wiec w poludnie cale biuro wiedzialo o Marku Swayu i jego mlodszym bracie. Wszyscy przescigali sie w plotkach i spekulacjach. Co wie ten chlopak? Czy pomoze im znalezc cialo? Z poczatku kwestie te rozwazali sciszonym glosem trzej wiceprokuratorzy zajmujacy sie sprawa Mul- danna, ale juz wczesnym popoludniem sensacyjnymi teoriami na temat listu i tego, co Clifford powiedzial Markowi, zanim palnal sobie w leb, wymienialy sie sekretarki. Praca niemal zamierala, gdy biuro czekalo na telefon od Wally'ego Boxxa. Foltriggowi zdarzalo sie juz przegrywac sprawy z powodu przecie- kow. Wyrzucal wiec ludzi, co do ktorych mial podejrzenie, ze mowia za duzo. Zadal, by wszyscy prawnicy, asystenci, detektywi i sekretarki, ktorzy dla niego pracowali, przeszli przez wykrywacz klamstw. Informacje delikatnej natury trzymal pod kluczem, bojac sie ich ujawnienia przez podwladnych. Objasnial i grozil. Ale Roy Foltrigg nie byl czlowiekiem, ktory wywolywalby natych- miastowe poczucie lojalnosci. Wielu z jego asystentow nie cenilo go. Bawil sie w polityke. Wykorzystywal sprawy sadowe do swoich prywatnych celow. Uwielbial rozglos i zawsze przypisywal sobie 126 autorstwo zwyciestw, wine za porazki zrzucajac na innych. Z blahychoskarzen wytaczal procesy urzednikom panstwowym wybranym w pub- licznym glosowaniu po to tylko, by jego nazwisko znalazlo sie na pierwszych stronach kilku szmatlawych gazet. Rozpoczynal sledztwa przeciwko swoim wrogom, by zabagnic im zyciorysy. Byl polityczna kurwa z ograniczonymi umiejetnosciami prawniczymi. Do konca kadencji na stanowisku, na ktore powolal go Reagan, zostal mu jeszcze rok i wiekszosc z jego wiceprokuratorow modlila sie, zeby rok ten trwal jak najkrocej. Namawiali Foltrigga, aby stanal do wyborow. Jakichkolwiek wyborow. O osmej rano, gdy tylko biuro rozpoczelo urzedowanie, zaczeli dzwonic reporterzy. Chcieli uzyskac oficjalne oswiadczenie na temat sprawy Clifforda. Nie otrzymali go. O drugiej mial swoj wystep Willis Upchurch i wokol biura zaczelo weszyc jeszcze wiecej dziennikarzy. Miedzy Nowym Orleanem a Memphis odbywaly sie setki rozmow telefonicznych. Ludzie gadali. Mark i jego matka stali przy brudnym oknie na koncu korytarza F~ na dziewiatym pietrze i obserwowali ruch w centrum w godzinach szczytu. Dianne nerwowym ruchem zapalila virginia suma i wydmuch- nela klab dymu. -Kim jest ta kobieta? -Nazywa sie Reggie Love. -Jak ja znalazles? Mark wskazal na oddalony o dwa skrzyzowania Sterick Building. -Poszedlem do jej biura w tamtym budynku i porozmawialem z nia. -Ale dlaczego, Mark? -Boje sie tych gliniarzy, mamo. Az roi sie tu od policji i agentow FBI. No i dziennikarzy. Jeden przyczepil sie do mnie niedawno w windzie. Mysle, ze potrzebna jest nam porada prawna. -Prawnicy niczego nie robia za darmo, Mark. Wiesz, ze nie stac nas na adwokata. -Juz jej zaplacilem, mamo - rzekl tonem milionera. -Co? W jaki sposob? -Chciala niewielka zaliczke, wiec ja otrzymala. Dalem jej dolara z tej piatki, ktora wzialem dzis rano na paczki. -Pracuje za dolara? Musi byc swietnym obronca! -Jest calkiem dobra. Na razie jestem zadowolony. 127 Dianne potrzasnela glowa ze zdumieniem. Kiedy rozwodzila siez mezem, Mark nieustannie krytykowal jej adwokata. Potrafil godzi- nami ogladac powtorki Perry Masona i nie opuscil zadnego odcinka L.A. Law. Od lat nie wygrala z nim zadnej dyskusji. -A co do tej pory zrobila? - zapytala. -W poludnie spotkala sie z kilkoma agentami FBI i niezle im dokopala. Potem kazala im jeszcze przyjsc do swojego biura. Od tamtego czasu nie widzialem sie z nia. -O ktorej tu bedzie? -Okolo szostej. Chce sie zobaczyc z toba i porozmawiac z doktorem Greenwayem. Na pewno ci sie spodoba. Dianne zaciagnela sie i wydmuchnela dym. -Ale dlaczego uwazasz, ze jej potrzebujemy, Mark? Nie rozu- miem, po co ona w ogole sie pojawila w tej historii. Przeciez nic zlego nie zrobiles. Ty i Ricky natkneliscie sie na samochod, probowaliscie pomoc temu mezczyznie, ale on sie zastrzelil. Po prostu widzieliscie, jak to sie stalo. I po co tu prawnik? -Coz, oklamalem policje na poczatku i teraz sie boje. A poza tym obawialem sie, ze mozemy miec klopoty, poniewaz nie prze- szkodzilismy temu czlowiekowi popelnic samobojstwa. To wszystko naprawde jest przerazajace, mamo. Przygladala mu sie z napieciem, gdy to mowil, lecz on unikal jej wzroku. Nastapila dluga chwila ciszy. -Czy powiedziales mi cala prawde, Mark? - spytala bardzo powoli, tak jakby dobrze wiedziala, ze klamie. Najpierw oklamal ja w przyczepie, kiedy czekali na karetke, a Hardy krecil sie dookola, nadstawiajac uszu. Pierwsza, wzglednie prawdziwa wersje wypadkow, podal zeszlego wieczoru w pokoju Ricky'ego, wypytywany przez doktora Greenwaya. Przypomnial sobie, jak bardzo matka posmutniala, kiedy uslyszala, ze mowi co innego niz jej, i jak potem poprosila:, "Nigdy mnie nie oklamuj, Mark". Tyle wspolnie przezyli, a on teraz kreci, unika odpowiedzi, jest bardziej szczery wobec Reggie niz wobec wlasnej matki. Zrobilo mu sie niedobrze. -Mamo, to wszystko potoczylo sie tak szybko. Wczoraj jeszcze mialem tylko zamazany obraz wydarzen w umysle, ale dzisiaj duzo o tym myslalem. Myslalem bardzo intensywnie. Odtworzylem kazdy moj krok, minuta po minucie, i teraz sobie przypominam rozne rzeczy. -Co na przyklad? -No wiesz, jak to wszystko wplynelo na Ricky'ego. Mysle, ze ja rowniez doznalem szoku. Moze nie tak silnego, ale dopiero teraz przypominam sobie szczegoly, ktore powinienem byl pamietac wczoraj. Widze i slysze sceny, ktore sie wydarzyly, ale ktore nie byly jeszcze obecne w moim umysle, kiedy rozmawialem z doktorem Greenwayem. Czy to, co mowie, ma jakis sens? Mialo. Dianne zaniepokoila sie nagle. Dwaj chlopcy sa swiadkami tego samego zdarzenia. Jeden doznaje szoku. Dlaczego drugiego mialoby to ominac? Nie pomyslala o tym wczesniej. Teraz pochylila sie ku niemu. -Mark, wszystko z toba w porzadku? Wiedzial, ze mu sie udalo. . - Chyba tak - odparl, marszczac brwi, jakby czul, ze zbliza sie migrena. -Co sobie przypomniales? - spytala ostroznie. Wzial gleboki oddech. - Coz, pamietam... Ktos chrzaknal; to doktor Greenway pojawil sie znikad. Mark zakrecil sie w miejscu. -Musze isc - rzekl lekarz, nieomal przepraszajaco. - Przyjde sprawdzic stan Ricky'ego za kilka godzin. Dianne skinela glowa, ale nic nie odparla. Mark postanowil skonczyc z tym wreszcie. i - Panie doktorze, wlasnie mowilem mamie, ze przypomnialem sobie pewne rzeczy... - zaczal. i - Na temat samobojstwa? -Tak, prosze pana. Przez caly dzien przelatywaly mi przez glowe rozne obrazy i odtwarzalem sobie szczegoly. Mysle, ze czesc z nich moze byc istotna. Greenway spojrzal na Dianne. - Chodzmy do pokoju i poroz- mawiajmy. Kiedy sie tam znalezli, zamkneli za soba drzwi i Mark zaczal wypelniac luki w dotychczasowej relacji. Czul ulge, zrzucajac z siebie ten ciezar, ale przez wiekszosc czasu mowil ze wzrokiem wbitym w ziemie. Byla to sztuka, to bolesne wyciaganie scen ze zszokowanego i przestraszonego umyslu, lecz odegral ja z imezja. Czesto przerywal, robil dlugie pauzy, podczas ktorych szukal slow, by opisac to, co na trwale odcisnelo sie juz w jego pamieci. Czasami spogladal na Greenwaya, ale wyraz twarzy doktora sie nie zmienial. Patrzyl rowniez na matke - ona takze nie wydawala sie rozczarowana. Trwala w pozie swiadczacej o matczynej trosce. Gdy jednak dotarl do momentu, w ktorym Clifford go lapie, spostrzegl, ze drgneli. Wbil zalekniony wzrok w podloge. Dianne wzdychala, gdy mowil o pistolecie. Greenway potrzasnal glowa, kiedy I28 9 - Klient 129 wspomnial o strzale w okno. Chwilami mial wrazenie, ze zaczna na niego krzyczec za to, ze oklamal ich poprzedniego dnia, ale brnal dalej, wyraznie poruszony i gleboko zamyslony. Uwaznie odtworzyl kazdy szczegol, ktory mogl znac Ricky. Jedyne, co pominal, to zwierzenia Clifforda. Przytoczyl z detalami cale szalenstwo, te kraine pa pa i odplywanie na spotkanie z czarodziejem. Gdy skonczyl, matka siedziala na skladanym lozku i pocierajac skronie, mowila cos o valium. Greenway przyrosl do krzesla, w pelnym skupienia napieciu. -Czy to wszystko, Mark? - zapytal. -Nie wiem. To wszystko, co obecnie pamietam - wymamrotal, jakby bolal go zab. -A wiec byles w tym samochodzie - rzekla Dianne, nie otwierajac oczu. Wskazal na swoje lekko opuchniete lewe oko. -Widzisz to? Tutaj wlasnie mnie uderzyl, kiedy probowalem wysiasc. Przez dluzszy czas krecilo mi sie w glowie. Moze bylem nieprzytomny, nie wiem. -A mnie powiedziales, ze biles sie w szkole. -Nie pamietam, zebym to mowil, mamo, ale jesli tak zrobilem, pewnie bylem w szoku albo cos takiego. - Do diaska. Znow wpadl w potrzask przez kolejne klamstwo. Greenway skubal brode. -Ricky widzial, jak zostales zlapany i wrzucony do samochodu, slyszal strzal. Cos takiego... -Tak. Teraz to pamietam, calkiem wyraznie. Przykro mi, ze nie przypomnialem sobie tego wczesniej, ale mialem po prostu pustke w pamieci. Troche tak jak Ricky. Kolejne dlugie milczenie. -Szczerze mowiac, Mark, trudno mi uwierzyc, ze wczoraj nie pamietales tych rzeczy - skomentowal lekarz. -Niech pan przestanie, dobrze? Prosze spojrzec na Ricky'ego. Widzial, co mi sie przydarzylo, i tak nim to wstrzasnelo, ze wszedl na orbite okoloziemska. Czy my w ogole wczoraj rozmawialismy? -Daj spokoj, Mark - wtracila sie Dianne. -Oczywiscie, ze rozmawialismy - odparl Greenway, a na jego czole pojawily sie co najmniej cztery nowe zmarszczki. -No tak, moze rzeczywiscie. Ale niezbyt dobrze to pamietam. Doktor spojrzal na Dianne i napotkal jej wzrok. Mark poszedl do lazienki i wypil szklanke wody z papierowego kubka. -Czy mowiles o tym wszystkim policji, Mark? - spytala po chwili. -Nie, mamo. Dopiero to sobie przypomnialem. Przeciez wiesz. Wolno pokiwala glowa i usmiechnela sie do niego polgebkiem. Jej oczy sie zwezily, a on spojrzal nagle w podloge. Uwierzyla w jego historie o samobojstwie, ale ten nagly przyplyw pamieci nie zwiodl jej. Pozniej sie nim zajmie. Greenway rowniez mial watpliwosci, lecz bardziej zalezalo mu na leczeniu swojego pacjenta niz na ganieniu Marka. Delikatnie drapal sie po brodzie i obserwowal biel sciany. Nastapilo dlugie milczenie. -Jestem glodny - odezwal sie wreszcie chlopiec. Reggie spoznila sie o godzine. Wpadla, proszac o wybaczenie. Greenway zakonczyl juz dyzur. Mark przedstawil ja matce. Reggie, usmiechajac sie, podala Dianne reke i usiadla obok niej na lozku. Zadala tuzin pytan na temat Ricky'ego. W jednej chwili stala sie przyjacielem rodziny, zaniepokojonym i pelnym troski o wszystko. Co z praca? Szkola? Pieniedzmi? Ubraniami? Dianne byla zmeczona i oslabiona, wiec rozmowa z kobieta sprawiala jej przyjemnosc. Otworzyla sie i przez dluzsza chwile mowily o tym, co powiedzial Greenway, w ogole o wszystkim, tylko nie o tym, co mialo zwiazek z Markiem, jego opowiescia i FBI, jedynymi powodami wizyty Reggie. Prawniczka przyniosla ze soba torbe kanapek i chipsow. Mark rozlozyl te wiktualy na stoliku przy lozku Ricky'ego, po czym wyszedl po napoje. Kobiety ledwie to zauwazyly. W automacie w swietlicy kupil dwie puszki doktora Peppera i wrocil do pokoju, nie zatrzymywany przez policje, dziennikarzy ani zabojcow z mafii. Panie siedzialy zatopione w rozmowie na temat McThune'a i Trumanna oraz ich prob przesluchania Marka. Reggie opisala to w taki sposob, ze Dianne musiala poczuc nieufnosc do FBI. Obie byly zaszokowane metodami agentow. Dianne ozywila sie po raz pierwszy od wielu godzin. Jack Nance i Spolka, cicha firma, ktora reklamowala sie jako agencja do spraw bezpieczenstwa, w rzeczywistosci byla niczym innym jak para prywatnych detektywow. Jej ogloszenie w ksiazce telefonicznej nalezalo do najmniejszych. Nie zalezalo jej na przyziemnych sprawach rozwodowych, w ktorych jedna strona zdradza druga, a ta druga potrzebuje zdjec. Nie dysponowala maszyna do wykrywania klamstw. Nie porywala dzieci. Nie odnajdywala nieuczciwych pracownikow. 130 131 Jack Nance byl eks-wiezniem z imponujaca kartoteka, ktoremu oddziesieciu lat udawalo sie unikac klopotow. Wspolpracowal z nim Cal Sisson, rowniez byly skazaniec, ktory naciagnal setki osob, reprezentu- jac nie istniejaca firme kladaca dachy. Wspolnie zarabiali na calkiem dostatnie zycie, wykonujac brudna robote dla ludzi z pieniedzmi. Raz zlamali obie rece nastoletniemu przyjacielowi corki bogacza, ktory osmielil sie ja spoliczkowac. Kiedy indziej usuneli skutki prania mozgu u kilku czlonkow sekty Moona, dzieci innego majetnego klienta. Nie bali sie uzywac przemocy. Nieraz spuszczali manto detektywom z konkurencyjnych firm, ktorzy wzieli pieniadze od ich zleceniodawcy. Zdarzylo sie, ze spalili garsoniere zony klienta i jej kochanka. Istnial popyt na ten rodzaj uslug, jakie wykonywali, i w waskich kregach znani byli jako para bardzo nieprzyjemnych i skutecznych ludzi, ktorzy za gotowke odwalaja brudna robote. Osiagali zdumiewa- jace rezultaty. Kazdy klient przychodzil z polecenia innego. Jack Nance siedzial po zmroku w swoim ciasnym biurze, kiedy ktos zapukal do drzwi. Sekretarka juz wyszla. Cal Sisson sledzil handlarza narkotykow, ktory wciagnal w nalog syna jednego z klien- tow. Nance mial okolo czterdziestu lat, byl niewysoki, ale dobrze zbudowany i wyjatkowo sprawny. Przeszedl przez pokoj sekretarki i otworzyl drzwi wejsciowe. Twarz, ktora ujrzal, byla dziwna. -Szukam Jacka Nance'a - rzekl mezczyzna. -To ja. Nieznajomy wyciagnal reke. -Nazywam sie Paul Gronke. Czy moge wejsc? Nance szerzej otworzyl drzwi i zaprosil przybysza do srodka. Staneli przed biurkiem sekretarki. Gronke rozejrzal sie po ciasnym pokoju z czasopismami cisnietymi na stoliki i ksiazkami telefonicznymi rozrzuconymi na podlodze. -Juz pozno - zauwazyl Nance. - Czego pan sobie zyczy? -Potrzebuje pewnej szybkiej roboty. -Kto pana polecil? -Slyszalem o panach. Ludzie mowia to i owo. -Prosze podac nazwisko. -W porzadku. J.L. Grainger. Zdaje sie, ze pomogliscie mu w interesach. Wspominal rowniez o niejakim panu Schwartzu, ktory takze byl calkiem zadowolony z panskiej pracy. Nance trawil to, przygladajac sie swojemu gosciowi. Gronke byl tegim mezczyzna z szeroka klatka piersiowa, mial kolo trzydziestki i zle sie ubieral, chociaz nie zdawal sobie z tego sprawy. Jego akcent niedparcie wskazywal, ze pochodzi z Nowego Orleanu. -Zanim rusze palcem, biore dwa tysiace dolarow zaliczki z gory, w gotowce, nie podlegajace zwrotowi - uprzedzil. Gronke wyciagnal zwitek banknotow z lewej przedniej kieszeni i odliczyl dwadziescia setek. Nance sie rozluznil. To byla najszybciej wplacona zaliczka, z jaka mial do czynienia. -Prosze siadac - rzekl, biorac pieniadze i wskazujac na sofe. - Slucham. Paul Gronke wyciagnal z kieszeni marynarki poskladany wycinek z gazety i podal go Jackowi. -Widzial pan to w dzisiejszej gazecie? Nance spojrzal. -Tak. Czytalem to. Co pan ma z tym wspolnego? -Jestem z Nowego Orleanu. Tak sie sklada, ze pan Muldanno jest moim starym przyjacielem i bardzo sie zaniepokoil, iz jego nazwisko pojawia sie nagle w gazecie z Memphis. Napisano tu o powiazaniach z mafia i tak dalej. I jak wierzyc gazetom? Prasa zrujnuje ten kraj. -Czy Clifford byl jego adwokatem? -Tak. Teraz ma nowego. Ale to nieistotne. Prosze pozwolic mi wyjasnic, co trapi pana Barry'ego Muldanno. Otoz pewne zrodla donosza, ze ci dwaj chlopcy cos wiedza. -Gdzie sa chlopcy? -Jeden w szpitalu, w stanie spiaczki czy czegos takiego. Dostal swira, kiedy Clifford sie zastrzelil. Jego brat byl w samochodzie z tym zwariowanym prawnikiem przed jego smiercia i obawiamy sie, ze moze cos wiedziec. Zaangazowal juz adwokata i nie chce rozmawiac z FBI. Wyglada to naprawde podejrzanie. -Jaka jest -maja w tym rola? -Potrzebujemy kogos z kontaktami w Memphis. Musimy spotkac sie z dzieciakiem i przez caly czas wiedziec, gdzie on jest. -Jak sie nazywa? -Mark Sway. Sadzimy, ze teraz przebywa w szpitalu, razem ze swoja matka. Ostatnia noc spedzil w pokoju z mlodszym bratem, Rickym Swayem. Dziewiate pietro w St. Peter's, pokoj numer dziewiec- set czterdziesci trzy. Chcemy, zeby znalazl pan dzieciaka, ustalil jego obecne miejsce pobytu i zaczal go obserwowac. -To nic trudnego. -Byc moze nie. Ale prosze nie zapominac o policji i zapewne agentach FBI. Chlopak przyciaga tlumy. -Biore sto dolcow za godzine, gotowka. -Wiem o tym. 132 133 Nazywala sie Amber, co obok Alexis bylo w tym czasie najbardziejpopularnym pseudonimem zawodowym striptizerek i prostytutek z Dzielnicy Francuskiej. Odebrala telefon i zaniosla aparat do malenkiej lazienki, gdzie Barry Muldanno myl wlasnie zeby. -To Gronke - rzekla, podajac mu aparat. Barry wzial go, zakrecil kran i z podziwem patrzyl, jak naga Amber wpelza pod koc. Stanal w drzwiach. -Tak - powiedzial do sluchawki. Minute pozniej odlozyl aparat na stolik kolo lozka, wytarl sie szybko i pospiesznie ubral. Amber byla gdzies pod przescieradlami. -O ktorej wychodzisz do pracy? - spytal, zawiazujac krawat. -O dziesiatej. A ktora jest? - Jej glowa wylonila sie spomiedzy poduszek. -Prawie dziewiata. Musze biec. Wroce jeszcze. -Po co? Dostales to, czego chciales. -Moge chciec jeszcze. To ja tu place czynsz, kochanie. -Tez mi czynsz! Pomoglbys mi lepiej wydostac sie z tej nory, Wynajal jakies ladne mieszkanko. Wyciagnal mankiety spod rekawow marynarki i przyjrzal sie z podziwem swemu odbiciu w lustrze. Idealnie, po prostu idealnie. Usmiechnal sie do Amber. -Podoba mi sie tutaj. -To nora. Gdybys traktowal mnie odpowiednio, wynajalbys mi cos ekstra. -Tak, tak. Do zobaczenia, kochanie. - Trzasnal drzwiami. Te striptizerki. Najpierw zalatw im prace, potem mieszkanie, kup troche ciuchow, zapraszaj je na kolacje, a potem nabieraja oglady i zaczynaja stawiac zadania. Byly kosztownym przyzwyczajeniem, ale nie mogl sie od niego wyzwolic. Zbiegl cicho po schodach w swoich mokasynach z krokodylej skory i otworzyl drzwi na ulice Dumaine. Rozejrzal sie w prawo i w lewo, pewny, ze ktos go obserwuje, i skrecil za rog w Bourbon. Szedl przy samej scianie, kryl sie w cieniu, przechodzil na druga strone ulicy, wracal, skrecal za rogi, cofal sie. Kluczac w ten sposob, przeszedl osiem skrzyzowan i zniknal w "Ostrygach Randy'ego" na Decatur. Jesli ich nie zgubil, to musieli byc supermenami. "Ostrygi Randy'ego" byly prawdziwym sanktuarium. Ta staro- modna nowoorleanska restauracja, dluga i waska, ciemna i zatloczona, praktycznie zamknieta dla turystow, stanowila wlasnosc rodziny i byla przez nia zarzadzana. Barry wbiegl po stromych schodach na drugie pietro, gdzie obowiazywala rezerwacja miejsc, stanowiaca przywilej dla wybranych. Skinal na kelnera, usmiechnal sie do pulchnego bandyty i wszedl do zamknietego dla obcych pokoju z czterema stolami. Trzy byly puste, a przy czwartym samotna postac siedziala w prawie calkowitych ciemnosciach, czytajac przy blasku swiecy. Barry zblizyl sie i czekal na zaproszenie. Mezczyzna zauwazyl go i dal mu znak, by zajal miejsce. Muldanno usiadl poslusznie. Johnny Sulari byl bratem matki Barry'ego i niekwestionowana glowa rodziny. "Ostrygi Randy'ego" nalezaly do niego, podobnie jak setka innych, przeroznych lokali. Jak zwykle pracowal do pozna w nocy, czytajac ksiegi finansowe przy swiecy i czekajac na kolacje. Byl wtorek, zwyczajny dzien w biurze. W piatek Johnny siedzialby tu z Amber, Alexis czy Sabrina, w sobote jadlby tu kolacje ze swoja zona. Nie przeszkadzalo mu, ze Barry przerywa mu prace. -O co chodzi? - spytal powoli. Ostrze nachylil sie, calkowicie swiadom, ze jest w tym momencie nieproszonym gosciem. -Wlasnie rozmawialem z Gronkem, ktory jest w Memphis. Chlopak zaangazowal adwokata i nie chce gadac z FBI. -Jestes idiota, Barry, zdajesz sobie z tego sprawe? -Rozmawialismy juz na ten temat, prawda? -Wiem. I porozmawiamy jeszcze raz. Jestes idiota i chce, zebys wiedzial, iz jestes prawdziwym idiota. -Okay. Jestem idiota. Ale musimy wykonac ruch. -Jaki? -Trzeba wyslac paru ludzi do Memphis. Najlepszy bylby Bono i ktos jeszcze. Moze Pirini. moze Byk, niewazne, ale potrzebujemy tam naszych ludzi, i to natychmiast. -Chcesz usunac dzieciaka? -Byc moze. Zobaczymy. Musimy sie dowiedziec, co on wie. Jesli wie za duzo, niewykluczone, ze go zdejmiemy. -Jestes idiota, wiesz? -Okay. Ale musimy dzialac szybko. Johnny siegnal po stos papierow i zaczal czytac. -Wyslij Bona i Piriniego, lecz nie rob zadnych glupstw. W po- rzadku? Jestes idiota, Barry, i nie zycze sobie, by cokolwiek stalo sie tam bez mojej zgody. Zrozumiano? -Tak, sir. a - Idz juz. - Johnny- pomachal dlonia i Ostrze poderwal sie szybko. 134 Do srody George'owi Ordowi i jego podwladnym udalo sieograniczyc teren dzialania Foltrigga, Boxxa i Finka do obszernej biblioteki w centralnej czesci biura. Tam zalozyli oboz. Mieli do dyspozycji dwa telefony. Ord wypozyczyl im sekretarke i odbywajacego praktyki mlodzienca. Wszystkim wiceprokuratorom zakazano wstepu. Foltrigg pozamykal drzwi i rozlozyl swoje papiery oraz caly balagan na pieciometrowym stole konferencyjnym stojacym na srodku pomiesz- czenia. Trumann mogl wchodzic i wychodzic. Sekretarka przynosila kawe i kanapki na kazde zadanie czcigodnego. Foltrigg byl miernym studentem prawa i przez ostatnie pietnascie lat zdolal uniknac mordegi czytania ksiag prawniczych. Podczas studiow nauczyl sie nienawidzic bibliotek. Czytanie, jako dzialalnosc teoretyczna, byl domena jajoglowych akademikow. Praktyka zas nalezala do jurystow z krwi i kosci, ktorzy potrafili stanac przed lawa przysieglych i przekonac ja do swoich racji. Ze zwyklej jednak nudy, gdy tak siedzial w bibliotece George'a Orda z Boxxem i Finkiem, nie majac do roboty nic innego niz czekac na telefon od niejakiej Reggie Love, wielki Roy Foltrigg, prawniczy mistrz nad mistrze, rozlozyl na stole tuzin opaslych tomow i zajal sie czytaniem. Fink, jajoglowy akademik, siedzial na podlodze, bez butow, pomiedzy dwiema polkami ksiazek, otoczony stosami akt. BoxX; rowniez prawniczy intelektualista wagi lekkiej, analizowal orzeczenia na przeciwleglym koncu stolu. Od lat nie wzial do reki fachowej ksiazki, ale w tym momencie nie bylo po prostu nic innego do roboty. Mial na sobie ostatnia czysta pare slipow i modlil sie, zeby okazalo sie, iz nastepnego dnia wracaja do Memphis. Zagadnieniem, ktore badali, najwazniejszym dla ich sprawy, bylo pytanie, w jaki sposob sprawic, zeby Mark Sway zechcial mowic. Jak mozna uzyskac informacje o fundamentalnym znaczeniu dla oskarzenia od kogos, kto postanowil milczec? Zagadnienie numer dwa brzmialo: czy mozna sklonic Reggie Love do ujawnienia tego, co uslyszala od Marka? Dyskrecja obowiazujaca adwokata jest niemal swieta, ale Foltrigg chcial, by i te kwestie zbadano. Debata na temat tego, czy chlopak wie cokolwiek, zakonczyla sie wiele godzin wczesniej niekwestionowanym zwyciestwem Roya. Chlo- pak byl w samochodzie. Clifford mial swira i chcial gadac. Dzieciak oklamal gliniarzy. A teraz wzial sobie prawnika, poniewaz cos wie i boi sie mowic. Dlaczego Mark Sway nie zaczal zeznawac i nie powiedzial im po prostu calej prawdy? Dlaczego? Poniewaz obawia sie zabojcy Boyda Boyette'a. Proste jak drut. Fink wciaz mial watpliwosci, ale byl juz zmeczony spieraniem sie. Jego szef nie grzeszyl zbytnia bystroscia, lecz byl niezwykle uparty i kiedy postanowil nie przyjmowac czegos do wiadomosci, oznaczalo to koniec dyskusji. Poza tym argumenty Foltrigga wydawaly sie calkiem przekonywajace. Chlopak zachowywal sie dosc dziwnie, zwlaszcza jak na jedenastolatka. Boxx stal oczywiscie za swoim szefem murem i wierzyl w kazde jego slowo. Jesli Roy powiedzial, ze dzieciak wie, gdzie jest cialo, to znaczy, ze wie. Oczywiscie, Wally wydal przez telefon odpowiednie polecenia i teraz pol tuzina wiceprokuratorow w Nowym Orleanie badalo te same zagadnienia. Okolo dziesiatej wieczorem w srode zapukal i wszedl do biblioteki Larry Trumann. Wiekszosc czasu spedzil w biurze McThune'a dwa pietra nizej. Wykonujac rozkazy Foltrigga, agenci rozpoczeli procedure zmierzajaca do uzyskania zgody na zapewnienie Markowi Swayowi bezpieczenstwa w ramach federalnego programu ochrony swiadkow koronnych. Dzwonili kilkanascie razy do Waszyngtonu i dwukrotnie rozmawiali z dyrektorem FBI, F. Demonem Voylesem. Jesli chlopak nie odpowie rano na pytania Roya, wystapia z bardzo atrakcyjna propozycja. Foltrigg orzekl, ze pojdzie im gladko. Dzieciak nie ma nic do stracenia. Zaoferuja jego matce dobra prace w innym miescie, ktore sama sobie wybierze. Dostanie wiecej niz nedzne szesc dokow za godzine, jakie placa jej w fabryce lamp. Jej rodzina zamieszka w prawdziwym domu, a nie w tandetnej przyczepie. Bedzie tez nagroda pieniezna, moze rowniez nowy samochod. 136 137 Mark siedzial w ciemnosciach na cienkim materacu i patrzyl namatke lezaca nad nim obok Ricky'ego. Mial dosc tego pokoju i tego szpitala. Od skladanego lozka bolaly go plecy. Przepiekna Karen gdzies zniknela. Korytarze byly puste. Nikt nie czekal przy windach. W swietlicy siedzial samotny czlowiek. Przegladal czasopismo, nie zwracajac uwagi na nadawana w telewizji powtorke M.A.S.H. Za- jmowal sofe, na ktorej planowal spac Mark. Chlopiec wrzucil dwie cwiercdolarowki do automatu i wyciagnal puszke sprite'a. Usiadl na krzesle i zaczal ogladac telewizje. Mezczyzna mial jakies czterdziesci lat i wygladal na zmeczonego. Minelo dziesiec minut i M.A.S.H. sie skonczyl. Nagle na ekranie pojawil sie Gill Teal, obronca ludu. Stal spokojnie przy roztrzaskanym samochodzie i mowil 0 ochronie praw i walce z towarzystwami ubezpieczeniowymi. Re- klamowal Gilla Teala, z ktorym zwyciestwo to jedna chwila. Jack Nance odlozyl czasopismo i siegnal po nastepne. Po raz pierwszy spojrzal na Marka i usmiechnal sie. -Czesc - rzekl cieplo, po czym zerknal na "Redbook". Mark skinal glowa. Ostatnia rzecza, jakiej potrzebowal, byl jeszcze jeden obcy. Pociagnal lyk sprite'a, modlac sie o cisze. -Co tutaj robisz? - spytal mezczyzna. -Ogladam telewizje - odparl ledwo slyszalnym glosem Mark. Nieznajomy przestal sie usmiechac i zaczal czytac artykul. W wia- domosciach o polnocy pokazywano dhzgi reportaz o tajfunie w Pakis- tanie. Na ekranie pojawily sie zdjecia martwych ludzi i zwierzat wyrzucanych na brzeg niczym morskie smiecie. Trudno bylo oderwac od tego wzrok. -To okropne, nieprawdaz? - rzucil Jack Nance w strone telewizora, podczas gdy na ekranie smiglowiec krazyl nad cialami zabitych. -To straszne - odparl Mark, uwazajac jednak, zeby nie spoufalic sie za bardzo. Kto wie, ten facet mogl byc jeszcze jednym z tych wyglodzonych prawnikow czekajacych, zeby rzucic sie na oslabiona ofiare. -Naprawde straszne - zgodzil sie mezczyzna, potrzasajac glowa. - Mysle, ze mamy za co dziekowac. Ale trudno jest dziekowac w szpitalu, rozumiesz, o czym mowie? - Nagle znowu posmutnial i spojrzal na chlopca zbolalym wzrokiem. -O co chodzi? - nie mogl sie powstrzymac Mark. -O mojego syna. Jest naprawde w kiepskim stanie. - Nie- znajomy rzucil czasopismo na stolik i przetarl oczy. -Co mu sie stalo? - spytal Mark. Zal mu bylo tego faceta. -Wypadek samochodowy. Potracil go pijany kierowca. -Gdzie on teraz jest? -Oddzial intensywnej terapii, pierwsze pietro. Musialem stamtad na chwile wyjsc. Tam na dole jest prawdziwe pieklo, ludzie krzycza i placza przez caly czas. -Bardzo mi przykro. -Ma tylko osiem lat. - Wydawalo sie, ze nieznajomy placze, ale Mark nie byl pewny. -Moj mlodszy brat tez ma osiem lat. Jest tu, w pokoju obok. -Co mu jest? - spytal mezczyzna, nie podnoszac glowy. -Jest w szoku. -Niech go Bog blogoslawi. Co mu sie stalo? -To dluga historia. I staje sie coraz dluzsza. Ale wyjdzie z tego. Naprawde mam nadzieje, ze pana syn tez wyzdrowieje. Jack Nance spojrzal na zegarek i nagle wstal. -Ja tez mam taka nadzieje - odparl. - Musze isc, zobaczyc, jak sie czuje. Wszystkiego dobrego, hm, jak ty sie wlasciwie nazywasz? -Mark Sway. -Wszystkiego dobrego, Mark. 1~Iusze pedzic. - Podszedl do windy i zniknal. Mark polozyl sie na sofie i zasn~ wciagu kilku minut. t38 Fotografie zamieszczone na pierwszej stronie srodowego wydania "The Memphis Press" skopiowano z rocznikow szkoly podstawowej przy Willows Road. Pochodzily z ubieglego roku - Mark byl wtedy w czwartej klasie, a Ricky w pierwszej. Zdjecia obu braci znajdowaly sie obok siebie u dolu trzeciej strony; pod ladnymi, rozesmianymi buziami widnialy nazwiska: Mark Sway, Ricky Sway. Na lewo od zdjecia zamieszczono artykul na temat samobojstwa Jerome'a Clifforda i zwiazanych z nim niezwyklych wydarzen, w ktore zamieszani byli chlopcy. Artykul napisal Slick Moeller, ktoremu udalo sie poskladac mala, zgrabna historyjke pelna podejrzanych watkow: FBI weszylo dookola; Ricky byl w szoku; Mark zadzwonil na policje, ale nie podal swojego nazwiska; policja probowala go przesluchac, lecz on nie chcial mowic; rodzina zaangazowala adwokata, niejaka Reggie Love; odciski palcow Marka znaleziono w samochodzie, a takze na pistolecie. W swietle artykulu Mark wygladal na bezwzglednego zabojce. Karen przyniosla mu gazete okolo szostej, kiedy siedzial samotnie w pustej trzyosobowej sali naprzeciw izolatki brata. Ogladal kreskowki i probowal zasnac. Greenway chcial, zeby Ricky i Dianne zostali sami w pokoju. Godzine wczesniej maly otworzyl oczy i zapytal o lazienke. Teraz byl z powrotem w lozku, mamroczac cos o zlych snach i jedzac niesmialo loda. -Jestes w samym centrum wydarzen - rzekla Karen, podajac Markowi gazete i sok pomaranczowy. -O co chodzi? - spytal i nagle ujrzal swoja twarz na czarno- -bialym zdjeciu. - O rany! -Taki maly artykulik. Chcialabym dostac twoj autograf, kiedy bedziesz mial czas. Bardzo smieszne. Karen wyszla z pokoju i Mark zaczal czytac artykul. Reggie powiedziala mu o odciskach palcow i o liscie. Pistolet snil mu sie po nocach, ale o tym, ze dotykal butelki whisky, po prostu zapomnial. To niesprawiedliwe, pomyslal. Jestem tylko dzieckiem, ktore zajmuje sie wlasnymi sprawami, az tu nagle moje zdjecie pojawia sie na pierwszej stronie gazety i wszyscy wskazuja na mnie oskarzycielsko palcami. Czy gazeta ma prawo wygrzebywac fotografie ze starych szkolnych rocznikow i drukowac je, kiedy ma na to ochote? Czy nie przysluguje mu odrobina prywatnosci? Rzucil gazete na podloge i podszedl do okna. Switalo, padala drobna -mzawka, powoli budzac do zycia ulice Memphisv!Gdy tak stal przy oknie w pustym pokoju i patrzyl na rzedy wiezowc~w w centrum miasta, poczul sie nagle bardzo samotny. W ciagu godzlny pol miliona ludzi obudzi sie, bedzie pic kawe i jesc grzanki, czytaj,~c o Marku i Rickym Swayach. Ciemne wiezowce zapelnia sie facetami~~w garniturach, ktorzy zebrawszy sie wokol biurek i dzbankow z kawa, beda plotkowac i wymieniac najdziksze teorie na temat Marka i tego, co sie wydarzylo. Oczywiscie, ze chlopak byl w samochodzie. Pelno tam jego odciskow palcow. Jak tam wsiadl? A jak wysiadl? Beda czytac artykul Slicka Moellera jak objawienie boze, wierzac w kazde wydrukowane slowo. To nie w porzadku, zeby dzieciak czytal o sobie na pierwszej stronie gazety i nie mogl sie schowac za swoimi rodzicami. Kazdy chlopiec w takiej sytuacji potrzebuje wsparcia ojca i jedynej w swiecie milosci matki. Potrzebuje tarczy, ktora ochronilaby go przed policjan- tami, agentami FBI, dziennikarzami i, odpukac, mafia. A on siedzi tu, majac zaledwie jedenascie lat, sam, i klamie, potem mowi prawde, potem znowu troche klamie, przez caly czas niepewny, co robic dalej. Prawda moze cie zabic - widzial to kiedys w jakims filmie i przypo- minal sobie za kazdym razem, gdy oklamywal kogos reprezentujacego wladze. Jak ma sie wydostac z tego bagna? Podniosl gazete z podlogi i wyszedl na korytarz. Greenway wetknal w drzwi pokoju Ricky'ego kartke zakazujaca wstepu nawet pielegniar- kom. Dianne bolal kregoslup od ciaglego siedzenia na lozku i kolysania malego, totez lekarz zamowil dla niej kolejna porcje pigulek. Zatrzymal sie przy pokoju pielegniarek i oddal gazete Karen. -Niezla historia, co? - powiedziala bez usmiechu. Flirt zniknal. Nadal byla piekna, ale grala teraz trudna do zdobycia, a Mark zwyczajnie nie mial sily, by przypuszczac atak. 140 141 -Ide po paczka - rzekl. - Chcesz jednego?-Nie, dzieki. Podszedl do windy i nacisnal guzik. Drzwi otworzyly sie i wsiadl do srodka. Dokladnie w tej samej sekundzie Jack Nance odwrocil sie w ciem- nosci swietlicy i wyszeptal cos do swojej krotkofalowki. Winda jechala pusta - bylo kilka minut po szostej i do okresu najbardziej natezonego ruchu brakowalo jeszcze dobrych trzydziestu minut. Kiedy zatrzymala sie na osmym pietrze, wsiadl jakis mezczyzna. Mial na sobie bialy laboratoryjny fartuch, dzinsy, trampki i basebal- lowa czapeczke. Mark nie spojrzal mu w twarz. Mial dosuyotykania nowych ludzi. Drzwi zamknely sie i nagle ow czlowiek chwycil go i przyparl do sciany w kacie. Przykleknal na jedno kolano i wyciagnal cos z kieszeni plaszcza. Jego twarz znajdowala sie kilka centymetrow od twarzy Marka i bylo to straszne oblicze. Facet oddychal ciezko. -Posluchaj mnie, Marku Swayu - wycedzil przez zacisniete zeby. Cos pstryknelo i nagle oczom chlopca ukazalo sie lsniace ostrze noza. Bardzo dlugie ostrze. - Nie wiem, co Jerome Clifford ci powiedzial - rzekl nieznajomy z naciskiem. Winda jechala. - Ale jesli powtorzysz chocby jedno slowo komukolwiek, nie wylaczajac twojego prawnika, to cie zabije. A takze twoja matke i malego Ricky'ego. Rozumiesz? Pokoj dziewiecset czterdziesci trzy, tak? Wi- dzialem przyczepe, w ktorej mieszkacie. Zgadza sie? Znam twoja szkole przy Willows Road. - Jego oddech byl cieply i pachnial kawa ze smietanka, a oczy patrzyly prosto na Marka. - Kapujesz? Winda zatrzymala sie i mezczyzna blyskawicznie stanal przy drzwiach z nozem ukrytym w dloni. Mark, kompletnie sparalizowany ze strachu, modlil sie z calej sily, zeby ktos wsiadl wreszcie do tej przekletej windy. Czekali dziesiec sekund na szostym, ale nikt sie nie pojawil. Drzwi sie zamknely i winda ruszyla ponownie. Napastnik znowu skoczyl do Marka i przylozyl mu ostrze do twarzy. Potem ciezkim ramieniem przygwozdzil go do sciany i dzgnal nozem w okolice pasa. Szybkim, wprawnym ruchem odcial patke jego spodni. Potem druga. Przekazal juz swoja wiadomosc, a teraz czas bylo na niewielkie wzmocnienie sygnalu. -Pokroje cie na kawalki, rozumiesz? - warknal, po czym puscil chlopca: Mark skinal glowa. Kula wielkosci jablka zatkala mu wysuszone gardlo i nagle w jego oczach pojawily sie lzy. Kiwal glowa: tak, tak, tak. -Zabije cie. Wierzysz mi? Mark spojrzal na noz i skinal jeszcze kilka razy. 142 -A jesli pisniesz komus o mnie, tez cie dopadne. Zrozumiales? -Chlopiec kiwal glowa coraz szybciej. Mezczyzna schowal noz do kieszeni, po czym wyciagnal spod fartucha zlozona na pol kolorowa fotografie formatu pietnascie na dwadziescia i podetknal ja Markowi pod nos. -Widziales to juz kiedys? - zapytal tym razem z usmiechem. Byl to portretowe zdjecie rodziny Swayow, wykonane w domu towarowym, kiedy Mark byl w drugiej klasie. Od tego czasu wisialo w malym pokoju nad telewizorem. Mark gapil sie na nie bez slowa. -Rozpoznajesz to? Chlopak skinal glowa. Byla tylko jedna taka fotografia na swiecie. Winda zatrzymala sie na piatym pietrze i mezczyzna ponownie stanal szybko przy drzwiach. W ostatniej sekundzie wsiadly dwie pielegniarki i Mark wreszcie odetchnal. Skulil sie w kacie, trzymal kurczowo poreczy i modlil o cud. Za kazdym razem, kiedy winda stawala na poszczegol- nych pietrach szpitala, ostrze bylo coraz blizej niego i Mark po prostu nie znioslby kolejnego ataku. Na trzecim pietrze wsiadly trzy nastepne osoby i rozdzielily chlopca oraz czlowieka z nozem. Gdy drzwi juz sie zamykaly, napastnik wysliznal sie z windy i zniknal. -Dobrze sie czujesz? - zapytala jedna z pielegniarek, spogladajac na Marka z zatroskana mina. Winda drgnela i ruszyla. Kobieta dotknela jego czola i roztarla pot, ktory zostal na jej palcach. Mial wilgotne oczy. - Jestes blady - powiedziala. -Nic mi nie jest - wymamrotal slabym glosem, przytrzymujac sie poreczy. -Na pewno? - Druga pielegniarka tez spojrzala na niego i teraz obie przygladaly mu sie z troska. Skinal glowa, a kiedy drzwi otworzyly sie nagle, przesliznal sie miedzy ludzmi i wypadl na korytarz drugiego pietra, uskakujac przed noszami i wozkami. Podeszwy jego znoszonych sportowych nike'ow skrzypialy na czystej, wylozonej linoleum podlodze, gdy pognal do drzwi oznaczonych napisem: WYJSCIE. Przecisnal sie przez nie i znalazl sie na schodach. Chwycil sie poreczy i pobiegl na gore, przeskakujac po dwa stopnie naraz, z kazda chwila coraz bardziej rozdygotany. Na szostym pietrze bolaly go juz uda, ale nie zwalnial. Pokonywal schody w rekordowym tempie, az dotarl na sam ich szczyt na pietnastym pietrze. Tam osunal sie na podloge pod skrzynka z wezem przeciwpoza- rowym i siedzial tak w polmroku, az pierwsze promienie slonca przebily sie przez malowana szybe malenkiego okna nad jego glowa. 143 Zgodnie z umowa z Reggie, Clint otworzyl biuro dokladnie0 osmej i po wlaczeniu swiatel zaczal parzyc kawe. Byla sroda, dzien poludniowego pekanu. Otworzyl lodowke i tak dlugo przegladal niezliczone polkilogramowe torebki z ziarnista kawa, az znalazl poludniowy pekan. Nasypal do mlynka cztery miarki. Reggie poznala- by w ulamku sekundy, gdyby pomylil sie chocby o pol lyzeczki. Smakowala pierwszy lyk niczym koneser wina, oblizywala sie jak krolik i oglaszala wyrok. Dolal precyzyjnie odmierzona ilosc wody, wlaczyl ekspres i czekal, az pierwsze krople czarnego plynu zaczna sciekac do dzbanka. Powietrze wypelnil wspanialy aromat. Clint lubil kawe niemal tak bardzo jak jego szefowa, a drobiaz- gowosc obowiazujaca przy jej parzeniu byla tylko na poly powazna. Kazdy dzien zaczynali od filizanki kawy, planujac rozklad dnia i rozmawiajac o korespondencji. Spotkali sie na oddziale odwykowym przed jedenastu laty, kiedy ona miala czterdziesci jeden lat, a on siedemnascie. Razem rozpoczeli studia prawnicze, ale on odpadl po nieprzyjemnej przygodzie z kokaina. Byl czysty od pieciu lat, ona od szesciu. Wielokrotnie wspierali sie nawzajem. Clint dokonal selekcji korespondencji i polozyl ja na jej czystym biurku. Nalal sobie w kuchni pierwsza filizanke kawy i z wielkim zainteresowaniem przeczytal artykul Slicka Moellera na temat ich najnowszego klienta. Jak zwykle Slick znal fakty, jak zwykle fakty te byly ponaginane i pomiedzy nie wcisnieta duza doza spekulacji. Chlopcy wygladali podobnie, ale Ricky mial wlosy odrobine jasniejsze. Usmiechal sie, odslaniajac szczerbate zeby. Clint polozyl gazete na srodku biurka Reggie. Jesli nie planowala wizyty w sadzie, Reggie rzadko pojawiala sie w biurze przed dziewiata. Rozkrecala sie wolno, na dobre zaczynala funkcjonowac dopiero kolo czwartej po poludniu i lubila pracowac wieczorami. Swoja prawnicza misje, za ktora uwazala ochrone maltretowanych i zaniedbywanych dzieci, wykonywala bardzo umiejetnie i z wielka pasja. Sady dla nieletnich rutynowo juz ja wzywaly, by reprezentowala ubogie dzieci, ktore nawet nie wiedzialy, ze jest im potrzebny adwokat. Goraco bronila praw malych klientow, ktorzy nie byli w stanie jej podziekowac. Wytaczala procesy ojcom, ktorzy seksualnie napastowali swoje corki; wujkom, ktorzy gwalcili swe siostrzenice; matkom, ktore znecaly sie nad niemowletami. Badala sprawy rodzicow przyjmujacych narkotyki w obecnosci dzieci. Sprawowala opieke prawna nad ponad 144 dwadziesciorgiem dzieci. Udzielala w sadzie porad nieletnim, ktorzypopadli w konflikt z prawem. Dzialala bezplatnie na rzecz dzieci z zaburzeniami umyslowymi. Zarabiala odpowiednio, ale nie pieniadze byly dla niej najwazniejsze. Miala juz kiedys pieniadze i nie przyniosly jej nic oprocz cierpienia. Wypila lyk poludniowego pekanu, orzekla, ze jest dobry, i zaczeli z Clintem ukladac plan dnia. Stanowilo to ich codzienny rytual. Brzeczyk oznajmil, ze ktos otworzyl drzwi, i Clint zerwal sie, by powitac goscia. W poczekalni stal Mark Sway, mokry od deszczu i zdyszany. -Dzien dobry, Mark. Jestes caly mokry. -Musze zobaczyc sie z Reggie. - Wlosy opadly mu na czolo, woda sciekala z nosa. Byl polprzytomny. -Jasne. - Clint odwrocil sie i po chwili wrocil z recznikiem. Wytarl chlopcu twarz i rzekl: - Chodz za mna. Reggie czekala na srodku gabinetu. Sekretarz zamknal drzwi i zostawil ich samych. -O co chodzi? - spytala Reggie. -Musimy porozmawiac. Wskazala krzeslo, a sama usiadla na sofie. -Co sie stalo, Mark? - Oczy mial czerwone i zmeczone. Patrzyl na kwiaty stojace na stoliku. -Ricky ocknal sie dzis rano. -To wspaniale. O ktorej? -Pare godzin temu. -Wygladasz na zmeczonego. Chcesz troche goracego kakao? -Nie. Widzialas dzisiejsza gazete? -Tak, widzialam. Przestraszylo cie to? -Oczywiscie, ze mnie przestraszylo. Clint zapukal, wszedl i podal Markowi kubek goracego kakao. Chlopiec podziekowal i chwycil naczynie obiema rekami. Bylo mu zimno i chcial sie ogrzac. Sekretarz zamknal drzwi i zniknal. -Kiedy masz sie spotkac z FBI? - spytal. -Za godzine. Dlaczego pytasz? Upil lyk kakao i oparzyl sobie jezyk. -Nie jestem pewien, czy chce z nimi rozmawiac. -W porzadku. Nie musisz, wiesz przeciez. Wyjasnilam ci to. -Wiem. Moge cie o cos zapytac? -Oczywiscie, Mark. Wygladasz na przestraszonego. -- Mialem ciezki ranek. - Pociagnal malenki lyk, potem jeszcze Klient 145 jeden. - Co by sie ze mna stalo, gdybym postanowil nie mowic nigdy nikomu tego, co wiem? -Powiedziales juz mnie. -Tak, ale ty nie mozesz tego nikomu zdradzic. A poza tym nie ujawnilem ci wszystkiego, prawda? -Tak. -Wspomnialem ci, ze wiem, gdzie jest cialo, ale nie powiedzia- lem... -Owszem, Mark. Nie wiem, gdzie ono jest. To duza roznica i zdaje sobie z niej sprawe. -Chcesz, zebym ci powiedzial? -A ty tego chcesz? -Chyba nie. Nie teraz. Poczula ulge, ale nie dala tego po sobie poznac. -W porzadku, w takim razie mi nie mow. -A wiec, co ze mna bedzie, jesli nigdy nikomu nie powiem? Zastanawiala sie nad tym przez wiele godzin, wciaz jednak nie znalazla odpowiedzi. Spotkala sie z Foltriggiem, zobaczyla, jak zachowuje sie pod presja, i nie miala watpliwosci, ze Roy uzyje wszelkich mozliwych metod, zeby wydobyc od Marka interesujace go informacje. Chociaz bardzo chciala, nie mogla doradzic chlopcu, aby klamal. A klamstwo zalatwiloby sprawe. Jedno proste klamstwo i Mark Sway moglby spokojnie spedzic reszte zycia, nie przejmujac sie tym, co wydarzylo sie w Nowym Orleanie. Z jakiego powodu mieliby go obchodzic Barry Muldanno, Foltrigg i niezyjacy Boyd Boyette? Jest przeciez tylko malym chlopcem, nie popelnil ani zbrodni, ani wielkiego grzechu. -Mysle, ze FBI i prokuratura beda probowali zmusic cie do mowienia. -W jaki sposob? -Nie jestem pewna. Dotad zdarzalo sie to bardzo rzadko, ale niewykluczone, ze sad nakaze ci, bys ujawnil posiadane informacje. Clint i ja badalismy te sprawe. -Nie wiem, czy to, co powiedzial mi Clifford, jest prawda. -Ale sadzisz, ze jest? -Chyba tak. Nie mam pojecia, co robic. - Mamrotal cicho, tak ze momentami ledwie go slyszala, lecz nie patrzyl jej w oczy. -Musisz byc przygotowany na to, ze sad wyda ci nakaz zlozenia zeznan, Mark. To tylko jedna z mozliwosci, lecz dosc prawdopodobna. -A jesli odmowie? -Celne pytanie, Mark, trudno jednak na nie odpowiedziec. Jesli dorosly odmawia wykonania nakazu sedziego, winny jest obrazy sadu i ryzykuje, ze zostanie zamkniety w wiezieniu. Ale nie sposob przewidziec, jak sie zachowaja wobec dziecka. Nigdy nie slyszalam o takim przypadku. - -A co z wykrywaczem klamstw? -Co to znaczy? -No, zalozmy, ze FBI zaciagnie mnie do sadu i sedzia kaze mi zeznawac, a ja opowiem im cala historie, opuszczajac jednak najwaz- niejsza czesc. Zalozmy, ze mi nie uwierza, uznaja, ze nie powiedzialem im wszystkiego. Co wtedy? Czy moga przywiazac mnie pasami do krzesla i zaczac zadawac pytania? Widzialem to kiedys w filmie. -Widziales, jak uzyto wykrywacza klamstw w stosunku do dziecka? -Nie. Chodzilo o gliniarza, ktorego zlapano na klamstwie. Ale czy moga zrobic cos takiego ze mna? -Watpie. Nigdy o tym nie slyszalam i zrobilabym wszystko, zeby im to uniemozliwic. -Ale takie prawdopodobienstwo istnieje? -Nie wiem. Watpie. - Pytania, trudne pytania, padaly jedno po drugim niczym strzaly i nalezalo zachowac ostroznosc. Klienci czesto slysza to, co chca uslyszec, i zapominaja o reszcie. - Musze cie jednak ostrzec, Mark, ze jesli bedziesz klamal w sadzie, mozesz miec duze problemy. Myslal o tym przez moment, po czym odparl: -Szczerze mowiac, teraz mam wieksze. -Dlaczego? Dlugo czekala na odpowiedz. Mark co dwadziescia sekund upijal lyk kakao i wydawal sie w najmniejszym stopniu nie zainteresowany jej udzieleniem. Nie przejmowal sie cisza. Gapil sie w stol, a jego mysli bladzily zupelnie gdzie indziej. -Mark, wczoraj dales mi do zrozumienia, ze jestes gotow rozmawiac z FBI i opowiedziec im swoja historie. Teraz nagle zmieniles zdanie. Dlaczego? Co sie stalo? Bez slowa postawil kubek na stole i zakryl oczy zacisnietymi dlonmi. Broda opadla mu i zaczal plakac. Drzwi sie otworzyly i do poczekalni wbiegla kobieta z agencji pocztowej Federal Express z siedmiocentymetrowej grubosci paczka. Cala w usmiechach i pelna zawodowej sprawnosci podala przesylke 146 147 Clintowi i pokazala mu, gdzie ma podpisac. Nastepnie podziekowalai zyczac milego dnia, zniknela. Reggie i Clint oczekiwali tej przesylki. Byla z Print Research, niewielkiej, acz zadziwiajaco sprawnej firmy z Dystryktu Kolumbii, ktora nie robila nic innego oprocz przegladania dwustu gazet ukazu- jacych sie codziennie w calym kraju i katalogowania zamieszczanych przez nie artykulow. Wiadomosci wycinano, kopiowano, wprowadzano do komputera i w ciagu dwudziestu czterech godzin udostepniano tym, ktorzy mieli ochote zaplacic. Reggie nie miala ochoty placic, ale chciala szybko poznac kulisy sprawy Boyette'a, wiec poprzedniego dnia, gdy tylko Mark wyszedl, Clint wyslal zamowienie. Ograniczyli sie do gazet z Nowego Orleanu i Waszyngtonu. Wyjal zawartosc przesylki, rowny stos kserokopii formatu A4 pelnych artykulow, naglowkow i zdjec, ulozonych w porzadku chrono- logicznym, z prosto ustawionymi kolumnami i wyraznymi fotografiami. Boyette, stary demokrata z Nowego Orleanu, przez kilka kadencji byl szeregowym czlonkiem Kongresu, az pewnego dnia zmarl w swoim biurze w wieku dziewiecdziesieciu jeden lat senator Dauvin, relikt z czasow wojny secesyjnej. Wtedy Boyette uruchomil znajomosci, wywieral naciski, a takze zebral - zgodnie z wieloletnia tradycja prowadzenia polityki w stanie Luizjana - nieco pieniedzy i znalazl dla nich odpowiednie przeznaczenie. I nagle gubernator obsadzil go na stanowisku senatora na czas pozostaly do konca kadencji zmarlego Dauvina. Teoria byla prosta: jesli ktos jest wystarczajaco rozsadny, zeby zebrac kupe szmalu, to bedzie z niego doskonaly senator. Boyette zostal czlonkiem najbardziej ekskluzywnego klubu na swiecie i z czasem pokazal, ze umie dawac sobie rade. Kilka razy z trudem uniknal oskarzen, ale potrafil wyciagnac z tego wnioski. Dwukrotnie zwyciezyl w wyborach i wreszcie osiagnal punkt, do ktorego dochodzi wiekszosc senatorow z poludniowych stanow - ten, w ktorym po prostu zostawia sie ich w spokoju. Kiedy to nastapilo, Boyette zmiekl i z krzykliwego zwolennika segregacji rasowej przemienil sie w dosc liberalnego i toleran- cyjnego meza stanu. Odmowil poparcia trzem z rzedu gubernatorom i podpadl wielkim korporacjom naftowym i chemicznym, ktorych rabunkowa polityka doprowadzila do ruiny ogromne polacie stanu. W ten sposob Boyd Boyette zostal radykalnym obronca srodowiska naturalnego, co dla politykow z Poludnia bylo rzecza nieslychana. Wystapil przeciwko przemyslowi naftowemu, a ten poprzysiagl sobie, ze go zniszczy. Boyette odbywal dziesiatki spotkan w malych, podupa- dlych miasteczkach na bagnach i narobil sobie niemalo wrogow 148 w drapaczach chmur Nowego Orleanu. Bronil umierajacej ekologiiswojego ukochanego stanu i z pasja ja studiowal. Przed szesciu laty ktos w Nowym Orleanie wysunal projekt zbudowania skladowiska niebezpiecznych odpadow w okregu Lafour- che Parish, okolo stu trzydziestu kilometrow na poludniowy zachod od Nowego Orleanu. Projekt najpierw utracily lokalne wladze, ale - jak to zwykle bywa z pomyslami wielkich i majetnych firm - za rok wyplynal znowu, juz pod inna nazwa, z innym sztabem konsultantow, z nowymi ofertami pracy dla miejscowej ludnosci i nowym rzecznikiem prasowym. Wprawdzie okoliczni mieszkancy ponownie odrzucili go w referendum, ale roznica glosow tym razem byla niewielka. Minal rok, pewne sumy pieniedzy zmienily wlascicieli, poczyniono kos- metyczne poprawki i nagle propozycja znow odzyla. Ludzie, ktorzy mieszkali w poblizu miejsca planowanego na skladowisko, wpadli w histerie. Szerzyly sie plotki, w tym jedna szczegolnie uporczywa, mowiaca, ze za owym projektem stoi nowoorleanska mafia, ktora zrobi wszystko, zeby dopiac swego. W gre wchodzily miliony dolarow. Gazety z Nowego Orleanu zrobily dobra robote, ujawniajac zwiazki mafii z projektem skladowiska. W sprawe zamieszane bylo kilkanascie korporacji, a nazwiska i adresy wiodly do kilku znanych i niekwes- tionowanych przestepcow. Gdy wszystko bylo juz przygotowane i projekt skladowiska mial zostac zatwierdzony, na miejscu wyladowal z hukiem senator Boyd Boyette, otoczony armia federalnych kontrolerow. Grozil, ze tuzin agencji rozpocznie sledztwo. Codziennie zwolywal konferencje prasowe. Przemawial w najmniejszych nawet dziurach poludniowej Luizjany. Zwolennicy skladowiska pochowali sie po katach. Korporacje wydaly sztywne oswiadczenia, w ktorych odmawialy komentarza. Boyette trzymal je mocno za gardlo i niezmiernie mu sie to podobalo. W noc swojego znikniecia senator uczestniczyl w spotkaniu wscieklych mieszkancow w zapelnionej do ostatniego miejsca sali gimnastycznej szkoly sredniej w Houma. Wyjechal poznym wieczorem, by samotnie, jak.mial w zwyczaju, odbyc godzinna podroz do swego domu pod Nowym Orleanem. Wiele lat wczesniej znienawidzil paplanie i nieustanne podlizywanie sie asystentow i kiedy tylko mogl, po- drozowal sam. Uczyl sie rosyjskiego, czwartego juz jezyka, i uwielbial jazde pustym cadillakiem, w towarzystwie kaset do nauki. W poludnie nastepnego dnia stwierdzono ponad wszelka watpliwosc znikniecie senatora. Krzykliwe naglowki prasy nowoorleanskiej wyjas- nialy wszystko. Wielki naglowek z "The Washington Post" sugerowal brudne zagranie przeciwnikow senatora. Dni mijaly, a wiadomosci 149 byly skape. Ciala nie odnaleziono. Dziennikarze wygrzebali i zamiescilisetke starych zdjec Boyette'a. Sprawa zaczynala cichnac, gdy nagle wyplynelo nazwisko Barry'ego Muldanno i zapoczatkowalo lawine informacji na temat zbrodni mafii. Jedna z gazet w Nowym Orleanie zamiescila na pierwszej stronie dosc przerazajace, acz niewyrazne zdjecie mlodego gangstera. Gazeta przypominala swoje wczesniejsze odkrycia dotyczace zwiazkow mafii z projektem utworzenia skladowis- ka odpadow. Ostrze byl znanym platnym zabojca z kryminalna przeszloscia. I tak dalej, i tak dalej. Do sprawy wlaczyl sie Roy Foltrigg, ktory przed kamerami telewizyjnymi oskarzyl Barry'ego Muldanno o zamordowanie senatora Boyda Boyette'a. On rowniez znalazl sie na pierwszych stronach prasy zarowno w Nowym Orleanie, jak i w Waszyngtonie, i Clint przypomnial sobie, ze podobne zdjecie widzial tez w gazecie z Memphis. Wielka sprawa, ale brak ciala. To jednak nie odbieralo pewnosci siebie panu Foltriggowi. Wystepowal gromko przeciwko zorganizowanej przestep- czosci. Zapowiadal zwyciestwo. Wyglaszal swoje starannie przygotowane uwagi niczym doswiadczony aktor sceniczny - krzyczac, kiedy nalezalo, celujac palcem, wymachujac aktem oskarzenia. Nie chcial komentowac kwestii braku ciala, ale napomykal, ze wie cos, o czym nie moze mowic, i nie ma watpliwosci, iz zwloki senatora zostana odnalezione. Prasa donosila o aresztowaniu Barry'ego, a raczej o tym, ze zglosil sie sam do FBI, spedzil trzy dni w wiezieniu, po czym wypuszczono go za kaucja. Zdjecia pokazywaly, jak Muldanno opuszcza wiezienie, wyglada- jac identycznie jak trzy dni wczesniej. Ubieral sie w kosztowne garnitury i usmiechal szeroko przed kamerami. Jest niewinny, oglosil. To zemsta. Clint wciaz przegladal wycinki prasowe. Oto zrobione z odleglosci fotografie koparek poszukujacych zwlok senatora Boyette'a. Znowu Foltrigg i jego przemowienia. Znow artykuly opisujace bogata historie nowoorleanskiej mafii. Sprawa zdawala sie jednak cichnac, w miare jak postepowaly poszukiwania ciala. Gubernator, czlonek Partii Demokratycznej, mianowal zastepce na pozostale poltora roku kadencji Boyette'a. Gazeta z Nowego Orleanu zamiescila liste politykow zamierzajacych kandydowac w wy- borach do Senatu. Wedlug pogloski Foltrigg byl jednym z dwoch republikanow zainteresowanych fotelem senatorskim. Usiadl przy niej na sofie i wytarl oczy. Nie znosil plakac, ale nie mogl sie opanowac. Reggie objela go i poklepala lagodnie po ramieniu. -Nie musisz nic mowic - powtarzala cicho. -Naprawde nie chce. Moze pozniej, jesli bede musial, ale nie teraz. Okay? -Okay, Mark. Rozleglo sie pukanie do drzwi. -Prosze wejsc - rzekla Reggie niezbyt glosno, akurat tak, zeby ja uslyszano. W drzwiach stanal Clint ze stosem dokumentow w dloni i spojrzal na zegarek. -Przepraszam, ze przeszkadzam, ale jest prawie dziesiata i zaraz tu bedzie pan" Foltrigg. - Polozyl papiery na stoliku przed nia. - Chcialas to zobaczyc, zanim sie z nim spotkasz. -Przekaz panu Foltriggowi, ze nie mam mu nic do powiedzenia. Clint zmarszczyl czolo i popatrzyl na Marka, ktory mial czerwone oczy i siedzial blisko jego szefowej, jakby potrzebowal ochrony. -Nie spotkasz sie z nim? - zdziwil sie. -Nie. Poinformuj go, ze spotkanie zostalo odwolane, poniewaz nie mamy nic do powiedzenia - powtorzyla Reggie, spogladajac na chlopca. Sekretarz ponownie zerknal na zegarek i wycofal sie niezgrabnie. -Jasne - rzekl z usmiechem, jakby nagle spodobal mu sie pomysl powiedzenia Foltriggowi, zeby spadal i zamknal za soba drzwi. -Wszystko w porzadku? - spytala Reggie. -Niezupelnie. Nachylila sie i zaczela przegladac kopie wycinkow prasowych. Mark siedzial polprzytomny, wyczerpany, wciaz przestraszony po dyskusji ze swoim prawnikiem. Reggie czytala naglowki i zdania wybite tlustym drukiem, przyblizala do oczu zdjecia. Kiedy byla mniej wiecej w jednej trzeciej stosu, zatr2ymala sie nagle i odchylila do tylu. Podala chlopcu fotografie usmiechajacego sie Barry'ego Muldanno. Pochodzilo z gazety nowoorleanskiej. -Czy to ten czlowiek? Mark spojrzal, nie dotykajac papieru. -Nie. A kto to? -To Barry Muldanno. -To nie jest czlowiek, ktory zaatakowal mnie w windzie. Ale domyslam sie, ze ma wielu przyjaciol. Odlozyla kartke i poklepala go po nodze. -Co zamierzasz zrobic? - zapytal. -Zadzwonic w pare miejsc. Porozmawiam z dyrektorem szpitala i zalatwie ochrone dla pokoju Ricky'ego. -Nie mozesz powiedziec mu o tym facecie, Reggie. Oni nas zabija. Nie mozemy nikomu powiedziec. -W porzadku. Wyjasnie tylko, ze wam grozono. To nic niezwyk- 1~ I51 lego w sprawach kryminalnych. Bedzie musial postawic kilku straz-nikow pod drzwiami Ricky'ego. -Nie chce tez, zeby mama sie dowiedziala. Jest bardzo ze- stresowana Rickym, bierze proszki, zeby zasnac, proszki, zeby zrobic to czy tamto i nie sadze, by zniosla jeszcze taka wiadomosc. -Masz racje. - Byl twardym dzieciakiem, wychowanym na ulicach i madrym ponad swoj wiek. Podziwiala jego dzielnosc. -Myslisz, ze Ricky i mama sa bezpieczni? -Oczywiscie, Mark. Ci ludzie to profesjonalisci. Nie zrobia nic glupiego. Przyczaja sie i beda czekac. Moze tylko blefowali. - Zdala sobie sprawe, ze nie wypadlo to przekonujaco. -Nie, oni nie blefowali, Reggie. Widzialem ten no'z. Ci ludzie przyjechali do Memphis tylko w jednym celu: zeby mnie smiertelnie przestraszyc. I udalo im sie. Nie mam zamiaru puscic pary z ust. Foltrigg krzyknal tylko raz, po czym wypadl z biura, trzaskajac drzwiami i rzucajac grozby. McThune i Trumann byli zdenerwowani, ale takze zazenowani jego brakiem manier. Ruszyli do wyjscia, a McThune spojrzal jeszcze na Clinta i przewrocil oczami, jakby chcial przeprosic za to, ze ich szef jest takim nadetym idiota. Clint roz- koszowal sie przez chwile tym zwyciestwem, po czym, gdy opadl juz kurz bitewny, wszedl do gabinetu Reggie. Mark przysunal sobie krzeslo do okna i obserwowal deszcz padajacy na ulice i chodnik na dole. Reggie rozmawiala przez telefon z dyrektorem szpitala na temat ochrony dziewiatego pietra. Przykryla sluchawke dlonia i Clint poinformowal ja szeptem, ze Foltrigg i agenci FBI juz sobie poszli. Nastepnie wyszedl zrobic kakao dla Marka, ktory przez caly czas siedzial nieruchomo. Kilka minut pozniej odebral telefon od George'a Orda i nacisnal guzik interkomu. Reggie nigdy nie poznala osobiscie prokuratora stanowego z Memphis, ale nie byla zaskoczona jego telefonem. Odczekala minute, po czym podniosla sluchawke. -Halo? -Panno Love, tutaj... -Reggie, okay? Po prostu Reggie. A ty jestes George, zgadza sie? Kazdemu mowila po imieniu, nawet opaslym sedziom w malych salkach sadowych. -Tak, Reggie. Tutaj George Ord. Roy Foltrigg jest w moim biurze i... -Coz za niespodzianka. Przed chwila wyszedl z mojego. 153 -Tak i wlasnie dlatego dzwonie. Nie udalo mu sie porozmawiacz toba i twoim klientem. -Przepros go ode mnie, ale moj klient nie ma mu nic do powiedzenia. - Patrzyla na tyl glowy Marka. Nie potrafila stwierdzic, czy slucha. Siedzial nieruchomo na krzesle przy oknie. -Reggie, mysle, ze byloby rozsadne, gdybys przynajmniej ty spotkala sie z panem Foltriggiem. -Nie mam ochoty spotykac sie z Royem, podobnie jak moj klient. - Wyobrazila sobie Orda mowiacego ponuro do sluchawki oraz krazacego wokol niego Roya z czerwona twarza i blyszczacymi oczami. -Coz, na tym sie to nie skonczy, zdajesz sobie chyba z tego sprawe? -Czy to grozba, George? -To wiecej niz obietnica. -Swietnie. Przekaz Royowi i jego chlopcom, ze jesli ktokolwiek sprobuje zblizyc sie do mojego klienta albo jego rodziny, gorzko tego pozaluje. Okay, George? -Przekaze. Bylo to doprawdy calkiem smieszne - ta sprawa nie nalezala w koncu do niego - ale Ord nie mogl sie powstrzymac od smiechu. Odlozyl sluchawke na widelki, zachichotal w duchu i rzekl: -Mowi, ze nie ma nic do powiedzenia, jej klient takze nie ma nic do powiedzenia, a jesli ktokolwiek zblizy sie do niego albo jego rodziny, gorzko tego pozaluje. Tak to ujela. Foltrigg przygryzl warge i kiwal glowa, jakby przyjmowal wy- zwanie. Wyprostowal sie i juz obmyslal plan B, maszerujac po pokoju z zamyslona mina. McThune i Trumann stali przy drzwiach niczym straznicy. Znudzeni straznicy. -Chlopak ma byc sledzony, zrozumiano? - warknal wreszcie do McThune'a. - My wyjezdzamy do Nowego Orleanu, ale chce, zeby twoi ludzie nie spuszczali go z oka przez okragla dobe. Musze wiedziec, co robi, a poza tym, co wazniejsze, trzeba mu zapewnic ochrone przed Muldannem i jego siepaczami. McThune nie byl podwladnym prokuratora stanowego; mdlilo go juz na sam widok Roya Foltrigga. Pomysl uzycia trzech albo czterech przepracowanych agentow do sledzenia jedenastoletniego dzieciaka wydawal mu sie dosc idiotyczny, ale nie nalezalo sie stawiac. Foltrigg mial bezposrednie dojscie do dyrektora Voylesa, ktoremu nie mniej zalezalo na skazaniu Barry'ego Muldanno. -Okay - odparl. - Zajmiemy sie tym. -Paul Gronke jest gdzies w miescie - rzucil Foltrigg, jakby wlasnie uslyszal taka plotke. Znali numer jego lotu i wiedzieli, ze wyladowal przed jedenastoma godzinami, ale zgubili go, kiedy tylko opuscil lotnisko. Rano rozmawiali na ten temat przez kilka godzin. W tej chwili az osmiu agentow probowalo znalezc Gronkego w Memphis. -Znajdziemy go - zapewnil McThune. - I bedziemy obser- wowac chlopaka. - A ty zjezdzaj do Nowego Orleanu, pomyslal. -Przygotuje furgonetke - oznajmil Trumann oficjalnym tonem, jakby chodzilo co najmniej o samolot prezydencki. Foltrigg zatrzymal sie przed biurkiem Orda. -Wyjezdzamy, George. Przepraszam za zamieszanie. Wroce pewnie za kilka dni. Coz za wspaniala wiadomosc, pomyslal Ord. Wstal i podali sobie rece. -Kiedy tylko zechcesz - rzekl. - Zadzwon, gdybys potrzebowal naszej pomocy. -Jutro rano mam spotkanie z sedzia Lamondem. Dam ci znac. Prokurator z Memphis ponownie wyciagnal reke. Foltrigg uscisnal ja i skierowal sie do drzwi. -Uwazaj na tych bandziorow - poinstruowal McThune'a. - Nie sadze, zeby byl na tyle glupi, by zrobic cos chlopakowi, ale kto wie. - Agent otworzyl przed nim drzwi. Ord ruszyl nastepny. -Muldanno musial cos uslyszec - dorzucil Roy - i Gronke teraz weszy. - Wszedl do pokoju, gdzie czekali Wally Boxx i Thomas Fink. - Ale uwazajcie na nich, okay, George? Ci faceci sa naprawde niebezpieczni. I sledzcie tez dzieciaka oraz te jego prawniczke, te Reggie. No i wielkie dzieki. Zadzwonie do ciebie jutro. Gdzie jest samochod, Wally? Po godzinie ogladania chodnikow, picia goracego kakao i obser- wowania, jak jego adwokat wykonuje swoj zawod, Mark mial ochote sie ruszyc. Reggie zadzwonila do Dianne i wyjasnila, ze chlopiec zabija czas, siedzac w jej biurze i pomagajac przy papierkowej robocie. Ricky czul sie duzo lepiej, przed chwila zasnal. Pochlonal poltora litra lodow, podczas gdy Greenway zasypywal go pytaniami. O jedenastej Mark usadowil sie przy biurku Clinta i zaczal przygladac sie dyktafonowi. Reggie miala klientke, kobiete, ktora rozpaczliwie potrzebowala rozwodu, i w ciagu godziny musial ustalic strategie dzialania. Clint pisal na maszynie i co piec minut siegal po telefon. 1 ~ 155 -W jaki sposob zostales sekretarzem? - spytal Mark, znudzonytym malo efektownym przykladem prawniczej roboty. Clint odwrocil sie i usmiechnal do niego. -Przypadkowo. -Chciales nim byc od malego? -Nie. Chcialem budowac baseny kapielowe. -I co sie stalo?. -Nie wiem. Wplatalem sie w narkotyki, niewiele brakowalo, a wylecialbym ze szkoly sredniej, potem poszedlem do college'u, pozniej na studia prawnicze. -Wiec trzeba skonczyc studia prawnicze, zeby zostac sekretarzem w biurze adwokata? -Nie. Wylecialem ze studiow, ale Reggie i tak dala mi prace. Przewaznie to fajna robota. -Skad znasz Reggie? -To dluga historia. Przyjaznilismy sie na studiach. Jestesmy przyjaciolmi od wielu lat. Pewnie opowie ci o tym, kiedy spotkasz Mame Love. -Mame kogo? -Mame Love. Nie mowila ci o Mamie Love? -Nie. -Mama Love to,matka Reggie. Mieszkaja razem i Mama uwielbia gotowac dla dzieci, ktore reprezentuje Reggie. Robi niesamo- wite ravioli i lasagne ze szpinakiem i dziesiatki innych cudownych wloskich potraw. Wszyscy je uwielbiaja. Po dwoch dniach diety zlozonej z paczkow i galaretki mysl o pelnych, sycacych daniach ugotowanych przez kogos w domowej kuchni wydala sie Markowi niezmiernie ponetna. -Jak sadzisz, kiedy poznam Mame Love? -Nie wiem. Reggie zabiera do domu wiekszosc swoich klientow, szczegolnie tych mlodszych. -A sama ma dzieci? -Dwoje, ale sa dorosle i nie mieszkaja tutaj. -A gdzie mieszka Mama Love? -W srodmiesciu, niedaleko stad. W starym domu, ktory nalezy do niej od lat. Tam wlasnie wychowala sie Reggie. Zadzwonil telefon. Clint przyjal wiadomosc i wrocil do swojej maszyny do pisania. Mark obserwowal kazdy jego ruch. -Gdzie nauczyles sie tak szybko pisac? Sekretarz przerwal, odwrocil sie powoli i spojrzal na chlopca. Usmiechnal sie i odparl: -W szkole sredniej. Mielismy nauczycielke, ktora przypominala raczej sierzanta od musztry. Nienawidzilismy jej, ale sprawiala, ze sie uczylismy. A ty umiesz pisac na maszynie? -Troche. Od trzech lat uczymy sie w szkole pracowac z kom- puterami. Clint wskazal na swojego apple'a stojacego obok maszyny do pisania. -Mamy tu rozne rodzaje komputerow. Mark rzucil okiem na sprzet, ktory jednak nie zrobil na nim wiekszego wrazenia. Komputery mieli wszyscy. -Wiec jak to sie stalo, ze zostales sekretarzem? - dociekal. -Nie planowalem tego. Kiedy Reggie ukonczyla studia, nie chciala pracowac dla kogos innego, wiec otworzyla to biuro. Po- trzebowala asystenta, a ja zglosilem sie na ochotnika. Widziales juz kiedys mezczyzne sekretarza? -Nie. Myslalem, ze tylko kobiety to robia. Ile zarabiasz? Clint zasmial sie, rozbawiony. -Niezle. Jesli Reggie ma dobry miesiac, to i ja nie narzekam. Jestesmy jakby partnerami. fr':- A Reggie zarabia duzo? -Raczej nie. Ona nie chce duzo zarabiac. Kilka lat temu byla zona pewnego lekarza, mieli piekny dom i kupe forsy. Wszystko to szlag trafil i ona wini za to wlasnie pieniadze. Pewnie ci o tym powie. -= Jest bardzo szczera na temat wlasnego zycia. -Jest prawnikiem i nie chce zarabiac pieniedzy? -Niezwykle, co? -Pewnie. To znaczy, widzialem w telewizji wiele programow z prawnikami, ktorzy rozmawiali wylacznie o pieniadzach. O seksie i o pieniadzach. Zadzwonil telefon. Po drugiej stronie sluchawki byl sedzia, wiec Clint zrobil sie nagle bardzo mily i gawedzil z nim przez piec minut. Potem wrocil do pisania na maszynie. Kiedy osiagnal pelna predkosc, Mark zapytal: -Kim jest ta kobieta, tam w srodku? Sekretarz przestal pisac, popatrzyl na klawisze i odwrocil sie wolno. Jego krzeslo zaskrzypialo. Usmiechnal sie z wysilkiem. -Ta, ktora rozmawia z Reggie? -Tak. -Norma Thrash. -Jaki ma problem? -Ma sporo problemow. Wlasnie jest w trakcie dosc nieprzyjem- nego rozwodu. Jej maz to zupelny idiota. K 156 157 Mark byl zainteresowany tym, ile Clint wie.