2146
Szczegóły |
Tytuł |
2146 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2146 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2146 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2146 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STEPHEN KING
Zielona Mila
Cz�� pierwsza
DWIE MARTWE DZIEWCZYNKI
l
Zdarzy�o si� to w roku tysi�c dziewi��set trzydziestym drugim,
kiedy stanowe wi�zienie wci�� mie�ci�o si� w Cold Mountain. I
kiedy by�o tam oczywi�cie krzes�o elektryczne. Wi�niowie
�artowali sobie z niego, tak jak zawsze �artuje si� z rzeczy,
kt�re nas przera�aj�, ale przed kt�rymi nie spos�b uciec.
Nazywali je Star� Iskr�w� albo Wielk� Wy�ymaczk�. Dowcipkowali
na temat wysokich rachunk�w za energi� i o tym, gdzie dyrektor
Moores, kt�ry mia� chor� �on�, usma�y sobie indyka w �wi�to
Dzi�kczynienia. Ci jednak, kt�rzy mieli na nim usi���, bardzo
szybko tracili poczucie humoru. Pracuj�c w Cold Mountain,
przewodniczy�em siedemdziesi�ciu o�miu egzekucjom (tej jednej
liczby jestem ca�kowicie pewien; zapami�tam j� do grobowej deski)
i my�l�, �e do wi�kszo�ci skaza�c�w �wiadomo�� tego, co si�
dzieje, dociera�a dopiero, gdy przywi�zywano im kostki do
masywnych d�bowych n�g Starej Iskr�wy. Uprzytamniali sobie
w�wczas (w ich oczach wida� by�o rodzaj ch�odnej konsternacji),
�e ich w�asne nogi zako�czy�y swoj� karier�. Wci�� kr��y�a w nich
krew, a mi�nie zachowa�y si��, lecz mimo to by�y bezu�yteczne;
nigdy ju� nie mia�y st�pa� po wiejskiej drodze ani zata�czy� z
dziewczyn� w trakcie oblewania stodo�y. Klienci Starej Iskr�wy
dowiadywali si� o swojej �mierci za po�rednictwem n�g. Gdy
wypowiedzieli ju� niezborne i w wi�kszo�ci chaotyczne ostatnie
s�owa, zak�adali�my im na g�ow� czarny jedwabny kaptur. Mia�
zaoszcz�dzi� skaza�com przykrych prze�y�, zawsze jednak
podejrzewa�em, �e tak naprawd� u�ywa si� go ze wzgl�du na nas,
aby�my nie widzieli w ich oczach tego straszliwego przera�enia,
gdy zdawali sobie spraw�, �e umr� ze zgi�tymi kolanami. Cele
�mierci znajdowa�y si� w Cold Mountain wy��cznie w bloku E,
oddalonym nieco od pozosta�ych czterech i cztery razy od nich
mniejszym. By� zbudowany z ceg�y, nie z desek, i kryty okropnym
metalowym dachem, kt�ry po�yskiwa� w letnim s�o�cu niczym
wytrzeszczone oko szale�ca. W �rodku by�o sze�� cel - trzy po
jednej i trzy po drugiej stronie szerokiego korytarza - wszystkie
prawie dwa razy wi�ksze od cel w innych blokach. I wszystkie
pojedyncze. Zakwaterowanie jak na wi�zienne warunki (zw�aszcza
w latach trzydziestych) by�o wspania�e, ale lokatorzy ch�tnie
zamieniliby si� na kt�r�kolwiek z innych cel. Wierzcie mi, na
pewno by si� zamienili. W czasie gdy pe�ni�em funkcj� kierownika
bloku, ani razu nie mieli�my zaj�tych wszystkich sze�ciu cel -
dzi�ki Bogu i za to. W najgorszym momencie go�cili�my czworo
skazanych, czarnych i bia�ych (w Cold Mountain nie istnia�a
segregacja w�r�d truposz�w) i mieli�my z nimi prawdziwe skaranie
boskie. By�a w�r�d nich i kobieta, Beverly McCall, czarna jak as
pik i pi�kna jak grzech, kt�rego nigdy nie mia�o si� odwagi
pope�ni�. Nie mia�a m�owi za z�e, �e od sze�ciu lat regularnie
j� t�uk�, nie zamierza�a mu jednak darowa� jednego skoku w bok.