-Bije ja? -Nie sadze - odparl powoli sekretarz. -Maja dzieci? -Dwoje. Raczej nie moge o tym mowic. To poufne sprawy, wiesz? -Tak, wiem. Ale ty pewnie wiesz wszystko, prawda? To znaczy wszystko to, co przepisujesz na maszynie, tak? -Owszem, wiem, co sie dzieje, przynajmniej wiekszosc z tego. Reggie nie mowi mi jednak wszystkiego. Na przyklad nie mam pojecia, co ty jej powiedziales. Domyslam sie, ze to powazne sprawy, ale ona zachowuje to dla siebie. Czytalem gazete. Widzialem FBI i pana Foltrigga, lecz nie znam szczegolow. To wlasnie Mark chcial uslyszec. -Znasz Roberta Hackstrawa? Nazywaja go Hack. -To prawnik, tak? -Tak. Reprezentowal moja matke, kiedy rozwodzila sie pare lat temu. Prawdziwy dupek. -Nie spodobal ci sie? -Nienawidzilem go. Traktowal nas jak smiecie. Szlismy do jego biura i czekalismy dwie godziny. Potem rozmawial z nami przez dziesiec minut i mowil, ze jest bardzo zajety i musi isc do sadu, poniewaz jest tak wazna osoba. -Czy odbyla sie rozprawa? -Tak. Moj eks-ojciec myslal, ze nalezy mu sie jedno dziecko, nie obchodzilo go tak naprawde ktore, ale wolal Ricky'ego, bo wiedzial, ze ja go nienawidze, wiec zaangazowal prawnika i przez dwa dni matka i ojciec naparzali sie w sadzie. Probowali udowodnic, ze to drugie nie nadaje sie do sprawowania opieki rodzicielskiej. Hack zachowywal sie jak idiota, ale adwokat ojca byl jeszcze gorszy. Sedzia nie znosil ich obu i orzekl, ze nie zamierza rozdzielac mnie i Ricky'ego. Zapytalem go, czy moge zeznawac. Myslal o tym podczas lunchu nastepnego dnia i zdecydowal, ze chce uslyszec, co mam do powiedze- nia. Zadalem Hackowi to samo pytanie, a on dal mi jakas gladka odpowiedz, cos takiego, ze jestem zbyt mlody i glupi, zeby zeznawac. -Ale zeznawales? -Tak, przez trzy godziny. -Jak ci poszlo? -Calkiem dobrze. Powiedzialem o biciu, o skaleczeniach, o szwach. Powiedzialem, jak bardzo nienawidze mojego ojca i zycze mu, zeby umarl w bolesciach. Sedzia prawie sie rozplakal. -I to poskutkowalo? -Tak. Ojciec zadal, by przyznano mu prawo do odwiedzania nas, a ja przez dlugi czas wyjasnialem sedziemu, dlaczego nie chce juz nigdy wiecej ogladac tego czlowieka. Wiec sedzia nie tylko odebral mu prawo do wizyt, ale nakazal tez trzymac sie od nas z daleka. -Widziales go od tego czasu? -Nie. Spotkam sie z nim jednak ktoregos dnia. Kiedy dorosne, zlapiemy go gdzies, ja i Ricky, i zlejemy tak, zeby popamietal. Siniak za siniak. Szew za szew. Rozmawiamy o tym przez caly czas. Clint sluchal uwaznie kazdego slowa. Chlopak mowil z nie- slychanym spokojem o pobiciu wlasnego ojca. -Mozecie za to pojsc do wiezienia. -On nie poszedl do wiezienia, kiedy nas bil. Nie poszedl do wiezienia, kiedy rozebral matke do naga i wyrzucil cala pokrwawiona na ulice. To wlasnie wtedy walnalem go kijem baseballowym. -Co? -Tak, to bylo okropne. Pewnego wieczoru pil w domu i wiedzie- lismy, ze zaraz zacznie rozrabiac. Zawsze umielismy to rozpoznac. Potem wyszedl, zeby kupic wiecej piwa. Pobieglem do Michaela Mossa i pozyczylem od niego aluminiowy kij do baseballa. Schowalem go pod lozkiem i pamietam, ze modlilem sie, aby ojca potracil samochod, aby nie wrocil do domu. Ale on wrocil. Mama byla w ich sypialni i tez sie modlila, zeby po prostu stracil przytomnosc, tak jak mu sie to czesto zdarzalo. Ricky i ja siedzielismy w pokoju, czekajac na wybuch. Ponownie zadzwonil telefon, Clint przyjal wiadomosc i szybko powrocil do sluchania opowiesci Marka. -Jakas godzine pozniej zaczely sie krzyki i przeklenstwa. Przycze- pa cala sie trzesla. Zamknelismy drzwi. Ricky schowal sie pod lozkiem i plakal. Potem mama zaczela mnie wolac. Mialem tylko siedem lat, ale ona chciala, zebym ja uratowal. Wlasnie ja bil, szarpal, kopal, zdarl z niej bluzke, nazywal kurwa i dziwka. Nie wiedzialem nawet, co znacza te slowa. Stalem w kuchni. Chyba bylem zbyt przestraszony, zeby sie ruszyc. Ojciec zobaczyl mnie i cisnal we mnie puszka piwa. Mama chciala uciec, ale on ja zlapal i zdarl z niej spodnie. Boze, bil ja tak mocno. Potem zerwal jej biustonosz i majtki. Miala rozcieta warge, wszedzie byla krew. Zaciagnal ja do drzwi, kompletnie naga, i wyrzucil na ulice, gdzie, oczywiscie, na wszystko patrzyli sasiedzi. Pozniej zasmial sie i zostawil ja tam, lezaca na ziemi. To bylo straszne. Clint, pochylony do przodu, staral sie nie uronic ani slowa. Mark mowil monotonnym glosem, nie okazujac zadnych emocji. -Kiedy wrocil do przyczepy, drzwi byly otwarte, a ja czekalem. Postawilem krzeslo z kuchni za drzwiami i omal nie zlamalem mu 158 159 karku tym cholernym kijem. To byl idealny strzal w nos. Plakalem i bylemsmiertelnie przerazony, ale nigdy nie zapomne odglosu kija miazdzacego mu twarz. Upadl na sofe, wiec walnalem go~-jeszcze raz w brzuch. Probowalem trafic w krocze, bo stwierdzilem, ze tam bedzie bolalo najbardziej. Rozumiesz? Rozszalalem sie, poniewaz wiedzialem, ze i tak jestem juz martwy. Uderzylem go jeszcze raz w glowe i to bylo wszystko. -Co sie stalo potem? - Clint nie mogl sie doczekac. -On wstal, uderzyl mnie w twarz, upadlem, zaczal mnie prze- klinac i kopac. Pamietam, ze tak sie balem, iz nie moglem sie bronic. Jego twarz przypominala krwawa miazge. Oczy blyszczaly mu dziko. Okropnie smierdzial. Ryczal, bil mnie po twarzy i zdzieral ze mnie ubranie. Zaczalem go kopac, kiedy dobral sie do moich majtek, ale on sciagnal je i wyrzucil mnie na zewnatrz. Kompletnie nagiego. Chyba chcial, zebym zostal tam z matka, a ona wlasnie dowlokla sie do drzwi i upadla ledwie zywa prosto na mnie. Mowil to z takim spokojem, jakby powtarzal te historie juz setki razy i znal ja na pamiec. Zupelnie bez emocji, wylacznie fakty, uporzadkowane w krotkie, oderwane zdania. Spogladal to na biurko, to na drzwi i opowiadal, nie opuszczajac ani slowa. -I co dalej? - spytal Clint, umierajacy z ciekawosci. -Jeden z sasiadow zadzwonil po policje. Wiesz, przez sciany takiej przyczepy wszystko slychac, wiec nasi sasiedzi cierpieli razem z nami. I to nie byla wcale pierwsza awantura ani tym bardziej ostatnia. Na ulicy pojawily sie niebieskie swiatla i ojciec zniknal nagle gdzies we wnetrzu przyczepy. Ja i mama podnieslismy sie szybko i pobieglismy do srodka sie ubrac. Ale niektorzy sasiedzi widzieli mnie nagiego. Chcielismy zmyc krew przed wejsciem glin. Ojciec uspokoil sie i ni stad, ni zowad stal sie bardzo mily w stosunku do gliniarzy. Ja i mama czekalismy w kuchni. Ojciec mial nos wielkosci pilki futbolowej i policjanci bardziej troszczyli sie o jego twarz niz o mnie i mame. Nazywal jednego z nich Frankie, jakby byli kumplami. Gliniarzy bylo dwoch i nas rozdzielili. Frankie zabral starego do sypialni, zeby go troche uspokoic. Ten drugi siedzial ze mna i z mama przy stole w kuchni. Poszedlem do naszego pokoju i wyciagnalem Ricky'ego spod lozka. Mama powiedziala mi pozniej, ze ojciec naprawde zakumplowal sie z gliniarzami, nalgal im, ze to tylko rodzinna sprzeczka, nic powaznego i ze to glownie moja wina, bo nie wiadomo dlaczego zaatakowalem go nagle kijem baseballowym. Gliny okreslily to jako "zaklocenie porzadku domowego", zawsze tak to nazywaja. Nikt nie zlozyl skargi. Zabrali ojca do szpitala, gdzie spedzil noc: Musial chodzic z ta okropna twarza przez caly miesiac. -Zrobil ci cos za to? -Nie pil potem przez dlugi czas. Przeprosil nas, przyrzekal, ze nigdy wiecej sie to nie zdarzy. Czasem byl nawet w porzadku, kiedy nie pil. Ale potem zrobilo sie jeszcze gorzej. Znowu bicie i tak dale. Wreszcie mama wystapila o rozwod. -A on probowal uzyskac opieke nad... -Tak. Lgal w sadzie, ile wlezie. Nie wiedzial, ze bede zeznawal, wiec zaprzeczyl wiekszosci rzeczy i oskarzyl mame o klamstwo. Byl naprawde butny i blagowal w najlepsze, a nasz idiota prawnik nie umial sobie z nim poradzic. Ale pozniej ja zaczalem zeznawac o kiju baseballowym i o tym, jak ojciec zdarl ze mnie ubranie, i to wtedy sedzia mial lzy w oczach. Wsciekl sie na mojego starego i oskarzyl go o probe wprowadzenia sadu w blad. Stwierdzil, ze nalezaloby wtracic go do wiezienia. Powiedzialem mu, ze to wlasnie powinien zrobic. - Mark przerwal na chwile. Zdania padaly teraz odrobine wolniej, chlopak tracil rozped. Ale Clint wciaz sluchal jak zahipnotyzowany. -Oczywiscie Hack przypisal sobie kolejne wspaniale zwyciestwo sadowe. Potem zagrozil, ze wytoczy mamie proces, jesli nie dostanie pieniedzy. Miala przy sobie zwitek banknotow, wiec dzwonil dwa razy w tygodniu, zadajac zwrotu reszty honorarium, i mama musiala oglosic bankructwo. Nastepnie stracila prace. -Wiec najpierw przeszliscie rozwod, a potem bankructwo? -Tak. Komornik tez byl strasznym idiota. -Ale Reggie lubisz? - -Tak. Reggie jest w porzadku. -Milo to slyszec. Zadzwonil telefon i Clint odebral. Prawnik z sadu dla nieletnich potrzebowal informacji na temat jakiegos klienta i rozmowa sie przeciagala. Mark wyszedl poszukac kakao. Minal pomieszczenie konferencyjne ze scianami pelnymi pieknych ksiazek. Kolo toalety znalazl malenka kuchnie. W lodowce byl sprite, wiec go otworzyl. Bylo oczywiste, ze historia, ktora opowiedzial, zafascynowala Clinta. Opuscil wiele szczegolow, ale mowil prawde. Odczuwal pewnego rodzaju dume z faktu, ze obronil swoja matke, a opowiesc, jak zawsze, wywierala na ludziach wrazenie. A potem maly twardy dzieciak z kijem baseballowym przypomnial sobie czlowieka trzymajacego noz i poskladane zdjecie biednej, rozbitej rodziny. Pomyslal o swojej matce w szpitalu. Chcial otworzyc paczke orzeszkow, lecz trzesly mu sie rece i nie mogl sobie poradzic. Potem zaczal trzasc sie jeszcze bardziej i nie byl w stanie sie opanowac. Upadl na podloge, rozlewajac sprite'a. Klient Lekki deszczyk przestal kropic akurat wtedy, kiedy pojawily sie sekretarki, spieszace wilgotnymi chodnikami w grupkach po trzy i cztery na poszukiwanie lunchu. Niebo bylo szare, a ulice mokre. Kleby mgly unosily sie za kazdym samochodem jadacym ulica Trzecia. Reggie i hej klient skrecili w Madison. Prawniczka w lewej rece trzymala aktowke, prawa zas sciskala dlon Marka i prowadzila go przez tlum. Musiala odwiedzic pewne miejsca i szla szybko. Jack Nance, ktory obserwowal ich w zwyczajnym bialym fordzie zaparkowanym przed Sterick Building, nadal meldunek przez krotko- falowke. Kiedy skrecili w Madison i znikneli mu z oczu, wlaczyl odbior. Po chwili jego partner Cal Sisson potwierdzil, ze widzi ich i idzie za nimi w strone szpitala, tak jak sie spodziewal. Piec minut pozniej byli juz w szpitalu. Jack Nance zamknal samochod i przebiegl przez Trzecia w niedo- zwolonym miejscu. Wszedl do Sterick Building, wjechal na drugie pietro i delikatnie nacisnal klamke drzwi oznaczonych napisem: REGGIE LOVE - PRAWNIK. Drzwi byly otwarte, co mile go zaskoczylo. Bylo jedenascie po dwunastej. O tej porze praktycznie kazdy adwokat w miescie powinien zamknac biuro i wyjsc na lunch. Nance wszedl do srodka, a okropny brzeczyk rozdarl sie, oglaszajac jego przybycie. Niech to diabli! Mial nadzieje, ze wejdzie przez zamkniete drzwi, co doskonale umial robic, i bez trudu przejrzy akta. Wiekszosc wlascicieli tych malych biur nie przejmowala sie wzgledami bezpieczenstwa. Duze firmy to co innego, ale jesli chodzilo o niewielkie prywatne kancelarie, Nance mogl bez klopotu wlamac sie po godzinach do kazdej z tysiaca istniejacych w Memphis i znalezc to, czego szukal. Robil to juz przynajmniej z tuzin razy. Dwoch rzeczy tani prawnicy nie mieli w swoich biurach - gotowki i systemow zabezpieczajacych. Zamykali drzwi na klucz i to bylo wszystko. Z pokoju w glebi wyszedl mlody mezczyzna i rzekl: -Dzien dobry. W czym moge panu pomoc? -Hm - mruknal Nance bez usmiechu. Powazna mina. Ciezki poranek. - Jestem z "Times-Picayune", wie pan, tej gazety z Nowego Orleanu. Szukam Reggie Love. Clint zatrzymal sie trzy metry od niego. -Nie ma jej tutaj. -Kiedy wroci? -Nie wiem. Ma pan jakies dokumenty? Nance skierowal sie do drzwi. -Cos takiego jak te male biale karteluszki, ktore wy, prawnicy, rozrzucacie na wszystkie strony? Nie, przyjacielu, ja nie nosze wizyto- wek. Jestem reporterem. -Swietnie. Jak sie pan nazywa? -Arnie Carpentier. Prosze jej powiedziec, ze skontaktuje sie z nia pozniej. - Otworzyl drzwi, brzeczyk zadzialal i Nance zniknal. Niezbyt udana wizyta, ale poznal Clinta i widzial poczekalnie oraz pierwszy pokoj. Nastepna wizyta bedzie dluzsza. Jazda na dziewiate pietro przebiegla bez zaklocen. Reggie trzymala go za reke, co bylo dosc irytujace, ale z drugiej strony dzialalo uspokajajaco. Kiedy jechali, patrzyl na swoje buty. Bal sie podniesc wzrok, nie chcial widziec zadnych obcych ludzi. Sciskal jej dlon. Wyszli z windy i nie zdazyli jeszcze zrobic dziesieciu krokow, gdy od strony swietlicy podbiegli ku nim trzej mezczyzni. -Pani Love! Pani Love! - krzyknal ktorys. Reggie drgnela, ale zaraz mocniej scisnela Marka dlon i szla dalej. Jeden z nich trzymal mikrofon, drugi notatnik, a trzeci aparat fotograficzny. Ten z notat- nikiem powiedzial: -Pani Love, tylko kilka krotkich pytan. Mark i Reggie przyspieszyli kroku i zblizali sie teraz do pokoju pielegniarek. -Bez komentarza. -Czy to prawda, ze pani klient odmawia wspolpracy z FBI i policja? -Bez komentarza - powtorzyla, patrzac przed siebie. Mezczyzni 162 163 biegli za nimi niczym psy goncze. Reggie nachylila sie do Markai szepnela: - Nie patrz im w oczy i nie mow ani slowa. -Czy to prawda, ze prokurator stanowy z Nowego Orleanu byl dzisiaj rano w pani biurze? -Bez komentarza. Lekarze, pielegniarki, pacjenci, wszyscy odsuwali sie na boki, zeby przepuscic ja i jej slawnego klienta umykajacych przed ujadajacymi psami. -Czy pam klient rozmawial z adwokatem Cliffordem przed jego smiercia? Scisnela mocniej chlopca dlon i zgrzytnela zebami. -Bez komentarza. Kiedy zblizali sie do konca korytarza, pajac z aparatem wyskoczyl nagle przed nich, przykleknal, zaczal sie cofac i zdolal jeszcze zrobic zdjecie, zanim upadl na tylek. Pielegniarki wybuchnely smiechem. Z pokoju dla personelu wyszedl straznik i unoszac rece, zatrzymal goncza sfore. Musieli juz miec z nim do czynienia wczesniej. Kiedy Reggie i Mark znikali za zakretem, jeden z reporterow krzyknal: -Czy to prawda, ze pani klient wie, gdzie znajduje sie cialo Boyette'a? Reggie zawahala sie przez moment, wtulila glowe w ramiona, ale zaraz - juz wyprostowana - ruszyla pewnym krokiem dalej. Przed drzwiami do pokoju Ricky'ego siedzieli na skladanych krzeselkach dwaj wielcy straznicy. U pasa mieli pistolety; Mark zauwazyl je natychmiast. Jeden z ochroniarzy czytal gazete, ktora odlozyl, gdy sie zblizyli. Drugi wstal, zeby ich przywitac. -Czy moge w czyms pomoc? - spytal grubym glosem. -Tak. Jestem prawnikiem rodziny, a to.jest Mark Sway, brat pacjenta. - Reggie mowila pelnym nacisku szeptem, jakby chciala powiedziec: "To ja mam prawo tu byc, nie wy, wiec pospieszcie sie lepiej ze swoimi pytaniami, zanim bede musiala zajac sie wazniejszymi sprawami". - Doktor Greenway oczekuje nas - dodala, podchodzac do drzwi i pukajac. Mark stal za jej plecami, gapiac sie na pistolet dosc podobny do tego, ktorego uzyl biedny Romey. Straznik usiadl ponownie na krzeselku, a jego partner wrocil do czytania gazety. Drzwi sie otworzyly i wyszedl Greenway, a za nirn placzaca Dianne. Usciskala Marka i objela go ramieniem. -Ricky spi - rzekl do nich lekarz cicho. - Czuje sie o wiele lepiej, ale jest bardzo zmeczony. -Pytal o ciebie - dodala szeptem matka. Mark spojrzal w jej czerwone, wilgotne oczy i zapytal: -O co chodzi, mamo? -O nic. Porozmawiamy o tym pozniej. -Co sie stalo? Dianne popatrzyla na Greenwaya, potem na Reggie, nastepnie na Marka. -Nic - odparla. -Twoja matke wyrzucono dzis rano z pracy - oznajmil doktor i zwrocil sie do Reggie. - Przyslano przez kuriera list informujacy ja o zwolnieniu. Wyobraza pani sobie? Dostarczono go pielegniarkom na dziewiatym pietrze i jedna z nich przyniosla go z godzine temu. -Prosze mi go pokazac - rzekla prawniczka. Dianne wyciagnela list z kieszeni. Reggie rozlozyla go i zaczela powoli czytac. Matka uscisnela Marka i rzekla: -Wszystko bedzie dobrze, Mark. Jakos dawalismy sobie dotad rade. Znajde inna prace. Chlopiec przygryzl warge i mial ochote sie rozplakac. -Czy moge to zatrzymac? - spytala Reggie, chowajac list do aktowki. Dianne skinela glowa. 'f - Greenway patrzyl na swoj zegarek, jakby nie mogl ustalic, ktora jest godzina. -Zjem szybko jakiegos sandwicza i bede tu z powrotem za dwadziescia minut - powiedzial. - Chce spedzic pare godzin sam na sam z Markiem i Rickym. Reggie tez spojrzala na zegarek. -Wroce okolo czwartej. Sa tu dziennikarze, wiec prosze ich po prostu ignorowac. - Odnosilo sie to do wszystkich trojga. -Tak, mowcie tylko "bez komentarza", nic wiecej - dodal Mark. - To niezla zabawa. Dianne nie widziala w tym nic zabawnego. -Czego chca? '~~ - Wszystkiego. Czytali artykul w gazecie. Krazy pelno plotek. ~~' Czuja duza sprawe i zrobia wszystko, zeby uzyskac informacje. =~Widzialam furgonetke telewizyjna na ulicy i podejrzewam, ze musza byc gdzies tu w poblizu. Najlepiej bedzie, jak zostaniesz z Markiem. -Okay - zgodzila sie Dianne. -Gdzie moge znalezc telefon? - spytala prawniczka. Greenway wskazal w strone pokoju pielegniarek. Chodzmy. Pokaze pani. _.~;:, - Do zobaczenia o czwartej, dobrze? - zwrocila sie Reggie do T~; Dianne i jej syna. - Pamietajcie, nikomu ani slowa. I nie odchodzcie `_.abyt daleko od tego pokoju. 164 165 Po chwili zniknela z lekarzem za zakretem. Straznicy przysypiali.Chlopiec i jego matka weszli do ciemnego pokoju i usiedli na lozku. Mark zauwazyl wyschniety paczek i pochlonal go w czterech kesach. Reggie zadzwonila do biura. Odebral Clint. -Pamietasz pozew, ktory zlozylismy rok temu w imieniu Penny Patouli? - spytala cicho, rozgladajac sie za psami gonczymi. - Chodzilo o dyskryminacje ze wzgledu na plec, nieuzasadnione zwol- nienie z pracy, przesladowanie i tak dalej. Mysle, ze wrzucilismy tam wszystko. Sad okregowy. Tak, to ta sprawa. Wyciagnij akta. Wykresl Permy Patoule i wpisz Dianne Sway. Pozwanym bedzie firma Ark-Lon Fixtures. Znajdz jej adres. Chce, zebys uzyl nazwiska samego dyrektora. Nazywa sie Chester Tanfill. Tak, jego tez pozwij i oskarz o nieuzasad- nione zwolnienie z pracy, lamanie kodeksu pracy, dyskryminacje ze wzgledu na plec, dorzuc jeszcze oskarzenie o zlamanie zasady rownosci i zazadaj miliona albo dwoch odszkodowania. Zrob to teraz, jak najszybciej. Przygotuj pozew i sprawdz, ile wynosi oplata skarbowa. Pobiegnij do sadu i zloz go. Bede tam za trzydziesci minut, zeby odebrac wezwanie. Osobiscie dostarcze je panu Tanfillowi. Odlozyla sluchawke i podziekowala najblizszej pielegniarce. Dzien- nikarze krecili sie przy maszynie z napojami, ale nim ja zobaczyli, byla juz na schodach. Ark-Lon Fixtures miescilo sie w szeregu polaczonych ze soba metalowych barakow znajdujacych sie na ulicy pelnej podobnych budowli, w najtanszej czesci obszaru przemyslowego niedaleko lotniska. Glowny budynek byl jasnopomaranczowy, z odnogami odchodzacymi we wszystkie strony z wyjatkiem ulicy. Nowsze dodatki mialy podobna architekture; roznily sie jedynie odcieniem pomaranczu. Ciezarowki czekaly przy rampie z tylu. Za wysokim ogrodzeniem z metalowej siatki lezaly role stali i aluminium. Reggie zostawila samochod na parkingu dla gosci. Z aktowka w rece otworzyla drzwi do biura. Pulchna sekretarka z czarnymi wlosami i dlugim papierosem w ustach zignorowala ja i dalej roz- mawiala przez telefon. Reggie stanela przed nia, czekajac niecierpliwie. Pokoj byl zakurzony, brudny i pelen siwego dymu tytoniowego. Fotografie psow ozdabialy sciany. Polowa swietlowek nie dzialala. -Czym moge sluzyc? - spytala wreszcie sekretarka, odkladajac sluchawke. -Chcialabym sie zobaczyc z Chesterem Tanfillem. -Jest na naradzie. -Wiem, jest bardzo zajetym czlowiekiem, ale ja mam cos dla niego. -Rozumiem. A coz to jest? -To naprawde nie twoj interes, kochanie. Musze zobaczyc sie z Chesterem Tanfillem. Sprawa jest pilna. To ja naprawde rozgniewalo. Wedlug tabliczki stojacej na biurku nazywala sie Louise Chenault. -Nie obchodzi mnie, jak bardzo pilna jest ta sprawa, prosze pani. Nie moze pani wpasc tu tak po prostu i zadac spotkania z dyrektorem tej %rmy. -Ta firma wyzyskuje swoich pracownikow i wlasnie zaskarzylam ja o dwa miliony dolarow odszkodowania. Zaskarzylam rowniez malego Chestera o pare milionow i mowie ci, zebys go odszukala i tu sciagnela. Natychmiast. Louise zerwala sie na rowne nogi i odsunela od biurka. -Jest pani jakims prawnikiem? Reggie wyciagnela pozew i wezwanie z aktowki. Spojrzala na nie, ignorujac Louise, i rzekla: -Tak, jestem prawnikiem. I musze przedstawic te dokumenty Chesterowi, wiec znajdz go jak najszybciej. Jesli nie pojawi sie tu w ciagu pieciu minut, zmienie sume odszkodowania na piec milionow. Sekretarka wypadla z pokoju i wybiegla przez podwojne drzwi. Reggie odczekala sekunde i ruszyla za nia. Minela pomieszczenie wypelnione tandetnymi, ciasnymi kabinami. Dym papierosowy zdawal sie wyplywac ze wszystkich dziur. Dywan byl stary i zniszczony. Zauwazyla okragla pupe Louise znikajaca w pokoju po prawej i ruszyla w tamta strone. Chester Tanfill wlasnie wstawal zza biurka, kiedy Reggie wpadla do srodka. Louise nie byla w stanie powiedziec slowa. -Mozesz wyjsc - nakazala jej obcesowo prawniczka. - Jestem Reggie Love, praktykujacy adwokat - oznajmila, wbijajac w niego wzrok. -Chester Tanfill - odparl, nie podajac jej reki. I tak by jej zreszta nie przyjela. - To odrobine niegrzeczne, panno Love. -Nazywam sie Reggie, okay, Chester? Kaz Louise wyjsc. Skinal glowa i sekretarka bez slowa opuscila pomieszczenie, zamykajac za soba drzwi. -Czego chcesz? - warknal. Byl chudy i zylasty, mial okolo piecdziesieciu lat, czerwona twarz i przekrwione oczy, ukryte czesciowo za okularami w drucianej oprawie. Pije, pomyslala Reggie. Ubranie pochodzilo od Searsa albo Penneya. Jego kark nabieral ciemnopurpurowej barwy. 16C 167 Rzucila pozew i wezwanie na biurko.-Przekazac ci to wezwanie - oznajmila. Tanfill usmiechnal sie lekko, jak czlowiek pie bojacy sie prawnikow i ich gier. -W zwiazku z czym? - spytal szyderczo. -Reprezentuje Dianne Sway. Wyrzuciles ja dzis rano, a my skarzymy cie tego samego popoludnia. To sie nazywa blyskawicznie dzialajaca sprawiedliwosc, co? Chesterowi zwezily sie oczy i ponownie spojrzal na skarge. -Zartujesz - powiedzial. -Jestes glupcem, jesli tak myslisz. Wszystko tu jest, Chester. Nieuzasadnione wymowienie, dyskryminacja ze wzgledu na plec, wszystko. Kilka milionow odszkodowania. Caly czas skladam takie pozwy, ale musze przyznac, ze ten jest jednym z najlepszych, jakie widzialam. Ta biedna kobieta przez dwa dni byla w szpitalu ze swoim synem. Jego lekarz mowi, ze nie powinna zostawiac go samego. Dzwonila tutaj i wyjasnila sytuacje, ale nie, wy kretyni musieliscie ja wywalic za to, ze nie pokazala sie w pracy. Nie moge sie doczekac, zeby wyjasnic to w sadzie. Bywalo, ze Chester musial czekac dwa dni, az jego prawnik odpowie na telefon, a tutaj ta kobieta, Dianne Sway, zlozyla obszerna skarge w pare godzin po jej wyrzuceniu. Powoli siegnal po dokumenty i zaczal studiowac pierwsza strone. -Pozwano mnie osobiscie? - zapytal z lekka uraza. -To ty ja wyrzuciles, Chester, wiec musisz teraz poniesc konsek- wencje. Nie martw sie jednak, kiedy przysiegli nakaza ci zaplacic odszkodowanie, bedziesz mogl ratowac sie bankructwem. Tanfill przysunal sobie krzeslo i usiadl. -Prosze siadac - rzekl, wskazujac jej drugie. -Nie, dziekuje. Kto jest twoim adwokatem? -Hm, ci, no, Findley i Baken Ale zaczekaj chwilke. Daj mi pomyslec. - Przerzucil strone i zaczal czytac zarzuty. - Prze- sladowanie seksualne? -Tak, to obecnie zyzna gleba. Zdaje sie, ze jeden z twoich kontrolerow upatrzyl sobie moja klientke. Zawsze jej sugeruje, zeby zrobili to w toalecie podczas przerwy na lunch. Ciagle opowiada swinskie kawaly. Ma niewyparzona gebe. To wszystko wyjdzie w trak- cie procesu. Do kogo mam zadzwonic u Findleya i Bakera? -Zaczekaj chwile - powtorzyl. Przerzucil jeszcze pare stron i odlozyl papiery na biurko. Reggie stala na wprost niego, z blyszczacy- mi oczami. Tanfill potarl skronie i oznajmil: - Nie potrzebuje tego. -Moja klientka tez nie. -Czego ona chce? -Odzyskac ludzka godnosc. Wyzyskujesz ich tutaj, Chester. Twoimi ofiarami sa samotne matki, ktore ledwie moga wyzywic swoje dzieci z pensji, ktore im placisz. Nie moga sobie pozwolic na narzekanie. Przecieral teraz oczy. -Nie rob mi tu wykladu. Po prostu tego nie potrzebuje. Moglbym, moglbym miec pewne klopoty na gorze. -Nic mnie nie obchodzisz ty i twojej klopoty, Chester. Kopia tego pozwu zostanie dostarczona przez poslanca do redakcji "The Memphis Press" jeszcze dzis po poludniu i jestem pewna, ze ukaze sie w jutrzejszym wydaniu. Swayowie sa teraz na pierwszych stronach gazet. -Czego ona chce? - zapytal ponownie. -Probujesz sie targowac? -Byc moze. Nie sadze, zeby mogla pani wygrac te sprawe, panno Love, ale nie pragne dodatkowego bolu glowy. -To bedzie wiecej niz bol glowy, obiecuje. Dianne Sway zarabia dziewiecset dolarow miesiecznie i wychodzi stad mniej wiecej za dziesiec siodma. Stanowi to jedenascie tysiecy dolarow rocznie, a zareczam ci, ze koszty sadowe beda przynajmniej piec razy wyzsze. Uzyskam dostep do akt twojego personelu. Zbiore oswiadczenia innych twoich pracownic. Otworze twoje ksiegi finansowe. Kaze zbadac wszystkie twoje dokumenty. I jesli znajde jakiekolwiek uchy- bimie, powiadomie Komisje Rownego Dostepu do Zatrudnienia, Narodowa Rade Pracy, wladze podatkowe i wszystkich innych, ktorzy beda zainteresowani. Sprawie, ze zapadniesz na bezsennosc, Chester. Bedziesz plul sobie w brode, ze wyrzuciles moja klientke. Trzasnal obiema dlonmi w blat biurka. -Czego ona chce, do diabla! Reggie wziela aktowke i podeszla do drzwi. -Chce miec prace. Przydalaby sie tez podwyzka, powiedzmy z szesciu dolarow na siedem, jesli dasz rade. A jesli nie dasz, to zrob to i tak. Przenies ja na inne stanowisko, z dala od obrzydliwego przelozonego. Tanfill sluchal uwaznie. Nie wygladalo to tak zle. -Bedzie w szpitalu przez kilka tygodni. Musi placic rachunki, wiec radze, zeby czeki z wyplata przychodzily reglarnie. Naprawde, Chester, nalegam, zeby przynoszono je do szpitala, tak jak ten list ze zwolnieniem, ktory wy, pajace, wyslaliscie dzis rano. W kazdy piatek czek z wyplata, okay? 168 169 Skinal wolno glowa.-Masz trzydziesci dni, zeby odpowiedziec na pozew. Jesli bedziesz grzeczny i zrobisz tak, jak ci powiedzialam, wycofam go trzydziestego dnia. Masz moje slowo. Nie musisz mowic o tym swoim prawnikom. Umowa stoi? -Stoi. Reggie otworzyla drzwi. -Aha, i wyslij jej kwiaty. Pokoj dziewiecset czterdziesci trzy. Moze tez jakis liscik. W gruncie rzeczy dobrze byloby, zebys przysylal swieze kwiaty co tydzien. Okay, Chester? Nadal kiwal glowa. Reggie trzasnela drzwiami i opuscila zapuszczone biura Ark-Lon Fixtures. Mark i Ricky siedzieli na krancu skladanego lozka i patrzyli w oddalona o pol metra brodata, pelna napiecia twarz doktora Greenwaya. Ricky mial na sobie pizame po Marku i koc owiniety wokol ramion. Byl przestraszony i niezbyt pewny, czy dobrze zrobil, wychodzac po raz pierwszy z lozka, mimo ze oddalil sie od niego zaledwie o kilkanascie centymetrow. Wolalby tez, zeby mama byla przy nim, ale doktor naciskal delikatnie, zeby rozmawiac z chlopcami bez swiadkow. Od prawie dwunastu godzin Greenway staral sie pozyskac zaufanie Ricky'ego, ktory siedzial teraz kolo brata, juz znudzonego ta rozmowa, zanim sie jeszcze na dobre zaczela. Zaciagnieto zaslony i oprocz niewielkiej lampki na stoliku przy lazience, w pokoju bylo ciemno. Lekarz pochylil sie do przodu, trzymajac lokcie na kolanach. -A zatem, Ricky, chcialbym porozmawiac o tym dniu, kiedy ty i Mark poszliscie do lasu, zeby zapalic. Okay? To go wystraszylo. Skad wiedzial, ze palili? Mark przyblizyl sie do niego odrobine i rzekl uspokajajaco: -Wszystko w porzadku, Ricky. Juz im o tym powiedzialem. Mama nie gniewa sie na nas. -Pamietasz, jak poszliscie do lasu? - spytal Greenway. Skinal wolno glowa. -Tak, prosze pana. -To moze opowiesz mi, jak ty i Mark paliliscie tam papierosy? Chlopiec owinal sie szczelniej kocem i zawiazal go sobie na brzuchu. -Zimno mi - oznajmil, szczekajac zebami. -Ricky, temperatura w tym pokoju wynosi prawie dwadziescia piec stopni. A ty masz koc i welniana pizame. Sprobuj pomyslec o tym, ze jest ci cieplo, dobrze? Sprobowal, ale niewiele pomoglo. Mark objal go ramieniem i wydawalo sie, ze to odnioslo lepszy skutek. -Pamietasz, jak paliliscie papierosy? -Chyba tak. Mhm. Mark spojrzal na Greenwaya, potem na brata. -Okay. Pamietasz, jak duzy czarny samochod wjechal na polanke? Ricky nagle przestal sie trzasc i wbil wzrok w ziemie. Mruknal: - Tak - i przez nastepne dwadziescia cztery godziny mial sie juz w ogole nie odezwac. -I co zrobil ten duzy czarny samochod, kiedy go po raz pierwszy zobaczyles? Przestraszylo go juz wspomnienie papierosa, a teraz jeszcze doszedl obraz wielkiego czarnego samochodu i odzyl strach, ktory sie z nim wiazal. Nie, tego bylo za wiele. Ricky zgial sie wpol i polozyl glowe na kolanie Marka. Zacisnal powieki i zaczal lkac, nie roniac lez. Brat glaskal go po glowie i powtarzal: -Wszystko w porzadku, Ricky. Wszystko w porzadku. Musimy ~ u tym porozmawiac. Doktor siedzial nieporuszony. Potem skrzyzowal swoje chude nogi i zaczal drapac sie po brodzie. Spodziewal sie takiej reakcji i ostrzegl Marka i Dianne, ze ta pierwsza sesja nie przyniesie wielkich rezultatow. Pomimo to byla niezmiernie wazna. -Ricky, posluchaj - odezwal sie dziecinnym glosem. - Wszys- ',?tko w porzadku. Chce z toba tylko porozmawiac. W porzadku, Ricky. Ale chlopiec mial juz dosc terapii na ten dzien. Zwinal sie w klebek pod kocem i Mark wiedzial, ze kciuk musi byc gdzies blisko jego ust. Greenway skinal glowa, podniosl ostroznie malca i zaniosl go do lozka. 170 Pomimo duzego ruchu Wally Boxx zatrzymal furgonetke na CampStreet i udajac, ze nie slyszy trabienia klaksonow i przeklenstw, czekal, az jego szef, Thomas Fink i agenci FBI wysiada na chodnik przed budynkiem federalnym. Foltrigg wspial sie z wazna mina po schodach, a jego swita podazyla za nim. W hallu kilku znudzonych dziennikarzy rozpoznalo go i zaczelo zadawac pytania, ale Roy byl bardzo zajety i mial dla nich tylko usmiechy i wyglaszane raz po raz "bez komentarza". Wszedl do biura prokuratora stanowego dla poludniowego dystryk- tu Luizjany i w sekretarki wstapilo zycie. Jego biuro skladalo sie z ciagu malych pokoi polaczonych korytarzami i obszernych sal dla zwyklych urzednikow oraz mniejszych pomieszczen, gdzie kabiny pozwalaly skupic sie prawnikom i ich asystentom. Razem, pod komenda czcigodnego Roya, pracowalo tu czterdziestu siedmiu wiceprokurato- row. Kolejnych trzydziestu osmiu podwladnych zajmowalo sie czarna, papierkowa robota, nudnymi analizami i zmudnym wyszukiwaniem bezsensownych szczegolow, wszystko po to, by chronic prawne interesy klienta Roya - Stanow Zjednoczonych Ameryki Polnocnej. Najwiekszy pokoj nalezal oczywiscie do Foltrigga i byl bogato zdobiony drewnem i skora. Podczas gdy wiekszosc prawnikow pozwala sobie tylko na jedna Sciane Ego ze zdjeciami, zloconymi tabliczkami, nagrodami i certyfikatami przynaleznosci do Klubu Rotarianskiego, Roy zapelnil swoimi oprawionymi w ramki fotografiami i zoltymi dyplomami za uczestnictwo w setkach prawniczych konferencji az trzy sciany. 172 Teraz cisnal marynarke na skorzana sofe o barwie szkarlatui ruszyl prosto do glownej biblioteki, gdzie juz na niego czekano. W czasie pieciogodzinnej podrozy z Memphis dzwonil do nich szesc razy, wyslal trzy faksy. Szesciu asystentow siedzialo przy dziesieciometrowej dlugosci debowym stole konferencyjnym pokrytym otwartymi ksiegami prawniczymi i niezliczona liczba notatnikow. Wszyscy zdjeli marynarki i podwineli rekawy koszul. Roy przywital ogolnie zebranych i zajal miejsce posrodku stolu. Kazdy z asystentow mial przed soba spis wszystkiego, co udalo sie znalezc FBI z Memphis: list, odciski palcow, pistolet, wszystko. Nie bylo nic, czym Foltrigg lub Fink mogliby ich zaskoczyc, z wyjatkiem moze wiadomosci, ze Gronke jest w Memphis, ale to nie bylo dla tej grupy istotne. -Co masz, Bobby? - zapytal Foltrigg pelnym napiecia glosem, _jakby przyszlosc amerykanskiego wymiaru sprawiedliwosci zalezala od tego, co odkryl Bobby podczas swoich badan. Bobby byl szefem asystentow, weteranem o trzydziestodwuletnim stazu pracy, ktory nienawidzil sal sadowych, ale kochal biblioteki. W momentach kryzysowych, kiedy potrzebne byly odpowiedzi na skomplikowane pytania, wszyscy zwracali sie do niego. -- Bobby przygladzil swoje geste siwe wlosy i poprawil okulary w czarnych oprawkach. Brakowalo mu jeszcze szesciu miesiecy do emerytury i konca mordegi z idiotami w rodzaju Roya Foltrigga. Widzial ich cale tuziny, przychodzili i odchodzili, zwykle juz na zawsze. -Coz, wydaje sie, ze znalezlismy to, co trzeba - rzekl i prawie wszyscy sie usmiechneli. Kazdy raport rozpoczynal tymi slowami. Dla Bobby'ego badania prawnicze byly gra polegajaca na odgarnieciu zwalow smiecia zalegajacych nawet najprostsze sprawy i znalezieniu tych rozwiazan, ktore sedziowie i przysiegli zrozumieja najszybciej. Kiedy Bobby szukal, wszystko dawalo sie znalezc. -Sa dwie drogi, obie niezbyt atrakcyjne, ale ktoras z nich moze byc skuteczna. Po pierwsze, sugeruje sad dla nieletnich w Memphis. Wedlug Kodeksu dla nieletnich stanu Tennessee mozna zlozyc w sadzie dla nieletnich wniosek o uznanie dziecka za winne pewnych wykroczen. Sa rozne kategorie owych wykroczen i wniosek musi zaklasyfikowac dziecko albo jako przestepce, albo jako dziecko wymagajace nadzoru. Odbywa sie rozprawa, sedzia sadu dla nieletnich bada dowody i decyduje, co ma sie z dzieciakiem stac. Identycznie jest w wypadku dzieci maltretowanych albo zaniedbywanych. Ta sama procedura, ten sam sad. -Kto moze zlozyc wniosek? - spytal Foltrigg. 173 -Coz, kodeks jest tu bardzo ogolnikowy i mysle, ze stanowi topowazna luke prawna. Mowi po prostu, ze wniosek moze zlozyc - cytuje - "kazda zainteresowana osoba", koniec cytatu. -A wiec my rowniez? -Chyba tak. To zalezy od tego, co stwierdzimy w naszym wniosku. Uwaga, to jest sliski moment - musimy orzec, ze dziecko zrobilo albo robi cos zlego, ze lamie w jakis sposob prawo. Jedyna rzecz, ktora by tutaj pasowala, to oczywiscie utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwosci. Musimy zatem umiescic we wniosku twierdzenia, co do ktorych nie mamy pewnosci, na przyklad to, ze ten dzieciak wie, gdzie jest ukryte cialo. To moze byl trudne, zwazywszy na brak pewnosci. -Chlopak wie, gdzie jest cialo - wtracil bez wahania Foltrigg. Fink wbil wzrok w notatki, udajac, ze nic nie slyszy, ale pozostalych szesciu asystentow podchwycilo slowa Roya. Czy szef cos przed nimi ukrywa? Zapadla cisza, gdy obecni rozwazali to, co uslyszeli. -Czy jest cos, o czym nam nie powiedziales? - spytal Bobby, spogladajac na swoich ludzi. -Tak - odparl Foltrigg. - Oswiadczam wam, ze chlopak wie, gdzie jest cialo. Czuje to intuicyjnie. Typowy Foltrigg. Stwarza fakty- za pomoca intuicji i chce, zeby jego podwladni wierzyli mu na slowo. Bobby ciagnal wiec dalej: -Wezwanie sadu dla nieletnich dostarcza sie matce dziecka. Rozprawa powinna sie odbyc w ciagu siedmiu dni, a dziecko musi miec adwokata i rozumiem, ze juz go ma. Ma tez prawo byc obecne na rozprawie i moze zeznawac, jesli tego chce. - Bobby zapisal cos w notatniku. - Szczerze mowiac, jest to najszybszy sposob spowodo- wania, zeby chlopak zaczal zeznawac. -A jesli odmowi zeznan? -Bardzo dobre pytanie - odparl Bobby niczym profesor prawa chwalacy studenta pierwszego roku. - Wtedy wszystko zalezy od sedziego. Jesli bedziemy mieli mocne argumenty i zdolamy go przeko- nac, ze dzieciak cos wie, sedzia zalewne v~yda mu nakaz zlozenia zeznan. Jezeli chlopak odmowi, moze zostac uznany za winnego obrazy sadu. -Powiedzmy, ze tak sie stanie. Co wtedy? -Trudno na to teraz odpowiedziec. Chlopiec ma dopiero je- denascie lat, ale sedzia moze, w ostatecznosci, skazac dziecko na pobyt w zakladzie poprawczym do czasu, kiedy przestanie naruszac powage sadu. 174 -To znaczy, az zacznie mowic?Tak latwo bylo sprawic, zeby Foltrigg jadl z reki. -Zgadza sie. Ale prosze pamietac, ze jest to najbardziej drastycz- ny srodek, jaki moze zastosowac sedzia. Nie znalezlismy jeszcze precedensu pozbawienia wolnosci jedenastoletniego dziecka za obraze sadu. Nie sprawdzilismy wprawdzie wszystkich piecdziesieciu stanow, ale wiekszosc. -Na pewno do tego nie dojdzie - oswiadczyl spokojnie Folt- rigg. - Jesli zlozymy wniosek, dostarczymy matce chlopaka wezwanie, zaciagniemy gowniarza i te jego pania adwokat do sadu, maly bedzie tak przestraszony, ze powie nam, co wie. Jak sadzisz, Thomas? -Tak, mysle, ze to zadziala. Ale jesli nie? Czy groza nam jakies sankcje? -Ryzyko jest niewielkie - wyjasnil Bobby. - Wszystkie posie- dzenia sadu dla nieletnich odbywaja sie przy drzwiach zamknietych. Mozemy nawet poprosic, by nasz wniosek uznano za poufny. Jesli zostanie odrzucony z braku dowodow czy z jakiegokolwiek ornego powodu, nikt sie o nim nigdy nie dowie. Jesli zas odbedzie sie rozprawa, istnieja trzy mozliwosci: A - chlopak zeznaje, ale nic nie wie, B - sedzia odmawia wydania mu nakazu zeznawania, C - dzieciak zeznaje ze strachu lub pod grozba obrazy sadu. W obu pierwszych wypadkach nic nie tracimy, w trzecim dostajemy to, czego chcielismy. Zakladajac oczywiscie, ze on wie, gdzie jest cialo Boyette'a. -Wie - zapewnil Foltrigg. -Plan nie bylby tak atrakcyjny, gdyby posiedzenia sadu odbywaly sie z udzialem publicznosci. W razie przegranej wygladalibysmy slabo i rozpaczliwie. Wedlug mnie nawet teraz, jesli przegramy i dostanie sie to w jakis sposob do wiadomosci publicznej, nasze szanse na wygranie procesu w Nowym Orleaniu drastycznie zmaleja. Otworzyly sie drzwi i wszedl Wally Boxx, ktoremu udalo sie wreszcie zaparkowac furgonetke. Usiadl kolo Foltrigga, najwyrazniej zirytowany, ze zaczeli bez niego. -Ale jestes pewny, ze rozprawa odbedzie sie przy drzwiach zamknietych? - spytal Fink. -Tak przewiduje prawo. Nie wiem, jak je stosuja w Memphis, lecz ustawa wyraznie zakazuje ujawniania tresci rozpraw. -Bedzie nam potrzebna rada kogos stamtad, kogos z biura Orda - rzekl Foltrigg do Finka, jakby decyzja zostala juz podjeta, po czym zwrocil sie do reszty: - To mi sie podoba. Chlopak i jego adwokat mysla zapewne, ze juz jest po wszystkim. To ich obudzi. Zrozumieja, ze nie zartujemy, ze czeka ich proces w sadzie. Uswiado- 175 mimy tej prawniczce, ze nie damy im spokoju, dopoki dzieciak niepowie nam prawdy. Tak, to mi sie podoba. Ryzyko jest niewielkie. Wszystko odbedzie sie piecset kilometrow stad, z dala od tych debili z kamerami, ktorych tu mamy. Jesli przegramy, nic na tym nie tracimy, gdyz tylko my bedziemy o tym wiedziec. Podoba mi sie pomysl rozprawy bez kamer i reporterow. - Umilkl, z wyrazem glebokiego zamyslenia na twarzy, niczym general przygotowujacy plan bitwy, rozwazajacy, gdzie poslac swoje czolgi. Wszyscy, oprocz Foltrigga i Boxxa, docenili humorystyczny aspekt tego oswiadczenia. Widok czcigodnego zakladajacego strategie dziala- nia, w ktorej nie ma miejsca na kamery, byl zaiste niezwykly. Roy oczywiscie nie zdawal sobie z tego sprawy. Przygryzl warge i pokiwal glowa. Tak, tak, tak, to jest najlepszy sposob. To poskutkuje. Bobby odchrzaknal. -Jest jeszcza jedna ewentualnosc, ktora mi sie mniej podoba, ale warto o niej wspomniec. Prawdziwy fuks. Jesli zalozymy, ze chlopak wie... -Wie. -Dziekuje. Otoz przy tym zalozeniu i przyjmujac, ze zwierzyl sie swojej adwokat, istnieje szansa oskarzenia jej o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwosci. Nie musze wyjasniac trudnosci, jakie napotkalaby proba naruszenia ukladu obronca-klient, jest to prak- tycznie niemozliwe. Ale oskarzenie posluzyloby raczej do przestraszenia jej i zmuszenia, zeby poszla na kompromis. Nie wiem. Tak jak mowilem, musialby to byc fuks. Foltrigg rozwazal przez chwile ten wariant, lecz jego umysl zaprzatal nadal pierwszy plan i Roy nie potrafil przestawic sie tak szybko. -Uzyskanie skazania nie byloby latwe - zauwazyl Fink. -Tak - zgodzil sie Bobby. - Ale nie chodziloby nam o skazanie. Zostalaby oskarzona tutaj, w Nowym Orleanie, z dala od domu i mysle, ze bylby to bolesny cios. Duzo nieprzychylnych opinii w prasie. Po prostu nie dalo sie utrzymac tego w tajemnicy, rozumiesz. Musialaby zaangazo- wac wlasnego adwokata. Moglibysmy przeciagac to miesiacami, wiesz przeciez. Mozna by nawet zlozyc akt oskarzenia, zachowac to w tajemni- cy i poinformowac ja o tym w dogodnym momencie, proponujac jakis uklad w zamian za jego wycofanie. Wlasnie przyszlo mi to do glowy. -To mi sie podoba - oznajmil Foltrigg, nikogo nie zaskakujac. Wszak projekt mial posmak szantazu, jego ulubionej broni. - No i w kazdej chwili mozemy wycofac oskarzenie. Ach tak! Specjalnosc Roya Foltrigga. Przygotuj akt oskarzenia, zwolaj konferencje prasowa, wdepcz przeciwnika w ziemie za pomoca wszelkiego rodzaju grozb, pojdz z"nim na uklad i po cichu wycofaj oskarzenie rok pozniej. Zrobil to setki razy w ciagu siedmiu lat. Parokrotnie rowniez ta jego specjalnosc stawala mu koscia w gardle - kiedy oskarzony lub jego adwokat nie chcieli isc na uklad i upierali sie przy procesie. W takim wypadku Roy zawsze okazywal sie zbyt zajety i sprawe przekazywano jednemu z mlodszych asystentow, ktorzy niezmiennie dostawali w sadzie manto. A on niezmiennie zrzucal na nich wine za przegrana. Kiedys nawet jednego wyrzucil. -To jest plan B, okay, na razie trzymamy go w odwodzie - rzekl, w pelni kontrolujac sytuacje. - Plan A to zlozenie wniosku w sadzie dla nieletnich jutro z samego rana. Jak dlugo zajmie wam jego przygotowanie? -Godzine - odparl tegi asystent o rownie ciezkim jak on sam nazwisku Thurston Alomar Monzingo, z tego powodu zwany po prostu Tank. - Wzor wniosku znajduje sie w kodeksie. Musimy tylko wpisac zarzuty i wypelnic puste miejsca. -Zrobcie tak. - Foltrigg odwrocil sie do Finka. - Thomas, ty sie tym zajmiesz. Dzwon do Orda i popros go udzielenie nam pomocy. Lec dzis wieczorem do Memphis. Chce, zeby wniosek zostal zlozony jutro rano, zaraz po rozmowie z sedzia. Wyjasnij mu, jakie znaczenie ma ta sprawa. - Zaszelescily papiery, kiedy grupa asystentow zaczela je zbierac i porzadkowac. Ich praca miala sie ku koncowi. Fink zapisywal, a Boxx rzucil sie po swoj notatnik. Foltrigg wydawal F. polecenia niczym krol Salomon oglaszajacy swoj wyrok. - Popros -sedziego o przyspieszenie terminu rozprawy. Powiedz mu, jak zalezy nam na tej sprawie. Popros o calkowite utajnienie rozpraw, jak rowniez naszego wniosku i wszelkich innych dokumentow. Zwroc na to szczegolna uwage. Bede przy telefonie, gdybys mnie potrzebowal. Bobby zapinal guziki przy mankietach. -Sluchaj, Roy, jest jeszcze cos, o czym powinnismy pomyslec. -Co? -Ostro gramy z tym chlopakiem. Nie zapominajmy o niebez- pieczenstwie, jakie mu grozi. Muldanno jest gotow na wszystko. Wszedzie kreca sie reporterzy. Przeciek tu, przeciek tam i mafia moze go uciszyc, zanim cokolwiek powie. Stawka jest wysoka. Roy usmiechnal sie z wyzszoscia. -Wiem o tym, Bobby. Tak sie sklada, ze Muldanno juz wyslal swoich chlopcow do Memphis. FBI ich szuka, ochrania tez chlopca. Osobiscie nie sadze, zeby Ostrze byl tak glupi, by mu cos zrobic, ale nie zamierzamy ryzykowac. - Wstal i usmiechnal sie do zebranych. - Dobra robota, panowie. Doceniam to. Asystenci wymamrotali podziekowania i opuscili biblioteke. 176, i - Klient 177 Na czwartym pietrze hotelu "Radisson" w centrum Memphis, oddalonym o dwa skrzyzowania od Sterick Building i o piec od szpitala St. Peter's, Paul Gronke rozgrywal kolejna monotonna partie remika z Mackiem Bono z Nowego Orleanu, czlowiekiem Barry'ego Muldanno. Kartka z wynikami poniewierala sie zapomniana na podlodze pod stolem. Wczesniej grali po dolarze za rozdanie, ale teraz dali juz temu spokoj. Buty Gronkego lezaly na lozku. Mial rozpieta koszule. Pod sufitem wisiala ciezka chmura papierosowego dymu. Pili wode mineralna, poniewaz nie bylo jeszcze piatej i czekali, az wybije ta magiczna godzina, zeby zadzwonic po room service. Gronke zerknal na zegarek, po czym wyjrzal przez okno na budynki po drugiej stronie Union Avenue. Zagral karte. Byl przyjacielem Barry'ego od dziecinstwa i zaufanym partnerem w wielu akcjach. Nalezalo do niego kilka barow i sklep z koszulkami dla turystow w Dzielnicy Francuskiej. Polamal w swoim zyciu wiele nog i nieraz pomagal Ostrzu robic to samo. Nie wiedzial, gdzie pochowany jest Boyd Boyette, i nie zamierzal o to pytac, ale gdyby naciskal, jego przyjaciel zapewne by mu powiedzial. Znali sie jak lyse konie. Przyjechal do Memphis, gdyz Barry go o to poprosil. A teraz nudzil sie jak diabli, siedzac w pokoju hotelowym, grajac bez butow w karty, popijajac wode z plastykowej butelki, jedzac kanapki, palac camele i czekajac na nastepny ruch jedenastoletniego dzieciaka. Po przeciwnej stronie podwojnego lozka znajdowaly sie otwarte drzwi prowadzace do drugiego pokoju. Chmura dymu klebila sie miedzy lozkami a wentylatorami u sufitu. Przy oknie stal Jack Nance, obserwujac wzmozony ruch samochodow opuszczajacych centrum. Na stoliku obok znajdowaly sie krotkofalowka i telefon komorkowy. W kazdej chwili Cal Sisson mogl zadzwonic ze szpitala z wiadomosciami na temat Marka Swaya. Na lozku lezal duzy otwarty neseser, gdyz znudzony Nance przez wiekszosc czasu gmeral przy swoich urzadzeniach podsluchowych. Zamierzal umiescic pluskwe w pokoju dziewiecset czterdziesci trzy. Widzial biuro Reggie Love, pozbawione specjalnych zamkow w drzwiach, kamer i wszelkich innych systemow zabezpieczajacych. Typowe dla prawnika. Zalozenie podsluchu nie bedzie trudne. Cal Sisson zlozyl wizyte u lekarza i zastal mniej wiecej taka sama sytuacje. Recepcjonistka przy biurku. Sofy i krzesla dla pacjentow czekajacych na swojego doktorka. Kilka niczym nie wyrozniajacych sie biur w korytarzu. Zadnych specjalnych zabezpieczen. Klient, ten pajac, ktory lubil byc nazywany Ostrzem, zaaprobowal zalozenie podsluchu w telefonach prawniczki i lekarza. Potrzebowal tez kopii dokumentow. 178 Latwe zadanie. Chcial rowniez, zeby zalozono podsluch w pokojuRicky'ego. To takze niewielki problem, trudniejsze bylo zbudowanie systemu odbierania sygnalow z pluskwy. Nance wlasnie nad tym pracowal. Nalezala do niego tylko obserwacja, nic poza tym. Jego klient placil najwyzsza stawke, i to gotowka. Jesli chce, zeby dzieciak byl sledzony, prosze bardzo, nic prostszego. Tak samo z podsluchem. Ale Nance czytal gazety. I slyszal szepty dochodzace z pokoju obok. Tu chodzilo o cos wiecej niz o zwykla obserwacje. Wprawdzie przy remiku nie dyskutowano tym razem o lamaniu rak czy nog, lecz ci faceci mieli smierc w oczach. Gronke wspominal juz, ze zadzwoni do Nowego Orleanu po posilki. Cal Sisson byl zdenerwowany. Wisial nad nim wyrok w zawieszeniu i za nastepne przestepstwo dostalby dwanascie lat. Za wspoludzial w planowaniu morderstwa grozilo mu dozywocie. Nance przekonal go jednak, zeby wytrzymal jeszcze jeden dzien. Zadzwonil telefon komorkowy. Na linii byl Sisson. Adwokat wlasnie przybyla do szpitala. Jest w pokoju dziewiecset czterdziesci trzy z Markiem Swayem i jego matka. Jack polozyl telefon na stoliku i przeszedl do drugiego pokoju. -Kto to? - spytal Gronke z camelem w ustach. -Cal. Dzieciak jest nadal w szpitalu, sa z nim teraz matka i ta prawniczka. -Gdzie jest lekarz? -Wyszedl przed godzina. - Nance zblizyl sie do stolika i nalal sobie szklanke wody. _ - A federalni sa? -Tak, dwoch. Wciaz ci sami. Robia to co my, jak sadze. Poza tym jest dwoch straznikow szpitalnych przy drzwiach i trzeci w poblizu. -Myslisz, ze chlopak powiedzial im o naszym spotkaniu w win- dzie? - spytal Gronke po raz setny tego dnia. -Komus musial. W przeciwnym razie po co nagle stawialiby straznikow pod drzwiami? -Tak, ale straznicy to nie federalni, prawda? Gdyby powiedzial federalnym, siedzieliby teraz w korytarzu, nie uwazasz? -Tak. Ta rozmowa powtarzala sie w kolko przez caly dzien. Czy chlopak cos pisnal i komu? Dlaczego nagle pojawili sie straznicy przy drzwiach? I tak dalej, i tak dalej. Gronke nie potracil przestac. Pomimo arogancji i wygladu ulicznego wloczegi sprawial wrazenie czlowieka cierpliwego. Nance doszedl do wniosku, ze to ze wzgledu na jego zawod. Zabojcy musza miec zimna krew i duzo cierpliwosci. Opuscili szpital jej mazda RX-7. Mark po raz pierwszy znalazl sie w sportowym wozie. Zauwazyl, ze fotele sa obite skora, ale podloga jest brudna. Samochod nie wygladal na najnowszy i przydaloby mu sie porzadne mycie, lecz byl fajny, z drazkiem skrzyni biegow, ktorym Reggie poslugiwala sie niczym zawodowy rajdowiec. Oznajmila, ze lubi szybka jazde, a to mu odpowiadalo. Wyjechali wlasnie z centrum i kierowali sie na wschod. Bylo prawie ciemno. Reggie wlaczyla, bardzo cicho, jakas stacje specjalizujaca sie w muzyce lekkiej. Kiedy wychodzili ze szpitala, Ricky nie spal. Ogladal kreskowki, ale mowil niewiele. Na stoliku stala mala, smutna tacka ze szpitalnym jedzeniem, nie tknietym przez niego i Dianne. Mark nie zauwazyl, zeby matka jadla cokolwiek w ciagu ostatnich dwoch dni. Zal mu bylo, ze musi tak siedziec przy lozku, patrzac na malego i zamartwiajac sie. Kiedy Reggie powiedziala jej o powrocie do pracy i podwyzce, Dianne najpierw sie usmiechnela, a potem zaczela plakac. Mark mial dosc placzu, zimnego groszku i ciemnego, ciasnego pokoju. Czul sie winny, ze zostawia matke sama, ale z drugiej strony wspaniale bylo siedziec w tym sportowym samochodzie uwozacym go na spotkanie z kopiastym talerzem pelnym pysznego wloskiego jedzenia i goracego chleba. Clint wspominal o cudownych ravioli oraz lasagne ze szpinakiem i z jakiegos powodu wizja tych smacznych, sycacych potraw na dobre utkwila w umysle chlopca. Moze bedzie tez ciasto i jakies ciastka. Ale jezeli mama Love poda zielona galaretke, zdecydowanie odmowi. Myslal o jedzeniu, podczas gdy Reggie myslala o tym, czy jest 180 sledzona. Raz po raz spogladala we wsteczne lusterko. Jechala o wieleza szybko, mijajac kolejne samochody i zmieniajac pasma ruchu, ale Markowi zupelnie to nie przeszkadzalo. -Myslisz, ze mama i Ricky sa bezpieczni? - spytal, przygladajac sie jadacym z przodu wozom. -Tak. Nie musisz sie o nich martwic. Dyrektor szpitala obiecal, ze straznicy beda pod drzwiami przez caly czas. - Reggie rozmawiala z Georgem Ordem, swoim nowym kumplem, i poinformowala go, jak wazne jest zapewnienie bezpieczenstwa rodzinie Swayow. Nie przyto- czyla zadnych konkretnych grozb, mimo ze prokurator dopytywal. Za duzo ludzi zaczelo interesowac sie Swayami, wyjasnila. Krazylo wiele plotek i poglosek, produkowanych glownie przez sfrustrowane media. Ord pomowil z McThune'em, oddzwonil do niej i oznajmil, ze FBI bedzie z bezpiecznej odleglosci obserwowac pokoj. Podziekowala mu. Ord i McThune byli zachwyceni. FBI mialo juz swoich ludzi w szpitalu, a teraz jeszcze dostali specjalne zaproszenie. Wjechali na skrzyzowanie i Reggie skrecila nagle w prawo, az ':: zapiszczaly opony. Mark zachichotal, a ona smiala sie, jakby to byla zabawa, ale zoladek miala scisniety. Znalezli sie na mniejszej ulicy, z rzedami starych domow i wielkich debow. -To moje sasiedztwo - powiedziala Reggie. Bylo z pewnoscia ladniejsze niz jego. Skrecili ponownie, w jeszcze wezsza ulice, gdzie domy byly nizsze, ale wciaz mialy po dwa-trzy pietra, piekne trawniki i wypielegnowane zywoploty. -Dlaczego zabierasz klientow do siebie do domu? - spytal Mark. -Nie wiem. Wiekszosc moich klientow to dzieci, ktore w domu maja okropne warunki. Zal mi ich. Przywiazuje sie do nich. -Mnie tez ci zal? -Troche. Ale ty masz szczescie, Mark, duzo szczescia. Masz matke, ktora jest dobra kobieta i bardzo cie kocha. -Tak, mysle, ze tak jest. Ktora godzina? -Prawie szosta. Dlaczego pytasz? Chlopiec zamilkl na chwile i policzyl. -Minelo czterdziesci dziewiec godzin od smierci Jerome'a Clifforda. Szkoda, ze po prostu nie ucieklismy, kiedy zobaczylismy jego samochod. -Dlaczego tego nie zrobiliscie? -Nie wiem. Kiedy sie zorientowalem, o co chodzi, czulem, ze musze cos zrobic. Nie moglem uciec. On chcial umrzec, wiec nie moglem go tak po prostu zostawic. Cos ciagnelo mnie do tego samochodu. Ricky plakal i blagal mnie, zebym przestal, lecz ja nie potrafilem przestac. To wszystko moja wina. 181 -Moze i tak, ale juz tego nie zmienisz. Stalo sie. - Spojrzalaw lusterko i nie zauwazyla nic podejrzanego. -Myslisz, ze wszystko z nami bedzie dobrze? To znaczy z mama, kied sm i ze mna? Kiedy to sie skonczy, czy wszystko bedzie tak jak Y Reggie zwolnila i skrecila w waska aleje, wzdluz ktorej ciagnely siegeste, nie przycinane zywoploty. -Ricky wyzdrowieje. Moze to troche potrwac, ale wyjdzie z tego. Dzieci sa twarde, Mark. Codziennie widze tego dowody. -A co bedzie ze mna? -Tez bedzie dobrze, Mark. Zaufaj mi. Mazda zatrzymala sie przy duzym dwupietrowym domem z weran- da, z jednej strony porosnietej bluszczem. Pod oknami rosly krzewy i kwiaty. -To twoj dom? - spytal Mark niemal z lekiem. -Moi rodzice kupili go piecdziesiat trzy lata temu, rok przed moim urodzeniem. Tutaj dorastalam. Tata umarl, kiedy mialam pietnascie lat, ale Mama Love, niech ja Bog blogoslawi, nadal jest na tym swiecie. -Nazywasz ja Mama Love? -Kazdy ja tak nazywa. Ma prawie osiemdziesiat lat, a jest w lepszej formie niz ja. - Wskazala na garaz znajdujacy sie na tylach domu. - Widzisz te trzy okna nad garazem? Tam mieszkam. Garazowi, tak jak domowi, przydaloby sie odmalowanie. Oba byly stare i ladne, lecz miedzy kwiatami na klombach przeswitywaly chwasty, a w szczelinach podjazdu rosla trawa. Weszli do srodka bocznymi drzwiami i nagle nozdrza Marka wypelnil wspanialy kuchenny aromat. Poczul przerazliwy glod. Drobna kobieta z konskim ogonem i ciemnymi oczami wyszla im na spotkanie . i usciskala Reggie. -Mamo Love, poznaj Marka Swaya - rzekla Reggie, dajac mu znak, zeby podszedl blizej. Byli tego samego wzrostu i Mama Love uscisnela go i poglaskala po policzku. Stal sztywno, niepewny, jak powitac te dziwne osiemdziesiecioletnia kobiete. -Milo mi cie poznac, Mark - powiedziala. Miala mocny glos, podobny do glosu corki. Wziela go pod reke i poprowadzila do kuchni. - Usiadz sobie tutaj, a ja przygotuje cos do picia. Reggie usmiechnela sie szeroko, jakby chciala powiedziec: "Rob, co ona mowi, bo nie masz innego wyjscia", po czym powiesila parasolke na wieszaku za drzwiami i postawila aktowke na podlodze. Trzy sciany niewielkiej kuchni zakrywaly polki i szafki. Nad 182 kuchenka gazowa unosily sie kleby pary. Na srodku pomieszczeniaznajdowal sie stol z czterema krzeslami, a nad nim, na drewnianej belce, wisialy garnki i patelnie. Widok sprawial, ze patrzacemu natychmiast ciekla slinka do ust. Mark usiadl na brzegu najblizszego krzesla i patrzyl, jak Mama Love odwraca sie, wyjmuje szklanke z szafki, otwiera lodowke, sypie lod do szklanki i napelnia ja herbata ze szklanego dzbanka. Reggie zrzucila pantofle i mieszala cos w garnku stojacym na gazie. Wymienialy z matka luzne uwagi, jak minal dzien, kto dzwonil i tak dalej. Kot zatrzymal sie przy krzesle chlopca i obserwowal go uwaznie. -To Axle - przedstawila go Mama Love, podajac Markowi herbate z lodem i bawelniana serwetke. - Ma siedemnascie lat i jest bardzo lagodny. Pil herbate, nie zwracajac uwagi na Axle'a. Nie przepadal za kotami. -Jak sie czuje twoj mlodszy brat? - spytala starsza pani. -Duzo lepiej - odparl, zastanawiajac sie nagle, jak duzo Reggie powiedziala swojej matce. Po chwili rozluznil sie jednak. Jesli Clint wiedzial malo, to Mama Love wiedziala na pewno jeszcze mniej. Wypil nastepny lyk. Kobieta czekala na bardziej wyczerpujaca od- powiedz, wiec dodal: - Zaczal dzisiaj mowic. -To cudownie! - zawolala Mama Love, usmiechajac sie szeroko, i poklepala go po ramieniu. Reggie nalala sobie herbaty z innego dzbanka, poslodzila ja i dodala cytryne. Usiadla przy stole naprzeciw Marka, a Axle wskoczyl jej na kolana. Upila troche herbaty, poglaskala kota i zaczela powoli zdejmowac bizuterie. Byla zmeczona. -Jestes glodny? - spytala Mama Love. Krzatala sie teraz nieco szybciej, otwierala piekarnik, mieszala w garnku, zamykala szafke. -Tak, prosze pani. -Jak to milo miec do czynienia z dobrze wychowanym mlodym czlowiekiem - rzekla, zatrzymujac sie na moment i usmiechajac do niego. - Wiekszosc z dzieci Reggie nie ma dobrych manier. Od lat nie slyszalam, zeby ktos powiedzial w tym domu: "Tak, prosze pani". - Potem znowu zakrecila sie, wycierajac patelnie i wkladajac ~a do zlewu. Reggie mrugnela do niego. -Mark od trzech dni zywil sie szpitalnym jedzeniem, Mamo Love, wiec mialby ochote sprawdzic, co tam gotujesz. -To niespodzianka - odparla matka, otwierajac piekarnik 183 i pozwalajac rozejsc sie aromatowi miesa, sera i pomidorow. - Alemysle, ze bedzie ci smakowala, Mark. Nie mial co do tego watpliwosci. Reggie mrugnela do niego ponownie, po czym obrocila glowe i zdjela brylantowe kolczyki. Stos bizuterii lezacy teraz przed nia na stole zawieral pol tuzina bransoletek, dwie obraczki, naszyjnik, zegarek i kolczyki. Axle tez sie przygladal. Mama Love zaczela nagle siekac cos na desce wielkim nozem. Zakrecila sie jak fryga i postawila przed chlopcem koszyk chleba, cieplego i posmarowanego maslem. - W kazda srode pieke chleb - powiedziala, klepiac go po ramieniu, i z powrotem odeszla do piekarnika. Mark chwycil najwieksza kromke i ugryzl kes. Chleb byl cieply i miekki, zupelnie inny niz ten, ktory jadal dotychczas. Maslo i czosnek rozplywaly sie na jezyku. -Mama Love to Wloszka pelnej krwi - wyjasnila Reggie, drapiac kota za uchem. - Jej rodzice urodzili sie we Wloszech i wyemigrowali do Ameryki w tysiac dziewiecset drugim roku. Ja jestem pol-Wloszka. -Kim byl pan Love? - spytal Mark, nie przestajac zuc i zlizujac maslo z ust i palcow. -Chlopcem z Memphis. Pobrali sie, kiedy Mama miala szesnascie lat... -Siedemnascie - sprostowala, nie odwracajac sie starsza pani. Chwile pozniej podeszla do stolu i zaczela ustawiac talerze i polmiski. Reggie zebrala swoja bizuterie, zeby nie przeszkadzala, i zepchnela na ziemie Axle'a. -Kiedy jemy, Mamo Love? - spytala. -Za moment. -Pobiegne sie przebrac - rzekla, wziela bizuterie i zniknela. Kot usiadl Markowi na stopie i zaczal ocierac sie glowa o jego lydke. -Bardzo mi przykro z powodu twojego brata - powiedziala Mama Love, spogladajac na drzwi, zeby upewnic sie, ze Reggie wyszla. Mark przelknal chleb i wytarl usta serwetka. -Wyzdrowieje: Mamy dobrych lekarzy. -I najlepszego prawnika na swiecie - dodala starsza pani surowo i bez usmiechu. Czekala na potwierdzenie. -Pewnie, ze tak - odparl wolno. Mama skinela potakujaco glowa i ruszyla w strone zlewu. -Co wy tam, na Boga, wdzieliscie, chlopcy? Mark pil herbate i patrzyl na siwy konski ogon. Mogla go czekac dluga, wypelniona pytaniami noc. Najlepiej bylo przerwac to od razu. 184 -Reggie doradzila mi, zebym o tym nikomu nie mowil. - Ugryzlnastepny kes chleba. -Och, Reggie zawsze tak mowi. Ale mnie mozesz powiedziec. Wszystkie jej dzieci to robia. W ciagu ostatnich czterdziestu dziewieciu godzin Mark nauczyl sie sporo na temat technik zdobywania informacji. Nie daj odpoczac przeciwnikowi. Kiedy pytania traca impet, zadaj pare wlasnych. -Jak czesto Reggie przywozi tutaj dzieci? Starsza pani zdjela garnek z gazu i zastanowila sie chwile. -Mniej wiecej dwa razy w miesiacu. Chce, zeby zjadly cos dobrego, wiec przywozi ja do swojej Mamy Love. Niekiedy zostaja na noc. Jedna dziewczynka przebywala tu caly miesiac. Byla taka biedna. Nazywala sie Andrea. Sad odebral ja rodzicom, poniewaz byli wyznawcami szatana, wiesz, skladali ofiary ze zwierzat i robili inne okropienstwa. Byla taka smutna. Mieszkala tu na gorze, w starej sypialni Reggie. Wyjezdzajac plakala. Mnie tez krajalo sie serce. Powiedzialam wtedy Reggie: "Dosc dzieci". Ale ona robi, co chce. I naprawde cie lubi, wiesz? -Co sie stalo z Andrea? -Rodzice ja odzyskali. Modle sie za nia codziennie. A ty chodzisz do kosciola? Czasami. -Jestes dobrym katolikiem? -Nie, nasz kosciol nie jest katolicki. Nie wiem, jaki. Chyba baptystow. Chodzimy tam od czasu do czasu. Mama Love sluchala tego z gleboka troska, calkowicie skonster- nowam faktem, ze Mark nie wie, do jakiego chodzi kosciola. -Moze powinnam cie zabrac do mojego kosciola? - rzekla. - To kosciol Swietego Lukasza. Bardzo piekny. Katolicy wiedza, jak budowac swiatynie. Mark skinal glowa, ale nie przychodzila mu do glowy zadna odpowiedz. Mama Love zapomniala w ulamku sekundy o kosciolach i wrocila do kuchenki, by otworzyc piekarnik i przyjrzec sie potrawie z mina tak skupiona, jakby byla doktorem Greenwayem badajacym pacjenta. Mruknela cos do siebie i widac bylo, ze jest zadowolona. -Idz umyc rece, Mark, lazienka jest w korytarzu. Dzieci teraz zbyt rzadko myja rece. Idz. - Chlopiec wepchnal ostatni kes chleba do ust i ruszyl za kotem do lazienki. Kiedy wrocil, Reggie siedziala przy stole, przegladajac korespon- dencje. Koszyk z chlebem byl znow pelny. Mama Love otworzyla piekarnik i wyciagnela gleboka brytfanne przykryta aluminiowa folia. 185 -To lasagne - wyjasnila Reggie z nuta wyczekiwania w glosie.Mama Love, krojac lasagne na kawalki i wyjmujac je wi~lka lyzka, opowiadala pokrotce historie potrawy. Para unosila sie znad garnka. -Przepis jest w posiadaniu mojej rodziny od stuleci - oznajmila, patrzac na Marka tak, jakby moglo go obchodzic pochodzenie lasagne. Chcial je po prostu miec na talerzu i tyle. - Przywiozlam go ze Starego Kraju. Umialam je przyrzadzic dla mojego taty, kiedy mialam dziesiec lat. - Reggie przewrocila lekko oczami i mrugnela do Marka. - Sklada sie z czterech warstw, do kazdej musi byc inny gatunek sera. - Polozyla na talerzach po idealnie kwadratowym kawalku. Cztery gatunki sera polaczyly sie ze soba i splywaly z ciasta. Zadzwonil telefon i Reggie wstala, by odebrac. -Jesli chcesz, Mark, mozesz zaczac jesc - rzekla Mama Love, majestatycznie stawiajac przed nim talerz. Wskazala ruchem glowy na plecy corki. - To moze potrwac wiecznosc. - Reggie sluchala przez chwile, po czym powiedziala cos cicho do sluchawki. Widac bylo, ze nie chce, by slyszeli, o czym mowi. Mark oddzielil widelcem olbrzymi kawal, dmuchal na niego, az przestal parowac, po czym ostroznie podniosl go do ust. Zul powoli, delektujac sie wspanialym smakiem sosu miesnego, serow i Bog wie czego jeszcze. Nawet szpinak byl noski. Mama Love obserwowala go. Nalala sobie drugi kieliszek wina i trzymala go w polowie drogi miedzy stolem a ustami, czekajac na reakcje, jaka wywola jej sekretny babciny przepis. -To jest wspaniale - rzekl chlopiec, siegajac po nastepny kawalek. - Po prostu wspaniale. - Dotad tylko raz w zyciu probowal lasagne, mniej wiecej przed rokiem, kiedy matka wyciagnela z kuchenki mikrofalowej plastykowa tacke i podala ja na obiad. To byly mrozonki Swansona czy cos takiego. Zapamietal smak gumy, cos zupelnie innego niz teraz. -Smakuje ci? - spytala Mama Love, upijajac lyk wina. Pokiwal glowa z pelnymi ustami i to sprawilo jej przyjemnosc. Wziela maly kes lasagne. Reggie odlozyla sluchawke i podeszla do stolu. -Musze wrocic do miasta - powiedziala. - Policja znowu zwinela Rossa Scotta za kradziez w sklepie. Siedzi w areszcie i placze za swoja matka, a oni nie moga jej znalezc. -Jak dlugo cie nie bedzie? - spytal Mark, przestajac jesc. -Pare godzin. Jak skonczysz jesc, posiedz sobie z Mama Love. Zabiore cie do szpitala pozniej. - Poklepala go po kolanie i juz jej nie bylo. 186 Mama Love milczala, dopoki nie uslyszala odglosu zapalanegosilnika samochodu corki, po czym zapytala: -Wiec co wy tam, chlopcy, widzieliscie? Mark wzial do ust kawalek lasagne i zul go w nieskonczonosc, nastepnie dlugo pil herbate, a ona czekala. -Nic. Jak sie robi te potrawe? Jest naprawde wspaniala. -Coz, to stary przepis. - Starsza pani pila drobnymi lyczkami wina i przez dziesiec minut opowiadala o sosie. A potem o serach. Mark nie slyszal ani slowa. Kiedy konczyl kompot z gruszek i lody, Mama Love zebrala naczynia i wlozyla je do zmywarki. Podziekowal ponownie, po raz dziesiaty stwierdzil, ze bylo wspaniale, i wstal z obolalym zoladkiem. Spedzil przy stole ponad godzine. Obiad w przyczepie byl zazwyczaj malo emocjonujacym dziesieciominutowym spotkaniem z potrawa z mikrofalowki albo puszkowana zupa. Zwykle jedli wprost z plas- tykowych tacek, siedzac przed telewizorem. Dianne byla zbyt zmeczo- na, zeby gotowac. "'' Mama Love z podziwem spojrzala na jego pusty talerz, po czym wyslala go do saloniku, zeby poczekal, az skonczy sprzatac. Telewizor byl kolorowy, ale bez pilota. Nie bylo telewizji kablowej. Nad sofa wisial duzy portret rodzinny. Mark podszedl blizej, zeby mu sie przyjrzec. Bylo to stare zdjecie rodziny Love, oprawione w gruba drewniana rame. Pan i pani Love siedzieli na niewielkiej sosie w jakims atelier fotograficznym, a obok nich stali dwaj chlopcy w zapietych pod szyje kolnierzykach. Mama Love miala ciemne wlosy i piekny usmiech. Pan Love byl od niej o jakies trzydziesci centymetrow wyzszy i siedzial 'k' wyprostowany, bez usmiechu. Chlopcy stali sztywno i niezgrabnie, najwyrazniej niezbyt szczesliwi, ze ubrano ich w wykrochmalone koszule i krawaty. Reggie znajdowala sie miedzy rodzicami, posrodku zdjecia. Miala przepiekny, lekko kpiacy usmiech i widac bylo, ze jest oczkiem w glowie rodziny i ze sprawia jej to ogromna przyjemnosc. Miala dziesiec czy jedenascie lat, tyle co Mark, i twarz tej slicznej malej dziewczynki zafascynowala go. Patrzyl w jej oczy i wydawalo mu sie, ze ona smieje sie z niego. Byla pelna przekory. -Piekne dzieci, co? - Mama Love usiadla obok niego, po- dziwiajac swoja rodzine. -Kiedy zrobiono to zdjecie? - spytal Mark, nie odrywajac od v- niego wzroku. -Czterdziesci lat temu - odparla powoli, niemal ze smutkiem. - 187 Tacy bylismy wtedy mlodzi i szczesliwi. - Stanela obok niegoi zetkneli sie ramionami. -Kim sa chlopcy? -Ten z prawej to Joey, moj najstarszy syn. Byl pilotem ob- latywaczem w Air Force, zginal w katastrofie w tysiac dziewiecset szescdziesiatym czwartym roku. Jest bohaterem. -Bardzo mi przykro - wyszeptal Mark. -Bennie, z lewej, o rok od niego mlodszy, jest biologiem; bada faune morska w Vancouver. Raczej nie odwiedza swojej matki. Byl tu jakies dwa lata temu na Boze Narodzenie i od tego, czasu sie nie odezwal. Nie ozenil sie, ale mysle, ze to nic zlego. Synowie nie dali mi wnukow, tylko Reggie mi je dala. - Siegnela po oprawiona fotografie formatu dziesiec na pietnascie stojaca przy lampie na stoliku i podala ja Markowi. Zdjecie, zrobione z okazji ukonczenia szkoly, przed- stawialo dwoje mlodych ludzi w niebieskich czapeczkach i mundurkach. Dziewczynka byla ladna. Chlopiec mial potargane wlosy, mlodziencza brode i wyraz czystej nienawisci w oczach. -To sa dzieci Reggie - wyjasnila Mama Love bez sladu milosci czy dumy w glosie. - Chlopak siedzial w wiezieniu, kiedy ostatni raz o nim slyszelismy. Za handel narkotykami. Byl dobrym dzieckiem, lecz potem jego ojciec odebral go Reggie i kompletnie go zniszczyl. To sie stalo po rozwodzie. Dziewczyna jest w Kalifornii, probuje zostac aktorka, piosenkarka czy kims podobnym, tak przynajmniej twierdzi, ale tez miala~klopoty z narkotykami i nie za wiele o niej wierny. Takze byla slodkim dzieckiem. Nie widzialam jej prawie dziesiec lat. Wyob- razasz sobie? Moja jedyna wnuczka. To takie smutne. Mama Love saczyla juz trzeci kieliszek wina i rozwiazal sie jej jezyk. Jesli potrafi wystarczajaco dlugo mowic o swojej rodzinie, to moze dojda tez i do rodziny Marka. A kiedy zakoncza juz temat rodzin, moze porozmawiaja o tym, co wlasciwie chlopcy widzieli... -Dlaczego nie widzialas jej tyle lat? - spytal Mark, ale tylko dlatego, ze musial cos powiedziec. Bylo to naprawde glupie pytanie, bo wiedzial, ze odpowiedz moze potrwac kilka godzin. Zoladek bolal go z przejedzenia i najchetniej polozylby sie na kanapie i odpoczal w samotnosci. -Regina, to znaczy Reggie, stracila ja, kiedy dziewczynka miala jakies trzynascie lat. To bylo podczas tego okropnego rozwodu. Jej maz uganial sie za kobietami i mial przyjaciolki w calym miescie, kiedys nawet przylapali go z jakas pielegniareczka w szpitalu. W kaz- dym razie rozwod byl straszny i Reggie doszla do momentu, kiedy nie mogla juz tego dluzej zniesc. Joe, jej eks-maz, byl dobrym chlopcem, gdy za niego wychodzila, ale potem zarobil duzo pieniedzy, stal sie panem doktorem, no i wiesz, zmienil sie. Pieniadze uderzyly mu do glowy. - Zamilkla i upila lyk wina. - Okropne, po prostu okropne. A ja wciaz za nimi tesknie. To moje jedyne wnuczeta. Wcale nie wygladaja jak wnuczeta, pomyslal Mark, szczegolnie chlopak. To zwyczajny punk. -Co sie z nim stalo? - odezwal sie po kilku sekundach ciszy. -Coz - westchnela, jakby nie chciala mowic, ale musiala to zrobic. - Mial szesnascie lat, kiedy ojciec, ktory byl wiecznie zajetym ginekologiem, uzyskal wylaczne prawa rodzicielskie. Juz wtedy Jeff - tak ma na imie - byl zdziczaly i zepsuty, bo chlopcy zawsze potrzebuja ojca - nie uwazasz? - a on go wlasciwie nie mial. Szybko wiec wymknal sie spod kontroli. Potem jego ojciec, majac pieniadze i cala armie prawnikow, usunal Regine i zabral jej dzieci, a kiedy to sie stalo, chlopak uzyskal zupelna swobode. Za pieniadze ojca, oczywiscie. Z najwyzszym trudem ukonczyl szkole srednia, a pol roku pozniej znaleziono przy nim duza ilosc narkotykow. - Umilkla nagle i Mark mial wrazenie, ze zacznie plakac. Pociagnela lyk wina. - Ostatni raz sciskalam go, kiedy skonczyl srednia szkole. Pozniej ,'s~ widzialam jeszcze jego zdjecie w gazecie - to bylo wtedy, gdy popadl w tarapaty - ale nigdy do mnie nie zadzwonil, nigdy sie nie odezwal. To juz dziesiec lat, Mark. Wiem, ze ich wiecej nie zobacze. - Otarla ukradkiem oczy, a on nie wiedzial, gdzie sie podziac. Wziela go pod ramie. -Chodz, usiadziemy na werandzie. Mineli waski korytarz i przez drzwi frontowe wyszli na werande. Usiedli na hustawce. Bylo juz ciemno i robilo sie chlodno. Hustali sie wolno w milczeniu. Mama Love upila lyk wina i postanowila kontynuowac rodzinna historie. -Widzisz, Mark, kiedy Joe dostal dzieci, po prostu kompletnie je zdemoralizowal. Dawal im duzo pieniedzy, kupil samochody. Przyprowadzal do domu te swoje obrzydliwe przyjaciolki. Popisywal sie nimi przed dziecmi. Amanda, bedac w szkole sredniej, dwa razy zaszla w ciaze, a on zalatwil jej skrobanki. -Dlaczego Reggie zmienila nazwisko? - spytal Mark grzecznie. Moze kiedy uzyska odpowiedz, saga rodziny Love wreszcie dobiegnie konca. -Spedzila kilka lat w szpitalach psychiatrycznych; wychodzila z nich i znow wracala. To bylo po rozwodzie i Reggie nie czula sie dobrze. Martwilam sie o moja corke i kazdej nocy plakalam przed 188 ~ 189 snem. Mieszkala ze mna. Trwalo to latami, ale wreszcie wydzwignelasie z tego. Wiesz, duzo terapii, duzo pieniedzy, duzo milosci. I pewnego dnia uznala, ze koszmar sie skonczyl, ze zbierze sie w sobie i ruszy do przodu, rozpocznie nowe zycie. Dlatego zmienila nazwisko. Poszla do sadu i zrobila to zgodnie z prawem. Wyremontowala pokoje nad garazem. Dala mi te wszystkie fotografie, poniewaz nie chce na nie patrzec. Ukonczyla studia prawnicze. Stala sie nowym czlowiekiem, z nowa osobowoscia, nowym imieniem i nazwiskiem. -Jest rozgoryczona? -Walczy z tym. Stracila swoje dzieci i jak kazda matka nie moze tego przebolec. Stara sie jednak o nich nie myslec. Ojciec kompletnie je przekabacil, wiec o niej zapomnialy. Ona go nienawidzi, oczywiscie, i mysle, ze to zdrowe uczucie. -Jest bardzo dobrym prawnikiem - stwierdzil Mark, jakby osobiscie zaangazowal i zwolnil juz wielu. Mama Love przysunela sie do niego, za bardzo jak na jego gust. Glaskala go po kolanie, co go diabelnie irytowalo, ale przeciez byla taka slodka stara kobieta i nie miala nic zlego na mysli. Pochowala syna i stracila jedynego wnuka, wiec przystal na te pieszczote. Ksiezyca nie bylo widac. W chlodnym wieczornym powietrzu szumialy liscie olbrzymich czarnych debow rosnacych miedzy weranda a ulica. Nie chcial wracac do szpitala, a to znaczylo, ze mimo wszystko jest mu tu dobrze. Usmiechnal sie do Mamy Love, lecz ona patrzyla pustym wzrokiem w ciemnosc, gleboko pograzona w myslach. Siedzieli na grubej, kilkakrotnie zlozonej koldrze. Nie chcial, zeby wrocila do sprawy samobojstwa Jerome'a Clifforda, wiec spytal: -Dlaczego tak wielu klientow Reggie to dzieci? Dalej glaskala go po kolanie. -Poniewaz niektore dzieci potrzebuja adwokatow, chociaz wiek- szosc z nich o tym nie wie: A wiekszosc adwokatow jest za bardzo zajeta robieniem pieniedzy, zeby zwracac uwage na dzieci. Natomiast Reggie chce pomagac. Zawsze bedzie obwiniac siebie za utrate swoich dzieci i po prostu chce pomoc innym. Bardzo troszczy sie o swych malych klientow - odparla. -Nie zaplacilem jej zbyt wiele. -Nie przejmuj sie, Mark. Kazdego miesiaca Reggie bierze przynajmniej dwie sprawy za darmo. Nazywa sie to "pro bono" - dla dobra, co oznacza, ze prawnik nie pobiera za nie wynagrodzenia. Gdyby nie chciala twojej sprawy, to by jej nie wziela. Wiedzial o "pro bono". Polowa adwokatow, ktorych ogladal 19~ w telewizji, borykala sie nieodplatnie z roznymi trudnymi sprawami,a druga polowa spala z pieknymi kobietami i jadala w eleganckich restauracjach. -Reggie ma dusze, sumienie, Mark - ciagnela Mama Love, wciaz glaszczac go delikatnie. W kieliszku zabraklo juz wina, lecz jej slowa byly wyrazne, a umysl czysty. - Pracuje za darmo, kiedy wierzy w swojego klienta. A historie niektorych z jeb klientow moglyby wrecz zlamac ci serce. Caly czas placze nad losem tych malych biedakow. -Jestes z niej bardzo dumna, prawda? -Tak. Pare lat temu, kiedy trwala sprawa rozwodowa, Reggie jakby umarla. Malo brakowalo, a bylabym ja stracila. Potem niemal zbankrutowalam, chcac ja postawic na nogi. Ale za to spojrz na nia teraz. -Czy wyjdzie jeszcze kiedys za maz? -Moze. Miala kilku przyjaciol, nic powaznego. Romanse nie sa dla niej najwazniejsze. Pierwsza jest zawsze praca. Tak jak dzisiaj. Juz prawie osma, a ona siedzi w jakims miejskim areszcie i rozmawia r malym rzezimieszkiem schwytanym na kradziezy w sklepie. Ciekawe, co bedzie w gazecie jutro rano. Sport, nekrologi, to co zwykle. Mark zmienil pozycje i czekal. Bylo oczywiste, ze powinien cos powiedziec. -Kto wie - mruknal. -Co pomyslales, kiedy zobaczyles swoje zdjecie na pierwszej stronie gazety? -Zdenerwowalo mnie to. -Skad oni wzieli te fotografie? -Z rocznikow szkolnych. Nastapilo dlugie milczenie. Lancuchy skrzypialy, gdy hustawka poruszala sie w przod i tyl. -Jakie to uczucie natknac sie na czlowieka, ktory wlasnie sie zastrzelil? Dosc straszne, ale szczerze mowiac, moj lekarz powiedzial, zebym z nikim o tym nie rozmawial, poniewaz mnie to stresuje. Wiesz, co sie stalo z moim mlodszym bratem. Wiec wole milczec. Poklepala go lekko. -Naturalnie, naturalnie. Mark odepchnal sie nogami i hustawka przyspieszyla. Nadal mial pelny zoladek i nagle zachcialo mu sie spac. Mama Love-nucila cos cicho. Wiatr przybral na sile i chlopiec zadrzal. 191 Reggie znalazla ich na werandzie, hustajacych sie wolno w przodi tyl. Mama Love pila kawe i glaskala po ramieniu Marka, ktory - zwiniety w klebek - spal z glowa na jej kolanach, przykryty koldra. -Kiedy zasnal? - spytala szeptem Reggie. -Godzine temu. Zrobilo mu sie zimno, a potem zasnal. To slodkie dziecko. -Pewnie, ze tak. Zadzwonie do jego matki w szpitalu i zapytam, czy moglby tu zostac na noc. -Jadl, az rozbolal go brzuch. Zrobie mu rano dobre sniadanie. Sposob wymyslil Trumann. Byl to wspanialy sposob, taki, ktory moglby zadzialac, i dlatego istnialo niebezpieczenstwo, ze natychmiast -podwedzi go Foltrigg. Tak wlasnie wygladalo zycie z czcigodnym -.Royem, ktory bezustannie kradl cudze pomysly i przypisywal sobie -, 7.aslugi, jesli sprawy konczyly sie dobrze; w przeciwnym razie winni byli Trumann i jego biuro, podwladni Foltrigga, prasa, lawa przysieg- ~: lych i skorumpowana obrona - wszyscy, tylko nie sam wielki mistrz. Trumann jednak dawno juz nauczyl sie schlebiac primadonnom i nimi manipulowac, totez nie mial watpliwosci, ze poradzi sobie z tym idiota Royem. Bylo pozno. Siedzial w ciemnym kacie zatloczonego baru ostry- "... `~ gowego, dziubal widelcem salate z krewetkami w pikantnym sosie i wtedy wpadl mu do glowy ten pomysl. Zadzwonil pod zastrzezony numer biura Foltrigga, ale nikt sie nie odezwal, nastepnie do biblioteki, gdzie odebral Wally Boxx. Bylo wpol do dziesiatej i Wally wyjasnil, ze on i jego szef nadal studiuja prawnicze woluminy - taka z nich para pracoholikow. Siedza po nocy, zaglebiajac sie w szczegoly, bo sprawia im to przyjemnosc. I to po calym dniu pracy. Trumann ' powiedzial, ze zaraz tam bedzie. Wyszedl z halasliwego baru i zaczal szybko przedzierac sie przez tlum na Canal Street. Wrzesien w Nowym Orleanie byl jeszcze jednym z goracych i dusznych letnich miesiecy i nic nie wskazywalo, by mialo nadejsc wybawienie. Po pokonaniu dwoch skrzyzowan Trumann zdjal marynarke i przyspieszyl kroku. Minal jeszcze dwa skrzyzowania i mokra koszula zaczela kleic mu sie do plecow i brzucha. Klient 193 Obserwowal tlumy obwieszonych kamerami turystow w jaskra- wych koszulkach lazacych po Canal i zastanawial sie po raz tysiecz- ny, co sprawialo, ze ci ludzie przyjezdzali do tego miasta, zeby wydawac ciezko zarobione pieniadze na plytka rozrywke i zbyt drogie jedzenie. Przecietni turysci na Canal Street, ci w czarnych skarpetkach i bialych trampkach, dzwigali po pietnascie kilogramow nadwagi i Trumann byl przekonany, ze po powrocie do domu opowiadaja swoim majacym mniej szczescia przyjaciolom o rozkosz- nym jedzeniu, ktore odkryli i spozywali podczas pobytu w Nowym Orleanie. Wpadl na tega kobiete z malym czarnym pudelkiem przycisnietym do twarzy. Stala przy krawezniku i filmowala ni mniej, ni wiecej tylko wystawe sklepu z tandetnymi pamiatkami, oblepiona afiszami ogla- szajacymi wyprzedaz. Jakiz to prosty umysl mialby ochote ogladac film wideo przedstawiajacy wystawe znajdujacego sie w Dzielnicy Francuskiej sklepu z pamiatkami? Amerykanie przestali juz przezywac swoje wakacje. Filmowali je teraz nieodlacznymi kamerami Sony i zapominali na reszte roku. Trumann czekal na przeniesienie. Mial dosc turystow, ruchu ulicznego, wilgoci, przestepczosci. I Roya Foltrigga. Skrecil przy Braciach Rubinstein i ruszyl w strone ulicy Poydras. Foltrigg nie bal sie ciezkiej pracy. Byla dla niego czyms oczywistym. Juz w czasie studiow zdal sobie sprawe, ze nie jest geniuszem i musi to nadrabiac pracowitoscia. Kul jak oszalaly i w rezultacie ukonczyl studia gdzies w srodku stawki. Wybrano go na staroste grupy i otrzymany z tej okazji dyplom wisial oprawiony w dab na jednej ze scian. Ten wybor na stanowisko dla wiekszosci studentow kompletnie nic nie znaczace dla niego jednak oznaczal poczatek kariery politycznej. Mlody Roy otrzymal skapa oferte pracy i w ostatniej chwili skorzystal z szansy zostania wiceprokuratorem miejskim w Nowym Orleanie. Niewiele ponad tysiac dokow miesiecznie w tysiac dziewiecset siedem- dziesiatym piatym roku. W ciagu dwoch lat skierowal do sadu wiecej spraw niz wszyscy inni prokuratorzy miejscy razem wzieci. Pracowal. Harowal po nocach na stanowisku bez przyszlosci, poniewaz zaczynala sie jego kariera. Byl gwiazda, ale nikt tego nie zauwazal. Zaczal dzialac w lokalnym oddziale Partii Republikanskiej, bo to bylo jedyne jego hobby, i nauczyl sie regul gry. Spotykal ludzi bogatych i wplywowych i wkrotce otrzymal prace w firmie prawniczej. Znowu harowal po godzinach, az stal sie wspolnikiem. Ozenil sie 194 z kobieta niekochana, ale o nieposzlakowanej opinii, gdyz czlowiekzonaty budzi zaufanie. Roy byl na fali. Mial plan. Nadal Foltriggowie byli malzenstwem, lecz spali w oddzielnych pokojach. Dzieci mialy odpowiednio dziesiec i dwanascie lat. Piekny rodzinny portret. Wolal biuro od swojego domu, co calkowicie odpowiadalo jego zonie, ktora z kolei wolala jego pensje od niego samego. Stol konferencyjny Roya znowu pokrywaly ksiegi prawnicze i notatniki. Wally zdjal krawat i marynarke. Puste kubki po kawie walaly sie po pokoju. Obaj czuli zmeczenie. Prawo bylo calkiem proste: kazdy obywatel ma wobec spoleczens- twa obowiazek zlozenia zeznan, ktore moglyby dopomoc w wymierze- niu sprawiedliwosci. I zaden swiadek nie moze byc zwolniony z tego '~' obowiazku, nawet jesli obawia sie zemsty zagrazajacej zyciu jego i jego -, bliskich. To bylo prawo zwyczajowe, wyciosane w kamieniu przez se ki sedziow. Zadnych wyjatkow. Zadnych zwolnien. Zadnych ulg Y. dla przestraszonych malych chlopcow. Roy i Wally przeczytali dziesiat- ki orzeczen. Wiele skopiowali, podkreslili i rzucili na stol. Gdyby sad ~: dla nieletnich w Memphis nie spelnil swego zadania, Roy zamierzal `;wezwac Marka do stawienia sie przed lawa przysieglych w Nowym ,-,m;'Orleanie. To przestraszy gowniarza i rozwiaze mu jezyk. Trumann wszedl przez otwarte drzwi i rzekl: -Widze, ze pracujecie do pozna, chlopcy. l~ally Boxx odsunal sie od stolu i z calej sily rozprostowal ramiona nad glowa. -Tak, kupa rzeczy do przejrzenia - powiedzial, wypuszczajac "y- powietrze, i pelnym dumy gestem zatoczyl dlonia nad stosami ksiazek ~' i notatek. -Usiadz - zaprosil Foltrigg, wskazujac na krzeslo. - Wlasnie konczylismy. - Rowniez sie przeciagnal, po czym z trzaskiem wylamal palce. Uwielbial swoja reputacje fanatyka pracy, wielkiego czlowieka nie bojacego sie nadgodzin, kochajacego czlonka rodziny, dla ktorego obowiazek jest jednak wazniejszy niz zona i dzieci. Praca znaczyla dla niego wszystko. Jego klientem byly przeciez Stany Zjednoczone Ameryki Polnocnej. Trumann od siedmiu lat wysluchiwal dyrdymalek o osiemnasto- ,'' godzinnym dniu pracy. Byl to ulubiony temat Foltrigga - opowiadanie o sobie, o godzinach spedzanych w biurze i organizmie nie po- t~ebujacym snu. Prawnicy obnosza sie ze swoja bezsennoscia, jakby ~' ` byl to jakis powod do chwaly. Prawdziwe meskie bestie, ktore nigdy nie spoczna. 195 -Mam pomysl - oswiadczyl Trumann, siadajac przy stolenaprzeciw nich. - Mowiliscie mi o jutrzejszej rozprawie w Memphis. W sadzie dla nieletnich. -Na razie skladamy wniosek - sprostowal Roy. - Nie wiem, kiedy odbedzie sie rozprawa. Ale postaramy sie, zeby jak najszybciej. -Tak wiec, jak to z tym jest? Bo dzis po poludniu, tuz przed wyjsciem z biura, rozmawialem z K.O. Lewisem, pierwszym asystentem Voylesa... -Znam K.O. - wtracil Foltrigg. Trumann spodziewal sie tego. W gruncie rzeczy specjalnie zamilkl na ulamek sekundy, zeby Roy mogl sie wtracic i dac mu do zrozumienia, jak blisko jest z K.O. - nie z panem Lewisem, lecz z K.O. -Tak. No wiec Lewis, ktory jest teraz na konferencji w St. Louis, pytal mnie o sprawe Boyette'a, o Jerome'a Clifforda i chlopaka Swayow. Przekazalem mu to, co wiem. Powiedzial, zebym nie wahal sie do niego dzwonic, gdybym potrzebowal jakiejkolwiek pomocy. Stwierdzil, ze pan Voyles chce codziennie otrzymywac raport w tej sprawie. -Wiem o tym wszystkim. -No wiec pomyslalem sobie tak: St. Louis jest stad oddalone o godzine lotu. Co by bylo, gdyby pan Lewis zjawil sie jutro z samego rana, kiedy skladany bedzie wniosek, u sedziego w Memphis i prze- prowadzil z nim krotka pogawedke, wywierajac delikatny nacisk? Mowimy tu o czlowieku numer dwa w FBI, ktory wyjasnia sedziemu, co naszym zdaniem ten chlopak wie. Foltrigg kiwal glowa. Sekunde pozniej Wally zaczal robic to samo, tyle ze szybciej. -Jest jeszcze cos - ciagnal Trumann. - Wiemy, ze do Memphis przyjechal Gronke, i to bynajmniej nie po to, zeby odwiedzic grob Elvisa, zgadza sie? Przyslal go Muldanno. Jesli zatem zalozymy, ze dzieciak jest w niebezpieczenstwie, pan Lewis moglby przekonac sedziego sadu dla nieletnich, zeby zamknal go w areszcie dla jego wlasnego dobra. Rozumiesz, ze wzgledow bezpieczenstwa... -To mi sie podoba - rzekl Foltrigg. Wally'emu tez sie podobalo. -Chlopak ugnie sie pod takim naciskiem. Najpierw zostanie osadzony w areszcie wyrokiem sadu dla nieletnich, tak jak sie postepuje w wielu innych przypadkach, i to powinno go niezle wystraszyc. Moze obudzi tez te jego pania adwokat. Jesli wszystko pojdzie po naszej mysli, sedzia wyda chlopakowi nakaz zlozenia zeznan. Jestem pewien, ze w tym momencie Mark Sway zacznie mowic. Jesli nie, mozna go uznac za winnego obrazy sadu. Prawda? 196 -Tak, obraza sadu. To calkiem prawdopodobne. Ale nie sposobprzewidziec, jak zakwalifikuje to sedzia. -A zatem pan Lewis mowi sedziemu o Gronkem i jego powia- zamach z mafia i o niebezpieczenstwie grozacym w zwiazku z tym chlopakowi. Tak czy owak, szczeniak zostaje aresztowany i odciety od swojej pani prawnik. Tej suki. Foltrigg byl gotow do akcji. Zapisal cos w notatniku. Wally wstal i zaczal przechadzac sie pelnym rozwagi krokiem po bibliotece, gleboko zamyslony, jakby rzeczy sprzysiegaly sie, by zmusic go do podjecia zyciowej decyzji. Trumann mogl ja nazywac suka w zaciszu biura w Nowym Orleanie. Ale pamietal o mikrokasecie. I wolal pozostac tu, w Nowym Orleanie, z dala od tej przebieglej kobiety. Niech McThune zajmie sie nia w Memphis. -Czy mozesz polaczyc sie telefonicznie z K.O.? - spytal Roy. -Mysle, ze tak - agent wyciagnal z kieszeni skrawek papieru i zaczal wystukiwac numer. Foltrigg stanal z Wallym w kacie, tak zeby Trumann ich nie slyszal. -To swietny pomysl - oznajmil Boxx. - Jestem przekonany, ze sedzia sadu dla nieletnich to jakis miejscowy glupek, ktory z uwaga ';- wyslucha K.O. i zrobi wszystko, co ten mu kaze. Nie sadzisz? Agent rozmawial z Lewisem. Foltrigg obserwowal go, sluchajac ?~ jednoczesnie Wally'ego. -Byc moze - odparl - ale tak czy owak, chlopak stanie przed sadem i mysle, ze to zlamie jego opor. Jesli nie pusci pary, zostanie zamkniety w areszcie, pod nasza kontrola i z dala od swojej pani adwokat. To mi sie podoba. Szeptali przez jakis czas, podczas gdy Trumann rozmawial z K.O. Lewisem. Po chwili agent skinal glowa w ich strone, wypros- towal kciuk na znak, ze wszystko w porzadku, i usmiechnal sie szeroko, nastepnie odlozyl sluchawke. -Zrobi to - oznajmil radosnie. - Zlapie poranny lot do Memphis i spotka sie z Finkiem. Razem zaatakuja sedziego. Obiecal tez, ze zadzwoni do George'a Orda i poprosi go, aby byl obecny na spotkaniu z sedzia. - Mowiac to, krazyl wokol nich, dumny jak paw. - Pomyslcie tylko: z samego rana sedzia wchodzi do swojego biura, a tu staja przed nim prokurator stanowy z jednej strony, K.O. Lewis z drugiej i Fink posrodku. W pare sekund sprawia, ze dzieciak zacznie mowic. Foltrigg usmiechnal sie z zadowoleniem. Uwielbial te cudowne chwile, gdy potezna machina wladzy federalnej wchodzi na najwyzsze 197 obroty i calym swym ciezarem laduje na glowach niczego nie pode-jrzewajacych zwyklych ludzi. Wystarczyla jedna kilkuminutowa roz- mowa telefoniczna, by zapewnili sobie wspolprace drugiego czlowieka w FBL... -To moze sie udac - rzekl Foltrigg do swoich chlopcow. - To moze sie udac. W kacie malego pokoju nad garazem Reggie przerzucala w swietle lampy kartki ksiazki. Byla polnoc, ale nie mogla zasnac, wiec zwinela sie pod koldra i popijajac herbate, czytala znaleziona przez Clinta publikacje zatytulowana Oporni swiadkowie. Jak na podrecznik prawny, ksiazka byla niegruba. Prawo stanowilo wyraznie: kazdy swiadek ma obowiazek pomoc wladzom badajacym okolicznosci popelnienia przestepstwa. Swiadek nie moze odmowic skladania zeznan dlatego, ze czuje sie zagrozony. Olbrzymia wiekszosc przytoczonych w pod- reczniku spraw dotyczyla zorganizowanej przestepczosci. Wygladalo na to, ze mafia nigdy nie pozwalala swoim ludziom wspolpracowac z policja i czesto grozila ich zonom i dzieciom. Sad Najwyzszy jednak wiecej niz raz orzekl, iz zony i dzieci nie maja znaczenia. Swiadek musi mowic. W pewnym momencie w niedalekiej przyszlosci Mark moze zostac zmuszony do mowienia. Foltrigg zazada stawienia sie przed lawa przysieglych w Nowym Orleanie. Naturalnie ona, jako jego adwokat, mialaby rowniez prawo byc obecna. Gdyby Mark odmowil zlozenia zeznan przed lawa przysieglych, odbylaby sie krotka rozprawa przed sedzia procesowym, ktory bez watpienia nakazalby mu udzielenie odpowiedzi na pytania Foltrigga. Gdyby i wowczas odmowil, gniew sadu moglby byc straszny. Zaden sedzia nie toleruje nieposluszenstwa, a sedziowie federalni potrafia byc szczegolnie nieprzyjemni, kiedy ignoruje sie ich polecenia. Sa miejsca, do ktorych kieruje sie jedenastoletnich chlopcow, ktorzy popadli w nielaske systemu. Obecnie Reggie miala nie mniej niz dwudziestu klientow rozrzuconych po wielu szkolach wychowawczych stanu Tennessee. Najstarszy nie przekroczyl szesna$tu lat. Wszyscy znajdowali sie za drutami, pilnowani przez straznikow. Jeszcze niedawno miejsca te nazywano zakladami poprawczymi, teraz zmie- niono szyld na "szkoly wychowawcze". Gdyby kazano mu zeznawac, Mark bez watpienia zwrocilby sie do niej, i dlatego Reggie nie mogla zasnac. Jesli poradzi mu, zeby ujawnil miejsce ukrycia zwlok senatora Boyette'a, narazi go na smiertelne 198 niebezpieczenstwo. Swayowie nie byli ludzmi, ktorzy mogli szybkozmienic miejsce pobytu. Ricky mial byc hospitalizowany jeszcze przez kilka tygodni. Program ochrony swiadkow koronnych trzeba by wstrzymac do czasu jego wyzdrowienia. Dianne zamienilaby sie w latwy cel, gdyby Muldanno wydal na nia wyrok. Byloby slusznie i etycznie doradzic mu, zeby poszedl na wspolprace. Ale co by sie stalo, gdyby mafia zaatakowala? Gdyby cos przytrafilo sie malemu Ricky'emu albo Dianne? Wina spadlaby na nia, ich adwokata. Dzieci to trudni klienci. Obronca staje sie kims wiecej niz tylko prawnikiem. Gdy masz do czynienia z doroslym, wykladasz kawe na lawe, przedstawiasz za i przeciw kazdego rozwiazania. Radzisz to. i tamto. Troche przepowiadasz, ale niezbyt duzo. Potem mowisz, ze czas na decyzje, i wychodzisz z pokoju. Kiedy wracasz, poznajesz decyzje klienta i dalej juz postepujesz zgodnie z nia. A z dziecmi jest inaczej. One nie rozumieja udzielanych im rad. Chca, by ktos je objal i zdecydowal za nie. Sa przestraszone i szukaja przyjaciol. Trzymala wiele malych raczek na salach sadowych. Otarla wiele lez. Wyobrazila sobie nastepujaca scene: olbrzymia, pusta sala sadu federalnego w Nowym Orleanie, zamknieta na klucz i strzezona przez dwoch straznikow; Mark na stanowisku dla swiadkow; Foltrigg, w pelnej chwale, przechadzajacy sie dumnie, i zadzierajacy nosa na uzytek swoich malych asystentow i moze jednego czy dwoch agentow FBI; sedzia w czarnej todze. Sedzia prowadzi sprawe bardzo delikatnie i zapewne wyjatkowo nie znosi Foltrigga, poniewaz musi go ogladac niemal codziennie przez okragly rok. Pyta Marka, czy rzeczywiscie odmowil odpowiedzi na pewne pytania zadane mu tego ranka przed lawa przysieglych w pomieszczeniu znajdujacym sie tuz obok, na tym samym korytarzu. "Tak" - odpowiada chlopiec, spogladajac na Wysoki Sad. "Jakie bylo pierwsze pytanie" - zwraca sie sedzia do -Foltrigga, ktory z notatnikiem w reku przechadza sie z wazna mina po sali, jakby dokola pelno bylo kamer. "Zapytalem go, Wysoki Sadzie, czy Jerome Clifford przed popelnieniem samobojstwa powie- dzial mu cos na temat ciala senatora Boyette'a. Mark Sway odmowil udzielenia odpowiedzi. Nastepnie zapytalem, czy Jerome Clifford zdradzil mu, gdzie jest ukryte cialo. I na to pytanie nie uzyskalem odpowiedzi, Wysoki Sadzie". Sedzia nachyla sie nad Markiem. Nie usmiecha sie. "Dlaczego odmowiles odpowiedzi?" - pyta. "Bo tak chcialem" - oswiadcza chlopiec i jest to niemal smieszne. Ale nikt sie nie usmiecha. "Coz - powiada sedzia - nakazuje ci odpowiedziec na te pytania przed lawa przysieglych, rozumiesz, Mark? Masz teraz -199 wrocic do pomieszczenia lawy przysieglych i udzielic odpowiedzi na wszystkie pytania pana Foltrigga, zrozumiales?" Chlopak milczy, nawet nie drgnawszy. Patrzy na swoja zaufan'a pania adwokat, ktora stoi dziesiec metrow dalej. "A co bedzie, jesli nie odpowiem?" - pyta glosno i to irytuje sedziego. "Nie masz wyboru, mlody czlowieku. Musisz odpowiedziec, poniewaz ja ci to nakazuje". "A jesli nie odpowiem?" - upiera sie Mark, przerazony. "Coz, wtedy zapewne uznam cie za winnego obrazy sadu i pozbawie wolnosci do czasu, az wykonasz moje polecenie". Mark wie, co oznacza zwrot "pozbawic wolnosci", poniewaz wyjasnila mu to jego obrona. "Na jak dlugo zostane pozbawiony wolnosci?" - dopytuje. Sedzia jest wsciekly. Foltrigg nie ukrywa frustracji. Przez dluzszy czas sedzia ryczy na Marka... Axle otarl sie nagle o krzeslo, wyrywajac Reggie z zamyslenia. Scena sadu zniknela. Zamknela ksiazke i podeszla do okna. Najlepiej, jesli poradzi Markowi, zeby sklamal, oszukal ich. Zeby w krytycznym momencie stwierdzil, ze zmarly Jerome Clifford w ogole nie wspomnial mu o ciele Boyda Boyette'a. "Wysoki Sadzie, chociaz ten czlowiek byl szalony, pijany i polprzytomny, nie powiedzial mi nic na ten temat, przysiegam". Kto bedzie w stanie udowodnic mu, ze mowi nieprawde? Mark umial klamac. Byl dzieckiem ulicy, a Reggie nieraz widziala, jak wspaniale dzieci ulicy potrafia klamac na sali sadowej. Obudzil sie w obcym lozku, wcisniety pomiedzy miekki materac a gruba warstwe kocow. Lampa z korytarza rzucala waski snop przycmionego swiatla przez szpare w drzwiach. Jego znoszone adidasy lezaly na krzesle kolo drzwi, ale reszte ubrania mial na sobie. Odgarnal koce i lozko zaskrzypialo. Spojrzal na sufit i z trudem przypomnial sobie, jak Reggie i Mama Love odprowadzily go do tego pokoju; zdaje sie, ze prawie musialy go wniesc po schodach. Potem przypomnial sobie takze hustawke na werandzie i moment, kiedy nagle poczul sie bardzo zmeczony. Spuscil powoli nogi i usiadl na brzegu lozka. Stopniowo przejasnialo mu sie w glowie. Przemiescil sie na krzeslo i zasznurowal buty. Podloga byla drewniana i zaskrzypiala, kiedy szedl do drzwi. Otworzyl e i zawias trzasn j y ely cicho. W korytarzu panowal spokoj. Wszystkie drzwi byly zamkniete. Zblizyl sie do schodow i zaczal bez pospiechu schodzic na dol. Zauwazyl dochodzace z kuchni swiatlo i przyspieszyl kroku. Zegar na scianie wskazywal dwadziescia po drugiej. Uswiadomil sobie teraz, j 200 I j I,~; Reggie nie mieszka tutaj, lecz nad garazem. Mama Love spala zapewne smacznie na gorze, wiec przestal sie skradac, ruszyl przedpo- kojem, otworzyl frontowe drzwi i znalazl swoja hustawke. Powietrze _bylo chlodne, a trawnik wydawal sie kompletnie czarny. Przez chwile byl wsciekly na siebie, ze zasnal i dal sie polozyc do lozka w tym obcym domu. Powinien byc teraz w szpitalu ze swoja matka, spac na tym samym niewygodnym lozku i czekac, az Ricky wyzdrowieje i razem beda mogli opuscic szpital i pojechac do domu. Doszedl jednak do wniosku, ze Reggie zadzwonila do Dianne i ja uspokoila. Matka pewnie ucieszyla sie nawet, ze Mark moze zjesc dobra kolacje i przespac sie wygodnie. Matki takie sa. Wedlug obliczen stracil dwa dni szkolne. Teraz byl chyba czwartek. Wczoraj zaatakowal go w windzie mezczyzna z nozem i z ich zdjeciem rodzinnym. Mark mial wrazenie, ze od tego czasu minal juz miesiac. -A dzien wczesniej, we wtorek, zaangazowal Reggie. To wydarzenie takze zdawalo sie oddalone w czasie co najmniej o miesiac. A jeszcze wczesniej, w poniedzialek, obudzil sie jak kazdy inny chlopak i poszedl do szkoly, nie majac pojecia, ze to wszystko sie wydarzy. W Memphis ".: musialo byc z milion dzieciakow i Mark nie mogl zrozumiec, dlaczego y akurat on zostal wybrany, zeby spotkac Jerome'a Clifforda na sekundy przed jego tragiczna smiercia. Palenie. To byla odpowiedz. Niebezpieczne dla zdrowia. To by sie ~: zgadzalo. Bog pokaral go za palenie papierosow i trucie swojego ciala. Do diabla! A co by sie stalo, gdyby przylapano go na piciu piwa? Ledwie widoczny w mroku mezczyzna pojawil sie nagle na chodniku ...!~,i zatrzymal na moment przed domem Mamy Love. Ognik papierosa zajasnial przed jego twarza, a potem ten ktos odszedl bardzo powoli. Troche za pozno na wieczorna przechadzke, pomyslal Mark. Po minucie mezczyzna wrocil. Ten sam czlowiek. Ten sam krok. To samo wahanie, gdy zatrzymal sie miedzy drzewami i ponownie spojrzal na dom. Mark wstrzymal oddech. Siedzial w ciemnosciach -i wiedzial, ze jest niewidoczny. Ale to byl ktos wiecej niz tylko wscibski sasiad. Dokladnie o czwartej rano biala furgonetka marki Ford z chwilowo usunietymi tablicami rejestracyjnymi wjechala na teren Posiadlosci Kolowej Tuckera i skrecila w ulice Wschodnia. Przyczepy staly ciche i ciemne. Na ulicach nie bylo zywej duszy. Niewielkie osiedle spalo spokojnie i mialo sie obudzic dopiero za dwie godziny. Furgonetka zatrzymala sie przed numerem siedemnascie. Silnik :' 201 wrocic do pomieszczenia lawy przysieglych i udzielic odpowiedzi na wszystkie pytania pana Foltrigga, zrozumiales?" Chlopak milczy, nawet nie drgnawszy. Patrzy na swoja zaufana pania adwokat, ktora stoi dziesiec metrow dalej. "A co bedzie, jesli nie odpowiem?" - pyta glosno i to irytuje sedziego. "Nie masz wyboru, mlody czlowieku. Musisz odpowiedziec, poniewaz ja ci to nakazuje". "A jesli nie odpowiem?" - upiera sie Mark, przerazony. "Coz, wtedy zapewne uznam cie za winnego obrazy sadu i pozbawie wolnosci do czasu, az wykonasz moje polecenie". Mark wie, co oznacza zwrot "pozbawic wolnosci", poniewaz wyjasnila mu to jego obrona. "Na jak dlugo zostane pozbawiony wolnosci?" - dopytuje. Sedzia jest wsciekly. Foltrigg nie ukrywa frustracji. Przez dluzszy czas sedzia ryczy na Marka... Axle otarl sie nagle o krzeslo, wyrywajac Reggie z zamyslenia. Scena sadu zniknela. Zamknela ksiazke i podeszla do okna. Najlepiej, jesli poradzi Markowi, zeby sklamal, oszukal ich. Zeby w krytycznym momencie stwierdzil, ze zmarly Jerome Clifford w ogole nie wspomnial mu o ciele Boyda Boyette'a. "Wysoki Sadzie, chociaz ten czlowiek byl szalony, pijany i polprzytomny, nie powiedzial mi nic na ten temat, przysiegam". Kto bedzie w stanie udowodnic mu, ze mowi nieprawde? Mark umial klamac. Byl dzieckiem ulicy, a Reggie nieraz widziala, jak wspaniale dzieci ulicy potrafia klamac na sali sadowej. Obudzil sie w obcym lozku, wcisniety pomiedzy miekki materac a gruba warstwe kocow. Lampa z korytarza rzucala waski snop przycmionego swiatla przez szpare w drzwiach. Jego znoszone adidasy lezaly na krzesle kolo drzwi, ale reszte ubrania mial na sobie. Odgarnal koce i lozko zaskrzypialo. Spojrzal na sufit i z trudem przypomnial sobie, jak Reggie i Mama Love odprowadzily go do tego pokoju; zdaje sie, ze prawie musialy go wniesc po schodach. Potem przypomnial sobie takze hustawke na werandzie i moment, kiedy nagle poczul sie bardzo zmeczony. Spuscil powoli nogi i usiadl na brzegu lozka. Stopniowo przejasnialo mu sie w glowie. Przemiescil sie na krzeslo i zasznurowal buty. Podloga byla drewniana i zaskrzypiala, kiedy szedl do drzwi. Otworzyl je i zawiasy trzasnely cicho. W korytarzu panowal spokoj. Wszystkie drzwi byly zamkniete. Zblizyl sie do schodow i zaczal bez pospiechu schodzic na dol. Zauwazyl dochodzace z kuchni swiatlo i przyspieszyl kroku. Zegar na scianie wskazywal dwadziescia po drugiej. Uswiadomil sobie teraz, 200 ze Reggie nie mieszka tutaj, lecz nad garazem. Mama Love spalazapewne smacznie na gorze, wiec przestal sie skradac, ruszyl przedpo- kojem, otworzyl frontowe drzwi i znalazl swoja hustawke. Powietrze bylo chlodne, a trawnik wydawal sie kompletnie czarny. Przez chwile byl wsciekly na siebie, ze zasnal i dal sie polozyc do lozka w tym obcym domu. Powinien byc teraz w szpitalu ze swoja matka, spac na tym samym niewygodnym lozku i czekac, az Ricky wyzdrowieje i razem beda mogli opuscic szpital i pojechac do domu. Doszedl jednak do wniosku, ze Reggie zadzwonila do Dianne i ja uspokoila. Matka pewnie ucieszyla sie nawet, ze Mark moze zjesc dobra kolacje i przespac sie wygodnie. Matki takie sa. Wedlug obliczen stracil dwa dni szkolne. Teraz byl chyba czwartek. Wczoraj zaatakowal go w windzie mezczyzna z nozem i z ich zdjeciem rodzinnym. Mark mial wrazenie, ze od tego czasu minal juz miesiac. A dzien wczesniej, we wtorek, zaangazowal Reggie. To wydarzenie takze zdawalo sie oddalone w czasie co najmniej o miesiac. A jeszcze wczesniej, w poniedzialek, obudzil sie jak kazdy inny chlopak i poszedl do szkoly, nie majac pojecia, ze to wszystko sie wydarzy. W Memphis musialo byc z milion dzieciakow i Mark nie mogl zrozumiec, dlaczego Y'.:akurat on zostal wybrany, zeby spotkac Jerome'a Clifforda na sekundy :':_przed jego tragiczna smiercia. Palenie. To byla odpowiedz. Niebezpieczne dla zdrowia. To by sie ~; ugadzalo. Bog pokaral go za palenie papierosow i trucie swojego ciala. Do diabla! A co by sie stalo, gdyby przylapano go na piciu piwa? Ledwie widoczny w mroku mezczyzna pojawil sie nagle na chodniku i zatrzymal na moment przed domem Mamy Love. Ognik papierosa zajasnial przed jego twarza, a potem ten ktos odszedl bardzo powoli. Troche za pozno na wieczorna przechadzke, pomyslal Mark. k T m krok y;~ Po minucie mezczyzna wrocil. Ten sam czlonie. en sa To samo wahanie, gdy zatrzymal sie miedzy drzewami i ponownie v~~'' spojrzal na dom. Mark wstrzymal oddech. Siedzial w ciemnosciach i wiedzial, ze jest niewidoczny. Ale to byl ktos wiecej niz tylko wscibski sasiad. Dokladnie o czwartej rano biala furgonetka marki Ford z chwilowo "~~ usunietymi tablicami rejestracyjnymi wjechala na teren Posiadlosci Kolowej Tuckera i skrecila w ulice Wschodnia. Przyczepy staly ciche i ciemne. Na ulicach nie bylo zywej duszy. Niewielkie osiedle spalo '~"'' spokojnie i mialo sie obudzic dopiero za dwie godziny. Furgonetka zatrzymala sie przed numerem siedemnascie. Silnik 201 i swiatla zgasly. Wokol panowala cisza. Po chwili wysiadl umun-durowany kierowca. Mundur wygladal na policyjny - granatowe spodnie, granatowa koszula, szeroki czarny.pas z pistoletem w ka- burze, czarne buty, brak czapki czy kapelusza. Przekonywajaca imitacja, szczegolnie o czwartej rano, kiedy nikt sie nie przyglada. Mezczyzna trzymal w dloni prostokatny tekturowy pojemnik wiel- kosci mniej wiecej dwoch pudelek na buty. Rozejrzal sie dookola, po czym.zblizyl sie do sasiedniej przyczepy i przez chwile nasluchiwal uwaznie. Kompletna cisza. Nawet jednego szczekniecia psa. Usmie- chnal sie do siebie i podszedl swobodnym krokiem do przyczepy numer siedemnascie. Gdyby wyczul ruch w przyczepie obok, zapukalby po prostu lekko i i zaczal odgrywac role skonsternowanego poslanca szukajacego pani Sway. Ale nie bylo takiej potrzeby. Sasiedzi spali jak zabici. Szybko postawil pudelko kolo drzwi, wsiadl do furgonetki i odjechal. Przybyl i zniknal bez sladu, zostawiajac za soba tylko to drobne ostrzezenie. peeble, pieniacz z ulicy Poludniowej, zaczal glosno narzekac, jak tandetne sa te przeklete przyczepy z ich aluminiowymi szkieletami. - po diabla, mieszkamy w ogniowych pulapkach - zakrzyknal tonem ulicznego kaznodziei - powinnismy podac do sadu tego sukinsyna Tuckera i zmusic go, zeby zapewnil nam bezpieczne warunki miesz- kaniowe. Moze porozmawiam na ten temat z moim adwokatem. Jesli o mnie chodzi, mam w swojej przyczepie osiem wykrywaczy dymu i ognia, ze wzgledu na te aluminiowe szkielety i tak dalej, i chyba bede musial pogadac z moim adwokatem. Kolo przyczepy Bibbsa zebral sie niewielki tlumek i dziekowal Bogu, ze ogien nie zdazyl sie rozprzestrzenic. Ci biedni Swayowie. Co jeszcze moglo sie im przydarzyc? Dokladnie trzydziesci minut pozniej pojemnik wybuchl. Byla to niewielka, precyzyjnie kontrolowana eksplozja. Nie zatrzesla sie ziemia ani nie runela weranda. Po prostu drzwi rozlecialy sie na kawalki i plomienie dostaly sie do wnetrza przyczepy; duzo czerwonych i zoltych plomieni i czarnego dymu klebiacego sie po pokojach. Cienkie scianki i podlogi z dykty zajely sie natychmiast. Gdy Rufus Bibbs, najblizszy sasiad, wystukiwal dziewiecset jedenas- cie, dom Swayow stal juz caly w plomieniach. Mezczyzna odlozyl sluchawke i pobiegl po waz ogrodowy. Jego zona i dzieci szalaly, probujac sie ubrac i opuscic przyczepe. Glosne krzyki odbijaly sie echem po ulicy, kiedy oszalamiajacy jaskrawymi kolorami pizam i nocnych koszul tlum sasiadow biegl do pozaru. Wielu ludzi tylko sie gapilo, ale inni przybywali z gumowymi wezami i lali wode z blizszych i dalszych przyczep. Ogien sie wzmagal, az wreszcie trzasnely szyby w przyczepie Bibbsa. Nastapila kolejna fala krzykow, zgodnie z zasada domina. Potem rozlegly sie syreny i pojawily czerwone swiatla. Tlum sie cofnal, kiedy strazacy zaczeli rozwijac swoje weze i pompowac wode. Inne przyczepy udalo sie ochronic, ale z domu Swayow zostalo niewiele. Dach i wieksza czesc podlogi spalily sie calkowicie. Tylko tylna sciana stala jeszcze, z nie naruszonym ostatnim oknem. Nowi gapie przybyli, gdy strazacy zlewali woda zgliszcza. Walter 202 Po sniadaniu zlozonym z buleczek z cynamonem i goracej czekoladyMark i Reggie wyjechali do szpitala. Bylo wpol do osmej, o wiele za wczesnie na Ricky'ego, ale Dianne juz na nich czekala. Stan malego bardzo sie poprawil. -Jak sadzisz, co sie dzisiaj wydarzy? - zapytal Mark. Nie wiadomo dlaczego, pytanie to wydalo jej sie smieszne. -Biedne dziecko - powiedziala, opanowawszy chichot. - Tak wiele przytrafilo ci sie w ciagu ostatniego tygodnia. -Tak. Nie znosze szkoly, ale fajnie byloby juz do niej wrocic. Mialem taki dziwny sen tej nocy.. -Jakis koszmar? -Nie. Snilem, ze wszystko jest znowu normalnie, ze przezylem caly dzien i nic mi sie nie przydarzylo. To bylo cudowne. -Coz, Mark, obawiam sie, ze mam dla ciebie nie najlepsze wiadomosci. -Wiedzialem. O co chodzi? -Pare minut temu dzwonil Clint. Znowu jestes na pierwszych stronach gazet. Zamieszczono zdjecie nas obojga, pewnie zrobione przez jednego z tych pajacow wczoraj w szpitalu, kiedy wysiadalismy z windy. -Wspaniali. -W "The Memphis Press" pracuje dziennikarz nazwiskiem Slick Moeller. Wszyscy mowia na niego Kret. Kret Moeller. To w pewnym sensie legendarna postac, jego domena sa sprawy kryminalne. Bardzo sie nami interesuje. 204 -To on napisal wczorajszy artykul?-Zgadza sie. Ma duzo kontaktow w policji. Wyglada na to, ze Alicja uwaza, iz pan Clifford powiedzial ci wszystko przed smiercia, a ty teraz odmawiasz wspolpracy. -Tak wlasnie jest, nieprawdaz? Reggie spojrzala we wsteczne lusterko. -Tak. To dosc przygnebiajace - odparla. -Skad on o tym wszystkim wie? -Gliny z nim rozmawiaja, oczywiscie nieoficjalnie, a on kopie, kopie, potem zas sklada kolejne kawalki ukladanki. A jesli kawalki nie pasuja do siebie idealnie, Slick sam wypelnia puste miejsca. Wedlug Clinta artykul oparty jest na pragnacych zachowac anonimowosc zrodlach z Departamentu Policji Miasta Memphis i pelno w nim przypuszczen na temat tego, co wiesz. Teoria jest taka, ze skoro mnie zaangazowales, musisz cos ukrywac. -Zatrzymajmy sie i kupmy te gazete. -- Kupimy ja w szpitalu. Zaraz tam dojedziemy. -Myslisz, ze znowu spotkamy tych reporterow? -Pewnie tak. Powiedzialam Clintowi, zeby znalazl jakies tylne wejscie i czekal na nas na parkingu. -Mam tego dosc, wiesz? Po prostu dosc. Wsayscy moi kumple poszli dzisiaj do szkoly i swietnie sie bawia. Zachowuja sie normalnie, bija sie z dziewczynami w czasie przerw, robia kawaly nauczycielom, wiesz, to co zwykle. A ja? Jezdze po miescie z adwokatem, czytam w prasie o tym, co mi sie ostatnio przytrafilo, ogladam wlasne zdecia na pierwszych stronach gazet, chowam sie przed reporterami, uciekam uzbrojonym w noze zabojcom. Zupelnie jak w jakims filmie. Zlym filmie. Juz mnie od tego mdli. Nie wiem, jak dlugo jeszcze wytrzymam. Po prostu juz nie moge. Obserwowala go w przerwach miedzy spojrzeniami na ulice i inne samochody. Mial wilgotne oczy i zacisniete szczeki. Patrzyl prosto przed siebie, ale nic nie widzial. -Przykro mi, Mark. -Tak, mnie tez. Koniec z przyjemnymi snami. -To moze byc bardzo dlugi dzien. -Co jeszcze mnie spotka? Ostatniej nocy ktos obserwowal dom, wiesz? = Co takiego? -Tak, ktos obserwowal dom. Siedzialem na werandzie o wpol do trzeciej nad ranem i widzialem faceta przechadzajacego sie wzdluz chodnika. Po prostu palil papierosa i patrzyl na dom, rozumiesz? r 205 -Moze to byl sasiad?-Oczywiscie, o wpol do trzeciej nad ranem! -Moze ktos tamtedy tylko przechodzil? -Trzy razy w ciagu pietnastu minut? Popatrzyla na niego znowu i zaraz nacisnela hamulec, zeby nie zderzyc sie z samochodem z naprzeciwka. -Ale ufasz mi? - spytala. Spojrzal na nia, jakby zaskoczony tym pytaniem. -Oczywiscie, ze ci ufam, Reggie. Usmiechnela sie i poklepala go po ramieniu. -Wiec trzymaj sie mnie. Jedna z zalet architektonicznego horroru takiego jak szpital St. Peter's bylo istnienie wielu drzwi i wejsc, o ktorych malo kto wiedzial. Dostawione tu i owdzie dobudowki i skrzydla stworzyly wiele zakatkow i korytarzy, ktorych rzadko uzywano, i czasem tylko odkrywali je zagubieni straznicy. Kiedy przybyli na miejsce, Clint od pol godziny myszkowal po szpitalu bez wiekszego sukcesu. Trzy razy udalo mu sie zgubic. Przepraszal, caly spocony, gdy spotkali sie na parkingu. -Chodzcie za mna - rzekl Mark. Przebiegli na druga strone ulicy i weszli do srodka drzwiami ewakuacyjnymi. Przeciskajac sie przez poranny tlum, dotarli do nie uzywanej staroswieckiej windy jadacej w dol. -Mam nadzieje, ze wiesz, dokad nas prowadzisz - odezwala sie Reggie pelnym watpliwosci tonem, niemal biegnac, zeby dotrzymac mu kroku. Clint dyszal ciezko. -Po prostu chodzcie za mna - powtorzyl chlopiec i otworzyl drzwi prowadzace do kuchni. -Jestesmy w kuchni, Mark - zaprotestowala Reggie, rozgladajac sie wkolo. -Spokojnie. Zachowujcie sie, jakbyscie znali to miejsce. Wcisnal guzik dzwigu towarowego i drzwi otworzyly sie natych- miast. Wdusil kolejny guzik na wewnetrznej tablicy i ruszyli w gore. -W glownej czesci jest osiemnascie pieter, ale ten dzwig za- trzymuje sie na dziesiatym. Na dziewiatym nie staje. Zastanowcie sie nad tym - wyjasnial Mark tonem znudzonego przewodnika wycieczki. -Co ma sie wydarzyc na dziesiatym? - spytal Clint, lapiac oddech. -Poczekaj, a zobaczysz. Drzwi otworzyly sie na dziesiatym i znalezli sie w olbrzymiej szafie z rzedami polek pelnych recznikow i przescieradel. Mark ruszyl pierwszy, blyskawicznie przeslizgujac sie miedzy polkami. Otworzyl ciezkie metalowe drzwi i nagle wyszli na korytarz z pokojami dla pacjentow po obu stronach. Wskazal na lewo, szedl dalej, az zatrzymal sie przed drzwiami wyjscia ewakuacyjnego, oblepionymi czerwonymi i zoltymi znakami alarmowymi. Chwycil za klamke; Reggie i Clint zamarli. Pchnal drzwi i nic sie nie stalo. -Alarmy nie dzialaja - oznajmil nonszalancko i ruszyl schodami w dol. Otworzyl nastepne drzwi i nagle znalezli sie w cichym, pustym korytarzu z gruba wykladzina na podlodze. Znowu wskazal kierunek i poszli dalej, mijajac pokoje pacjentow, zakret i pomieszczenie pielegniarek. Gdy spojrzeli w inny korytarz, zauwazyli krecacych sie przy windzie dziennikarzy. -Dzien dobry, Mark - powiedziala piekna Karen, ale bez usmiechu. -Czesc, Karen - rzucil, nie zatrzymujac sie. Dianne siedziala na skladanym krzesle w korytarzu, a przed nia kleczal policjant. Plakala, i to najwyrazniej od dluzszego juz czasu. Dwaj straznicy stali obok siebie piec metrow dalej. Mark spostrzegl lzy w oczach policjanta i podbiegl do matki. Objela go i uscisnela. -Co sie stalo, mamo? - Rozplakala sie jeszcze bardziej. -Mark, wasza przyczepa splonela dzis w nocy - wyjasnil policjant. - Zaledwie pare godzin temu. Chlopiec spojrzal na niego z niedowierzaniem, po czym objal matke za szyje. Ocierala lzy, probujac sie opanowac. -Calkowicie? - spytal Mark. -Tak - odparl policjant i wstal, trzymajac czapke w obu dloniach. - Wszystko sie spalilo. -Co bylo przyczyna pozaru? - chciala wiedziec Reggie. -Nie wiadomo. Ekspert ze strazy zbada to jeszcze dzisiaj. Podobno nastapilo zwarcie. -Musze porozmawiac z czlowiekiem ze strazy - oznajmila z naciskiem prawniczka i policjant przyjrzal sie jej uwazniej. -A kim pani jest? -Reggie Love, adwokat rodziny. Ach, tak. Widzialem dzisiejsza gazete. Podala mu wizytowke. -Prosze mu przekazac, zeby do mnie zadzwonil. -Oczywiscie. - Gliniarz wlozyl czapke i raz jeszcze spojrzal na 206 207 Dianne. Znowu mial smutny wyraz twarzy. - Pani Sway, naprawdebardzo mi przykro - powiedzial. -Dziekuje panu - odparla Dianne, ocierajac lzy. Policjant zerknal na Reggie i Clinta, cofnal sie i odszedl pospiesznie. Zjawila sie pielegniarka i stanela obok, na wszelki wypadek. Dianne nagle miala publicznosc. Wstala i przestala plakac, a nawet udalo jej sie usmiechnac do Reggie. -To jest Clint van Hooser. Pracuje dla mnie - dokonala prezentacji Reggie. Pani Sway usmiechnela sie do niego. -Bardzo mi przykro - rzekl Clint. -Dziekuje - odparla cicho. Skonczyla wycierac sobie twarz i nastapila klopotliwa cisza. Nadal obejmowala oszolomionego Mar- ka. - Dobrze sie zachowywal? - spytala. -Byl cudowny. Zjadl tyle, co pluton wojska. -To swietnie. Dzieki za ugoszczenie go. -Jak sie czuje Ricky? - spytala Reggie. -Spal dobrze. Kiedy doktor Greenway przyszedl dzis rano, Ricky byl przytomny i rozmawial z nim. Wyglada duzo lepiej. -Czy wie o pozarze? - odezwal sie Mark. -Nie. I nie powiemy mu, dobrze? -Dobrze, mamo. Czy mozemy wejsc do srodka i porozmawiac, tylko ty i ja? Dianne usmiechnela sie do Reggie i Clinta i zniknela z synem w pokoju. Drzwi zamknely sie i malenka rodzina Swayow byla w komplecie, z calym swoim ziemskim majatkiem. Sedzia Harry Roosevelt od dwudziestu dwoch lat przewodniczyl posiedzeniom sadu dla nieletnich okregu Shelby i mimo ponurej natury wiekszosci spraw, wykonywal swoja prace z wielka godnoscia. Byl pierwszym czarnym sedzia sadu dla nieletnich w stanie Tennessee i kiedy we wczesnych latach siedemdziesiatych gubernator powolal go na to stanowisko, jasniala przed nim przyszlosc i przepowiadano mu szybkie zdobycie o wiele wyzszych urzedow. Wyzsze urzedy nadal byly na swoim miejscu, a Harry Roosevelt na swoim, w rozpadajacym sie budynku zwanym po prostu sadem dla nieletnich. Wiele bylo ladniejszych gmachow sadowych w Memphis. W budynku federalnym na Main Street, wciaz najnowoczesniejszym w miescie, znajdowaly sie eleganckie i stateczne sale sadowe. Chlopcy z wladz federalnych zawsze mieli to, co najlepsze - puszyste dywany, 208 :,_r,- glebokie skorzane fotele, ciezkie debowe stoly, dobre oswietlenie, _` dzialajaca klimatyzacje, armie swietnie oplacanych urzednikow i asys- tentow. Kilka skrzyzowan dalej stal gmach sadu okregu Shelby, rojny :~ niczym ul, z tysiacami prawnikow krazacych jego wylozonymi mar- ` - murem korytarzami i prowadzacych wazne procesy w dobrze utrzy- ~r?2anych i idealnie czystych salach sadowych. Byl to budynek starszy, ' ale niezmiernie piekny, z obrazami na scianach i porozrzucanymi tu ~~?_ i owdzie rzezbami. Harry mogl miec tam swoja sale sadowa, lecz :r powiedzial "nie". A nieco dalej znajdowalo sie centrum prawne okrcgu Shelby, z labiryntem nowoczesnych sal pelnych jaskrawego -r-; swi?~tla jarzeniowek, systemow naglasniajacych i wyscielanych foteli. H a rry mogl miec rowniez jedna z tych sal, ale i tym razem odmowil. Zostal tutaj, w sadzie dla nieletnich, z dala od centrum, w dawnym budynku szkoly sredniej, gdzie brakowalo miejsc do parkowania i na 4 kazdego sedziego przypadalo najwiecej chyba spraw na swiecie. Jego ^?sad stanowil niechciane dziecko systemu prawnego. Wiekszosc pra- s ~vnikow gardzila nim. Studenci prawa marzyli o wylozonych pluszem Lbiurach w drapaczach chmur, i majetnych klientach z grubymi y:portfelami. Zadnego z nich nie interesowalo przedzieranie przez ;.ogarniete plaga robactwa korytarze sadu dla nieletnich. Harty odrzucil cztery propozycje pracy, wszystkie dotyczace sadow, l~ w ktorych zima dzialalo ogrzewanie. Rozwazano jego kandydature, poniewaz byl bystry i czarny, a on odrzucal oferty, poniewaz byl czarny i biedny. Placono mu szescdziesiat tysiecy dolarow rocznie, mniej niz dostalby w jakimkolwiek innym sadzie w miescie, ale mogl ~~ za to wyzywic swoja zone i czworke dzieci oraz utrzymywac ladny dom. Jako dziecko poznal, co to glod, i na zawsze wrylo mu sie to ?: w pamiec. Zawsze myslal o sobie jako o biednym murzynskim chlopcu. I wlasnie dlatego tak dobrze zapowiadajacy sie kiedys Harry _ -.~ Roosevelt pozostal zwyklym sedzia sadu dla nieletnich. Ale dla niego y 'byla to najwazniejsza posada w swiecie. Wedlug ustawy mial wylaczna jurysdykcje nad dziecmi sprawcami przestepstw, dziecmi nieposlusz- " nymi, wymagajacymi opieki, zaniedbywanymi. Ustalal ojcostwo dzieci ~'` godzonych poza malzenstwem i wydawal nakazy zapewnienia im opieki i edukacji, a w Tennsessee, gdzie polowe dzieci rodza samotne "matki, stanowilo to wieksza czesc jego zajec. Odbieral prawa rodziciel- skie i umieszczal maltretowane dzieci w nowych rodzinach. Dzwigal ciezkie brzemie. Wazyl pomiedzy sto piecdziesiat a dwiescie kilo i zawsze ubieral sie ~~_ tak samo: czarny garnitur, biala bawelniana koszula i nieporzadnie zawiazany krawat. Nikt nie wiedzial, czy Harty ma jeden czarny 209 ~4 - Klientgarnitur, czy piecdziesiat. Codziennie wygladal identycznie. Sprawial imponujace wrazenie za swoim stolem, kiedy spogladal przez okulary na ojcow odmawiajacych placenia alimentow. Ojcowie ci - zarowno czarni, jak i biali - zyli w ciaglym strachu przed sedzia Rooseveltem, ktory tropil ich i zamykal do wiezienia. Znajdowal ich pracodaw ' cow i sciagal naleznosci z pensji. Jesli ktos zadarl z podopiecznymi Harry'ego, tak zwanymi Dzieciakami Harry'ego mogl nagle znalezc sie w kajdankach przed jego obliczem, doprowadzony przez dwoch poteznych straznikow. Harry Roosevelt byl legenda Memphis. Ojcowie miasta uznali za stosowne dac mu dwoch dodatkowych sedziow do pomocy, ale on i tak utrzymywal morderczy rezim pracy. Zazwyczaj przybywal okolo siodmej i sam robil sobie kawe. Sad rozpoczynal dzialalnosc dokladnie o dziewiatej i biada prawnikowi, ktory spoznilby sie na rozprawe. Przez lata wtracil kilku takich do wiezienia. O wpol do dziewiatej sekretarka wniosla pudlo korespondencji i poinformowala Harry'ego, ze na zewnatrz czeka grupa mezczyzn, ktorzy pilnie chca z nim mowic. z jajkiemco z tego? - spytal sedzia, zjadajac ostatni kes sandwicza = Mysle, ze powinien pan przyjac tych dzentelmenow - oznaj- mila. Ach, tak? A kim oni sa? -Jeden z nich to George Ord, nasz znakomity prokurator stanowy. -Uczylem George'a, kiedy byl studentem. -Tak. Wspominal o tym, i to dwukrotnie. Sa takze wice- prokurator Thomas Fink z Nowego Orleanu i pan K.O. Lewis asystent dyrektora FBI. Oraz kilku agentow FBI. ' Harry podniosl wzrok znad akt i pomyslal nad tym, co uslyszal. -Zaiste dostojne grono. Czego chca? -Nie powiedzieli. -No coz, wpusc ich. Sekretarka wyszla i sekundy pozniej Ord, Fink, Lewis i McThune weszli do ciasnego gabinetu i przedstawili sie sedziemu. Harry i jego sekretarka zdjeli tomy akt z krzesel i wszyscy usiedli. Przez kilka minut wymieniali nic nie znaczace uprzejmosci, a potem Roosevelt spojrzal na zegarek i rzekl: -Panowie, mam dzisiaj przewodniczyc siedemnastu posiedzeniom. Co moge dla was zrobic? Ord odchrzaknal pierwszy. 210 -Coz, panie sedzio - zaczal - jestem pewien, ze czytal panwczorajsza i dzisiejsza gazete, a zwlaszcza artykuly z pierwszych stron na temat chlopaka nazwiskiem Mark Sway. -- Bardzo intrygujace. -Obecny tutaj pan Fink bedzie oskarzal czlowieka podejrzanego o zamordowanie senatora Boyette'a. Proces ma sie rozpoczac za kilka tygodni w Nowym Orleanie. -Czytalem artykuly. -Jestesmy prawie pewni, ze Mark Sway wie wiecej, niz nam powiedzial. Kilkakrotnie oklamal policje. Sadzimy, ze rozmawial -= z Jerome Cliffordem przed jego smiercia. Wiemy ponad wszelka ::watpliwosc, ze byl w samochodzie. Probowalismy zadac mu pare a. pytan, ale odmawia jakiejkolwiek wspolpracy. Teraz zaangazowal ~';. pania adwokat, a ona tez milczy jak glaz. " - Reggie Love regularnie pojawia sie w moim sadzie. To bardzo ;,doswiadczony obronca. Moze jest nieco nadopiekuncza w stosunku do swoich klientow, ale nie widze w tym nic zlego. -Tak, sir. Podejrzewamy jednak, ze chlopiec ukrywa wazne informacje. -Na przyklad? -Na przyklad miejsce ukrycia ciala senatora Boyette'a. -Jak doszliscie do takiego wniosku? -To dluga historia, panie sedzio. Jej opowiedzenie zajeloby sporo czasu. Harry, bawiac sie swoim krawatem, rzucil Ordowi jedno ze swoich groznych spojrzen. Myslal. -A wiec chcecie, zebym wezwal tu chlopaka i zadal mu pewne pytania? -Cos w tym rodzaju. Pan Fink przywiozl ze soba wniosek o uznanie dziecka za winne przestepstwa. To nie spodobalo sie Harry'emu. Jego lsniace czolo pokrylo sie nagle zmarszczkami. -To dosc powazne oskarzenie - oswiadczyl. - Jakie wy- `, kroczenie popelnil ten chlopiec? -Utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwosci. -Ma pan jakies dowody? Fink otworzyl teczke i wstal, zeby podac sedziemu streszczenie wniosku. Harry wzial papier i zaczal powoli czytac. Zapanowala cisza. K.O. Lewis nic jeszcze nie powiedzial i to go gnebilo. Byl przeciez drugim czlowiekiem w FBI, a tego sedziego zdawalo sie to nie o bchodzic. 211 y a g za ac mukilka pytan. To wszystko, co chcemy zrobic. Harry rzucil streszczenie wniosku na stos innych dokumentow i zdjal okulary. Zastanawial sie. Ord pochylil sie do przodu i oswiadczyl z powaga: -Panie sedzio, jesli zamkniemy chlopca w areszcie, a nastepnie przeprowadzimy rozprawe w trybie przyspieszonym, to w koncu wyjasnimy wszelkie watpliwosci. Jezeli zezna pod przysiega, ze nic nie wie o ciele Boyda Boyette'a, wniosek zostanie odrzucony, chlopak wroci do domu i sprawa sie zakonczy. Taka jest normalna procedura. Nie ma dowodow przestepstwa, nie ma sprawy. Ale jesli Mark Sway wie cos waznego na temat miejsca ukrycia zwlok, powinien to ujawnic podczas rozprawy. -Sa dwa sposoby sklonienia go do zeznan, panie sedzio - wtracil sie Fink. - Mozemy zlozyc ten wniosek w panskim sadzie i do- prowadzic do rozprawy albo tez wydac chlopakowi nakaz stawienia sie przed lawa przysieglych w Nowym Orleanie. To jest chyba w tym wypadku najszybszy i najlepszy sposob. -Nie chce, zeby to dziecko stawalo przed lawa przysieglych - oswiadczyl surowo Harry. - Czy to jasne? Wszyscy skineli szybko glowami, chociaz doskonale wiedzieli, ze lawa przysieglych sadu federalnego moze wydac Markowi Swayowi ^,t~akaz stawienia sie, kiedy tylko tego zapragnie, bez wzgledu na -uczucia jakiegos lokalnego sedziego. Ale to bylo typowe dla Har- ,~,ygo - natychmiast roztaczal opieke nad kazdym dzieckiem znaj- dujacym sie w jego jurysdykcji. -Wolalbym zajac sie tym w moim sadzie - rzekl, niemal do siebie. -Zgadzamy sie, panie sedzio - powiedzial Fink. Pozostali przytakneli. '' Harry siegnal po swoj kalendarzyk, jak zwykle pelen nieszczescia. ~'?przejrzal go uwaznie. -Oskarzenie o utrudnianie sledztwa jest, moim zdaniem, dosc ;., slabo umotywowane - oznajmil. - Ale nie moge wam przeszkodzic w zlozeniu wniosku. Proponuje, zeby rozprawa odbyla jak najszybciej. Jesli chlopak naprawde nic nie wie, a podejrzewam, ze tak wlasnie jest, -zakonczymy te historie raz na zawsze. Szybko. Takie rozwiazanie wszystkiem odpowiadalo. -Zrobmy to dzisiaj w czasie lunchu. Gdzie jest teraz ten chlopiec? -W szpitalu - odparl Ord. - Jego brat musi tam pozostac ~;~eszcze przez jakis czas. Matka nie opuszcza pokoju malca, ale Mark ~bic~;a sobie swobodnie. Ostatnia noc spedzil w domu swojej pani adwokat. -To podobne do Reggie - rzekl Roosevelt cieplo. - Nie widze powodu, zeby zamykac go w areszcie. Kwestia aresztu byla bardzo istotna dla Finka i Foltrigga. Chcieli, by chlopaka odszukano, przewieziono policyjnym samochodem, za- tnknieto w celi i w ogole wystraszono do tego stopnia, zeby zaczal mowic. -Panie sedzio, jesli mozna - odezwal sie wreszcie K.O. - Uwazamy, ze areszt jest niezbedny. -Ach, tak? Slucham zatem. McThune podal Harry'emu duza blyszczaca fotografie. Lewis zaczal: -Czlowiek na zdjeciu nazywa sie Paul Gronke. Jest bandyta z Nowego Orleanu, bliskim wspolpracownikiem Barry'ego Muldanno. Od wtorku wieczorem przebywa w Memphis. Zdjecie zrobiono, kiedy wszedl na teren lotniska w Nowym Orleanie. Godzine pozniej byl juz w miescie, bo niestety zgubilismy go, kiedy opuscil lotnisko. - McThune wyciagnal dwie mniejsze fotografie. - Mezczyzna w ciem- nych okularach to Mack Bono. Ma na koncie wyrok za morderstwo i jest scisle powiazany z nowoorleanska mafia. Facet w garniturze to Gary Pirini, kolejny gangster, ktory pracuje dla rodziny Sularich. Harry przerzucil strone i spojrzal na zegarek. -Slucham - rzucil w strone Finka. -Wedlug naszej opinii, panie sedzio, Mark Sway przez swoje falszywe zeznania utrudnil prowadzenie sledztwa w tej sprawie. -W ktorej sprawie? Morderstwa czy samobojstwa? Wlasnie, pomyslal Fink, i juz wiedzial, ze nie pojdzie im latwo z Harrym Rooseveltem. Sledztwo, ktore prowadzili, dotyczylo mor- derstwa, a nie samobojstwa. Nie istnialo prawo zakazujace popelnienia samobojstwa ani prawo zabraniajace bycia jego swiadkiem. -Coz, panie sedzio, sadzimy, ze to samobojstwo jest bezposrednio powiazane z morderstwem Boyette'a, i dlatego uwazamy za tak istotne, zeby chlopak zlozyl zeznania. -A jesli on nic nie wie? -Nie mozemy byc tego pewni, dopoki go nie zapytamy. Jak panu wiadomo, panie sedzio, kazdy obywatel ma obowiazek wspoma- gac organy scigania. -Naturalnie. Tylko ze wydaje mi sie odrobine zbyt surowym oskarzanie dziecka o popelnienie przestepstwa, bez zadnych dowodow. Dowody sie znajda, panie sedzio, ~esh uda nam sie postawic tego dzieciaka przed barierka dla swiadkow zaprz si c o i d ' 212 213 iBono i Pirini r b 1' d M p zY y i o emphis wczoraj meczorem. I bynajmniej ` matke i brata, objac federalnym programem ochrony swiadkow nie po to, zeby jesc pieczone zeberka. - Zamilkl, by efekt byl h wi k e szy. - Chlopakom grozi smiertelne niebezpieczenstwo, panie sedzio. Rodzina Swayow mieszkala w przyczepie, w polnocnej czesci Memphis, na terenie tak zwanej Posiadlosci Kolowej Tuckera. -Znam dobrze to miejsce - oznajmil Harry, przecierajac oczy. -Okolo czterech godzin temu przyczepa splonela. Wyglada to dosc podejrzanie. Sadzimy, ze zostala podpalona. Chlopak od gonie- dzialku jest bez opieki. Ojciec opuscil rodzine po rozwodzie, a matka przez caly czas musi byc przy mlodszym synu. To bardzo smutne. I bardzo niebezpieczne - dodal. -A wiec obserwowaliscie go. E -Tak, sir. Jego adwokat zazadala postawienia straznikow szpital- nych przed pokojem malca. -Dzwonila rowniez do mnie - wtracil Ord. - Bardzo troszczy sie o bezpieczenstwo chlopca i prosila, zebym zapewnil mu ochrone FBI. -A my wyrazilismy na to zgode - rzekl McThune. - Przez ~ ostatnie czterdziesci osiem godzin co najmniej dwoch agentow strzeglo pokoju w szpitalu. Ci faceci to zabojcy, panie sedzio, zabojcy na rozkazach Barry'ego Muldanno. A chlopak biega sobie po ulicach, nieswiadom grozacego mu niebezpieczenstwa. i,: Harry sluchal uwaznie. Brzmialo to jak dobrze przygotowane wystapienie sadowe. Zawsze mial podejrzliwy stosunek do policjantow E j v4 i im podobnych, ale ta sprawa nie nalezala do rutynowych. -Nasze prawo zezwala na aresztowanie dziecka ISo zlozeniu r obciazajacego je wniosku - rzekl do nikogo w szczegolnosci. - Co bedzie, jesli okaze sie, ze chlopak nie dysponuje informacjami, na ktorych wam zalezy, a wiec oskarzenie o utrudnianie sledztwa jest bezzasadne? -Myslelismy o tym, panie sedzio - odparl Lewis - i nigdy nie zrobilibysmy nic, co naruszaloby poufny charakter rozprawy. Mamy sposoby powiadomienia tych bandytow, ze dzieciak nic nie wie. Szczerze mowiac, jesli zacznie zeznawac i okaze sie, ze o niczym nie ma pojecia, sprawa zostanie zamknieta i ci gangsterzy przestana sie nim interesowac. Nie beda mieli powodu, zeby mu grozic. -To brzmi sensownie - oznajmil Harry. - Ale co zrobicie, jesli chlopak powie wam to, co chcecie uslyszec? Wtedy bedzie juz naznaczony, prawda? Jezeli ci faceci sa tak niebezpieczni, jak mowicie, to nasz maly przyjaciel znajdzie sie w powaznych tarapatach. -Poczynilismy wstepne kroki, zeby cala rodzine: Marka, jego 214 koronnyc.-Czy uzgodniliscie to z Reggie? -Nie, sir - odparl Fink. - Kiedy bylismy u niej ostatnio w biurze, nie chciala nas przyjac. Ona rowniez sprawia trudnosci. -Prosze pokazac mi wniosek. Fink wyciagnal go i podal Harry'emu, ktory nalozyl okulary i zaczal czytac. Skonczyl i zwrocil papier Finkowi. -Nie podoba mi sie to, panowie. Czuje tu jakis smrodek. Widzialem juz milion spraw, ale zadnej, w ktorej dziecko oskarzano by o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwosci. Niepokoje sie. -Znajdujemy sie w rozpaczliwej sytuacji, panie sedzio - wyznal Lewis z duza doza szczerosci. - Musimy dowiedziec sie, co ten chlopak wie, a poza tym obawiamy sie o jego bezpieczenstwo. To wszystko. Niczego nie ukrywamy i nie probujemy pana w zaden sposob zwiesc, panie sedzio. -Mam nadzieje, ze nie. - Roosevelt spojrzal na nich zza okularow, po czym napisal cos na kawalku papieru. Czekali, obser- wujac kazdy jego ruch. Harry zerknal na zegarek. -Podpisze nakaz. Chce, zeby dzieciaka przewieziono bezposred- nio do skrzydla dla nieletnich i umieszczono w pojedynczej celi. Bedzie smiertelnie przerazony i dlatego macie obchodzic sie z nim delikatnie jak z jajkiem. Osobiscie zadzwonie pozniej do jego pani adwokat. Wstali jednoczesnie i podziekowali. Harry wskazal na drzwi, a oni wyszli szybko, bez usciskow dloni czy slow pozegnania. ~_.~x~s R~O~Z~=D Z.IA ~ 21 v Karen zapukala lekko i weszla do ciemnego pokoju z koszem owocow. W zalaczonym liscie Kosciol baptystow z Little Creek zyczyl szybkiego powrotu do zdrowia. Owiniete w zielony celofan jablka, banany i winogrona wygladaly naprawde ladnie obok dosc duzego i chyba drogiego bukietu kwiatow przyslanego przez troskliwych przyjaciol z Ark-Lon Fixtures. Zaslony byly zaciagniete, telewizor wylaczony i kiedy Karen wyszla, zadne z trojki Swayow nawet sie nie poruszylo. Ricky zmienil jakis czas temu pozycje i lezal teraz na plecach, z nogami na poduszce i glowa oparta o zlozone koce. Nie spal, ale od godziny wpatrywal sie nieruchomym wzrokiem w sufit, nie odzywajac sie ani nie poruszajac. To bylo cos nowego. Mark i Dianne siedzieli ze skrzyzowanymi nogami na lozku obok siebie i szeptem rozmawiali o takich sprawach, jak ubranie, zabawki i jedzenie. Byli ubezpieczeni od pozaru, lecz nie wiedzieli, na jaka sume opiewa polisa. Mowili spokojnie. Przez najblizsze dni czy tygodnie Ricky nie powinien dowiedziec sie o pozarze. W ktoryms momencie, jakas godzine po wyjsciu Reggie i Clinta, minal szok wywolany wiadomoscia o pozarze i Mark zaczal myslec. Myslenie przychodzilo latwo w tym ciemnym pokoju, poniewaz nie bylo nic innego do roboty. Telewizor wlaczano tylko wtedy, gdy chcial tego Ricky. Zaslony zaciagnieto na wypadek, gdyby mial ochote zasnac. Drzwi byly stale zamkniete. Mark siedzial na krzesle przed telewizorem i jadl wyschniete czekoladowe ciastko, kiedy przyszlo mu do glowy, ze moze pozar 216 wcale nie byl przypadkiem. Wczesniej mezczyzna z nozem w jakissposob wszedl do przyczepy i znalazl fotografie. Pokazal malemu Markowi Swayowi noz i zdjecie, zeby go zmusic do milczenia. I udalo mu sie. A jesli ogien byl jeszcze jednym ostrzezeniem zostawionym przez czlowieka z nozem? Nietrudno jest podpalic przyczepe, tym bardziej ze o tej porze sasiedzi jeszcze spia. Wiedzial o tym z doswiadczenia. Te rozmyslania sprawily, ze poczul drapanie w gardle i suchosc w ustach. Matka niczego nie zauwazyla. Pila kawe, glaszczac delikatnie Ricky'ego. Mark mocowal sie z myslami przez jakis czas, a potem wyszedl na krotki spacer do pokoju pielegniarek, gdzie Karen pokazala mu poranna gazete. Mysl byla tak okropna, iz sama wzerala sie w mozg, i po dwoch godzinach zastanawiania sie nabral przekonania, ze bylo to swiadome podpalenie. -Co obejmuje ubezpieczenie? - zapytal matke. -Bede musiala zadzwonic do agenta. Jesli dobrze pamietam, mamy dwie polisy. Jedna, dotyczaca przyczepy, oplacil pan Tucker, poniewaz chodzi o jego wlasnosc, a druga - na wszystko, co znajduje sie wewnatrz - oplacilismy sami. W miesieczny czynsz wliczony jest koszt ubezpieczenia dobytku znajdujacego sie w przyczepie. Chyba tak to wyglada. Mark jeszcze bardziej sie zmartwil. Mial wiele okropnych wspo- mnien z czasow rozwodu i pamietal, ze jego matka nie byla w stanie nic powiedziec na temat spraw finansowych rodziny. Po prostu nie miala o tym zielonego pojecia. To eks-ojciec zawsze placil rachunki, przechowywal ksiazeczke czekowa i wysylal zeznania podatkowe. Dwa razy w ciagu ostatnich dwoch lat wylaczono im telefon, poniewaz Dianne zapomniala zaplacic rachunek. Tak przynajmniej mu powiedzia- la. Podejrzewal jednak, ze po prostu braklo pieniedzy na jego zaplacenie. -A co pokryje ubezpieczenie? - odezwal sie znowu. -To, co zwykle. Meble, ubrania, naczynia kuchenne. Ktos zapukal, ale nie otworzyl drzwi. Czekali i pukanie sie powtorzylo. Mark uchylil nieco drzwi i ujrzal dwie nowe twarze zagladajace przez szpare. -Tak? - powiedzial, oczekujac klopotow, poniewaz pielegniarki i straznicy nie dopusciliby tak blisko nikogo bez wystarczajaco waznego powodu. Otworzyl drzwi nieco szerzej. -Szukamy Dianne Sway - wyjasnila twarz znajdujaca sie blizej. Zabrzmialo to powaznie i Dianne podeszla do drzwi. -Kim jestescie? - spytal Mark, wychodzac na korytarz. Dwaj 217 -Mamo, nie krzycz. Ricky cie slyszy.straznicy stali po prawej, trzy pielegniarki po lewej, wszyscy skamieniali, - po moim trupie! - wrzasnela znow na Nassara. Klickman jakby byli swiadkami jakiegos strasznego wydarzenia. Mark spojrzal odsunal sie o krok, jakby chcial dac do zrozumienia, ze zostawia te w oczy Karen i w ulamku sekundy zrozumial, ze dzieje sie cos bardzo mika kobiete koledze. zlego. -Detektyw Nassar, policja miasta Memphis. A to jest detektyw Klickman. Ale Nassar byl zawodowcem. Tysiace razy dokonywal aresztowan. -Niech pani poslucha, pani Sway - rzekl. - Wiem, co pani Nassar mial na sobie plaszcz i garnitur, Klickman zas czarny dres! - czuje. Ale taki otrzymalem rozkaz. i blyszczace nowoscia adidasy marki Nike Air Jordan. Obaj byli ' _!' - Od kogo?! mlodzi, niespelna trzydziestoletni, i Markowi natychmiast prz o - Mamo, prosze, nie krzycz - blagal Mark. mnialy sie powtorki serialu Starsky i Hutch. Dianne stanela w drzwiach r ' - Sedzia Harry Roosevelt podpisal ten nakaz okolo godziny za swoim synem. temu. Wykonujemy tylko nasze obowiazki, pani Sway. Markowi nic -Czy pam fiest Dianne Sway? - spytal Nassar. -Tak - odpowiedziala szybko. Detektyw wyciagnal z kieszeni plaszcza kilka dokumentow i podal je jej ponad glowa Marka. -To sa papiery z sadu dla nieletnich, pani Sway - oswiadczyl. - Wezwanie na rozprawe dzis w poludnie. Jej dlonie sie trzesly, a papier szelescil, kiedy bezskutecznie probowala cos z tego zrozumiec. -Czy moge zobaczyc wasze dokumenty? - zazadal Mark, dosc spokojnie biorac pod uwage okolicznosci. Obaj drgneli, siegneli po legitymacje i podsuneli je chlopcu pod nos. Ten obejrzal je dokladnie i usmiechnal sie szyderczo. -Ladne buty - powiedzial do Klickmana. Nassar probowal sie usmiechnac. -Pani Sway, musimy odprowadzic pani syna do aresztu. ~obo- wiazuje nas do tego to wezwanie. Nastapila chmla ciezkiego milczenia, podczas ktorej slowo "areszt" dotarlo wreszcie do swiadomosci zainteresowanych. -Co?! - wrzasnela Dianne, rzucajac dokumenty na podloge. Jej krzyk odbijal sie echem po korytarzu. Wiecej w nim bylo gniewu niz strachu. -Jest to wyraznie napisane, tutaj, na pierwszej stronie - objasnil Nassar, podnoszac wezwanie. - To polecenie sedziego. -Ze co?! - wrzasnela Dianne ponownie i jej krzyk przecial powietrze niczym trzasniecie bicza. - Nie mozecie zabrac mojego syna! - Jej twarz byla czerwona, a cialo, cale piecdziesiat piec kilo, napiete do granic mozliwosci. Wspaniale, pomyslal Mark. Jeszcze jedna przejazdzka policyjnym samochodem. A potem jego matka rzucila: - Ty sukinsynu! - i Mark probowal ja uspokoic. a sie nie stanie. Zajmiemy sie nim. -Co on zrobil? Czy ktos mi powie, co on zrobil? - odwrocila ` '~ ~ sie do pielegniarek. - Czy ktos moze mi pomoc? - poprosila zalosnie. - Karen, zrob cos, dobrze? Zadzwon do doktora Greenwaya. Nie stoj tak. Ale Karen i pielegniarki nawet nie drgnely. Policjanci ostrzegli je juz wczesniej. Nassar wciaz probowal sie usmiechac. -Jesli przeczyta pani te dokumenty, pani Sway, przekona sie :, pani, ze do sadu dla nieletnich wplynal wniosek oskarzajacy Marka o przestepstwo polegajace na odmowie wspolpracy z policja i FBI. Sedzia Roosevelt chce, zeby rozprawa odbyla sie dzis w poludnie. To wszystko. -To wszystko! Ty dupku! Przychodzicie tutaj ze swoimi gow- ~ nianymi papierkami, zabieracie mi syna i mowicie: "To wszystko"?! -Nie tak glosno, mamo - prosil Mark. Nigdy nie slyszal, zeby uzywala takich wyrazen. Nassar zaniechal prob przywolania na twarz usmiechu i pociagnal za konce swoich wasow. Klickman wpatrywal sie w Marka blysz- czacymi oczami, niczym w poszukiwanego od lat niebezpiecznego morderce. Zapadlo milczenie. Dianne trzymala obie rece na ramionach syna, jakby chciala powiedziec: "Nie dostaniecie go". Wreszcie odezwal sie Klickman: .s` - Pani Sway, prosze posluchac, nie ma pani wyboru. Musimy zabrac pani syna. -Idzcie do diabla! Jesli chcecie jego, to najpierw bedziecie musieli poradzic sobie ze mna! ~Klickman byl gruboskornym, pozbawionym delikatnosci osob- nikiem i na ulamek sekundy jego ramiona stwardnialy, jak gdyby zamierzal przyjac to wyzwanie. Zaraz jednak rozluznil sie i rozesmial. 218 219 -W porzadku, mamo - oznajmil Mark. - Pojde z nimi.Zadzwon do Reggie i powiedz jej, zeby spotkala sie ze mna w wiezieniu. Pewnie zaskarzy tych pajacow, nim minie lunch, a do jutra wyrzuca ich z pracy. Gliniarze usmiechneli sie do siebie. Madry chlopak. Zaraz jednak Nassar popelnil przykry blad, polegajacy na tym, ze i wyciagnal reke, by chwycic Marka za ramie. W tym momencie Dianne skoczyla i zaatakowala niczym kobra. Prask! Rabnela go w lewy policzek i wrzasnela: - Nie dotykaj go! Nie dotykaj mojego syna! i'~ I, ~i Nassar zla al si za y Ir i,~ P e policzek a wted Klickman bez wahania scisnal ja za ramie. Chciala uderzyc ponownie, ale nagle detektyw ;~ li zakrecil nia dokola, jej nogi zahaczyly o nogi Marka i oboje padli na podloge. - Ty sukinsynu! - wrzeszczala. - Nie dotykaj go! Nassar z jakiegos powodu zblizyl sie do nich i wowczas Dianne ' ' kopnela go w biodro. Byla boso, wiec nie wyrzadzila mu wielkiej !;I krzywdy. Klickman nachylal sie nad nimi, Mark probowal wstac, a jego matka kopala, wykrecajac sie i wrzeszczac: - Nie dotykajcie j ll y. go! - Na pomoc ruszyly pielegniarki, a po chwili dolaczyli do nich ~'~~'i~Ii~IJI straznicy i podniesli oszalala kobiete. Marka wyciagnal z tego zamieszania Klickman. Dwoch straznikow ~~I~I'~,,ii ~ trzymalo jego matke, ktora wciaz wyrywala sie i plakala. Nassar I ~~~~~~~~II~~I masowal sobie szczeke. Pielegniarki mowily slowa pociechy i probowaly wszystkich rozdzielic. Nagle otworzyly sie drzwi i stanal w nich Ricky z pluszowym i., zajacem w dloni. Spojrzal na Marka; trzymanego za przeguby przez i i. Klickmana, nastepnie na matke, przytrzymywana przez straznikow. I.. Wszyscy zamarli i wpatrywali sie w malca. Jego twarz byla tak biala L~~~~~lll~li~ jak przescieradlo na lozku. Mial rozczochrane wlosy i otwarte usta, ale nic nie mowil. 11 A potem zaczal wydawac z siebie ten niski, pelen zalu jek, ktor Y znal tylko Mark. Dianne oswobodzila swoje dlonie i chwycila synka.' Pielegniarki odprowadzily ja do pokoju i pomogly otulic Ricky'ego I' kocami. Glaskaly go, lecz jek nie ustawal. A potem kciuk znalazl sie w ustach i Ricky zamknal oczy. Matka polozyla sie obok i nucac mruczanke Kubusia Puchatka, glaskala go po ramieniu. -Chodzmy, maly - zwrocil sie Klickman do Marka. -Chcecie mnie skuc? -Nie. To nie jest aresztowanie. -A wiec co to, do cholery, jest? -Nie wyrazaj sie, chlopcze. -Pocaluj mnie w dupe, ty glupi tlusciochu. Klickman znieruchomial i spojrzal na niego. -Uwazaj, co mowisz - ostrzegl Nassar. -Ty uwazaj, smutasie. Spojrz na swoja twarz - robi sie sina. Mama niezle ci dolozyla. Ha, ha! Mam nadzieje, ze zlamala ci szczeke. Klickman nachylil sie i polozyl rece na kolanach. Spojrzal Markowi prosto w oczy i rzekl: -Idziesz z nami, czy mamy cie stad wyprowadzic? Chlopak prychnal i odwzajemnil spojrzenie. -Myslisz, ze sie ciebie boje, prawda? Wiec pozwol, ze cos ci powiem, goro miecha. Mam prawnika, ktory wydostanie mnie z tego w ciagu dziesieciu minut. Jest tak dobry, ze jeszcze dzis po poludniu wylecicie z pracy. -Jestem smiertelnie przerazony. A teraz chodzmy. Ruszyli - policjanci po bokach, oskarzony w srodku. -Dokad mnie zabieracie? -Do aresztu sledczego dla nieletnich. -Czy to jakis rodzaj wiezienia? -Jesli nie przestaniesz sie wyrazac, to i tam wyladujesz. -Przewrociles moja matke, dobrze o tym wiesz. Stracisz przez to Prace. -A niech tam - odparl Klickman. - To kiepska praca, bo hnusze uzerac sie z takimi gnojkami jak ty. -Ale nie mozesz znalezc zadnej innej, co? Idioci nie sa dzisiaj `vv cenie. Mineli grupke sanitariuszy i pielegniarek i nagle chlopiec stal sie gwiazda. Znalazl sie w centrum zainteresowania. Byl niewinna ofiara wiedziona na rzez. Wyprostowal sie nieco. Skrecili za rog i wowczas Mark przypomnial sobie o reporterach. Oni zas przypomnieli sobie o nim. Kiedy dotarli do wind, blysnal flesz, a dwoch pismakow z olowkami i notatnikami stanelo kolo Klickmana. Czekali na winde. -Jestes glina? - zapytal jeden, spogladajac na jaskrawe buty detektywa. -Bez komentarza. -Hej, Mark, dokad cie zabieraja? - spytal drugi, stojacy zaraz za ich plecami. Ponownie blysnal flesz. -Do wiezienia - odparl glosno, nie odwracajac sie. -Zamknij sie, chlopcze - nakazal, zgrzytajac zebami, Nassar. Klickman polozyl mu ciezka dlon na ramieniu. Fotograf stal tuz obok nich, przy samych drzwiach do windy. Nassar uniosl reke, zeby przeszkodzic mu w zrobieniu zdjecia. - Spadaj - warknal. 220 ~ 221 -Czy jestes aresztowany, Mark? - zawolal jeden z reporterow.-Nie - rzucil Klickman, a sekunde pozniej otworzyly sie drzwi. Nassar wepchnal chlopaka do srodka, jego partner blokowal wejscie. az drzwi zaczely sie zamykac. Byli w windzie sami. -Glupio zrobiles, mowiac cos takiego. Naprawde glupio. - Klickman potrzasal glowa. -To mnie aresztuj. -Naprawde glupio. -Czy prawo zabrania rozmawiac z dziennikarzami? -Po prostu zamknij sie, okay? -Moze zwyczajnie mi przylozysz, co, tlusciochu? -Mam na to ochote. -Tak, ale nie mozesz tego zrobic, co? Bo jestem tylko malym chlopcem, a ty wielkim glupim gliniarzem i jezeli mnie chocby tkniesz, wyleja cie z pracy, pozwa do sadu i tak dalej. Przewrociles moja matke, goro miecha, i nie ujdzie ci to plazem. -Twoja matka mnie uderzyla - bronil sie Nassar. -I dobrze. Nie macie, idioci, pojecia, co ona przezyla. Przy- chodzicie tu po mnie i udajecie, ze to nic takiego. Uwazacie, ze skoro jestescie gliniarzami i macie ten kawalek papieru, to matka powinna byc uszczesliwiona i z podziekowaniem poslac mnie z wami? Para debili. Wielcy, glupi, tlusci gliniarze. Winda zatrzymala sie i wsiadlo dwoch lekarzy. Przestali rozmawiac i spojrzeli na chlopca. Drzwi zamknely sie i ruszyli w dol. -Czy wyobrazacie sobie, ze ci pajace mnie aresztowali? - odezwal sie Mark. Lekarze zmarszczyli brwi i popatrzyli na detektywow. -Oskarzony przed sadem dla nieletnich - wyjasnil Nassar. Dlaczego ten gnojek nie mogl sie po prostu zamknac? Mark wskazal glowa na Klickmana. -Ten tutaj w szpanerskich bucikach jakies piec minut temu powalil na ziemie moja matke. Wyobrazacie sobie? Lekarze spojrzeli na swoje buty. -Zamknij sie, Mark - rzekl Klickman. -Czy z twoja matka wszystko w porzadku? - spytal jeden z lekarzy. -Alez oczywiscie! Moj mlodszy brat jest na oddziale psychiat- rycznym. Nasza przyczepa spalila sie doszczetnie kilka godzin temu. A teraz jeszcze pojawiaja sie tu ci bandyci i aresztuja mnie na oczach mojej matki, przy czym Wielka Stopa przewraca ja na ziemie. Odpowiadajac na pana pytanie: matka czuje sie wprost wspaniale. 222 Lekarze wpatrywali sie w policjantow. Nassar wbil wzrok w pod-lage, a Klickman zamknal oczy. Winda stanela i wsiadla gromadka ludzi. Klickman nie odstepowal Marka na krok. Kiedy ruszyli, zapadla cisza. I wtedy chlopak powiedzial glosno: -Moj prawnik zaskarzy was, kretyni, zdajecie sobie z tego Sprawe, co? Jutro o tej porze bedziecie bezrobotni. _ Osiem par oczu spojrzalo w dol, a potem na zbolala twarz detektywa Klickmana. Cisza. -Zamknij sie, Mark. -A jesli nie? Dolozycie mi jak mojej matce? Powalicie mnie na ziemie, kopniecie pare razy? Jestes tylko kolejnym opaslym gliniarzem, wiesz o tym, Klickman? Zwyklym tlustym glina z pistoletem u pasa. Dlaczego nie zrzucisz paru kilogramow? Na czole detektywa pojawilo sie kilka idealnie rownych struzek potu. Zauwazyl wymowne spojrzenia pasazerow. Winda ledwie sie poruszala. Byl gotow wlasnymi rekami zadusic tego gowniarza. Nassara wepchnieto w kat z tylu. Dzwonilo mu w uszach od uderzenia Dianne. Nie widzial Marka Swaya, ale slyszal go bez trudu. -Czy twoja matka dobrze sie czuje? - spytala pielegniarka. Stala obok chlopca i patrzyla na niego z bardzo zatroskana mina. -Tak, wspaniale. Czulaby sie, oczywiscie, o wiele lepiej, gdyby ei gliniarze zostawili ja w spokoju. Zabieraja mnie do wiezienia, wie pani o tym? -Za co? -Nie mam pojecia. Nie chcieli mi powiedziec. Zajmowalem sie swoimi sprawami, probowalem uspokoic matke, poniewaz nasza przyczepa splonela dzisiaj rano i wszystko stracilismy, az tu nagle pojawiaja sie ci dwaj i mnie aresztuja. -Ile masz lat? -Tylko jedenascie. Ale to dla nich bez znaczenia. Zamkneliby _ nawet czterolatka. Nassar jeknal cicho. Klickman nie otwieral oczu. -To okropne - rzekla pielegniarka. -Szkoda, ze nie widziala pani, jak przewrocili mnie i moja matke na podloge. Zaledwie kilka minut temu, na oddziale psychiatrycznym. Bedzie o tym dzisiaj w telewizji. I niech pani czyta gazety. Ci pajace wyleca jutro z pracy. A potem stana przed sadem. Winda zatrzymala sie na parterze i wszyscy wysiedli. 223 ~~Uparl sie, zeby jechac na tylnym siedzeniu, jak prawdziwy prze- stepca. Ich nie oznakowanego chryslera wykryl na parkingu z odleglosci stu metrow. Nassar i Klickman bali sie odezwac. Siedzieli z przodu w kompletnym milczeniu, majac nadzieje, ze Mark zrobi to samo. Ale nie mieli szczescia. -Zapomnieliscie przeczytac mi moje prawa - odezwal sie do Nassara, ktory jechal najszybciej, jak tylko mogl. Zadnej reakcji. -Hej, pajace. Zapomnieliscie przeczytac mi moje prawa. Bez odpowiedzi. Nassar przyspieszyl. -Wiecie w ogole, jak odczytac mi moje prawa? Milczenie. -Hej, tlusciochu. Hej, ty z butami. Wiecie, jak odczytac mi moje prawa? Klickman oddychal z trudem. Mial czerwona twarz, ale postanowil sie nie odzywac. Nassar usmiechal sie ledwo zauwazalnie pod wasem. Stanal na czerwonym swietle, rozejrzal sie i nacisnal pedal. Silnik zawyl. -A wiec posluchaj mnie, tlusciochu. Sam to zrobie. Mam prawo milczec. Slyszales? A jesli cokolwiek powiem, to wy, pajace., mozecie uzyc tego przeciwko mnie w sadzie. Zlapales to, goro miesa? Oczywis- cie, gdybym nawet cos pisnal, to wy, idioci, natychmiast byscie to zapomnieli. Potem jest jeszcze cos o prawie do adwokata. Czy mozesz dopomoc mi w tej sprawie, grubasie? Hej, barylo, jak jest z tym prawnikiem? Widzialem to setki razy w telewizji. Klickman uchylil okno, zeby moc oddychac. Nassar spojrzal na jego buty i niemal sie rozesmial. Przestepca siedzial rozwalony na tylnym fotelu ze skrzyzowanymi nogami. -Biedny tluscioch. Nawet nie umie przeczytac mi moich praw. Ten samochod cuchnie, spaslaku. Dlaczego go nie umyjesz? Cuchnie dymem papierosowym. -Slyszalem, ze lubisz taki dym - odcial sie Klickman i poczul sie duzo lepiej. Nassar zachichotal, zeby pomoc przyjacielowi. Wystar- czajaco dopiekl im ten gowniarz. Mark spostrzegl zatloczony parking kolo wysokiego budynku. Samochody patrolowe staly w rownych rzedach. Nassar skrecil i zaparkowal na podjezdzie. Weszli glownymi drzwiami i ruszyli szybko dlugim korytarzem. Chlopak przestal wreszcie gadac. Byl na ich terenie. Wszedzie krecili sie policjanci. Strzalki kierowaly do aresztu, wiezienia, pokoju dla gosci, izby przyjec. Duzo znakow i pomieszczen. Staneli przed biurkiem z rzedem monitorow wewnetrznej telewizji i Nassar podpisal jakies 224 papiery. Mark rozgladal sie dookola. Klickmanowi zrobilo mu sie goprawie zal. Wygladal, jakby jeszcze zmalal. Ruszyli dalej. Winda zawiozla ich na trzecie pietro i ponownie staneli przed biurkiem. Strzalka na scianie mowila o skrzydle dla nieletnich i Mark wywnioskowal, ze sa juz blisko. Kobieta w mundurze z jakas lista w rece i plastykowa plakietka informujaca, ze ma na imie Dorem, zatrzymala ich, zerknela na swoja liste i powiedziala: -Sedzia Roosevelt chce, zeby Marka Swaya umieszczono w po- jc~ynczej celi. -Nie obchodzi mnie, gdzie go zamkniecie - odparl Nassar. - Po prostu zabierzcie go ode mnie. Kobieta zmarszczyla czolo i jeszcze raz spojrzala na liste. i- - Oczywiscie, Roosevelt chce, zeby wszystkich nieletnich umiesz- czac w pojedynczych celach. Mysli, ze to jest "Hilton". -A nie jest? Puscila uwage mimo uszu i wskazala Nassarowi, gdzie ma podpisac. Ten nagryzmolil pospiesznie swoje nazwisko i rzekl: -Teraz nalezy juz do ciebie. Niech Bog ma cie w opiece. I`; Po czym wraz z Klickmanem oddalil sie bez slowa. -Oproznij kieszenie, Mark - polecila kobieta, podajac mu duzy metalowy pojemnik. Wyciagnal banknot dolarowy, troche drobnych " i paczke gumy do zucia. Funkcjonariuszka przeliczyla pieniadze " i napisala cos na karteczce, ktora wlozyla nastepnie do pojemnika. ~. Filmowaly go dwie kamery stojace w rogu biurka, jego twarz odbijala `~ sie tez na ekranach tuzina monitorow wiszacych na scianie. Inna kobieta w mundurze stemplowala dokumenty. -Czy to jest wiezienie? - spytal Mark, rozgladajac sie na wszystkie strony. -Nazywamy to centrum zatrzyman - odparla. -Jaka jest roznica? Wydawalo sie, ze pytanie ja zirytowalo. -Sluchaj, Mark, mamy tutaj wszelkiego rodzaju wygadanych ' szczeniakow. Jesli chcesz uniknac klopotow, trzymaj jezyk za zeba- mi. = Wypowiadajac to ostrzezenie, nachylila sie nad nim, az poczul bijacy z jej ust nieprzyjemny zapach papierosow i czarnej kawy. -Przepraszam - rzekl i zwilgotnialy mu oczy. Nagle pojal, co go czeka. Za chwile zamkna go w pustym pokoju, z dala od matki, z dala od Reggie. -Chodz za mna - rozkazala Dorem, dumna, ze pokazala mu, kto tu ma wladze. Ruszyla, dzwoniac i pobrzekujac wiszacym u pasa 225 15 - Klient-'. i. pekiem kluczy. Otworzyla ciezkie drewniane drzwi i znalezli sie ~ - Dobrze, prosze pan. w korytarzu z rowno rozmieszczonymi po obu stronach szarymi - Czy moge ci cos przyniesc? nietalowymi drzwiami. Kazda cela oznaczorna byla numerem. Dorem zatrzymala sie przy szesnastce i otworzyla drzwi jednym ze swoich kluczy. - Wskakuj - powiedziala. Mark wszedl powoli do srodka. Pomieszczenie mialo jakies cztery metry szerokosci i siedem dlugosci. Lampy dawaly jaskrawe swiatlo, a na podlodze lezala czysta wykladzina. Po prawej stronie znajdowaly sie dwie koje. Dorem poklepala dlonia te wyzej. - Mozesz wybierac - rzekla tonem hostessy. - Sciany sa ze wzmacnianego betonu, a szyby z nietlukacego szkla, wiec nie probuj zadnych glupstw. - Okna byly dwa: jedno w drzwiach, drugie nad ubikacja, oba zbyt male, zeby przelozyc przez nie glowe. - Tutaj jest toaleta, z nierdzewnej stali. Nie uzywamy juz ceramicznych. Jeden dzieciak potlukl ja kiedys i podcial sobie zyly. Ale to wydarzylo sie w starym budynku. Ten jest o wiele milszy, nie uwazasz? Cudowny, chcial odpowiedziec, ale szybko przechodzila mu ochota do zartow. Usiadl na dolnej koi i oparl lokcie na kolanach. Wykladzina byla jasnozielona, taka sama jak ta, ktora bez przerwy widzial w szpitalu. -Wszystko w porzadku, Mark? - spytala Dorem bez najmniej- szego sladu sympatii w glosie. Zadawanie takich pytan nalezalo do jej obowiazkow. -Czy moge zadzwonic do matki? -Jeszcze nie. Bedziesz mogl wykonac kilka telefonow mniej wiecej za godzine. -Moze w takim razie pani zechcialaby do niej zadzwonic i powiedziec, ze u mnie wszystko dobrze? Na pewno strasznie sie martwi. Dorem usmiechnela sie i makijaz popekal jej pod oczami. Poglas- kala go po glowie. -Nie moge tego zrobic, Mark. Przepisy. Ale ona wie, ze wszystko jest okay. Moj Boze, przeciez za kilka godzin bedziesz juz w sadzie. -Jak dlugo trzymacie tu dzieci? -Niezbyt dlugo. Czasem kilka tygodni, ale zazwyczaj dzieci sa tu tylko przejsciowo, dopoki nie zapadnie wyrok i nie zostana odeslane albo do domu, albo do szkoly wychowawczej. - Zadzwonila kluczami. - Sluchaj, musze juz isc. Drzwi zatrzaskuja sie automatycz- nie, kiedy je zamykam, a w razie otwarcia ich bez mojego kluczyka wlacza sie alarm i sa duze klopoty. Wiec niech ei nie przychodza do glowy zadne pomysly, Mark. ` -Telefon. -Juz niedlugo, okay? Zamknela za soba drzwi. Rozlegl sie glosny trzask, a potem opanowala cisza. Mark przez dluga chwile wpatrywal sie w klamke. Nie mial v wrazenia, ze jest w wiezieniu. W oknach nie bylo krat. Czysta podloga '- i koje. Betonowe sciany pomalowane na przyjemny zolty kolor. v:' W filmach widzial wiele gorszych cel. Mial tyle powodow do zmartwienia: znowu jeczacy Ricky, pozar, matka, ktora powoli zaczyna miec dosc, przesladujacy go gliniarze _ i reporterzy. Nie wiedzial, od czego zaczac. Wyciagnal sie na gornej koi i zaczal wpatrywac w sufit. Gdzie, .~,~r u licha, podziewa sie Reggie? 226 W kaplicy, przyklejonej do bocznej sciany mauzoleum niczymwywolany przez raka guz, bylo zimno i wilgotno. Na zewnatrz padal deszcz i dwie ekipy telewizyjne z lokalnych stacji nowoorleanskich kulily sie przy swoich furgonetkach, ukryte pod parasolami. Tlum zebral sie calkiem spory, zwlaszcza jesli wzielo sie pod uwage, ze zmarly nie mial rodziny. Jego szczatki spoczywaly w por- celanowej urnie stojacej na mahoniowym stole. Z ukrytych w gorze glosnikow plynela zalobna piesn. Adwokaci, sedziowie i klienci zasiedli w tylnych rzedach. Barry Ostrze przeszedl dumnym krokiem w asyscie dwoch gangsterow. Mial na sobie odpowiednie ubranie: czarny dwurzedowy garnitur, czarna koszule, czarny krawat, czarne buty z jaszczurczej skory. Idealnie rowny kucyk. Przybyl pozno i z zado- woleniem obserwowal ciekawskie spojrzenia zalobnikow. W koncu znal zmarlego Jerome'a Clifforda od dawna. Cztery rzedy dalej wielce czcigodny Roy Foltrigg siedzial z Wallym Boxxem i z gniewna mina przygladal sie kucykowi. Adwokaci i sedziowie popatrzyli na Muldanna, potem na Foltrigga, a potem znowu na Muldanna. Dziwnie bylo widziec ich w jednym pomiesz- czeniu. Muzyka ucichla i za niewielkim pulpitem kolo urny pojawil sie pastor. Rozpoczal od przydlugiego nekrologu Jerome'a Sydneya Clifforda, do ktorego wrzucil wszystko, z wyjatkiem imion ulubionych zwierzat zmarlego. Mialo to te dobra strone, ze po skonczeniu przemowienia nie pozostawalo juz wiele do dodania. Ceremonia trwala krotko, tak jak sobie tego Romey zyczyl w swym 228 `:.ostatnim liscie. Adwokaci i sedziowie spogladali na zegarki. Z glos-~~ pikow poplynela kolejna piesn zalobna i kaplan poprosil wszystkich o przebaczenie. Ostatni wystep Romeya trwal mniej niz kwadrans. Nie bylo lez. Nawet sekretarce udalo sie opanowac. Corka byla nieobecna. Bardzo smutne. Zyl czterdziesci cztery lata i nikt po nim nie plakal. Kiedy Muldanno z wyniosla mina opuszczal kaplice, Foltrigg rzucil mu grozne spojrzenie. Poczekal, az wszyscy wyjda, i dopiero wtedy ruszyl w strone drzwi z Wallym za plecami. Kamery byly na miejscu, tak jak sie tego spodziewal. Wczesniej Boxx rozpuscil, gdzie trzeba, smakowite pogloski, ze sam wielki Roy Foltrigg ma zamiar uczestniczyc w pogrzebie, jak rowniez, ze istnieje szansa, iz przybedzie Barty Ostrze Muldanno. Ani Wally, ani Roy nie mieli pojecia, czy Muldanno naprawde przybedzie, ale byl to tylko przeciek, wiec nikogo nie obchodzilo, czy jest prawdziwy. Chodzilo o efekt. Jeden z reporterow poprosil o poswiecenie mu kilku minut i Roy zrobil to, co zwykle w takich momentach. Spojrzal na zegarek, przybral, wyraz twarzy swiadczacy, ze jest mu to okropnie nie na reke i wyslal Wally'ego po furgonetke. Nastepnie powiedzial to, co zawsze: - Dobrze, ale prosze sie streszczac. Za pietnascie minut musze byc w sadzie. - Nie widzial sali sadowej od trzech tygodni. Zazwyczaj bywal tam raz na miesiac, ale w wywiadach niezmiennie opowiadal o procesach, walce z przestepcami, ochronie interesow amerykanskich podatnikow. Nieustraszony pogromca bandytow. Ukryl sie pod parasolem i spojrzal w kamere. Reporter wymachiwal mu mikrofonem przed twarza. -Jerome Clifford byl panskim rywalem. Dlaczego wiec przyszedl pan na jego pogrzeb? Roy posmutnial w jednej sekundzie. -Jerome byl swietnym prawnikiem i moim przyjacielem. Scieralis- my sie wiele razy, ale zawsze szanowalismy sie nawzajem. Coz za facet. Laskawy nawet dla zmarlego. Nienawidzil Jerome'a (;lifforda, a Jerome Clifford nienawidzil jego, ale kamera rejestrowala tylko zlamane serce przepelnionego zalem przyjaciela. -Pan Muldanno zaangazowal nowego adwokata i zlozyl wniosek 0 odroczenie procesu. Co pan na to? -Jak pan wie, sedzia Lamond rozpatrzy ten wniosek jutro o dziesiatej rano. Decyzja nalezy do niego. Stany Zjednoczone sa gotowe do procesu w kazdym wyznaczonym przez niego terminie. -Czy spodziewa sie pan znalezc cialo senatora Boyette'a przed rozpoczeciem procesu? 229 I; '~ - Tak. Mysle, ze jestesmy tego coraz blizsi.-Cz to rawda, ze b l y p y pan w Memphis w kilka godzin po smierci n i pa a Clfforda. -Tak. - Wzruszyl lekko ramionami, jakby nie bylo to nic ll wielkiego. I ~ ~ - Doszly nas sluchy z Memphis, ze chlopak, ktory byl z panem Cliffordem, kiedy ten sie zastrzelil, moze cos wiedziec na temat sprawy ~~ ~,' Boyette'a. Jak jest naprawde? Foltrigg usmiechnal sie z zaklopotaniem, co bylo jego kolejna specjalnoscia. Kiedy odpowiedz brzmiala "tak", a Roy nie mogl ~'ty ~ E pomedziec tego na glos, lecz chcial mimo wszystko przeslac sygnal, usmiechal sie do reportera i mowil: "Nie moge tego skomentowac". i; - - Nie moge tego skomentowac - odparl i tym razem, rozgladajac flll I, sie, jakby jego czas sie konczyl i wzywaly go wazne sprawy. -Czy chlopiec wie, gdzie jest cialo? -Bez komentarza - odparl z irytacja. Deszcz przybral na sile, moczac mu skarpetki i buty. - Musze isc. Po godzinie spedzonej w celi Mark byl gotow uciec. Przyjrzal sie obu oknom. To nad ubikacja wzmocniono drutem, ale tym sie nie '~~ a`~ przejal: Gorzej, ze kazdy obiekt, ktory zechcialby sie przez nie wydostac, rowniez jedenastoletni chlopiec, musialby spasc prosto na znajdujacy sie pietnascie metrow nizej betonowy chodnik otoczony siatka i drutem kolczastym. Oba okna sa za grube i za male na ucieczke, uznal. Pozostawalo mu zatem uciec podczas transportu; nie wykluczal tez ;ui ni wziecia zakladnika lub dwoch. Widzial pare swietnych filmow o uciecz- ?"''"' kach z wi zienia. Na bardzie e j j podobala mu sie Ucieczka z Alcatraz z Clintem Eastwoodem. Na pewno cos wymysli. Dorem zapukala, zabrzeczala kluczami i weszla. W rekach trzymala ksiazke telefoniczna i czarny telefon, ktory podlaczyla do gniazdka w scianie. -Jest twoj na dziesiec minut - rzucila. - Bez rozmow zamiejs- cowych. Po tych slowach wyszla, zatrzaskujac za soba drzwi, a zapach jej tanich perfum rozszedl sie w powietrzu, sprawiajac, ze Marka zaczely szczypac oczy. Znalazl numer szpitala St. Peter's, poprosil o polaczenie z pokojem dziewiecset czterdziesci trzy i dowiedzial sie, ze z pokojem tym nie sa laczone zadne rozmowy. Ricky spi, pomyslal. Musi sie zle czuc. Odszukal numer Reggie i wysluchal glosu Clinta odtworzonego przez automatyczna sekretarke. Zadzwonil do biura Greenwaya, ale tam poinformowano go, ze doktor jest w szpitalu. Kiedy wyjasnil, kim jest, sekretarka oznajmila, ze doktor zapewne bada wlasnie Ricky'ego. Ponownie zadzwonil do Reggie i zostawil pilna wiadomosc: "Wydostan mnie z wiezienia, Reggie!" Polaczyl sie z jej domem i znowu wysluchal automatycznej sekretarki. Wbil spojrzenie w telefon. Zostalo mu siedem minut i musial cos zrobic. Przerzucal strony ksiazki telefonicznej, az znalazl spis numerow Departamentu Policji Miasta Memphis. Wybral polnocny komisariat i wykrecil numer. -Detektyw Klickman - powiedzial. -Chwileczke - odparl glos na drugim koncu. Przez kilka sekund panowala cisza, po czym inny glos zapytal: - Na kogo pan czeka? Mark odchrzaknal i starajac sie mowic grubym glosem, rzekl: -Na detektywa Klickmana. -Jest na sluzbie. -Kiedy konczy sie jego zmiana? -Mniej wiecej w czasie lunchu. -Dzieki. - Odlozyl szybko sluchawke, zastanawiajac sie, czy rozmowy sa na podsluchu. Pewnie nie. W koncu z tych telefonow korzystaja kryminalisci i ludzie tacy jak on, ktorzy dzwonia do swoich adwokatow i rozmawiaja o powaznych sprawach. Podsluch bylby nie do pomyslenia. Zapamietal numer i adres komisariatu, po czym wyszukal na zoltych stronach ksiazki telefonicznej dzial "Restauracje". Wykrecil numer i przyjazny glos oznajmil: -"Pizza Domino". Czy moge przyjac zamowienie? Mark znow odchrzaknal i odezwal sie ochryple: -Tak, chcialbym zamowic cztery najwieksze pizze ze wszystkimi dodatkami. -To wszystko? -Tak. Prosze dostarczyc je punktualnie o dwunastej w poludnie. -Pana nazwisko? -Zamawiam je dla detektywa Klickmana z polnocnego komisa- riatu. Gdzie dostarczyc? -Komisariat polnocny. Allen Road numer trzy tysiace szescset trzydziesci trzy. Prosze pytac o Klickmana. -Bylismy tam juz, zapewniam pana. Panski numer telefonu? 230 231 -Piecset piecdziesiat piec osiemdziesiat dziewiec osiemdziesiatdziewiec. Nastapila chwila milczenia, gdy kasa podliczala naleznosc. -To bedzie czterdziesci osiem dolarow i dziesiec centow. -Swietnie. Prosze je dostarczyc dopiero w poludnie - przypo- mnial Mark i z dudniacym sercem odlozyl sluchawke. Skoro zrobil to raz, dlaczegoz by nie mial sprobowac jeszcze? Znalazl numery "Pizza Hut", a bylo ich w Memphis siedemnascie, i zaczal skladac zamowienia. Trzy pizzerie odpowiedzialy, ze sa zbyt oddalone od centrum, wiec odlozyl sluchawke. Jedna dziewczyna byla podejrzliwa, stwierdzila, ze Mark ma za mlody glos, i wtedy tez odlozyl sluchawke. Ale poza tym bylo to rutynowe dzialanie, zgodnie z zasada: zloz zamowienie, podaj adres oraz numer telefonu i pozwol wolnemu rynkowi dokonac reszty. Kiedy Dorem zapukala do drzwi dwadziescia minut pozniej, zamawial wlasnie dla Klickmana chinskie jedzenie od "Chlopcow Wonga". Natychmiast odlozyl sluchawke i podszedl do koi. Dorem z gleboka satysfakcja, jakby odbierala zabawke niegrzecznemu dziecku, odlaczyla telefon. Nie byla jednak dosc szybka. Detektyw Klickman zdazyl zamowic okolo czterdziestu dobrze wypieczonych, maksymalnej wielkosci plackow pizzy z wszelkimi dodatkami oraz tuzin chinskich dan. Wszystko to miano dostarczyc mu okolo poludnia, za laczna sume niemal pieciuset dolarow. Gronke miala kaca. Przelknal kolejna tabletke od bolu glowy i napoczal czwarty juz sok pomaranczowy. Stal przy oknie w pokoju hotelowym, boso, z rozluznionym paskiem u spodni, rozpieta koszula i obolaly sluchal niepokojacego raportu Jacka Nance'a. -To sie stalo niecale pol godziny temu - rzekl siedzacy na blacie biurka Nance, gapiac sie w sciane i probujac nie dostrzegac plecow gangstera. -Dlaczego? - warknal Gronke. -Musi chodzic o sad dla nieletnich. Wzieli go prosto do aresztu. To znaczy, do diabla, nie moga tak po prostu zabrac jakiegos dzieciaka czy kogokolwiek innego i wsadzic go do wiezienia. Musieli zlozyc cos w sadzie dla nieletnich. Cal jest tam teraz i sprawdza, o co chodzi. Moze niedlugo sie dowiemy, nie mam pojecia. Akta sadu dla nieletnich sa tajne, jak sadze. -Chce je miec, do jasnej cholery. Nance zawrzal, ale w ostatniej chwili ugryzl sie w jezyk. Nienawidzil Gronkego i jego bandy nozownikow. Chociaz potrzebowal stu dokow godzine, mial juz serdecznie dosc siedzenia w tym brudnym, dymionym pokoju i czekania jak pacholek, az ktos wyda mu rozkaz. aniedbywal innych klientow, a Cal byl kompletnie wyczerpany :nerwowo. -Staramy sie - odparl. -To starajcie sie jeszcze bardziej - warknal Gronke do szyby. - Teraz musze zadzwonic do Barry'ego i powiedziec mu, ze chlopaka Zgarneli i nie sposob sie do niego dostac. Pewnie gdzies go zamkneli, pilnuja go gliniarze. - Dokonczyl sok pomaranczowy i rzucil puszke w strone kosza. Spudlowal i puszka uderzyla w sciane. Spojrzal na Nance'a. - Barry bedzie chcial wiedziec, czy mozna jakos dotrzec do `-dzieciaka. Co bys sugerowal? -Sugerowalbym, zebyscie zostawili go w spokoju. Nie jestescie ~,,~ Nowym Orleanie i nie macie do czynienia z jakims gnojkiem, "'ktorego mozecie sprzatnac bez zwracania niczyjej uwagi. To powazna sprawa. Chlopak jest pod obserwacja. Jesli zrobicie cos glupiego, zwali ~~e wam na glowy setka federalnych i pan wraz z panem Muldannem zgnijecie w wiezieniu. Tutaj, nie w Nowym Orleanie. -Tak, tak - Gronke pomachal z obrzydzeniem rekami i wrocil do okna. - Chce, zebyscie nie spuszczali go z oka. Jesli gdzies go ~~5rzeniosa; musze o tym natychmiast wiedziec. Jezeli zabiora go do sadu, rowniez musze o tym wiedziec. Glowkuj, Nance. To twoje miasto. Znasz tu ulice i zaulki. Od tego przeciez jestes. Dobrze ci ~y placimy. -Tak jest, prosze pana - rzekl glosno Nance i wyszedl z pokoju. 232 i~t -Gliny. Dzisiaj rano zlozono wniosek oskarzajacy Marka o po- pelnienie przestepstwa i Roosevelt wydal nakaz umieszczenia go v w areszcie. - Wskazal palcem. - Wezmy twoj samochod. Ja poprowadze. -Kto zlozyl wniosek? -Foltrigg. Dianne dzwonila ze szpitala, to stamtad go zabrali. Pobila sie z gliniarzami i Ricky znowu sie wystraszyl. Rozmawialem ~' z nia i zapewnilem, ze wydostaniemy Marka. Otworzyli samochod, trzasneli drzwiami i szybko odjechali. R lt z l termin roz raw na dzis w poludnie - Kazdego czwartkowego ranka Reggie odbywala dwugodzinny seans terapeutyczny ze swoim psychiatra, doktorem Elliotem Levinem, ktory zajmowal sie nia juz od dziesieciu lat. To on byl architektem jej sukcesu, czlowiekiem, ktory odnalazl czesci ukladanki i pomogl z powrotem dopasowac je do siebie. Nie nalezalo im przeszkadzac w czasie sesji. Clint chodzil nerwowo po poczekalni. Dianne dzwonila juz dwukrotnie. Odczytala mu przez telefon tresc wezwania i wniosku zlozonego w sadzie dla nieletnich. Clint skontaktowal sie z sedzia Rooseveltem, centrum zatrzyman oraz biurem Levina, a teraz czekal niecierpliwie, az wybije jedenasta. Recepcjonistka starala sie nie zwracac na niego uwagi. Reggie miala na twarzy usmiech, kiedy doktor Levin zakonczyl seans. Poglaskala go po policzku i trzymajac sie za rece, wyszli do wylozonej pluszem poczekalni, gdzie zastali Clinta. Reggie przestala sie usmiechac. -O co chodzi? - spytala, pewna, ze wydarzylo sie cos strasznego. -Musimy isc - rzekl jej sekretarz, biorac ja pod ramie i kierujac do drzwi. Reggie skinela na pozegnanie Levinowi, ktory obserwowal cala scene. Weszli na chodnik obok niewielkiego parkingu. -Marka Swaya zatrzymano - poinformowal Clint. - Jest w areszcie. -Co?! Kto?! -ooseve wyznac y p y wyjasnil Clint. -W poludnie! To jakas bujda. Za piecdziesiat szesc minut?! -Harry przyspieszyl termin. Rozmawialem z nim godzine temu, . alf nie chcial skomentowac tresci wniosku. W gruncie rzeczy mial ~'. bardzo niewiele do powiedzenia. Dokad jedziemy? _ - Zastanawiala sie przez moment, po czym odparla: _ - Jest w centrum zatrzyman i nie wydostane go stamtad. Jedzmy ?~- do aydu dla nieletnich. Musze zobaczyc ten wniosek i porozmawiac a H a erym Rooseveltem. To absurdalne - rozprawa w kilka godzin po f;~loeniu wniosku! Prawo okresla termin na trzy do siedmiu dni, nie ~= trzy do siedmiu godzin. Czy dopuszczalne jest przyspieszenie terminu? -Tak, ale tylko w wyjatkowych wypadkach. Wcisneli Harry'emu ~;~kis kit. Przestepstwo! Co niby ten dzieciak zrobil? To szalenstwo. '-.probuja zmusic go do mowienia, Clint, to wszystko. l- - A wiec nie spodziewalas sie czegos takiego? ~ ' - Oczywiscie, ze nie. Nie tutaj, nie w sadzie dla nieletnich. ~` Myslalam o wezwaniu do stawienia sie przed lawa przysieglych v~-w Nowym Orleanie, lecz nie o sadzie dla nieletnich. Mark nie popelnil zadnego przestepstwa. Nie mozna wiec go zamknac. -Ale juz sie stalo. Jason McThune zapial rozporek i trzy razy wdusil przycisk, zanim antyczny pisuar splynal woda. Na scianie utworzyly sie brazowe zacieki, a podloga byla mokra. McThune podziekowal Bogu, ze pracuje w budynku federalnym, gdzie wszystko lsni czystoscia i elegan- cja. Wolalby klasc lopata asfalt niz pracowac w sadzie dla nieletnich. Ale wlasnie byl tu, czy mu sie to podobalo, czy nie, tracac czas na sprawe Boyette'a, poniewaz tak chcial K.O. Lewis. A K.O. wypelnial rozkazy pana F. Demona Voylesa, od czterdziestu dwoch lat dyrektora 2~., 235 FBI. W ciagu tych czterdziestu dwoch lat ani jeden kongresman - czytym bardziej senator - nie zostal zamordowany. Fakt wiec, ze cialo Boyda Boyette'a tak dobrze ukryto, wprawial wszystkich w zrozumiale rozdraznienie. Pan Voyles byl niezadowolony nie tyle z powodu zabojstwa, ile dlatego, ze FBI nie potrafilo szybko zakonczyc sprawy. Instynkt podpowiadal McThune'owi, ze pannna Reggie Love przybedzie lada chwila, poniewaz Marka Swaya zabrano jej praktycznie spod nosa, i doszedl do wniosku, ze bedzie wsciekla, kiedy jego, McThune'a, zobaczy. Zapewne zrozumie, ze te prawne podstepy mialy swoje zrodlo w Nowym Orleanie, nie w Memphis, i ponad wszelka watpliwosc nie w jego biurze. Na pewno zrozumie, ze on, McThune, jest tylko pokornym agentem FBI sluchajacym plynacych z gory rozkazow i robiacym to, co nakaza mu prawnicy. Ale moze uda mu sie uniknac spotkania jej do czasu, az wszyscy znajda sie na sali sadowej. A moze nie. Otworzyl drzwi toalety, wyszedl na korytarz i... stanal twarza w twarz z Reggie Love. Krok za nia szedl Clint. Zobaczyla go natychmiast i w jednej sekundzie przyparla do sciany. Byla wyraznie poruszona. -Dzien dobry, panno Love - rzekl, usmiechajac sie z trudem. -Nazywam sie Reggie, McThune. -Dzien dobry, Reggie. -Kto jest tu z toba? - spytala, ciskajac oczami gromy. -Slucham? -Twoja banda, twoj gang, twoja grupka rzadowych konspirato- row. Kto tu jest? To nie stanowilo zadnej tajemnicy. Mogl jej powiedziec. -George Ord, Thomas Fink z Nowego Orleanu i K.O. Lewis. -Kto to jest K.O. Lewis? -Zastepca dyrektora FBI. Z Waszyngtonu. -Co on tu robi? - Jej pytania byly urywane i szybkie, mierzyly niczym strzaly w oczy McThune'a. Stal przygwozdzony do sciany, bojac sie poruszyc, ale mimo wszystko probujac przybrac nonszalancka mine. Gdyby Fink, Ord albo bron Boze K.O. Lewis zobaczyli go w tej pozycji, bylby skonczony: -Coz, ja,.hm... -Nie zmuszaj mnie do poruszania sprawy kasety - powiedziala, tak czy owak poruszajac te cholerna sprawe. - Chce znac prawde. Chnt stal za nia z aktowka w rece i przygladal sie przechodzacym ludziom. Wygladal na nieco zaskoczonego ta konfrontacja i tempem, w jakim sie odbywala. 236 McThune wzruszyl ramionami, jakby juz dawno zapomnial o ka-secie, ale skoro o niej wspomniala, to co tam. -Mysle, ze biuro Foltrigga zadzwonilo do pana Lewisa i po- prosilo go, zeby tu przyjechal. To wszystko. -Wszystko? Mieliscie, chlopcy, spotkanie z sedzia Rooseveltem dzisiaj rano? -Tak, mielismy. -Nie pomysleliscie, zeby do mnie zadzwonic, cci' -Hm, sedzia powiedzial, ze do ciebie zadzwoni. -Rozumiem. Czy zamierzasz zeznawac podczas naszej malej ~w rozprawy w poludnie? -Bede zeznawal, jesli zostane powolany na swiadka. Wycelowala palcem w jego twarz. Paznokiec byl dlugi, zakrzywiony, starannie wymanikiurowany i polakierowany na czerwono. McThune J obserwowal go z przestrachem. -Trzymaj sie faktow, okay? Jedno klamstwo, chocby najmniejsze, jedno nieuzasadnione stwierdzenie, jedna krzywdzaca mojego klienta ~. uwaga, a poderzne ci gardlo. Rozumiesz? McThune rozgladal sie po korytarzu z glupkowatym usmiechem, jakby byli tylko para kumpli sprzeczajacych sie o blahostke. -Rozumiem - odparl, szczerzac zeby. Reggie odwrocila sie i odeszla z Clintem u boku. Agent wslizgnal _'., sie z powrotem do toalety, chociaz wiedzial, ze ta kobieta nie zawahalaby sie podazyc za nim, gdyby miala akurat jakis plan. -O co w tym wszystkim chodzilo? - spytal Clint. -Przypomnialam mu o obowiazku mowienia prawdy, tylko tyle. - Mijali tlumy oskarzonych - wypierajacych sie ojcostwa, nie placacych alimentow, mlodocianych przestepcow - i ich prawnikow -rbitych w niewielkie grupki pod scianami. -A te slowa o jakiejs kasecie? -Nie mowilam ci o tym? -Nie. -Puszcze ci ja pozniej. Jest cudowna. `' Otworzyla drzwi z napisem: SEDZIA HARRY M. ROOSEVELT, i weszli do ciasnego pokoju z czterema biurkami posrodku i rzedami szaf na akta wzdluz scian. Reggie podeszla prosto do biurka pierwszego z lewej, przy ktorym ladna czarna dziewczyna pisala cos na maszynie. Wedlug stojacej na biurku tabliczki nazywala sie Marcia Riggle. -Przestala pisac i rzekla z usmiechem: -Czesc, Reggie. -Czesc, Marcia. Gdzie jest pan sedzia? 237 il;i~ j ~~.,,I ~ ~ LI~1i li j:l ;. I~~~ W dniu swoich urodzin Marcia otrzymywala kwiaty od kancelariiprawnej Reggie Love, a na Boze Narodzenie zawsze czekaly na nia czekoladki. Byla prawa reka sedziego Robsevelta, czlowieka tak przepracowanego, ze nie mial czasu na pamietanie o takich rzeczach jak umowione wyklady czy obchody rocznicowe. Ale Marcia zawsze pamietala. Przed dwoma laty Reggie prowadzila jej sprawe rozwodowa. Mama Love gotowala dla niej lasagne. -Jest na sali sadowej. Powinien skonczyc za kilka minut. Ty jestes wyznaczona na dwunasta, prawda? -Tak mi powiedziano. -Probowal dodzwonic sie do ciebie od samego rana. -Coz, nie udalo mu sie. Poczekam w jego gabinecie. -Oczywiscie. Chcesz kanapke? Zaraz bede zamawiala dla niego lunch. -Nie, dzieki. - Reggie wziela swoja aktowke i poprosila Clinta, zeby poczekal na korytarzu i wygladal Marka. Do dwunastej brako- walo dwudziestu minut i chlopiec powinien wkrotce sie zjawic. Marcia dala jej kopie wniosku Foltrigga i Reggie weszla do gabinetu sedziego tak, jakby wchodzila do swojego wlasnego. Po chwili zamknely sie za nia drzwi. Harry i Irene Rooseveltowie rowniez jadali przy stole Mamy Love. Niewielu prawnikow z Memphis spedzalo tyle czasu w sadzie dla nieletnich co Reggie Love, totez w ciagu ostatnich czterech lat wzajemny stosunek sedziego Harry'ego Roosevelta i adwokat Reggie Love zmienil sie z szacunku w przyjazn. Jedyna chyba rzecza, ktora przyznano Reggie w trakcie podzialu majatku z Joe Cardonim, byly cztery roczne bilety na mecze koszykowki w Memphis. We trojke - Harry, Irene i Reggie - obejrzeli wiele rozgrywek w sali Pyramid. Z czwartego biletu korzystal czasem Elliot Levin lub jakis inny, aktualny przyjaciel Reggie. Po koszykowce jechali zazwyczaj na sernik do "Cafe Expresso" w dzielnicy Peabody albo - w zaleznosci od nastroju sedziego - na pozna kolacje do "Paulette" w srodmiesciu. Harry byl ciagle glodny, bezustannie planowal nastepny posilek. Irene wypominala mu jego wage, wiec jadl coraz wiecej. Reggie zartowala sobie czasem z niego, totez za kazdym razem, kiedy wspominala o kaloriach i kilogramach, pytal ja o Mame Love i jej makarony, sery oraz ciasta. Sedziowie sa istotami ludzkimi. Potrzebuja przyjaciol. Harry mogl jadac i przyjaznic sie z Reggie czy z jakimkolwiek innym prawnikiem, a mimo to zachowac niezalezny sedziowski obiektywizm. 238 Reggie podziwiala zorganizowany balagan panujacy w jego gabi-;_;:~ecie. Na podlodze lezal stary, wyplowialy dywan, pokryty w wiekszo- ~ci rowniutkimi, wysokimi na trzydziesci centymetrow stosami pozwow innych sadowych dokumentow. Podniszczone polki zajmowaly dwie sciany, ale ksiazek nie bylo widac, poniewaz zaslanialy je wystajace na kilka centymetrow poza krawedz polki sterty pozwow i stenogramow. ' ~,rube teczki z dokumentami poupychano w kazdym mozliwym t. miejscu. Trzy stare drewniane krzesla przycupnely zalosnie za biurkiem. Jedno przykrywala gora akt. Drugie wrecz stalo na aktach. Trzecie ~:: bylo na razie puste, ale Reggie nie miala watpliwosci, ze przed ~yvieczorem i ono zostanie wykorzystane jako powierzchnia magazyno- q~? ~va. Usiadla w nim i spojrzala na biurko. Chociaz teoretycznie wykonano je z drewna, poza sciankami -:.Znymi i przodem material ten byl zupelnie niewidoczny. Nie ~3~tniala szansa sprawdzenia, czy blat pokrywala skora, czy chrom. awet sam Harry zapomnial juz, jak wyglada blat jego biurka. Gorna sc nalezala do March i jej rownych, wznoszacych sie w gore na Wadziescia centymetrow stosow prawniczych dokumentow. Trzy- tlziesci centymetrow na podlodze, dwadziescia na biurku. Ponizej, `: i glebiej, znajdowal sie olbrzymi kalendarz na tysiac dziewiecset osiemdziesiaty szosty rok, ktorego Harry uzywal do wyprobowywania -t dlugopisow i bazgrania, kiedy nudzili go natretni prawnicy. Dalej zaczynala sie ziemia niczyja. Nawet Marcia bala sie tam zagladac. Na oparciu krzesla sekretarka przykleila tuzin zoltych karteczek informujacych zapewne o najpilniejszych sprawach tego ranka. Pomimo chaosu panujacego w jego gabinecie Harry Roosevelt byl r najbardziej zorganizowanym sedzia, jakiego Reggie spotkala w czasie swojej krotkiej czteroletniej kariery. Nie musial tracic czasu na studiowanie przepisow prawnych, poniewaz wiekszosc z nich sam napisal. Powszechnie znano jego sklonnosc do oszczednego uzywania slow, a wydawane przez niego wyroki i orzeczenia sprawialy wrazenie lakonicznych w zestawieniu z prawniczymi standardami. Nie tolerowal dlugasnych pozwow pisanych przez niektorych jurystow, a przemowy ~= szczegolnie gadatliwych oratorow ucinal w zarodku. Madrze dys- ponowal swoim czasem, a o reszte troszczyla sie Marcia. Jego gabinet ~i biuro cieszyly sie pewnego rodzaju slawa w prawniczych kregach :: Memphis i Reggie podejrzewala, ze Harry jest z tego calkiem zadowolony. Podziwiala go niezmiernie, nie tylko za madrosc i uczci- -wosc, ale takze za przywiazanie do stanowiska. Wiele razy mogl juz przeniesc sie do znamienitszego sadu, z eleganckim biurkiem, urzed- ~': pikami i asystentami, czystym dywanem i dzialajaca klimatyzacja. 239 Zaczela przegladac wniosek. Zlozyli go Foltrigg i Fink, podpisaniu dolu. Zadnych szczegolow, tylko ogolnikowe stwierdzenia Oskar- zajace nieletniego Marka Swaya o utrudnianie sledztwa wladzom federalnym przez odmowe wspolpracy z FBI i biurem prokuratora stanowego dla poludniowego dystryktu Luizjany. Czula pogarde dla Roya za kazdym razem, kiedy widziala jego nazwisko. Ale moglo byc gorzej. Podpis Foltrigga mogl widniec pod dokumen- tem wzywajacym Marka Swaya do stawienia sie przed lawa przysieg- lych w Nowym Orleanie. Takie posuniecie byloby calkowicie legalne i sluszne, totez Reggie wydalo sie dosc zaskakujace, ze Roy wybral Memphis na miejsce ataku. W wypadku niepowodzenia Nowy Orlean stal nastepny w kolejce. Drzwi otworzyly sie i masywna czarna toga wkroczyla do srodka, goniona przez Marcie odczytujaca z dlugiej listy sprawy, ktore musialy byc zalatwione natychmiast. Harty sluchal, nie podnoszac wzroku, rozpial toge i rzucil ja na krzeslo, to z aktami pod spodem. -Dzien dobry, Reggie - powiedzial z usmiechem. Stanal obok niej i poklepal ja po ramieniu. - To bedzie wszystko - rzekl spokojnie do March; ta wyszla, zamykajac za soba drzwi. Harry odkleil male zolte karteczki, nie czytajac ich, i opadl ciezko na krzeslo. -Jak sie miewa Mama Love? - spytal. -Dobrze. A ty? -Wspaniale. Wcale nie jestem zaskoczony twoja wizyta. -Nie musiales podpisywac nakazu umieszczenia Marka w aresz- cie. Przyprowadzilabym go tutaj, wiesz o tym, Harty. Wczoraj zasnal na hustawce, na werandzie u Mamy Love. Jest w dobrych rekach. Harty usmiechnal sie i przetarl oczy. Niewielu prawnikow mowilo mu po imieniu w biurze. Ale w ustach Reggie brzmialo to naprawde przyjemnie. -Reggie, Reggie. Zawsze uwazasz, ze twoi klienci zostali nie- slusznie osadzeni w areszcie. -To nieprawda. -Myslisz, ze wszystko jest w porzadku, kiedy zabierzesz ich do domu i nakarmisz. -To pomaga. -Tak, wiem. Ale zdaniem pana Orda i FBI mlodemu Markowi Swayowi grozi niebezpieczenstwo. -Co ci powiedzieli? -To sie okaze w trakcie rozprawy. -Musieli byc bardzo przekonywajacy, Harry. O rozprawie dowiedzialam sie na godzine przed jej rozpoczeciem. To chyba rekord. 240 -Myslalem, ze bedziesz zadowolona. Mozemy zrobic to jutro,~` jesli wolisz. Z przyjemnoscia kaze panu Ordowi troche poczekac. -Nie, dopoki Mark jest w areszcie. Daj mi go pod opieke .- i przelozmy rozprawe na jutro. Potrzebuje czasu, zeby sie zastanowic. -- Boje sie wypuscic go przed wysluchaniem oskarzenia. -Dlaczego? -Wedlug FBI w miescie znajduja sie pewni bardzo niebezpieczni ludzie, ktorzy chca go uciszyc. Znasz niejakiego Gronkego i jego opli Bona i Piriniego? Slyszalas o nich kiedykolwiek? -Nie. -Ja rowniez nie. Az do dzisiejszego ranka. Zdaje sie, ze ci ~'~, panowie przyjechali do naszego kochanego miasta z Nowego Orleanu ~~ i ze sa bliskimi wspolpracownikami pana Muldanna czy tez Ostrza, ~' jak podobno lubi byc nazywany. Bogu dzieki, ze mafia nigdy nie zagniezdzila sie w Memphis. To przerazajace sprawy, Reggie, doprawdy `y, przerazajace. Ci faceci nie przyjechali tutaj grac w kregle. -Tez sie boje. -Czy mu grozono? -Tak. Wczoraj w szpitalu. Powiedzial mi o tym i od tego czasu nic rozstawalismy sie. -A wiec jestes teraz jego ochroniarzem? -- Nie, nie jestem. I nie sadze, zeby kodeks dawal ci prawo ` umieszczania dzieci w areszcie tylko dlatego, ze moze im grozic niebezpieczenstwo. -Reggie, moja droga, ja napisalem ten kodeks. Moge wydac nakaz umieszczenia w areszcie kazdego dziecka oskarzonego o prze- stepstwo. To prawda, Harry byl autorem kodeksu. A sady apelacyjne juz dawno przestaly podawac w watpliwosc jego orzeczenia. -Jakiez to przestepstwa popelnil Mark wedlug Foltrigga i Finka? Harry wyciagnal z szuflady dwie jednorazowe chusteczki i wy- dmuchal nos. Usmiechnal sie ponownie. -On nie moze milczec, Reggie. Jesli cos wie, musi im powiedziec. Znasz prawo. ~- Zakladasz, ze on cos wie. -Nic nie zakladam, Reggie. Wniosek zawiera pewne oskarzenia, czesciowo oparte na faktach, a czesciowo na domyslach. Dokladnie tak jak wszystkie wnioski. Nie uwazasz? Reggie, nie poznamy prawdy, -jesli nie odbedzie sie rozprawa. -Wierzysz w bzdury, ktore wypisuje Slick Moeller? -Nie wierze w nic, Reggie, dopoki ktos nie zlozy w moim sadzie .6 - Klient 241 zeznan pod przysiega, a wtedy wierze mniej wiecej w dziesiec procent tego, co uslyszalem. Nastapilo dlugie milczenie, podczas ktorego sedzia zastanawial sie, czy zadac pytanie. W koncu je zadal: -A zatem, Reggie, co wie ten chlopak? -Przeciez to poufne informacje, Harry. Usmiechnal sie. -Czyli wie wiecej, niz powinien. -Mozna tak to ujac. -Jesli sa to informacje istotne dla sledztwa, musi im je ujawnic, Reggie. -A jesli odmowi? -Nie mam pojecia. Na razie jeszcze nie odmowil. Jak bystry jest ten chlopak? -Bardzo bystry. Rozbita rodzina, brak ojca, matka pracuje, wyrosl na ulicach. To, co zwykle. Rozmawialam wczoraj z jego wychowawca. Mark chodzi do szostej klasy i wyjawszy matematyke, ma same celujace. Jest naprawde bardzo zdolny, oprocz tego, ze umie sobie radzic. -Nie sprawial dotad zadnych klopotow? -Zadnych. To wspanialy chlopak, Harry. Naprawde niezwykly. -Wiekszosc twoich klientow to niezwykle dzieci, Reggie. -Ten jest wyjatkowy. Nie znalazl sie tu ze swojej winy. -Mam nadzieje, ze uzyska pelna porade prawna. Rozprawa moze byc ciezka. -Wiekszosc moich klientow uzyskuje pelna porade prawna, Harry. Rozleglo sie pukanie do drzwi i weszla Marcu. -Twoj klient jest tutaj, Reggie. Pokoj swiadkow C. -Dzieki. - Reggie wstala i podeszla do drzwi. - Do zobaczenia za pare minut, Harry. -Tak, Reggie. I jeszcze jedno. Pamietaj, ze jestem surowy dla dzieciakow, ktore nie wykonuja moich polecen. -Wiem. Mark siedzial na skladanym krzesle, oparty o sciane, z rekami splecionymi na piersiach i skonsternowanym wyrazem twarzy. Od trzech godzin traktowano go jak skazanca i zaczynal sie juz do tego przyzwyczajac. Nie zostal pobity przez policjantow ani przez innych wiezniow. 242 ~' pomieszczenie bylo malenkie, pozbawione okien i marnie oswiet-~. Reggie weszla, przysunela sobie krzeslo i usiadla obok chlopca. -- iele razy byla w tym pokoju w podobnych okolicznosciach. Mark ~~~iechnal sie z wyrazna ulga. -Jak ci sie podoba w wiezieniu? - spytala. ~>> ~q, - Jeszcze mnie nie nakarmili. Czy mozemy ich zaskarzyc? -Byc moze. Jak sie miewa Dorem, dama z kluczami? ~_~, - Straszny babsztyl. Skad ja znasz? -Bylam tu nie jeden raz, Mark. To moja praca. Jej maz wodsiadu~e trzydziestoletni wyrok za napad na bank. -wietnie. Zapytam o niego, kiedy ja znowu spotkam. Czy ja wracam, Reggie? Chcialbym wiedziec, co sie dzieje, rozumiesz? ~ Coz, to bardzo proste. Za kilka minut sedzia Harry Roosevelt ~` worzy w swojej sali sadowej rozprawe, ktora moze potrwac pare ~~~odzin. Prokurator stanowy i FBI twierdza, ze dysponujesz waznymi _ formacjami, nalezy wiec sie spodziewac, iz poprosza sedziego, aby ~' dal ci nakaz zlozenia zeznan. -Czy sedzia moze mnie do tego zmusic? ' Reggie mowila teraz bardzo powoli i ostroznie. Mark byl jedenas- letnim chlopakiem, bystrym i wiele rozumiejacym, ale ona widziala ~etki takich jak on i zdawala sobie sprawe, ze w tej chwili jest tylko ~v~ystraszonym malym chlopcem. Mogl slyszec jej slowa, ale mogl tez =~h nie slyszec. Albo mogl slyszec to, co chcial, wiec nalezalo zachowac ostroznosc. -Nikt nie moze cie zmusic do mowienia. -To dobrze. -Sedzia jednak ma prawo umiescic cie ponownie w celi, jesli nie bedziesz zeznawac. -Zamknac mnie z powrotem w wiezieniu?! Tak. -Nie rozumiem. Przeciez nie zrobilem nic zlego, a siedze ~J w wiezieniu. Po prostu tego nie pojmuje. -To bardzo proste. Jesli - i klade nacisk na slowie "jesli" - sedzia Roosevelt nakaze ci odpowiedziec na pewne pytania, a ty odmowisz, mozesz zostac uznany za winnego obrazy sadu, polegajacej wlasnie na odmowie odpowiedzi, na nieposluszenstwie w stosunku do sedziego. Wprawdzie nigdy nie slyszalam, zeby jedenastoletniego chlopca uznano za winnego obrazy sadu, ale gdyby dorosly czlowiek odmowil wykonania polecenia sedziego, poszedlby za to do wiezienia. -Ja nie jestem dorosly. -To prawda, mimo to nie sadze, zeby sedzia wypuscil cie 243 z aresztu, jesli nie zechcesz odpowiedziec na te pytania. Widzisz,Mark, prawo jest bardzo stanowcze w tej kwestii. Osoba dysponujaca informacjami o podstawowym znaczeniu kila sledztwa w sprawie kryminalnej nie moze odmowic ich ujawnienia tylko dlatego, ze czuje sie zagrozona. Innymi slowy, niebezpieczenstwo grozace tobie lub twojej rodzinie nie daje ci podstaw do odmowy zlozenia zeznan. -To naprawde glupie prawo. -Ja tez nie do konca sie z nim zgadzam, ale to bez znaczenia. Prawo jest prawem i nie ma od niego wyjatkow, nawet dla dzieci. -A wiec wtraca mnie do wiezienia za obraze sadu? -To bardzo prawdopodobne. -Czy mozemy zaskarzyc sedziego albo zrobic cos innego, zebym mogl wyjsc na wolnosc? -Nie. Nie mozna zaskarzyc sedziego. A poza tym sedzia Roosevelt to bardzo dobry i sprawiedliwy czlowiek. -Nie moge sie doczekac, zeby go spotkac. -Spotkasz go za chwile. Mark sie zamyslil. Jego krzeslo kiwalo sie rytmicznie. -Jak dlugo bede w wiezieniu? -Zakladajac, ze zostaniesz tam odeslany, przypuszczalnie do czasu, kiedy zdecydujesz sie wykonac polecenie sedziego. Az zaczniesz mowic. -W porzadku. A jesli nie zechce mowic? Jak dlugo beda mnie tam trzymac? Miesiac? Rok? Dziesiec lat? -Nie sposob odpowiedziec na to pytanie, Mark. Nikt tego nie wie. -Sedzia tez nie? -Nie. Jesli nawet posle cie do wiezienia za obraze sadu, nie uwazam, zeby wiedzial, na jak dlugo. Nastapila kolejna meczaca pauza. Mark spedzil trzy godziny w celi Dorem i stwierdzil, ze nie jest to takie zle miejsce. Widzial filmy, w ktorych gangi walczyly i szalaly; kapusie gineli od wykonanej recznie broni; straznicy torturowali wiezniow; wiezniowie atakowali sie nawzajem - Hollywood w najlepszym wydaniu. Ale tu dawalo sie wytrzymac. A jaka byla alternatywa? Pozbawiona miejsca, ktore mozna by nazwac domem, rodzina Swayow zamieszkiwala obecnie w pokoju numer dziewiecset czterdziesci trzy szpitala St. Peter's. Jednakze mysl o Rickym i matce samotnie walczacych z przeciwnosciami losu byla nie do zniesienia. -Rozmawialas z moja matka? - spytal. 244 -Nie, jeszcze nie. Zrobie to po rozprawie.-Martwie sie o Ricky'ego. -Chcesz, zeby twoja matka byla obecna podczas rozprawy? To ~:rtzozliwe. -Nie. Ona ma juz wystarczajaco duzo zmartwien. Poradzimy :obie sami z tym balaganem. Polozyla mu dlon na kolanie i niewiele brakowalo, by sie roz- xv~akala. Byl takim dzielnym chlopcem, ktory w odroznieniu od 24.' y~ekszosci jej klientow z sadu dla nieletnich nie zrobil nic zlego.Ktos zapukal do drzwi i Reggie powiedziala glosno: -Jeszcze chwile. -Sedzia jest gotow - padla odpowiedz. Mark wzial gleboki oddech i spojrzal na jej dlon na swoim kolanie. -Czy nie moge najzwyczajniej w swiecie skorzystac z Piatej ^~oprawki - zapytal? -Nie. To nic nie da, Mark. Myslalam juz o tym. Beda cie pytac '` 'e po to, zeby udowodnic ci przestepstwo, lecz by uzyskac informacje, ~, torymi - jak sadza - dysponujesz. -Nie rozumiem. -To nie twoja wina. Sluchaj mnie uwaznie, Mark. Postaram ci ~; ~'e to wytlumaczyc. Oni chca wiedziec, co Jerome Clifford powiedzial ~` ~: ' przed smiercia. Zadadza ci szczegolowe pytania na temat tego, co =`~vydarzylo sie przed popelnieniem przez niego samobojstwa. Zapytaja ~~ie, czy Clifford wspominal ci cokolwiek na temat senatora Boyette'a, k ~- ~ jesli tak, to co. Nic, co im powiesz, w zaden sposob nie wplacze cie ` ~ e`w sprawe zamordowania senatora. Rozumiesz? Ty nie miales z tym nic = wspolnego... I nie miales nic wspolnego z samobojstwem Jerome'a Clifforda. Nie popelniles zadnego przestepstwa. Nie jestes podejrzany o zadna zbrodnie. Twoje odpowiedzi nie moga ci zaszkodzic. Dlatego nie mozesz skorzystac z ochrony, jaka zapewnia Piata Poprawka. - Umilkla i przyjrzala mu sie bacznie. - Rozumiesz? -Nie. Jesli nie zrobilem nic zlego, to dlaczego zabrali mnie gliniarze ~,~ i wsadzili do wiezienia? Dlaczego siedze tutaj i czekam na rozprawe? -Jestes tutaj, poniewaz oni mysla, ze mozesz im udzielic pewnych istotnych informacji, a - jak wspomnialam - kazda osoba ma obowiazek pomagac organom scigania w prowadzonym przez nie sledztwie. -Nadal twierdze, ze to glupie prawo. -Byc moze. Ale nie zmienimy go dzisiaj. Mark rozkolysal sie na krzesle i wychylil do przodu tak daleko, ze .~; mebel dotknal oparciem ziemi. :;.F. 245 przegladac. Dotychczas wszyscy czekali na nieletniego i jego obronce,teraz nadszedl czas, by poczekac na sedziego. Etykieta sadowa musi byc przestrzegana.;- Reggie wyciagnela z aktowki pojedynczy notatnik i zaczela pisac. Co chwila przykladala sobie do oczu jednorazowa chusteczke. Mark, z wciaz wilgotnymi oczami, wbil wzrok w blat stolu, z mocnym postanowieniem, ze bedzie twardy i sie nie da. Ludzie przygladali mu sie. Fink i Ord gapili sie na nogi protokolantki. Obcisla spodniczka konczyla sie w polowie uda i wydawalo sie, ze z kazda minuta przesuwa sie coraz bardziej w gore. Dziewczyna sciskala mocno kolanami trojnog podtrzymujacy maszyne stenograficzna. W malenkiej intymnej salce sadowej Harry'ego byla od nich oddalona najwyzej o trzy metry, a przeciez porzebowali wszystkiego, tylko nie dekoncen- tracji. Ale gapili sie dalej. O! Spodniczka przesunela sie o kolejny centymetr. Baxter L. McLemore, swiezo upieczony absolwent studiow prawni- czych, siedzial zdenerwowany przy stole z panem Finkiem i panem Ordem. Byl mlodszym asystentem w biurze prokuratora okregowego i wlasnie na niego wypadl obowiazek oskarzania tego dnia w sadzie dla nieletnich. To nie tutaj zdobywalo sie prawnicza slawe, ale z drugiej strony siedzenie ramie w ramie z prokuratorem Ordem bylo dosc podniecajace. McLemore zupelnie nic nie wiedzial na temat sprawy Swaya, lecz pan Ord wyjasnil mu przed chwila na korytarzu, ze dowod oskarzenia przeprowadzi pan Fink. Za zgoda sadu oczywiscie. Baxter mial tylko siedziec na tylku z przyjemna mina i nic nie mowic. -Czy drzwi sa zamkniete? - spytal wreszcie sedzia straznika. -Tak, sir. -Bardzo dobrze. Zapoznalem sie z wnioskiem i jestem gotow do otworzenia rozprawy. Prosze zaprotokolowac, ze dziecko jest obecne wraz ze swoim adwokatem oraz ze matce dziecka, sprawujacej nad nim opieke rodzicielska, wreczono dzis rano kopie wniosku i wezwanie sadowe. Mimo to matka nie jest obecna na sali i to budzi moje zatroskanie. - Harry umilkl i wydawalo sie, ze czyta jakis dokument. Fink uznal, ze nadeszla odpowiednia chwila, by wkroczyc do akcji, wstal wiec powoli i zapinajac marynarke, zwrocil sie do sadu: -Wysoki Sadzie, jesli mozna... Do protokolu - jestem Thomas Fink, wiceprokurator stanowy dla poludniowego dystryktu Luizjany. Harry podniosl wolno wzrok znad akt i spojrzal na Finka, ktory stal sztywno wyprostowany, w bardzo formalnej pozie i marszczyl inteligentnie czolo, wciaz bawiac sie gornym guzikiem marynarki. -Jestem jednym z wnioskodawcow w tej. sprawie - ciagnal . oskarzyciel - i jesli mozna, chcialbym wypowiedziec sie w kwestii ~eobecnosci matki dziecka. - Sedzia w milczeniu i jakby z niedowie- rzaniem wpatrywal sie w Finka. Reggie nie mogla powstrzymac ' usmiechu. Mrugnela do Baxtera McLemore'a. Roosevelt pochylil sie do przodu i oparl na lokciach, jakby zaintrygowany tymi wielce madrymi slowami plynacymi z ust auten- tycznego prawniczego geniusza. Fink znalazl dla siebie publicznosc. -Wysoki Sadzie, wedlug naszego stanowiska, stanowiska wnios- kodawcow, sprawa ta jest tak nie cierpiaca zwloki, ze rozprawa winna odbyc sie natychmiast. Dziecko reprezentowane jest przez adwokata, bardzo kompetentnego adwokata moglbym dodac, i w zwiazku z tym nieobecnosc jego matki w zaden sposob nie naruszy przyslugujacych ., mu praw. Z tego, co wiemy, obecnosc matki jest konieczna przy jej v cierpiacym mlodszym synu i z tego powodu, coz, kto wie, kiedy moglaby uczestniczyc w rozprawie. Uwazamy po prostu za niezbedne, Wysoki Sadzie, by rozprawa ta odbyla sie niezwlocznie. Powaznie? - spytal Roosevelt. Tak. Takie jest nasze stanowisko. ! - Wasze stanowisko, panie Fink - rzekl bardzo wolno i bardzo glosno Harry, wycelowujac w niego wskazujacy palec - to tamto I = krzeslo przy stole. Prosze usiasc i posluchac mnie uwaznie, poniewaz i ": powiem to tylko raz. A jesli bede musial powtorzyc, zaraz potem y -straznicy skuja pana kajdankami i odprowadza, by spedzil pan noc w naszym przeswietnym wiezieniu. Fink opadl na krzeslo z otwartymi ustami, gapiac sie na sedziego z niedowierzaniem. Harry rzucil mu grozne spojrzenie znad okularow i kontynuowal: -Niech pan poslucha, panie Fink. Nie znajdujemy sie w jakiejs szpanerskiej sali sadowej w Nowym Orleanie, a ja nie jestem jednym z waszych sedziow federalnych. To moja prywatna salka i ja tu okreslam zasady postepowania, panie Fink. Zasada pierwsza: nie odzywa sie pan nie pytany. Zasada druga: nie uszczesliwia pan Wysokiego Sadu spontanicznymi przemowieniami, komentarzami badz uwagami. Zasada trzecia: Wysoki Sad nie lubi sluchac pra- wnikow. Wysoki Sad sluchal ich przez dwadziescia lat i wie, jak Prawnicy kochaja mowic. Zasada numer cztery: nie wstaje pan w mojej sali sadowej, jesli nie zostanie o to poproszony. Siedzi ,:v pan przy swoim stole i jak najmniej sie odzywa. Czy zrozumial pan te zasady, panie Fink? 248 249 vze stawi sie na kazde zadanie sadu. Nic nie przemawia za tym, by przetrzymywac go w areszcie. -W tej sprawie graja role skomplikowan~czynniki, panno Love. Wypuszcze to dziecko dopiero wtedy, kiedy odbedzie sie rozprawa i dowiemy sie, ile chlopiec wie. To proste. Boje sie zwolnic go teraz. Gdybym to zrobil i cos mu sie stalo, sumienie gryzloby mnie do konca zycia. Rozumie to pani, panno Love? Rozumiala; ale nie chciala glosno tego przyznac. -Obawiam sie, ze Wysoki Sad opiera te decyzje na faktach, o ktorych nie wspomina sie we wniosku. -Byc moze. Ale mam w tej kwestii swobode decyzji i dopoki nie wyslucham oskarzenia, nie zamierzam go wypuszczac. -To bedzie dobrze wygladalo w pozwie apelacyjnym - odciela sie Reggie i Harry'emu nie spodobala sie ta uwaga. -Prosze odnotowac w protokole, ze sad zaproponowal dziecku odroczenie rozprawy do czasu, kiedy bedzie w niej mogla uczestniczyc jego matka, i ze dziecko odrzucilo te propozycje. -Prosze takze zaznaczyc, ze dziecko odrzucilo te propozycje, poniewaz nie chce przebywac w areszcie sledczym dla nieletnich dluzej, niz jest to konieczne. -Przyjeto do wiadomosci, panno Love. Prosze kontynuowac. -Dziecko prosi Wysoki Sad o odrzucenie zlozonego przeciwko niemu wniosku ze wzgledu na to, ze oskarzenia sa pozbawione podstaw, a wniosek zlozono w celu uzyskania informacji, ktore dziecko moze - podkreslam tu slowo "moze" - znac. Dla wnios- kodawcow, panow Finka i Foltrigga, rozprawa ta ma byc sposobem uratowania prowadzonego przez nich sledztwa kryminalnego, ktore znajduje sie w tragicznym stanie. Ich wniosek jest beznadziejna mieszanina domnieman i zalozen popartych przysiegami, bez naj- mniejszego sladu autentycznych faktow. Wnioskodawcy sa zdespero- wani, Wysoki Sadzie, wiec strzelaja na oslep, majac nadzieje, ze w cos trafia. Wniosek powinien zostac odrzucony i wszyscy powinnismy wrocic do domu. Harry przyjrzal sie Finkowi i rzekl: -Jestem sklonny zgodzic sie z ta opinia, panie Fink. Co pan na to? Fink rozsiadl sie wygodniej i z przyjemnoscia obserwowal, jak Wysoki Sad uchyla dwa pierwsze sprzeciwy Reggie. Jego oddech wrocil prawie do normy, a twarz przeszla z purpury w roz, az tu nagle sedzia zgadza sie z nia i wlepia w niego wzrok. Szarpnal sie na krzesle i chcial wstac, ale w ostatniej chwili powstrzymal sie i wyjakal: f k ' -Coz, tak, Wysoki Sadzie, my, tak, mozemy dowiesc naszych oskarzen, jezeli otrzymamy taka szanse. My, hm, wierzymy w to, co napisalismy we wniosku... -Mam nadzieje - wtracil Harry. -Tak, sir, i wiemy, ze to dziecko utrudnia prowadzenie sledztwa. 3estesmy pewni, ze mozemy dowiesc wszystkich zarzutow przytoczo- nych we wniosku. -A jesli nie? -Coz, ja, hm, my, jestesmy pewni, ze... -Zdaje pan sobie sprawe, panie Fink, ze jesli wyslucham oskarzenia i spostrzege, ze cos pan kreci, moge uznac pana za winnego obrazy sadu. A znajac dosc dobrze panne Love, jestem pewien, ze i: obrona panu tego nie daruje. Zamierzamy, Wysoki Sadzie, jeszcze tego ranka zlozyc pozew przeciwko panom Finkowi i Foltriggowi, ktorzy gwalca zasady sadowe i przepisy Kodeksu dla nieletnich stanu Tennessee. Moi asystenci wlamie go przygotowuja - wtracila Reggie. Jej jedyny asystent czekal na korytarzu, jadl snickersa i popijal go dietetyczna cola, ale w sali sedziego Roosevelta grozba adwokat Love :~~zabrzmiala zlowieszczo. Fink spojrzal na George'a Orda, swojego doradce, ktory siedzial `-obok, przygotowujac liste spraw do zalatwienia po poludniu; liste, na ktorej nie znajdowalo sie nic zwiazanego z Markiem Swayem lub Boyem Foltriggiem. Ordowi podlegalo dwudziestu osmiu prawnikow F,yzajrnujacych sie tysiacami spraw i nic go nie obchodzil jakis Barry Muldanno czy cialo senatora Boyette'a. To nie lezalo w jego jurysdyk- cji. On byl czlowiekiem zapracowanym, zbyt zapracowanym, by marnowac swoj cenny czas na wspieranie blyskotliwej kariery Roya Foltrigga. Ale Fink nie dawal sie tak latwo przestraszyc. Widzial juz wiele trudnych procesow, wrogich sedziow i sceptycznie nastawionych przysieglych. Gladko przeszedl do ataku: -Wysoki Sadzie, nasz wniosek jest w istocie aktem oskarzenia. Jego prawdziwosci nie mozna ustalic bez przeprowadzenia rozprawy, Jesli bedziemy kontynuowac, oskarzenie dowiedzie prawdziwosci stawianych zarzutow. Harry obrocil sie w strone Reggie. -Rozwaze prosbe o odrzucenie wniosku oskarzenia i rozpatrze dowody wnioskodawcow. Jesli okaza sie niewystarczajace, przychyle J sie do prosby obrony i bedziemy kontynuowac od tego miejsca. Reggie wzruszyla ramionami, jakby sie tego spodziewala. 252 - 253 -Cos jeszcze, panno Love?-Na razie nic. -Prosze zatem wezwac swojego pierwszego swiadka, panie Fink - rzekl Harry. - I prosze sie streszczac. Jesli bedzie pan tracil czas, natychmiast sie wtrace i przyspiesze sprawy. -Tak jest, sir. Naszym pierwszym swiadkiem jest sierzant Milo Hardy z policji miasta Memphis. Mark siedzial nieruchomo podczas tych wstepnych utarczek. Nie byl pewien, czy Reggie wygrala je, czy przegrala, i z jakiegos powodu niewiele go to obchodzilo. Wydawalo mu sie gleboko niesprawiedliwe, ze maly chlopiec siedzi na sali sadowej, otoczony prawnikami klocacymi sie i zastawiajacymi na siebie pulapki pod bacznym okiem sedziego, arbitra. I jakze w srodku tej dzungli kodeksow, przepisow, wnioskow i prawniczej gadaniny dziecko ma wiedziec, co sie z nim dzieje? Bylo to naprawde beznadziejnie niesprawiedliwe. Wiec Mark siedzial tylko i wpatrywal sie w podloge kolo proto- kolantki. Mial mokre oczy i nie udawalo mu sie sprawic, zeby wreszcie wyschly. Ale nie wiadomo dlaczego to tez go nie obchodzilo. Na sali zapanowala cisza, gdy czekano na sierzanta Hardy'ego. Wysoki Sad rozluznil sie i zdjal okulary. -Chce, zeby znalazlo sie to w protokole - oznajmil i znow spojrzal na Finka. - To osobista i poufna sprawa. Ta rozprawa odbywa sie przy drzwiach zamknietych nie bez powodu. Zakazuje obecnym powtarzania komukolwiek slow, ktore tu padna, jak rowniez omawiania jakiegokolwiek aspektu rozprawy. Jestem swiadom, panie Fink, ze musi pan zlozyc raport prokuratorowi stanowemu w Nowym Orleanie, i rozumiem, ze jako wnioskodawca pan Foltrigg ma prawo wiedziec, co wydarzylo sie na tej sali. Ale kiedy bedzie pan z nim rozmawial, prosze mu przekazac, ze jestem bardzo niezadowolony z jego nieobecnosci. Pan Foltrigg podpisal wniosek i winien tu dzisiaj byc. Moze pan zdac mu relacje z niniejszego postepowania, ale tylko jemu. Nikomu innemu. I niech mu pan powie, zeby trzymal swoja wielka gebe zamknieta na klodke, rozumie pan, Fink? -Tak, Wysoki Sadzie. -Czy wyjasni pan panu Foltriggowi, ze jesli poufnosc tego postepowania zostanie w jakikolwiek sposob naruszona, uznam go za winnego obrazy sadu i postaram sie, zeby trafil do wiezienia? -Tak, Wysoki Sadzie. Harry spojrzal nagle na MeThune'a i K.O. Lewisa siedzacych bezposrednio za Finkiem i Ordem. -Panowie McThune i Lewis moga juz opuscic sale rozpraw - oznajmil brutalnie. Obaj chwycili za porecze krzesla i szybko wstali. Fink odwrocil sie i spojrzal najpierw na nich, a potem na sedziego. -Hm, Wysoki Sadzie, czy byloby mozliwe, aby ci dzentelmeni pozostali na... -Kazalem im wyjsc - odparl glosno Harry. - Jesli zostana powolani na swiadkow, wezwe ich pozniej. Jesli zas nie, to nie maja tu nic do roboty i moga poczekac na korytarzu z innymi ludzmi. Ruszajcie, panowie. McThune pokonal dystans dzielacy go od drzwi niemal truchtem, bez sladu urazonej dumy, ale K.O. byl wsciekly. Zapial marynarke i wbil wzrok w sedziego, lecz tylko na sekunde. Nikt nigdy nie wygral na spojrzenia z Harrym Rooseveltem i Lewis nie mial zamiaru tego probowac. Podszedl wyniosle do otwartych przez Jasona drzwi i zniknal. Chwile pozniej na sale wkroczyl sierzant Hardy i usiadl w krzesle dla swiadkow. Byl umundurowany. Przysunal sobie mikrofon do ust `; i czekal. Fink zamarl, bojac sie zaczynac, zanim Harry wyda mu po lecenie. Sedzia Roosevelt podjechal swoim obrotowym fotelem do kranca `=. ` stolu i popatrzyl na policjanta. Cos przykulo jego uwage. Hardy siedzial na stolku jak opasla ropucha, dopoki nie zorientowal sie, ze W ysoki Sad jest juz bardzo blisko niego. -Dlaczego ma pan przy sobie bron? - spytal Harry. Sierzant podniosl wzrok, a potem szarpnal glowa i spojrzal w dol, =1:, jakby fakt, ze u jego prawego boku wisi pistolet, byl rowniez dla niego kompletnym zaskoczeniem. Gapil sie, jak gdyby przekleta bron w jakis niewytlumaczalny sposob przykleila mu sie do ciala. -Coz, ja... -Jest pan na sluzbie, sierzancie Hardy? - przerwal mu Harry. -Nie, sir. -A wiec dlaczego ma pan na sobie mundur i dlaczego, na Boga, ~: wchodzi pan z bronia do mojej sali sadowej? Policjant mial tak idiotyczny wyraz twarzy, ze Mark po raz yy pierwszy od wielu godzin zdolal sie usmiechnac. Straznik pojal, co sie dzieje, podszedl szybkim krokiem do sierzanta i wzial od niego pistolet. Zrobil to delikatnie, jakby mial do czynienia `~t - z narzedziem zbrodni. -Czy kiedykolwiek zeznawal pan juz w sadzie? - spytal Roosevelt. Hardy usmiechnal sie jak dziecko i odparl: -Tak, sir, wiele razy. 254 "f - 255 -Tak? -Tak, sir. Wiele razy. -A ile razy zeznawal pan z pistoletem u~boku? -Przepraszam, Wysoki Sadzie. Harry rozluznil sie, spojrzal na Finka i skinal dlonia, dajac znak, ze mozna kontynuowac. Wiceprokurator spedzil wiele godzin w ciagu ostatnich dwudziestu lat na salach sadowych i jego umiejetnosci procesowe napawaly go ogromna duma. Byl wygadany, gladki i szybki. Ale nie tym razem. Przesluchiwanie swiadka na siedzaco wydawalo mu sie zbyt radykalnym sposobem poznawania prawdy. Malo brako- walo, a znow wstalby, lecz opanowal sie i chwycil notatnik. Jego frustracja byla wyraznie widoczna. -Czy moze pan podac nam swoje nazwisko do protokolu? - zadal blyskawiczne pytanie. -Milo Hardy, Departament Policji Miasta Memphis. -A jaki jest panski adres? Harry podniosl dlon, nie pozwalajac Hardy'emu odpowiedziec. -Panie Fink, dlaczego chce pan wiedziec, gdzie mieszka ten czlowiek? Wiceprokurator gapil sie na niego z niedowierzaniem. -Mysle, Wysoki Sadzie, ze to tylko rutynowe pytanie. -Czy zdaje pan sobie sprawe, ze nienawidze rutynowych pytan, panie Fink? -Zaczynam sie orientowac, Wysoki Sadzie. -Rutynowe pytania nigdzie nas nie zaprowadza, panie Fink. Przez nie tracimy tylko cenny czas. Nie chce wiecej slyszec zadnych rutynowych pytan. Prosze. -Tak, Wysoki Sadzie. Postaram sie. -Wiem, ze to trudne. Fink spojrzal na Hardy'ego, rozpaczliwie probujac wymyslic jakies zachwycajaco oryginalne pytanie. -W ostatni poniedzialek, sierzancie Hardy, wyslano pana na miejsce strzelaniny, zgadza sie? Sedzia ponownie uniosl reke i Fink zapadl sie w krzeslo. -Panie Fink, nie wiem, jak wy robicie tam, w Nowym Orleanie, ale u nas w Memphis swiadkowie musza przysiac, ze beda mowic prawde, zanim zaczna zeznawac. Nazywa sie to "zaprzysiezeniem swiadka". Czy to panu cos mowi? Wiceprokurator potarl skronie i odparl: -Tak jest, sir. Czy mozna prosic o zaprzysiezenie swiadka? Starsza kobieta siedzaca przy biurku obudzila sie nagle. Poderwala sie i wrzasnela na Hardy'ego, ktory siedzial mniej niz piec metrow dalej: -Prosze uniesc prawa reke. Sierzant wykonal polecenie i zostal zaprzysiezony. Kobieta wrocila do swojej drzemki. -A zatem, panie Fink, moze pan kontynuowac - oznajmil "'- sedzia z nieprzyjemnym usmieszkiem, zadowolony, ze udalo mu sie zrobic z wiceprokuratora idiote. Rozluznil sie w swoim masywnym fotelu i sluchal padajacych blyskawicznie po sobie pytan i odpowiedzi. Hardy mowil tonem gawedziarza, przytaczajac wiele szczego- '` low; widac bylo, ze chce pomoc. Opisal miejsce smierci Clifforda, polozenie ciala, stan samochodu. Mial zdjecia, na wypadek gdyby v 1TVysoki Sad zechcial je obejrzec. Wysoki Sad nie zechcial. Byly bez -onaczenia. Potem zaprezentowal przepisany na maszynie stenogram l rozmowy Marka z policyjnym numerem dziewiecset jedenascie i poinfo- ~tnowal o mozliwosci odtworzenia tejze rozmowy nagranej na tasmie agnetofonowej, gdyby Wysoki Sad zyczyl sobie ja uslyszec. Nie, _ parl Wysoki Sad. Nastepnie Hardy opisal z ogromna satysfakcja, jak zlapal chlopca l -~v krzakach, przytoczyl tresc ich rozmowy w samochodzie policyjnym, tem w przyczepie Swayow, podczas jazdy do szpitala i przy kolacji *r~ szpitalnym bufecie. Wspomnial o uczuciu, ktore podpowiadalo mu, ' Mark nie mowi calej prawdy. Wersja dzieciaka byla krucha i przez iejetne, z duza doza subtelnosci poprowadzone przesluchanie "''erzantowi udalo sie wykryc w niej roznego rodzaju luki. Klamstwa byly zalosne. Mark twierdzil, ze on i jego brat natkneli ~e na samochod i martwego mezczyzne, nie slyszeli strzalu, bawili sie lko w lesie, zajmujac sie swoimi sprawami, kiedy nagle, zupelnie y rzypadkowo, znalezli cialo. Oczywiscie, nic z tego nie bylo prawda Hardy szybko to pojal. Policjant szczegolowo opisal wyglad twarzy Marka - podbite o, spuchnieta warge, krew kolo ust. Chlopak twierdzil, ze bil sie szkole. Kolejne zalosne klamstwo. Po polgodzinie Harry zmeczyl sie opowiescia sierzanta i Fink konczyl przesluchanie. Reggie nie miala pytan. Gdy Hardy opuscil u rzeslo swiadka i wyszedl z sali, bylo oczywiste, ze Mark Sway jest lamca, ktory probowal oszukac policje. Jego sytuacja wyraznie sie gorszyla. v Kiedy Wysoki Sad zapytal Reggie, dlaczego nie chciala przesluchac ~erzanta Hardy'ego, odparla po prostu: Nie mialam kiedy przygotowac pytan, Wysoki Sadzie: 256 -Klient 257 Nastepnie wezwano McThune'a. Przysiagl mowic prawde, cala prawde i tylko prawde, po czym usiadl w krzesle dla swiadkow. Reggie siegnela do aktowki i powoli wyciagnela mikrokasete. Trzymala ja w dloni, a kiedy Jason spojrzal w jej strone, popukala nia lekko w notatnik. Swiadek zamknal oczy. Prawniczka polozyla kasete na notatniku i zaczela obrysowywac ja dlugopisem. Fink mowil szybko i konkretnie i calkiem niezle unikal juz nawet lekko rutynowych pytan. To oszczedne uzywanie slow bylo dla niego czyms nowym, ale z kazda chwila podobalo mu sie coraz bardziej. McThune zeznawal sucho i rzeczowo. Opowiedzial o odciskach palcow pozostawionych w samochodzie, na pistolecie i butelce oraz na tylnym zderzaku. Spekulowal na temat gumowego weza i pokazal Harry'emu niedopalek virginia suma, ktory znalazl pod drzewem. Wyjal rowniez samobojczy list Clifforda i opisal zagadkowa sprawe dopisku poczynionego innym tuszem. Zaprezentowal takze Wysokiemu Sadowi dlugopis marki Bic odnaleziony w samochodzie i stwierdzil, ze nie ulega watpliwosci, iz to nim wlasnie pan Clifford napisal owa koncowke listu. Wspomnial tez o kropli krwi zauwazonej na rece samobojcy. Nie byla to krew Clifforda, lecz tej samej grupy co krew Marka Swaya, ktory mial rozcieta warge i kilka innych obrazen. = Mysli pan, ze Jerome Clifford uderzyl dziecko w jakims momencie zajscia? - spytal Harry Roosevelt. -Tak jest, Wysoki Sadzie. Reggie mogla zglaszac sprzeciw wobec mysli, opinii i spekulacji McThune'a, ale siedziala cicho. Znala Harry'ego i wiedziala, ze najpierw wyslucha wszystkiego, a dopiero potem zdecyduje, w co uwierzyc. Sprzeciw nic by nie dal. Sedzia zapytal, w jaki sposob FBI zdobylo odciski palcow Marka, by porownac je z tymi, ktore znaleziono w samochodzie. McThune wzial gleboki oddech i napomknal o puszce sprite'a w szpitalu, ale szybko wyjasnil, ze nie traktowali wtedy chlopca jako podejrzanego, lecz jako swiadka i dlatego uwazali, iz moga zdjac jego odciski. Harry'emu zupelnie sie to nie podobalo, jednakze nic nie powiedzial. Agent dodal niezwlocznie, ze gdyby chlopiec byl podejrzany, FBI nigdy nie probowaloby potajemnie uzyskac jego odciskow palcow. Nigdy. -Oczywiscie, ze nie - rzekl Roosevelt z takim sarkazmem, ze swiadek sie zaczerwienil. McThune odtworzyl wydarzenia z wtorku, nastepnego dnia po samobojstwie Clifforda, kiedy to Mark zaangazowal pania adwokat. Opowiedzial, jak probowali rozmawiac z chlopcem i z Reggie Love 258 i jak sprawy zupelnie sie potem pogmatwaly. Zeznawal uczciwie,trzymajac sie faktow. Kiedy skonczyl, wyszedl pospiesznie, podobnie jak Hardy, udowodniwszy Markowi wiele klamstw. Podczas zeznan swiadkow sedzia od czasu do czasu spogladal na Marka. Chlopak siedzial nieruchomo, bez przerwy wpatrzony w nie- i widzialny punkt gdzies nad podloga, i trudno bylo odgadnac jego mysli. Przez wiekszosc czasu ignorowal Reggie. Mial wilgotne oczy, lecz nie plakal. Wygladal na zmeczonego i smutnego, z rzadka tylko spogladal na swiadka, kiedy ten podkreslal jakies jego klamstwo. Harty wiele razy obserwowal Reggie w podobnych okolicznosciach. Zazwyczaj siedziala bardzo blisko swoich malych klientow i szeptala z nimi przez caly czas rozprawy. Glaskala ich, sciskala im rece, dodawala otuchy, wyjasniala decyzje sedziego. Robila wszystko, zeby 3.; jej klient poczul sie bezpiecznie w surowej rzeczywistosci zbudowanego przez doroslych systemu prawnego. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj spogladala :s' na Marka tylko od czasu do czasu, jakby czekala na jakis sygnal z jego ~E: strony, podczas gdy on nie zwracal na nia uwagi. -Prosze wezwac swojego nastepnego swiadka - zwrocil sie `: Roosevelt do Finka, ktory opierajac brode na lokciach, staral sie nie wstac. ' - ~ - Coz, Wysoki Sadzie, moze to zabrzmi nieco dziwnie, ale sam chcialbym zeznawac jako nastepny. Harry sciagnal okulary i wbil w niego spojrzenie. -Cos sie panu pomieszalo, panie Fink. Jest pan prawnikiem, ~ a nie swiadkiem - oznajmil. -Wiem o tym, sir, ale jestem takze wnioskodawca i chociaz ~.' przyznaje, ze to dosc niezwykle, uwazam jednak, iz moje zeznanie moze miec istotne znaczenie dla sprawy. -- Thomas Fink wnioskodawca, prawnik, swiadek. Moze zostanie pan rowniez straznikiem, panie Fink? A moze zechce pan steno- ~~: grafowac lub przywdzieje moja toge? Robi pan teatr z sali sadowej, panie Fink. Dlaczego po prostu nie wybierze pan sobie roli, ktora najhardziej mu odpowiada? Wiceprokurator wpatrywal sie pustym wzrokiem w stol sedziowski, unikajac kontaktu wzrokowego z Hartym. -Moge to wyjasnic, sir - rzekl potulnie. -Nie musi pan nic wyjasniac, panie Fink. Nie jestem slepy. Akt -: oskarzenia, ktory przygotowaliscie, nadaje sie do smieci. Pan Foltrigg powinien tu byc, ale nie jest, a pan go najwyrazniej rozpaczliwie potrzebuje. Wyobrazaliscie sobie, panowie, ze jesli wysmazycie ten wniosek, sprowadzicie grube ryby z FBI i zalatwicie pomoc pana . 259 Orda, to tak mi zaimponujecie, iz padne przed wami na kolana. Czy moge cos panu powiedziec, Fink? Ten skinal glowa. -Nie zaimponowaliscie mi. Widzialem lepsza robote na uczniow- skich rozprawach w szkole sredniej. Polowa studentow pierwszego roku uniwersytetu stanowego w Memphis moglaby nakopac w dupe panu, a druga polowa zrobilaby to samo z panem Foltriggiem. Fink sie nie zgadzal, ale z jakiegos powodu nie przestawal potakiwac. -Co pani o tym sadzi, panno Love? - zapytal Harry. -Wysoki Sadzie, przepisy proceduralne ujmuja te kwestie jedno- znacznie. Prawnik reprezentujacy jedna ze stron nie moze uczestniczyc w tejze sprawie jako swiadek. To proste. - Reggie mowila tonem znudzonym i nieco sfrustrowanym, jakby wszyscy powinni o tym wiedziec. -Panie Fink? Ten probowal sie opanowac. -Wysoki Sadzie, chcialbym poinformowac sad, pod przysiega oczywiscie, o pewnych istotnych faktach z zycia pana Clifforda. Przepraszam za te prosbe, ale w tych okolicznosciach nie moge z niej zrezygnowac. Rozleglo sie pukanie i straznik uchylil lekko drzwi. Weszla Marcia z taca, na ktorej znajdowala sie duza kanapka z wolowina i wysoki plastykowy kubek z herbata i lodem. Postawila jedzenie przed sedzia, ktory podziekowal jej, i wyszla. Dochodzila pierwsza i nagle wszyscy poczuli glod. Wolowina, chrzan, kiszone ogorki i dodatek w postaci przysmazanej cebulki roztaczaly przepyszny aromat, ktory szybko wypelnil niewielka salke. Wszystkie oczy wpatrywaly sie w kanapke i gdy Harry uniosl ja, by wziac potezny kes, zauwazyl, ze Mark Sway sledzi kazdy jego ruch. Zatrzymal bulke tuz przed ustami i spostrzegl, iz Fink, Ord, Reggie, a nawet straznik obserwuja go w pelnym napiecia oczekiwaniu. Odlozyl kanapke na tace i odsunal ja na bok. -Panie Fink - rzekl, celujac w niego palcem. - Prosze siedziec. Czy przysiega pan mowic prawde? -Tak. -No, mam nadzieje. Jest pan teraz zaprzysiezony. Daje panu piec minut, zeby mogl pan wyjasnic, co go trapi. -Tak, dziekuje, Wysoki Sadzie. -Alez nie ma za co. -Wysoki Sadzie, Jerome Clifford i ja studiowalismy razem prawo i znalismy sie od lat. Uczestniczylismy wspolnie w wielu procesach, po przeciwnych stronach, naturalnie. Naturalnie. -Kiedy Barry Muldanno zostal oskarzony, cisnienie wzroslo i Jerome zaczal zachowywac sie dziwnie. Teraz mysle, ze powoli wariowal, ale wtedy nie przywiazywalem do tego zbyt duzej wagi. To znaczy, Wysoki Sadzie, Jerome zawsze byl dziwakiem. -Rozumiem. -Pracowalem nad ta sprawa codziennie, po wiele godzin, i kilka razy w tygodniu rozmawialem z Cliffordem. Skladalismy wstepne y~ioski i tak dalej, wiec czasem spotykalem go w sadzie. Wygladal okropnie. Przytyl i za duzo pil. Ciagle spoznial sie na spotkania. Prawie przestal sie myc. Czesto zdarzalo sie, ze nie odpowiadal na telefony, co bylo do niego zupelnie niepodobne. Jakis tydzien przed smiercia zadzwonil do mnie wieczorem do domu, mocno pijany, y~: i bredzil przez godzine. Mowil kompletnie od rzeczy. Nastepnego dnia rano zadzwonil do mnie do biura i przeprosil. Ale na tym sie nie ~' skonczylo. Chcial mnie wybadac, jakby bal sie, ze poprzedniego ~E- -wieczora powiedzial za duzo. Co najmniej dwukrotnie wspomnial f~` t~ ciele Boyda Boyette'a i wtedy doszedlem do przekonania, ze Jerome t=_wie, gdzie ono jest. Fink umilkl, zeby do wszystkich dotarly jego slowa, ale Harry sie :a~. niecierpliwil. -Coz, zadzwonil do mnie potem jeszcze kilka razy, caly czas mowiac o ciele. Podpuszczalem go. Dalem do zrozumienia, ze wygadal ~" sie po pijanemu. Wspomnialem, ze rozwazamy mozliwosc oskarzenia ,~~~; go o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwosci. _ _ - To chyba wasze ulubione zajecie - rzucil sucho Harry. -W kazdym razie Jerome pil coraz wiecej i zachowywal sie ~- dziwacznie. Poinformowalem go w sekrecie, ze FBI sledzi go dwadzies- cia cztery godziny na dobe, co nie bylo w pelni prawda, ale on zdawal ~~` `?aie w to wierzyc. Dostal paranoi i zaczal do mnie wydzwaniac, nawet ~o~o w nocy, zawsze pijany. Chcial rozmawiac o ciele Boyette'a, ale ~~-:-obawial sie cokolwiek ujawnic. Widac bylo, ze panicznie boi sie ;.:.-~ajego klienta. Podczas naszej ostatniej telefonicznej rozmowy :J'~~~:~aproponowalem ubicie targu. On powiedzialby nam, gdzie znajduje 7,:.:-cialo, a my pomoglibysmy mu wyjsc za kaucja, bez jakiegokolwiek sladu w aktach, bez wyroku skazujacego, z zachowaniem czystego . konta. Trzasl sie ze strachu przed swoim klientem, lecz ani razu nie ~7apr'zeczyl, ze wie, gdzie jest cialo. -Wysoki Sadzie - wtracila sie Reggie. - To wszystko sa 260 a~ 261 r oczywiscie bajki, i to do tego jeszcze bajki korzystne dla oskarzenia. Nie ma sposobu, zeby je zweryfikowac. -Nie wierzy mi pani? - warknal na nia Fink. -Nie, nie wierze. -Nie jestem pewny, czy i ja panu wierze, panie Fink - dorzucil Harry. - I nie jestem pewny, dlaczego to, co pan mowi, ma miec tak istotne znaczenie dla sprawy. -Chcialem udowodnic, Wysoki Sadzie, ze Jerome Clifford wiedzial, gdzie ukryto cialo, i odczuwal potrzebe rozmawiania na ten temat. I wariowal. -Rzeklbym nawet, ze zwariowal. Wlozyl sobie pistolet w usta. To czyste szalenstwo. Fink znieruchomial, z szeroko otwartymi ustami, nie wiedzac, czy powinien mowic dalej. -Ma pan jeszcze jakichs swiadkow, panie Fink? - spytal Roosevelt. -Nie, sir. Jednakze, Wysoki Sadzie, biorac pod uwage niezwykle okolicznosci tej sprawy, uwazamy, ze dziecko rowniez powinno zostac zaprzysiezone i zlozyc zeznania. Harry zerwal z nosa okulary i pochylil sie w jego strone. Wydawalo sie, ze gdyby mogl, skoczylby mu do gardla. -Co?! -My, tak, uwazamy, ze... -Panie Fink, czy zapoznal sie pan z przepisami Kodeksu dla nieletnich stanu Tennessee? -Tak. -Swietnie. A zatem, czy powie nam pan, jaki paragraf tego kodeksu daje wnioskodawcy prawo zmuszenia dziecka do skladania zeznan? -Informowalem tylko o naszej prosbie, Wysoki Sadzie. -To wspaniale. Jaki paragraf kodeksu daje wnioskodawcy prawo zwrocenia sie z taka prosba? Wiceprokurator spuscil glowe i zaczal intensywnie wpatrywac sie w swoje notatki. -To nie jest sad dla idiotow, panie Fink. Nie tworzymy tu praw na poczekaniu. Nie mozna zmusic dziecka, by zlozylo zeznania, przeciez tak samo jest w kazdym innym sadzie. Na pewno zdaje pan sobie z tego sprawe. Thomas Fink nie odrywal wzroku od notatnika. -Dziesieciominutowa przerwa! - warknal sedzia Roosevelt. - Wszyscy wychodza, oprocz panny Love. Straznik, prosze odprowadzic Marka do pokoju dla swiadkow. - Harry wypowiadal te polecenia na stojaco. Fink, bojac sie wstac, ale mimo wszystko probujac, wahal sie o ulamek sekundy za dlugo i to rozgniewalo sedziego. -Precz, panie Fink! - powiedzial brutalnie, wskazujac na drzwi. Fink i Ord, potykajac sie o siebie, wybiegli z sali. Protokolantka ' i urzedniczka zaprzysiegajaca swiadkow wyszly pospiesznie. Straznik wyprowadzil Marka i zamknal drzwi. Harry rozpial toge i cisnal ja na fotel, po czym siegnal po swoj lunch i polozyl go na stole na wprost Reggie. -Jemy? - spytal. Podzielil kanapke na dwie czesci i jedna z nich .podal Reggie na serwetce, przesuwajac jednoczesnie cebulke. Wziela jeden krazek cebuli i zaczela go obgryzac. -Czy pozwolisz chlopcu zeznawac? - spytal Roosevelt z ustami pelnymi wolowiny. -Nie wiem, Harry. Co ty o tym sadzisz? -Sadze, ze Fink to zwyczajny idiota. - Reggie ugryzla maly kes kanapki i wytarla usta. - Ale jesli pozwolisz chlopcu zeznawac, zada r mu bardzo szczegolowe pytania na temat tego, co wydarzylo sie w samochodzie Clifforda. _~?- Tak. Tego wlasnie sie obawiam. -Jak chlopak odpowiedzialby na te pytania? -Nie wiem. Wyjasnilam mu, jakie jest prawo. Rozmawialismy a ~~~,~~ o tym przez dluzszy czas. I naprawde nie mam pojecia, jak by sie ,~,, zachowal. Harry wzial gleboki oddech i spostrzegl, ze na stole stoi jego herbata z lodem. Wzial dwa plastykowe kubki ze stolika Finka ': i przelal ja do nich. -Reggie, to oczywiste, ze chlopak cos wie. Inaczej nie klamalby tyle. -To jeszcze dzieciak, Harry. Byl smiertelnie przerazony. Uslyszal '~~~ wiecej, niz powinien. Widzial, jak Clifford strzela sobie w leb. To go _przerazilo. Wez pod uwage jego mlodszego brata. To bylo straszne przezycie i Mark od poczatku obawial sie, ze moze miec klopoty. Wiec ~-,~;;;klamal. -Prawde mowiac, nie dziwie mu sie - rzekl sedzia, biorac ~~~~r j~razek cebuli. Reggie zajela sie ogorkiem. ,~r. -Co radzisz? - zapytala. Roosevelt otarl usta i przez dluga chwile sie zastanawial. Ten chlopiec `nalezal teraz do niego, byl jednym z Dzieciakow Harry'ego i od tej chwili kazda decyzja musiala miec na wzgledzie wylacznie dobro Marka Swaya. 262 -Jesli przyjmiemy, ze chlopak wie cos bardzo istotnego dlasledztwa ludzi z Nowego Orleanu, to mozliwe jest kilka wariantow. Po pierwsze, jesli pozwolisz mu zeznawac, a on moda te informacje, na ktorych zalezy Finkowi, to w moim sadzie sprawa bedzie zakonczona. Chlopak wychodzi stad wolny, ale grozi mu powazne niebezpieczen- stwo. Po drugie, jesli pozwolisz mu zeznawac, a on odmowi odpowiedzi na pytania Finka, bede zmuszony nakazac mu mowienie. Jesli nie zechce, bedzie winny obrazy sadu. Nie moze milczec, majac wazne informacje. Tak czy owak, jezeli dzisiejsza rozprawa ich nie usatysfak- cjonuje, to podejrzewam, ze Foltrigg natychmiast przeniesie sprawe do Nowego Orleanu. Wreczy Markowi wezwanie do stawienia sie przed lawa przysieglych i jazda do Nowego Orleanu. W razie odmowy odpomedzi przed lawa przysieglych chlopiec z pewnoscia zostanie uznany za winnego obrazy sadu i najprawdopodobniej sedzia federalny umiesci go w areszcie. Reggie skinela wolno glowa. Zgadzala sie calkowicie. -A wiec, co robimy, Harry? -Jesli chlopaka przejmie Nowy Orlean, strace nad nim kontrole. Wolalbym zatrzymac go tutaj. Na twoim miejscu pozwolilbym mu zeznawac i poradzil, by nie odpowiadal na najwazniejsze pytania. Jeszcze nie teraz. Zawsze moze zrobic to pozniej. Jutro czy jakiegokol- wiek innego dnia. Poradzilbym mu, zeby nie przestraszyl sie nacisku sedziego i trzymal jezyk za zebami, przynajmniej na razie. Wroci do aresztu, gdzie zapewne bedzie o wiele bezpieczniejszy niz gdziekolwiek w Nowym Orleanie. W ten sposob ochronisz dziecko przed bandytami z Nowego Orleanu, ktorzy nawet mnie przerazaja, dopoki federalni nie wymysla czegos lepszego. No i zyskasz czas, by zorientowac sie, co szykuje pan Foltrigg. -Myslisz, ze Markowi grozi niebezpieczenstwo? -Tak. Zreszta nawet gdybym uwazal inaczej, wolalbym nie ryzykowac. Jesli wygada sie teraz, moze przytrafic mu sie cos zlego. Nie chcialbym wypuszczac go dzisiaj, pod zadnym pozorem. -A jezeli Mark nie zechce mowic i Foltrigg wezwie go przed lawe przysieglych? -To go stad nie puszcze. Reggie odechcialo sie jesc. Upila lyk herbaty z plastykowego kubka i zamknela oczy. -To takie niesprawiedliwe w stosunku do tego chlopca, Harry. System powinien obejsc sie z nim lagodniej. -Zgadzam sie. Jestem otwarty na wszelkie propozycje. -A jesli nie pozwole mu zeznawac? i - Nie wypuszcze go, Reggie. Przynajmniej nie dzisiaj. Moze jutro. -. moze pojutrze. Wszystko dzieje sie tak szybko, wiec proponuje przyjac najbezpieczniejsza opcje i zobaczyc, co wydarzy sie w Nowym Orleanie. -Nie odpowiedziales na moje pytanie. Co sie stanie, jezeli zabronie mu zeznawac? -Coz, opierajac sie na przedstawionych dowodach, nie bede mial innego wyboru niz uznac oskarzenia wniosku za zasadne. Odesle go z powrotem do Dorem. Oczywiscie, moge zmienic zdanie jutro czy pojutrze. -On nie jest przestepca. -Tak. Ale jesli cos wie i nie chce mowic, to utrudnia prace wymiarowi sprawiedliwosci. - Nastapilo dlugie milczenie. - Ile on -wie, Reggie? Jesli mi powiesz, bede w stanie skuteczniej mu pomoc. -Nie moge tego zrobic, Harry. To poufne informacje. -Naturalnie, ze tak.- odparl usmiechajac sie. - Ale jest dosc 'oczywiste, ze wie duzo. Tak, pewnie tak. Sedzia nachylil sie i dotknal jej ramienia. .' - "` - Posluchaj mnie, moja droga. Nasz maly przyjaciel znalazl sie w tarapatach. Wiec wydostanmy go z nich. Twierdze, ze powinnismy ~~zachowac spokoj, trzymac go w bezpiecznym miejscu, tu, gdzie my _4:-'dyktujemy warunki, i zaczac rozmawiac z federalnymi na temat ich `.'yprogramu ochrony swiadkow koronnych. Jesli uda sie objac nim ~. chlopaka i jego rodzine, Mark bedzie mogl nam zdradzic swoje . ekrety i ujsc z zyciem. -Porozmawiam z nim. a,. KY 264 R~OZD~ZIA~~ 2 5 Pod uwaznym nadzorem straznika, mezczyzny nazwiskiem Grinder,wszyscy skierowali sie na swoje miejsca. Fink rozgladal sie z prze- strachem, nie wiedzac, czy usiasc, stac, zaczac mowic, czy moze schowac sie pod stolem. Ord zajmowal sie swoim kciukiem. Baxter McLemore odsunal sie z krzeslem jak najdalej od Finka. Sedzia Roosevelt dopil resztke herbaty i poczekal, az zapadnie cisza. -Do protokolu - rzucil w strone stenografki. - Panno Love, musze wiedziec, czy Mark Sway bedzie zeznawal. Reggie siedziala niecale pol metra od swojego klienta i teraz spojrzala na jego profil. Wciaz mial wilgotne oczy. -W tych okolicznosciach - odparla - Mark nie ma wielkiego wyboru. -To znaczy tak, czy nie? -Pozwalam mu zeznawac - rzekla - ale nie zgadzam sie na brutalne przesluchanie go przez pana Finka. Wysoki Sadzie, jesli mozna... - odezwal sie tenze. -Spokoj, panie Fink. Przypominam zasade numer jeden: nie odzywac sie, nie bedac pytanym. Wiceprokurator spojrzal na Reggie. -Cios ponizej pasa - wyszeptal gniewnie. -Prosze sie uspokoic, panie Fink - warknal Harry. Zapanowala cisza. Wysoki Sad usmiechnal sie nagle i rzekl cieplo: -Mark, chce, zebys pozostal na swoim miejscu, obok twojej pani adwokat, podczas gdy bede zadawal ci pytania. 266 Fink mrugnal do Orda. W koncu chlopak przemowi. To moze bycta chwila. -Podnies prawa reke, Mark - nakazal sedzia i chlopiec powoli wykonal polecenie. Jego obie dlonie drzaly. Stanela przed nim starsza kobieta i zaprzysiegla go zgodnie z przepisami. Mark nie wstal, ale przysunal sie odrobine blizej Reggie. -A teraz, Mark, zaczne zadawac ci pytania. Jesli czegokolwiek nie bedziesz rozumial, w kazdej chwili masz prawo skonsultowac sie ze swoja pania adwokat. Dobrze? -Tak jest, sir. -Postaram sie, zeby pytania byly jasne i proste. Jesli zechcesz zrobic przerwe i zapytac o cos Reggie, to znaczy panne Love, po prostu powiedz mi o tym. W porzadku? -Tak jest, sir. Fink odwrocil sie z krzeslem, zeby patrzec Markowi prosto w twarz, i siedzial jak szczeniak oczekujacy na swoja miske z pokarmem. Ord uporal sie z paznokciami i trwal w gotowosci z notatnikiem i dlugo- pisem. Harry przez moment przegladal swoje notatki, po czym usmiechnal sie do swiadka i rzekl: -- Mark, chce, zebys dokladnie wyjasnil mi, w jaki sposob ty i twoj brat natkneliscie sie w poniedzialek na pana Clifforda. Chlopiec chwycil sie oparcia krzesla i odchrzaknal. Nie tego oczekiwal. Nigdy nie widzial filmu, w ktorym sedzia zadawalby = pytania. -Poszlismy do lasu za naszym kempingiem dla przyczep, zeby wypalic papierosa - zaczal, a potem powoli dotarl do momentu, w ktorym Romey po raz pierwszy wetknal gumowy waz w rure wydechowa i zapuscil silnik. -I co wtedy zrobiles? - spytal zaciekawiony Roosevelt. -Wyciagnalem waz - odparl Mark i opowiedzial o swoich r kolejnych wyprawach przez zarosla. Chociaz sam nigdy nie widzial w tym nic zabawnego; zauwazyl, ze w oczach sedziego rozblysly wesole ogniki i Harry chichocze cicho. Straznik tez byl rozbawiony: Rowniez protokolantce, dotad nieporuszonej, podobala sie historia Marka. Nawet starsza kobieta przy niewielkim biureczku usmiechnela sie po raz pierwszy od poczatku rozprawy. Ale nastroj zmienil sie, kiedy Mark zaczal opisywac, jak pan Clifford zlapal go, chwycil za wlosy i wrzucil do samochodu. Chlopiec odtworzyl te scene z kamienna twarza, przygladajac sie brazowym pantoflom urzedniczki. 267 ~;f-A wiec byles w samochodzie z panem Cliffordem przed jego smiercia? - zapytal sedzia ostroznie, nagle bardzo powazny. -Tak jest, sir. -I co on zrobil, kiedy znalezliscie sie w samochodzie? -Uderzyl mnie kilka razy, krzyczal, grozil. - I Mark opowiedzial wszystko, co pamietal, o pistolecie, butelce whisky, prochach. W malej salce panowala kompletna cisza, usmiechy dawno po- znikaly. Slowa chlopca byly rozwazne, przemyslane. Jego wzrok omijal obecnych. Mowil jak w transie. -Czy pan Clifford wystrzelil z pistoletu? - dociekal sedzia Roosevelt. -Tak, sir - odparl Mark i odtworzyl cala scene. Kiedy skonczyl, umilkl, czekajac na nastepne pytanie. Harry namyslal sie dlugo. -Gdzie byl wtedy Ricky? - zapytal wreszcie. -Siedzial w krzakach. Widzialem, jak przekrada sie przez wysoka trawe, i doszedlem do wniosku, ze musial ponownie wyciagnac waz z rury wydechowej. Pozniej okazalo sie, ze mialem racje. Pan Clifford powtarzal bez przerwy, ze czuje gaz, i mnie ciagle pytal, czy i ja go czuje. Zapewnilem, ze tak, dwukrotnie, jesli dobrze pamietam, ale bylem pewien, ze Ricky'emu udalo sie zazegnac niebezpieczenstwo. -I pan Clifford nie wiedzial o Rickym? - Bylo to zbedne pytanie, zadane tylko dlatego, ze Harry'emu nie przychodzilo w tym momencie nic lepszego do glowy. -Nie, sir. Kolejna dluga pauza. -A zatem rozmawiales z panem Cliffordem, kiedy siedziales z nim w samochodzie? Mark spodziewal sie tego pytania, podobnie jak wszyscy obecni, wiec natychmiast podjal probe odwrocenia uwagi od drazliwych szczegolow. -Tak jest, sir. Mowil kompletnie od rzeczy, o odplywaniu na spotkanie z czarodziejem z Oz, o krainie pa pa. Potem wrzeszczal, zebym przestal plakac, a w koncu przepraszal za to, ze mnie uderzyl. Zamilkl i Harry odczekal chwile, zeby przekonac sie, czy skonczyl. -Czy to wszystko, co ci powiedzial? Mark spojrzal na Reggie, ktora obserwowala go uwaznie. Fink przysunal sie blizej. Protokolantka zamarla. -Co ma pan na mysli? - spytal Mark, grajac na zwloke. -Czy pan Clifford powiedzial ci cos jeszcze? Mark zastanowil sie i uznal, ze nienawidzi Reggie. Mogl od- 268 r powiedziec po prostu, ze nie i koszmar by sie zakonczyl. "Nie, sir, pan_ Clifford nie powiedzial nic wiecej. Belkotal jak idiota przez piec minut, a potem zasnal, ja zas zwialem, ile sil w nogach". Gdyby nie spotkal Reggie i nie uslyszal jej wykladu na temat bycia zaprzysiezonym i obowiazku mowienia prawdy, odparlby zwyczajnie "nie, sir". I pojechal do domu, z powrotem do szpitala czy gdziekolwiek indziej. Ale czy na pewno? Pewnego razu, kiedy byl w czwartej klasie, przyjechali gliniarze i dawali pokaz roboty policyjnej. Jeden z nich zademonstrowal aparat do wykrywania klamstw. Okrecili przewodami Joeya McDermanta, najwiekszego lgarza w klasie, i wszyscy widzieli, ze strzalka skacze jak szalona za kazdym razem, kiedy Joey otwiera usta. "Caly czas lapiemy przestepcow na klamstwach" - chwalil sie gliniarz. Skoro gliny i FBI kraza wokol niego jak wsciekli, niewykluczone, !;~.. ze aparat do wykrywania klamstw jest gdzies blisko. Od czasu smierci ~r Romeya lgal i byl juz tym zmeczony. -Mark, pytalem cie, czy pan Clifford powiedzial ci cos jeszcze. ?~'~'?= - Na przyklad co? -Na przyklad, czy wspominal o senatorze Boyetcie. `' - O kim? Przez twarz Harry'ego przemknal slodki usmieszek, ale zaraz zniknal. -Mark, czy pan Clifford wspominal o sprawie, ktora prowadzi ;~? w Now m Orleanie, dot czacej pana Barry'ego Muldanno albo ~w~. Y Y ~s~- zamordowanego senatora Boyda Boyette'a? Malenki pajaczek gramolil sie obok brazowych pantofli i Mark obserwowal go, az ten zniknal pod trojnogiem. Znowu przyszedl mu na mysl ten cholerny aparat do wykrywania klamstw. Reggie zapew- nila, ze zrobi wszystko, aby uchronic go przed tym, ale co bedzie jesli sedzia po prostu wyda odpowiedni nakaz? Dlugie milczenie Marka juz stanowilo odpowiedz. Serce Finka walilo jak oszalale, puls wzrosl mu trzykrotnie. Aha! Ten maly sukinsyn jednak wie! -Wolalbym nie odpowiadac na to pytanie - rzekl chlopiec, wpatrujac sie w podloge i czekajac na ponowne pojawienie sie pajaczka. Fink popatrzyl z nadzieja na sedziego. -Mark, spojrz na mnie - rzekl Harry jak dobry dziadek. - Radzilbym ci jednak odpowiedziec. Czy pan Clifford wspominal o Barrym Muldanno albo Boydzie Boyetcie? -Czy moge skorzystac z Piatej Poprawki? -Nie. 269 w moim sadzie, i ja mam teraz nad wami jurysdykcje. Kiedy tylkoopusci pan te sale, sugeruje, zeby zadzwonil pan do pana Foltrigga i powiedzial mu, by zglosil sie tu jutro w pc~udnie. Chce, zeby obaj wnioskodawcy, panowie Fink i Foltrigg, stawili sie w tej sali jutro, dokladnie o godzinie dwunastej. A jesli ktoregos z panow zabraknie, to uznam was za winnych obrazy sadu i pan oraz pana szef zostaniecie osadzeni w wiezieniu. Fink otworzyl usta, lecz nie potrafil wydobyc zadnego dzwieku. Ord przemowil po raz pierwszy tego dnia: -Wysoki Sadzie, wiadomo mi, ze pan Foltrigg ma jutro rano rozprawe w sadzie federalnym. Pan Muldanno zaangazowal nowego adwokata, ktory wniosl o odroczenie procesu, i wlasnie jutro sedzia w Nowym Orleanie ma podjac decyzje w tej sprawie. -Czy to prawda, panie Fink? -Tak, sir. -A zatem niech pan przekaze panu Foltriggowi, zeby wyslal mi faksem kopie dokumentu wyznaczajacego na jutro termin rozprawy. I 1 Wtedy usprawiedliwie jego nieobecnosc. Ale zamierzam wzywac tu codziennie Marka Swaya, zeby przekonac sie, czy zmienil zdanie, i chce, by obaj wnioskodawcy byli przy tym obecni. -To dla mnie spory ciezar, Wysoki Sadzie. -Bedzie gorzej, jesli sie pan nie pojawi. Pan wybral to miejsce, panie Fink, wiec musi sie pan dostosowac. Wiceprokurator przylecial do Memphis szesc godzin wczesniej, bez szczoteczki do zebow i zapasowej zmiany bielizny, a teraz wygladalo na to,.ze bedzie zmuszony wynajac mieszkanie z sypialniami dla siebie i Foltrigga. Straznik oparl sie o sciane za plecami Marka oraz Reggie i obserwowal Wysoki Sad, czekajac na sygnal. -Mark, to wszystko na dzisiaj - oznajmil sedzia, wypelniajac jakis formularz. - Spotykamy sie ponownie jutro. Jesli bedziesz mial jakiekolwiek klopoty w areszcie, daj mi znac, a ja sie tym zajme. W porzadku? Mark skinal glowa. Reggie scisnela jego ramie i zapewnila: -Porozmawiam z twoja matka i przyjade do ciebie jutro rano. -Powiedz mamie, ze nic mi nie jest - wyszeptal jej do ucha. - Postaram sie zadzwonic do niej dzis wieczorem. - Wstal i wyszedl ze straznikiem. -Prosze wpuscic tych ludzi z FBI - rzekl Harry, gdy straznik i' zamykal drzwi. -Czy jestesmy juz wolni, Wysoki Sadzie? - spytal Fink. Na jego 272 czole lsnil pot. Pragnal wyjsc jak najszybciej i przekazac Foltriggowite okropne wiadomosci. -Skad ten pospiech, panie Fink? -Hm, zadnego pospiechu, Wysoki Sadzie. -Wiec prosze sie rozluznic. Chce porozmawiac, nieoficjalnie, z wami, chlopcy, i z facetami z FBI. Nie potrwa to dlugo. - Harry zwolnil protokolantke i starsza kobiete. McThune i Lewis weszli na sale i zajeli miejsca za prawnikami. Sedzia Roosevelt rozpial toge, ale jej nie zdjal. Otarl twarz chusteczka i wypil ostatni lyk herbaty. Wszyscy patrzyli na niego i czekali. -Nie zamierzam trzymac tego dziecka w areszcie - oswiadczyl wreszcie Harry, patrzac na Reggie. - No, moze pare dni, lecz nie dluzej. Jest dla mnie jasne, ze chlopiec zna pewne wazne informacje, '' ma wiec obowiazek je ujawnic. Fink zaczal kiwac glowa. -Jest wystraszony i nic dziwnego. Byc moze uda sie przekonac go, by zaczal zeznawac, jesli zapewnimy bezpieczenstwo jemu i jego . rodzinie. Licze, ze pan Lewis nam w tym pomoze. Czekam na propozycje. K.O. Lewis byl gotow. Wysoki.Sadzie, poczynilismy juz wstepne kroki, zeby objac chlopca naszym programem ochrony swiadkow koronnych - zapewnil. -Slyszalem o tym programie, panie Lewis, ale nie znam szcze- golow. -To calkiem proste. Przenosimy rodzine do innego miasta.- v Zmieniamy jej personalia. Znajdujemy dobra prace matce i ladne miejsce, gdzie mogliby zamieszkac. Nie przyczepe czy mieszkanie w bloku, ale dom. Umieszczamy chlopcow w dobrej szkole. Dostaja z gory pewna sume w gotowce. I trzymamy sie blisko nich. -To brzmi kuszaco, panno Love - oznajmil Harry. Tak bylo. W tej chwili Swayowie pozostawali bez dachu nad g~wa. Dianne harowala za grosze. Nie mieli krewnych w Memphis. -Nie moga sie teraz ruszyc - rzekla Reggie. - Ricky musi zastac w szpitalu. -Znalezlismy juz dzieciecy szpital psychiatryczny w Portland, ktory moze przyjac go w kazdej chwili - odparl Lewis. - W odroz- ni~niu od St. Peter's to prywatna placowka, jedno z najlepszych miejsc w kraju. Przyjma go, kiedy o to poprosimy, i oczywiscie my bedziemy . Pocic. Jak tylko Ricky wyzdrowieje, przeniesiemy Swayow do innego miasta. 18... Klient 273 -Jak dlugo potrwa umieszczenie calej rodziny w waszym pro-gramie? - spytal sedzia. -Mniej niz tydzien - odpowiedzial Lewis. - Dyrektor Voyles uznaje te sprawe za priorytetowa. Formalnosci zajma kilka dni. W rachube wchodza tez: nowe prawo jazdy, numery ubezpieczenia, swiadectwa urodzenia, karty kredytowe, tego typu rzeczy. Rodzina powinna zaakceptowac program, a matka decyduje, dokad chca sie udac. Reszta nalezy do nas. -Co pani o tym sadzi, panno Love? - spytal Harry. - Czy pani Sway pojdzie na to? -Porozmawiam z nia. Ta kobieta przezywa teraz gleboki stres. Jedno dziecko w stanie spiaczki, drugie w wiezieniu, a ostatniej nocy stracili w pozarze wszystko, co mieli. Pomysl ucieczki w srodku nocy moze byc dla niej malo atrakcyjny, przynajmniej teraz. -Ale sprobuje pani? -Zobacze. -Mysli pani, ze matka chlopca moglaby uczestniczyc w jutrzejszej rozprawie? Chcialbym z nia porozmawiac. -Zapytam jej lekarza. -Swietnie. Prosze panstwa, nasze spotkanie uwazam za zakon- czone. Spotykamy sie jutro w poludnie. Straznik przekazal Marka dwom nie umundurowanym policjantom, ktorzy bocznymi drzwiami wyprowadzili go na parking. Kiedy cala trojka zniknela, Grinder wszedl schodami na drugie pietro i wsliznal sie do pustej toalety. Pustej, jesli nie liczyc Slicka Moellera. Obaj mezczyzni staneli obok siebie przed urynalami i patrzyli na pokrywajace sciane graffiti. -Jestesmy sami? - spytal straznik. -Tak. Co sie wydarzylo? - Slick rozpial rozporek i trzymal obie rece na biodrach. - Streszczaj sie. -Chlopak nie chcial mowic, wiec wraca do wiezienia. Obraza. -Co wie? -Rzeklbym, ze wie wszystko. To dosc oczywiste. Zeznal, ze byl w samochodzie z Cliffordem, rozmawiali o tym i tamtym, ale kiedy Harry zaczal naciskac i pytac o sprawe z Nowego Orleanu, dzieciak zaslonil sie Piata Poprawka. Twardy gowniarz. -Wiec wie? -Jasne. Ale milczy. Sedzia wezwal go na jutro na dwunasta, zeby sprawdzic, czy noc w ciupie rozwiazala mu jezyk... _ Slick zapial spodnie i odsunal sie od urynalu. Wyjal z kieszeni zlozony studolarowy banknot i podal go informatorowi. -Nie ja ci to powiedzialem - zastrzegl sie straznik. -Ufasz mi chyba, co? -Oczywiscie. - Byla to prawda. Kret Moeller nigdy nie ujawnial swoich zrodel. Moeller mial trzech fotografow rozmieszczonych w trzech roznych punktach budynku sadu dla nieletnich. Znal triki policjantow lepiej niz oni sami i domyslil sie, ze uzyja bocznych drzwi kolo rampy wyladunkowej, zeby zniknac z chlopakiem. Tak wlasnie zrobili i kiedy do nie oznakowanego policyjnego samochodu brakowalo im zaledwie kilku metrow, z zaparkowanej obok furgonetki wyskoczyla gruba kobieta w wojskowych ciuchach i przygwozdzila ich swoim nikonem. Gliniarze, wrzeszczac na nia, probowali schowac chlopaka za siebie, ale bylo juz za pozno. Pobiegli wiec do samochodu i wepchneli go na tylne siedzenie. Wspaniale, pomyslal Mark. Nie minela druga po poludniu, a dzien ~; przyniosl juz pozar przyczepy, aresztowanie w szpitalu, pobyt w wie- zieniu, rozprawe przed sedzia Rooseveltem, a teraz jeszcze jednego przekletego fotografa bez watpienia strzelajacego kolejne zdjecie na pierwsza strone. Gdy zapiszczaly opony i wyjechali z parkingu, Mark skulil sie na tylnym siedzeniu. Bolal go zoladek; nie z glodu, lecz ze strachu. Znowu zostal sam. 274 Foltrigg patrzyl na jadace ulica Poydras samochody i czekalna telefon z Memphis. Znudzilo mu sie juz spacerowanie dokola pokoju i spogladanie na zegarek. Probowal odpowiadac na wazne telefony i dyktowac listy, ale szybko dal sobie spokoj. Nie mogl pozbyc sie natretnie powracajacego obrazu Marka Swaya siedzacego na krzesle dla swiadkow gdzies w Memphis i zdradzajacego wszystkie swoje wspaniale sekrety. Od czasu otwarcia rozprawy minely dwie godziny, a ze sedzia na pewno zarzadzi po drodze przerwe, wiec Fink bedzie mial czas pobiec do telefonu i zadzwonic do Nowego Orleanu, myslal Roy. Larry Trumann byl w pogotowiu, czekajac na telefon od niego, tak zeby mogli natychmiast ruszyc do akcji z oddzialem poszukiwaczy zwlok. W ciagu ostatnich szesciu miesiecy nabrali sporej wprawy w tropieniu cial. Tyle ze zadnego nie udalo im sie wykryc. Ale dzisiaj bedzie inaczej. Roy odbierze telefon, uda sie do gabinetu Trumanna i obaj wezma udzial w odkopaniu zwlok Boyda Boyette'a. Foltrigg mowil do siebie, nie szeptem czy mamroczac pod nosem, lecz glosno, tak jakby przemawial do tlumu dziennikarzy i kamer, ze owszem, wlasnie znalezli senatora i tak, zgadza sie, zmarl od czterech strzalow w glowe. Zabojca uzyl malego pistoletu kaliber dwadziescia dwa i fragmenty pociskow z cala pewnoscia, bez zadnych watpliwosci, pochodza z broni, ktora z takim wysilkiem udalo im sie przypisac Barry'emu Muldanno. To bedzie wspanialy moment, ta konferencja prasowa. Ktos zapukal i drzwi sie otworzyly, zanim Roy zdazyl sie odwrocic. 276 Ujrzal Wally'ego Boxxa, jedyna osobe, ktorej wolno bylo wchodzicw ten sposob. -Sa jakies wiadomosci? - spytal tenze, podchodzac do okna i stajac obok swojego szefa. -Nie. Ani slowa. Nie moge sie doczekac, kiedy Fink zadzwoni. Dostal wyrazne polecenia. Stali w milczeniu, obserwujac ulice. -Co robi lawa przysieglych? - spytal Roy. -To, co zwykle. Rutynowe zajecia. -Kto jest w srodku? -Hoover. Konczy sprawe narkotykow znalezionych w Gretna. powinni skonczyc do popoludnia. -Beda pracowac jutro? -Nie. Mieli ciezki tydzien. Obiecalismy im wczoraj, ze jutro beda ~,~ mogli wziac wolne. O czym myslisz? '- Roy zmienil lekko pozycje i podrapal sie po brodzie. Jego oczy `` skierowane byly gdzies w dal, patrzyl na samochody, ale ich nie .~ widzial. Intensywne myslenie sprawialo mu czasem bol. ;~: - Zastanawiam sie, co zrobimy, jezeli z jakiegos powodu dzieciak nie zechce mowic i Fink nic nie osiagnie w trakcie tej rozprawy. t ' ~,= llwazain, ze w takim wypadku trzeba bedzie pojsc do lawy przysieg- '~t3~ch, wziac wezwanie dla chlopaka i jego adwokat, no i sciagnac ich `.do nas. Maly jest juz pewnie niezle wystraszony, a jeszcze nie opuscil '' emphis. Bedzie przerazony, kiedy znajdzie sie tutaj. r~ - ~ - Po co chcesz wezwac jego adwokat? -Zeby ja postraszyc. Troche jej dokuczyc. Potrzasnac co nieco ~~`nimi obojgiem. Dzisiaj zalatwimy wezwania, schowamy je do szuflady -~~~ wreczymy im dopiero jutro wieczorem. Nakazemy stawic sie przed :lawa przysieglych w poniedzialek o dziesiatej rano. Nie beda mieli szansy pobiec do sadu i uniewaznic wezwan, poniewaz w weekend ;~ wszystko jest pozamykane, a sedziowie wyjezdzaja z miasta. Strach powoduje, ze w wyznaczonym terminie znajda sie tutaj, na naszym r:;gruncie, Wally. W tym korytarzu, w tym budynku. ' - A jesli chlopak nic nie wie? ~~-`" Roy potrzasnal bezradnie glowa. Dziesiatki razy rozmawiali na ten ~~etnat w ciagu ostatnich czterdziestu osmiu godzin. ~`=_ - Sadzilem, ze juz to ustalilismy, Wally. ~' ~ ` - Chyba tak. I moze chlopak wlasnie zeznaje. -Zapewne. Sekretarka powiadomila ich przez interkom, ze pan Fink czeka na unii numer jeden. Roy podszedl do biurka i chwycil za sluchawke. 277 -Tak!-Rozprawa sie skonczyla, Roy - poinformowal wiceprokurator. W jego glosie brzmialy ulga i zmeczenie. Foltrigg wcisnal guzik i odpowiedzi Finka poplynely z zewnetrznego glosnika. Wally usadowil swoj malenki tylek na rogu biurka. -Tom, jest tu ze mna Wally. Powiedz nam, co sie wydarzylo. -Niewiele. Chlopaka odwieziono z powrotem do aresztu. Nie chcial mowic, wiec sedzia uznal go za winnego obrazy sadu. -Co to znaczy "nie chcial mowic"? -Po prostu nie chcial. Sedzia sam go przesluchiwal i dzieciak przyznal sie, ze byl w samochodzie i rozmawial z Cliffordem. Ale zapytany o Boyette'a i Muldanna, skorzystal z Piatej Poprawki. -Z Piatej Poprawki?! -Tak. Nie poddal sie presji. Oswiadczyl, ze wiezienie mimo wszystko nie jest takie zle, a on i tak nie ma dokad pojsc. -Ale on wie, prawda, Tom? Ten maly smiec wie. -Och, bez watpienia Clifford wszystko mu powiedzial. Foltrigg klasnal w dlonie. -Wiedzialem! Wiedzialem! Wiedzialem o tym! Mowilem wam od trzech dni. - Zerwal sie na rowne nogi i splotl rece. - Wiedzialem! -Sedzia wyznaczyl kolejna rozprawe na jutro w poludnie - ciagnal Fink. - Chce znowu sprowadzic chlopaka i przekonac sie, czy zmienil zdanie. Nie bylbym zbytnim optymista. -Musisz byc na tej rozprawie, Tom. -Tak, ale sedzia domaga sie, zebys i ty byl obecny, Roy. Wyjasnilem mu, ze masz jutro rano rozprawe w zwiazku z wnioskiem 0 odroczenie, a on nalegal, zebys przeslal mu faksem kopie zarzadzenia ustalajacego jej termin. Powiedzial, ze tylko pod tym warunkiem usprawiedliwi twoja nieobecnosc. -Czy to jakis swir? -Nie, to nie swir. Oznajmil, ze zamierza powtarzac te rozprawy dosc czesto w przyszlym tygodniu, i oczekuje, iz my obaj, jako wnioskodawcy, za kazdym razem sie stawimy. -A wiec to swir. Wally przewrocil oczami i potrzasnal glowa. Ci lokalni sedziowie to tacy idioci. -Po rozprawie sedzia rozmawial z nami na temat objecia chlopaka i jego rodziny programem ochrony swiadkow koronnych. Uwaza, ze uda mu sie przekonac malego Swaya, aby zlozyl zeznania, jesli zagwarantujemy mu bezpieczenstwo. -Przeciez to moze potrwac pare tygodni. f E -Tez tak uwazam, lecz K.O. Lewis zapewnil sedziego, ze zalatwito w ciagu kilku dni. Szczerze mowiac, Roy, nie wydaje mi sie, zeby dzieciak zaczal mowic, dopoki nie damy mu jakichs gwarancji. To twarda sztuka. -A jego adwokat? -Zachowala spokoj, nie mowila wiele, ale ona i sedzia to bliscy ' znajomi. Mialem wrazenie, ze chlopak dostal od niej duzo rad. To nie idiotka. Wally musial sie wtracic. -Tom, to ja, Wally. Co twoim zdaniem moze sie wydarzyc w czasie weekendu? -Kto wie? Tak jak powiedzialem, nie sadze, zeby dzieciak zmienil zdanie przez noc ani zeby sedzia zamierzal go wypuscic. Harry Roosevelt wie o Gronkem i chlopcach Barry'ego Muldanno i mam ;,:. wrazenie, ze trzyma chlopaka w areszcie dla jego wlasnego bezpieczen- stwa. Jutro jest piatek i wyglada na to, ze chlopak spedzi w areszcie r weekend. A poza tym jestem pewny, ze sedzia wezwie nas w ponie- ~kdzialek na kolejna pogawedke. -Wracasz, Tom? - spytal Roy. -Tak, zlapie lot w ciagu paru godzin i wroce tu jutro rano. - Glos Finka wydawal sie teraz naprawde zmeczony. -Czekam na ciebie dzis wieczorem, Tom. Dobra robota. `x?' - Tak. Fink wylaczyl sie i Roy ponownie wcisnal guzik. -Przygotuj lawe przysieglych - warknal na Wally'ego; ten a;~ zeskoczyl z biurka i skierowal sie ku drzwiom. - Powiedz Hooverowi, 'zeby zrobil sobie przerwe. To potrwa tylko pare minut. Wyciagnij ~: akta Marka Swaya. Poinformuj urzednika, ze wezwania pozostana zapieczetowane do jutra wieczorem. Wally wyszedl, zamykajac za soba drzwi. Foltrigg wrocil do okna, mamroczac pod nosem: -Wiedzialem. Po prostu wiedzialem. Policjant w cywilnym ubraniu podpisal sie na formularzu Dorem i odszedl wraz ze swoim partnerem. -Chodz za mna - rzekla kobieta do Marka takim tonem, jakby ponownie zgrzeszyl i jej cierpliwosc byla na wyczerpaniu. Ruszyl za nia, obserwujac, jak jej szerokie biodra kolysza sie na boki w obcislych '~ czarnych spodniach poliestrowych. Gruby blyszczacy pas sciskal jej talie, przytrzymujac pek kluczy, dwa czarne pudelka, ktore musialy 278,: 279 byc pagerami, oraz pare kajdanek. Nie nosila broni. Miala na sobieoficjalnie wygladajaca biala koszule ze wzorami na rekawach i zlota lamowka wokol kolnierzyka. Korytarz swiecil pustkami. Dorem otworzyla drzwi i wpuscila Marka z powrotem do jego malego pokoiku. Weszla za nim do srodka i obeszla sciany, jak pies szukajacy narkotykow na lotnisku. -Troche mnie zaskoczylo, ze znowu tu jestes - powiedziala, badajac toalete. Nie przychodzila mu do glowy zadna odpowiedz, a poza tym nie mial ochoty na rozmowe. Kiedy tak patrzyl, jak Dorem myszkuje i schyla sie, przypomnial sobie o jej mezu odsiadujacym trzydziesci lat za napad na bank i pomyslal, ze jesli dalej bedzie meczyc go swoim gledzeniem, to moze poruszy ten temat. To by ja uspokoilo i zmusilo do szybkiego splyniecia. -Musiales rozgniewac sedziego Roosevelta - orzekla, wygladajac przez okno. -Chyba tak. -Na jak dlugo cie tu przyslal? -Nie wiem. Jutro mam wrocic na rozprawe. Dorem podeszla do koi i zaczela wygladzac koc. -Czytalam o tobie i twoim mlodszym bracie. Dziwna sprawa. Jak on sie czuje? Mark stal przy drzwiach, majac nadzieje, ze wscibska baba wreszcie sobie pojdzie. -Pewnie umrze - odparl smutnym glosem. -Nie! -Tak, to okropne. Jest w spiaczce, wie pani, ssie kciuk, jeczy i belkocze cos raz na jakis czas. Oczy ma wywrocone bialkami na zewnatrz. Nie chce jesc. -Przykro mi, ze zadalam to pytanie. - Otworzyla szeroko swoje mocno umalowane oczy i przestala dotykac czegokolwiek. Tak, zaloze sie, ze ci przykro, pomyslal Mark. -Powinienem byc tam z nim - rzekl glosno. - Siedzi przy nim mama, ale ona ledwie zyje z powodu tego calego stresu. Bierze duzo lekarstw; rozumie pani. -Tak mi przykro. -To okropne. Sam czuje sie nie najlepiej. Kto wie, moge skonczyc jak moj brat. -Czy cos ci przyniesc? -Nie. Chcialbym sie tylko polozyc. - Podszedl do koi i rzucil sie na dolna. Dorem przykleknela obok, wyraznie zatroskana. -Jesli bedziesz czegokolwiek potrzebowal, zlotko, daj mi tylko Znac, okay? -Okay. Pizza bylaby w porzadku. Kobieta wstala i sie zastanowila. Mark zamknal oczy, jakby w glebokim cierpieniu. -Zobacze, co sie da zrobic. -Nie jadlem lunchu, rozumie pani. -Zaraz wroce - powiedziala i wyszla. Drzwi zatrzasnely sie za nia glosno. Mark zeskoczyl z koi i zaczal sie przysluchiwac. ~~;, 280 ROZDZIA~ 27 ~.~ ' Pokoj byl jak zwykle ciemny, swiatla wylaczone, drzwi zamkniete,zaslony zaciagniete, jedynie wiszacy wysoko pod sufitem telewizor z wylaczonym glosem rzucal ruchome niebieskie cienie na sciane. Dianne czula sie kompletnie wyczerpana fizycznie i psychicznie. Przez osiem godzin lezala w lozku przy Rickym, glaszczac go, tulac, kojac i probujac zachowac sile w tej malej, wilgotnej, ciasnej celi. I I Reggie przyjechala przed dwiema godzinami i od trzydziestu minut siedzialy na brzegu skladanego lozka i rozmawialy. Adwokat opisala przebieg rozprawy oraz wyglad celi Marka w areszcie sledczym, znany jej z licznych wizyt, zapewnila, ze chlopiec jest nakarmiony i bezpieczny, o wiele bezpieczniejszy tam, niz bylby w szpitalu, i opowiedziala o Harrym Roosevelcie oraz o FBI i ich programie ochrony swiadkow koronnych. Na pierwszy rzut oka, biorac pod uwage okolicznosci, 'I! pomysl wydawal sie atrakcyjny - przeniesliby sie do innego miasta, gdzie Dianne dostalaby nowa prace, a cala rodzina nowe nazwisko i dom. Mogliby zostawic ten balagan i rozpoczac zycie od nowa. Wybraliby wielkie miasto z duzymi szkolami i chlopcy znikneliby w tlumie. Ale im dluzej Dianne lezala skulona na boku i obserwowala malenka nieruchoma glowke Ricky'ego, tym mniej podobal sie jej ten I'i projekt. Uznala wrecz, ze jest okropny - wyobrazila sobie zycie w ciaglej ucieczce, w strachu przed nieoczekiwanym pukaniem do i drzwi, bezustanne klamstwa na temat przeszlosci. Ten plan bylby na zawsze. A jesli, zaczela pytac sie w duchu, ktoregos dnia, powiedzmy za piec czy dziesiec lat, dlugo po procesie w Nowym Orleanie, komus, kogo nigdy nie spotkala, wyrwie sie niepotrzebne zdanie, uslysza je wrogie uszy i przesladowcy szybko wytropia ich slad? Albo, dajmy na to, Mark jest w klasie maturalnej i w usnie wychodzi z balu, kiedy ktos, kto na niego czekal, przystawia mu pistolet do glowy? Nie bedzie mial na imie Mark, ale i tak zginie. Zdecydowala sie prawie, zeby odrzucic pomysl FBI, kiedy za- ~~vonil z aresztu Mark. Powiedzial, ze dopiero co skonczyl duza pizze, czuje sie swietnie, miejsce jest fajne i w ogole podoba mu sie tu bardziej niz w szpitalu, jedzenie tez jest lepsze. Szczebiotal tak rozkosznie, ze natychmiast wyczula, iz nie mowi prawdy. Oswiadczyl, ze planuje ucieczke i niedlugo bedzie na wolnosci. Rozmawiali o Rickym, przyczepie, dzisiejszej i jutrzejszej rozprawie. Stwierdzil, ze ufa radom Reggie, i Dianne przyznala mu slusznosc. Przepraszal, ze nie ma go przy niej i Rickym, a ona walczyla z lzami, kiedy probowal byc taki dorosly. Na koniec jeszcze raz przeprosil za cale zamieszanie. Ich konwersacja trwala krotko. Dianne trudno bylo z nim rozma- ',";: wiac. Nie wiedziala, co mu poradzic, i czula, ze poniosla porazke, ?` poniewaz jej jedenastoletni syn jest w wiezieniu, a ona nie potrafi go Ts; stamtad wydostac. Nie mogla sie z nim zobaczyc. Nie mogla powiedziec ~-~~nu, zeby zlozyl zeznania albo zeby milczal, poniewaz sama byla ,,- wystraszona. Nie mogla zrobic nic, tylko siedziec na tym waskim lozku, ' ~~ ' gapic sie na sciany i modlic, by sie wreszcie obudzila i koszmar zniknal. Byla szosta, pora lokalnych wiadomosci w telewizji. Patrzyla na `?. pokojna twarz spikerki, majac nadzieje, ze nie nastapi to, czego sie obawiala. Ale nie musiala czekac dlugo. Po dwoch cialach znalezionych 1f-:' na wysypisku smieci, na ekranie pojawilo sie czarnobiale zdjecie :Marka z policjantem, ktorego uderzyla rano. Wlaczyla glos. Spikerka poinformowala o porannym zatrzymaniu Marka przez r:;_ policje, uwazajac, by nie nazwac tego aresztowaniem, a potem polaczyla sie z reporterem stojacym przed budynkiem sadu dla nieletnich. Dziennikarz przez kilka sekund trajkotal o rozprawie, o ktorej nic nie wiedzial, stwierdzil jednym tchem, ze dziecko, Mark Sway, zostalo odwiezione do aresztu sledczego i ze nastepna rozprawa odbedzie sie ,~ttt,ro rano w sali sedziego Roosevelta. Nastapil powrot do studia l spikerka objasnila widzom sprawe malego Marka oraz wstrzasajacego damobojstwa Jerome'a Clifforda. Pojawilo sie krotkie ujecie zalobnikow :'- wychodzacych z kaplicy w Nowym Orleanie i przez sekunde czy dwie ~1. widac bylo Roya Foltrigga rozmawiajacego spod parasola z repor- .`terem. Na ekran wrocila spikerka, tym razem cytujaca rewelacje Slicka Ivloellera, i napiecie zaczelo rosnac. Policja miasta Memphis, FBI, ' biuro prokuratora stanowego oraz sad dla nieletnich okregu Shelby odmowily komentarza. Lod stal sie jeszcze cienszy, gdy dziennikarka 282 283 L. s~_wkroczyla w mroczny swiat anonimowych zrodel, skapa znajomosc faktow wynagradzajacych spekulacja i domyslami. Kiedy ulitowala sie wreszcie nad widzami i jej miejsce na ekranie zajely reklamy, nie- wtajemniczeni mogli sadzic, ze Mark Sway zastrzelil nie tylko Jerome'a Clifforda, ale i samego Boyda Boyette'a. Dianne bolal zoladek i wylaczyla telewizor. W pokoju zrobilo sie jeszcze ciemniej. Od dziesieciu godzin nic nie jadla. Ricky przewracal sie z boku na bok i pojekiwal; to ja zirytowalo. Podniosla sie z lozka, zdenerwowana na niego; wsciekla na Greenwaya za brak postepow; na szpital z jego posepna architektura i kiepskim oswietleniem; przerazona systemem, ktory pozwala wiezic dzieci za to, ze sa dziecmi, nade wszystko jednak owladnieta strachem przed tymi czajacymi sie w mroku cieniami, ktore grozily Markowi, spalily przyczepe i wyraznie mialy ochote na wiecej. Dianne zamknela za soba drzwi, usiadla na krawedzi wanny i zapalila virginia slima. Rece sie jej trzesly, a mysli gonily jedna druga jak szalone. Zaczynala miec migrene i wiedziala, ze do polnocy bedzie sparalizowana. Jedyny ratunek w pigulkach. Spuscila wode z cieniutkim niedopalkiem i usiadla na brzegu lozka Ricky'ego. Slubowala przejsc przez te probe, radzac sobie po kolei z kazdym dniem, ale niech to diabli, jesli dni nie stawaly sie coraz gorsze. Byla u kresu wytrzymalosci. Barry Ostrze wybral ten maly podrzedny bar, poniewaz panowaly tu spokoj i polmrok, lecz rowniez dlatego, ze pamietal to miejsce z czasow, kiedy jako nastoletni kandydat na chuligana ganial po ulicach Nowego Orleanu. Nie bywal tu teraz czesto, a ze bar znajdowal sie gleboko w Dzielnicy Francuskiej, mogl zaparkowac przy Canal i przeslizgnac sie miedzy tlumami na Bourbon i Royal, tak ze federalni nie mieli szans na sledzenie go. Znalazl malutki stolik w tylnej czesci lokalu i pil wodke z sokiem cytrynowym, czekajac na Gronkego. Wolalby sam zalatwic sprawe w Memphis, ale byl na zwolnieniu za kaucja i mial ograniczona swobode poruszania sie. Musialby uzyskac zezwolenie na opuszczenie stanu, a z gory wiedzial, ze nie ma na to szans. Kontakt z Gronkem stawal sie coraz trudniejszy. Paranoja zjadala go zywcem. Od osmiu miesiecy kazde ciekawskie spojrzenie wydawalo mu sie spojrzeniem sledzacego go gliniarza. Obca postac na chodniku to kolejny kryjacy sie w zaulkach federalny. Wszystkie jego telefony byly na podsluchu. Podsluch zalozono mu w domu i w samochodzie. Bal sie mowic, kiedy myslal o czujnikach i niewidzialnych mikrofonach. Skonczyl wodke i zamowil nastepna. Podwojna. Gronke pojawia '' sie z dwudziestominutowym opoznieniem i zwalil swoje ciezkie cialo na krzeslo w rogu. Sufit znajdowal sie dwa metry i dziesiec centymetrow nad ich glowami. '~ - Przyjemne miejsce - pochwalil Gronke. - Jak ci leci? -Okay. - Barry pstryknal palcami i zblizyl sie kelner. -Piwo. Grolsch - rzucil Gronke. -Sledzili cie? - spytal Muldanno. -Nie sadze. Przeszedlem zygzakiem polowe dzielnicy, kapujesz. Jak tam sytuacja? -W Memphis? -Nie, w Milwaukee, ty glupku - rzekl Barry z usmiechem. - Co sie dzieje z chlopakiem? -Jest w areszcie i milczy. Zabrali go rano, w poludnie zrobili jakas rozprawe przed sadem dla nieletnich, a potem wzieli go s` z powrotem do aresztu. Barman niosacy ciezka tace pelna kufli po piwie wszedl do ~;~ brudnej, ciasnej kuchni, a kiedy znalazl sie za drzwiami, zatrzymali go -w-dwaj agenci FBI. Jeden blysnal legitymacja, drugi zabral mu tace. -Co jest? - spytal barman, cofajac sie pod sciane i wlepiajac _.wzrok w legitymacje oddalona o kilka ledwie centymetrow od czubka k ~~;jego szerokiego nosa. -FBI. Potrzebna nam przysluga - wycedzil agent specjalny a,~~cherff przez zacisniete zeby. Jego partner postapil krok do przodu. $arman mial na koncie dwa wyroki i dopiero od szesciu miesiecy .cieszyl sie wolnoscia. Nagle stal sie chetny do wspolpracy. -Jasne. Wszystko, co zechcecie. y - Jak sie nazywasz? - spytal Scherff. -Dole. Link Dole. - Przez lata uzywal tylu nazwisk, ze miewal -rodnosci z przypomnieniem sobie wlasciwego. Agenci przysuneli sie jeszcze blizej i Link zaczal sie obawiac fizycznego ataku. -Okay, Link. Chcesz nam pomoc? ` Dole pokiwal szybko glowa. Kucharz z papierosem w ustach mieszal ,~~=w garnku ryz. Zerknal w ich strone, lecz nic go to nie obchodzilo. -Dwaj faceci siedza przy stoliku w tylnym rogu, z prawej strony, 'tam, gdzie sufit sie obniza. -Tak, zgadza sie. Ale nie jestem w nic zamieszany, co? -Nie, Link. Posluchaj mnie. - Scherff wyciagnal z kieszeni :. ` zlaczone solniczke i pieprzniczke. - Postaw to na ich stole razem ~" ~ butelka ketchupu. Podejdz tak zupelnie normalnie, kapujesz, i zamien L to z tymi, ktore stoja na stole. Zapytaj tych facetow, czy chca cos do ~r:~jedzenia albo nastepnego drinka. Jasne? lr 285 284:: Link kiwal glowa, ale nie rozumial. -Co w nich jest? -Sol i pieprz - odparl Scherff. ~. I mala pluskwa, ktora pozwoli nam dowiedziec sie, o czym ci dzentelmeni rozmawiaja. To sa przestepcy, Link, a my mamy ich pod obserwacja. -Naprawde nie chcialbym byc w nic wmieszany - wybakal barman, doskonale wiedzac, ze jesli przycisna go chocby odrobine mocniej, zrobi wszystko, zeby zostac wmieszanym. -Nie probuj mnie zdenerwowac, Link - ostrzegl Scherff, podnoszac dlon z przyprawami. -Okay, okay: Kelner otworzyl kopniakiem wahadlowe drzwi i przeszedl za ich plecami ze stosem brudnych naczyn. Link wzial oba pojemniczki. -Nie mowcie nikomu - poprosil drzac. -Dobra, Link. To nasz maly sekret. Czy jest tu gdzies pusta szafa? - Scherff zadal to pytanie, rozgladajac sie po ciasnej i za- pchanej kuchni. Odpowiedz nasuwala sie sama. W tym smietniku nie bylo metra kwadratowego wolnej powierzchni od co najmniej piecdziesieciu lat. Barman zastanawial sie przez sekunde czy dwie, bardzo chcac pomoc. -Nie, ale mamy tu maly pokoik biurowy dokladnie nad barem. -Swietnie, Link. Idz zamien te rzeczy, a my ustawimy nasz sprzet w biurze. - Dole, trzymajac przyprawy tak delikatnie, jakby mialy eksplodowac, odwrocil sie i ruszyl z powrotem do baru. Kelner postawil przed Gronkem ciezka zielona butelke grolscha, po czym zniknal. -Ten maly sukinsyn cos wie, prawda? - rzekl Ostrze. -Oczywiscie. Inaczej nie zachowywalby sie w ten sposob. Po co wzial sobie prawnika? Dlaczego milczy? - Przyjaciel Barry'ego osuszyl pol swojego grolscha jednym spragnionym lykiem. Link podszedl do nich z taca zaladowana tuzinem solniczek, pieprzniczek, butelek ketchupu i musztardy. -Zycza sobie panowie zjesc obiad? - spytal uprzejmie, stawiajac przyprawy na stole. Barry machnal przeczaco reka. Gronke rzucil: - Nie - i Link zniknal. Niespelna dziesiec metrow dalej Scherff i trzej inni agenci stloczeni przy malym biurku otwierali swoje ciezkie nesesery. Jeden z nich wyciagnal sluchawki i zalozyl je sobie na uszy. Usmiechnal sie. -Obawiam sie tego chlopaka - oswiadczyl Muldanno. - Powiedzial swojej adwokatce, czyli wiedza juz dwie osoby. -Tak, ale on milczy, Barry. Pomysl o tym. Dobralismy mu sie 286 ,~o skory. Pokazalem mu w windzie zdjecie i noz. Potem zajelismy sie_:,, przyczepa. Dzieciak jest smiertelnie przerazony. -Nie przekonuje mnie to do konca, Paul. Czy jest jakis sposob, ~~w;erby go zalatwic? -Teraz nie. Przeciez trzymaja go gliny. Jest zapuszkowany. -Wiesz, sa rozne sposoby. Nie sadze, zeby nadzor w wiezieniu ~: dla nieletnich byl az tak scisly. -Tak, ale gliniarze tez maja pietra. W szpitalu az sie od nich roi. pod drzwiami straznicy. Na kazdym kroku federalni przebrani za -lekarzy. Ci faceci panicznie sie nas boja, Barry. -Moga jednak zmusic go do mowienia. Wsadza do programu ?~ dla kapusiow, obsypia forsa jego matke. Do diabla, kupia im elegancka '~` nowa przyczepe, moze podwojnej wielkosci, czy cos innego. Jestem po prostu piekielnie zdenerwowany, Paul. Gdyby chlopak nic nie wiedzial, nigdy bysmy o nim nie uslyszeli. -Nie mozemy go stuknac, Barry. ,.. Dlaczego? -Bo to jeszcze dzieciak. Bo wszyscy go teraz obserwuja. Bo jesli to zrobimy, milion gliniarzy zaszczuje nas na smierc. Nie mozemy tego '` @~ zrobic. -A co z jego matka albo bratem? Gronke upil nastepny lyk grolscha i potrzasnal glowa. Byl twardym gangsterem, ktory mogl rownac sie z najlepszymi, ale w odroznieniu od swojego przyjaciela nie byl zabojca. To szukanie ofiar na oslep "przerazalo go. Milczal. -A co z to jego adwokatka? - spytal Ostrze. -Dlaczego mielibysmy ja zabijac? ...* -Chocby dlatego, ze nienawidze prawnikow. Moze wystraszy to -~'_ chlopaka tak bardzo, ze zapadnie w spiaczke jak jego brat. -A moze zabijanie niewinnych ludzi w Memphis nie jest wcale dobrym pomyslem, co? Chlopak wezmie sobie nowego prawnika. -Tego tez zabijemy. Pomysl o tym, Paul, to mogloby cudownie wplynac na fach prawniczy. - Barry zasmial sie glosno. Potem przysunal sie blizej, jakby cos naprawde waznego wpadlo mu do glowy. Jego broda byla centymetry od solniczki. - Zastanow sie, Paul. Jesli sprzatniemy te kobiete, to zaden inny prawnik nie zdecyduje sie juz reprezentowac szczeniaka. Kapujesz? -Daj spokoj, Barry. Odbilo ci. -Tak, wiem. Ale to dobry pomysl, nie? Jesli ja rozwalimy, chlopak przestanie odzywac sie nawet do wlasnej matki. Jak ona sie nazywa, Ropie czy Ralphie? -Reggie. Reggie Love. 287 ~...:.~~I!~,I IG iI - Co to za imie dla kobiety? -Sam sie zastanawialem. Barty oproznil swoja szklanke i ponownie dal znak kelnerowi. -O czym ona rozmawia przed telefon? - spytal cicho, nachylajac sie nad solniczka. -Nie wiem. Nie moglismy tam wczoraj wejsc. Ostrze wsciekl sie nagle. - Co?! - Jego zlosliwe oczy blyszczaly zawziecie. -Nasz czlowiek zrobi to dzis w nocy, jesli wszystko pojdzie dobrze. -Co to za miejsce? -Male biuro w wiezowcu. Powinno byc latwo. Scherff przycisnal sluchawki do glowy. Jego dwaj partnerzy zrobili to samo. Jedynie szum pracujacego magnetofonu zaklocal cisze w pokoju. I - Czy ci faceci nadaja sie do tej roboty? -Nance jest niezly, nie peka pod cisnieniem, ale jego kumpel, Cal Sisson, to swir. Boi sie wlasnego cienia. -Chce, zeby zalatwili te telefony dzis w nocy. -Zrobia to, Barry. '~,:,'I,I, Ostrze zapalil camela bez filtra i wydmuchnal dym pod sufit. -Czy ta prawniczka jest chroniona? - spytal, a jego oczy sie zwezily. Gronke odwrocil wzrok. -Nie sadze. -Gdzie mieszka? -Ma male mieszkanko na tylach domu swojej matki. I,h - Mieszka tam sama? -Chyba tak. -To nie byloby trudne, co? Wejsc, sprzatnac ja, ukrasc pare rzeczy. Jeszcze jedno tragicznie zakonczone wlamanie. Jak myslisz? Gronke potrzasnal glowa, obserwujac mloda blondynke siedzaca przy barze. -Co o tym sadzisz? - nie dawal za wygrana Barry. -Masz racje, to nie byloby trudne. -Wiec zrobmy tak. Sluchasz mnie, Paul? Gronke sluchal, ale unikal spojrzenia zlych oczu. -Nie zamierzam nikogo zabijac - odparl, nadal wpatrujac sie ' i w blondynke. -Swietnie. Zlece to Piriniemu. 288 II~ ifare lat wczesniej jeden z zatrzymanych, gdyz tak sie ich nazywa v; ~r,~ areszcie sledczym, dwunastolatek, zmarl w celi podczas ataku epilepsji. Posypala sie lawina krytyki ze strony prasy, rodzina pozwala .v,~yrekeje do sadu i chociaz Dorem nie byla wtedy na sluzbie, ~-` yvyclarzenie powaznie nia wstrzasnelo. Wladze wszczely sledztwo. ~:~ Dwie osoby stracily prace i wprowadzono nowe przepisy. Uoreen konczyla zmiane o piatej, ale zdazyla zlozyc Markowi jeszcze jedna wizyte. Przez cale popoludnie wpadala do niego co ;~~ godzina, z rosnacym niepokojem obserwujac, jak jego stan sie pogarsza. ! Nikl w oczach, prawie sie nie odzywal, lezal tylko na koi ze wzrokiem ~`. wlepionym w sufit. O piatej przyprowadzila pielegniarke. Ta zbadala _~ chlopca i orzekla, ze jest w pelni zdrow. Oznaki zycia w normie. Kiedy yielegniarka wyszla, Dorem niczym kochajaca babunia pomasowala v.,.;:gonie Marka i obiecala, ze wroci nazajutrz z samego rana. Zeby ~.~amowic kolejna pizze. Mark odparl, ze powinien wytrzymac do tego czasu. Sprobuje etrwac noc. Najwyrazniej Dorem zostawila odpowiednie instrukcje, I niewaz szefowa nastepnej zmiany, niska pulchna kobietka imieniem elda, natychmiast po objeciu dyzuru zapukala do jego drzwi, by sie s u przedstawic. Przez nastepne cztery godziny pukala jeszcze wielo- omie i wchodzila do celi, przygladajac mu sie podejrzliwym wzro- m, jakby byl wariatem i zaraz mial dostac ataku szalu... Mark ogladal telewizje az do dziesiatej, kiedy zaczely sie wiadomo- ~_ ', po czym umyl zeby i wylaczyl swiatlo. Koja byla calkiem wygodna pomyslal o swojej matce probujacej ulozyc sie na rozchwianym lozku lowym, ktore pielegniarki wstawily do pokoju Ricky'ego. Pizza pochodzila z "Domino" i nie byl to tylko jakis ochlap ' tarego sera wrzucony przez kogos do kuchenki mikrofalowej, ale -~z:~~?rawdziwa pizza, za ktora Dorem zaplacila pewnie z wlasnej kieszeni. oja byla ciepla, pizza prawdziwa, a drzwi zamkniete. Nie musial sie lgac inn ch wi zniow, gon ow i rzemoc cz ha c ch na ewno y e g p Y~ Y Ja Y p ~es w poblizu, ale przede wszystkim nie zagrazal mu mezczyzna ~s^ nozem, ktory znal jego imie i mial fotografie. Mezczyzna, ktory palil przyczepe. Myslal o tym czlowieku bezustannie od chwili ' ~eczki z windy poprzedniego ranka. Myslal o nim na werandzie v-` Mamy Love ostatniej nocy i w sadzie, kiedy sluchal zeznan iardy'ego i McThune'a. Wyobrazal go sobie, jak przemyka szpital- ~-":~.~ymi korytarzami, tak blisko nieswiadomej niebezpieczenstwa Dianne. Cal Sisson nie uwazal czekania o polnocy w samochodzie zapar- yanym na ulicy Trzeciej w srodmiesciu Memphis za najlepszy -Klient 289 iIt. ! ' sposob spedzania wolnego czasu, ale drzwi byly zamkniete, a pod fotelem lezal pistolet. Wprawdzie przepisy zabranialy recydywistom posiadania i uzywania broni, ale Cal sie tym pie przejmowal, poniewaz i samochod nalezal do Jacka Nance'a. Stal zaparkowany za dostawcza furgonetka kolo Madison, pare skrzyzowan od Sterick Building, i nie wygladal podejrzanie. Ruch byl niewielki. Dwaj umundurowani policjanci idacy wolno po chodniku za- I trzymali sie jakies poltora metra dalej i spojrzeli na niego. Cal zerknal I v w lusterko i zobaczyl nastepna pare. Czterech gliniarzy! Jeden usiadl na bagazniku i samochod sie zatrzasl. Czyzby przekroczyl limit parkowania? Nie, zaplacil za godzine, a stal tu ledwie dziesiec minut. Nance mowil, ze uwinie sie w pol godziny. Pozostali dwaj gliniarze dolaczyli do dwojki na chodniku i Cal zaczal sie pocic. Martwil go pistolet, ale wierzyl, ze dobry prawnik przekona gliniarzy, iz bron nie nalezy do niego. On jest tylko kierowca Jacka. Nie oznakowany woz policyjny zaparkowal z tylu i dwoch gliniarzy p; I w cywilnych ubraniach dolaczylo do reszty. Osmiu policjantow! Ten w dzinsach i bluzie nachylil sie i przycisnal swoja legitymacje do szyby. Na fotelu obok Cala lezala krotkofalowka i juz trzydziesci sekund wczesniej nalezalo nacisnac blekitny guzik, by ostrzec Nance'a. Ale teraz bylo za pozno. Gliniarze pojawili sie znikad. ~I!I Powoli opuscil szybe. Policjant nachylil sie jeszcze bardziej i ich twarze dzielilo juz tylko kilka centymetrow. i ~ ' Ef - Czesc, Cal. Jestem porucznik Byrd z policji Memphis. Zadrzal, kiedy uslyszal swoje imie. Staral sie jednak zachowac spokoj. -Co moge dla pana zrobic, panie oficerze? -Gdzie jest Jack? I Sisson poczul, jak serce podchodzi mu do gardla. -Jaki Jack? Jaki Jack! Byrd spojrzal za siebie przez ramie i usmiechnal sie do swojego partnera. Umundurowani policjanci otoczyli samochod. -Jack Nance, twoj bardzo dobry przyjaciel. Gdzie on jest? -Nie widzialem go. -Coz za zbieg okolicznosci. Ja tez go nie widzialem. Przynajmniej przez ostatnie pietnascie minut. W gruncie rzeczy ostatni raz widzialem go na rogu Union i Drugiej, mniej niz pol godziny temu, kiedy wysiadal z samochodu. Potem ty odjechales i oto niespodzianka: spotykamy sie tutaj. i ~ Cal oddychal z trudem. -Nie wiem, o czym pan mowi. i 290 ~I"v Byrd nacisnal na klamke i otworzyl drzwi. - Wysiadaj, Cal - . u; a~azadal i ten wykonal polecenie. Otoczylo go czterech gliniarzy. :~- pozostali trzej patrzyli w kierunku Sterick Building. Porucznik gapil `;?sie Calowi prosto w twarz. -Posluchaj mnie, Cal. Za wspoludzial we wlamaniu i wtargnieciu grozi ci siedem lat. Masz juz trzy wyroki na koncie, wiec bedziesz ?t sadzony jako recydywista i jak myslisz, ile dostaniesz tym razem? ~'- Sisson szczekal zebami i trzasl sie caly. Potrzasal tez glowa, jakby ~nie zrozumial, o co chodzi, i chcial, zeby Byrd mu to wyjasnil. ":._. Trzydziesci lat, bez prawa do przedterminowego zwolnienia - ':oznajmil porucznik. Cal zamknal oczy i sflaczal. Oddychal ciezko. -A wiec - ciagnal Byrd tonem bardzo spokojnym i bardzo krutnym - nie musimy sie martwic o Jacka Nance'a. Kiedy skonczy telefonami panny Love, nasi chlopcy beda juz na niego czekali. stanie aresztowany i w odpowiednim trybie zamkniety. Ale nie dziewamy sie, zeby wiele nam powiedzial. Nadazasz? r- ,Sisson skinal szybko glowa. -No wiec przyszlo nam do glowy, Cal, ze moze ty chcialbys ~- jsc na uklad? Pomoc nam troche, rozumiesz? Cal coraz szybciej kiwal glowa. -Glowkowalismy, ze udzielisz nam paru informacji, a w zamian P' y pozwolimy ci odejsc. a= Sisson spojrzal na niego z rozpacza. Mial otwarte usta; jego piers dnosila sie i opadala gwaltownie. Byrd wskazal na chodnik po drugiej stronie Madison. -Widzisz ten chodnik, Cal? Zerknal w tamta strone z nadzieja. -Tak - odparl gorliwie. -Coz, jest twoj. Odpowiesz na moje pytania i mozesz odejsc ,olno. Okay? Proponuje ci trzydziesci lat wolnosci, Cal. Nie badz -Okay. -Kiedy Gronke wraca z Nowego Orleanu? = Jutro rano, kolo dziesiatej. -Gdzie sie zatrzyma? -Holiday Inn Crowne Plaza. -Ktory pokoj? -Siedemset osiemdziesiat dwa. -Gdzie sa Bono i Pirini? -Nie wiem. 291 HI -Prosze, Cal. Nie jestesmy idiotami. Gdzie oni sa?-Siedemset osiemdziesiat trzy i siedemset osiemdziesiat cztery. -Kto z Nowego Orleanu jest jeszcze w~Vlemphis? -To juz wszyscy. Wszyscy, o ktorych wiem. -Czy ktos zamierza tu jeszcze przyjechac? -Nie mam pojecia, przysiegam. -Czy planuja zlikwidowac chlopaka, jego rodzine albo prawnika? -Dyskutowali na ten temat, ale nie podjeli jeszcze decyzji. I tak bym w tym nie uczestniczyl. -Wiem, Cal. Jakies nowe podsluchy? -Nie. Tylko ta adwokat. -A jej dom? -Nie, nic o tym nie wiem. -Zadnych innych pluskiew czy magnetofonow? -Nic mi nie wiadomo. -Zadnych planow zabicia kogos? -Nie. -Jesli klamiesz, dostane cie, Cal, a to oznacza trzydziesci lat. -Przysiegam. Nagle Byrd trzasnal go w lewy policzek, chwycil za kolnierz i przycisnal do samochodu. Cal mial szeroko otwarte usta, a z jego oczu wyzieralo kompletne przerazenie. -Kto podpalil przyczepe? - warknal porucznik, przyciskajac go jeszcze mocniej do drzwi. -Bono i Pirini - odparl bez wahania Sisson. -Brales w tym udzial, Cal? -Nie. Przysiegam. -Planuja jeszcze jakies podpalenia? -Nic o tym nie wiem. -A wiec co, u diabla, oni tu robia, Cal? -Czekaja tylko, sluchaja, rozumie pan, w razie gdyby byli potrzebni do czegos innego. W zaleznosci od tego, co zrobi chlopak. Byrd scisnal go jeszcze mocniej. Rozciagnal usta i skrecil kol- nierzyk Cala. -Jedno klamstwo, Cal, a zalatwie cie na amen, rozumiesz? -Nie klamie, przysiegam - odparl Sisson slabym glosem. Porucznik puscil go i skinal w strone chodnika. - Idz i nie grzesz wiecej - powiedzial. Sciana policjantow rozstapila sie, Cal minal ich i wszedl na ulice. Na chodnik niemalze wskoczyl i ostatni raz widziano go, jak biegiem znikal w ciemnosciach. ,:_,~??~% ,ROZDZIAW 28 Piatek rano. Reggie pila mocna czarna kawe w ciemnosciachrzedswitu, czekajac, az rozpocznie sie kolejny, nieprzewidywalny dla ~~Iarka Swaya dzien. Poranek byl chlodny i przejrzysty, jakich wiele `e wrzesniu; pierwszy znak, ze gorace, parne lato Memphis ma sie ku oncowi. Siedziala w wiklinowym fotelu na malym balkoniku przy- ~ejonym do tylnej sciany jej mieszkania, probujac przetrawic wyda- enia ostatnich pieciu godzin. ~~_ O wpol do drugiej zadzwonili do niej gliniarze, zeby jak najszybciej zyjechala do swojego biura. Powiadomila Clinta i razem udali sie do "~~enek Building, gdzie czekalo juz kilkunastu policjantow. Zanim .~3.i~iarze zgarneli Nance'a, pozwolili mu skonczyc robote i wyjsc budynku. Teraz pokazali Reggie i Clintowi trzy aparaty telefoniczne C~raz mikroskopijne nadajniki i stwierdzili, ze Nance niezle znal sie na ____________________~,. a:R'~' Pod okiem Reggie odlaczyli ostroznie malenkie pluskwy i zapako- ~z- je jako dowody rzeczowe. Wyjasnili, w jaki sposob Nance dostal '~ do srodka, ganiac przy tym niedostateczne zabezpieczenie biura. ~~;~teggie odparla, ze nie troszczyla sie o bezpieczenstwo, gdyz w biurze ~; gytie ma nic naprawde wartosciowego. Przejrzala akta i wszystko wydawalo sie w porzadku. Teczka :~. Marka Swaya lezala w aktowce w domu; Reggie chowala ja tam ~`_-kazdej nocy. Clint sprawdzil swoje biurko i uznal, ze Nance mogl iv nirn grzebac, ale z powodu balaganu nie mial co do tego pewnosci. k'-' Gliniarze nie chcieli zdradzic, skad wiedzieli, ze Nance sie pojawi. 293 Ulatwiono mu zadanie - drzwi nie zamknieto na klucz, usunietostraznikow a przez caly czas obserwowal go tuzin ludzi. Jeden z funkcjonariuszy wzial Reggie na bok i szeptem wyjasnil, co laczylo Nance'a z Gronkem oraz Bonem i Pirinim. Policja nie mogla znalezc tych dwoch ostatnich, ktorzy opuscili pokoje hotelowe. Gronke przebywal w Nowym Orleanie i mieli go pod obserwacja. Nance'a czekalo kilka lat wiezienia, moze wiecej. Przez chwile Reggie zyczyla mu kary smierci. Policjanci stopniowo opuszczali biuro. Okolo drugiej Reggie i Clint zostali sami w pustych pomieszczeniach, ze swiadomoscia, ze profes- I' I',~!~Ill~lil jonalista dostal sie do srodka i zastawil swoje pulapki; czlowiek wynajety przez mordercow, zbierajacy informacje po to, by mogli dalej zabijac. Biuro dzialalo jej na nerwy, wiec tez wyszli wkrotce i usiedli w kawiarni w srodmiesciu. A teraz, po trzech godzinach snu, oczekujac na kolejny trudny ~ ~I~III!I dzien, Reggie popijala kawe i patrzyla, jak niebo na wschodzie przybiera pomaranczowa barwe. Myslala o Marku, o tym, jak wszedl do jej biura w srode, ledwie dwa dni wczesniej, mokry od deszczu i smiertelnie wystraszony, i powiedzial jej o grozacym mu czlowieku z nozem. Mezczyzna byl duzy i brzydki, wymachiwal nozem i poka- zywal zdjecie rodzinne Swayow. Sluchala w przerazeniu, gdy ten maly, trzesacy sie chlopiec opisywal smiercionosne narzedzie. Zdarzenie musialo byc okropne, lecz mimo wszystko przytrafilo sie komus innemu. Ona nie miala z nim bezposrednio do czynienia. Noz nie ' I ~ i''~~' celowal w nia. ~ i'~I Ale to bylo w srode, przed dwoma dniami, a teraz ta sama banda gangsterow zaatakowala ja i niebezpieczenstwo stalo sie o wiele I ~ ~ bardziej realne. Jej maly klient tkwil bezpiecznie zamkniety w swojej ~3,a I przytulnej celi, ona zas siedziala tutaj, w ciemnosciach, myslac o jakims Gronkem, Pirinim i Bog wie kim jeszcze. Nie oznakowany samochod, niewidoczny z domu Mamy Love, stal zaparkowany ulice dalej. Dwaj agenci FBI pelnili dyzur, na wszelki wypadek. Reggie zgodzila sie na to. Wyobrazila sobie pokoj hotelowy, kleby dymu papierosowego pod sufitem uste butelki o iwie zasmieca ce odlo naci ni te ' ~ p p p ja p ge~ ag e rolety i mala grupe zle ubranych gangsterow zebranych przy stole z magnetofonem. Z tasmy plynal jej glos, rozmawiajacej z klientami, z doktorem Levinem, z Mama Love, gawedzacej sobie spokojnie, niczego nie podejrzewajacej. Gangsterzy byli znudzeni, ale co jakis czas ktorys z nich smial sie i odchrzakiwal glosno. Mark nigdy nie korzystal z jej biurowych telefonow i zakladanie nich podsluchu nie mialo sensu. Ci ludzie jednak najwyrazniej x`.:~ sadzili, ze chlopiec wie, gdzie jest cialo Boyette'a, i ze ze swoim ~:. prawnikiem sa na tyle glupi, aby rozmawiac o tym przez telefon. Zadzwonil telefon w kuchni i ReDaie drgnela. Spojrzala na `y- aegarek - dwadziescia po szostej. A wiec znowu klopoty, bo pora -~yyla zbyt wczesna na normalny telefon. Weszla do kuchni i przy . otwartym dzwonku podniosla sluchawke. -Halo? Uslyszala glos Harry'ego Roosevelta. -Dzien dobry, Reggie. Przepraszam, ze cie obudzilem. -Juz nie spalam. Widzialas gazete? -Nie. - Z trudem przelknela sline. - Co w niej jest? -Artykul na pierwszej stronie z dwoma duzymi zdjeciami Marka. ~~a jednym wychodzi ze szpitala, aresztowany, jak glosi podpis, na sim dwoch gliniarzy eskortuje go wczoraj przy wyjsciu z sadu. 4 kul napisal Slick Moeller, ktory wszystko wie na temat rozprawy. ~y razem fakty sie zgadzaja. Pisze, ze Mark odmowil odpowiedzi na yu je pytania dotyczace Boyette'a oraz calej sprawy i ze w zwiazku :tym uznalem go za winnego obrazy sadu i odeslalem z powrotem do zienia. Wychodze na kogos w rodzaju Hitlera. -Ale skad on zna te wszystkie fakty? Cytuje "anonimowe zrodla". Reggie liczyla osoby znajdujace sie na sali podczas rozprawy. ~- - Czy to Fink? 4' - Nie sadze. Nic nie zyskalby na takim przecieku, a ryzyko yloby za duze. To musial byc ktos niezbyt madry. w- - Dlatego pomyslalam o Finku. ~- Sluszna uwaga, lecz watpie, zeby chodzilo o niego. Zamierzam dac panu Moellerowi nakaz stawienia sie w moim sadzie dzis :~v poludnie. Jesli nie zdradzi mi swojego zrodla, wsadze go do ~zienia za obraze. Wspanialy pomysl. -To nie powinno zabrac wiele czasu. Bezposrednio potem -tniemy rozprawe Marka. Odpowiada ci to? -Jasne, Harry. Sluchaj, jest jeszcze cos, o czym powinienes ~4 ~edziec. Mialam ciezka noc. e~= - Slucham - odparl Harry. Reggie opisala mu pokrotce historie 1., i~dsluchem, szczegolna uwage zwracajac na Bona i Piriniego oraz lct ich znikniecia. I'~" - Moj Boze. Ci ludzie to szalency. 294;295 q~~.i i~I'r t I, -I to niebezpieczni szalency, Harry.-Boisz sie? -Oczywiscie, ze sie boje. Pogwalcono moje prawo do prywatnosci i mysl, ze bylam obserwowana i podsluchiwana, jest okropna. i'!. Na drugim koncu zapanowala dluga cisza. -Reggie, nie zamierzam wypuszczac Marka Swaya pod zadnym pozorem, w kazdym razie nie dzisiaj. Zobaczmy, co sie stanie podczas ,,, weekendu. Chlopiec jest o wiele bardziej bezpieczny w areszcie niz na wolnosci. -Zgadzam sie. -Rozmawialas z jego matka? -Wczoraj. Pomysl programu ochrony swiadkow koronnych nie za bardzo przypadl jej do gustu. To moze troche potrwac. Ta biedna kobieta to jeden klebek nerwow. -Popracuj nad nia. Czy bedzie mogla uczestniczyc w dzisiejszej rozprawie? Chcialbym sie z nia spotkac. -Sprobuje. -A zatem do zobaczenia w poludnie. Nalala sobie jeszcze jeden kubek kawy i wrocila na patio. Axle spal pod bujanym fotelem. Pierwsze promienie sloneczne przedarly sie miedzy liscmi debow. Reggie chwycila goracy kubek obiema dlonmi i schowala bose stopy pod gruby recznik. Wachajac aromat kawy pomyslala, jak bardzo nienawidzi prasy. A wiec teraz swiat dowiedzial I '~ Ih I li sie wszystkiego o rozprawie. Pal licho poufnosc. Jej finaly klient byl I ~ ~I I,I" I! II' coraz bardziej zagrozony. To, ze wie cos, czego wiedziec nie powinien, nie moglo juz budzic watpliwosci. Inaczej odpowiedzialby przeciez na I,il,l'~i~~l~~~ pytania sedziego. Ta gra stawala sie coraz ostrzejsza. A od niej, Reggie Love, adwokata, oczekiwano, by wszystko przewidziala i zawsze dobrze radzila. Mark spojrzy na nia swoimi przestraszonymi blekitnymi oczami i zapyta, co dalej. Skad, u diabla, miala wiedziec? Ja tez chcieli zabic. Dorem obudzila Marka wczesnie rano. Skubiac jedna z przyniesio- nych przez siebie jagodzianek, przygladala mu sie z troska. Chlopiec siedzial na krzesle, trzymal jagodzianke, lecz jej nie jadl, tylko tepo wpatrywal sie w podloge. Wolno podniosl bulke do ust, ugryzl malenki kes i ponownie opuscil reke. Dorem obserwowala kazdy jego ruch. -Wszystko w porzadku, zlotko? - spytala. Mark skinal wolno glowa. 296 i ~~~~~~,II'u I -Nic mi nie jest - rzekl chrapliwym glosem. Dorem poklepala go po kolanie, a nastepnie po ramieniu. Zmruzyla R.: oczy i wygladala na bardzo zaniepokojona. -Coz, jestem tu przez caly dzien - powiedziala, wstajac k:~ i podchodzac do drzwi. - Bede tu do ciebie wpadala. Mark zignorowal ja i ugryzl kolejny maly kes jagodzianki. Dopiero -;~ kiedy drzwi zatrzasnely sie, wepchnal ja sobie cala do ust i natychmiast siegnal po nastepna. Wlaczyl telewizor, ale ze wzgledu na brak podlaczenia do sieci ~,~T-:kablowej musial ogladac Bryanta Gumbela. Zadnych kreskowek. ~y:. Zadnych starych filmow. Tylko Willard w kapeluszu jedzacy kukurydze ~z frytkami. Dorem wrocila dwadziescia minut pozniej. Zadzwonily klucze, xv'szczeknal zamek i drzwi sie otworzyly. -Mark, chodz ze mna - rzekla. - Masz goscia. Znieruchomial w jednej chwili, oddalony, zagubiony w innym `swiecie. Wolno podniosl glowe. _ - Kto to? - spytal swiadomie zmienionym glosem. Twoja pani adwokat. Wstal i wyszedl za Dorem na korytarz. -Jestes pewien, ze dobrze sie czujesz? - spytala, kucajac przed mim. Pokiwal glowa i ruszyli w strone schodow. Reggie czekala w niewielkim pokoju pietro nizej. Dorem przywitala sie z nia jak ze stara znajoma i wyszla. Mark i jego adwokat usiedli ~.maprzeciw siebie przy malym okraglym stole. -Jestesmy kumplami? - zagadnela z usmiechem Reggie. ~,,~ - Tak. Przepraszam za wczoraj. -Nie musisz przepraszac, Mark. Wierz mi, rozumiem cie dosko- nale. Jak ci sie spalo? -W porzadku. Lepiej niz w szpitalu. -Dorem mowi, ze martwi sie o ciebie. -Nic mi nie jest. Czuje sie lepiej niz ona. -To swietnie. - Reggie wyciagnela gazete z aktowki i polozyla ja na stole pierwsza strona do gory. Chlopiec zaczal powoli czytac. -Trzy dni z rzedu udalo ci sie znalezc na pierwszej stronie - powiedziala Reggie, probujac sie usmiechnac. -To juz sie staje nudne. Myslalem, ze rozprawa byla zamknieta dla prasy. -Miala byc. Sedzia Roosevelt dzwonil do mnie dzis rano. Bardzo zdenerwowal go ten artykul. Zamierza wezwac dziennikarza i wydobyc z niego prawde. 297 -Juz na to za pozno, Reggie. Artykul jest tutaj, na pierwszejstronie. Kazdy moze go przeczytac. Stalo sie oczywiste, ze wiem co5, czego nie powinienem wiedziec, prawda? -Prawda. - Czekala, podczas gdy Mark czytal wszystko oi nowa i przygladal sie swoim zdjeciom. E -Rozmawiales ze swoja matka?-Tak. Wczoraj, okolo piatej po poludniu. Odnioslem wrazenie, l ze jest zmeczona. Lj ~ ' - Bo jest. Widzialam sie z nia przed twoim telefonem, caly czas t siedzi w szpitalu. Ricky mial ciezki dzien. -Tak, przez tych glupich gliniarzy. Podajmy ich do sadu. -Moze pozniej. Mark. A na razie musimy o czyms pomowic. Wczoraj po rozprawie sedzia Roosevelt rozmawial z prawnikami i ludzmi z FBI. Chce, zebyscie ty, twoja matka i Ricky zostali objeci federalnym programem ochrony swiadkow koronnych. Uwaza, ze to najlepszy sposob zapewnienia wam bezpieczenstwa, a ja przychylam o sie do jego zdania. -Na czym to polega? -FBI przenosi was w inne miejsce, nikomu nie znane, daleko stad, i daje wam nowe nazwisko, nowa szkole, wszystko nowe. Twoja matka dostaje nowa prace, taka, za ktora placa wiecej niz szesc dolarow na godzine. Moze po kilku latach znowu gdzies was przeniosa, po prostu na wszelki wypadek. A na razie umieszczaja Ricky'ego w duzo lepszym a szpitalu, do czasu, az wyzdrowieje. Oczywiscie, rzad placi za wszystko. -Dostane nowy rower? -Pewnie. -Zartuje tylko. Widzialem to kiedys w filmie. Filmie o mafii. Informator zdradzil sekrety mafii i FBI pomoglo mu zniknac. Przeszedl operacje plastyczna. Znalezli mu nowa zone i w ogole wszystko. Wyslali go do Brazylii czy gdzies tam. -I co sie stalo? -Ludziom mafii zajelo rok, zeby go odnalezc. Jego zone tez zabili. -To byl tylko film, Mark. Naprawde nie masz wyboru. To najlepsze rozwiazanie. ,, - Oczywiscie, zanim zrobia dla nas te wszystkie wspaniale rzeczy, musze powiedziec im, co wiem. -Tak, to czesc umowy. -Mafia nigdy nie zapomina, Reggie. -Ogladasz za duzo filmow, Mark. -Mozliwe, ale czy FBI stracilo kiedykolwiek swiadka objetego tym programem? 298 Odpowiedz byla twierdzaca, Reggie jednak nie pamietala zadnegokonkretnego przykladu. -Nie wiem - odparla. - Kiedy sie z nimi spotkamy, zapytasz ''; o wszystko, co cie interesuje. -A jesli nie zechce sie z nimi spotkac? Jesli wole zostac w tej celi do chwili, az skoncze dwadziescia lat i sedzia Roosevelt wreszcie umrze? Wtedy wypuszcza mnie na wolnosc? -Swietnie, ale co z mama i Rickym? Co sie z nimi stanie, gdy wyjda ze szpitala i nie beda mieli dokad sie udac? -Moga wprowadzic sie tutaj. Dorem zajmie sie nimi. Do licha, byl szybki jak na jedenastolatka. Zamilkla na chwile ~~ i usmiechnela sie. Chlopiec nie zdejmowal z niej wzroku. -Posluchaj, Mark, ufasz mi? -Tak, Reggie. Ufam ci. Jestes jedyna osoba na swiecie, ktorej ~~'.: teraz ufam. Wiec prosze, pomoz mi. -Nie ma, zadnej latwej drogi, Mark. -Wiem o tym. -Zalezy mi wylacznie na twoim bezpieczenstwie, Mark. Twoim i twojej rodziny. Sedzia Roosevelt kieruje sie tym samym. Opracowanie szczegolow umieszczenia was w programie dla swiadkow koronnych zajmie kilka dni. Sedzia polecil FBI zajac sie tym niezwlocznie i mysle, ~~-ze to faktycznie najlepsze rozwiazanie. -Rozmawialas o tym z moja matka? -Tak. Dianne chce sie jeszcze zastanowic. Ale mam wrazenie, ze pomysl sie jej spodobal. -Ale skad wiesz, ze to sie uda, Reggie? Czy ten program jest calkowicie bezpieczny? -Nic nie jest do konca bezpieczne, Mark. Nie, istnieja zadne ~'. gwarancje. -Cudownie. Moze nas znajda, a moze nie. Dzieki temu zycie bedzie bardziej emocjonujace, nieprawdaz? -Masz jakis lepszy pomysl? -Tak. Bardzo prosty. Odbieramy z ubezpieczenia pieniadze za przyczepe. Znajdujemy nastepna i wprowadzamy sie do niej. Ja trzymam gebe na klodke i zyjemy sobie szczesliwie. Naprawde nie obchodzi mnie, czy oni znajda to cialo, Reggie. Naprawde mnie to nie aoehodzi. -Przykro mi, Mark, ale to niemozliwe. Dlaczego? -Tak sie sklada, ze masz pecha. Znasz pewne wazne informacje ?- i dopoki ich nie ujawnisz, groza ci klopoty. 299 -A jesli to zrobie; moge zginac.-Nie sadze, Mark. Skrzyzowal rece na piersiach i zamknal giczy. Wysoko na lewym policzku mial niewielkie brazowiejace skaleczenie. Byl piatek. Clifford uderzyl go w poniedzialek - tak niedawno i tak dawno zarazem. Patrzac na te nie zagojona jeszcze ranke, uswiadomila sobie, ze sprawy tocza sie o wiele za szybko. -Dokad mielibysmy pojechac? - spytal Mark cicho, nie ot- wierajac oczu. -Daleko. Pan Lewis z FBI wspomnial o dzieciecym szpitalu psychiatrycznym w Portland, podobno jednym z najlepszych w kraju. Moga przyjac Ricky'ego w kazdej chwili. -Czy tamci nie beda nas sledzic? I ' - FBI zajmie sie nimi. -Dlaczego nagle zaczelas ufac FBI? - Patrzyl jej prosto w oczy. -Poniewaz nie ma nikogo innego, komu mozna by zaufac. -Jak dlugo to wszystko potrwa? -Sa dwa problemy. Pierwszy stanowia formalnosci i szczegoly. 1I II ~ Pan Lewis twierdzi, ze moga sie z tym uporac w ciagu tygodnia. I~" i Drugim problemem jest Ricky. Minie pewnie kilka dni, zanim doktor Greenway pozwoli mu sie ruszyc. -A wiec czeka mnie jeszcze tydzien wiezienia? -Na to wyglada. Przykro mi. -Niepotrzebnie, Reggie. Daje sobie tutaj rade. W gruncie rzeczy, gdyby FBI zostawilo mnie w spokoju, moglbym tu siedziec przez i dluzszy czas. -Nie zostawia cie w spokoju, Mark. - -W takim razie musze porozmawiac z matka. -Powinna byc obecna na rozprawie. Sedzia Roosevelt chce sie z nia zobaczyc. Podejrzewam, ze Harry zaaranzuje nieoficjalne spotkanie z FBI, aby przedyskutowac sprawe programu dla swiadkow koronnych. i. - Jesli zostane w wiezieniu, to po co ta rozprawa? -Sedzia ma obowiazek wzywac cie do siebie co jakis czas, zeby zaistniala szansa ustania przyczyn obrazy, innymi slowy, bys wykonal jego polecenia. -Prawo to bzdura, Reggie. Jest glupie, prawda? -Czasami tak. I - Wczoraj wieczorem, kiedy probowalem zasnac, przyszla mi do glowy wariacka mysl. Pomyslalem sobie: a jezeli cialo znajduje sie zupelnie gdzie indziej, niz mowil Clifford? Jesli Romey byl stukniety i i po prostu bredzil? Myslalas o tym kiedys, Reggie? 300 -Tak, wiele razy.-Jesli to wszystko to jeden wielki dowcip? -Nie mozemy ryzykowac, Mark. Przetarl oczy i odepchnal krzeslo. Wstal i zaczal chodzic po pokoju, nagle bardzo zdenerwowany. -A wiec pakujemy sie i zaczynamy nowe zycie, tak? Latwo ci to powiedziec, Reggie. To nie ty bedziesz miala koszmarne sny. Bedziesz zyla dalej, jakby nic sie nie stalo. Ty i Clint. I Mama Love. Przytulna mala kancelaria adwokacka. Duzo klientow. Ale nie my. My reszte zycia przezyjemy w strachu. Nie sadze. -Ale nie jestes pewna. Latwo siedziec i mowic, ze wszystko bedzie w porzadku. To nie o twoja glowe tu chodzi. -Nie masz wyboru, Mark. Mam. Moge sklamac. Byl to zwykly wniosek o odroczenie, normalnie dosc nudny ~ vrutynowy wybieg prawny, ale kiedy mialo sie do czynienia z Barrym ~~istrze Muldanno jako oskarzonym i Willisem Upchurchem jako jego ~nronca, cos takiego jak nuda przestawalo istniec. Kiedy zas dodalo "; jeszcze poteznego Roya Foltrigga i umiejetnosci manipulowania ~" prasa Wally'ego Boxxa, ta malutka niewinna rozprawa zaczynala chniec egzekucja. W sali sedziego Jamesa Lamonda tloczyli sie kawscy, prasa i mala armia zazdrosnych prawnikow, ktorzy mieli R rawdzie wazniejsze sprawy na glowie, ale przypadkowo akurat tedy ~_~,t~echodzili. Krecili sie i rozmawiali z powaznymi minami, przez caly 2rrs uwaznie spogladajac na przedstawicieli mediow. Kamery i repor- verzy przyciagaja prawnikow, tak jak krew zwabia rekiny. :; Za barierka oddzielajaca aktorow od widzow stal Foltrigg, ciasno ~~toczony kregiem asystentow, i przemawial szeptem, marszczac czolo, jakby planowal prawdziwa inwazje. Mial na sobie swoje najlepsze :niedoielne ubranie - ciemny trzyczesciowy garnitur, biala koszule, :`'czerwono-niebieski jedwabny krawat, jego wlosy byly starannie ucze- -lane, a buty wyglansowane do polysku. Stal twarza do widowni, ale bczywiscie byl zbyt zajety, zeby kogokolwiek zauwazyc. Po drugiej ';stronie sali, odwrocony plecami do tlumu, Barry Muldanno udawal, ,-ze nic go to wszystko nie obchodzi. On rowniez ubrany byl na czarno. ='~~?ealnie rowny konski ogon schodzil lukiem w dol, siegajac dolnej wedzi kolnierzyka. Willis Upchurch siedzial na brzegu stolu obrony, rza do publicznosci, i dyskutowal o czyms zazarcie ze swoim 301 asystentem. Jesli w ogole to bylo mozliwe, Upchurch kochal siepokazywac jeszcze bardziej niz Foltrigg. Muldanno nie wiedzial dotad, ze osiem godzin wczesniej w Mem- 4' phis aresztowano Jacka Nance'a. Nie wiedzial, ze Cal Sisson puscil I farbe. Nie mial zadnych wiadomosci od Bona oraz Piriniego i wyslal Gronkego z powrotem do Memphis, kompletnie nieswiadom wydarzep ostatniej nocy. ', Foltrigg natomiast czul sie dosc pewnie. Na podstawie nagrania dokonanego za pomoca solniczki mogl w poniedzialek oskarzyc Muldanna i Gronkego o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwosci. Uzyskanie wyrokow skazujacych nie byloby trudne. Mial ich w garsci. Muldanno dostalby piec lat. Ale proces Barry'ego Ostrza oskarzonego o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwosci nie przynioslby Royowi tak wielkiego rozglosu jak sprawa o ohydne morderstwo, pelna kolorowych zdjec rozkladajacego sie trupa i raportow patologow na temat trajektorii pociskow, ran wlotowych i wylotowych. Taki proces trwalby calymi tygodniami, a on blyszczalby codziennie w wieczornych wiadomos- ciach. Juz widzial to oczyma wyobrazni. Ale Roy wciaz nie mial ciala. Wczesnie rano wyslal Finka do Memphis z nakazami dla chlopaka i jego adwokatki. To powinno troche ozywic tempo wydarzen. W poniedzialek po poludniu dzieciak zacznie mowic i przy pewnej dozie szczescia wieczorem tego dnia beda mieli cialo. Ta mysl trzymala go w biurze do trzeciej nad ranem. Roy pomaszerowal, bez wyraznego celu, do biurka protokolantki i po chwili wrocil, przez caly czas patrzac na Barry'ego, ktory udawal, ze go nie dostrzega. Przed barierka stanal urzednik sadowy i glosno krzyknal, by wszyscy usiedli. Rozprawa byla otwarta, przewodniczyl sedzia James Lamond. Lamond pojawil sie w bocznym wejsciu i odprowadzany przez asystenta dzwigajacego ciezki stos akt, zasiadl za stolem. Majac niewiele ponad piecdziesiat lat, byl mlodzieniaszkiem posrod sedziow. Stanowil typowy przyklad mianowanego przez Reagana urzednika - smiertelna powaga, zadnych usmiechow, dosc bzdur, zrobmy to, co mamy do zrobienia. Byl prokuratorem stanowym dla poludniowego dystryktu Luizjany bezposrednio przed Foltriggiem i nienawidzil swojego nastepcy rownie mocno jak wszyscy inni. W szesc miesiecy po objeciu stanowiska Roy udal sie na tournee z odczytami po swoim dystrykcie, podczas ktorego udowadnial za pomoca tabel i wykresow. ze jego biuro pracuje o wiele skuteczniej niz w latach poprzednich. Liczba wniesionych oskarzen wzrosla. Handlarze narkotykow siedzieli ~`e; za kratkami. Nieuczciwi urzednicy pochowali sie w mysich norach. Przestepcy mieli klopoty, a interes podatnikow byl lepiej chroniony, poniewaz on, Roy Foltrigg, zostal prokuratorem stanowym dystryktu. Glupota Foltrigga polegala na tym, ze obrazal Lamonda i innych sedziow. W ten sposob tracil ich poparcie. Lamond rozejrzal sie po zatloczonej sali. Wszyscy siedzieli. -Dobry Boze - zaczal. - Tak liczna publicznosc sprawia mi wielka radosc, ale szczerze mowiac, mamy tylko wydac orzeczenie ~w sprawie prostego wniosku. - Spojrzal na Foltrigga siedzacego ;;: ~rniedzy szescioma asystentami, na Upchurcha z dwoma miejscowymi ~.` prawnikami po bokach i dwoma asystentami z tylu. -Sad jest gotowy do rozpoznania wniosku oskarzonego Barry'ego r` Muldanno 0 odroczenie. Sad przypomina, ze wyznaczony termin rozpoczecia procesu przypada za trzy tygodnie od najblizszego ,,,poniedzialku. Panie Upchurch, pan zlozyl wniosek, moze wiec pan zaczynac. Prosze sie streszczac. -Ku ogolnemu zaskoczeniu Upchurch rzeczywiscie sie streszczal. ''Opisal w prostych slowach to, co wszyscy wiedzieli na temat smierci "'_ Jerome'a Clifforda, i wyjasnil, ze za trzy tygodnie ma uczestniczyc w procesie w sadzie federalnym w St. Louis. Byl gladki, rozluzniony ~: i zupelnie nie deprymowala go obca sala. Wniosl o odroczenie, ~~ poniewaz - jak w przekonywajacy sposob uzasadnil - potrzebuje v czasu, by przygotowac sie do obrony w procesie, ktory bez watpienia ?: bedzie bardzo dlugi. Skonczyl po dziesieciu minutach. -Ile czasu pan potrzebuje? - spytal Lamond. -Wysoki Sadzie, prowadze wiele spraw i chetnie przedstawie ich "~ ~` liste. Szczerze mowiac, za rozsadne uwazalbym odroczenie o szesc :~y miesiecy. Dziekuje. Cos jeszcze? -Nie, sir. Dziekuje, Wysoki Sadzie. - Upchurch usiadl, a miejsce ~~~`; na podwyzszeniu na wprost stolu sedziowskiego zajal Foltrigg. Zerknal n;~T.i... -~~`w notatki i juz mial zabrac glos, kiedy ubiegl go sedzia Lamond: -Panie Foltrigg, nie zaprzeczy pan chyba, ze w swietle ostatnich wydarzen obronie nalezy sie wiecej czasu? -Nie, Wysoki Sadzie, nie zaprzecze. Uwazam jednak, ze szesc -miesiecy to o wiele za duzo. -A wiec, ile by pan sugerowal? -Miesiac albo dwa. Wysoki Sadzie, chodzi o to, ze... -Nie zamierzam siedziec tutaj i wysluchiwac klotni na temat ~",,r tego, czy dwa miesiace czy szesc, czy tez moze trzy lub cztery, panie ;-. Foltrigg. Jesli zgadza sie pan, ze oskarzony ma prawo do opoznienia :~ 302 ~ 303 procesu, wezme to pod uwage i wyznacze nowy termin rozprawy,odpowiadajacy mojemu kalendarzowi. ~~~II Lamond wiedzial, ze Foltriggowi odroczenie potrzebne jest bardziej niz Barry emu Muldanno. Ale Foltrigg nie mogl o nie poprosic. Wymiar sprawiedliwosci powinien zawsze atakowac. Oskarzycielowi nie wypadalo prosic o wiecej czasu. -Coz, tak, Wysoki Sadzie - rzekl glosno Roy. - Ale w naszym przekonaniu niepotrzebnych opoznien nalezy unikac. Ta sprawa ciagnie sie juz wystarczajaco dlugo. -Czy sugeruje pan, ze dzieje sie tak z winy sadu, panie Foltrigg? -Nie, Wysoki Sadzie, wylacznie z winy oskarzonego, ktory zlozyl juz chyba wszystkie znane w amerykanskim prawodawstwie wnioski, zeby odwlec skazanie. Probowal kazdego sposobu, kazdej... -Panie Foltrigg. Pan Clifford nie zyje i nie moze wiecej skladac zadnych wnioskow. A nowy obronca oskarzonego, jesli sie nie myle, przedlozyl jak dotad dopiero jeden wniosek. ' Roy spojrzal w notatki i zaczal powoli czerwieniec. Nie oczekiwal zwyciestwa w tej drobnej sprawie, ale tez nie spodziewal sie kopniaka w zeby. ~'li;r''~I'~, i l - Ma pan jeszcze cos istotnego do powiedzenia? - spytal sedzia. jakby jego kolega mowil na razie same bzdury. ~ Foltrigg chwycil swoj notatnik i wrocil wsciekly na miejsce. Dosc zalosny wystep. Powinien byl poslac asystenta. -Cos jeszcze, panie Upchurch? - upewnil sie Lamond. -Nie, sir. i - Doskonale. Zatem dziekuje wszystkim za zainteresowanie. Przykro mi, ze trwalo to tak krotko. Moze nastepnym razem bedzie lepiej. Nowy termin rozprawy zostanie wkrotce podany do wiadomosci. Sedzia wstal i wyszedl. Reporterzy opuscili sale. Chwile pozniej, na przeciwleglych krancach korytarza, Foltrigg i Upchurch zwolali zaimprowizowane konferencje prasowe. `:. ~zROZDZIA~ ~~ ~~_~ ~ Q~ 29 Chociaz Slick Moeller pisal o wieziennych buntach, gwaltach czy:pobiciach i chociaz wiele razy stal po bezpiecznej stronie wieziennych ;wrot, nigdy jeszcze nie zdarzylo mu sie siedziec w prawdziwej celi. Ta mysl towarzyszyla mu nieodparcie, ale staral sie zachowac spokoj 'i roztaczac aure znajacego swoja robote dziennikarza, niezachwianie ~l~rzacego w gwarantujaca wolnosc slowa Pierwsza Poprawke. Sie- vzialo przy nim dwoch prawnikow, wysoko oplacanych ogierow 3 wielkiej firmy adwokackiej, od dziesiatkow lat reprezentujacej "The Memphis Press", ktorzy zapewnili go tuzin razy w ciagu ostatnich ~lwoch godzin, ze konstytucja Stanow Zjednoczonych jest po jego `gonie i ze ten dzien bedzie dla niego dniem zwyciestwa. Slick w d~insach, ciemnozielonej kurtce i adidasach wygladal jak chlostany ides~ozem i wichrem uliczny reporter. 1 larry'emu nie podobala sie aura roztaczana przez tego szczura. Nie podobali mu sie rowniez jego odziani w jedwabie, arystokratycznego rodowodu republikanscy obroncy, ktorzy nigdy wczesniej nie mieli t~a~ji zawitac do sali sadu dla nieletnich. Byl wsciekly. Siedzial za voim stolem i po raz dziesiaty czytal poranny artykul Slicka. Przejrzal ``#~z odpowiednie orzeczenia sadow w sprawach dotyczacych reporterow ~x ich poufnych zrodel. I nie spieszyl sie, wiec Kret zaczal sie pocic. C)rzwi zamknieto. Straznik Grinder, przyjaciel Moellera, stal nieco zdenerwowany przed stolem sedziowskm. Zgodnie z poleceniem Rousevelta dwaj inni straznicy w mundurach siedzieli za plecami ~Slicka i jego prawnikow, najwyrazniej gotowi do akcji. Niepokoilo to ~nbrone dziennikarza, ale starali sie tego nie okazywac. 305 iiTa sama mloda protokolantka, tym razem w jeszcze krotszej spodniczce, polerowala sobie paznokcie w oczekiwaniu na poczatek rozprawy. Ta sama starsza kobieta siedziala przy swoim biurku, '; przegladajac "National Enquirer". Czekali i czekali. Dochodzilo wpol do pierwszej. Jak zwykle lista zajec byla pelna, a opoznienia spore. Marcu przygotowala juz dla Harry'ego kanapke. Nastepna w kolejnosci miala byc rozprawa Swaya. Sedzia oparl sie na lokciach i pochylil do przodu, spogladajac na Slicka, ktory ze swoimi szescdziesiecioma kilogramami wazyl pewnie ze trzy razy mniej niz on. - Do protokolu! - warknal na stenografke i dziewczyna zaczela przebierac palcami. Mimo calego opanowania reporter drgnal i sie wyprostowal. -Panie Moeller, wydalem panu nakaz stawienia sie tutaj, ponie- waz zlamal pan przepisy stanu Tennessee dotyczace poufnosci rozprawy w moim sadzie. To niezmiernie powazna sprawa, gdyz dotyczy bezpieczenstwa malego dziecka. Niestety, prawo nie traktuje tego jako przestepstwo kryminalne, jedynie jako obraze. Harry zdjal okulary i zaczal przecierac je chusteczka. -A zatem, panie Moeller - rzekl tonem zawiedzionego dziad- ka - chociaz jestem bardzo rozgniewany na pana i panski artykul, ', o wiele bardziej trapi mnie fakt, iz ktos podal panu te informacje. Ktos, kto byl obecny na wczorajszej rozprawie. Panskie "zrodlo", jak je pan nazywa, spedza mi sen z powiek. Grinder oparl sie o sciane i scisnal trzesace sie kolana. Nie potrafil spojrzec na Slicka. Pierwszy atak serca mial przed szescioma laty i jesli nie bedzie sie kontrolowal, znowu moze mu sie cos przydarzyc. -Prosze usiasc w krzesle dla swiadkow, panie Moeller - nakazal Harry, wskazujac je machnieciem reki. - Prosze bardzo. Starsza kobieta zaprzysiegla Slicka. Reporter zalozyl noge na noge i spojrzal z ufnoscia na swoich prawnikow. Nie patrzyli na niego. Grinder obserwowal kafelki na suficie. -Zostal pan zaprzysiezony, panie Moeller - przypomnial Harry, chociaz od samego faktu uplynelo dopiero kilkadziesiat sekund. -Tak jest, sir - wymamrotal tenze, pokonujac suchosc w gardle, i sprobowal usmiechnac sie do tego ogromnego mezczyzny, ktory siedzial wysoko nad nim i gapil sie znad swojego wielkiego stolu. -Czy to pan jest autorem dzisiejszego artykulu z "The Memphis Press" podpisanego panskim nazwiskiem? -Tak, sir. -Czy napisal go pan sam, czy tez wespol z kims? ~~f,l!!'j - Coz, Wysoki Sadzie, napisalem kazde jego slowo, jesli o to chodzi. I~~II I 306 -Wlasnie o to chodzi. W czwartym akapicie znajduje sienastepujace zdanie, cytuje: "Mark Sway odmowil odpowiedzi na pytania dotyczace Barry'ego Muldanno lub Boyda Boyette'a", koniec cytatu. Czy pan to napisal, panie Moeller? -Tak, sir. -A czy byl pan obecny na rozprawie, kiedy to dziecko zeznawalo? Nie, sir. -Czy byl pan w tym budynku? -Hm, tak, sir, bylem. Ale to chyba nic zlego, prawda? -Spokojnie, panie Moeller. Ja zadaje pytania, a pan na nie odpowiada. Rozumie pan? -Tak, sir. - Slick spojrzal blagalnie na swoich prawnikow, lecz oni czytali akurat jakies niezmiernie interesujace dokumenty. -A wiec nie byl pan obecny. Zatem, panie Moeller, skad pan wiedzial, ze dziecko odmowilo odpowiedzi na moje pytania dotyczace ;~:n Barry'ego Muldanno i Boyda Boyette'a? -Mialem swoje zrodlo. Grinder nigdy nie myslal o sobie jako o zrodle. Byl tylko nisko oplacanym straznikiem sadowym, z mundurem, pistoletem i rachun- karm do zaplacenia. Jego zona przekroczyla wlasnie limit karty '.' kredytowej u Searsa. Otarl pot z czola. -Zrodlo - rzekl Harry, przedrzezniajac Slicka. - To oczywiste, ze mial pan zrodlo, panie Moeller. Nie bylo pana tutaj, czyli ktos pana e poinformowal, zatem mial pan zrodlo. A wiec, kto byl tym zrodlem? Obronca z najbardziej siwymi wlosami poderwal sie, zeby zabrac glos. Ubrany byl jak typowy adwokat z wielkiej firmy - w szary '-~ garnitur, biala koszule, czerwony krawat ze smialym zoltym paskiem :.f~rR.f.. czarne buty. Nazywal sie Alliphant. Jako wspolwlasciciel firmy "':~ cwykle nie pokazywal sie w sadzie. -Wysoki Sadzie, jesli mozna... Harry skrzywil sie i powoli odwrocil, z szeroko otwartymi ustami, ~:jakhy zszokowany tym niestosownym wtretem. Rzucil grozne spo- jrzenie Alliphantowi, ktory powtorzyl: -Wysoki Sadzie, jesli mozna... Roosevelt kazal mu czekac przez dluzsza chwile, po czym spytal: -Panie Alliphant, nie byl pan wczesniej w moim sadzie, prawda? -Nie, sir - odparl tenze wciaz stojac. -Tak myslalem. To nie jest miejsce, do ktorego by was ciagnelo. ~' Panie Alliphant, ilu prawnikow zatrudnia panska firma? -Stu siedmiu, wedlug ostatnich obliczen. Harry gwizdnal przez zeby i potrzasnal glowa. 307 -To kupa ludzi. Czy ktorykolwiek z nich praktykuje w sadziedla nieletnich? ' - Coz, jestem pewien, ze niektorzy na pewno, Wysoki Sadzie. -Ktorzy? Alliphant wlozyl reke do kieszeni i przeciagnal palcem po krawedzi swojego notatnika. Czul sie tu obco. Na jego prawniczy swiat skladaly sie posiedzenia zarzadow, grube pliki dokumentow, wysokie zaliczki i eleganckie lunche. Alliphant byl bogaty, gdyz bral trzysta dolarow za godzine pracy i mial trzydziestu partnerow, ktorzy robili to samo. Jego firma dobrze prosperowala, gdyz placac siedemdziesieciu wspol- nikom po piecdziesiat tysiecy dolarow rocznie, wymagala, zeby przynosili dochod przynajmniej piec razy wyzszy. Alliphant znalazl sie na sali Harry'ego nie dlatego, ze - jak brzmiala oficjalna wersja - byl glownym doradca prawnym gazety Slicka, ale dlatego, ze nikt w jego firmie nie dalby rady uczestniczyc w rozprawie, o ktorej dowiedzial sie dwie godziny wczesniej. Harry pogardzal nim, jego firma, gatunkiem prawnikow, do ktorego nalezal. Nie ufal facetom z wielkich firm, ktorzy opuszczali swoje drapacze chmur i zadawali sie z nizszymi sferami tylko wtedy, kiedy musieli. Charakteryzowaly ich arogancja i strach przed ubrudze- niem sobie rak. -Prosze siadac, panie Alliphant - nakazal Harry, wskazujac dlonia krzeslo. - W moim sadzie sie nie stoi. Niech pan siada. Adwokat niezgrabnie opadl z powrotem na krzeslo. i, ',~Il'~, II~~,ijli~~, - A zatem, co ma mi pan do powiedzenia, panie Alliphant? -Coz, Wysoki Sadzie, sprzeciwiamy sie tym pytaniom i sprzeci- ~ ~ I,IILI wiamy sie dalszemu przeshzchiwaniu pana Moellera, jako ze Pierwsza ' i ~,~ illl ~ Poprawka gwarantuje mu wolnosc slowa. Czyli... -Panie Alliphant, czy zapoznal sie pan z przepisami kodeksu dotyczacymi rozpraw zamknietych w sadach dla nieletnich? -Tak, sir, zapoznalem sie. I szczerze mowiac, przepisy te wydaja mi sie dosc kontrowersyjne. -Ach tak? Slucham. -Tak, sir. Uwazam, ze niektore z nich sa antykonstytucyjne. Dysponuje kilkoma orzeczeniami z innych... -Antykonstytucyjne? - spytal Harry, unoszac brwi. -Tak, sir - odparl bez wahania obronca. -A czy wie pan, kto jest autorem tego kodeksu, panie Alliphant`? i Zapytany spojrzal na swojego wspolpracownika, ale ten potrzasnal ~i ~ tylko glowa. j - Otoz ja jestem jego autorem, panie Alliphant - oznajmil ;;glosno Harry. - Ja. Moi. Do uslug. Gdyby wiedzial pan cokolwiek ~a temat prawa dla nieletnich obowiazujacego w tym stanie, wiedzialby pan rowniez, ze znam sie na nim, poniewaz to ja je napisalem. A wiec, ." U~ pan moze na ten temat powiedziec? Slick skurczyl sie na swoim krzesle. Tysiace razy pisal sprawozdania z sadu i zdawal sobie sprawe, ze jesli adwokat rozgniewa sedziego, to ~' musi na tym ucierpiec jego klient. -Nadal uwazam, ze ten paragraf jest antykonstytucyjny, Wysoki .$adzie - odparl z galanteria Alliphant. -Ostatnia rzecza, na jaka mam ochote, panie Alliphant, jest wdac sie teraz z panem w goraca dyspute na temat Pierwszej Poprawki. E- Jesli nie podoba sie panu prawo, niech pan wniesie apelacje i do- ~~.prowadzi do jego zmiany. Niewiele mnie to obchodzi. Ale teraz, kiedy ;spozniam sie juz na lunch, chce, zeby pana klient odpowiedzial na oje pytania. - Odwrocil sie do przerazonego Slicka. - Panie ?toeller, kto byl panskim zrodlem? Grinderowi zrobilo sie niedobrze. Wetknal kciuki za pasek spodni v' mocno nacisnal na brzuch. Kret mial opinie czlowieka, ktory trzymuje slowa i nigdy nie ujawnia nazwisk swoich informatorow. ~~' - Nie moge zdradzic mojego zrodla - rzekl Slick dramatycznym nem, niczym meczennik idacy na smierc. Grinder odetchnal gleboko. rkie piekne slowa. ;; Harry dal znak dwom straznikom. -Panie Moeller, uznaje pana za winnego obrazy sadu i skazuje pozbawienie wolnosci. - oswiadczyl. - Straznicy staneli za ami Slicka, ktory toczyl dokola dzikim wzrokiem w poszukiwaniu -Wysoki Sadzie - zaoponowal Alliphant, wstajac bez za- ~owienia. - Wnosimy sprzeciw! Nie moze pan... Roosevelt zignorowal go i zwrocil sie do straznikow: -Zabierzcie go do aresztu miejskiego. Zadnego specjalnego ~towania. Zadnych wzgledow. Wezwe go w poniedzialek, zeby Mownie sprobowac. Szarpneli reportera i zalozyli mu kajdanki. -Zrobcie cos! - wrzasnal Kret do Alliphanta, ktory mowil: - ~Inosc slowa, Wysoki Sadzie. Nie moze pan tego zrobic. -Robie to, panie Alliphant - krzyknal Harry. - I jesli pan nie Idzie, wyladuje pan w jednej celi ze swoim klientem. Adwokat opadl na krzeslo. Straznicy zaciagneli Slicka do drzwi, a kiedy juz je otwierali, sedzia ~l jeszcze jedna, koncowa uwage: 308 ~ 309 -Panie Moeller, jesli przeczytam w panskiej gazecie chocby;. jedno slowo napisane przez pana z wiezienia, to minie caly miesiac, j' zanim pana wypuszcze. Zrozumiano?... Slick nie byl w stanie nic powiedziec. -Zalozymy apelacje, Slick - przyrzekl Alliphant, kiedy straznicy zamykali drzwi. - Zalozymy apelacje. Dianne Sway siedziala w pokoju dla swiadkow w ciezkim drew- pianym krzesle, trzymajac za reke swojego pierworodnego i obserwujac promienie slonca filtrowane przez zakurzone, polamane zaluzje. Lzy juz wyschly, a wszystkie slowa zostaly wypowiedziane. Po pieciu dniach i czterech nocach spedzonych nieprzerwanie na ' oddziale psychiatrycznym szpitala St. Peter's, Dianne byla z poczatku nawet szczesliwa, mogac go opuscic. Ale szczescie przychodzilo do niej teraz w malych dawkach i juz chciala wracac do lozka Ricky'ego. Kiedy zobaczyla Marka, utulila go, poplakala z nim i przekonala sie, ze jest bezpieczny. W tych okolicznosciach zadna matka nie moglaby oczekiwac wiecej. Nie ufala swoim ocenom ani instynktowi. Piec dni zamkniecia odbiera czlowiekowi poczucie rzeczywistosci. Dlugi ciag kolejnych tragedii wyczerpal ja i oszolomil. Leki - pigulki, zeby zasnac, pigulki, zeby sie obudzic i pigulki, zeby przetrwac - otepily jej umysl, tak ze zycie wydawalo jej sie seria oderwanych od siebie migawek. Mozg pracowal, lecz w zwolnionym tempie. -Proponuja, zebysmy pojechali do Portland - powiedziala cicho, glaszczac jego ramie. -Reggie rozmawiala z toba o tym? -Tak. Dyskutowalysmy o tym wczoraj przez dluzszy czas. Maja tam dobre miejsce dla Ricky'ego i moglibysmy zaczac wszystko od poczatku. -Brzmi niezle, ale boje sie tego. -Ja tez, Mark. Nie chce przezyc nastepnych czterdziestu lat, ogladajac sie przez ramie. Czytalam kiedys artykul w jakims czasopis- mie o czlonku mafii, ktory pomogl FBI i oni pomogli mu sie ukryc. Tak jak chca to zrobic z nami. Minely chyba dwa lata, zanim mapa go znalazla i wysadzila w powietrze w samochodzie. -Chyba widzialem o tym film. -Nie potrafilabym tak zyc, Mark. -Czy mozemy wprowadzic sie do nowej przyczepy? I i - Mysle, ze tak. Rozmawialam dzis rano z panem Tuckerem. ktory powiedzial, ze nasza przyczepa byla ubezpieczona na wszystkie sposoby. Moze dac nam nastepna. Caly czas mam tez prace. Wlasnie dzis rano przyniesli mi do szpitala wyplate. -Mark usmiechnal sie na mysl o powrocie do przyczepy i kumpli `.A~1 z kempingu. Tesknil nawet za szkola. -- Ci ludzie to mordercy, Mark. -- Wiem. Spotkalem ich. Milczala przez sekunde, po czym zapytala: -- Co zrobiles? -To jeszcze jedna rzecz, o ktorej zapomnialem cie poinformowac. -Masz teraz okazje. -To zdarzylo sie pare dni temu w szpitalu. Nie wiem, ktorego ~~~ dnia. Wszystkie zlaly mi sie w jeden. - Mark wzial gleboki oddech ~~:~. opowiedzial matce o spotkaniu z mezczyzna z nozem i rodzinnym ~~ortretem. W normalnych okolicznosciach Dianne, jak kazda inna ?~atka; bylaby zaszokowana. Ale teraz byl to tylko jeszcze jeden agment tego strasznego tygodnia. ~-~ - Dlaczego nie powiedziales mi o tym wczesniej? -Poniewaz nie chcialem cie martwic. -Wiesz, moglibysmy nie miec tych klopotow, gdybys od samego u czatku mowil mi prawde. -Nie rob mi wyrzutow, mamo. Nie zniose tego. Ona tez by tego nie zniosla, wiec dala spokoj. Reggie zapukala do i i weszla do srodka. Musimy isc - oznajmila. - Sedzia czeka. Wyszli za nia na korytarz. Dwaj straznicy podazali z tylu. -- Jestes zdenerwowany? - spytala szeptem Dianne. _ - Nie. To nic wielkiego, mamo. Kiedy weszli na sale, Harry jadl kanapke i przegladal akta. ~':ink, Ord i Baxter McLemore siedzieli razem przy stole, bardzo i i posluszni; lekko znudzeni oczekiwali na krotki - bez wa- ~cnia - wystep dzieciaka. Fink i Ord nie mogli oderwac wzroku J: nog i spodniczki mlodej stenografki. Dziewczyna miala wspaniala t ' ure - waska talie, piekne piersi, szczuple nogi. Byla jedynym r~~iecujacym elementem w tej dziwacznej sali i Fink nie mogl =tprzeczyc, ze myslal o niej podczas wczorajszego lotu do Nowego leanu. I podczas calego lotu powrotnego. Nie przyniosla mu zczarowania. Spodniczka siegala do polowy uda i wolno sie Sedzia spojrzal na Dianne i usmiechnal sie do niej najpiekniej jak rafil. Jego duze zeby byly idealnie rowne, a usmiech pelen ciepla. 310 - 311 -Witam pania, pani Sway - rzekl slodko. Skinela glowa,probujac odwzajemnic usmiech. -Bardzo mi milo, ze moge pania poznac, szkoda tylko, ze odbywa sie to w takich okolicznosciach. -Dziekuje, Wysoki Sadzie - powiedziala Dianne cicho do ij czlowieka, ktory aresztowal jej syna. Nastepnie Harry popatrzyl z pogarda na Finka. -Sadze, ze kazdy czytal dzisiejsze wydanie "The Memphis Press". Jest tam fascynujacy artykul na temat naszego wczorajszego j posiedzenia, a czlowiek, ktory go napisal, znajduje sie obecnie w wiezieniu. Zamierzam doglebnie zbadac te sprawe i nie ulega watpliwosci, ze odkryje zrodlo przecieku. Stojacemu przy drzwiach Grinderowi ponownie zrobilo sie niedobrze. -Osoba ta zostanie uwieziona za obraze sadu. A wiec, panie i panowie, prosze trzymac jezyk za zebami. Nikomu ani slowa. - Siegnal po akta. - Panie Fink, gdzie jest pan Foltrigg? Nie ruszajac sie z miejsca, zapytany odparl: -W Nowym Orleanie. Mam tu kopie rozporzadzenia tamtejszego sadu, o ktory Wysoki Sad prosil. -Swietnie. Wierze panu na slowo. A teraz prosze o zaprzysiezenie swiadka. Starsza urzedniczka warknela na Marka: -Prosze uniesc prawa reke. - Chlopiec wstal niezgrabnie i zostal zaprzysiezony. -Mozesz pozostac na miejscu - oznajmil sedzia. Reggie siedziala l,i~ po prawej stronie swego klienta, jego matka po lewej. -Mark, zadam ci teraz pewne pytania, dobrze? -Tak, sir. -Czy przed smiercia pan Clifford mowil ci cokolwiek na temat ' pana Barry'ego Muldanno? -Nie odpowiem na to pytanie. -Czy pan Clifford wspominal o czlowieku nazwiskiem Boyd Boyette? ' - Nie odpowiem na to pytanie. ' - Czy pan Clifford mowil cos o morderstwie Boyda Boyette'a? I ~ - Nie odpowiem na to pytanie. -Czy pan Clifford mowil cos o miejscu, w ktorym znajduje sie cialo Boyda Boyette'a? -Nie odpowiem na to pytanie. Harry umilkl i spojrzal w swoje notatki. Dianne przestala oddychac i gapila sie tepo na Marka. -Wszystko w porzadku, mamo - wyszeptal chlopak, po czym zekl glosno i pewnie: - Wysoki Sadzie, prosze, zeby Wysoki Sad zrozumial, ze odmawiam odpowiedzi z tych samych powodow co Wczoraj. Boje sie, i to wszystko. Harry skinal glowa, ale wyraz jego twarzy sie nie zmienil. Nie wygladal ani na rozgniewanego, ani na zadowolonego. -Panie strazniku, prosze zabrac Marka do pokoju dla swiadkow i poczekac tam z nim, az skonczymy. Chce, zeby przed powrotem do aresztu mogl porozmawiac ze swoja matka. Grinder mial miekkie kolana, ale udalo mu sie odprowadzic chlopca do drzwi. Harry rozpial toge. r -A teraz porozmawiajmy nieoficjalnie. Pani Clerk i panno ~sregg, prosze isc na lunch. - Nie byla to propozycja, lecz nakaz. dzia chcial maksymalnie ograniczyc liczbe osob na sali. Panna Gregg wyprostowala nogi i Fink zamarl. Obaj z Ordem trzyli z otwartymi ustami, jak wstaje, bierze torebke i idzie w strone -Prosze zawolac panow z FBI, panie Fink - polecil Harry. McThune i zmeczony K.O. weszli na sale i usiedli obok Orda. zwis byl czlowiekiem zajetym, z tysiacem waznych spraw pietrzacych l na jego biurku w Waszyngtonie, i w ciagu ostatnich dwudziestu ~erech godzin zastanawial sie setki razy, po co wlasciwie przyjechal ? Memphis. Oczywiscie, swiadomosc, ze zyczyl sobie tego dyrektor 4yles, niezmiernie mu pomagala. -Panie Fink, mowil pan przed rozprawa, ze jest wazna sprawa, Irtorej powinienem wiedziec. -Tak jest, sir. Pan Lewis ja przedstawi. . - Panie Lewis, prosze sie streszczac. -Tak jest, Wysoki Sadzie. Od kilku miesiecy sledzimy Barry'ego Ettldanno i wczoraj przy uzyciu srodkow elektronicznych nagralismy I~owe, ktora przeprowadzil z Paulem Gronkem. Odbyla sie ona dzielnicy Francuskiej i sadzimy, ze powinien jej pan wysluchac. -Ma pan te tasme przy sobie? Tak jest, sir. -Wiec prosze zaczynac - rzucil Harry obojetnie. ~- McThune blyskawicznie zainstalowal magnetofon i glosnik na ~~e, po, czym Lewis wlozyl do srodka kasete. Najpierw uslyszy pan glos Muldanna - uprzedzil, niczym 6~mik objasniajacy doswiadczenie. - Potem Gronkego. Na sali zapanowala cisza i z glosnika poplynely trzeszczace, ale 312 313 zrozumiale slowa. Nagrano cala rozmowe: sugestie Barry'ego, zeb;:zlikwidowac chlopaka, watpliwosci Gronkego, pomysl Ostrza, by zaatakowac matke Marka albo jego brata, protest Gronkego przed;.-~ zabijaniu niewinnych ludzi, mysl, zeby zabic Reggie, smiech wywola~:y uwaga o zbawiennych skutkach, jakie mialoby to dla fachu pra- wniczego, chwalenie sie Gronkego podpaleniem przyczepy i wresze plan, by zalozyc podsluch w biurze Reggie. Nagranie robilo wrazenie. Fink i Ord slyszeli je juz z dziesiec razy, wiec siedzieli obojetnie. Reggie zamknela oczy, kiedy w tak nonszalan- cki sposob mowiono 0 odebraniu jej zycia. Dianne zesztywniala z przerazenia. Harry wpatrywal sie w glosnik, jakby widzial twarze mowiacych, a kiedy nagranie dobieglo konca i Lewis wcisnal guzik stopu, polecil: -Prosze puscic to jeszcze raz. Wysluchali kasety ponownie i pierwszy szok zaczal mijac. Dianne drzala. Reggie trzymala ja za reke i probowala byc dzielna, ale lekka rozmowa na temat zabicia "tej adwokatki" zmrozila jej krew w zylach. Dianne miala gesia skorke i lzy w oczach. Myslala o Rickym, ktory pozostal pod opieka doktora Greenwaya i pielegniarki, i modlila sie o jego bezpieczenstwo. -To mi wystarczy - oswiadczyl Harry, kiedy tasma dobiegla konca. Lewis usiadl i wszyscy czekali na to, co zadecyduje Wysoki Sad. Harry otarl oczy chusteczka i pociagnal dlugi lyk herbaty z lodem. Usmiechnal sie do Dianne: -Pani Sway, czy rozumie pani teraz, dlaczego umiescilismy Marka w areszcie? -Sadze, ze tak. -Z dwoch powodow. Po pierwsze dlatego, ze nie chcial od- powiedziec na moje pytania, ale drugi powod jest w tym momencie o wiele wazniejszy. Jak pani slyszala, Mark znajduje sie w wielkim niebezpieczenstwie. Co pani zdaniem powinienem w tej sytuacji zrobic? Bylo to nieuczciwe pytanie, zadane przestraszonej, oszolomionej i zachowujacej sie irracjonalnie osobie, i Dianne przyjela je niechet- nie. - Nie wiem - potrzasnela glowa. Harry mowil wolno, ale nikt nie mial watpliwosci, ze doskonale wie, co ma zrobic: -Reggie powiedziala mi, ze przedyskutowalyscie panie sprawe programu ochrony swiadkow koronnych. Co pani o tym sadzi? Dianne uniosla glowe i przygryzla wargi. Zastanawiala sie przez kilka sekund, probujac skupic wzrok na magnetofonie. -Nie chce, zeby ci ludzie - tu wskazala glowa na magnetofon - sledzili mnie i moje dzieci do konca zycia. A obawiam sie, ze tak bedzie, jesli Mark powie wam to, co chcecie uslyszec. -FBI i wszelkie sluzby rzadowe gwarantuja wam ochrone. -Ale nikt nie moze nam zagwarantowac calkowitego bezpieczen- stwa. Tu chodzi o moje dzieci, Wysoki Sadzie, a ja jestem samotna matka. Nie maja nikogo innego. Jesli popelnie blad i przegramy, coz, lx,je sie nawet o tym myslec. -Uwazam, ze bedziecie bezpieczni, pani Sway. Tysiace swiadkow ~. jest chronionych w ten sposob. -Ale niektorych odnaleziono, prawda? To ciche pytanie trafilo w samo sedno. Ani McThune, ani Lewis, ~~ni Harry nie mogli zaprzeczyc, ze zdarzaly sie tragedie. Zapadlo dlugie milczenie. -Coz, pani Sway - rzekl wreszcie Harry pelnym wspolczucia osem - jaka widzi pani alternatywe? -Dlaczego nie mozecie tych ludzi aresztowac? Zamknijcie ich ies. Wyglada na to, ze oni chodza sobie swobodnie, przez nikogo `'e niepokojeni, i terroryzuja mnie, moje dzieci, a takze Reggie. Co bi w tym czasie policja? -Wedlug moich informacji, pani Sway, jednego z tych ludzi ` esztowano dzis w nocy. Policja szuka Bona i Piriniego, dwoch gsterow z Nowego Orleanu, ktorzy spalili pani przyczepe, ale ze ich nie znalazla. Czy to sie zgadza, panie Lewis? -Tak, sir. Uwazamy, ze sa nadal w Memphis, ale dotad nie trafilismy na ich slad. Dodam rowniez, ze prokurator stanowy ":Nowym Orleanie zamierza wniesc na poczatku przyszlego tygodnia ltarzenie przeciwko Barry'emu Muldanno i Gronkemu o utrudnianie ~~.cy wymiarowi sprawiedliwosci, a zatem juz wkrotce obaj znajda sie ''~ areazcie. -Ale to jest mafia, prawda? - spytala Dianne. ~F kazdy idiota, ktory czytal gazety, wiedzial, ze to mafia. Mafijne ~ojstwo dokonane przez czlonka mafii, ktorego rodzina od stuleci owala sie zabijaniem. Pytanie bylo proste, lecz zwracalo uwage na s`_ z oczywista - te mianowicie, ze mafia to niewidzialna armia 'fi, siacami anonimowych zolnierzy. Lewis wolal nie odpowiadac, wiec czekal na Harry'ego, ktory niez mial nadzieje, ze tego uniknie. Zapadla dluga, niezreczna cisza. ~~Dianne odchrzaknela i powiedziala duzo mocniejszym glosem: -Wysoki Sadzie, kiedy znajdziecie panowie sposob zapewnienia owitego bezpieczenstwa moim dzieciom, wtedy wam pomoge. Ale 'ero wtedy. 314 E,~: 315 ,i~ Ii~ i '! j,' ' -A wiec chce pani, zeby Mark wrocil do wiezienia? - rzucil Fink. Kobieta odwrocila sie i spojrzala na niego, oddalonego od niej o niecale trzy metry. -Prosze pana, wole odwiedzac go w areszcie niz na cmentarzu. Fink sflaczal i wbil wzrok w podloge. Mijaly sekundy. Harry zerknal na zegarek i zapial toge. -Proponuje, zebysmy spotkali sie w poniedzialek o dwunastej - oznajmil. - Robmy wszystko po kolei. ~,;; ~ ~ ROZDZIAE~ 30 ~, ~ `~ ~~ ~ ~Paul Gronke zakonczyl swoj nie planowany pobyt w Minneapolis, ~y lecacy do Atlanty samolot Boeing 727 linii Northwest Air znalazl w powietrzu. Z Atlanty chcial zlapac bezposrednie polaczenie do wego Orleanu, gdzie zamierzal pozostac przez dluzszy czas, moze vet przez cale lata. Bez wzgledu na przyjazn z Barrym Muldanno, il juz dosc tego wszystkiego. Mogl zlamac komus kciuk czy noge, dy to bylo konieczne, lubil tez raz na jakis czas kogos przestraszyc, niespecjalnie odpowiadalo mu zasadzanie sie na malych chlopcow ymachiwanie im przed twarza nozami. Zyl sobie spokojnie ze swych bow i piwiarni, jesli wiec Ostrze potrzebuje pomocy, niech sie zwroci swojej rodziny. On nie nalezal do rodziny. Nie nalezal do mafii. I nie tl zamiaru zabijac nikogo dla Barry'ego. Rano, gdy tylko jego samolot wyladowal w Memphis, wykonal otniska dwa telefony. Juz przy pierwszym najadl sie strachu, ~iewaz nikt nie odebral. Zadzwonil pod awaryjny numer, zeby sluchac nagranej wiadomosci, i znowu odpowiedzia byla cisza. gibko wiec udal sie do kasy Northwestu i zaplacil gotowka za bilet jedna strone do Minneapolis. Potem znalazl kase Delty i kupil, vniez za gotowke, bilet w jedna strone do Dallas-Fort Worth. Na hec wykupil miejsce w samolocie linii United do Chicago. Przez ~zine blakal sie po halach, ogladajac sie za siebie, a nie widzac nic Wejrzanego, w ostatniej chwili wsiadl do samolotu Northwest. Bono i Pirini mieli scisle instrukcje. Brak odpowiedzi mogl oznaczac lie rzeczy: albo zlapali ich gliniarze, albo musieli zwinac manatki bywac. Oba warianty byly niepokojace. 317 Stewardesa przyniosla dwa piwa. Minela dopiero pierwsza, trochza wczesnie na picie, ale Gronke czul zdenerwowanie i postanowil troche sie rozluznic. Gdzies na pewno dochodzila juz piata. Muldanno sie wscieknie i bedzie ciskal czym popadnie. Pote~u pobiegnie do swego wuja i wypozyczy jeszcze kilku gangsterow. Razem pojada do Memphis i zaczna krzywdzic niewinnych ludzi. Finezja nie byla mocna strona Barry'ego. Ich przyjazn rozpoczela sie w szkole sredniej, w dziesiatej klasie, ostatnim roku ich oficjalnej edukacji, zaraz przed tym, jak rzucili szkole i ruszyli na podboj ulic Nowego Orleanu. Barry'ego na droge przestepstwa skierowala tradycja rodzinna. Szlak Gronkego byl nieco bardziej skomplikowany. Ich pierwsze wspolne przedsiewziecie - robota paserska - zakonczylo sie duzym sukcesem, ale profity Barry przekazal rodzinie. Potem handlowali narkotykami, sprzedawali losy nielegalnej loterii, prowadzili burdel, wszystko doskonale prosperujace interesy. Ale Gronke dostawal tylko niewielka czesc zyskow. Po dziesieciu latach tego nierownego partnerstwa powiedzial Barry'emu, ze chce miec cos wlasnego. Wtedy Muldanno kupil mu bar z tancer- kami topless, potem kino porno. Gronke robil pieniadze i potrafil je przy sobie utrzymac. Mniej wiecej w tym czasie Barry zaczal zabijac, a Paul powiekszyl dystans miedzy ich oficjalnymi interesami. Pozostali jednak dobrymi przyjaciolmi. Jakis miesiac po zniknieciu senatora Boyette'a spedzili dlugi weekend w domu Sulariego w Acapul- co wraz z kilkoma striptizerkami. Ktorejs nocy, kiedy dziewczeta zasnely, wyczerpane zabawa, poszli na dlugi spacer nad morze. Barry pil tequile i mowil wiecej niz zwykle. Jego nazwisko wyplynelo wlasnie w zwiazku ze sprawa Boyette'a. Chwalil sie Paulowi, ze to on zabil senatora. Skladowisko w Lafourche Parish warte bylo dla rodziny Sularich miliony dolarow. Plan Johnny'ego zakladal zgromadzenie na nim wiekszosci odpadow z Nowego Orleanu. Senator Boyette okazal sie niespodziewanym wrogiem. Jego dzialania spowodowaly fale atakow prasowych na koncepcje skladowiska, a im wiecej pisano o senatorze, tym bardziej szalal. Wszczynal sledztwa i kontrole. Wezwal z EPA dziesiatki biurokratow, ktorzy przygotowali cale tomy analiz, w wiek- szosci nieprzychylnych projektowi. Tak dlugo nachodzil Departament Sprawiedliwosci w Waszyngtonie, az ten rozpoczal wlasne sledztwo w celu zbadania zarzutu o udzial mafii w przedsiewzieciu. Senator Boyette stal sie glowna przeszkoda w urzeczywistnieniu zlotodajnego planu Johnny'ego Sulariego. I dlatego postanowiono go zlikwidowac. Barry popijal z butelki cuervo gold i smial sie na wspomnienie ~~;~bojstwa. Przez szesc miesiecy tropil senatora i z przyjemnoscia odkryl, ze Boyette gustuje w mlodych kobietach. Tanich mlodych ~r:-:~CObietach, takich, jakie mozna kupic w burdelu za piecdziesiat dokow. ~-,,:.Ulubionym miejscem senatora byl zajazd przy szosie z Nowego -~_ Orleanu do Houma, gdzie planowano zlokalizowac skladowisko. v'~lientele lokaliku stanowili glownie robotnicy z pol naftowych i lgnace ~~ `do nich male kurewki. Boyette najwyrazniej znal wlasciciela i mial ~~ ~ nim specjalny uklad. Zwykle parkowal na tylach, za kontenerem na miecie, z dala od potwornych samochodow terenowych i harleyow. '= zawsze wchodzil tylnymi drzwiami, przez kuchnie. Podroze senatora do Houma stawaly sie coraz czestsze. Podnosil ,;:wrzawe w malych miasteczkach i co tydzien zwolywal konferencje ~r3sowe. I lubil samotne powroty do Nowego Orleanu, z krotkimi stojami w zajezdzie. -Zabojstwo bylo latwe, wyznal Barry, kiedy siedzieli na plazy, chajac huku bijacych o brzeg fal. Gdy senator wracal z burzliwego "' brania w Houma, jechal za nim jakies trzydziesci kilometrow, potem czekal na niego, ukryty w ciemnosciach na tylach zajazdu. _' yette zakonczyl swoja intymna wizyte i wyszedl na zewnatrz, f wtedy Barry uderzyl go lomem w glowe i wrzucil na tylne siedzenie ~~' ochodu. Zatrzymal sie kilka kilometrow dalej i wladowal mu tery kule w glowe. Cialo owinal workami na smiecie i schowal do Wyobraz sobie, podniecal sie Muldanno, senator Stanow Zjed- ~czonych zaatakowany w ciemnosciach podrzednego burdelu! Od vudziestu jeden lat na waznym stanowisku, przewodniczyl poteznym .misjom, jadal w Bialym Domu, krazyl po swiecie, szukajac sposo- aw,jak by wydac pieniadze podatnikow, mial osiemnastu asystentow aomocnikow, a tu nagle bum! - zlapali go bez gaci. Barry'emu tdawalo sie to niebywale smieszne. Jedna z najlatwiejszych robot, wiadczyl, tak jakby wykonal ich juz cale setki. Kilkanascie kilometrow przed Nowym Orleanem zatrzymal go ~a za przekroczenie dozwolonej predkosci. Wyobraz sobie, mowil :trze, pogawedke z gliniarzem, kiedy masz w bagazniku jeszcze :plego trupa! Muldanno pogadal z nim o pilce noznej i uniknal ~ndatu. Ale potem spanikowal i postanowil ukryc zwloki w innym ~scu. Gronke chcial spytac, gdzie, lecz sie rozmyslil. Dowody przeciwko Barry'emu byly kruche. Zeznanie policjanta drogowki potwierdzalo wprawdzie, ze znajdowal sie w okolicy chwili znikniecia senatora, ale bez ciala nie sposob bylo ustalic czasu 318 ~ = 319 smierci. Jedna z prostytutek widziala w ciemnosciach parkinguczlowieka podobnego do podejrzanego w czasie, kiedy jej kolezanka obslugiwala senatora. Obecnie znajdowala sie pod ochrona rzadu, lecz nie spodziewano sie po niej zbyt wiele. Samochod Barry'ego zostal i:i! wyczyszczony i zdezynfekowany. Nie znaleziono zadnych sladow krwi, wlosow czy wlokien tkaniny. Gwiazda oskarzenia byl kapus, czlowiek, ktory z czterdziestu dwoch lat zycia dwadziescia spedzil w wiezieniu. Malo kto wierzyl, ze uda mu sie dozyc procesu. Ruger kalibru dwadziescia dwa, znaleziony w mieszkaniu jednej z przyjaciolek : Muldanna, stanowil istotny dowod, ale znowu brak ciala uniemozliwial ustalenie przyczyny smierci senatora. Na pistolecie odkryto odciski palcow Barry'ego. "To prezent" - oswiadczyla przyjaciolka. Przysiegli wahaja sie przed uznaniem za winnego kogokolwiek, jesli nie maja pewnosci, ze ofiara naprawde nie zyje. A Boyette byl takim dziwakiem, ze jego znikniecie wywolalo lawine najdzikszych spekulacji. W jednym z raportow opisano historie jego klopotow i; psychiatrycznych, dajac w ten sposob podstawe teorii, ze senator zwariowal i uciekl z nastoletnia prostytutka. Mial dlugi hazardowe. I " Za duzo pil. Jego byla zona oskarzyla go 0 oszustwo podczas rozwodu. I tak dalej, i tak dalej. Boyette mial wiele powodow, zeby sie ukryc. A teraz jedenastoletni chlopak w Memphis wiedzial, gdzie Barry ukryl cialo Boyette'a. Gronke otworzyl drugie piwo. Dorem, trzymajac Marka za reke, odprowadzila go do celi. Szedl jak automat, ze wzrokiem wbitym w podloge, jakby dopiero co byl swiadkiem eksplozji bomby w zatloczonym supermarkecie. -Wszystko w porzadku, dziecinko? - spytala, a zmarszczki wokol jej oczu poglebialy sie z zatroskania. Mark skinal glowa. Dorem otworzyla drzwi i pomogla mu usiasc na dolnej koi. -Lez tutaj, kochanie - powiedziala, odsuwajac koce i zarzucajac jego nogi na koje. Uklekla przed nim i spojrzala mu prosto w oczy, szukajac odpowiedzi na nurtujace ja watpliwosci. - Jestes pewny, ze dobrze sie czujesz? .I Skinal glowa, ale nie byl w stanie wydusic z siebie slowa. -Chcesz, zebym zawolala lekarza? ,j; i~, - Nie - wyszeptal z trudem. - Nic mi nie jest. -Chyba jednak go zawolam - rzekla Dorem. Chwycil ja za ramie i mocno scisnal. -Musze tylko troche odpoczac - mruknal. - To wszystko. Otworzyla drzwi swoim kluczem i nie spuszczajac z chlopca Wzroku, powoli wyszla na korytarz. Kiedy drzwi zamknely sie ~, trzaskiem, Mark blyskawicznie zeskoczyl na podloge. W piatek o trzeciej po poludniu toga Harry'ego Roosevelta byla rozpieta do pasa, a cierpliwosc dawno sie wyczerpala. Mial spedzic ;kend ze swoimi dwoma synami na wedkowaniu w Ozarks i kiedy Izial teraz za stolem sedziowskim i patrzyl na tlum ojcow czekaja- h na wyrok za nieplacenie alimentow, jego mysli bladzily wokol ~dnych gorskich potokow i dlugich, leniwych porankow. Przynaj- iej dwa tuziny mezczyzn znajdowalo sie w glownej sali, wiekszosc ;tualnymi zonami lub przyjaciolkami u boku. Kilku przyprowadzilo ~okatow, ktorzy zreszta w tej sytuacji niewiele mogli pomoc. systkich czekal wyrok spedzenia weekendu w obozie pracy okregu lby za uchylanie sie od placenia alimentow. Harry chcial skonczyc przed czwarta, lecz mial watpliwosci, czy sie to uda. Jego dwaj synowie siedzieli w ostatnim rzedzie. Na ~natrz stal przygotowany do drogi jeep i chlopcy czekali tylko na Mnie uderzenie mlotka, zeby blyskawicznie wyprowadzic Wysoki z budynku i powiezc go nad rzeke Buffalo. Taki przynajmniej Ii plan. Nudzilo im sie, ale doswiadczenie nauczylo ich cierpliwosci. Pomimo panujacego dokola chaosu - urzednicy wnoszacy i wy- ~acy stosy akt, szepczacy adwokaci, straznicy wprowadzajacy yprowadzajacy oskarzonych - kolejka do Harry'ego przesuwala szybko i sprawnie. Sedzia przygladal sie kazdemu ojcu, besztal go Nieco, czasem wyglaszal krotkie pouczenie, po czym podpisywal gile i prosil nastepnego. Reggie wsliznela sie na sale i przedarla do urzedniczki siedzacej p stolu sedziowskiego. Szeptaly przez chwile, po czym adwokatka Wiala na jakis dokument, ktory przyniosla ze soba. Zasmiala sie, ~i~z pewnie nie bylo z czego, i Harry ja spostrzegl. Gestem Wil, by sie zblizyla. Cos sie stalo? - zapytal, przykrywajac dlonia mikrofon. -Nie. U Marka chyba wszystko w porzadku. Chodzi o co ~o. Zrobisz cos dla mnie? ~3smiechnal sie i wylaczyl mikrofon. Typowa Reggie. Jej sprawy l~Rze byly najwazniejsze i wymagaly natychmiastowego zalatwienia. ?~- Co to za sprawa? ~;Jrzedniczka podala mu akta, a Reggie nakaz do podpisania. 320 ~ ~t 321 -Wlamanie i proba ucieczki - rzekla cicho. Nikt nie sluchal. Nikogo to nie obchodzilo. -Jak sie nazywa dzieciak? -Ronald Allan Thomas trzeci. Znany takze jako Podroznik Thomas. Aresztowano go wczoraj, a nastepnie umieszczono w domu wychowawczym. Jego matka zaangazowala mnie przed godzina. -Tu napisano, ze byl zaniedbywany. -Nieprawda, Harry. To dluga historia, ale zapewniam cie, ze ten chlopak ma dobrych rodzicow i czysty dom. -I chcesz, zeby go wypuscili? -Natychmiast. Sama go odbiore i zawioze do Mamy Love, jesli bedzie trzeba. -I nakarmisz lasagne. -Oczywiscie. Harry przebiegl wzrokiem nakaz i zlozyl na dole swoj podpis. -Musze ci ufac, Reggie. -Zawsze to robisz. Widzialam z tylu Damona i Ala. Wygladaja na znudzonych. Sedzia podal nakaz urzedniczce, ktora przybila pieczec. -Podobnie jak ja - odparl. - Kiedy to talatajstwo zniknie z mojej sali, jade na ryby. -No to powodzenia. Zobaczymy sie w poniedzialek. -Milego weekendu, Reggie. Sprawdzisz, jak sie miewa Mark, co? -Oczywiscie. -Sprobuj przemowic do rozsadku jego matce. Im dluzej o tym mysle, tym bardziej jestem przekonany, ze ci ludzie musza isc na wspolprace z federalnymi i skorzystac z programu ochrony swiadkow koronnych. Do diabla, nie maja nic do stracenia. Przekonaj ja, ze beda bezpieczni. -Postaram sie. Spedze z nia troche czasu podczas weekendu. Moze uda sie simalizowac sprawe w poniedzialek. -A wiec do zobaczenia. Reggie mrugnela i odsunela sie od stolu. Wziela od urzedniczki kopie nakazu i wyszla. Thomas Fink wszedl do biura Foltrigga o czwartej trzydziesci piatek po poludniu, zaraz po kolejnej ekscytujacej podrozy samolo- n z Memphis. Wally Boxx siedzial jak wierny pies na sofie i pisal ~, co mialo zapewne byc kolejnym przemowieniem jego bossa albo ize informacja dla prasy na temat przygotowywanych oskarzen. ~y bez butow, z zamknietymi oczami, polozyl nogi na biurku vzymal przy uchu sluchawke telefonu. Mial straszny dzien. Lamond ukorzyl go na oczach wszystkich. Rooseveltowi nie udalo sie zmusic ;opaka do zlozenia zeznan. Do diabla z sedziami! Fink zdjal marynarke i usiadl. Foltrigg zakonczyl rozmowe i odlozyl chawke. -Gdzie sa wezwania? - spytal. -Dostarczylem je wlasnorecznie szeryfowi w Memphis i kazalem t czekac na wiadomosc od ciebie. Boxx opuscil sofe i przysiadl sie do Finka. Byloby wstyd nie bestniczyc w tej pogawedce. .Roy przetarl oczy i zmierzwil wlosy. Ciezka sprawa, naprawde -A wiec, co zrobi ten chlopak, Thomas? Byles tam. Widziales ~ matke. Slyszales, co mowila. Jak to sie dalej potoczy? -Nie wiem. Dzieciak na pewno nie zamierza zeznawac. Oni jego ~a sa przerazeni. Za duzo naogladali sie telewizji, w ktorej nazuja informatorow wysadzanych w powietrze. Matka nie wierzy, ?ogram ochrony swiadkow koronnych zapewni im bezpieczenstwo. bardzo wystraszona. Przeszla prawdziwe pieklo w tym tygodniu. 323 'if~~li~' '; - To wzruszajace - mruknal Boxx.-Nie mam wyboru. Musze uzyc tych wezwan - oznajmil Foltrigg, jakby zupelnie nie chcial tego robic. - Nie zostawili mi ~i, i, wyboru. Gralismy uczciwie. Poprosilismy o pomoc sad dla nieletnich w Memphis, ale sie nie udalo. Czas wiec sprowadzic ich tutaj, na nasz grunt, do naszej sali, przed nasza lawe przysieglych i zmusic do mowienia. Zgadzasz sie, Thomas? Fink niezupelnie sie zgadzal. -Martwi mnie kwestia jurysdykcji - odparl. - Chlopak znajduje ,; sie pod jurysdykcja tamtejszego sadu dla nieletnich i nie jestem pewien, co bedzie, kiedy otrzyma wezwanie. Roy sie usmiechal. -To prawda, ale w weekend sad jest zamkniety. Badalismy te sprawe i wydaje sie, ze prawo federalne ma w tym wypadku wieksza moc niz prawo stanowe. Prawda, Wally? -Tak, tak sadze - odrzekl Boxx. -Rozmawialem z naszym szeryfem. Polecilem mu, zeby chlopcy wzieli jutro dzieciaka i przewiezli go tutaj, tak aby w poniedzialek mogl stanac przed lawa przysieglych. Nie przypuszczam, by ktokolwiek w Memphis utrudnial im prace. Umiescimy go w skrzydle dla nieletnich w wiezieniu miejskim. Powinno pojsc jak z platka. -A co z jego pania adwokat? - spytal Fink. - Nie mozecie jej zmusic, by zeznawala. Jesli cokolwiek wie, dowiedziala sie tego jako osoba reprezentujaca chlopca. Obowiazuje ja tajemnica zawodowa. -Musimy jej troche podokuczac - rzekl Roy z usmiechem. - Ona i dzieciak beda kompletnie przerazeni. To my bedziemy dyktowac warunki, Thomas. -A propos poniedzialku. Sedzia Roosevelt chce nas widziec w poludnie. Roy i Wally wybuchneli smiechem. ' - Samotnosc niezle mu dokuczy, Thomas - powiedzial chicho- czac Foltrigg. - Ty, ja, dzieciak i jego adwokat - wszyscy bedziemy tutaj. Co za glupek.. Fink sie nie smial. Tuz przed piata Dorem zapukala i pobrzekujac kluczami, otworzyla ., drzwi. Mark, grajacy na podlodze w warcaby z samym soba, natych- miast zamienil sie w robota. Znieruchomial i wlepil wzrok w szachow- nice. Wygladal, jakby wpadl w trans. -Wszystko w porzadku, Mark? N 324 Cisza.-Mark, kochanie, naprawde martwie sie o ciebie. Chyba zawolam lekarza. Moze ty jestes w szoku, tak jak twoj mlodszy brat? Potrzasnal powoli glowa i spojrzal na nia z przygnebieniem. -Nie, nic mi nie jest. Musze tylko troche odpoczac. -Chcialbys cos zjesc? -Moze troche pizzy. -Pewnie, dziecinko. Zaraz ci zamowie. Sluchaj, kochanie, moj dyzur konczy sie za piec minut, ale powiem Teldzie, zeby sie o ciebie zatroszczyla, okay? Dasz sobie rade do mojego powrotu? -Moze - jeknal. -Biedne dziecko. Nie powinienes tutaj siedziec. -Jakos wytrzymam. Telda wykazywala duzo mniejsza troske niz Dorem. Zajrzala do ~go dwa razy, a za trzecim,.okolo osmej, przyprowadzila gosci. pukala i powoli otworzyla drzwi. Mark mial juz zastygnac w bez- ;hu, kiedy ujrzal dwoch mezczyzn w garniturach. -Mark, to sa panowie z biura szeryfa - wyjasnila zdenerwowana lda. Mark stal kolo toalety. Cela wydala mu sie nagle bardzo ciasna. -Czesc, Mark - odezwal sie jeden z facetow. - Jestem Vern tboski, zastepca szeryfa. - Mowil szorstko i z precyzja. Jankes. reku trzymal jakies papiery. To bylo. wszystko, co chlopiec zauwazyl. -Ty jestes Mark Sway? Skinal glowa, nie mogac wydusic slowa. -Nie boj sie, Mark. Musimy wreczyc ci tylko te papiery. Chlopiec spojrzal na Telde, szukajac pomocy, ale i ona nic nie -Co to za papiery? - spytal. -To wezwanie. Masz w poniedzialek stawic sie przed federalna ra przysieglych w Nowym Orleanie. Nie przejmuj sie, zabierzemy stad jutro po poludniu i zawieziemy na miejsce. _~os scisnelo go w zoladku i nagle poczul sie slabo. W ustach mial -Po co? - wyszeptal. -Nie mozemy odpowiedziec na to pytanie. To nie nasza sprawa. t tylko wykonujemy rozkazy. Mark popatrzyl na papiery, ktore trzymal Vern. Nowy Orlean! -Czy powiadomiliscie o tym moja matke? -Coz, widzisz, chlopcze, naszym obowiazkiem jest wreczyc jej 325 kopie tych dokumentow. Wyjasnimy jej wszystko i powiemy, ze nic cisie nie stanie. Moze jechac z toba, jesli chce. -Nie moze. Musi byc przy Rickym. Zastepcy szeryfa wymienili spojrzenia. -Coz, w kazdym razie wszystko jej wyjasnimy - zapewnil Duboski. -Ja mam adwokata, wiecie? Daliscie jej znac? -Nie. To nie nalezy do naszych obowiazkow, ale jesli chcesz, mozesz do niej zadzwonic. -Czy chlopiec ma dostep do telefonu? - spytal drugi mezczyzna. -Tylko jesli przyniose mu aparat - odrzekla Telda. -Moze pani zaczekac pol godziny, prawda? -Jesli tak pan uwaza. -A wiec, Mark, za pol godziny bedziesz mogl zadzwonic do swojej pani adwokat. - Duboski umilkl i spojrzal na partnera. - Coz, powodzenia, chlopcze. Przepraszam, jesli cie wystraszylismy. Wyszli, zostawiajac go opartego o sciane kolo toalety, oszolomio- nego i przerazonego. I wscieklego. System byl kompletnie zgnily. Mial dosc prawa, adwokatow i sadow, gliniarzy, agentow i szeryfow, reporterow, sedziow i straznikow wieziennych. Do diabla! Siegnal po papierowy recznik i wytarl lzy, a potem siadl na sedesie i ulzyl sobie. Przysiagl w duszy, ze nigdy nie pojedzie do Nowego Orleanu. Dwaj inni zastepcy szeryfa mieli wreczyc nakaz Dianne, a kolejni dwaj - pani Reggie Love. Wreczanie pozwow tak skoordynowano, zeby wszystkie zainteresowane osoby otrzymaly je mniej wiecej w tym samym czasie. Oczywiscie, mozna bylo wyslac jednego zastepce szeryfa albo byle urzednika, ktory spokojnie wreczylby wszystkie trzy wezwania w ciagu godziny. O wiele wieksza jednak przyjemnosc sprawialo uzycie szesciu ludzi w trzech samochodach, z krotkofalowkami i bronia, atakujacych pod oslona ciemnosci niczym oddzial uderzeniowy Sil Specjalnych. Zapukali do kuchennych drzwi i czekali, az zapali sie swiatlo na werandzie. Za szyba pojawila sie Mama Love. Od razu wiedziala, ze przynosza klopoty. Podczas koszmarnej sprawy rozwodowej i wojny prawnej z Joem Caidonim zastepcy szeryfa i mezczyzni w ciemnych garniturach nieraz pojawiali sie o dziwnych porach przed jej drzwiami. I zawsze przynosili klopoty. -Czy moge w czyms pomoc? - zapytala z wymuszonym usmiechem. -Tak, prosze pani. Szukamy niejakiej Reggie Love. Nawet gadali jak policjanci. -A wy kim jestescie? -Mike Hedley i Terry Flagg. Jestesmy szeryfami. -Szeryfami czy zastepcami szeryfow? Pokazcie mi wasze doku- menty. To ich zaszokowalo, wiec idealnie zsynchronizowanymi ruchami siegneli do kieszeni po legitymacje. -Jestesmy zastepcami szeryfa, prosze pani. -Przed chwila powiedzieliscie co innego - rzekla Mama Love, ogladajac dokumenty przycisniete do szyby. Reggie pila kawe na swoim malenkim balkonie, kiedy uslyszala trzasniecie drzwi samochodowych. Teraz stala za weglem i obserwowala dwoch obcych mezczyzn. Slyszala ich glosy, ale nie mogla rozroznic slow. -Przepraszamy, droga pani - sumitowal sie Hedley. -Czego chcecie od niejakiej Reggie Love? - spytala Mama ove, marszczac podejrzliwie brwi. ~- - Czy ona tu mieszka? .f ' - Moze tak, moze nie. Czego od niej chcecie? Hedley i Flagg spojrzeli na siebie. Mamy wreczyc jej wezwanie. Jakie wezwanie? ~ - Czy moge spytac, kim pani jest? - zainteresowal sie Hedley. -Jestem jej matka. Co to za wezwanie? j~~ - Przed lawe przysieglych. W poniedzialek ma sie stawic przed wa przysieglych w Nowym Orleanie. Mozemy zostawic je pani, jesli tii woli. -Nie przyjme go - odparla takim tonem, jakby co tydzien lczyla z doreczycielami wezwan. - Musicie wreczyc je adresatowi ~obiscie, jesli sie nie myle. -Gdzie jest teraz pani Reggie Love? -Nie mieszka tutaj. ~':To ich zirytowalo. -Przeciez to jej samochod - stwierdzil Hedley, wskazujac na ', parkowana mazde. -Powiedzialam, ze tu nie mieszka. F - W porzadku, ale czy jest tu teraz? -Nie. -A wie pani, gdzie ja mozna znalezc? v`L- Szukaliscie w biurze? Pracuje tam calymi dniami. -Ale dlaczego stoi tutaj jej samochod? 326 ~.~_: 327 i-Czasem jezdzi z Clintem, swoim asystentem. Moga byc na kolacji albo gdzies indziej. Hedley i jego partner wymienili pelne frustracji spojrzenia. -Mysle, ze ona jednak tu jest - oswiadczyl Hedley, nagle agresywny. -Nie placa ci za to, zebys myslal, synu. Masz doreczyc te przeklete papiery, a ja mowie ci, ze Reggie nie ma. - Mama Love podniosla glos i corka ja uslyszala. -Czy mozemy przeszukac dom? - spytal Flagg. -Jesli macie nakaz rewizji, to prosze bardzo. A jesli go nie macie, najwyzszy czas, zebyscie opuscili ten teren. Obaj zrobili krok do tylu i zatrzymali sie. -Mam nadzieje, ze nie utrudnia pani doreczenia wezwania federalnego - rzucil ponuro Hedley. Chcial, zeby zabrzmialo to ' zlowieszczo, ale rezultat byl dosc zalosny. ' - A ja mam nadzieje, ze nie probuje pan grozic starej kobiecie - f odparla Mama Love z rekami na biodrach, gotowa do walki. Skapitulowali i odeszli. -Wrocimy tu jeszcze - obiecal Hedley, otwierajac drzwi samo- ;, i chodu. -Bede czekala - zawolala gniewnie, po czym wyszla na werande ' ~ i patrzyla, jak odjezdzaja. Po pieciu minutach, kiedy nabrala pewnosci, ze znikneli, poszla po Reggie. i Dianne bez komentarza przyjela wezwanie od uprzejmego i pro- szacego o wybaczenie dzentelmena. Przeczytala je w slabym swietle lampki kolo lozka Ricky'ego. Nie zawieralo zadnych instrukcji, tylko polecenie, by Mark Sway stawil sie przed lawa przysieglych pod wskazany nizej adres w poniedzialek o dziesiatej rano. Zadnej wskazowki, jak ma sie tam dostac i jak wrocic, zadnego ostrzezenia, co sie stanie, jesli nie stawi sie albo nie bedzie chcial zeznawac. Zadzwonila do Reggie, lecz nikt nie podnosil sluchawki. Chociaz mieszkanie Clinta oddalone bylo od jej domu zaledwie o pietnascie minut drogi, podroz zajela jej prawie godzine. Przeciela zygzakiem srodmiescie, potem wjechala bez wyraznego celu na autostrade, a kiedy upewnila sie, ze nikt jej nie sledzi; zaparkowala na ulicy, gdzie stalo wiele innych samochodow. Cztery skrzyzowania ~ I dzielace ja od mieszkania sekretarza przeszla na piechote. 328 I li'Clint musial niespodziewanie odwolac swoja randke o dziewiatej, chociaz wiele sobie po niej obiecywal. -Przepraszam - rzekla Reggie, wchodzac do pokoju. Nie szkodzi. Wszystko w porzadku? - Wzial jej torebke i wskazal na sofe. - Siadaj. Reggie znala to mieszkanie. Wyjela z lodowki puszke dietetycznej coli i usiadla na wysokim stolku barowym. -Ludzie z biura szeryfa byli u mnie z wezwaniem. Poniedzialek o dziesiatej rano przed lawa przysieglych w Nowym Orleanie. -Ale nie wreczyli ci go? = Nie. Mama Love ich przegnala. -Wiec masz spokoj. -Tak, dopoki mnie nie znajda. Prawo nie zakazuje unikania wezwan. Musze skontaktowac sie z Dianne. Clint podal jej telefon i wystukala numer z pamieci. - Rozluznij ie, Reggie - rzekl i pocalowal ja delikatnie w policzek. Pozbieral ` rozrzucane czasopisma i wlaczyl magnetofon. Odebrala Dianne -pozwolila Reggie powiedziec tylko trzy slowa, po czym zmusila ja do drania. Wezwania byly trzy: dla Dianne, dla Reggie i dla Marka. ranne byla przerazona. Dzwonila do aresztu sledczego, ale nie udalo j sie uzyskac polaczenia z Markiem. Powiedziano jej, ze o tej porze efony nie sa dostepne. Rozmawialy przez piec minut. Reggie, trzasnieta tym, co sie stalo, probowala przekonac Dianne, ze zystko jest w porzadku i ze panuje nad sytuacja. Obiecala, ze dzwoni rano, i odlozyla sluchawke. -Nie moga zabrac Marka - oznajmil Clint. - Jest pod sdykcja naszego sadu dla nieletnich. '~ - Musze porozmawiac z Harrym, ale nie ma go w miescie. -A gdzie jest? '' - Pojechal gdzies na ryby ze swoimi synami. -To wazniejsza sprawa niz lowienie ryb, Reggie. Trzeba go niecznie odnalezc. On moze ich powstrzymac, prawda? `'' Reggie myslala o stu rzeczach naraz. u - To calkiem sprytne, Clint. Zastanow sie. Foltrigg czeka z do- zeniem wezwan na poniedzialek rano az do piatku wieczorem. -Czy ma prawo to zrobic? -Jak widzisz. Wlasnie to zrobil. W sprawie kryminalnej, takiej ta, federalna lawa przysieglych moze wezwac kazdego swiadka, ego miejsca i o kazdej porze. I swiadek musi sie stawic, jesli sniej nie uniewazni wezwania. -W jaki sposob sie je uniewaznia? 329 -Przez zlozenie odpowiedniego wniosku w sadzie federalnym.-Niech zgadne: chodzi o sad federalny w Nowym Orleanie? -Tak. Musimy w poniedzialek z samego rana znalezc w Nowym Orleanie sedziego procesowego i ublagac go, zeby w trybie pilnym zwolal rozprawe w celu uniewaznienia wezwania. -To sie nie uda, Reggie. -Oczywiscie, ze nie. Wlasnie dlatego Foltrigg tak to zaplano- wal. - Upila lyk dietetycznej coli. - Masz jakas kawe? -Jasne. - Zaczal otwierac szuflady. Reggie glosno myslala. -Jesli uda mi sie uniknac przyjecia wezwania do poniedzialku rano, Foltrigg bedzie musial przygotowac nastepne. To daloby mi czas na uniewaznienie. Problemem jest Mark. Nie chodzi im o mnie, bo wiedza, ze nie moga zmusic mnie do mowienia. -Wiesz, gdzie jest to przeklete cialo, Reggie? -Nie. -A Mark. -On wie. Clint znieruchomial na chwile, po czym nalal wody do ekspresu. -Musimy znalezc sposob, zeby go tu zatrzymac, Clint. Nie mozemy dopuscic, by pojechal do Nowego Orleanu. -Zadzwon do Harry'ego. -Harry lowi ryby w gorach. -To zadzwon do jego zony. Dowiedz sie, gdzie jest. Pojade po niego, jesli bedzie trzeba. -Masz racje. - Chwycila za sluchawke i zaczela wystukiwac numer. Ostatni raz sprawdzano cele w areszcie sledczym o dziesiatej wieczorem, aby upewnic sie, ze wszystkie swiatla i telewizory sa wylaczone. Mark slyszal, jak Telda - pobrzekujac kluczami - wydaje dolecenia na korytarzu. Mial na sobie mokra, rozpieta koszule, pot sciekal mu po brzuchu, Mamiac okolice rozporka, splywal struzkami na brwi i kapal z czubka #~osa. Telewizor byl wylaczony. Chlopiec oddychal ciezko. Jego geste wlosy byly wilgotne, a twarz rozgrzana, purpurowa. Telda zapukala i otworzyla drzwi. Zapalone swiatlo natychmiast zirytowalo. Zrobila krok do przodu i spojrzala na koje, ale Marka nich nie bylo. A potem spostrzegla jego stopy kolo toalety. Siedzial z kolanami broda, skulony i nieruchomy, jesli nie liczyc szybkiego, urywanego Mial zamkniete oczy i ssal kciuk. ~-., - Mark! - krzyknela, nagle przerazona. - Mark! O moj Boze! - _~ybiegla z celi po pomoc i chwile pozniej wrocila z Dennym, swoim I' _ nerem. Ten rozejrzal sie szybko i oznajmil: -Dorem obawiala sie tego. - Dotknal palcem brzucha chlop- i~ I -Cholera, jest caly mokry! ~;^~ Telda chwycila Marka za przegub. ~ - Puls zupelnie wariacki. A jego oddech! Dzwon po karetke! j - Chlopak jest w szoku, prawda? -Dzwon po karetke! ~? Denny wybiegl z celi, trzaskajac drzwiami. Telda podniosla Marka 331 i polozyla go na dolnej koi, gdzie znowu skulil sie i podkurczyl kolana.Kciuk nie opuszczal jego ust. Denny wrocil z notatnikiem -To musi byc pismo Dorem - powiedzial. - Kaze go sprawdzac co pol godziny i w razie jakichkolwiek watpliwosci dzwonic po doktora Greenwaya ze szpitala St. Peter's. -To wszystko moja wina - kajala sie Telda. - Nie powinnam i; byla wpuszczac tu tych szeryfow. Smiertelnie chlopca wystraszyli. Denny ukleknal przy niej i grubym kciukiem odchylil Markowi powieke. -Do diabla! Wywrocil bialka na zewnatrz. Zle z nim - oswiadczyl z powaga chirurga. -Przynies recznik kapielowy - rzucila Telda i Denny wykonal polecenie. - Dorem mowila mi, co sie stalo z jego mlodszym bratem. Otoz obaj widzieli te strzelanine w poniedzialek i od tego czasu ten I,i'~~~~j, i~ maly jest w szoku. - Otarla pot z czola Marka. -Cholera, zaraz chyba peknie mu serce - Denny znowu kleczal przy chlopcu. - Oddech strasznie szybki. -Biedny dzieciak. Powinnam byla wygonic tych szeryfow - uzalala sie Telda. ~, - Ja bym to zrobil. Nie maja prawa wchodzic na to pietro. - Denny wepchnal kciuk w lewe oko Marka; ten steknal i szarpnal sie. l' li i Potem zaczal jeczec, tak samo jak Ricky, i to przestraszylo ich jeszcze i bardziej - ten niski, gluchy, jednostajny dzwiek dochodzacy gdzies z glebi gardla. Mocno ssal kciuk. Sanitariusz z glownej czesci wiezienia trzy pietra nizej wbiegl do ;~' I ~E: ~~~~ ~' celi w towarzystwie jeszcze jednego straznika. ~;: ` S - Co sie tu dzieje? - spytal, gdy Telda i Denny odsuneli sie na boki. -To sie chyba nazywa szok czy stres wstrzasowy albo jakos ~. i ~I podobnie - rzekla Telda. - Zachowywal sie dziwnie przez caly dzien, a potem zjawili sie tu dwaj szeryfowie, zeby doreczyc mu wezwanie. - Sanitariusz nie sluchal. Chwycil Marka za przegub i badal puls. Telda mowila dalej: - Smiertelnie go przestraszyli i mysle, ze to przez nich doznal szoku. Powinnam byla na niego ' uwazac, ale zajelam sie czyms innym. -Gdybym wiedzial, na zbity pysk wywalilbym stad tych prze- kletych szeryfow - oswiadczyl Denny. Stali ramie w ramie z Telda za plecami sanitariusza. -To samo przytrafilo sie jego mlodszemu bratu, temu, o ktorym przez caly tydzien pisali w gazetach. Wiesz, sprawa tej strzelaniny w lesie. -Trzeba go stad zabrac - sanitariusz wstal ze zmarszczonym czolem i wlaczyl krotkofalowke. - Nosze na czwarte pietro - szczeknal. - Jeden z dzieciakow ma atak. Denny pokazal mu notatnik Dorem. -Tu jest napisane, zeby zawiadomic doktora Greenwaya z St. Peter's. -Tam lezy jego brat - dodala Telda. - Dorem opowiadala mi o tym. Bala sie, ze cos takiego moze sie wydarzyc. O malo nie zadzwonila dzisiaj po karetke. Chlopiec przez caly dzien zle wygladal. Powinnam byla bardziej uwazac. Przybiegli dwaj inni sanitariusze. Polozyli Marka na noszach i przykryli go kocem, mocujac dwoma pasami, na biodrach i piersiach. Chlopiec nie otwieral oczu, a mimo to przez caly czas udawalo mu sie trzymac kciuk w ustach. Udawalo mu sie tez wydawac bolesny, monotonny jek, ktory przestraszyl sanitariuszy i sprawil, ze dzialali wyjatkowo szybko. Blyskawicznie mineli ostatnie stanowisko straznika i wbiegli do windy. -Widziales kiedys cos takiego? - mruknal jeden do drugiego. -Nie przypominam sobie. -Jest caly rozpalony. -A skora przy szoku jest zwykle chlodna i wilgotna. Nigdy nie zetknalem sie z czyms podobnym. -Tak. Ale moze szok wstrzasowy jest inny. Spojrz na ten kciuk. -To ten chlopak, ktorego sciga mafia? -Tak. Pierwsza strona wczoraj i dzisiaj. -Chyba mial dosc. V'Jinda sie zatrzymala i sanitariusze, popychajac przed soba nosze, ~rus~yli krotkimi korytarzami, wypelnionymi typowym dla kazdego ~vviezienia szalenstwem piatkowego wieczoru. Otworzyly sie wahadlowe ~ttzwi i byli przy karetce. ~~ Jazda do St. Peter's trwala dziesiec minut, dwa razy krocej niz oczekiwanie na miejscu, gdzie w kolejce staly juz trzy inne karetki. pital przyjmowal wiekszosc miejskich ran klutych i postrzalowych, ekszosc pobitych zon i ofiar wypadkow samochodowych. Tempo ~ylo bardzo szybkie przez dwadziescia cztery godziny na dobe, ale tedzy piatkiem wieczor a niedziela w nocy panowalo tu istne klo. Z rampy wjechali na wylozona bialymi kafelkami podloge, gdzie trzymali sie, by wypelnic formularze. Nowego pacjenta otoczyla pa pielegniarek i lekarzy, przez caly czas krzyczac. Ludzie biegali wszystkich mozliwych kierunkach. W poblizu krecilo sie pol tuzina i ~ ~' ~~ 332 ~ 333 I gliniarzy. Kolejne trzy pary sanitariuszy z noszami czekaly na swojakolej. I 1~Pielegniarka przechodzaca obok noszy,~na ktorych lezal Mark, zatrzymala sie na moment i spytala: - Co mu jest? - Jeden z sanitariuszy podal jej karte. -Nie krwawi - stwierdzila, jakby wszystko inne bylo niewazne. -Nie. Wyglada na stres, szok czy cos takiego. To rodzinne. -Moze poczekac. Zabierzcie go do rejestracji. Zaraz tam bede. Przecisneli sie glownym korytarzem i zatrzymali przy niewielkim pokoiku. Nastepna pielegniarka wziela formularze i nagryzmolila cos, nie patrzac na chorego. ,: i a,., - Gdzie jest doktor Greenway? - spytal jeden z sanitariuszy. -Nie wezwaliscie go? -Coz, nie. '~,', ~ ~' - Coz, nie - powtorzyla i przewrocila oczami. Co za idioci. - il~~i.: Sluchajcie, tutaj jest pieklo. Bierzemy najciezsze przypadki. W ciagu ostatnich trzydziestu minut na tym korytarzu umarlo dwoch ludzi. Zaburzenia psychiatryczne nie maja tu teraz priorytetu. i,l,,,',: - Chcesz, zebysmy go zastrzelili? - spytal jeden z nich i to ja ~'' ~ ~:.i naprawde rozgniewalo. -Nie. Chce, zebyscie stad wyszli. Zajme sie nim, ale wy, chlopcy, po prostu spadajcie. i ~ - Podpisala pani te formularze, siostrzyczko, wiec chlopak nalezy do pani. - Usmiechneli sie do niej i ruszyli ku drzwiom. -Czy jest z nim policjant? - spytala. -Nie. To tylko dzieciak. - Znikneli. Markowi udalo sie przekrecic na lewy bok i podciagnac kolana pod brode. Pasy nie byly zaciagniete zbyt mocno. Lekko rozchylil powieki. Na trzech krzeslach po drugiej stronie pokoju lezal czarny I mezczyzna. Obok zielonych drzwi kolo umywalki staly puste nosze ze sladami krwi. Pielegniarka odebrala telefon, powiedziala kilka slow i wyszla z pokoju. Mark odpial pasy i zeskoczyl na podloge. Nikt nie zakazal mu spacerowania. Kwalifikowal sie teraz jako swir, wiec nic nie mogli mu zrobic. Formularze dotyczace jego osoby lezaly na biurku. Chwycil je i przez zielone drzwi wyjechal z noszami na waski korytarz z drzwiami po obu stronach. Zostawil nosze i wyrzucil druki do kosza. Strzalki zaprowadzily go do przeszklonych drzwi. Za nimi otwieralo sie pieklo izby przyjec. Usmiechnal sie do siebie. Byl tu juz wczesniej. Bez trudu rozpoznal miejsce, gdzie stali z Hardym, gdy Greenway i mama znikneli z Rickym. I 334 I Otworzyl drzwi i spokojnie przeszedl przez klebiacy sie tlum chorychi poranionych, rozpaczliwie walczacych o przyjecie. Zachowywal sie calkiem normalnie, zeby nie wzbudzac podejrzen. Zjechal swoja ulubiona winda do piwnicy i znalazl przy schodach pusty wozek. Popychajac zbyt duze kolka, minal kafeterie i ruszyl w strone kostnicy. Clint zasnal na sofie. Konczyl sie juz odcinek Lettermana, kiedy zadzwonil telefon. Reggie chwycila za sluchawke: -Halo? -Czesc, Reggie. To ja, Mark. -Mark! Jak sie czujesz, kochanie? -Swietnie, Reggie. Po prostu wspaniale... -Jak mnie znalazles?- spytala, wylaczajac telewizor. -Zadzwonilem do Mamy Love i ja obudzilem. Podala mi ten numer. To mieszkanie Clinta, tak? -Tak. Skad wziales telefon o tak poznej porze? -Coz, nie jestem juz w wiezieniu. Reggie wstala i podeszla do barku z przekaskami. -A gdzie jestes, kochanie? -W szpitalu. W St. Peter's. F - Rozumiem. Jak sie tam znalazles? e - Przywiezli mnie karetka. -Nic ci nie jest? h ' - Czuje sie swietnie. -To dlaczego przywiezli cie karetka? -Mialem atak stresu powstrzasowego i musieli mnie odwiezc do szpitala. -Czy powinnam do ciebie przyjechac? -Byc moze. O co chodzi z ta lawa przysieglych? -Chca cie tylko przestraszyc, zebys zaczal mowic. -Coz, udalo im sie. Jestem przerazony. -Glos masz normalny. "`' - To z nerwow, Reggie. Boje sie jak diabli. "- - Nie wyglada na to, ze jestes w szoku lub czyms takim. -Szybko mi przeszlo. Reggie, po prostu zrobilem ich w konia. ;~ egalem pol godziny po celi i kiedy mnie znalezli, bylem caly mokry "; xjak to ujeli; mialem atak. -Badal cie lekarz? -Niezupelnie. '`` - Co to znaczy? 335 I'I~i,li (;- To znaczy, ze wyszedlem z izby przyjec. To znaczy, ze ucieklem,Reggie. To bylo takie latwe. I ~~ ii t I 336 i ~ Iii,;I~~ - O moj Boze! `. -Spokojnie. Czuje sie dobrze. Ani mysle wracac do wiezienia. A tym bardziej stawac przed lawa przysieglych w Nowym Orleanie. 3 Oni by mnie po prostu zamkneli, prawda?-Posluchaj, Mark, nie mozesz tego zrobic. Nie mozesz uciec. Musisz... -Wlasnie to zrobilem, Reggie. I wiesz co? I - Co? -Chyba nikt tego nie zauwazyl. Panuje tu taki chaos, ze z pewnoscia jeszcze nie spostrzegli mojego znikniecia. i - A policjanci? -Jacy policjanci? II - Nie miales zadnej eskorty, kiedy cie wiezli do szpitala? -Nie. Jestem tylko dzieckiem, Reggie. Pojechalo ze mna dwoch wielkich sanitariuszy, ale ja bylem tylko malym chlopcem, ktory doznal szoku, i przez caly czas jeczalem i ssalem kciuk, zupelnie jak Ricky. Bylabys ze mnie dumna. Calkiem jak w jakims filmie. Kiedy dotarlismy na miejsce, sanitariusze poszli sobie, a ja hop! - zniknalem. -Nie wolno ci tego robic, Mark. -Juz za pozno. Nie wracam tam. II - A co z twoja matka? ~I - Rozmawialem z nia mniej wiecej przed godzina, przez telefon oczywiscie. Wystraszyla sie, ale przekonalem ja, ze nic mi nie jest. Nie byla zadowolona, kazala mi przyjsc do pokoju Ricky'ego. Poklocilismy sie, w koncu jednak sie uspokoila. Chyba znowu jedzie na prochach. -Teraz jestes w szpitalu? -Tak. -Gdzie? W ktorym pokoju? -Nadal mnie reprezentujesz? -Oczywiscie, ze tak. -To dobrze. I jesli ci cos powiem, nie powtorzysz tego nikomu, zgadza sie? -Tak. -Jestes moim przyjacielem, Reggie? Jasne. To dobrze, poniewaz jestes teraz jedynym moim przyjacielem. Pomozesz mi, Reggie? Naprawde sie boje. -Zrobie, o co tylko poprosisz. Gdzie jestes? -W kostnicy. Maja tu maly pokoik w kacie, a ja siedze pod Murkiem. Swiatla sa zgaszone. Jesli odloze szybko sluchawke, to aedziesz wiedziala, ze ktos wszedl. Od kiedy sie tu schowalem, ~rayniesli dwa ciala, ale na razie nikt nie zagladal do tego pokoju. -Kostnica? Clint poderwal sie i stanal obok Reggie. -Tak. Bylem tu juz wczesniej. Nie zapominaj, ze znam ten szpital calkiem dobrze. -Jasne. -Kto jest w kostnicy? - spytal szeptem Clint. Reggie zmarszczyla Brwi i potrzasnela glowa. -Mama mowila, ze dla ciebie tez mieli wezwanie. To prawda? -Tak, ale nie doreczyli mi go. Dlatego siedze u Clinta. Jezeli unikne przyjecia wezwania, nie bede musiala tam jechac. -A wiec ty tez sie ukrywasz? -Na to wyglada. Nagle rozlegl sie trzask i poplynal ciagly sygnal. Reggie spojrzala ufa sluchawke i odlozyla ja na widelki. -Wylaczyl sie - stwierdzila. -Co sie, u licha, dzieje? - spytal Clint. -To Mark. Uciekl z wiezienia. -Co?! -Ukryl sie w kostnicy w St. Peter's. - Powiedziala to takim gem, jakby nie mogla w to uwierzyc. Znow zadzwonil telefon v:~hwycila sluchawke. - Halo? -Przepraszam. Ktos otworzyl drzwi. Myslalem, ze przywiezli wstepnego trupa. -Jestes bezpieczny, Mark? -Do diabla, oczywiscie, ze nie jestem bezpieczny. Ale jestem ~o dzieckiem. I przypadkiem psychiatrycznym. Jesli mnie zlapia, ~tlowu bede mial atak i najwyzej zamkna mnie w izolatce. Wtedy (~ymysle nastepny sposob ucieczki. -Nie mozesz ukrywac sie w nieskonczonosc. -Ty tez nie. Pa raz kolejny zachwycila sie cietoscia jego jezyka. -Racja, Mark. A wiec co chcesz zrobic? -Nie wiem. Powinienem wyjechac z Memphis. Mam dosc ~rriarzy i wiezien. -Myslales o jakims konkretnym miejscu? -Pozwol, ze cie o cos zapytam. Jesli przyjedziesz po mnie i razem uscimy miasto, to mozesz miec klopoty za pomaganie mi w ucieczce, wda? Klient 337 -Tak. Bylabym winna wspoludzialu.-Co by ci za to grozilo? -Pomyslimy o tym pozniej. Robilam juz gorsze rzeczy. -A wiec pomozesz mi? -Tak, Mark. Pomoge ci. -I nic nikomu nie powiesz? -Mozemy potrzebowac Clinta. -Okay, powiedz Clintowi. Ale nikomu wiecej, dobrze? -Masz moje slowo. -I nie bedziesz probowala przekonac mnie, zebym wrocil do wiezienia? -Nie, przyrzekam. Nastapilo dlugie milczenie. Clint mial obled w oczach. -Okay, Reggie. Znasz glowny parking, ten kolo duzego zielonego budynku? -Tak. -Wjedz tam, tak jakbys szukala miejsca do zaparkowania. Jedz bardzo wolno. Ja bede schowany miedzy samochodami. -Tam jest ciemno i niebezpiecznie, Mark. -W piatkowa noc wszedzie jest ciemno i niebezpiecznie, Reggie. -Ale w budce przy wyjezdzie siedzi straznik. -I spi przez wiekszosc czasu. To straznik, nie gliniarz. Wiem, co robie, okay? -Na pewno? -Nie. Ale powiedzialas, ze mi pomozesz. -Zrobie to. Kiedy powinnam tam byc? -Jak najszybciej. -Przyjade samochodem Clinta. Czarna honda accord. -Dobrze. Pospiesz sie. -Zaraz ruszam. Uwazaj na siebie, Mark. -Rozluznij sie, Reggie. To zupelnie jak w filmie. Odlozyla sluchawke i wziela gleboki oddech. -Moj samochod? - spytal Clint. -Mnie tez szukaja. -Zwariowalas, Reggie. To szalenstwo. Nie mozesz uciec z kims, kto wlasnie zwial z wiezienia, ktokolwiek to jest. Aresztuja cie za wspoludzial. Zostaniesz oskarzona. Stracisz prawo wykonywania zawodu. -Gdzie jest moja torebka? -W sypialni. -Beda mi potrzebne twoje kluczyki i karty kredytowe. -Moje karty kredytowe! Sluchaj, Reggie, kocham cie, zlotko, ale moj samochod i moje karty?! -Ile masz przy sobie gotowki? -Czterdziesci dokow. -Daj mi je. Zwroce ci. - Ruszyla w strone sypialni. -Postradalas zmysly. -Juz dawno, nie zapominaj. -Daj spokoj, Reggie. -Clint, ocknij sie. Nic nie psujemy. Musze pomoc Markowi. Chlopak siedzi w ciemnym pokoju w kostnicy szpitala St. Peter's `~ i blaga o pomoc. Co mam niby zrobic? -Coz, do diabla! Moze powinnas zaatakowac to miejsce z kara- ;binem maszynowym i polozyc trupem pare osob. Wszystko dla Marka Swaya. Wrzucila szczoteczke do zebow do plociennej torby. -Daj mi karty kredytowe i gotowke, Clint. Spiesze sie. Siegnal do kieszeni. -Oszalalas, Reggie. To absurdalne. -Zostan przy telefonie. Nie wychodz z mieszkania. Zadzwonie "zniej. - Wziela kluczyki, gotowke i dwie karty kredytowe - Vise :~ Texaco. Odprowadzil ja do drzwi. -Uwazaj z ta Visa. Jest prawie wyczerpana. -Przyznam, ze nie jestem zaskoczona. - Pocalowala go w poli- k. - Dzieki, Clint. Zaopiekuj sie Mama Love. -Zadzwon - odparl, kompletnie pokonany. Wysliznela sie na zewnatrz i zniknela w ciemnosciach. 338 ~~ ~ i~l~~ f i.: y ~I li Z chwila kiedy Mark wskoczyl do samochodu i schowal sie w nim, Reggie stala sie jego wspolniczka. Bylo jednak malo prawdopodobne, ze jej zbrodnia zostanie ukarana wiezieniem, jesli przed schwytaniem nikogo nie zamorduje. Myslala raczej o bezplatnej pracy na rzecz miasta, byc moze niewielkiej grzywnie i zawieszeniu wyroku na czterdziesci lat. Do diabla, mogli go zawiesic, na ile tylko chcieli. Az do dzis nie popelnila zadnego wykroczenia. Ona i jej adwokat przekonaliby sad, ze chlopaka scigala mafia, ze byl zupelnie sam, i coz do licha! - ktos musial cos zrobic! Nie mogla przeciez zastanawiac sie nad prawniczymi subtelnosciami, kiedy jej klient blagal o pomoc. W razie czego skorzysta ze znajomosci i moze uda jej sie zachowac licencje adwokata. Wreczyla straznikowi piecdziesiat centow, nie patrzac mu w oczy. Objechala parking dookola. Straznika nic to nie obchodzilo. Mark lezal skulony w ciemnosciach pod tablica rozdzielcza i wylonil sie dopiero wowczas, gdy skrecila w Union Avenue i ruszyla w strone rzeki. -Jestesmy juz bezpieczni? - zapytal nerwowo. -Mysle, ze tak. Usiadl w fotelu i rozejrzal sie wkolo. Elektroniczny zegar wskazywal wpol do pierwszej. Wszystkie szesc pasm alei bylo pustych. Przejechala trzy skrzyzowania, za kazdym razem stajac na czerwonym swietle, i czekala, az Mark cos powie. -Dokad jedziemy? - odezwala sie wreszcie. -Do Alamo. -Alamo? - powtorzyla bez sladu usmiechu. 340 Chlopiec potrzasnal glowa. Dorosli potrafia byc czasami tacy glupi.-To dowcip, Reggie. -Przepraszam. -Rozumiem, ze nie ogladalas Wielkich przygod Pee Wee? -To jakis film? -Niewazne. Po prostu zapomnij o tym. - Stali na kolejnym :rwonym swietle. -Twoj samochod bardziej mi sie podoba - rzekl, przeciagajac mia po desce rozdzielczej hondy, nagle zainteresowany radiem. -To dobrze, Mark. Ta ulica konczy sie przy rzece i czas chyba, ?ysmy ustalili, dokad wlasciwie mamy sie udac. -Coz, na razie chcialbym po prostu opuscic Memphis, okay? obchodzi mnie, dokad jedziemy, po prostu wydostanmy sie stad. -A co potem? Przydalby sie jakis cel. -Wjedzmy na most kolo Pyramid, okay? -Jasne. Chcesz jechac do Arkansas? -Dlaczego nie? Tak, dobrze, jedzmy do Arkansas. -W porzadku. Podjawszy te decyzje, Mark pochylil sie do przodu i zaczal ogladac (io. Wcisnal guzik, przekrecil galke i Reggie przygotowala sie na qolozje rapu czy heavy metalu. Dokonywal regulacji obiema rekami. ~eciak z nowa zabawka, pomyslala. Powinien byc w domu, w cieplym u i spac dlugo, bo jutro sobota. A rano, jeszcze w lozku, ogladalby Mowki w telewizji i gral w nintendo z wszystkimi jego przyciskami derami, mniej wiecej tak samo jak teraz bawil sie radiem. "The t Tops" skonczyli utwor. -Sluchasz staroci? - spytala, autentycznie zaskoczona. '~- Czasami. Myslalem, ze ci sie to spodoba. Juz prawie pierwsza, s najlepsza pora na glosna muzyke. ~~-- Dlaczego sadzisz, ze lubie starocie? =~- Coz, Reggie, szczerze mowiac, nie wyobrazam sobie ciebie na cercie rapowym. A poza tym, wtedy w twoim samochodzie, radio ustawione wlasnie na te stacje. !ion Avenue skonczyla sie przy rzece. Czekali na zielone swiatlo. wich zatrzymal sie samochod policyjny i gliniarz za kierownica al na Marka ze zmarszczonym czolem. ~1ie patrz na niego - wyszeptala Reggie. Tatlo zmienilo sie i skrecili w Riverside Drive. Policjant jechal Nie odwracaj sie - polecila Reggie cicho. - Zachowuj sie 341 gazet. Pelno fotoreporterow. Wszyscy nas szukaja. Slawa to ciezkarzecz. -Tak, a poczekaj tylko do jutra, na wydania sobotnio-niedzielne. Juz widze te naglowki wielkimi, grubymi literami: SWAY UCIEKL. -To wspaniale! I znowu zamieszcza moje zdjecie w otoczeniu tych wszystkich gliniarzy, jakbym byl jakims szczegolnie niebezpiecz- nym morderca. I ci sami glupi gliniarze beda probowac wyjasnic, jak sie stalo, ze jedenastoletni chlopak zwial z aresztu. Ciekawe, czy stem najmlodszym w historii uciekinierem z wiezienia. -Zapewne. -Mimo wszystko zal mi Dorem. Myslisz, ze cos jej zrobia? -Byla wtedy na sluzbie? -Nie. Dyzur mieli Telda i Denny. Nie przeszkadzaloby mi, yby ich wylali. -Dorem nie powinna miec wiekszych klopotow. Pracuje tam od wna. -Zrobilem ja w konia, wiesz? Zaczalem zachowywac sie tak, kbym powoli tracil przytomnosc, odplywal do krainy pa pa, jak to azwal Romey. Za kazdym razem, kiedy do mnie przychodzila, ehowywalem sie dziwniej i dziwniej, przestalem cokolwiek mowic, pilem sie tylko w sufit i jeczalem. Ona wie o Rickym i doszla do iosku, ze ze mna dzieje sie to samo. Wczoraj przyprowadzila czera z wiezienia. Facet zbadal mnie i powiedzial, ze nic mi nie jest. e ?~na wciaz sie martwila. Chyba ja wykorzystalem. -W jaki sposob sie wydostales? -Udawalem, ze jestem w szoku. Tak sie przestraszyli, ze zg- onili po karetke. Wiedzialem, ze jesli uda mi sie dojechac do St. ter's, bede uratowany. To miejsce przypomina zoo. -I tak po prostu zniknales? -Polozyli mnie na noszach, a kiedy sie odwrocili, juz mnie nie . Sluchaj, Reggie, ludzie umierali w kazdym kacie, wiec nikt nie acal na mnie uwagi. To bylo naprawde latwe. ' Przejechali most i znalezli sie na terenie Arkansas. Po obu stronach t!ostrady roilo sie od moteli i parkingow dla ciezarowek. Mark rocil sie raz jeszcze, ale nie ujrzal juz panoramy Memphis. --- Czego wypatrujesz? - spytala Reggie. -Memphis. Lubie obserwowac drapacze chmur w centrum. ezyciel mowil kiedys, ze mieszkaja w nich ludzie. Trudno w to E -Do licha, Reggie, dlaczego on za nami jedzie?-Nie mam pojecia. Spokojnie. -Rozpoznal mnie. Moich zdjec pelno bylo w gazetach przez caly ! tydzien, wiec na pewno mnie rozpoznal. Cudownie, Reggie. Robimy fi wielka ucieczke, a dziesiec minut pozniej lapia nas gliny. -Uspokoj sie, Mark. Staram sie prowadzic i jednoczesnie go obserwowac. Chlopiec zeslizgiwal sie w dol, az jego siedzenie znalazlo sie na krawedzi fotela, a glowa ledwie wystawala ponad klamke. -Co on robi? - zapytal szeptem. Reggie patrzyla to w lusterko, to na ulice. -Jedzie za nami. Nie, czekaj. O, to on. Samochod policyjny minal ich i zniknal z przodu. ' - Pojechal - rzekla Reggie i Mark odetchnal. Wjechali na miedzystanowa numer czterdziesci i byli na moscie nad Missisipi. Chlopiec spojrzal na jasno oswietlony budynek Pyramid z prawej strony, a potem odwrocil sie, zeby podziwiac znikajaca w oddali panorame Memphis. Patrzyl z tak nabozna czcia, jakby nigdy w zyciu nie widzial czegos podobnego. Reggie zastanawiala sie, ' czy biedak kiedykolwiek byl gdzies poza Memphis. Z glosnikow poplynela piosenka Presleya. -Lubisza Elvisa? - spytal. -Mark, wierz mi lub nie, ale kiedy jako nastolatka mieszkalam w Memphis, czesto w niedziele jezdzilysmy z dziewczynami popatrzec, jak Elvis gra w pilke. To bylo, zanim stal sie naprawde slawny, i mieszkal jeszcze wtedy z rodzicami w ich malym, ladnym domku. Chodzil do szkoly sredniej w Humes, to teraz polnocna czesc miasta. -Ja tez mieszkam w polnocnym Memphis. A raczej mieszkalem. Nie mam pojecia, gdzie jest teraz moj dom. -Chodzilysmy na jego koncerty i widywalysmy go w miescie. Na poczatku byl zwyczajnym chlopakiem, a potem wszystko sie zmienilo. Stal sie tak slawny, ze nie potrafil juz normalnie zyc. -To tak jak ja, Reggie - oznajmil Mark, usmiechajac sie nagle. - Zastanow sie. Ja i Elvis. Zdjecia na pierwszych stronach i i I to~e_ y$d l l ' rzyc. 343 -- W co tak trudno uwierzyc?Ogladalem kiedys film o chlopaku, ktory ma mase forsy, zka w wiezowcu w centrum miasta i lata sobie po ulicach, onale sie bawiac. Jest po imieniu z gliniarzami. Zatrzymuje wki, kiedy chce dokads jechac, a w nocy siedzi sobie na balkonie rzy na ulice w dole. Zawsze myslalem, ze to cudownie zyc w ten b. Bez tandetnych przyczep. Bez uciazliwych sasiadow. Bez hetek zaparkowanych pod twoimi oknami. ~- Mozesz tak zyc, Mark. Jesli tylko zechcesz. 342 Patrzyl na nia dlugo.-W jaki sposob? -FBI jest gotowe dac wam wszystl~o, o co poprosicie. Mozecie zamieszkac w drapaczu chmur w wielkim miescie albo w drewnianej chacie w gorach. Wasz wybor. -Myslalem o tym. -Mozesz mieszkac na plazy i kapac sie w oceanie albo przeniesc sie do Orlando i codziennie chodzic do Disney World. -To byloby dobre dla Ricky'ego. Ja juz jestem na to za duzy. Poza tym slyszalem, ze bilety sa potwornie drogie. -Gdybys chcial, dostalbys pewnie przepustke na cale zycie. Teraz, Mark, ty i twoja matka mozecie miec wszystko, czego zazadacie. ',1 - Tak, Reggie, ale kto chcialby zyc w ciaglym strachu? Od trzech nocy mam koszmarne sny na temat tych ludzi. Nie chce bac sie wlasnego cienia do konca zycia. Ktoregos dnia dopadliby mnie, wiem o tym. -A wiec, co zamierzasz zrobic, Mark? -Nie wiem, lecz duzo myslalem o pewnych rzeczach. -Slucham. -Jedyna zaleta wiezienia jest to, ze ma sie duzo czasu na rozmyslania. - Polozyl stope na kolanie i splotl wokol niej dlonie. - Zastanow sie, Reggie. A moze Romey mnie oklamal? Byl pijany, oszolomiony prochami, kompletnie stukniety. Moze po prostu chcial tylko uslyszec wlasny glos? Siedzialem tam z nim, nie zapominaj. Ten facet byl swirem. Mowil rozne dziwne rzeczy i na poczatku we wszystko mu wierzylem. Bylem smiertelnie przerazony i moj umysl nie pracowal normalnie. Glowa bolala mnie od uderzenia. Ale teraz, coz, nie jestem taki pewny. Przez caly tydzien staralem sie przypomniec sobie wszystko, co powiedzial i zrobil, i doszedlem do wniosku, ze moze niepotrzebnie uwierzylem w kazde jego slowo. Jechala rowno dziewiecdziesiatka i starala sie nie uronic ani slowa. k Nie wiedziala, do czego zmierza ani dokad jada. i - Nie moglem ryzykowac, prawda? Co by bylo, gdybym wygadal wszystko glinom, a oni znalezliby cialo? Wszyscy byliby uradowani, z wyjatkiem mafii, i nie wiadomo, co mogloby mi sie przytrafic. !': A gdybym wypaplal wszystko glinom, lecz cialo nie zostaloby od- nalezione, bo Romey klamal? Wtedy musieliby dac mi spokoj, poniewaz okazaloby sie, ze tak naprawde nic nie wiem. Co za zartownis z tego Romeya. Ale to byloby zbyt wielkie ryzyko. - Umilkl; w milczeniu przejechali ponad kilometr. "Beach Boys" spiewali ' ~ California Girls. - Wiec zrobilem sobie burze mozgow - dodal. i ~, Czula, ze zbliza sie ta burza. Zamarlo w niej serce i z trudem zymywala samochod pomiedzy bialymi liniami prawego pasa. -I do jakich doszedles wnioskow? - spytala nerwowo. Mysle, ze powinnismy sie przekonac, czy Romey klamal, czy nie. Zrobilo jej sie sucho w gardle. -To znaczy sprobowac odnalezc cialo? -Tak. Chciala zasmiac sie z tego niewinnego dowcipu wytworzonego xz nadwrazliwy umysl, lecz braklo jej sily. -To zart, prawda? -Coz, porozmawiajmy o tym. Ty i ja mamy byc w Nowym fveanie w poniedzialek rano, tak? -Teoretycznie. Pamietaj, ze nie dostalam zadnego wezwania. -Ale ja jestem twoim klientem i je otrzymalem. Wiec jesli nawet aiee go nie doreczono, to i tak musisz tam ze mna pojechac, zgadza sie? -frak. -A teraz uciekamy, prawda? Tylko ty i ja, Bonnie i Clyde ucieczce przed glinami. -Mozna tak to ujac. -Jakie jest ostatnie miejsce, w ktorym moga nas szukac? stanow sie, Reggie. Najciemniej jest pod latarnia, tak? -Nowy Orlean. 4,-- Jasne. A teraz: nie znam sie na ukrywaniu przed glinami, ale o ty unikasz przyjecia wezwania i jestes prawnikiem, ktory przez ~ czas ma do czynienia z kryminalistami, to domyslam sie, ze ftlabys dowiezc nas niepostrzezenie do Nowego Orleanu, co? ~~~-- Chyba tak. - Zaczynala sie z nim zgadzac i to ja przerazalo. -A jak juz tam dotrzemy, znajdziemy dom Romeya. ~_,~- Dom Romeya? Po co? ~- Bo tam podobno ukryte jest cialo. o byla ostatnia rzecz na swiecie, o ktorej chciala sie dowiedziec. dnym ruchem zdjela okulary i przetarla oczy. Czula nadchodzaca 'om Romeya? Dom zmarlego Jerome'a Clifforda? Mark powie- to bardzo wyraznie i ona bardzo wyraznie to uslyszala. Spojrzala E siebie, ale widziala tylko czerwone rozmazane swiatla. Dom eya? Ofiara morderstwa pochowana w domu adwokata oskar- ;o? To nie miescilo sie w glowie. Setki pytan przelatywaly jej glowe, lecz na zadne z nich nie potrafila znalezc odpowiedzi. zala w lusterko i nagle zorientowala sie, ze Mark przypatruje jej dziwnym usmiechem. 344 ~. `~- 345 f~l,.~,~ ~,.~~~ia, -A wiec teraz juz wiesz, Reggie - oswiadczyl. -Ale jak, dlaczego... -Nie pytaj mnie, bo nie wiem. Te wariactwo, nieprawdaz? Dlatego sadze, ze Romey mogl to sobie wymyslic. Wytwor szalonego umyslu. -A wiec nie wierzysz, ze cialo naprawde tam jest? - spytala z nadzieja, iz ja w tym utwierdzi. -Nie dowiemy sie, poki nie sprawdzimy. Jesli go tam nie ma, koncza sie moje problemy i zycie wraca do normy. -A jesli tam jest? -Bedziemy sie martwic, jak je znajdziemy. -Nie. To zbyt niebezpieczne, Mark. To szalenstwo, mozemy zginac. Nie pojde tam i tobie tez nie pozwole. -Dlaczego jest to niebezpieczne? -Po prostu jest. Nie wiem, dlaczego. -Pomysl o tym, Reggie. Sprawdzamy dom Romeya. Nie znaj- dujemy ciala i moge spokojnie wracac do domu. Mowimy glinom, zeby wycofali zarzuty przeciwko nam, to im zdradze wszystko, co wiem. A poniewaz nie mam pojecia, gdzie naprawde sa zwloki, mafia zostawia mnie w spokoju. Odchodzimy wolno. "Odchodzimy wolno". Za duzo telewizji. - A jesli odkryjemy trupa? -Dobre pytanie. Zastanow sie nad tym, Reggie. Sprobuj wczuc sie w psychike dziecka. Otoz jesli znajdziemy cialo, a ty zadzwonisz do FBI i powiesz im, ze dokladnie wiesz, gdzie ono jest, poniewaz ogladalas je na wlasne oczy, to dadza nam wszystko, czego zazadamy. -A co to takiego mialoby byc? -Na przyklad Australia. Ladny dom, duzo pieniedzy dla mojej matki. Nowy samochod. Moze jakies operacje plastyczne. Widzialem cos takiego w filmie. Zmienili facetowi cala twarz. Na poczatku byl brzydki jak noc, a potem sypnal jakichs handlarzy narkotykow i musieli dac mu inna twarz. Wygladal pozniej jak gwiazdor filmowy. Po uplywie dwu lat handlarze narkotykow jeszcze raz zmienili mu twarz. II!:; - Mowisz powaznie? -O tym filmie? -Nie, o Australii. -Kto wie. - Umilkl i wyjrzal przez okno. - 'i - Autostrada krzyzowala sie z inna i wjechali na !, wskazala na prawo. Pietnascie kilometrow dalej migotaly w ciemnosciach nocy. Kto wie. wiadukt. Reggie swiatla Memphis -O rany! - wykrzyknal Mark. - To piekne. Zadne z nich nie moglo przewidziec, ze chlopiec po raz ostatni trzy na swoje rodzinne miasto. Zatrzymali sie w Forrest City w stanie Arkansas, zeby kupic nzyne i cos do jedzenia. Kiedy Reggie placila za cztery ciastka, duza we i sprite'a, on lezal na podlodze w hondzie. Kilka minut pozniej ;hali juz autostrada w kierunku Little Rock. Reggie pila goraca kawe z plastykowego kubka i patrzyla, jak ark pochlania ciastka. Zachowywal sie jak typowe dziecko - roz- pywal okruchy i zlizywal krem z. palcow, jakby od miesiecy nie dzial jedzenia. Dochodzilo wpol do trzeciej. Nie liczac konwojow ;zarowek, na szosie bylo pusto. Reggie ustalila predkosc na sto ametrow na godzine. -Myslisz, ze juz nas gonia? - spytal Mark, konczac czwarte istko i otwierajac sprite'a. W jego glosie pobrzmiewalo lekkie -Watpie. Jestem przekonana, ze policja szuka cie w szpitalu. tczego mieliby sadzic, ze uciekamy razem? -Martwie sie o mame. Dzwonilem do niej, wiesz, przed telefonem ciebie. Powiedzialem jej o ucieczce i o tym, ze schowalem sie zpi~alu. Bardzo sie zdenerwowala, ale chyba ja przekonalem, ze nie zi rni zadne niebezpieczenstwo. Mam nadzieje, ze nie mecza jej za -Z pewnoscia nie. Tyle ze sie zamartwia. -Wiem. Nie chce byc okrutny, lecz wydaje mi sie, ze mama sobie radzi. Popatrz tylko, ile juz przeszla. Jest calkiem twarda. Poprosze Clinta, zeby do niej dzis zadzwonil. T Powiesz mu, dokad jedziemy? -Sama nie jestem tego pewna. Zastanawial sie nad tym, podczas gdy ona skrecila w prawo, zeby spuscic dwie pedzace z rykiem ciezarowki. -- A co ty bys zrobila, Reggie? -Po pierwsze, nie uciekalabym z wiezienia. w- To nieprawda. x,y- Slucham? ^- Nieprawda. Unikasz przyjecia wezwania, czyz nie? Nie chcesz c przed lawa przysieglych. Ja tez nie, wiec uciekamy razem. my na tym samym wozku, Reggie. Czy jest miedzy nami jakas 346 347 -Tak, jedna. Ty byles w wiezieniu i uciekles. To przestepstwo.-Bylem w areszcie sledczym dla nieletnich, a nieletni nie popel- nia~ rzest stw. Cz nie tak twierdzilas2 Nieletni mo b c s raw- Ja p ep Y ga Y p cami wykroczen i wymagac opieki kuratora, ale nie popelniaja przestepstw. Tak? -Skoro tak mowisz. Nie nalezalo jednak uciekac. -No coz, stalo sie. Nie moge tego cofnac. Ty takze nie powinnas byla uchylac sie od przyjecia wezwania. -To zupelnie co innego. Prawo nie zabrania mi tego. Dopoki nie wsiadles do mojego samochodu, bylam czysta. -W takim razie zatrzymaj sie i wypusc mnie. -Oczywiscie. Nie zartuj, Mark, prosze. -Nie zartuje. -Okay. A co bys zrobil, gdybym cie wypuscila? -Och, nie wiem. Szedlbym tak dlugo, jak dlugo starczyloby mi sil, a gdyby mnie zlapali, znowu mialbym atak i musieliby odeslac mnie do Memphis. Powiedzialbym, ze mi odbilo, i nigdy nie dowie- !;~I;;: dzieliby sie o twoim udziale. Zatrzymaj sie, gdzie ci bedzie wygodnie, to wysiade. - Pochylil sie do przodu i- wlaczyl radio. Przez dziesiec kilometrow sluchali Conwaya Twitty'ego i Tammy Wynette. -Nie znosze country - oznajmila Reggie i Mark wylaczyl radio. - Czy moge cie o cos zapytac? - dodala. -Pewnie - odparl. -Zalozmy, ze pojedziemy do Nowego Orleanu i znajdziemy cialo. A potem, zgodnie z twoim planem, ulozymy sie z FBI i umiescimy was w programie ochrony swiadkow koronnych. I w ten sposob ty, Dianne i Ricky ulecicie ku pieknej Australii, tak? ~I',: - Tak sadze. -Dlaczego zatem nie chcesz ulozyc sie z nimi i ujawnic im wszystkiego juz teraz? -Nareszcie myslisz, Reggie - rzekl z uznaniem. -Bardzo mi milo. s - Odpowiedz jest prosta, chociaz znalezienie jej zajelo mi troche czasu. Otoz nie do konca ufam FBI. A ty? -Tez nie. -I wole nie zdradzac im wszystkich tajemnic, dopoki ja, mama i Ricky nie bedziemy daleko stad. Jestes dobrym prawnikiem, Reggie, i nie pozwolilabys, zeby twoj klient popelnil jakis blad, prawda? I I;! - Mow dalej. -Nim zdecyduje sie zeznawac, musze miec gwarancje, ze wyje- dziemy. Ricky jeszcze nie wyzdrowial. Gdybym powiedzial im wszystko az, zli faceci mogliby nas dopasc, zanim zdazylibysmy ruszyc sie demphis. To byloby zbyt ryzykowne. -A gdybys wyznal im wszystko teraz, a oni nie znalezliby ciala? lyby okazalo sie, ze Clifford jednak klamal? -Jesliby mnie tu nie bylo, nigdy bym sie o tym nie dowiedzial, iwda? Siedzialbym gdzies w bezpiecznym miejscu, przeszedl operacje istyczna, zmienil imie na Tommy lub podobne, a potem wyszloby jaw, ze wszystko to bylo niepotrzebne. Nie, Reggie, lepiej przekonac czy Romey mowil prawde. Potrzasnela glowa. -Nie jestem pewna, czy rozumiem. -Sam nie wiem, czy to rozumiem. Ale jedno nie ulega watpliwo- nie pojade z szeryfami do Nowego Orleanu. Nie stane przed lawa zysieglych w poniedzialek rano po to, zeby wsadzili mnie do pudla, octy odmowie odpowiedzi na ich pytania. -Sluszna uwaga. A zatem, jak spedzamy weekend? -Ile jest stad do Nowego Orleanu? -Piec do szesciu godzin. -Jedzmy wiec. W kazdej chwili mozemy sie przeciez wycofac. Czy trudno bedzie znalezc cialo? ~.- Prawdopodobnie nie. ~...- Czy moge zapytac, gdzie dokladnie znajduje sie ono w domu Morda? Coz, nie wisi na drzewie ani nie lezy w krzakach. Bedziemy leli spocic sie troche. -Kompletnie oszalales, Mark. Wiem. Mialem ciezki tydzien. 348 Koniec marzen o spokojnym sobotnim poranku z dziecmi. JasonMcThune przyjrzal sie swoim stopom na dywaniku przy lozku i sprobowal skupic wzrok na zegarze wiszacym na scianie kolo drzwi do lazienki. Dochodzila szosta, na zewnatrz bylo jeszcze ciemno, a jemu lataly przed oczami czarne punkciki, efekt wypitej pozno w nocy butelki wina. Zona odwrocila sie na drugi bok i wymamrotala cos, czego nie zrozumial. Dwadziescia minut pozniej odnalazl ja zakopana pod kocami i pocalowal na do widzenia. "Moze mnie nie byc przez caly tydzien" - powiedzial, ale chyba nie uslyszala. Soboty w pracy i cale dnie poza domem stanowily norme. Nic niezwyklego. Ale dzisiejszy dzien mial byc inny. Otworzyl drzwi i pies wybiegl na podworko. Jak to mozliwe, zeby jedenastoletni dzieciak zniknal bez sladu? Policja z Memphis nie miala pojecia. "Po prostu zapadl sie pod ziemie" - rzekl porucznik przez telefon. Ruch na ulicach byl niewielki, kiedy McThune jechal do budynku federalnego w centrum. Wystukal numer w swoim telefonie komor- kowym. Obudzil agentow Brennera, Latcheego i Durstona i kazal im natychmiast zameldowac sie w siedzibie wladz federalnych. Siegnal po swoj czarny notatnik i znalazl numer K.O. Lewisa w Alexandrii. K.O. juz nie spal, ale nie mial ochoty, zeby mu przeszkadzano. Jadl owsianke, pil kawe, gawedzil z zona i zachodzil w glowe, jak do diabla jedenastoletni chlopak moze zniknac spod policyjnego nadzoru. McThune wyjasnil mu wszystko, co wiedzial, czyli nic, i poprosil, zeby przygotowal sie do podrozy do Memphis. Zapowiadal sie dlugi weekend. K.O. odparl, ze wykona pare telefonow, znajdzie odrzutowiec i oddzwoni. Z biura Jason zadzwonil do Trumanna w Nowym Orleanie i wielka radosc sprawilo mu, kiedy ten odebral telefon zdezorientowany i wyraznie zaspany. Sprawa nalezala wlasnie do Larry'ego, chociaz McThune pracowal nad nia od tygodnia. Zeby jeszcze bardziej poprawic sobie humor, zatelefonowal do George'a Orda i polecil, by jak najszybciej przybyl z cala paczka. Wspomnial, ze jest glodny, i poprosil o przywiezienie kanapek z jajkiem. O siodmej Brenner, Latchee i Durston siedzieli w biurze i pijac ~~awe, wysuwali najsmielsze hipotezy. Nastepnie sciagnal Ord, bez r:, dzenia, a po nim zapukali dwaj umundurowani policjanci. Byl z nimi @ay Trimble, szef policji i legenda organow scigania miasta Memphis. Zebrali sie w gabinecie McThune'a i Trimble plynnym policyjnym kiem zapoznal ich z sytuacja. -Obiekt przetransportowano z aresztu sledczego dla nieletnich ~o szpitala St. Peter's o godzinie dziesiatej trzydziesci wczoraj wieczo- -zaczal. - Sanitariusze zarejestrowali obiekt, po czym opuscili '_ ital. Obiektowi nie towarzyszyla eskorta policji ani personelu "eziennego. Sanitariusze sa pewni, ze pielegniarka, niejaka Gloria x;~tts, biala, zarejestrowala obiekt, formularzy jednak nie udalo sie nalezc. Panna Watts zeznala, ze byla wlasnie w trakcie przyjmowania 4"ektu, kiedy wezwano ja na zewnatrz z nie ustalonego powodu. Gdy ocila po dziesieciominutowej nieobecnosci, stwierdzila, ze obiekt 'knal. Nie bylo rowniez formularzy i panna Watts doszla do 'osku, ze obiekt zabrano na badanie do izby przyjec. - Trimble ilkl i odchrzaknal, jakby mial do powiedzenia cos nieprzyjem- o. - Okolo piatej rano panna Watts, przygotowujac sie do j~onczenia dyzuru, sprawdzala ksiazke rejestracji. Przypomniala ie o obiekcie i zaczela zadawac pytania. Obiektu nie odnaleziono ~y.ostrym dyzurze, a izba przyjec nic nie wiedziala o jego istnieniu. iadomiono straz szpitalna, a nastepnie policje. Obecnie teren hala jest dokladnie przeszukiwany. -Szesc godzin - zauwazyl McThune z niedowierzaniem. -Slucham?- spytal Trimble. -Minelo szesc godzin, zanim spostrzegli znikniecie chlopaka. -Tak, sir, ale rozumie pan, ze to nie my zarzadzamy szpitalem. -~- Dlaczego transportowano go bez eskorty? -Tego nie wiemy. Zostanie przeprowadzone sledztwo. Wyglada IUaczego w ogole zabrano go do szpitala? 350.351 Trimble siegnal po. teczke i podal McThune'owi kopie raportuTeldy. Ten przeczytal go uwaznie. -Wedlug tego raportu chlopak dostal ataku szoku po wyjsciu zastepcow szeryfa. Co, u diabla, oni tam robili? - zastanowil sie. Szef policji ponownie otworzyl teczke i wyciagnal wezwanie. McThune zapoznal sie z jego trescia i podal je Ordowi. -Cos jeszcze, szefie? - spytal Trimble'a, ktory od poczatku spacerowal niespokojnie po gabinecie, chcac jak najszybciej wyjsc. -Nie, sir. Po zakonczeniu przeszukiwania szpitala zadzwonie do pana, zeby poinformowac o wynikach. Mamy tam obecnie okolo piecdziesieciu ludzi, a zaczelismy szukac mniej wiecej godzine temu. -Rozmawial pan z matka chlopaka? -Nie, sir. Ona jeszcze spi. Obserwujemy jej pokoj na wypadek, gdyby chlopak probowal sie z nia skontaktowac. -Porozmawiam z nia pierwszy, szefie. Skoncze tutaj najpozniej za godzine. Prosze dopilnowac, zeby nikt nie odwiedzal jej do tego czasu. -Nie ma sprawy. -Dziekuje, szefie. Trimble stuknal obcasami i przez moment wydawalo sie, ze zasalutuje. Potem odwrocil sie i zniknal razem ze swoimi oficerami. McThune spojrzal na Brennera i Latcheego. -Chlopcy, zadzwoncie do wszystkich wolnych agentow. Sciag- nijcie ich tu. Natychmiast - polecil. Poderwali sie i wypadli z gabinetu. -Co sadzisz o tym wezwaniu? - spytal Jason George'a, ktory wciaz trzymal je w dloni. -Nie moge w to uwierzyc. Foltrigg chyba postradal zmysly. -Nic o tym nie wiedziales? -Oczywiscie, ze nie. Chlopak jest pod jurysdykcja sadu dla nieletnich. Nie osmielilbym sie tego zmieniac. Chcialbys rozgniewac Harry'ego Roosevelta? -Raczej nie - odparl McThune. - Musimy do niego zadzwonic. Ja to zrobie, a ty skontaktuj sie z Reggie Love. Wolalbym nie miec z nia do czynienia. Ord wyszedl, zeby znalezc telefon. -Zadzwon do biura szeryfa - warknal McThune na Durs- tona. - Sprawdz, o co chodzi z tym wezwaniem. Musze wiedziec o tym wszystko. Durston opuscil gabinet i Jason zostal nagle sam. Otworzyl ksiazke telefoniczna i znalazl Rooseveltow. Harry jednak nie figurowal u spisie. Jesli mial numer, to widocznie zastrzezony, co bylo calkowicie zrozumiale, kiedy sie wzielo pod uwage piecdziesiat tysiecy samotnych matek probujacych zmusic mezow do placenia alimentow. McThune wykonal krotkie telefony do znajomych pra- wnikow i dopiero od trzeciego dowiedzial sie, ze Harry mieszka na ~ensington Street. Postanowil, ze kiedy tylko bedzie mogl, posle tam Ord wrocil, potrzasajac glowa. -Rozmawialem z matka Reggie Love, ale ona zadawala o wiele iecej pytan niz ja. Reggie nie ma w domu. -Pchne tam jak najszybciej dwoch ludzi. Ty lepiej zadzwon do go idioty Foltrigga. -Tak, chyba masz racje. - Ord odwrocil sie i ponownie wyszedl gabinetu. O osmej McThune, Brenner i Durston wysiedli z windy na iewiatym pietrze szpitala St. Peter's. Trzej inni agenci, poprzebierani szpitalne fartuchy, wyszli im na spotkanie i zaprowadzili do pokoju iewiecset czterdziesci trzy. Przed drzwiami stalo trzech poteznie udowanych straznikow. McThune delikatnie zapukal i gestem kazal swojej niewielkiej armii, by odsunela sie do tylu. Nie chcial astraszyc biednej kobiety. Drzwi otworzyly sie lekko. Tak? - dobiegl slaby glos z ciemnosci. Pani Sway, nazywam sie Jason McThune, jestem z FBI. Ildzialem pania wczoraj w sadzie. Drzwi otworzyly sie szerzej i pojawila sie w nich Dianne. Milczala, ~kajac na nastepne slowa McThune'a. -Czy mozemy porozmawiac na osobnosci? Kobieta rozejrzala sie - trzech straznikow, dwoch agentow i trzech ~czyzn w tenisowkach i bialych fartuchach. ~:~- Na osobnosci? - zdziwila sie. '~- Mozemy przejsc sie w tamta strone - Jason wskazal glowa ~liec korytarza. ~- Czy cos sie stalo? - spytala Dianne takim tonem, jakby juz nic nie moglo jej spotkac. Tak, prosze pani. ziela gleboki oddech i zniknela w pokoju. Po chwili wylonila sie ~,^~erosami w dloni i cicho zamknela za soba drzwi. Ruszyli wolno m pustego korytarza. 352 ~`?t 353 -Domyslam sie, ze nie rozmawiala pani z Markiem? - zaczal McThune. -Dzwonil do mnie z wiezienia wczoraj po poludniu - odparla Dianne, wkladajac papierosa do ust. Nie klamala; Mark naprawde dzwonil do niej z wiezienia. -A od tego czasu? -Nie - sklamala. - Dlaczego? -Pani syn zniknal. Zawahala sie przez moment, a potem spytala: - Co to znaczy "zniknal"? - Powiedziala to zaskakujaco spokojnie. Chyba niewiele do niej dociera, pomyslal McThune i opisal pokrotce historie zaginiecia Marka. Staneli przy oknie i patrzyli na centrum miasta. -Moj Boze, sadzi pan, ze dopadla go mafia? - Zlekla sie, a jej oczy natychmiast wypelnily sie lzami. Trzymala papierosa w drzacej dloni, nie mogac go zapalic. McThune pokrecil z przekonaniem glowa. -Nie, oni nic o tym nie wiedza. Nie rozglaszamy tego. Uwazamy, ze Mark po prostu gdzies sobie poszedl. I to wlasnie tutaj, w szpitalu. Myslelismy, ze moze probowal nawiazac z pania kontakt. -Przeszukaliscie szpital? On zna tu kazdy zakamarek, wie pan? -Szukamy od trzech godzin, ale nie spodziewalbym sie zbyt wiele. Dokad mogl sie udac? Dianne zapalila wreszcie papierosa, zaciagnela sie mocno i wypus- cila chmurke dymu. -Nie mam pojecia. -Chcialbym pania o cos zapytac. Co pani wie o Reggie Love? Zamierzala zostac w miescie na weekend czy tez planowala jakis wyjazd? -Dlaczego pan pyta? -Jej tez nie mozemy znalezc. W domu jej nie ma. Matka nic nie wie. Dostala pani wczoraj wezwanie, zgadza sie? -Tak. -Coz, Mark takze je dostal, a zastepcy szeryfa probowali wreczyc je rowniez Reggie, lecz i ona gdzies przepadla. Mysli pani, ze chlopiec i jego adwokat moga byc razem? Mam nadzieje, pomyslala Dianne. Nie przyszlo jej do glowy takie rozwiazanie. Od czasu ostatniego telefonu syna nie spala nawet pietnastu minut. Ale Mark na wolnosci razem z Reggie to byla zupelnie nowa perspektywa. O wiele bardziej przyjemna. -Nie wiem. To mozliwe. -Jak pani sadzi, dokad mogliby pojechac? -Skad, u diabla, mam wiedziec? To pan jest z FBI. Zaczelam tym myslec piec sekund temu, a pan sie mnie pyta, gdzie oni moga rc. Prosze dac mi spokoj. McThune poczul sie glupio. Pytanie nie bylo zbyt bystre, a pani vay tak przestraszona, jak przypuszczal. Dianne palila papierosa i obserwowala samochody ciagnace icami w dole. Znajac Marka, mozna bylo zalozyc, ze zmienia eluchy na porodowce, asystuje przy operacji na chirurgii albo miesza jecznice w kuchni. St. Peter's byl najwiekszym szpitalem w Tennes- e. Pod jego wieloma dachami znajdowaly sie tysiace ludzi. Mark ?znal kazdy kat, nawiazal dziesiatki przyjazni i znalezienie go (winno im zajac co najmniej kilka dni. Spodziewala sie, ze zadzwoni ? niej lada chwila. -Musze wracac do pokoju - powiedziala, gaszac papierosa popielniczce. -Jesli syn sie z pania skontaktuje, prosze nas o tym koniecznie -Oczywiscie. -Rowniez gdyby miala pani jakies wiadomosci od Reggie Love, sze do mnie zadzwonic. Zostawie dwoch ludzi przy drzwiach, na gadek gdyby ich pani potrzebowala. Odwrocila sie i odeszla. O wpol do dziewiatej Foltrigg zebral w swoim biurze stala ekipe nona z Wally'ego Boxxa, Thomasa Finka i Larry'ego Trumanna, ry przyjechal ostatni, prosto spod prysznica, z jeszcze wilgotnymi Roy w swoich wyprasowanych na kant sztruksowych spodniach, :rochmalonej koszuli i lsniacych polbutach wygladal jak kandydat egajacy sie o przyjecie do stowarzyszenia studenckiego. Trumann ~l na sobie dres. - Ta adwokat tez zniknela - oznajmil, nalewajac ve z termosu. -Kiedy sie o tym dowiedziales? - spytal Foltrigg. -Piec minut temu. McThune zadzwonil do mnie przez telefon norkowy. Szeryfowie pojechali do niej do domu kolo osmej szorem, zeby doreczyc wezwanie, ale jej nie zastali. Nikt nie wie, re moze byc. -Co jeszcze mowil McThune? -Ze nadal przeszukuja szpital. Chlopak spedzil tam trzy dni ~a go bardzo dobrze. 354 ~ _ 355 -Nie sadze, zeby tam jeszcze byl - oswiadczyl Foltrigg, jakzwykle formulujac wniosek na podstawie nieznanych faktow. -Czy McThune uwaza, ze chlopak k. ta adwokat przebywaja razem? - spytal Boxx. -Kto to, u diabla, moze wiedziec? Bylaby glupia, gdyby pomogla mu uciec, nieprawdaz? -Wcale nie zrobila na mnie wrazenia takiej madrej - oznajmil Roy szyderczo. Ty na mnie tez nie, pomyslal Trumann. To ty, idioto, sporzadziles te wezwania i spowodowales cala afere. -McThune dwukrotnie rozmawial dzis rano z K.O. Lewisem. Zamierza szukac w szpitalu do poludnia, a potem dac sobie spokoj. Jesli nie znajda dzieciaka do tego czasu, K.O. przyleci do Memphis. -Myslisz, ze Muldanno ma z tym cos wspolnego? - spytal Fink. -Watpie. Wyglada na to, ze chlopak udawal chorego, aby dostac sie do szpitala, gdzie zna kazdy kat. Na pewno zadzwonil do swojej pani adwokat i teraz ukrywaja sie gdzies w Memphis. ' - Ciekawe, czy Muldanno wie o tym wszystkim - zastanowil sie Fink, spogladajac na Foltrigga. -Jego ludzie nadal sa w Memphis - wyjasnil Trumann. - II~~ Gronke wrocil tutaj, ale Bono i Pirini znikneli bez sladu. Do licha, ten gangster moze miec tam tuzin swoich pacholkow. ~I~II~ - Czy McThune wezwal swoje psy goncze? - spytal Roy. -Tak. Cale biuro pracuje nad ta sprawa. Obserwuja jej dom, mieszkanie jej asystenta, poslali nawet dwoch agentow, zeby znalezli sedziego Roosevelta, ktory lowi ryby gdzies w gorach. W szpitalu pelno jest policji. -A co z telefonami? -Ktorymi telefonami? -W pokoju szpitalnym. Ten dzieciak, Larry, na pewno sprobuje zadzwonic do swojej matki. -To wymaga zgody dyrekcji szpitala. McThune zapewnil, ze staraja sie o nia. Ale jest sobota i wszyscy wyjechali. Foltrigg wstal zza biurka i podszedl do okna. -Minelo szesc godzin, zanim zorientowali sie, ze chlopak zniknal, tak? -Tak powiedzieli. -Czy znalezli samochod tej prawniczki? -Nie. Wciaz go szukaja. -Zaloze sie, ze nie znajda go w Memphis. Zaloze sie, ze sa w nim Mark Sway i panna Love. -I co robia? -Zwiewaja. = A dokad to mieliby zwiewac? -Gdzies daleko. O dziewiatej trzydziesci policjant z Memphis zglosil do centrali umer rejestracyjny nieprawidlowo zaparkowanej mazdy. Okazalo sie, samochod nalezy do niejakiej Reggie Love. Wiadomosc przekazano atychmiast Jasonowi McThune'owi w budynku federalnym. Dziesiec minut pozniej dwaj agenci FBI zapukali do drzwi miesz- ania numer dwadziescia osiem w Bellevue Gardens. Poczekali chwile zapukali ponownie. Clint schowal sie w sypialni. Gdyby wywazyli rzwi, moglby po prostu wyjasnic, ze spal w ten mily sobotni poranek. apukali po raz trzeci i w tym samym momencie zabrzeczal telefon. uskoczony Clint juz mial siegnac po sluchawke, na szczescie wlaczona yla automatyczna sekretarka. Gdyby to byli gliniarze, na pewno nie wahaliby sie przed uzyciem dzwonka. Rozlegl sie sygnal, a potem tos Reggie. Clint podniosl sluchawke, wyszeptal: - Zadzwon za ~vvile - i sie rozlaczyl. Agenci zapukali po raz czwarty i odeszli. Swiatla byly pogaszone, :zaslony uniemozliwialy zajrzenie do srodka przez okno. Clint czekal iec minut i telefon zadzwieczal ponownie. Automatyczna sekretarka yglosila swoj tekst i znowu rozlegl sie sygnal, a potem glos Reggie. ~~, - Halo? - rzekl Clint szybko. -Dzien dobry, Clint - powiedziala radosnie. - Jak tam sprawy t~M e rnphis? -Och, wiesz, normalnie, gliny obserwuja moje mieszkanie, pukaja drzwi. Typowy sobotni poranek. Gliny? -Tak. Od godziny siedze w szafie z moim malym telewizorkiem. f~ystkie stacje o tym trabia. Nie wymieniali twojego nazwiska, ale ~k jest na kazdym kanale. Na razie nazywaja to jeszcze zniknieciem, ~ie ucieczka. -Rozmawiales z Dianne? -Zadzwonilem do niej jakas godzine temu. Ludzie z FBI wlasnie poinformowali, ze Mark zniknal. Wyjasnilem jej, ze jestescie razem, ,e ja troche uspokoilo. Szczerze mowiac, sprawiala wrazenie tak omionej, ze chyba nie zarejestrowala, co sie wlasciwie stalo. ~e jestescie? `k~- W motelu w Metairie. 356 -' 357 ~~r~s -Metairie? W Luizjanie? Kolo Nowego Orleanu? -Dokladnie. Jechalismy cala noc. -Co, u diabla, tam robicie? Ze wszystkich kryjowek na ziemi musieliscie wybrac akurat Nowy Orlean? Dlaczego nie Alaske? -Bo to ostatnie miejsce, w ktorym sie nas spodziewaja. Jestesmy bezpieczni, Clint. Zaplacilam gotowka i podalam falszywe nazwisko. Przespimy sie troche, a potem zwiedzimy miasto. -Zwiedzicie miasto? Reggie, co sie dzieje? -Pozniej ci wyjasnie. Rozmawiales z Mama Love? -Nie. Zaraz do niej zadzwonie. -Zrob to. Odezwe sie po poludniu. -Zwariowalas, Reggie. Wiesz o tym? Postradalas zmysly. -Wiem: Nie zapominaj, ze kiedys juz bylam wariatka. Do widzenia na razie. Clint odlozyl telefon na stolik i wyciagnal sie na nie poscielonym lozku. Rzeczywiscie byla juz kiedys wariatka. Barry Ostrze wszedl do magazynu sam. Zniknal gdzies dumny ok najszybszego rewolwerowca w miescie. Zniknal pogardliwy mieszek butnego gangstera. Zniknal blyszczacy garnitur i wloskie okasyny. Kolczyki spoczywaly w kieszeni. Konski ogon wepchniety ~l pod kolnierzyk. Barry ogolil sie rowno przed godzina. Wspinal sie po zardzewialych schodach na drugie pietro, przypomi- jac sobie, jak bawil sie na nich jako dziecko. Jego ojciec zyl jeszcze edy i Barry przesiadywal tu po szkole calymi godzinami, obserwujac ladunek i zaladunek kontenerow, sluchajac rozmow dokerow, uczac ich jezyka, palac ich papierosy, ogladajac ich czasopisma. Bylo to ~downe miejsce dla chlopca, ktory marzyl, zeby zostac gangsterem. Teraz w magazynie panowal spokoj. Szedl korytarzem z brudnymi malowanymi oknami wychodzacymi na rzeke. Echo jego krokow oslo sie w olbrzymiej pustce dokola. Na zewnatrz widac bylo kilka menerow, wyraznie nie ruszanych od lat. Czarne cadillaki wuja aly zaparkowane kolo doku. Tito, wierny szofer, polerowal blotnik. ojrzal w strone, z ktorej dochodzil odglos krokow, i pomachal rry'emu. Chociaz Barry byl dosc zdenerwowany, szedl powoli, starajac sie wpadac w swoja wyniosla maniere. Obie dlonie tkwily gleboko kieszeniach. Patrzyl na rzeke przez starodawne okna. Statek udajacy rowiec wiozl turystow w dol rzeki, gdzie czekaly ich zapierajace h w piersiach atrakcje w postaci magazynow i byc moze kilku rek. Korytarz konczyl sie stalowymi drzwiami. Muldanno nacisnal ik i spojrzal prosto w kamere nad glowa. Cos trzasnelo glosno 359 i drzwi sie otworzyly. Mo, byly doker, dzieki ktoremu Barry, majacdwanascie lat, poznal smak piwa, stal krok dalej w swoim okropnym garniturze. Przy sobie, albo w zasiegu reki,...mial co najmniej cztery pistolety. Usmiechnal sie do goscia i przepuscil go ruchem reki. Mo byl milym facetem, dopoki nie zobaczyl Ojca chrzestnego. Od tego czasu zaczal nosic garnitury i przestal sie usmiechac. Barry przeszedl przez pokoj, w ktorym staly dwa puste biurka, i zapukal do drzwi. Wzial gleboki oddech. - Prosze - odezwal sie lagodny glos i Ostrze wszedl do gabinetu wuja. Johnny Sulari, wysoki mezczyzna po siedemdziesiatce, starzal sie w przyjemny sposob. Nosil sie prosto, poruszal zdecydowanie. Mial male czolo i nie lysial; jego wspaniale siwe wlosy zaczynaly sie piec centymetrow nad linia brwi i splywaly w tyl blyszczacymi falami. Johnny ubrany byl jak zwykle w ciemny garnitur, ale marynarka spoczywala na wieszaku pod oknem. Granatowy krawat wydal sie Barry'emu niebywale nudny. Czerwone szelki nosily znak firmowy. Johnny usmiechnal sie do Ostrza i gestem wskazal mu stary skorzany fotel, ten sam, w ktorym siadywal on jako dziecko. Johnny byl dzentelmenem, jednym z ostatnich w ginacym swiecie szybko zapelnianym przez ludzi mlodszych, chciwszych i okrutniej- szych. Takich jak jego siostrzeniec. Usmiechal sie z przymusem. Wizyta Barry'ego nie nalezala do towarzyskich. W ostatnich trzech dniach odbyli wiecej rozmow niz w ciagu ostatnich trzech lat. -Zle wiadomosci, Barry? - spytal wuj, z gory znajac odpowiedz. -Mozna tak powiedziec. Chlopak zniknal gdzies w Memphis. Johnny spojrzal lodowato na siostrzenca, ktory jednak, co zdarzylo mu sie moze kilka razy w zyciu, nie odwzajemnil spojrzenia. Zawiodly go oczy. Zabojcze legendarne oczy Barry'ego Ostrza Muldanno mrugaly i patrzyly w dol. -Jak mogles byc tak glupi? - zapytal spokojnie Johnny. - Glupi, ze ukryles tutaj cialo. Glupi, ze powiedziales swojemu ad- wokatowi. Glupi, glupi, glupi. Barry zamrugal szybciej oczami i zmienil nieco pozycje. Pokiwal zgodnie glowa, pelen skruchy. -Potrzebuje pomocy - rzekl. -Oczywiscie, ze potrzebujesz pomocy. Zrobiles bardzo glupia rzecz, a teraz chcesz, zeby ktos wyciagnal cie z tarapatow. -Mysle, ze ta sprawa dotyczy nas wszystkich. W oczach Johnny'ego blysnal gniew, ale stary wyga umial sie opanowac. Nigdy nie tracil kontroli nad soba. -Doprawdy? Czy to grozba, Barry? Przychodzisz do mnie po omoc i zaczynasz mi grozic? Czy tez zamierzasz sobie pogadac? mialo, chlopcze. Jezeli cie skaza, zabierzesz tajemnice do grobu. -To prawda, ale wiesz, wolalbym nie byc skazany. Wciaz mamy deszcze czas. -Jestes idiota, Barry. Zawsze ci to powtarzam. -Tez tak mysle. -Tropiles czlowieka calymi tygodniami. Zaczailes sie na niego przed brudnym malym burdelem. Wystarczyloby, zebys uderzyl go ~v glowe, potem poczestowal kula, oczyscil kieszenie i zostawil gdzies r poblizu. Gliny sadzilyby, ze zrobil to jakis tani morderca. Nikt nigdy nie podejrzewalby ciebie. Ale nie, Barry, ty byles tak glupi, ze wydawalo ci sie to za proste. Ostrze znowu zmienil pozycje i patrzyl w podloge. Johnny, nie spuszczajac z niego wzroku, odwinal cygaro. -Odpowiedz powoli na moje pytania, okay? Nie chce wiedziec yt wiele, rozumiesz? -Tak. -Czy cialo jest nadal w miescie? Tak. Wuj odcial koniuszek cygara i oblizal je. Potrzasnal z obrzydzeniem iwa. -Co za glupota. Latwo sie do niego dostac? -Tak. Czy federalni byli blisko niego? Nie sadze. -Czy jest pod ziemia? -Tak. -Jak dlugo potrwa wykopanie go? -Godzine, moze dwie. -A wiec nie jest w ziemi? -Nie, w betonie. Johnny zapalil cygaro i rozluznil zmarszczki wokol oczu. -W betonie - powtorzyl. Moze chlopak nie jest az tak glupi, c myslal. Nie, jest jednak bardzo glupi. - Ilu ludzi? -Dwoch albo trzech. Ja nie moge w tym uczestniczyc. Obserwuja dy moj krok. Jezeli zblize sie do tego miejsca, naprowadze ich ~lco na slad. y-Bardzo glupi, bez watpienia. Wydmuchnal kolko dymu. -Parking? Chodnik? - zapytal. -Pod garazem. - Barry ponownie zmienil pozycje i wbil wzrok 360 361 ~e~'I a~~ Johnny uformowal z dymu nastepne kolko. -Garaz. Podziemny parking? -Garaz kolo domu. Johnny przyjrzal sie cienkiej warstwie popiolu na koncu cygara, po czym wlozyl je miedzy zeby. Nie jest glupi, pomyslal. To po prostu idiota. Pociagnal dwa razy. -Mowiac dom, masz na mysli budynek na ulicy, przy ktorej stoja inne domy? -Tak. - Cialo Boyda Boyette'a znajdowalo sie w bagazniku dwadziescia piec godzin, zanim Barry je wreszcie zakopal. Nie mial zbyt wielkiego wyboru. Byl bliski paniki i bal sie wyjechac z miasta. Wtedy nie wydawalo sie to takim zlym pomyslem. -A w tych innych domach mieszkaja ludzie, tak? Ludzie, ktorzy maja oczy i uszy? -Wiesz, nikogo nie spotkalem, ale sadze, ze tak. -Nie udawaj idioty, Barry - warknal Johnny i Ostrze zapadl sie glebiej w swoj fotel. - Przepraszam - rzekl. Sulari wstal i podszedl wolno do okien wychodzacych bezposrednio na rzeke. Potrzasnal z niedowierzaniem glowa i wydmuchnal klab dymu. Potem wrocil na miejsce, polozyl cygaro w popielniczce i oparl sie na lokciach. -Czyj to dom? - spytal z kamienna twarza, gotow wybuchnac. Barry z trudem przelknal sline i skrzyzowal nogi. -Jerome'a Clifforda - odparl. Wybuch nie nastapil. Johnny mial zelazne nerwy i zawsze szczycil sie swoim opanowaniem. Byla to cecha rzadko spotykana w jego profesji, ktora zapewnila mu wielka fortune. I pozwolila przezyc. Teraz przykryl usta lewa reka, jakby nie wierzyl wlasnym uszom. -Dom Jerome'a Clifforda - powtorzyl. Ostrze potwierdzil skinieciem glowy. Clifford byl wtedy na nartach w Kolorado, a on o tym wiedzial, bo Jerome zapraszal i jego. Mieszkal samotnie w duzym domu wsrod drzew. Garaz stal oddzielnie, na podworzu z tylu. Barry uznal to miejsce za idealne, gdyz wydawalo sie najmniej podejrzane. I mial racje - bylo idealne. Federalni nigdy na to nie wpadli. Nie popelnil bledu. W odpowiedniej chwili przenioslby cialo w inne miejsce. Bledem bylo zwierzenie sie Cliffordowi. -I chcesz, zebym wyslal tam trzech ludzi? Zeby odkopali je, nie robiac halasu, i pozbyli sie go jak nalezy? -Tak, sir. To mogloby mnie uratowac. -Dlaczego tak uwazasz? -Boje sie, ze ten chlopak, ktory zniknal, wie, gdzie sa zwloki. Trudno przewidziec, co zamierza. To po prostu zbyt ryzykowne. ~Tusimy przeniesc cialo, Johnny. Blagam cie. -Nie cierpie, kiedy ktos mnie o cos blaga. A jesli wpadniemy? Jezeli sasiad cos uslyszy i zadzwoni po gliny, a oni przyjada rutynowo, zeby zlapac wlamywacza, a tu - o kurwa! - trzech facetow wykopuje trupa spod podlogi. -Nie zlapia ich. -Skad mozesz wiedziec?! Jak to zrobiles? Jak pochowales go w betonie, nie zwracajac niczyjej uwagi? -Mam praktyke. -Chce wiedziec! Barry wyprostowal sie nieco, wyciagnal nogi i skrzyzowal je ponownie. -Nastepnego dnia po tym, jak go sprzatnalem, wyladowalem w garazu szesc workow cementu. Przyjechalem ciezarowka z lipnymi numerami, ubrany jak robotnik, kapujesz. Nikt nie patrzyl. Najblizszy dom oddalony jest o dobre trzydziesci metrow, a wszedzie dookola sa drzewa. Wrocilem o polnocy ta sama ciezarowka i umiescilem cialo w garazu. Potem odjechalem. Za garazem jest row, a za nim park. Przekradlem sie miedzy drzewami, przeskoczylem row i wsliznalem do garazu. Wykopanie dolu, zlozenie w nim trupa i zmieszanie cementu zajelo mi jakies pol godziny. Podloga w garazu wysypana jest zwirem. Wrocilem tam nastepnej nocy, kiedy wszystko juz wyschlo, i zasypalem ~vviezy beton zwirem. Nastepnie przesunalem w odpowiednie miejsce stara lodz Clifforda. Kiedy skonczylem, wygladalo to idealnie. Jerome ~tigdy by sie nie domyslil. -Ale ty, oczywiscie, musiales mu powiedziec. -Tak, powiedzialem mu. To byl blad, przyznaje. -Wlozyles w to wszystko sporo roboty. Mam praktyke. Poza tym to nic trudnego. Zamierzalem ~rzt tresc pozniej zwloki, ale w sprawe wtracili sie federalni i od osmiu miesiecy mnie sledza. Johnny byl nieco zdenerwowany. Ponownie zapalil cygaro i wrocil kto okna. -Wiesz, Barry - rzekl, spogladajac na wode - masz talent, ale kwestii pozbywania sie dowodow jestes idiota. Zawsze przeciez przystalismy z zatoki. Co sie stalo z tymi wszystkimi beczkami, ~~.ncuchami i ciezarami? '- - Przyrzekam, ze to sie wiecej nie powtorzy. Pomoz mi tylko fraz, a nigdy juz nie popelnie takiego bledu. 362;363 -Nie bedzie nastepnego razu, Barry. Jesli w jakis sposob uda cisie wyjsc calo z tej historii, pozwole ci przez jakis czas jezdzic ciezarowka, a potem moze poprowadzisz lombard przez rok czy dwa. Nie wiem jeszcze. Albo wysle cie do Vegas, zebys spedzil troche czasu z Rockiem. Ostrze patrzyl na tyl siwej glowy. Mogl sklamac, ale nie mial najmniejszego zamiaru zostac kierowca ciezarowki czy pomagierem Rocka. -Zrobisz, co uznasz za stosowne, Johnny. Tylko pomoz mi teraz - odparl. Sulari wrocil do swojego fotela za biurkiem. Poszczypal sie w czubek nosa. -To chyba dosc pilne. -Dzis w nocy. Chlopak jest na wolnosci. Boi sie i w kazdej chwili moze komus powiedziec. Wuj zamknal oczy i potrzasnal glowa. -Daj mi trzech ludzi - poprosil Barry. - Wytlumacze im, co maja zrobic, i przyrzekam, ze nie wpadna. To nie bedzie trudne. Johnny z wyrazem cierpienia na twarzy skinal glowa. Okay, okay. Spojrzal na Barry'ego. -A teraz zjezdzaj stad - rozkazal. Po siedmiu godzinach drobiazgowych poszukiwan szef policji Trimble oglosil, ze Marka Swaya nie ma na terenie St. Peter's. Przeszukiwania przerwano. Trimble i jego oficerowie, zebrani na korytarzu kolo izby przyjec, stwierdzili, ze beda dalej patrolowac tunele, przejscia i korytarze, ale nie mieli juz watpliwosci, iz Mark im sie wymknal. Szef policji zadzwonil do McThune'a, aby przekazac mu te wiadomosc. McThune nie byl zaskoczony. Od rana informowano go o przebiegu poszukiwan. Reggie rowniez zniknela. Mame Love niepokojono dwukrotnie i teraz odmawiala juz nawet otworzenia drzwi. Kazala agentom przedstawic nakaz rewizji albo natychmiast wyniesc sie z jej terenu. Nie bylo wystarczajacego powodu do wydania takiego nakazu i Jason mial wrazenie, ze kobieta dobrze o tym wie. Dyrekcja szpitala zgodzila sie na zalozenie podsluchu w aparacie telefonicznym Dianne Sway. Pol godziny wczesniej, kiedy rozmawiala ona na dole z policja, dwaj agenci przebrani za sanitariuszy weszli do pokoju dziewiecset czterdziesci trzy. Zamiast umieszczac pluskwe, zamienili po prostu aparaty. W pokoju byli krocej niz minute. Dziecko, doniesli, spalo 364 i niczego nie zauwazylo. Linia wychodzila bezposrednio na miasto;zalozenie podsluchu w szpitalnej centrali zajeloby co najmniej dwie godziny i wymagalo dopuszczenia do tajemnicy innych ludzi. Clinta nie odnaleziono, ale poniewaz nie bylo podstaw do przeprowadzenia rewizji w jego mieszkaniu, poprzestano na ob- serwacji domu. Harry'ego Roosevelta zlokalizowano w wynajetej lodzi gdzies na rzece Buffalo, w stanie Arkansas. McThune rozmawial z nim tuz przed jedenasta. Sedzia, wsciekly jak diabli, przerwal wypoczynek i ruszyl w droge powrotna do Memphis. Ord dwukrotnie dzwonil do Foltrigga tego ranka, ale czcigodny mistrz niewiele mial do powiedzenia. Jego genialny plan pokonania chlopaka za pomoca wezwan wybuchl mu z hukiem przed nosem i Roy musial opracowac strategie awaryjna. K.O. Lewis znajdowal sie juz na pokladzie odrzutowca dyrektora Voylesa i McThune oddelegowal na lotnisko dwoch agentow, by wyszli mu na spotkanie. Mial wyladowac okolo drugiej. Specjalny komunikat o poszukiwanym Marku Swayu rozsylano od rana do wszystkich jednostek. McThune wahal sie, czy umiescic w nim takze nazwisko Reggie Love. Chociaz nienawidzil prawnikow, nie dawal wiary, ze pomaga ona chlopakowi w ucieczce. Ale kiedy czas mijal, a po niej dalej nie bylo sladu, uznal, ze ich jednoczesne znikniecie to cos wiecej anizeli tylko zbieg okolicznosci. O jedenastej dodal wiec do komunikatu nazwisko Reggie, jej rysopis oraz uwage, zc zapewne podrozuje z Markiem Swayem. Jesli istotnie byli razem i opuscili granice stanu, popelniali wykroczenie federalne i przywilej ~~chwytania ich przechodzil na McThune'a. Teraz mogl tylko czekac. Nadeszla pora lunchu, wiec razem z Ordem zjedli kanapki i wypili kawe. Zadzwonil kolejny ciekawski dziennikarz. Bez komentarza. . Jeszcze jeden telefon i do gabinetu wszedl agent Durston, podnoszac trzy palce. -Linia trzecia - oznajmil. - To Brenner ze szpitala. F McThune wcisnal odpowiedni guzik. s. - Tak? - warknal. Brenner znajdowal sie w pokoju dziewiecset czterdziesci piec, przez ~S'Giane z Rickym. Mowil cicho. ~,, ~' - Sluchaj Jason, do Dianne Sway dzwonil wlasnie Clint van ooser. Powiedzial jej, ze przed chwila rozmawial z Reggie. Podobno na i Mark sa w Nowym Orleanie i czuja sie swietnie. -W Nowym Orleanie! 365 -Tak powiedzial. Zadnych szczegolow, tylko tyle. Dianne prawiesie nie odzywala i cala rozmowa trwala niecale dwie minuty. Stwierdzil, iz dzwoni z mieszkania przyjaciolki we wschodnim Memphis i przy- rzekl, ze jeszcze sie odezwie. ~. -Gdzie we wschodnim Memphis? -Nie udalo sie tego ustalic, a on nie podal. Moze namierzymy go nastepnym razem. Za szybko sie rozlaczyl. Zaraz przesle ci tasme z nagraniem. -Zrob to. - McThune wcisnal nastepny guzik, po czym natychmiast zadzwonil do Larry'ego Trumanna w Nowym Orleanie. ~~ Dom stal na zakrecie starej ocienionej ulicy i kiedy sie do niego ~,~ zblizyli, Mark wcisnal sie w fotel, tak ze znad dolnej krawedzi okna ! ~j~~ `;.wystawaly mu tylko oczy i czubek glowy przykrytej czarno-zlota !: ~ czapeczka Swietych, ktora Reggie kupila mu w supermarkecie Wal- -Mart razem z para dzinsow i dwiema bluzami. Poskladana mapa ?_' "~ Nowego Orleanu lezala kolo recznego hamulca. j;~ - To duzy dom - stwierdzil Mark spod daszka, gdy nie ~. zwalniajac mineli zakret. Reggie rozgladala sie, jak mogla, ale byla na obcej ulicy i musiala uwazac, zeby nie wzbudzic niczyich podejrzen. Dochodzila trzecia, do zmroku pozostawalo jeszcze pare godzin, mogli I ~ f wiec jezdzic chocby do wieczora i szukac domu Clifforda. Reggie tez Ell; ~ ~ ~ nuala na glowie czapeczke Swietych, ale zupelnie czarna, zakrywajaca ,! j ~ ~,. i jej krotkie siwe wlosy, a na nosie duze przeciwsloneczne okulary. Wstrzymala oddech, kiedy mineli skrzynke na listy z nazwiskiem ~,,; C'lifford, wypisanym na boku malymi samoprzylepnymi literkami ~ v zlotego koloru. Dom byl rzeczywiscie duzy, ale nie wyroznial sie niczym ~azczegolnym. Zbudowano go w stylu nasladujacym styl elzbietanski, ~r ciemnego drewna i ciemnej cegly; jedna sciane boczna i wiekszosc frontowej porastalo dzikie wino. Nie jest zbyt piekny, pomyslala .-Reggie, przypominajac sobie artykul opisujacy Clifforda jako rozwie- dzionego ojca jednego dziecka. Chociaz musiala jednoczesnie spogladac ,y: ~~a ulice i wypatrywac sasiadow, glin i gangsterow, zauwazyla, ze na e! ~ ~I I~ ~~ lombach nie rosna kwiat, a z wo lot w ma a' rz ci cia. Nie Y Y p Y Y g Ja p Y e legalo wiec watpliwosci, ze w domu tym nie zamieszkiwala kobieta. Nie byl ladny, ale z pewnoscia bardzo spokojny. Stal na duzej :367 dzialce, otoczony poteznymi debami. Podjazd prowadzil wzdhzz gestego zywoplotu i znikal gdzies za domem. Chociaz Clifford nie zyl od szesciu dni, trawa byla starannie przystrzyzo~a. Nic nie wskazywalo na to, ze w domu nikt nie mieszka. Wszystko wygladalo normalnie. Moze faktycznie bylo to idealne miejsce do ukrycia ciala. -To garaz - powiedzial Mark, wskazujac na osobna konstruk- jlJ' ~~~';' cje, wyraznie dobudowana duzo pozniej, odlegla od domu o jakies ~'~,,~~ ~ ~' pietnascie metrow i polaczona z nim niewielkim chodnikiem. Pare j t~ ~~ metrow dalej stal na klockach czerwony triumph spitfire. Chlopiec wykrecil glowe i obserwowal dom przez tylna szybe. -Co o tym sadzisz, Reggie? -Strasznie tu spokojnie, prawda? -Tak. t;'~ - Cz tego sie spodziewales? '' "' ~ "~ - Nie wiem. Ogladam w telewizji wszystkie policyjne programy ~~;, i~ i spodziewalem sie, ze dom Romeya bedzie caly pooblepiany zolta ~~l ~,' -,,~~~ tasma ostrzegawcza. -Dlaczego? Nie popelniono tu zadnej zbrodni. To tylko dom czlowieka, ktory popelnil samobojstwo. Dlaczego mieliby sie nim I~~ 's~ interesowac gliniarze? Stracili dom z oczu i Mark usiadl prosto. 'i ~'!`'! - Myslisz, ze go przeszukali? - spytal.,... i'I," ~~~'? ~ - Prawdopodobnie. Na pewno uzyskali nakaz remzy domu %y,li~~,~,1~-'SI~, i biura, ale co mogliby tam znalezc? Clifford zabral swoja tajemnice `' ~ `' ~ ~ do grobu. L='if,, `,!` ~~ Zatrzymali sie na skrzyzowaniu, po czym ruszyli dalej na zwiedzanie sasiedztwa. -Co sie stanie z tym domem? - spytal Mark. I' ~''- Clifford musial sporzadzic testament. Dom i wszystko inne dostana jego spadkobiercy. -Tak. Wiesz, Reggie, ja chyba tez powinienem spisac testament. Ze wzgledu na mafie i cala te sytuacje, rozumiesz. Co o tym sadzisz? ~t ~I,'., ~~' i - A co wlasciwie do ciebie nalezy? III, I~ - Coz, teraz, kiedy bede slawny i w ogole, mysle, ze ludzie z Hollywood zaczna pukac do moich drzwi. Wiem, ze nie mamy '; `j:' ~, obecnie zadnych drzwi, ale cos takiego musi nastapic, prawda, Reggie? t To znaczy, powinnismy miec jakies drzwi, nie uwazasz? W kazdym razie z pewnoscia beda chcieli zrobic film o chlopaku, ktory wiedzial za duzo, i kiedy - z oczywistych powodow trudno mi to mowic - ~'~ I ~ ~ kiedy ci bandyci mnie sprzatna, film zrobi gigantyczna kase, no ~ ~ Il ~:, IE',i i mama i Ricky zarobia kupe forsy. Kapujesz? II~~~, ~i,~ 368 -Chyba tak. Chcesz sporzadzic testament, zeby mama i Ricky zymali prawa do historii twojego zycia? -Dokladnie tak. -Nie potrzebujesz tego robic. -Dlaczego? -Bo i tak odziedzicza po tobie wszystko, lacznie z tymi prawami. -To swietnie. Zaoszczedze na oplatach dla prawnikow. -Czy mozemy dla odmiany porozmawiac o czyms innym niz Lamenty i umieranie? Mark zamilkl i spojrzal na domy po swojej stronie ulicy. Przez ;kszosc drogi drzemal, a potem spal jeszcze piec godzin w motelu. ggie natomiast przez cala noc jechala i zlapala mniej niz dwie godziny i. Byla zmeczona i przestraszona, nic wiec dziwnego, ze ja zirytowal. Jechali w wycieczkowym tempie trzypasmowymi ulicami. Bylo plo i pogodnie. W kazdym domu ludzie strzygli trawniki, pelli wasty lub malowali okiennice. Babie lato oplatalo stateczne deby. ggie pierwszy raz w zyciu byla w Nowym Orleanie i zalowala, ze arat w takich okolicznosciach. -Zaczynam cie meczyc, Reggie? - spytal Mark, nie patrzac na nia. -Oczywiscie, ze nie. Czy ja mecze ciebie? -Nie, Reggie. Jestes obecnie moim jedynym przyjacielem na ym swiecie. Mam tylko nadzieje, ze cie nie wnerwiam. -Slowo daje, ze nie. Przestudiowanie mapy miasta zajelo jej dwie godziny. Teraz conczyla szeroka petle i ponownie wjechala na ulice Romeya. neli dom nie zwalniajac i przypatrujac sie podwojnemu garazowi automatycznie otwieranymi drzwiami. Wybetonowany podjazd nczyl sie piec metrow od drzwi i skrecal w prawo za dom. strzepiony, wysoki na ponad dwa metry zywoplot biegl wzdluz Inej ze scian garazu, zaslaniajac nastepny dom, oddalony przynaj- uej o trzydziesci metrow. Za garazem znajdowal sie niewielki wnik ogrodzony siatka, a dalej rozciagal sie teren zalesiony. Oboje milczeli podczas tego rekonesansu. Czarna honda powloczyla troche po okolicy i wreszcie zatrzymala kolo kortu tenisowego na wartej przestrzeni zwanej West Park. Reggie rozlozyla mape; rozpros- wywala ja i wygladzala tak dlugo, az zakryla wieksza czesc przednie- fotela. Mark patrzyl, jak dwie tluste kobiety rozgrywaja okropny ;cz w tenisa. Ale sprawialy mile wrazenie w swoich rozowo-zielonych ~rpetkach i identycznych okularach przeciwslonecznych. Na waskiej :altowej sciezce pojawil sie rowerzysta i zniknal w lesie. R~ggie sprobowala ponownie zlozyc mape. 369 -To tutaj - powiedziala.-Chcesz sie wycofac? - spytal. ;f - Tak jakby. A ty?... -Nie wiem. Zaszlismy tak daleko. Bylobyglupio teraz stchorzyc. I. Garaz wyglada zupelnie niegroznie. Wciaz skladala mape. -Mysle, ze mozemy sprobowac, a jesli cos nas wystraszy, to po prostu uciekniemy. -Gdzie jestesmy teraz? Otworzyla drzwi. -Chodzmy na spacer - zaproponowala. Sciezka rowerowa biegla obok boiska, a nastepnie przecinala gesto zarosniety teren. Galezie drzew stykaly sie w gorze, wskutek czego czuli sie jak w tunelu. Z rzadka przesaczal sie przez nie promien slonca. Czasem jakis rowerzysta zmuszal ich do zejscia ze sciezki na kilka sekund. Spacer ich odswiezyl. Po trzech dniach spedzonych w szpitalu, dwoch - w wiezieniu, siedmiu godzinach w samochodzie i pieciu w motelu Mark ostatkiem sil powstrzymal sie, zeby nie skoczyc w las. Tesknil za swoim rowerem i myslal, jak fajnie byloby scigac sie teraz z Rickym miedzy drzewami, radosnie i bez zmartwien. Po prostu jak dzieci. Tesknil za zatloczonymi ulicami kempingu dla przyczep pelnymi ganiajacych wszedzie dzieciakow i przeroznych, co chwila innych, gier. Tesknil za znanymi tylko sobie sciezkami wokol Posiadlosci Kolowej Tuckera i dlugimi spacerami, do ktorych tak sie przyzwyczail. I chociaz moglo wydawac sie to dziwne, tesknil takze za swoimi kryjowkami pod jego osobistymi drzewami i przy nalezacych wylacznie do niego strumieniach, gdzie mogl usiasc, pomyslec i, tak, zaciagnac sie i papierosem. Od poniedzialku nie wypalil ani jednego. -Co ja tutaj robie? - zapytal ledwo slyszalnie. -To ty wpadles na ten pomysl - odparla Reggie, wkladajac rece w kieszenie swoich nowych dzinsow z Wal-Martu. i - To moje ulubione pytanie tego tygodnia: "Co ja tutaj robie?" Zadawalem je wszedzie - w szpitalu, w wiezieniu, na sali sadowej. Wszedzie. -Chcesz wrocic do domu, Mark? -A co to jest dom? -Memphis. Zabiore cie do matki. -Tak, ale nie moglbym z nia zostac, prawda? Pewnie nawet nie zdazylbym dojsc do pokoju Ricky'ego, jak by mnie zlapali, zaciagneli z powrotem do wiezienia, do sadu, do Harry'ego, ktory bylby naprawde wsciekly, nie sadzisz? -Tak, ale moglabym go przekonac. Nikt nie przekona Harry'ego Roosevelta, uznal Mark. Juz widzial siebie, jak siedzi w sadzie i probuje wytlumaczyc, dlaczego uciekl. Harry odeslalby go do aresztu, gdzie Dorem nie bylaby juz ta sama osoba. Zadnej pizzy. Zadnej telewizji. Pewnie zakuliby go w kajdany i zamkneli w karcerze. -Nie moge tam wrocic, Reggie. Nie teraz. Dyskutowali nad roznymi mozliwosciami wyjscia z sytuacji, az poczuli zmeczenie. Nic nie ustalili. Kazdy nowy pomysl oznaczal tuzin nowych problemow. Kazdy sposob dzialania prowadzil w koncu do katastrofy. Oboje, chociaz oddzielnymi drogami, doszli do wniosku, ze nie ma prostego rozwiazania. Nie ma zadnego rozsadnego wyjscia. kazdy plan mial dyskwalifikujace go wady. I zadne z nich nie wierzylo, ze odkopia cialo Boyda Boyette'a. Byli przekonani, ze cos ich przestraszy i uciekna z powrotem do Memphis. Nie mowili tego jednak glosno. Reggie sie zatrzymala. Po lewej stronie rozciagala sie trawiasta polana z niewielka altanka posrodku. Po prawej widniala waska sciezka, prowadzaca do lasu. -Chodzmy tedy - zaproponowala i zeszli ze sciezki rowerowej. Mark ruszyl za nia. Wiesz, dokad idziemy? - spytal. -Nie. Ale mimo to chodz za mna. Sciezka rozszerzyla sie nieco, a potem nagle zniknela. Ziemie ;zcismiecaly puste butelki po piwie i opakowania po chipsach. Prze- dzierali sie miedzy drzewami i przez zarosla, az dotarli do niewielkiej polanki. Niespodziewanie oslepilo ich slonce. Reggie oslonila oczy dlonia i spojrzala na rozciagajacy sie przed nimi rzad drzew. -Mysle, ze to ten potok - oznajmila. -Jaki potok? -Wedlug mapy dom Clifforda styka sie z West Park, a granice stanowi cieniutka zielona linia oznaczajaca zapewne potok, row albo bos podobnego. -Nie ma tam nic oprocz drzew. ~Reggie odeszla kilka krokow w bok, zatrzymala sie i wskazala -Spojrz, po drugiej stronie tych drzew widac dachy. Mysle, ze to ;a Clifforda. Mark zblizyl sie i stanal na palcach. -Widze je - potwierdzil. -Chodz za mna - rzekla i ruszyli w kierunku drzew. 370 - 371 Dzien byl piekny. Wybrali sie na spacer do parku. Teren nalezaldo publicznie dostepnych. Nic im nie zagrazalo. Potok okazal sie wyschnietym korytem pelnym piasku i smieci. Przecisneli sie przez zarosla i staneli tam, gdzie przed wielu laty plynela woda. Nawet mul juz wysechl. Przeszli na drugi brzeg i zaczeli wdrapywac sie po stromym stoku, chwytajac sie krzewow i mlodych drzewek. Kiedy zakonczyli wspinaczke, Reggie dyszala ciezko. -Boisz sie?- zapytala. -Nie. A ty? -Oczywiscie, ze tak, i ty tez. Chcesz, zebysmy szli dalej? -Pewnie. I wcale sie nie boje. Wyszlismy sobie na przechadzke, to wszystko. - Byl przerazony i mial ochote uciekac, ale zaszli juz tak daleko bez zadnych przeszkod. Poza tym takie skradanie sie po dzungli ' uwazal za swietna zabawe. Robil to tysiace razy w lesie wokol kempingu dla przyczep. Wiedzial, ze nalezy strzec sie wezy i trujacego bluszczu. Nauczyl sie wybierac przed soba trzy drzewa w rownej linii, zeby sie nie zgubic. Nieraz bawil sie w podchody i chowanego w o wiele trudniejszym terenie. Pochylil sie wiec nisko i ruszyl do przodu. -Chodz za mna - polecil. ' - To nie zabawa - ostrzegla Reggie. -Po prostu chodz za mna, oczywiscie jesli sie nie boisz. -Jestem smiertelnie przerazona. I mam piecdziesiat dwa lata, wiec zwolnij, prosze. Pierwsze ogrodzenie, ktore zobaczyli, bylo cedrowe. Ukryci za drzewami przemykali wzdluz domow. Pies szczeknal mniej wiecej w ich strone, ale nikt nie mogl ich zauwazyc. Dotarli do metalowej siatki, jednakze nie byl to plot Clifforda. Zarosla gestnialy, lecz nagle, jakby znikad, pod stopami pojawila sie waska sciezka biegnaca rownolegle do ogrodzenia. I A potem ujrzeli to. Po drugiej stronie siatki stal samotny czerwony triumph spitfire, porzucony kolo garazu Romeya. Las konczyl sie jakies dziesiec metrow od ogrodzenia, a przestrzen miedzy nimi porastaly zacieniajace podworko deby i wiazy przystrojone babim latem. Romey, czego nalezalo sie po nim spodziewac, ukryl deski, cegly, wiadra, grabie i wszelkiego rodzaju smiecie za garazem, tak zeby nie bylo ich widac z ulicy. W ogrodzeniu znajdowala sie mala furtka. Garaz mial od ich strony okno i drzwi. Worki nigdy nie uzytego nawozu staly oparte '1 o tylna sciane. Stara kosiarke do trawy porzucono kolo drzwi. Odnosilo sie wrazenie, ze podworko zarasta od dluzszego czasu. Chwasty kolo siatki siegaly juz do kolan. Przykucneli miedzy drzewami i obserwowali garaz. Nie podchodzili blizej. Od patio sasiada dzielilo ich ledwie kilkadziesiat krokow. Reggie probowala uspokoic oddech, ale bez powodzenia. Chwycila Marka za reke i wydalo jej sie niemozliwe, zeby cialo zamordowanego senatora Stanow Zjednoczonych znajdowalo sie niecale trzydziesci metrow od jej kryjowki. -Idziemy tam? - spytal. Zabrzmialo to niemal jak wyzwanie, ale wyczula tez w jego glosie strach. Dobrze, pomyslala, boi sie. Zlapala oddech i wyszeptala: -Nie. I tak zaszlismy daleko. Wahal sie przez dluzsza chwile, po czym oznajmil: -To bedzie latwe. -Garaz jest duzy - odparla. -Wiem dokladnie, gdzie ono jest. -Coz, nie nalegalam, zebys mi podal szczegoly, ale moze juz czas podzielic sie ze mna tym sekretem? -Jest pod lodzia. -Tak ci powiedzial? .- Tak. Opisal wszystko bardzo precyzyjnie. Cialo ukryte jest pod -A jesli nie ma tam zadnej lodzi? -To splywamy. Wreszcie zaczal sie pocic i oddychal ciezko. Reggie miala dosc. 3a1 pochylona, zaczela sie wycofywac. -Ide stad - oswiadczyla. K.O. Lewis w ogole nie wysiadl z samolotu. McThune i reszta tikali na lotnisku; weszli na poklad, kiedy uzupelniano paliwo. rzydziesci minut pozniej odlecieli do Nowego Orleanu, gdzie niecier- iwie wygladal ich Larry Trumann. l.i'WiSOWI nie podobalo sie to. Co, u diabla, mialby robic w Nowym rleanie? To duze miasto. Nie wiedzieli, jakim samochodem jada eggie i Mark. W gruncie rzeczy nie wiedzieli nawet, czy pojechali nnochodem, autobusem, pociagiem, czy tez polecieli samolotem. bwy Orlean to miasto handlowe i atrakcja turystyczna z tysiacami ukoi hotelowych i zatloczonymi ulicami. Jesli tamci nie popelnia indu, nie mieli szansy ich znalezc. " Ale musial byc na miejscu, gdyz tego zyczyl sobie dyrektor Voyles. ujdz chlopaka i spraw, zeby przemowil. Obiecaj mu wszystko, ego zazada" - brzmialo polecenie. 372 373 Dwaj z trzech, Leo i Ionucci, doswiadczeni lamacze nog pracujacyod dawna dla rodziny Sularich, byli spokrewnieni z Barrym, chociaz czesto temu zaprzeczali. Trzeciego, mlodego olbrzyma o masywnych bicepsach, grubym karku i szerokich biodrach, zwano z oczywistego powodu Bykiem. Wyslano go na te niezwykla akcje, by odwalil najciezsza robote. Ostrze zapewnil ich, ze nie napotkaja wiekszych trudnosci. Warstwa betonu nie byla gruba. Cialo mialo niewielkie rozmiary. "Stukniecie tu, stukniecie tam i zaraz natkniecie sie na czarny plastykowy worek" - powiedzial. Barry sporzadzil plan garazu i zaznaczyl na nim polozenie grobu. Narysowal rowniez mape z linia rozpoczynajaca sie przy parkingu w West Park, biegnaca pomiedzy kortami tenisowymi, przez boisko do pilki noznej i miedzy drzewami, obok polany z altanka i wzdluz sciezki rowerowej, az do wyschnietego potoku. "Bardzo latwa robo- ta" - zapewnial ich przez cale popoludnie. Byla sobota, dziesiec po jedenastej. Sciezka rowerowa juz dawno opustoszala, wokol panowaly egipskie ciemnosci. Wilgoc wiszaca w powietrzu sprawila, ze kiedy dotarli do lesnej sciezki, oddychali z trudem, a z twarzy splywal im pot. Byk, duzo mlodszy i w lepszej formie, trzymal sie za plecami pozostalych dwoch i usmiechal do siebie, kiedy tamci kleli wilgoc i mrok. Obaj mieli dobrze po trzydziestce, duzo palili i pili, kiepsko jedli. Nie przeszli jeszcze dwoch kilometrow, a juz spuchli, pomyslal Byk. Leo, jako kierownik ekspedycji, niosl latarke. Za nim podazal Ionucci, niczym pies gonczy chory na robaki, ze zwieszona glowa, dyszacy ciezko, jakby w letargu, wkurzony na caly swiat, ze musial znalezc sie akurat w tym miejscu. Wszyscy trzej byli ubrani na czarno. -Ostroznie - powiedzial Leo, kiedy schodzili miedzy zaroslami na dno wyschnietego potoku. Nie wygladaja na amatorow spacerow po lesie, pomyslal Byk. Okolica wydawala sie dosc nieprzyjemna, kiedy przybyli tu po raz pierwszy o szostej po poludniu, a teraz sprawiala takie wrazenie, ze ciarki przechodzily po plecach. Byk przez caly czas spodziewal sie, ze za chwile nadepnie na tlustego, wijacego sie weza. Gdyby zostal ukaszony, mialby pelne prawo odwrocic sie i pomaszerowac z powrotem do samochodu. Jego dwaj kumple musieliby sami wykonac zadanie. Potknal sie o galaz, ale utrzymal rownowage. Naprawde wolalby weza. -Ostroznie - powtorzyl Leo po raz dziesiaty, jakby juz samo to slowo czynilo ich bezpieczniejszymi. Przeszli dwiescie metrow ciemnym, zarosnietym korytem, po czym wspieli sie na drugi brzeg. Leo zgasil latarke i skradali sie cicho, az dotarli do siatki otaczajacej teren rClifforda. Opadli na kolana, zeby odpoczac. -To glupota, wiecie - oznajmil Ionucci dyszac ciezko. - Od biedy to zajmujemy sie wykopywaniem cial? -Zamknij sie - odparl Leo, nie odwracajac glowy. Wpatrywal sie w ciemnosci panujace na podworku Clifforda. ~Gadnego swiatla. Przejezdzali ulica zaledwie kilka minut wczesniej zauwazyli niewielka gazowa latarenke swiecaca obok glownego 3~vejscia, ale z tylu bylo kompletnie ciemno. -Tak, tak - mruknal Ionucci. - To glupota. - Jego swiszczacy oddech musialo byc slychac na kilka metrow. Pot kapal mu z brody. Byk leezal obok, potrzasajac glowa, zdziwiony ich slaba forma. Zazwyczaj suzywano ich jako ochroniarzy lub kierowcow, co nie wymagalo zczegolnej kondycji fizycznej. Legenda glosila, ze Leo zabil pierwszego zlowieka jako siedemnastoletni chlopak, ale kilka lat pozniej, kiedy ~Qdsiedzial wyrok, musial dac obie spokoj. Byk slyszal, ze Ionucciego uvukrotnie postrzelono, lecz byla to nie potwierdzona informacja. Ludzi, torzy opowiadali te historie, nie uwazano za zbyt prawdomownych. -Chodzmy - nakazal Leo niczym marszalek przed bitwa. podbiegli schyleni do furtki, otworzyli ja i przeszli na druga strone grodzenia. Kryjac sie za drzewami, posuwali sie do przodu, az dotarli " o tylnej sciany garazu. Ionucci ledwie zipal. Polozyl sie na ziemi ;dyszal ciezko. Leo podczolgal sie do wegla i lustrowal sasiedni dom. ic. Zadnego podejrzanego dzwieku, tylko odglosy zblizajacego sie ,ta.ku serca Ionucciego. Byk kleknal przy drugim rogu i obserwowal l domu Clifforda. 374 375 Okolica spala. Nawet psom nie chcialo sie szczekac.Leo wstal i sprobowal otworzyc tylne drzwi. Byly zamkniete. -Zostancie tutaj - rzucil cicho i poczolgal sie dookola garazu, az znalazl sie przed glownymi drzwiami. Rowniez zamkniete. Wrocil na tyl. - Musimy zbic jakas szybe - powiedzial. - Od frontu tez zamkniete. Ionucci wyciagnal mlotek z woreczka u pasa i Leo zaczal lekko stukac w brudne okienko nad klamka. - Miej oko na tamten rog - polecil Bykowi, ktory odczolgal sie kawalek i spojrzal na sasiedni dom. Leo stukal i stukal, az zbil szybke. Ostroznie wyjal kawalki szkla i zlozyl je pod sciana. Kiedy okienko bylo wystarczajaco oczyszczone, wsunal w nie lewa reke i otworzyl drzwi od wewnatrz. Wlaczyl latarke i wszyscy trzej wslizgneli sie do srodka. Barry mowil im, ze w garazu panuje balagan - najwyrazniej Clifford nie zdazyl zrobic porzadkow przed smiercia. Od razu zauwazyli na podlodze zwir, nie cement. Leo rozgarnal biale ziarenka czubkiem buta. Nie przypominali sobie, zeby Ostrze wspominal cos o zwirze. Posrodku stala na wozku pieciometrowa lodz z silnikiem i zlozonym masztem, pokryta gruba warstwa kurzu. Trzy z czterech kol wozka byly sflaczale. Ta lodz od lat nie plywala, pomyslal Leo. Obok burt walaly sie sterty rupieci: narzedzia ogrodnicze, worki pelne aluminiowych puszek, stosy gazet, pordzewiale meble ogrodowe. Romey nie musial korzystac z uslug smieciarzy - mial przeciez garaz. Grube pajeczyny pokrywaly wszystkie katy. Na scianach wisialy inne nie uzywane narzedzia. Clifford byl z jakiegos powodu zagorzalym kolekcjonerem drucia- nych wieszakow na ubrania. Na sznurkach rozpietych nad lodzia wisialy ich doslownie tysiace. Rzedy i rzedy wieszakow. W ktoryms momencie znudzilo mu sie rozpinac szurki, wiec wbil po prostu dlugie gwozdzie w belki scienne i umiescil na nich kolejne setki wieszakow. Romey, przyjaciel srodowiska naturalnego, gromadzil rowniez puszki i opakowania plastykowe, najwyrazniej w szczytnym celu poddania ich recyklingowi. Ale byl czlowiekiem zajetym i teraz gora zielonych workow na smiecie wypelnionych puszkami i butelkami zajmowala pol garazu. Byl takim balaganiarzem, ze wrzucal worki nawet do lodzi. Leo skierowal waski snop swiatla idealnie pod belke biegnaca srodkiem wozka, na ktorym stala lodz. Dal znak Bykowi; ten opadl na ziemie i zaczal na czworakach odgarniac bialy zwir. Ionucci wspomogl go wyciagnieta z woreczka kielnia - teraz praca poszla szybciej. Dwaj partnerzy Byka stali nad nim i przygladali sie uwaznie. Piec centymetrow glebiej kielnia stuknela nagle, natrafiwszy na beton. Byk wstal, powoli uniosl zaczep i z wielkim wysilkiem odsunal wozek poltora metra w bok. Burta lodzi otarla sie o gore aluminiowych puszek, ktore zabrzeczaly glosno. Mezczyzni zamarli nasluchujac. -Musisz byc ostrozny - zganil go szeptem Leo, tak jakby o tym nie wiedzieli. - Poczekajcie tutaj i nie ruszajcie sie. - Zostawil ich vv ciemnosciach przy lodzi i wymknal sie tylnymi drzwiami. Stanal kolo drzewa za garazem i obserwowal sasiedni dom. Cisza i spokoj. Swiatla na patio rzucaly mdly blask na grill i klomby, ale nic sie nie poruszylo. Leo czekal i patrzyl. Watpil, czy tych ludzi zbudzilby mlot pneumatycz- ny. Wslizgnal sie z powrotem do garazu i oswietlil odkryta warstwe `betonu. - Do roboty - rzekl i Byk opadl z powrotem na kolana. Barry wyjasnil im, ze najpierw wykopal plytki dol, mniej wiecej dwa metry na szescdziesiat centymetrow, gleboki na okolo pol metra. ~otem umiescil w nim zwloki. Nastepnie zasypal zapakowane w czarne ? lastykowe worki cialo cementem i dolal odpowiednia ilosc wody. Nazajutrz wrocil, przysypal grob zwirem i przesunal lodz. Wykonal dobra robote. Znajac talent organizacyjny Clifforda, ozna bylo przypuszczac, ze minie co najmniej piec lat, zanim Cokolwiek ruszy lodz. Barry wyjasnil, ze pochowal tu senatora tylko ejsciowo. Mial zamiar przeniesc cialo w inne miejsce, ale potem czeli mu deptac po pietach federalni. Leo i Ionucci pozbyli sie juz giku trupow, zazwyczaj wrzucajac je w obciazonych beczkach do ody, ale sposob, w jaki Ostrze tymczasowo pochowal senatora, obil na nich wrazenie. Byk odgarnial zwir tak dhzgo, az odslonil cala warstwe betonu. nucci ukleknal po przeciwleglej stronie i zaczeli pracowac dlutem mlotkiem. Leo polozyl latarke na podlodze obok nich i ponownie knal sie na zewnatrz. Nisko schylony, okrazyl garaz i zatrzymal sie Ttzed frontowymi drzwiami. Wszedzie panowal spokoj. Slyszal odglosy Brzen dhzta o beton. Oddalil sie o jakis piecdziesiat metrow i stwierdzil, uderzenia sa juz ledwie slyszalne. Usmiechnal sie do siebie. Nawet yby sasiedzi nie spali, nie dotarlyby do nich zadne dzwieki. r Podbiegl z powrotem do garazu i usiadl w ciemnosciach kolo fire'a. Maly czarny samochod pokonal zakret przed domem 7zniknal. Poza tym zadnego ruchu. Przez zywoplot widzial zarysy ~edniego domu. Calkowity spokoj. Jedynie z garazu dobiegaly ;, mione uderzenia narzedzi o betonowa pokrywe grobu Boyda 376:, 377 Honda Clinta zatrzymala sie przy kortach tenisowych. Blizej ulicystal zaparkowany czerwony cadillac. Reggie wylaczyla swiatla i silnik. Siedzieli w milczeniu, spogladajac na ciemne boisko pilkarskie. Idealne miejsce, zeby zostac obrabowanym, pomyslala, ale nie powie- dziala tego glosno. I tak oboje byli wystarczajaco przerazeni. Mark prawie sie nie odzywal, od kiedy zapadl zmrok. Wczesniej zjedli dostarczona im do motelu pizze, a potem przez godzine drzemali na jednym lozku. Nastepnie ogladali telewizje. Chlopiec pytal raz po raz o godzine, jakby mial umowione spotkanie z plutonem egzekucyj- nym. O dziesiatej byla przekonana, ze stchorzy. O jedenastej okrazal nerwowo pokoj i co piec minut wchodzil do lazienki. Ale oto dochodzila polnoc, a oni siedzieli w ciemnosciach w dusz- nym samochodzie, planujac misje, na ktora zadne z nich tak naprawde nie mialo ochoty. -Jak myslisz, czy ktos wie, ze tu jestesmy? - spytal Mark cicho. Spojrzala na niego. Jego wzrok bladzil gdzies w okolicach boiska pilkarskiego. -Tu to znaczy w Nowym Orleanie? -Tak. Czy ktos wie, ze jestesmy w Nowym Orleanie? -Nie. Nie sadze. Wydawal sie usatysfakcjonowany ta odpowiedzia. Reggie roz- mawiala z Clintem okolo siodmej. Jedna ze stacji telewizyjnych z Memphis poinformowala o jej zniknieciu, ale poza tym dzialo sie niewiele. Clint od dwunastu godzin nie opuszczal swojej sypialni, wiec prosil ja, zeby sie pospieszyli ze zrobieniem tego, co planowali - cokolwiek to mialo byc. Dzwonil do Mamy Love. Martwila sie o nich, ale trzymala sie dzielnie. Wyszli z samochodu i ruszyli sciezka rowerowa. -Na pewno chcesz to zrobic? - spytala Reggie, rozgladajac sie na wszystkie strony. Bylo tak ciemno, ze gdyby nie asfalt sciezki pod stopami, wkrotce zabladziliby w lesie. Szli wolno, jedno obok drugiego, trzymajac sie za rece. Stawiajac kolejne niepewne kroki, Reggie zadawala sobie w duchu pytanie, co robi na tej sciezce, w tym ciemnym lesie, w tym obcym miescie, z chlopcem, ktorego bardzo kocha, ale za ktorego wolalaby nie umierac. Sciskala jego dlon, starajac sie opanowac strach. Na pewno, pocieszala sie, za chwile cos sie stanie, pobiegniemy do sar~~o;,hodu i opuscimy Nowy Orlean. -Myslalem o pewnych rzeczach - odezwal sie Mark. -Wcale mnie to nie zaskakuje. -Znalezienie ciala moze okazac sie trudne, wiec oto, co zdecy- dowalem. Ty ukryjesz sie kolo potoku, a ja zakradne sie na podworko i dostane do garazu. Zajrze pod lodz, przekonam sie, czy ono tam jest, i uciekne. -Myslisz, ze wystarczy zajrzec pod lodz, by je znalezc? -Wiesz, moze zauwaze slady wskazujace, gdzie zostalo po- ch cwane. Scisnela mocniej jego dlon. -Posluchaj, Mark. Trzymamy sie razem. Jesli ty idziesz do garazu, ja ide z toba. - Powiedziala to zaskakujaco stanowczym .gl~ssem. Byla pewna, ze tam nie dotra. Wyszli na otwarta przestrzen. Na lewo rozciagala sie polana; umieszczony na slupie reflektor oswietlal znajdujaca sie na niej altanke. W prawo odchodzila lesna sciezka. Mark wlaczyl latarke i skierowal snop swiatla na ziemie. -Chodz za mna - polecil. - Nikt nas tu nie zobaczy. Poruszal sie po lesie jak Indianin. W pokoju motelowym przypo- nial sobie swoje nocne wyprawy wokol kempingu dla przyczep ":podchody z chlopakami. Z latarka w dloni szedl teraz szybciej, ?_ ijajac wystajace korzenie i mlode drzewka. -Zwolnij troche, Mark - prosila co jakis czas Reggie. ': Trzymajac ja za reke, pomogl jej zejsc na dno wyschnietego '.toku. Wspieli sie na drugi brzeg i skradali przez zarosla, az znalezli _ oska sciezke, ktorej istnienie tak zaskoczylo ich kilka godzin wczesniej. uwily sie ogrodzenia. Szli wolno, po cichu i w pewnej chwili Mark saczyl latarke. ~~ Zatrzymali sie w gestych krzakach na tylach posiadlosci Clifforda. leku, zeby odpoczac. Widzieli zarys tylnej sciany garazu. -A jesli nie znajdziemy ciala? - zapytala. - Co wtedy? -Potem bedziemy sie o to martwic. - Nie mieli teraz czasu kolejna dluga dyskusje. Podczolgal sie na skraj zarosli. Reggie zyla za nim. Od furtki dzielilo ich jakies siedem metrow. sza i spokoj. Zadnego swiatla czy dzwieku. Cala ulica gleboko -Reggie, chce, zebys tutaj poczekala. Nie wychylaj sie za bardzo. ch wile wroce. -Nie! - zaprotestowala glosnym szeptem. - Nie mozesz tego bic, Mark! Nie usluchal. Dla niego byla to jeszcze jedna zabawa w lesie :hlopakami z sasiedztwa, pelna ucieczek, pogoni i strzelania iistoletow na wode. Przemknal po trawie jak waz i otworzyl xe - odrobine, tyle tylko, zeby sie przecisnac. 378 379 Reggie ruszyla za nim na czworakach, ale po chwili sie zatrzymala.Nie mogla go nigdzie dostrzec. Mark przycupnal przy pierwszym drzewie, nasluchujac. Podczolgal sie do nastepnego i tu dobiegl go jakis dzwiek. Stuk! Stuk! Bardzo wolno wychylil sie i spojrzal na tylne drzwi garazu. Stuk! Stuk! Zerknal do tylu, szukajac wzrokiem Reggie, ale dokola panowaly calkowite ciemnosci. Ponownie spojrzal na drzwi. Cos sie zmienilo. Przesunal sie kolejne trzy metry do nastepnego drzewa. Dzwieki staly sie glosniejsze. Drzwi byly lekko otwarte, a w malym okienku brakowalo szyby. Ktos pracowal w srodku! Stuk! Stuk! Stuk! Ktos byl w garazu i kopal! Mark wzial gleboki oddech i podczolgal sie do kupy smieci, jakies trzy metry od tylnych drzwi. Poruszal sie bezszelestnie. Trawa rosla tu wyzsza, przemykal wiec szybko niczym jaszczurka. Stuk! Stuk! Pochylil sie nisko, postanawiajac dotrzec do tylnych drzwi. Zrobil krok, zaczepil sie o poszarpany koniec nadgnilej deski i upadl. Gora smieci zaszelescila, a puste wiaderko po farbie uderzylo o ziemie. Leo zerwal sie na rowne nogi i pobiegl na tyl garazu. Wyszarpnal zza pasa trzydziestkeosemke z tlumikiem, zblizyl sie do wegla i przy- kucnal nasluchujac. Stukanie ucichlo. Ionucci wyjrzal przez tylne drzwi. Reggie uslyszala halas i natychmiast polozyla sie na brzuchu w mokrej trawie. Zamknela oczy i odmowila pacierz. Co ona tu, u diabla, robi? Leo podkradl sie do kupy smieci i okrazyl ja z rewolwerem gotowym do strzalu. Znowu przykucnal i cierpliwie obserwowal ciemnosci. Ogrodzenie bylo ledwie widoczne. Nic sie nie poruszalo. Schowal sie za drzewem piec metrow od tylnej sciany i czekal. Ionucci nie odrywal od niego wzroku. Mijaly dlugie sekundy w kompletnej ciszy. Leo wyprostowal sie i ruszyl w strone furtki. Galazka trzasnela mu pod noga i na moment zamarl. Obszedl podworko, juz nieco spokojniejszy, ale nadal z rewolwerem w pogotowiu, po czym oparl sie o gruby dab z nisko zwisajacymi galeziami, rosnacy na samej niemal granicy posiadlosci Clifforda. Mark, ukryty w nie pielegnowanym zywoplocie mniej niz cztery metry dalej, wstrzymal oddech. Obserwowal ciemna sylwetke poruszajaca sie miedzy drzewami, wiedzac, ze jesli bedzie siedziec cicho, tamten nie ma szansy go zauwazyc. Wypuscil wolno powietrze, nie odrywajac wzroku od mezczyzny przy drzewie. -Co to? - zapytal niski glos z garazu. Leo wetknal rewolwer za pas i odszedl. Przy tylnych drzwiach stal Ionucci. - Co to bylo? - powtorzyl pytanie. -Nie wiem - odparl Leo polszeptem. - Moze tylko kot albo cos podobnego. Wracaj do pracy. Drzwi zamknely sie cicho. Przez piec minut Leo spacerowal w milczeniu wzdluz tylnej sciany garazu. Piec minut, ktore wydawaly sie Markowi godzina. Potem zniknal za rogiem. Mark, nie spuszczajac wzroku z garazu, policzyl do stu i odczolgal sie do miejsca, gdzie zywoplot laczyl sie z Matka. Zatrzymal sie przy furtce i policzyl do trzydziestu. Z wyjatkiem stlumionego stukania dochodzacego z wnetrza garazu, wokol panowala kompletna cisza. Przeslizgnal sie przez szpare w furtce i podbiegl do krzewow, gdzie czekala kompletnie przerazona Reggie. Chwycila go i razem pomkneli w gestsze zarosla. -Oni tam sa! - oznajmil glosnym szeptem. -Kto?! Nie wiem. Wykopuja cialo! -Co sie stalo?! Mark oddychal gwaltownie. Przelknal z trudem sline i rzekl: -Potknalem sie o cos i jeden facet, ktory chyba mial rewolwer, malo mnie nie zauwazyl. Boze, ale sie balem! -Nadal sie boisz. I ja tez! Mark, wynosmy sie stad. -Sluchaj, Reggie. Poczekaj chwile. Posluchaj! Slyszysz to? -Nie! Co? -To stukanie. Teraz tez go nie slysze. Jestesmy zbyt daleko. -I lepiej pdejdzmy jeszcze dalej. Chodzmy. ~r - Poczekaj, Reggie. Do licha! ~ - To mordercy, Mark. Ludzie mafii. Wynosmy sie stad. Odetchnal przez zeby i spojrzal jej prosto w oczy. -Uspokoj sie, Reggie. Spokojnie, okay? Nikt nie moze nas tu ~_ uwazyc. Z garazu nie widac nawet tych drzew. Sprawdzalem. spokoj sie. ,;Opadla na kolana i oboje popatrzyli na garaz. Mark polozyl palec :ustach. -Tutaj jestesmy bezpieczni - wyszeptal. - Sluchaj. Nasluchiwali, ale nie dobiegaly ich zadne dzwieki. -Mark, to sa ludzie Muldanna. Wiedza, ze uciekles. Wpadli ~~panike. Maja pistolety, noze i Bog wie co jeszcze. Chodzmy. Udalo sie. To juz koniec. Wygrali. -Nie mozemy pozwolic, zeby zabrali cialo, Reggie. Zastanow Jesli je zabiora, juz nigdy nie zostanie odnalezione. -I dobrze. FBI da ci spokoj i mafia tez przestanie sie toba eresowac. Ruszajmy. 380 ~~ 381 -Nie, Reggie. Musimy cos zrobic.-Co?! Chcesz sie bic z tymi gangsterami? Daj spokoj, Mark. Opowiadasz glupstwa. -Poczekaj minute. -Okay. Poczekam dokladnie minute, a potem ide. Spojrzal na nia i usmiechnal sie. -Wiem, ze mnie tu nie zostawisz, Reggie. Zbyt dobrze cie znam. -Nie prowokuj mnie, Mark. Teraz wyobrazam sobie, jak czul sie Ricky, kiedy bawiles sie z Cliffordem i jego gumowym wezem. -Spokojnie, okay? Mysle. -To mnie wlasnie przeraza. Usiadla na ziemi i skrzyzowala nogi. Liscie i galazki dotykaly jej twarzy i karku. Mark kolysal sie na czworakach, jak lew gotowy do ataku, po czym oznajmil: -Mam pomysl. i:~~.' - Jasne, ze masz. k Ef~ - Ty zostan tutaj. II Chwycila go nagle za kark i przyciagnela do siebie. -Sluchaj, to nie jest jedna z twoich zabaw z chlopakami w lesie, gdy strzelacie do siebie gumowymi strzalkami i rzucacie kulami 'I ~ z blota. To nie podchody, policjanci i zlodzieje czy jak tam, do cholery, nazywa sie to, w co sie zwykle bawicie. Tu chodzi o zycie i smierc, Mark. Popelniles juz jeden blad, ale ci sie udalo. Jeszcze jeden, a nie przezyjesz tego. Wynosmy sie stad, prosze. Natychmiast. Znieruchomial, kiedy go chwycila, a teraz wyszarpnal sie gwal- townie. -Zostan tu i nie ruszaj sie - nakazal, zaciskajac zeby, po czym poczolgal sie przez trawe do ogrodzenia. Zaraz za furtka znajdowal sie zaniedbany klomb otoczony wkopa- nymi w ziemie kamieniami i porosniety zielskiem. Mark podpelzl do niego i wyciagnal trzy kamienie, wybrednie, niczym kucharz wybiera- jacy pomidory w supermarkecie. Spojrzal na oba rogi garazu, po czym sie wycofal. Reggie czekala bez ruchu. Wiedziala, ze sama nie znajdzie drogi do samochodu. Potrzebowala Marka. Wrocil i znowu ukryli sie w zaroslach. -Mark, synku, to szalenstwo - rzekla blagalnym tonem. - Prosze cie. Ci ludzie nie przyszli tu sie bawic. -Sa zbyt zajeci, zeby sie nami przejmowac. Nic nam tu nie zagraza. Sluchaj, nawet gdyby teraz wypadli przez te furtke, nie zdolaliby nas znalezc. Nie boj sie, Reggie. Zaufaj mi. -Zaufac ci! Zabija cie, Mark. -Zostan tutaj. -Co?! Mark, prosze cie. Dosc zabaw. Zignorowal ja i wskazal na trzy drzewa oddalone o jakies dziesiec metrow. -Zaraz wroce - powiedzial i zniknal. Skradal sie przez zarosla, az dotarl na tyly sasiedniego domu. Widzial zarys garazu Romeya. Reggie chowala sie gdzies w krzakach. Patio bylo niewielkie, zalane mdla poswiata. Staly tam trzy wiklino- we krzesla i grill na wegiel drzewny. Wyzej znajdowalo sie duze okno i eo ono przyciagnelo jego uwage. Stanal za drzewem i zbadal dystans; ocenil go jako dlugosc dwoch przyczep. Musial rzucic ponad zywoplo- tem, ale ponizej galezi drzew. Wzial gleboki oddech i cisnal z calej sily. Leo drgnal, kiedy uslyszal odglos uderzenia. Podkradl sie do zywoplotu i rozchylil liscie. Na patio panowal spokoj. Co to bylo? Jakby kamien uderzajacy o deske. A moze tylko pies? Obserwowal patio przez dluzszy czas, lecz nic sie nie poruszylo. Byli bezpieczni. Jeszcze jeden falszywy alarm. Pan Ballantine, sasiad Clifforda, obrocil sie i spojrzal na sufit. :Mial juz ponad szescdziesiatke na karku, a od kiedy poltora roku ~e~rm przeszedl operacje usuniecia dysku, sypial jeszcze gorzej. Wlasnie udalo mu sie zasnac, gdy obudzil go jakis dzwiek. Dzwiek? Nowy Orlean juz dawno przestal byc bezpiecznym miastem, a on zaplacil :ni.edawno dwa tysiace dolarow za system alarmowy. Przestepcy czaili sie za kazdym rogiem. Panstwo Ballantine zamierzali sie przeprowadzic. Przewrocil sie na bok, zamykajac oczy. I wtedy trzasnela szyba. ;zerwal sie, podbiegl do drzwi, wlaczyl swiatlo i wrzasnal: - Wstawaj, Wanda! Wstawaj! - Zona siegnela po szlafrok, a on wyciagnal szafki swoja strzelbe. Alarm wyl. Pobiegli korytarzem, krzyczac na ~iebie i wlaczajac swiatla. Szklo rozpryslo sie po calym pokoiku i pan ~allantine wycelowal bron w okno, jakby chcial powstrzymac zbliza- ~acy sie atak. - Dzwon po policje! - warknal na zone. - Dziewiecset ,. -Znam numer! -Pospiesz sie. - Nisko pochylony, rozejrzal sie po pokoju, ~atrujac wlamywacza, ktory mogl dostac sie do domu przez okno, czym ruszyl do kuchni. Nacisnal odpowiednie guziki na tablicy itrolnej i syreny ucichly. 382 383 Leo zdazyl wlasnie wrocic do swojego punktu obserwacyjnegokolo spitfire'a, kiedy cisze nocna rozdarl trzask pekajacej szyby. Zaskoczony przygryzl sobie jezyk, poderwal sig i raz jeszcze podkradl do zywoplotu. Zaczela wyc syrena, ale po chwili umilkla. Na patio wybiegl mezczyzna w czerwonej koszuli nocnej, ze strzelba w dloni. Leo, nisko pochylony, przemknal do tylnych drzwi garazu. Ionucci i Byk kleczeli przerazeni przy lodzi. Leo nadepnal na grabie i trzonek wyladowal na worku pelnym aluminiowych puszek. Cala trojka wstrzymala oddech. Z sasiedniego terenu dobiegaly jakies glosy. -Co jest, do diabla? - spytal przez zacisniete zeby Ionucci. Obaj z Bykiem byli zlani potem. Koszule przykleily im sie do ciala. Mieli mokre dlonie. -Nie wiem - odparl wsciekly Leo, podchodzac do okna i spogladajac na zywoplot dzielacy ich od posiadlosci Ballantine'a. - Chyba cos zbilo szybe. Nie wiem. Ten swir ma strzelbe! -Co? - niemal krzyknal Ionucci. Obaj z Bykiem wyprostowali sie i tez zblizyli do okna. Szaleniec ze strzelba ciskal sie po swoim podworku, wrzeszczac na okoliczne drzewa. Pan Ballantine mial dosc Nowego Orleanu, narkotykow i bandytow probujacych krasc i lupic, dosc przestepczosci i zycia w strachu. Mial tego wszystkiego tak dosc, ze uniosl strzelbe i wypalil w kierunku drzew. To nauczy tych malych oslizlych sukinsynow, ze skonczyly sie zarty. Wejdzcie jeszcze raz do mojego domu, a wyniosa was nogami do przodu. Bum! Pani Ballantine stala w drzwiach w swoim rozowym szlafroku. Krzyknela, kiedy jej maz wystrzelil, raniac drzewa. Trzej mezczyzni w garazu pochylili sie gwaltownie, gdy padl strzal. - Sukinsyn oszalal! - zaskrzeczal Leo. Wolno podniesli glowy i dokladnie w tym samym momencie na podjazd Ballantine'a wtoczyl sie samochod policyjny, blyskajac wsciekle czerwonymi i niebieskimi swiatlami. Ionucci wypadl na zewnatrz, za nim Byk i Leo. Spieszyli sie, uwazajac jednak, zeby nie spostrzegli ich idioci zza zywoplotu. Kryjac sie za drzewami, nisko pochyleni, przesuwali sie w strone lasu. Nie wpadli w panike. Mark i Reggie siedzieli ukryci w zaroslach. - Zwariowales - mamrotala ona pod nosem przez caly czas i tak wlasnie myslala. Byla szczerze przekonana, ze jej klient wymaga opieki psychiatrycznej. Mimo to objela go i przycisnela mocno do siebie. Nie widzieli trzech mezczyzn, dopoki ci nie znalezli sie po drugiej stronie siatki. -Oto i oni - wyszeptal Mark, wskazujac palcem. Ledwie pol minuty wczesniej kazal jej obserwowac furtke. - Trzech - rzekl. Gangsterzy przedarli sie przez zarosla, mniej niz dziesiec metrow od ich kryjowki, po czym znikneli w lesie. Przytulili sie do siebie mocniej. - Zwariowales - wyszeptala po raz kolejny. -Byc moze. Ale udalo nam sie. Reggie dostala niemal palpitacji serca, kiedy Ballantine wystrzelil. Trzesla sie ze strachu od samego poczatku. Na wiesc, ze ktos jest w garazu, smiertelnie sie przerazila. Malo brakowalo, a krzyknelaby, gdy Mark cisnal kamieniem. Ale wystrzal przepelnil czare. Dygotaly jej rece, serce walilo jak oszalale. Mimo to wiedziala, ze nie moga uciec. Trzej gangsterzy blokowali droge powrotna do samochodu. Nie bylo zadnej szansy. Strzal z dubeltowki poderwal sasiadow. Podworka zalala fala swiatel. Na patia wylegli mezczyzni i kobiety w nocnej bieliznie; wszyscy patrzyli w kierunku domu Ballantine'ow. Zza plotow dobiegaly zaniepokojone glosy. Rozjazgotaly sie psy. Mark i Reggie glebiej zaszyli sie w zarosla. Pan Ballantine i jeden z policjantow obeszli teren wzdluz ogrodze- -nin, szukajac byc moze kolejnych niesfornych kamieni. Beznadziejna sytuacja. Reggie i Mark slyszeli glosy, ale nie potrafili rozroznic slow. Pan Ballantine wykrzykiwal cos raz po raz. Policjanci uspokoili go i pomogli zakleic rozbita szybe przezroczysta tasma. Czerwone i blekitne swiatla zgasly i po dwudziestu minutach gliny odjechaly. Mark i Reggie, cali rozedrgani, czekali, trzymajac sie za rece. Dokuczaly im komary i inne lesne owady. Zdzbla traw przyklejaly sie do ich mokrych od potu bluz. Swiatla w domu Ballantine'ow pogasly, a oni wciaz jeszcze czekali. 384 Kilka minut po pierwszej wiatr rozgonil na moment chmuryi swiatlo ksiezyca zalalo podworko i garaz Clifforda. Reggie spojrzala na zegarek. Od ciaglego siedzenia w kucki zdretwialy jej nogi i rozbolala szyja. Mimo to przyzwyczaila sie juz do swojej malej kryjowki i przetrwawszy gangsterow, policje i idiote ze strzelba, poczula sie stosunkowo bezpieczna. Oddech i puls wrocily do normy. Przestala sie pocic, chociaz dzinsy i bluza byly nadal mokre od wysilku i wilgotnego powietrza. Mark tlukl komary i nie mowil zbyt wiele. Zachowywal sie bardzo spokojnie. Zul zdzblo trawy, obserwowal siatke i ogolnie sprawial wrazenie, jakby tylko on wiedzial, jaki wykonac nastepny ruch. -Chodzmy sie troche przejsc - zaproponowal w pewnej chwili, podnoszac sie z kolan. -Dokad? Do samochodu? Zaraz zlapie mnie skurcz w nodze. Prawa noga zdretwiala jej powyzej kostki, a lewa bolala w okolicach biodra i Reggie miala trudnosci z powstaniem. Dzwignela sie jednak i poszla za Markiem przez zarosla, az znalezli sie na waskiej sciezce biegnacej wzdluz koryta wyschnietego potoku. Chlopiec poruszal sie pewnie rowniez bez latarki, roztrzaskujac komary i stawiajac wielkie kroki. Zatrzymali sie gleboko w lesie, z dala od ogrodzenia i sasiadow Romeya. -Naprawde mysle, ze powinnismy wracac - powiedziala Reggie nieco glosniej, poniewaz nikt nie mogl ich juz uslyszec. - Wiesz, boje sie wezy i nie marze, zeby na jakiegos nadepnac. Nie spojrzal na nia; caly czas patrzyl w strone koryta potoku. -To nie najlepszy pomysl, zeby teraz wracac - odparl cicho. Wiedziala, ze nie mowi tego bez powodu. Od szesciu godzin nie wygrala z nim zadnej dyskusji. -Dlaczego? -Poniewaz ci faceci moga tu nadal byc. Niewykluczone, ze kryja sie gdzies w poblizu i czekaja, az sytuacja troche sie uspokoi. Gdybysmy ruszyli z powrotem do samochodu, moglibysmy sie na nich natknac. -Mark, juz tego nie wytrzymuje, rozumiesz? Dla ciebie to moze jest swietna zabawa, ale ja mam piecdziesiat dwa lata i po dziurki w nosie tej przygody. Nie chce mi sie wierzyc, ze o pierwszej w nocy siedze w srodku tej dzungli. -Cicho - wyszeptal z palcem na ustach. - Mowisz za glosno. To tez nie jest zabawa. -Do diabla, wiem, ze nie! - odparla donosnym szeptem. - Nie pouczaj mnie. -Spokojnie, Reggie. Jestesmy bezpieczni. -Nie plec glupstw! Bezpieczna poczuje sie wtedy, kiedy zamkne za soba drzwi w motelu. -Wiec idz. Ruszaj. Znajdz droge do samochodu i odjedz. -Pewnie. I pozwol, ze zgadne: ty zostaniesz tutaj? Chmury przeslonily ksiezyc i w lesie zrobilo sie nagle ciemniej. Mark odwrocil sie i ruszyl w strone ich kryjowki. Instynktownie poszla za nim i to ja zirytowalo, gdyz pojela, ze jest zdana na laske jedenastoletniego chlopca. Mimo to jednak podazala za nim, po niewidzialnej dla niej sciezce, przez gesty las, az dotarli do zarosli, mniej wiecej do tego samego miejsca, gdzie kryli sie wczesniej. Garaz byl ledwie widoczny. Krew zaczela ponownie krazyc w jej nogach, ale wciaz czula w nich sztywnosc. Bolal ja dol plecow. Cale przedramie bylo w bablach od ukaszen komarow. Na wierzchu lewej dloni zauwazyla niewielkie `3kaleczenie - musiala zaczepic o jakis kolec czy ostra trawe. Przyrzekla ;sobie, ze jesli kiedykolwiek wroci do Memphis, zapisze sie do klubu ~~imnastycznego i potrenuje co nieco. Nie dlatego, zeby planowala ~~tastepne tego typu wyprawy, ale dosc miala pocenia sie i sapania. Mark przykleknal na jedno kolano, wetknal kolejne zdzblo w usta zaczal obserwowac garaz. 386 387 Czekali godzine, prawie sie nie odzywajac. Wreszcie, kiedy na-prawde nie mogla juz dluzej wytrzymac, oswiadczyla: -Okay, Mark, ide. Rob, co chcesz zrobi, bo ide. - Ale sie nie ruszyla. Pochylili sie nizej i chlopiec wskazal na garaz, tak jakby ona nie wiedziala, gdzie go szukac. -Podczolgam sie tam z latarka - rzekl - i spojrze na cialo, grob czy cokolwiek to jest, okay? -Nie. -To powinno potrwac tylko chwile. Jesli wszystko pojdzie dobrze, zaraz bede z powrotem. -Ide z toba - powiedziala odwaznie. -Nie. Chce, zebys zostala tutaj. Ci faceci moga obserwowac. garaz. Gdyby zaczeli mnie gonic, wrzeszcz i uciekaj. -Nie. Nic z tego, kochany. Jesli ty ogladasz cialo, to i ja je ogladam i nie ma na ten temat zadnej dyskusji. Rozumiesz? Spojrzal jej z bliska w oczy i uznal, ze nie rozumie. Potrzasala glowa, zaciskajac szczeki. Do twarzy bylo jej w czapce. -A wiec chodz za mna, Reggie. Pochyl sie i sluchaj. Caly czas sluchaj, okay? -W porzadku, w porzadku. Nie jestem kaleka. W gruncie rzeczy potrafie calkiem niezle czolgac sie jak waz. Wydostali sie z zarosli na czworakach - dwie sylwetki skra- dajace sie w nieruchomych ciemnosciach. Trawa byla wilgotna i chlodna. Furtka, wciaz otwarta po pospiesznym wycofaniu sie gangsterow, zaskrzypiala cicho, kiedy Reggie zaczepila o nia noga. Mark spojrzal na nia gniewnie. Staneli za pierwszym drzewem, potem przekradli sie do nastepnego. Cisza. Minela druga w nocy i wszyscy wokolo spali. Marka niepokoil jednak szalony sasiad z dubeltowka. Obawial sie, ze trudno mu bedzie zasnac z oknem zaklejonym tasma, i wyobrazal go sobie, jak siedzi w kuchni, obserwujac patio, i czeka na trzasniecie galazki, zeby znowu ot- worzyc ogien. Zatrzymali sie przy kolejnym drzewie, po czym podczolgali do kupy smieci. Mark popatrzyl na Reggie, jakby chcial zapytac, czy da rade. Skinela dwa razy glowa pomiedzy szybkimi, urywanymi oddechami. Pochylili sie i ruszyli ku tylnym drzwiom, ktore byly lekko uchylone. Mark wsadzil glowe do srodka. Wlaczyl latarke i skierowal snop swiatla na podloge. Reggie wslizgnela sie za nim. W powietrzu unosil sie ciezki, przenikliwy odor, podobny do tego, jaki wydziela rozkladajaca sie w sloncu padlina. Reggie odruchowo zakryla nos i usta. Mark najpierw odetchnal gleboko, a potem wstrzymal oddech. Jedyna wolna przestrzen znajdowala sie posrodku zagraconego pomieszczenia, tam gdzie wczesniej stala lodz. Pochylili sie nad warstwa betonu. -Jest mi niedobrze - powiedziala Reggie, ledwie otwierajac usta. Jeszcze dziesiec minut i cialo zostaloby wydobyte. Tamci zaczeli na srodku, gdzies w okolicy brzucha, i posuwali sie w kierunku przeciw- leglych koncow. Czarne plastykowe worki przywarly do cementu. Mark mial dosyc patrzenia. Siegnal po lezace na podlodze dluto i wbil je w czarny plastyk. -Nie! - zaprotestowala glosnym szeptem Reggie, odsuwajac sie, ale nie odwracajac glowy. Rozerwal worek za pomoca dluta i poswiecil latarka. Obrocil sie nieco i powoli odsunal plastyk dlonia. Drgnal przerazony, po czym skierowal snop swiatla na twarz senatora Boyda Boyette'a. Reggie cofnela sie jeszcze o krok i wpadla na gore workow wyladowanych aluminiowymi puszkami. W kompletnej ciszy trzask byl ogluszajacy. Probowala sie podniesc, ale spowodowala jeszcze wiekszy halas. Chlopiec chwycil ja za reke i pociagnal w kierunku lodzi. -Przepraszam - wyszeptala, stajac pol metra od trupa i nie zauwazajac tego. -Csss! - Mark wszedl na drewniana skrzynke i wyjrzal przez okno. W sasiednim domu zapalilo sie swiatlo. Strzelba' musiala byc blisko. - Chodzmy - rzekl. - Uwazaj na siebie. Wymkneli sie na zewnatrz i Mark zamknal drzwi. Uslyszeli glosy dobiegajace z domu sasiada. Chlopiec opadl na kolana, ominal kupe smieci i poczolgal sie w strone drzew i dalej ku furtce. Reggie byla tuz z?i nim. Przestali pelzac, kiedy dotarli do zarosli. Przykucneli nisko i tak dlugo szukali, az znalezli sciezke. Mark wlaczyl latarke i szybko ruszyli w kierunku wyschnietego potoku. Nagle wskoczyl w krzaki wylaczyl latarke. -Co sie stalo? - zapytala przerazona Reggie, dyszac ciezko, nie ~ajac zamiaru zatrzymywac sie w tym miejscu. -Widzialas jego twarz? - zapytal, zdumiony tym, co wlasnie drobili. -Oczywiscie, ze widzialam. Chodzmy juz. ~' - Chce spojrzec na nia jeszcze raz. O malo go nie uderzyla. Potem wyprostowala sie i z rekami na iodrach ruszyla w strone potoku. ~- Mark pobiegl za nia, wlaczajac latarke. 388 389 -Zartowalem tylko - oznajmil.Przystanela, spojrzala na niego, a potem wziela go za reke i poprowadzila w dol, na dno wyschnietego koryta. Wjechali na autostrade przy Superdome i skierowali sie ku Metairie. Ruch byl maly, ale i tak wiekszy niz w wiekszosci miast w niedziele o wpol do trzeciej nad ranem. Od chwili kiedy wsiedli do samochodu w West Park i opuscili Dzielnice Ogrodowa, zadne z nich sie nie odezwalo. Ale nie przeszkadzala im ta cisza. Reggie myslala o tym, jak blisko otarla sie o smierc. Mafiosi, weze, stuknieci sasiedzi, policja, pistolety, las, szok, atak serca - co to za roznica? Miala szczescie, ze jest teraz tutaj i pedzi po autostradzie, mokra od potu, pokryta bablami od ukaszen owadow, pokaleczona i brudna po nocy spedzonej w dzungli. Ta wyprawa mogla sie skonczyc duzo gorzej. W motelu wezmie prysznic, byc moze przespi sie troche i zastanowi nad nastepnym ruchem. Strach i kolejne wstrzasy wyczerpaly ja. Wszystkie miesnie bolaly ja od czolgania sie i skradania. Byla juz za stara na takie rzeczy. Co tez ci prawnicy musza przechodzic! Mark delikatnie drapal bable na lewym ramieniu i patrzyl na niknace swiatla centrum Nowego Orleanu. -Widzialas te brazowa substancje na jego twarzy? - spytal, nie odwracajac glowy. Chociaz ta twarz na zawsze wryla jej sie w pamiec, w tej chwili Reggie nie mogla sobie przypomniec zadnej brazowej substancji. Nawet gdyby bardzo chciala, wiedziala, ze nigdy nie zapomni tej malej, pomarszczonej, juz gnijacej twarzy. -Nie. Chyba nie - odparla. -To byla krew - oswiadczyl tonem lekarza przeprowadzajacego autopsje. Nie miala ochoty przedluzac rozmowy na ten temat. Czekaly ich wazniejsze sprawy do przedyskutowania - teraz, kiedy cisza zostala przerwana. -Mysle, ze powinnismy porozmawiac o twoich planach, skoro zakonczylismy juz nasza mala eskapade - powiedziala, spogladajac na niego. -Musimy dzialac szybko, Reggie. Ci faceci na pewno wroca po cialo, nie uwazasz? -Tak. Tym razem przyznam ci racje. Rownie dobrze mogli juz tam wrocic. Podrapal sie po drugim ramieniu i zalozyl noge na noge. -Rozmyslalem troche - rzekl. -Och, to nie ulega watpliwosci. -Sa dwie rzeczy, ktore nie podobaja mi sie w Memphis. Upal i plaski teren. Wiesz, nie ma zadnych gor ani nawet pagorkow. Zawsze myslalem, ze fajnie byloby mieszkac w gorach, gdzie powietrze jest chlodne, a w zimie spada duzo sniegu. Czyz to nie piekne, Reggie? Usmiechnela sie do siebie i zmienila pas ruchu. -Brzmi cudownie - odparla. - Chodzi ci o jakas konkretna gore? -O ktoras z tych na zachodzie, wiesz. Uwielbiam ogladac stare odcinki Bonanzy z Hossem i Malym Joe. Adam tez byl w porzadku, ale naprawde sie wkurzylem, kiedy odszedl. Lubilem ich jako maly dzieciak i zawsze chcialem mieszkac tak jak oni. -A gdzie sie podzialy wiezowce i zatloczone miasto? -To bylo wczoraj. Dzisiaj mysle o gorach. -Czy tam wlasnie postanowiles jechac, Mark? -Sadze, ze tak. Czy to mozliwe? -Da sie to zalatwic. FBI jest teraz sklonne zgodzic sie na wszystko. Przestal sie drapac i zalozyl dlonie na kolanach. W jego glosie brzmialo zmeczenie. -Nie moge wrocic do Memphis, prawda, Reggie? -Nie - odrzekla cicho. -Tak sadzilem. - Zastanawial sie przez kilka sekund. - Coz, m wsze sie z tym pogodzic. I tak niewiele zostalo nam w Memphis. -Mysl o tym jak o przygodzie, Mark. Nowy dom, nowa szkola, nowa praca dla twojej matki: Bedziesz mial duzo przestrzeni, nowych prryjaciol i gory dookola, jesli tego wlasnie chcesz. -Powiedz szczerze, Reggie. Myslisz, ze kiedykolwiek mnie znajda? Musiala odpowiedziec, ze nie. W ich obecnej sytuacji mogli tylko albo zadzwonic do FBI i ubic interes, albo sie poddac. Wyprawa dobiegala konca. -Nie, Mark. Nigdy cie nie znajda. Musisz zaufac FBI. -Nie ufam FBI i ty tez nie. -To niezupelnie tak. W tej chwili tylko oni moga nam pomoc. -I musze isc na wspolprace? -Chyba ze masz lepszy pomysl. Mark bral prysznic. Reggie wykrecila numer Clinta i czekala. ;bral dopiero po dwunastu sygnalach. Byla prawie trzecia nad ranem. 390 391 -Clint, to ja.-Reggie? - odparl powoli zaspanym glosem. -Tak, to ja. Posluchaj, Clint. Wlacz swiatlo, postaw nogi na podlodze i sluchaj. -Slucham. -Numer Jasona McThune'a jest w ksiazce telefonicznej Memphis. Chce, zebys zadzwonil do niego i poprosil o numer Larry'ego Trumanna w Nowym Orleanie. Zrozumiales? -Dlaczego nie sprawdzisz w ksiazce telefonicznej Nowego Or- leanu? -Nie zadawaj pytan, Clint. Zrob to, o co prosze. Numeru Trumanna nie ma w ksiazce. -Co sie dzieje, Reggie? - zapytal przytomniejszym juz glosem. -Zadzwonie do ciebie za pietnascie minut. Zaparz kawe. Moze nas czekac dlugi dzien. - Odlozyla sluchawke i zaczela rozsznurowy- wac swoje ubrudzone trampki. Mark wyszedl spod prysznica i otworzyl opakowanie ze slipkami. Wstyd mu bylo, kiedy je kupowala, ale teraz wydawalo sie to takie nieistotne. Wlozyl nowa zolta koszulke i nowe, ale juz brudne dzinsy z Wal-Martu. Dal sobie spokoj ze skarpetkami, jako ze zdaniem swojej adwokat nigdzie sie na razie nie wybieral. Wyszedl z malenkiej lazienki. Reggie lezala na lozku, bez butow, w brudnych bialych skarpetkach i utytlanych ziemia oraz trawa dzinsach. Usiadl obok i wpatrywal sie pustym wzrokiem w sciane. -Czujesz sie lepiej? - zapytala. Skinal glowa w milczeniu, a potem polozyl sie obok niej. Przyciag- nela go do siebie i wsunela reke pod jego mokra jeszcze glowe. Tak bardzo sie boje - powiedzial cicho. - Przestalem rozumiec, co sie ze mna dzieje. Twardy maly chlopiec, ktory rzucal kamieniami w okna, robil w konia doroslych mezczyzn i odwaznie gnal po lesie, zaczal plakac. Przygryzl wargi i zamknal oczy, ale nie mogl powstrzymac lez. Objela go mocniej. Wtedy poddal sie wreszcie i zaplakal glosno, otwarcie, nie probujac juz byc twardym. Plakal bez wstydu czy zaklopotania. Trzasl sie caly i mocno sciskal Reggie za ramie. -Wszystko w porzadku, Mark - szeptala mu do ucha. - Wszystko w porzadku. - Wolna dlonia ocierala lzy z jego policzkow i przyciskala go jeszcze mocniej. Teraz jego los zalezal od niej. Znowu musiala byc prawnikiem, doradca, ktory porusza sie bez strachu i pokonuje wszelkie trudnosci. Jego zycie znow bylo w jej rekach. 392 Telewizor byl wlaczony, ale bez fonii. Mdle swiatlo ekranu rzucaloszaroniebieskie cienie na sciany pokoiku z podwojnym lozkiem i tandetnymi meblami. Jo Trumann odebrala telefon i spojrzala na fosforyzujace w ciem- nosciach wskazowki zegara. Za dziesiec czwarta. Podala sluchawke mezowi, ktory otworzyl oczy i usiadl na srodku lozka. - Halo? - warknal. -Czesc, Larry. To ja, Reggie Love, pamietasz? -Tak. Gdzie jestes? -Tutaj, w Nowym Orleanie. Musimy porozmawiac, i to im szybciej, tym lepiej. Niewiele brakowalo, a powiedzialby cos uszczypliwego na temat godziny, ale sie powstrzymal. Nie dzwonilaby, gdyby sprawa nie byla wazna. -Jasne. O co chodzi, Reggie? -Coz, po pierwsze znalezlismy cialo. Trumann blyskawicznie podniosl sie i wskoczyl w nocne pantofle. -Slucham. -Widzialam cialo, Larry. Jakies dwie godziny temu. Widzialam p~ na wlasne oczy. I czulam jego zapach. -Gdzie teraz jestes? - Wlaczyl nagrywanie. ~. - Dzwonie z automatu, wiec zadnych sztuczek, okay? -Okay. -Ludzie, ktorzy ukryli cialo, probowali wydobyc je dzis w nocy, e im sie nie udalo. To dluga historia, Larry. Wyjasnie wszystko ' zniej. Zaloze sie, ze ci faceci zjawia sie tam ponownie, i to bardzo dugo. -Czy chlopak jest z toba? -Tak. Znal miejsce ukrycia ciala, wiec przybylismy, zobaczylismy yciezylismy. Jesli zrobisz to, co ci powiem, bedziesz je mial jutro poludnie. -Wszystko, co zechcesz. -Oto duch walki, Larry. Chlopiec chce ubic interes, wiec musimy dzmawiac. ~- Gdzie i kiedy? '-- Jestem w Metairie. Spotkajmy sie w zajezdzie "Raintree" na rans Boulevard. Jest tam grill bar czynny przez cala noc. Kiedy sie ciebie spodziewac? ~- Daj mi czterdziesci piec minut. 393 -Im szybciej sie tu zjawisz, tym szybciej dostaniesz cialo, Larry.-Czy moge zabrac kogos ze soba? -Kogo? -K.O. Lewisa. -Skad on sie tutaj wzial? -Wiedzielismy, ze jestes w Nowym Orleanie, wiec pan Lewis przylecial kilka godzin temu. Zawahala sie na moment. -Skad wiedzieliscie, ze tu jestem? -Mamy swoje sposoby. -Komu zalozyliscie podsluch, Trumann? Gadaj. Zadam szczerej odpowiedzi. - Jej glos byl stanowczy, ale brzmiala w nim nuta paniki. -Czy moge wyjasnic to, kiedy sie spotkamy? - Niepotrzebnie sie wygadal. -Wyjasnij to teraz - upierala sie. -Z radoscia wyjasnie ci to, kiedy... -Sluchaj, dupku. Odwoluje spotkanie, jesli natychmiast nie powiesz mi, komu zalozyliscie podsluch. Gadaj, Trumann. -Okay. Umiescilismy pluskwe w telefonie matki chlopaka w szpi- talu. Zgadzam sie, to byl blad. Ale ja nie mialem z tym nic wspolnego, to robota Memphis. -Co podsluchali? -Niewiele. Twoj czlowiek Clint zadzwonil wczoraj po poludniu i poinformowal ja, ze jestescie w Nowym Orleanie. To wszystko, przysiegam. -Moglbys mnie oklamac, Trumann? - spytala, myslac o kasecie z ich pierwszego spotkania. -Nie klamie, Reggie - zapewnil, myslac o tej samej cholernej kasecie. Przez dluzsza chwile slychac bylo jedynie jej oddech. -Tylko ty i K.O. Lewis - oznajmila wreszcie. - Nikt wiecej. Jesli pojawi sie Foltrigg, wycofujemy sie ze wszystkich ukladow. -Przysiegam. Odlozyla sluchawke. Trumann zadzwonil natychmiast do K.O. Lewisa w hotelu "Hilton", a potem do Memphis, do Jasona McThune'a. Dokladnie czterdziesci piec minut pozniej Trurnann i Lewis weszli nerwowym krokiem do prawie pustego grill baru w zajezdzie "Raint- ree". Reggie czekala przy stoliku w rogu, z dala od innych gosci. M iala mokre wlosy i byla nie umalowana. Obszerna bluze z rozowym napisem LSU TIGERS wepchnela w sprane dzinsy. Pila kawe i nie wstala ani nie usmiechnela sie, kiedy podeszli i usiedli naprzeciw niej. -Dzien dobry, panno Love - rzekl Lewis, probujac byc milym. -Mam na imie Reggie, a poza tym pora jest zbyt wczesna na ~COnwenanse. Przyjechaliscie sami? -Oczywiscie - odparl K.O. W tej chwili osmiu agentow FBI Strzeglo parkingu, a nastepni byli w drodze. Zadnych pluskiew, mikrofonow, czujnikow, solniczek albo I~utelek z ketchupem? Absolutnie zadnych. Podeszla kelnerka, wiec zamowili kawe. -Gdzie jest chlopak? - spytal Trumann. F - W poblizu. Wkrotce sie z nim spotkacie. Jest bezpieczny? -Oczywiscie, ze tak. Wy, chlopcy, nie potrafilibyscie go zlapac, wet gdyby zebral o jedzenie na ulicach. - Podala Lewisowi kartke pieni. - Tu sa nazwy trzech szpitali psychiatrycznych, ktore jalizuja sie w chorobach dzieciecych. Battenwood w Rockford, stanie Illinois, Ridgewood w Tallahassee i Grant's Clinic w Phoenix. rachube wchodzi ktorykolwiek z nich. ~- Ich oczy powoli przeniosly sie z twarzy Reggie na liste. Wlepili nia zbaraniale spojrzenia. 395 -Ale my juz przeciez zalatwilismy klinike w Portland - oznajmilskonsternowany Lewis. -Nie obchodzi mnie, co pan zalatwil, panie Lewis. Prosze wziac te liste i zalatwiac wszystko od poczatku. I to szybko. Niech pan zadzwoni do Waszyngtonu, obudzi kogo trzeba, i zrobi to, co mowie. K.O. zlozyl kartke i umiescil ja pod swoim lokciem. -A wiec, hm, twierdzisz, ze widzialas cialo, tak? - Chcial, by w jego glosie zabrzmiala cala potega wladzy, ale zupelnie mu nie wyszlo. Usmiechnela sie. -Tak. Trzy godziny temu. Ludzie Muldanna probowali je wydobyc, ale ich wystraszylismy. -My? -Mark i ja. Patrzyli na nia z napieciem, czekajac, az zdradzi szczegoly tej niesamowitej historii, w ktora tak trudno bylo uwierzyc. Nadeszla kelnerka z kawa, lecz zignorowali i jedna, i druga. -Nie bedziemy zamawiali nic do jedzenia - rzucila Reggie niegrzecznie i kobieta odeszla. -Oto uklad - oswiadczyla. Jest kilka warunkow, absolutnie nie podlegajacych dyskusji. Zrobcie to, co wam powiem, zrobcie to teraz, a dostaniecie cialo, zanim Muldanno zabierze je jak pies odciagajacy kosc. Jesli popelnicie blad, panowie, watpie, by kiedykolwiek nadarzyla sie wam druga taka szansa. Pokiwali wsciekle glowami. -Przylecial pan tu prywatnym odrzutowcem? - zapytala Lewisa. -Tak. Dyrektora. -Ile ma miejsc? -Mysle, ze jakies dwadziescia. -Swietnie. Niech pan odesle go zaraz do Memphis. Tam prosze umiescic na pokladzie Dianne Sway, Ricky'ego, ich lekarza, Clinta van Hoosera i jak najszybciej przetransportowac ich tutaj. Spotkamy sie z nimi na lotnisku, a kiedy Mark dolaczy do rodziny i samolot odleci, wyjawie wam, gdzie jest cialo. Wszystko w porzadku jak na razie? -Bez problemu - odparl Lewis. Trumann nie byl w stanie sie odezwac. -Cala rodzina zostaje objeta programem ochrony swiadkow koronnych. Najpierw wybieraja szpital, a nastepnie; kiedy Ricky poczuje sie lepiej, miasto. -W porzadku. -Calkowita zmiana personaliow, ladny maly domek, wszystko. Ta kobieta powinna pozostac w domu i wychowywac swoich synow, wiec sugerowalabym miesieczne kieszonkowe w wysokosci czterech 396 tysiecy dolarow, platne przez trzy lata. Oprocz tego dwadziescia piectysiecy z gory. Prosze pamietac, ze stracili wszystko w pozarze. -Oczywiscie. To wszystko nic trudnego. - Lewis zgodzil sie tak latwo, ze pozalowala, iz nie zazadala wiecej. -Jesli w ktorymkolwiek momencie pani Sway zechce wrocic do pracy, proponowalabym ciepla panstwowa posadke, bez wiekszych obowiazkow, z krotkim czasem pracy i przyzwoita pensja. -Mamy takich pod dostatkiem. -Gdyby Swayowie postanowili przeniesc sie w inne miejsce, umozliwicie im to, pokrywajac oczywiscie wszelkie koszty. -Caly czas to robimy. Trumann probowal ukryc usmiech. -Dianne bedzie potrzebowala samochodu. -Nie ma sprawy. -Ricky moze wymagac dlugotrwalego leczenia. -Zajmiemy sie tym. -Chce, zeby Marka zbadal psychiatra, chociaz podejrzewam, ze chlopiec jest w lepszej formie niz wiekszosc z nas. -Zalatwione. -Jest jeszcze kilka innych drobiazgow, ktore. znajda sie w umowie. -W jakiej umowie? -Tej, ktora wlasnie sporzadza moj asystent. Zostanie ona podpisana przeze mnie, Dianne Sway, sedziego Harry'ego Roosevelta i pana, panie Lewis, w imieniu dyrektora Voylesa. -Co jeszcze zawiera umowa? - spytal K.O. -Panskie zapewnienie, panie Lewis, ze zrobi pan wszystko, co w panskiej mocy, zeby Roy Foltrigg stawil sie przed sadem dla nieletnich okregu Shelby w stanie Tennessee. Sedzia Roosevelt musi przedyskutowac z nim pewne zagadnienia, a jestem pewna, ze pan Foltrigg odmowi przybycia. Gdyby sporzadzono dla niego wezwanie, proponowalabym, zeby to pan mu je wreczyl, panie Trumann. -Z przyjemnoscia - odparl tenze, usmiechajac sie zlosliwie. -Zrobimy, co w naszej mocy - zapewnil nieco oszolomiony Lewis. -Doskonale. A teraz prosze wykonac odpowiednie telefony. Niech odrzutowiec wyleci do Memphis. Prosze polecic McThune'owi, zeby pojechal po Clinta van Hoosera i zawiozl go do szpitala. I zlikwidujcie te pluskwe w telefonie Dianne, bo chce z nia porozmawiac. Oczywiscie. - Poderwali sie. -Spotkamy sie tu dokladnie za pol godziny. 397 Clint siedzial przy stole w kuchni i stukal na swojej przedpotopowejmaszynie do pisania marki "Royal". Kubek z kawa, juz trzecia z kolei, trzasl sie niebezpiecznie. Clint spogladal na swoje notatki, pospiesznie nagryzmolone na okladce magazynu "Esquire, probujac przypomniec sobie wszystkie klauzule umowy, jakie podyktowala mu Reggie przez telefon. Kiedy skonczy, bedzie to bez watpienia najbar- dziej nieporzadny dokument w historii prawa. Zaklal i siegnal po korektor. Ktos zapukal i Clint drgnal. Przyczesal potargane, nie umyte wlosy i podszedl do drzwi. -Kto tam? - zapytal. -FBI. Nie tak glosno, chcial powiedziec. Juz slyszal, jak sasiedzi plotkuja o nocnym aresztowaniu. Narkotyki - brzmialby ich werdykt. Uchylil drzwi i zerknal spod lancucha. W ciemnosciach stali dwaj agenci z podkrazonymi oczami. -Kazano nam przyjechac po pana - rzekl jeden z nich prze- praszajaco. -Macie jakies dokumenty? Wyciagneli legitymacje i podsuneli mu je pod nos. -FBI - powtorzyl pierwszy. Clint otworzyl szerzej drzwi i wpuscil ich. -Skoncze za pare minut: Prosze usiasc. Staneli niezgrabnie na srodku pokoju, on zas wrocil do maszyny. Stukal wolno, pewien, ze zdumiewa ich swoja nieudolnoscia. Gryzmoly okazaly sie niezbyt czytelne, wiec musial improwizowac. Mial nadzieje, ze uwzglednil najwazniejsze punkty. Reggie zawsze zmieniala cos w dokumentach, ktore sporzadzal w biurze, ale teraz sytuacja byla nieco inna. Wyciagnal kartke z maszyny i wlozyl ja do niewielkiego nesesera. -Chodzmy - oznajmil. O wpol do szostej Trumann zjawil sie przy stoliku Reggie sam. Przyniosl dwa telefony komorkowe. -Pomyslalem, ze sie przydadza - wyjasnil. -Skad je wziales? - spytala. -Dostarczono nam je tutaj. -Kto? Twoi ludzie? -Tak. -Tak dla zabawy? Czy moglbys mi zdradzic, ilu agentow masz w promieniu pol kilometra od tego miejsca? -Nie wiem dokladnie. Dwunastu albo trzynastu. To rutynowe zabezpieczenie, Reggie. Mozemy ich potrzebowac. Wysle kilku, zeby oslaniali chlopaka, jesli powiesz, gdzie on jest. Rozumiem, ze nikogo przy nim nie ma. -Jest sam i czuje sie doskonale. Dzwoniles do McT'hune'a? -Tak. Byli juz u Clinta. -Brawa za szybkosc. -Coz, szczerze mowiac, obserwowalismy jego mieszkanie od dwudziestu czterech godzin. Wystarczylo obudzic agentow i kazac im zapukac do drzwi. Znalezlismy twoj samochod, ale nie moglismy odnalezc hondy Clinta. -Ja nia jezdze. -Tak myslalem. Sprytne, ale wpadlibysmy na twoj trop w ciagu dwudziestu czterech godzin. -Nie badz taki pewny siebie, Trumann. Boyette'a szukaliscie osiem miesiecy. -To prawda. W jaki sposob chlopak zdolal uciec? -To dluga historia. Opowiem ci ja kiedy indziej. -Mozesz byc oskarzona o wspoludzial. -Nie bede, jesli podpiszecie nasza umowe. -Podpiszemy ja, nie martw sie: Zadzwonil jeden z telefonow i Trumann odebral. W tym samym momencie przy stole pojawil sie K.O. Lewis z jeszcze jednym aparatem. Zajal swoje miejsce i nachylil sie ku Reggie, spogladajac na nia blyszczacymi z emocji oczami. -Porozumialem sie z Waszyngtonem - oznajmil. - Sprawdzaja wlasnie szpitale. Wszystko jest na jak najlepszej drodze. Dyrektor Voyles zadzwoni tu za chwile. Pewnie bedzie chcial z toba rozmawiac. -Co z samolotem? Lewis zerknal na zegarek. -Wlasnie startuje, powinien dotrzec do Memphis o wpol do siodmej. - odparl. Trumann zakryl dlonia telefon. -To McThune. Czeka w szpitalu na doktora Greenwaya i ordyna- tora. Zawiadomil tez sedziego Roosevelta, spodziewaja sie go lada chwila. -Usuneliscie podsluch? - spytala Reggie. -Tak. -Zadnych falszywych solniczek? -Nie. Wszystko jest czyste. -Doskonale. Powiedz mu, zeby zadzwonil za dwadziescia minut. Trumann wymamrotal cos do telefonu i sie rozlaczyl. Sekunde 398 399 pozniej zabrzeczal aparat Lewisa. K.O. przylozyl go do ucha i usmiech-nal sie szeroko. -Tak jest, sir - rzekl z najwyzszym szacunkiem. - Chwilecz- ke. - Podsunal telefon Reggie. - To dyrektor Voyles. Chcialby z toba porozmawiac. Wolnym ruchem przyjela aparat. - Tu Reggie Love. - Lewis i Trumann wlepili w nia wzrok jak para dzieciakow czekajacych na loda. Na drugim koncu linii rozlegl sie gleboki, bardzo wyrazny glos. Chociaz Demon Voyles w ciagu swoich czterdziestu dwu lat na stanowisku dyrektora FBI nigdy nie darzyl srodkow masowego przekazu specjalna sympatia, jedno czy drugie jego slowo przedo- stawalo sie do publicznej wiadomosci. Glos wydal sie jej znajomy. -Panno Love, mowi Denton Voyles. Jak sie pani miewa? -W porzadku. I mam na imie Reggie. -Jasne, Reggie. Posluchaj, K.O. wlasnie zdal mi sprawe z ostat- nich wydarzen i w zwiazku z tym chcialbym cie zapewnic, ze FBI zrobi wszystko, zeby ochronic tego chlopca i jego rodzine. K.O. ma wszelkie pelnomocnictwa. Jesli chcesz, zapewnimy ochrone rowniez tobie. -Bardziej zalezy mi na bezpieczenstwie dziecka, Denton. Trumann i Lewis wymienili spojrzenia. Ta kobieta nazwala wlasnie dyrektora po imieniu, czego zaden z nich nigdy nie osmielil sie zrobic. I wcale nie wykazala braku szacunku. -Mozesz mi przeslac umowe do podpisu faksem - zaproponowal Voyles. -To nie Bedzie konieczne, ale dzieki. -I moj samolot jest do twojej dyspozycji. -Dziekuje. -Przyrzekam tez, ze dopilnujemy, by pan Foltrigg wytlumaczyl sie przed sadem w Memphis. My nie mielismy nic wspolnego z tymi wezwaniami, rozumiesz? -Tak, wiem o tym. -Zycze powodzenia, Reggie. Dogadajcie szczegoly. Lewis moze poruszyc niebo i ziemie. Zadzwon do mnie w razie jakichkolwiek klopotow, bede w biurze przez caly dzien. -Dziekuje - powiedziala i oddala telefon Lewisowi. Do stolika podszedl zastepca kierownika nocnej zmiany, pewny siebie dziewietnastolatek z rzadkim wasikiem. Ci ludzie siedzieli tu od godziny i najwyrazniej zalozyli prawdziwy oboz. Na stole staly trzy telefony. Dookola walaly sie jakies papiery. Kobieta miala na sobie dzinsy i sportowa bluze, a jeden z mezczyzn, ten w czapeczce, byl bez skarpetek. -Przepraszam - rzekl uprzejmie - czy moglbym w czyms pomoc? Trumann obejrzal sie przez ramie i burknal: - Nie. Mlodzieniec zawahal sie i postapil krok do przodu. -Jestem zastepca kierownika i chce wiedziec, co panstwo tutaj robia - oswiadczyl. Trumann pstryknal glosno palcami i dwaj dzentelmeni czytajacy gazete przy stoliku nie opodal poderwali sie, wyciagajac z kieszeni swoje legitymacje. Podsuneli je pod nos mlodemu czlowiekowi, zawolali: - FBI - i wziawszy go pod ramiona, wyprowadzili na zewnatrz. Wydawal sie zniknac bezpowrotnie. W barze nadal bylo pusto. Zadzwonil telefon i Lewis odebral. Sluchal uwaznie, a Reggie tymczasem siegnela po niedzielna gazete z Nowego Orleanu. Na dole pierwszej strony widnialo jej zdjecie, pochodzace z akt okregowego rejestru prawnikow. Obok znajdowala sie szkolna fotografia Marka. Oni oboje. Ramie w ramie. Uciekl. Zniknela. Poszukiwani. Boyette i tak dalej. Przerzucila strone i zabrala sie do komiksow. -Dzwonil Waszyngton - poinformowal K.O., kladac aparat na stole. -Klinika w Rockford nie ma wolnych miejsc. Sprawdzaja teraz pozostale dwie. Reggie skinela glowa i wypila lyk kawy. Wschodzilo slonce. Miala ~aezerwienione oczy i bolala ja glowa, ale poziom adrenaliny nie upadal. Przy odrobinie szczescia wieczorem bedzie w domu. -Reggie, czy moglabys nam powiedziec, ile mniej wiecej czasu zajmie dotarcie do ciala? - spytal ostroznie Trumann. Nie chcial naciskac; r~ie chcial wyprowadzic jej z rownowagi. Musial jednak zaczac planowac. - Ludzie Muldanna wciaz tam sa i jesli zdaza je zabrac, to koniec z nami. - Zamilkl i czekal, co ona na to. - To jest gdzies w miescie, prawda? -Jesli sie nie zgubicie, powinniscie je znalezc w ciagu pietnastu minut. -Pietnascie minut - powtorzyl cicho Trumann, jakby to bylo zbyt piekne, zeby moglo byc prawdziwe. Pietnascie minut. 400 Clint nie palil od czterech lat, ale teraz pociagal nerwowo virginiasuma. Stal wraz z Dianne na koncu korytarza i razem obserwowali slonce wschodzace nad centrum Memphis. Greenway byl przy Rickym. W pokoju obok czekali Jason McThune, ordynator szpitala i niewielka grupka agentow FBI. Zarowno Clint, jak i Dianne rozmawiali w ciagu ostatniej polgodziny z Reggie. -Dyrektor dal slowo - rzekl Clint, probujac zaciagnac sie cieniutkim virginia sumem. - Nie ma innego wyjscia, Dianne. Przylozyla papierosa do ust i spojrzala za okno. -A wiec tak po prostu wyjezdzamy, tak? Wsiadamy do samolotu, odlatujemy ku sloncu i potem wszyscy zyja dlugo i szczesliwie? -Cos w tym rodzaju - odparl. -A jesli ja tego nie chce, Clint? -Nie mozesz powiedziec "nie". -Dlaczego? -To proste. Twoj syn zdecydowal sie mowic. Postanowil tez uczestniczyc w rzadowym programie ochrony swiadkow koronnych, wiec czy tego chcesz, czy nie, musisz z nim jechac. Ty i Ricky. -Musze porozmawiac z Markiem. -Mozesz to zrobic w Nowym Orleanie. Jesli potrafisz sprawic, zeby zmienil zdanie, to umowa bedzie anulowana. Reggie i tak nic im nie powie, dopoki ty, Mark i Ricky nie znajdziecie sie na pokladzie samolotu. Clint staral sie mowic stanowczo, ale ze wspolczuciem. Dianne byla wystraszona, zmeczona i slaba. Kiedy wkladala papierosa do ust, jej rece drzaly. -Pani Sway - odezwal sie gruby glos z tylu. Odwrocili sie i ujrzeli sedziego Harry'ego M. Roosevelta w olbrzymich rozmiarow dresie jasnoniebieskiego koloru z napisem "Memphis State Tigers" na przo- dzie. Nogawki zatrzymywaly sie pietnascie centymetrow nad kostka, a masywne stopy obute byly w stare, lecz malo uzywane adidasy. W rece Harry dzierzyl dwustronicowa umowe przygotowana przez Clinta. Dianne spojrzala na niego, ale sie nie odezwala. -Witam, Wysoki Sadzie - rzekl cicho Clint. -Wlasnie rozmawialem z Reggie - zwrocil sie Harry do Dianne. - Wyglada na to, ze nasza dwojka odbyla pelna przygod wyprawe. - Stanal przed nia, zupelnie ignorujac Clinta. - Prze- czytalem te umowe i jestem sklonny ja podpisac. Mysle, ze lezy w najlepiej pojetym interesie Marka, by i pani ja podpisala. -Czy to rozkaz? - zapytala. -Nie. Nie moge zmusic pani do zaakceptowania tego dokumen- tu - odparl i usmiechnal sie cieplo. - Ale chcialbym to zrobic. Zgasila papierosa w stojacej na parapecie popielniczce i wsunela dlonie w kieszenie dzinsow. -A jesli sie nie zgodze? -Wtedy Mark zostanie ponownie umieszczony w areszcie i kto wie, co sie stanie potem. Na pewno bedzie musial w koncu zlozyc r_eznania. Jego sytuacja prawna nieco sie zmienila. -Dlaczego? -Poniewaz mamy juz pewnosc, ze Mark wie, gdzie jest ukryte cialo. Tak samo Reggie. Moze im grozic niebezpieczenstwo. W tym momencie, pani Sway, powinna nam pani zaufac. -Latwo panu mowic. -Zgadza sie. Ale gdybym byl na pani miejscu, podpisalbym ten dokument i wsiadl na poklad samolotu. Wolnym gestem wziela umowe od sedziego. -Chodzmy porozmawiac z doktorem Greenwayem - powie- dziala. Dwadziescia minut pozniej dziewiate pietro szpitala St. Peter's znalazlo sie pod kontrola dwunastu agentow FBI. Swietlice oproz- niono. Pielegniarki otrzymaly polecenie niewychodzenia ze swojego pokoju. Trzy windy zablokowano na parterze, a czwartej pilnowal na dziewiatym pietrze jeden z agentow. Drzwi do pokoju dziewiecset czterdziesci trzy otworzyly sie i maly Ricky Sway, nafaszerowany pigulkami i twardo spiacy, wyjechal na 402 403 404 noszach na korytarz, pchany przez Jasona McThune'a i Clinta vanHoosera. Po siedmiu dniach pobytu w szpitalu wygladal tak samo jak na poczatku. Po bokach szli Greenway i Dianne. Harry odprowadzil ich kilka krokow i stanal. Nosze wsunieto do czekajacej windy i zwieziono na czwarte pietro, rowniez strzezone przez agentow FBI. Tam pospiesznie umieszczono je w dzwigu towarowym, ktory zjechal nastepnie na drugie pietro, takze pilnowane. Ricky sie nie poruszyl. Dianne, biegnac truchtem obok noszy, trzymala go za reke. Mineli pare krotkich korytarzy i metalowych drzwi i nagle znalezli sie na plaskim dachu, gdzie czekal juz smiglowiec. Chlopca szybko zaladowano do srodka, a za nim wsiedli Dianne, Clint i McThune. Po kilku minutach smiglowiec wyladowal kolo hangaru na miedzy- narodowym lotnisku w Memphis. Pasa startowego strzeglo pol tuzina agentow, gdy Ricky'ego transportowano do stojacego nie opodal odrzutowca. Za dziesiec siodma zadzwonil jeden z telefonow znajdujacych sie na stoliku w grill barze. McThune odebral, sluchal przez chwile, po czym spojrzal na zegarek. -Sa juz w powietrzu - oznajmil i odlozyl aparat. Lewic ponownie mial Waszyngton na linii. Reggie odetchnela gleboko i usmiechnela sie do Trumanna. -Cialo ukryte jest pod warstwa betonu. Bedziecie potrzebowali mlotkow i dlut. Ten zakrztusil sie sokiem pomaranczowym. -Okay. Jeszcze cos? -Tak. Umiesc paru swoich ludzi na skrzyzowaniu St. Joseph i Carondelet. -To w poblizu? -Po prostu zrob tak. -Zalatwione. Cos jeszcze? -Wroce za chwile - rzekla, a nastepnie podeszla do recepcji i poprosila urzedujaca tam panienke o sprawdzenie, czy przyszedl juz do niej faks. Recepcjonistka wrocila z kopia dwustronicowego dokumentu. Reggie przeczytala go uwaznie. W maszynopisie pelno bylo bledow, ale tekst umowy Clint spisal dokladnie tak, jak nalezalo. Wrocila do stolika. -Chodzmy po Marka - rzekla. r 4' Mark umyl ~o raz trzeci zeby i usiadl na brzegu lozka. Czarno-zlotatorba z logo Swietych stala na podlodze wypakowana brudnymi a- ubraniami i swiezo kupiona bielizna. W telewizji lecialy kreskowki, ale on nie byl nimi zainteresowany. Uslyszal trzasniecie drzwi samochodu, a potem kroki i pukanie. -Mark, to ja - odezwala sie Reggie. Otworzyl, ale ona nie weszla do srodka. -Jestes gotow do wyjscia? - spytala. -Mysle, ze tak. - Slonce juz wzeszlo i z tylu widac bylo parking. Ktos ze znajoma twarza stal za Reggie. Musial to byc jeden z agentow FBI z pierwszego spotkania w szpitalu. Mark siegnal po torbe i wyszedl na parking. Czekaly tam trzy samochody. Mezczyzna w ciemnym garniturze otworzyl tylne drzwi srodkowego wozu i chlopiec ' wraz ze swoja pania adwokat wsiedli do srodka, po czym niewielka kawalkada ruszyla. -Wszystko w porzadku - oswiadczyla Reggie, biorac go za reke. Dwaj mezczyzni siedzacy z przodu nie odwrocili sie. - Ricky i twoja matka sa teraz na pokladzie samolotu. Powinni tu wyladowac mniej wiecej za godzine. Jak sie czujesz? -Dobrze. Powiedzialas im? -Jeszcze nie - odparla szeptem. - Dopiero, kiedy odlecicie. -Ci wszyscy faceci to agenci FBI? Skinela glowa i poglaskala go po dloni. Nagle poczul sie kims waznym, siedzacym na tylnym fotelu wlasnego czarnego samochodu w drodze na lotnisko, gdzie czeka juz jego prywatny odrzutowiec, strzezony przez gliniarzy. Skrzyzowal nogi i wyprostowal sie nieco. Jeszcze nigdy w zyciu nie lecial samolotem. w pizamie i szlafroku. Zaraz potem zatelefonowal do Trumanna, ale dziwnym zbiegiem okolicznosci jego zona nie wiedziala, gdzie pojechal. Roy przyjrzal sie rosnacym na tylach ogrodu krzewom rozanym swej polowicy i po raz setny zadal sobie pytanie, dokad mogl uciec Mark Sway. Nie mial watpliwosci, ze Reggie Love mu w tym pomogla. Najwyrazniej znowu jej odbilo i zwiala z dzieciakiem. Roy usmiechnal sie w duchu. Jeszcze ja dopadne, pomyslal. Barry spacerowal nerwowo po gabinecie Johnny'ego, obserwujac plynace rzeka holowniki i barki. Mial mocno zaczerwienione oczy, ale tym razem nie od alkoholu czy zabawy. Nie mogl zasnac. Czekal w magazynie na cialo, a kiedy Leo i reszta wrocili bez niego, zadzwonil do wuja. Johnny w ten piekny niedzielny poranek nie mial na sobie ani krawata, ani szelek. Chodzil wolno wokol swojego biurka, palac trzecie juz z kolei cygaro. Chmura dymu wisiala nad jego glowa. Wrzaski i klotnie zakonczyly sie przed godzina. Barry przeklal Lea, Ionucciego i Byka, a w odpowiedzi Leo przeklal jego. Johnny przeklal wszystkich bez wyjatku. Ale z uplywem czasu fala paniki opadla. Leo kilkakrotnie, za kazdym razem innym samochodem, jezdzil na rekonesans w okolice domu Clifforda i nie zauwazyl nic podejrzanego. Cialo bylo bezpieczne. Johnny zdecydowal, ze poczekaja dwadziescia cztery godziny i sprobuja jeszcze raz. Mieli obserwowac teren w ciagu dnia i zaata- kowac wszystkimi silami z nadejsciem mroku. Byk zapewnil go, ze wydobycie zwlok zajmie mu nie wiecej niz pol godziny. -Tylko bez nerwow - mowil Johnny. - Tylko bez nerwow. Roy Foltrigg skonczyl czytac niedzielna gazete na patio swojego podmiejskiego domu i z filizanka zimnej kawy chodzil boso po wilgotnej trawie. Nie spal zbyt wiele tej nocy. Czekal w ciemnosciach werandy na gazete, a kiedy ja dostarczono, wybiegl po nia na chodnik Hangar znajdowal sie okolo kilometra od glownego terminalu, w rzedzie identycznych, pomalowanych na ciemnozielono, budynkow. Wysokie podwojne wrota z umieszczonym nad nimi pomaranczowym napisem "Gulf Air" otworzyly sie, kiedy w poblizu zahamowaly trzy samochody. Podloga wewnatrz byla betonowa, tez pomalowana na zielono i idealnie czysta. W odleglym rogu staly dwa niewielkie odrzutowce. Swiatlo lamp odbijalo sie w blyszczacej tafli podlogi. Budynek byl tak duzy, ze mogly sie w nim odbywac wyscigi ciezarowek, pomyslal Mark, wyciagajac szyje, zeby przyjrzec sie samolotom. Hangar stal otworem. Samo wejscie wygladalo na wieksze niz cala ich przyczepa. Trzej mezczyzni przechadzali sie nerwowo wzdluz tylnej sciany, jakby cos zgubili. Dwaj inni pilnowali drzwi. Kolejnych szesciu krecilo sie na zewnatrz wokol samochodow. -Kim sa ci ludzie? - spytal Mark. -Sa z nami - odparl Trumann. -To agenci FBI - wyjasnila Reggie. -Dlaczego tak ich tu duzo? -Po prostu wola byc ostrozni - rzekla Reggie. - Ile to jeszcze potrwa? - zwrocila sie do Trumanna. Spojrzal na zegarek. -Jakies trzydziesci minut. -Przejdzmy sie - zaproponowala, otwierajac drzwi. Jakby na rozkaz otworzylo sie rowniez pozostale jedenascioro drzwi i samochody opustoszaly. Mark spojrzal na inne hangary, na terminal i ladujacy wlasnie na najblizszym pasie samolot. Wszystko stalo sie nagle niesamowicie podniecajace. Nie dalej jak przed trzema tygodniami spuscil manto dzieciakowi z mlodszej klasy, ktory wysmiewal sie z niego, ze nigdy nie lecial samolotem. Gdyby tylko chlopaki mogli zobaczyc go teraz. Przewieziony na lotnisko specjalnym samochodem, czeka, by prywatny odrzutowiec zabral go tam, gdzie tylko zechce. koniec z przyczepami. Koniec z biciem malolatow. Koniec z kartkami do mamy, ktora nie bedzie juz musiala chodzic do pracy. Siedzac 406 ~ 407 samotnie w pokoju motelowym, uznal to za wspanialy pomysl.Przyjechal do Nowego Orleanu, przechytrzyl mafie na jej wlasnym terenie i bylby w stanie zrobic to jeszcze raz. ~ Zauwazyl spojrzenia rzucane mu przez agentow. Patrzyli na niego, a potem szybko odwracali wzrok. Po prostu sprawdzali, czy nic mu nie grozi. Moze pozniej rozda kilka autografow. Wszedl z Reggie do olbrzymiego hangaru, gdzie jego uwage przykuly dwa odrzutowce. Wygladaly jak lsniace zabawki czekajace pod bozonarodzeniowa choinka na swojego wlasciciela. Jeden byl czarny, a drugi srebrny i Mark nie mogl oderwac od nich oczu. Mezczyzna w pomaranczowej koszuli z plakietka "Golf Air" nad kieszenia zamknal drzwi do niewielkiego pomieszczenia w glebi hangaru i ruszyl w strone agentow FBI. K.O. Lewis przywital sie z nim i dluzsza chwile obaj szeptali do siebie tajemniczo. Potem nieznajomy wskazal na swoje biuro i powiedzial cos o kawie. Larry Trumann kleknal kolo Marka, ktory wciaz przygladal sie odrzutowcom. -Mark, pamietasz mnie? - zwrocil sie do niego z usmiechem. -Tak, sir. Spotkalem pana w szpitalu. -Zgadza sie. Nazywam sie Larry Trumann. - Wyciagnal reke i chlopiec uscisnal ja z pewnym wahaniem. Dorosli nie podaja przeciez rak dzieciom. - Jestem agentem FBI w Nowym Orleanie. Mark skinal glowa i dalej gapil sie na odrzutowce. -Chcialbys je obejrzec? - spytal agent. -Moglbym? - rzekl Mark nieoczekiwanie przyjaznym tonem. -Jasne. - Trumann wstal i polozyl dlon na jego ramieniu. Poszli wolno po blyszczacym betonie, a echo krokow agenta odbijalo sie w pustej przestrzeni hangaru. Zatrzymali sie przed czarnym samolotem. - Ten sie nazywa "Lear" - zaczal Trumann. Reggie i K.O. wyszli z malutkiego biura z kubkami parujacej kawy. Agenci, ktorzy ich eskortowali, spali w cieniu hangaru. Pijac dziesiata juz chyba kawe tego ranka, oboje patrzyli, jak Trumann zapoznaje chlopca z odrzutowcami. -To odwazny dzieciak - odezwal sie Lewis. -Naprawde wyjatkowy. Czasem mysli jak terrorysta, a zaraz potem placze jak male dziecko. -Bo jest jeszcze dzieckiem. -Tak. Ale nie mow mu tego. Moglby sie rozgniewac i kto wie, co by nam zrobil. - Upila dlugi lyk. - Naprawde wyjatkowy. K.O. podmuchal na kawe i pociagnal maly lyczek. -Nacisnelismy troche tu i tam - rzekl. - Na Ricky'ego czeka juz pokoj w Grant's Clinic w Phoenix. Musimy wiedziec, czy taki jest cel lotu. Pilot dzwonil piec minut temu. Zeby dostac pozwolenie startu, musi zlozyc plan lotu, wiesz. -Celem jest Phoenix. Calkowita dyskrecja, okay? Zarejestrujcie wszystkich troje pod innym nazwiskiem. Niech twoi chlopcy beda w poblizu. Prosze, zebys oplacil rowniez podroz ich lekarza i kilka dni jego pracy. -Nie ma problemu. Ludzie w Phoenix nie wiedza, co ich czeka. Rozmawialiscie juz o stalym miejscu pobytu? -Troche, niezbyt wiele. Mark mowi, ze chcialby mieszkac w gorach. -Vancouver jest ladny. Bylismy tam na wakacjach w zeszlym roku. Absolutnie wspanialy. -Poza krajem? -Bez znaczenia. Dyrektor Voyles zdecydowal, ze moga leciec, dokad zechca. Umieszczalismy juz swiadkow poza Stanami i mysle, ze Swayowie sa takze idealnymi kandydatami. Zatroszczymy sie o nich, Reggie. Masz na to moje slowo. Mezczyzna w pomaranczowej koszuli dolaczyl do Marka i Truman- na i przejal funkcje przewodnika. Spuscil schodki czarnego odrzutowca 'i wszyscy trzej znikneli w srodku. -Musze ci cos wyznac - powiedzial Lewis, pociagnawszy kolejny byk goracej kawy. - Przez caly czas nie bylem do konca przekonany, dzieciak wie. ~; - Clifford wyznal mu wszystko. Mark dokladnie wiedzial, gdzie skryto cialo. ~ -Aty? ~` - Nie. Az do wczoraj. Kiedy pierwszy raz przyszedl do mojego iura, opowiedzial mi cala historie, ale opuscil najwazniejsze szczegoly. Bogu za to dzieki. Zdradzil mi tajemnice dopiero wczoraj po ludniu, kiedy znalezlismy sie blisko miejsca ukrycia zwlok. ~" - Dlaczego tu przyjechaliscie? To bylo bardzo ryzykowne. Skinela w strone odrzutowcow. -Musisz zapytac jego. To on nalegal, zebysmy znalezli cialo. szedl do wniosku, ze jesli Clifford go oklamal, to wy i mafia dacie ~,n spokoj. -Wiec przybyliscie tutaj i je znalezliscie? Tak po prostu? -To troche bardziej skomplikowane. A wlasciwie cala dluga tona, K.O. Opowiem ci ja ze szczegolami podczas porzadnego obiadu. Nie moge sie doczekac. v W kabinie pilota pojawila sie glowa Marka i Reggie miala odparte wprost wrazenie, ze za chwile zarycza silniki, samolot 408 W 409 wytoczy sie powoli z hangaru na pas startowy i chlopiec zachwyci ichbezblednym startem. Wiedziala, ze bylby do tego zdolny. -Czy obawiasz sie o wlasne bezpieczet~stwo? - spytal Lewis. -Niezbyt. Jestem tylko Bogu ducha winnym prawnikiem. Dla- czego mieliby sie mna interesowac? -Z zemsty. Nie rozumiesz mentalnosci tych ludzi. -Chyba nie. -Dyrektor Voyles proponuje, zebysmy trzymali sie w poblizu ciebie przez kilka miesiecy, przynajmniej do czasu zakonczenia procesu. -Nie obchodzi mnie, co zrobicie, nie chce tylko widziec zadnych obserwujacych mnie ludzi, okay? -Oczywiscie. Mamy swoje sposoby. Wycieczka przeniosla sie do drugiego odrzutowca i na chwile Mark zapomnial o martwych cialach i zlych facetach czajacych sie w mroku. Schodki opadly i obaj z Trumannem weszli na poklad. Do Reggie i Lewisa zblizyl sie agent z krotkofalowka. -Zaraz podejda do ladowania - oznajmil. - We troje wyszli na zewnatrz i staneli kolo samochodow. Chwile pozniej dolaczyli do nich Mark i Trumann; wszyscy patrzyli na zblizajacy sie od polnocy malenki samolocik. -To oni - rzekl Lewis. Mark przysunal sie do Reggie i chwycil ja za reke. Samolot sunal juz po pasie, ogromniejac z kazda chwila. Byl rowniez czarny, ale duzo wiekszy niz odrzutowce w hangarze. Gdy zaczal kolowac w strone agentow, ci - jedni w garniturach, inni w dzinsach - zaczeli krazyc wokol terenu. Zatrzymal sie wreszcie sto metrow od nich i zaraz zgasly silniki. Minela jeszcze minuta, zanim otworzyly sie drzwiczki i spuszczono schodki. McThune zszedl pierwszy i kiedy dotknal ziemi, samolot otaczalo juz dwunastu agentow. Nastepnie w drzwiach pojawili sie Dianne i Clint. Dolaczyli do Jasona i cala trojka ruszyli szybkim krokiem w kierunku hangaru. Mark puscil dlon Reggie i wybiegl na spotkanie matce. Dianne objela go i przytulila. Przez moment wszyscy pozostali albo ich obserwowali, albo patrzyli w dal. Matka i syn milczeli, przytulajac sie do siebie. Mark objal ja mocno za szyje i w koncu rzekl przez lzy: - Przepraszam, mamo. Tak bardzo cie przepraszam. - Chwycila go za glowe, przycisnela do swojego ramienia i pomyslala, ze chcialaby go udusic, a zarazem nigdy juz nie pozwolic mu odejsc. Reggie zaprowadzila ich do malego, lecz czystego biura i za- proponowala Dianne kawe. Ta odmowila. Trumann, McThune i Lewis czekali zdenerwowani za drzwiami. Emocje zzeraly zwlaszcza Truman- na. A jesli zmienia zdanie? Jesli Muldanno wydobyl juz cialo? Jesli...? Spacerowal nerwowo, spogladal na zamkniete drzwi i zadawal Lewi- sowi setki pytan. K.O. pil kawe i probowal zachowac spokoj. Byla za dwadziescia osma. Slonce swiecilo jasno, ale w powietrzu unosila sie jeszcze nocna wilgoc. Mark siedzial na kolanach matki, a Reggie, jego adwokat, zajela miejsce za biurkiem. Clint stal przy drzwiach. -Ciesze sie, ze przyjechalas - powiedziala Reggie do Dianne. -Nie mialam wielkiego wyboru. -Masz go teraz. Mozesz zmienic zdanie, jesli chcesz. Mozesz poprosic mnie o cokolwiek. -Czy zdajesz sobie sprawe, jak szybko to wszystko sie odbywa, Reggie? Szesc dni temu przyszlam do domu i zastalam Ricky'ego z kciukiem w ustach. Potem zjawil sie Mark z policjantem. A teraz cnam stac sie kims innym i odleciec do obcego swiata. Moj Boze. -Rozumiem to - rzekla Reggie. - Ale nie sposob juz sie zatrzymac. -Gniewasz sie na mnie, mamo? - spytal Mark. -Tak. Zakazuje ci jesc ciastka przez tydzien. - Poglaskala go po glowie. Przez dluzsza chwile panowala cisza. -Jak sie czuje Ricky? - zainteresowala sie Reggie. -Mniej wiecej tak samo jak ostatnio. Doktor Greenway probuje go obudzic, zeby mogl nacieszyc sie lotem. Ale przed wyjazdem ze szpitala musiano mu dac troche proszkow usypiajacych. -Nie wracam do Memphis, mamo - odezwal sie cicho Mark. -FBI skontaktowalo sie z dzieciecym szpitalem psychiatrycznym w Phoenix, gdzie juz na was czekaja - wyjasnila Reggie. - To dobry szpital. Clint sprawdzil go w piatek. Wszyscy go polecali. -A wiec bedziemy mieszkac w Phoenix? - spytala Dianne. -Tylko do czasu, az wyzdrowieje Ricky. Potem mozecie jechac, d~skad zapragniecie. Kanada. Australia. Nowa Zelandia - prosze ;bardzo. To zalezy tylko od was. Mozecie tez zostac w Phoenix. -Pojedzmy do Australii, mamo. Wciaz sa tam prawdziwi kow- ~o,je. Widzialem ich w jednym filmie. -Koniec z filmami, Mark. - Dianne nie przestawala glaskac go ~o glowie. - Nie byloby nas tutaj, gdybys nie ogladal tylu filmow. y - A telewizja? ~. - Nie. Od dzisiaj bedziesz tylko czytal ksiazki. 410 ~ 411 Zapanowalo milczenie. Reggie nie miala nic wiecej do powiedzenia.Clint byl smiertelnie zmeczony i gotow zasnac na stojaco. Dianne z kolei, po raz pierwszy od tygodnia, odzyskala jasnosc myslenia. Chociaz wciaz przestraszona, opuscila wreszcie ciemne korytarze St. Peter's. Ujrzala slonce i poczula zapach swiezego powietrza. Odzyskala swojego zagubionego pierworodnego, a maly Ricky czul sie coraz lepiej. Wszyscy probowali jej pomoc. Fabryka lamp nalezala do przeszlosci. W ogole nie musiala juz pracowac. Koniec z tandetnymi przyczepami. Koniec z martwieniem sie o zalegle alimenty i nie zaplacone rachunki. Mogla patrzec, jak chlopcy rosna. Mogla wstapic do Stowarzyszenia Rodzicow i Nauczycieli. Mogla kupic sobie nowe ubrania i zajac sie swoimi paznokciami. Na Boga, miala dopiero trzydziesci jeden lat. Przy odrobinie wysilku mogla byc znowu atrakcyjna. Na swiecie nie brakuje mezczyzn. Jakkolwiek mroczna i zdradliwa wydawala sie przyszlosc, z pew- noscia nie okaze sie gorsza od ostatnich siedmiu dni. Ktos musi ustapic. Nalezy jej sie troche odpoczynku. Nie trac wiary, dziecino. -Mysle, ze czas leciec do Phoenix - powiedziala glosno. Reggie usmiechnela sie z ulga. Wyciagnela z teczki umowe, ktora przywiozl Clint. Zlozyla swoj podpis obok podpisow Harry'ego i McThune'a i podala dlugopis Dianne. Mark, znudzony juz lzami i czulosciami, wstal, podszedl do sciany i zaczal ogladac kolorowe fotografie odrzutowcow. -Mysle, ze moglbym zostac pilotem - oznajmil. Reggie wziela od Dianne umowe. - Za chwile wroce - powie- dziala i wyszla, zamykajac za soba drzwi. Trumann az podskoczyl, kiedy ja zobaczyl. Goraca kawa prysnela mu na prawa reke, parzac go bolesnie. Zaklal i wytarl dlon o spodnie. -Spokojnie, Larry - rzekla Reggie. - Wszystko w porzadku. Podpisz sie tutaj. - Podsunela mu umowe pod nos i Trumann zlozyl swoj podpis. Lewis zrobil to samo. -Przygotujcie samolot - polecila. - Swayowie leca do Phoenix. K.O. odwrocil sie i dal znak agentom stojacym przy wejsciu do hangaru. McThune pobiegl w ich strone z innymi rozkazami. Reggie wrocila do biura i zamknela drzwi. Lewis i Trumann uscisneli sobie rece, usmiechajac sie glupkowato, i wlepili wzrok w drzwi biura. -Co teraz? - wymamrotal Trumann. -Ona jest prawnikiem - odparl Lewis. - Wspolpraca z nimi to ciezka sprawa. Do Larry'ego podszedl McThune i wreczyl mu koperte. 412 -To jest wezwanie dla czcigodnego Roya Foltrigga - powiedzialz usmiechem. - Sedzia Roosevelt przygotowal je dzis rano. -W niedziele rano? - zapytal Trumann, biorac papier. -Tak, przywolal w tym celu urzednika do swojego biura. Jest bardzo podniecony perspektywa ponownego zobaczenia Foltrigga w Memphis. Wszyscy trzej zachichotali. -Zostanie doreczone czcigodnemu jeszcze tego ranka - zapewnil Larry. Minute pozniej drzwi sie otworzyly i Clint, Dianne, Mark, a za nim Reggie ruszyli w strone wyjscia. Wlaczono silniki. Agenci rozgladali sie nerwowo na wszystkie strony. Trumann i Lewis od- prowadzili ich do wrot hangaru i staneli. K.O., jak zwykle uprzejmy, podal Dianne dlon, mowiac: -Wszystkiego dobrego, pani Sway. Jason McThune poleci z wami do Phoenix i pomoze zalatwic wszystkie formalnosci. Jestescie cal- kowicie bezpieczni. Prosze mi dac znac, gdybym mogl byc w czyms pomocny. Poslala mu promienny usmiech i uscisnela jego reke. Mark podal mu swoja. -Dzieki, K.O. Byles naprawde okropny - powiedzial z usmie- chem i wszystkim wydalo sie to zabawne. Lewis zasmial sie glosno. -Duzo szczescia, Mark. I zapewniam cie, synu, ze ty byles jeszcze bardziej okropny. -Tak, wiem. Przykro mi z powodu tego wszystkiego. - Podal dlon Trumannowi i odszedl w towarzystwie matki i McThune'a. Reggie i Clint stali przy wrotach hangaru. W ktoryms momencie, juz w polowie drogi do odrzutowca, ~Mark zatrzymal sie nagle. Zamarl, jakby cos go raptem wystraszylo, ?i patrzyl, jak matka wspina sie po schodkach samolotu. W ciagu -ostatnich dwudziestu czterech godzin ani razu nie przyszlo mu do glowy, ze Reggie moze ich zostawic. Uznal po prostu, ze opusci "h dopiero wtedy, kiedy zakonczy sie cala historia. Myslal, ze ~' leci z nimi do Phoenix i bedzie przy nich w nowym szpitalu, poki nie odjada w bezpieczne miejsce. Gdy tak stal - malenka Burka na olbrzymim pasie startowym - nieruchomy i jakby oristernowany, pojal, ze Reggie nie ma obok niego. Zostala tam, teko, z Clintem i ludzmi z FBI. Odwrocil sie powoli i spojrzal na nia, przerazony tym odkryciem. robil dwa kroki w jej strone i sie zatrzymal. Reggie odlaczyla od 413 pozostalej grupki i podeszla do niego. Przykleknela i spojrzala w jegoprzepelnione panika oczy. Mark przygryzl warge. -Nie mozesz z nami leciec, prawda? zapytal cicho i z bojaznia. Chociaz rozmawiali przedtem calymi godzinami, nigdy nie poruszyli tego tematu. Potrzasnela glowa i jej oczy sie zaszklily. Mark otarl lzy wierzchem dloni. Agenci FBI stali w poblizu, lecz nie patrzyli. Po raz pierwszy w zyciu nie wstydzil sie plakac w publicz- nym miejscu. -Ale ja chce, zebys z nami poleciala - rzekl przez zacisniete zeby. -Nie moge, Mark. - Pochylila sie, objela go i przytulila delikatnie. - Nie moge z wami leciec. Lzy splywaly mu po policzkach. -Przepraszam za wszystko. Nie zasluzylas na to. -Ale gdyby sie to nie wydarzylo, nigdy bym cie nie spotkala, Mark. - Pocalowala go w policzek i przytulila mocniej. - Kocham cie, Mark. Bede za toba tesknic. -Nigdy cie juz nie zobacze, prawda? - Jego usta drzaly, a z brody spadla lza. Mowil cicho, pelnym smutku glosem. Reggie zgrzytnela zebami i potrzasnela glowa. -Nie, Mark. Wziela gleboki oddech i wstala. Chciala chwycic go i zabrac do domu, do Mamy Love. Dostalby sypialnie na gorze oraz tyle spaghetti i lodow, ile by tylko zechcial. Zamiast tego skinela glowa w kierunku samolotu, gdzie Dianne stala w drzwiach, czekajac cierpliwie. Mark ponownie otarl policzki. -Nigdy cie nie zobacze - powtorzyl; jakby mowil do siebie, po czym odwrocil sie i sprobowal, bez powodzenia, wyprostowac ramiona. Potem odszedl wolno. Na schodkach samolotu odwrocil sie jeszcze i spojrzal na nia po raz ostatni. Kilka minut pozniej, gdy odrzutowiec odkolowal na koniec pasa startowego, Clint przysunal sie do Reggie i wzial ja za reke. Patrzyli w milczeniu, jak maszyna unosi sie w powietrze i znika w chmurach. Reggie otarla z policzkow lzy. -Chyba naprawde zajme sie nieruchomosciami - powiedziala cicho. - Mam juz tego dosc. -Niezwykly dzieciak - oznajmil jej asystent, podziwiajac chmury. -To boli, Clint. Scisnal mocniej jej dlon. - Wiem. Trumann stanal za nimi i wszyscy troje patrzyli w niebo. Reggie wyciagnela z kieszeni mikrokasete i podala ja mu. - Jest twoja - rzekla. Wzial ja. - Cialo jest w garazu za domem Jerome'a Cliffor- da - dodala, wciaz ocierajac lzy. - East Brookline numer osiemset osiemdziesiat szesc. Trumann odwrocil sie i przylozyl krotkofalowke do ust. Agenci zvskoczyli do samochodow. Reggie i Clint nie poruszyli sie. -Dzieki, Reggie - rzucil Larry, nagle bardzo sie spieszac. Wskazala ruchem glowy na dalekie chmury. - Nie mnie dziekuj. Podziekuj Markowi. KONIEC Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.Warszawa 1996. Wydane II Druk: Zaklady Graficzne w Gdansku This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-11 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/