Dowiedziawszy si�, �e j� zdradza, zaczeka�a wieczorem u szczytu
schod�w prowadz�cych do ich mieszkania nad zak�adem fryzjerskim
na nieszcz�snego Lestera McCalla, przez przyjaci� (i zapewne
przez swoj� nader chwilow� kochank�) zwanego Kosiarzem, i kiedy
zdj�� do po�owy palto, wypru�a z niego flaki. Zrobi�a to jedn�
z osobistych brzytew Kosiarza. Na dwa dni przed wyznaczonym
terminem egzekucji wezwa�a mnie do celi i oznajmi�a, �e we �nie
odwiedzi� j� afryka�ski duchowy ojciec. Nakaza� jej odrzuci�
nazwisko nadane w niewoli i umrze� pod prawdziwym, kt�re brzmia�o
Matuomi. Takie by�o jej �yczenie: chcia�a, �eby nakaz egzekucji
wystawiono na nazwisko Beverly Matuomi. Rozumiem, �e duchowy
ojciec nie nada� jej �adnego imienia, w ka�dym razie �adnego,
kt�re zdo�a�aby poj��. Zapewni�em j�, �e oczywi�cie, w porz�dku,
jak najbardziej. D�ugie lata, kt�re sp�dzi�em w roli klawisza,
nauczy�y mnie, �e skaza�cowi odmawia si� tylko wtedy, kiedy jest
to absolutnie konieczne. W przypadku Beverly Matuomi i tak nie
mia�o to wi�kszego znaczenia. Nazajutrz ko�o trzeciej po po�udniu
zadzwoni� do nas gubernator i zamieni� jej wyrok na do�ywocie w
Zak�adzie Penitencjarnym dla Kobiet w Grassy Valley - same
penitencjariuszki i ani jednego penisa, jak mawiali�my w tamtym
czasie. Musz� przyzna�, �e cieszy�em si�, kiedy za biurkiem
oficera dy�urnego okr�g�y ty�eczek Bev skr�ci� w lewo zamiast w
prawo. Po trzydziestu pi�ciu latach - co najmniej trzydziestu
pi�ciu - zobaczy�em jej nekrolog w gazecie, a nad nim fotografi�
przedstawiaj�c� poci�g�� czarn� twarz, z chmur� bia�ych w�os�w
i w okularach ze sztucznymi brylancikami po bokach. To by�a
Beverly. Ostatnie dziesi�� lat �ycia sp�dzi�a na wolno�ci,
napisano w notatce, i praktycznie sama prowadzi�a niewielk�
bibliotek� w prowincjonalnym miasteczku Raines Falls. Uczy�a
r�wnie� w szk�ce niedzielnej i wszyscy bardzo j� lubili.
BIBLIOTEKARKA ZMAR�A NA ATAK SERCA, brzmia� tytu�, ni�ej za�,
jakby po namy�le, dodano mniejsz� czcionk�: "Sp�dzi�a dwadzie�cia
lat w wi�zieniu za morderstwo". Nie zmieni�y si� tylko jej oczy,
szeroko otwarte i p�on�ce za wysadzanymi brylancikami okularami.
To by�y oczy kobiety, kt�ra, gdyby okaza�o si� to konieczne,
nawet teraz, po siedemdziesi�tce, wyj�aby bez wahania brzytw�
z b��kitnego s�oiczka z p�ynem dezynfekcyjnym. Morderczyni� mo�na
pozna� zawsze, tak�e wtedy, kiedy osiedla si� w ma�ym sennym
miasteczku jako bibliotekarka. Mo�na, je�li kto� mia� styczno��
z mordercami tak d�ugo jak ja. Tylko raz w �yciu zada�em sobie
pytanie, co ja tam robi�. I to jest chyba pow�d, dla kt�rego
pisz� teraz te s�owa. Szeroki korytarz wy�o�ony by� linoleum
koloru przejrza�ych limon i dlatego to, co w innych wi�zieniach
zwie si� Ostatni� Mil�, my w Cold Mountain nazywali�my Mil�
Zielon�. Nasza mia�a od pocz�tku do ko�ca oko�o sze��dziesi�ciu
d�ugich krok�w i bieg�a z po�udnia na p�noc. Na pocz�tku
znajdowa�a si� izolatka. Na ko�cu mo�na by�o skr�ci� w lewo lub
w prawo. Skr�t w lewo oznacza� �ycie - je�li nazwa� �yciem to,
co dzia�o si� na spieczonym s�o�cem spacerniaku, a wiele os�b tak
to nazywa�o; wiele os�b sp�dzi�o tutaj d�ugie lata i jako� im to
nie zaszkodzi�o. Z�odzieje, podpalacze i maniacy seksualni
prowadzili tu swoje rozmowy, chodzili na spacery i ubijali swoje
ma�e interesy. Skr�t na prawo to by�o co� zupe�nie innego.
Najpierw wchodzi�o si� do mojego gabinetu (w kt�rym dywan by�
r�wnie� zielony, co od dawna chcia�em zmieni�, lecz nie mog�em
si� jako� zmobilizowa�) i mija�o biurko; po jego lewej stronie
znajdowa�a si� flaga ameryka�ska, a po prawej flaga stanu.
Naprzeciwko by�o dwoje drzwi. Jedne prowadzi�y do ma�ej ubikacji,
z kt�rej korzystali�my ja oraz inni stra�nicy z bloku E (a
czasami nawet dyrektor Moores), drugie do czego� w rodzaju szopy.
Tam w�a�nie ko�czy� swoj� drog� ten, kto przeszed� Zielon� Mil�.
Drzwi by�y niewielkie - przechodz�c przez nie, pochyla�em g�ow�,
a John Coffey musia� autentycznie przykucn�� i z trudem si�
przecisn��. Wychodzi�o si� na ma�y podest, a potem po trzech
betonowych schodkach na d�. Pomieszczenie by�o obskurne i bez
ogrzewania, z pod�og� z sosnowych desek i metalowym dachem,
podobnym do tego, kt�ry kry� ca�y blok. W lecie panowa�a tu
niezno�na spiekota, a w zimie taki ch��d, �e widzia�o si� w�asny
oddech. Podczas egzekucji Elmera Manfreda - by�o to chyba w lipcu
lub sierpniu tysi�c dziewi��set trzydziestego - zemdla�o nam
dziewi�ciu �wiadk�w. Lewa strona szopy by�a stron� �ycia.
Przechowywano tam �opaty i kilofy (umieszczone w specjalnych
stojakach i zabezpieczone �a�cuchami, niczym karabiny), a tak�e
odzie� i materia�y, worki z nasionami ro�lin, kt�re siali�my na
wiosn� w ogr�dkach, rolki papieru toaletowego, palety z
p�fabrykatami do wi�ziennego warsztatu �lusarskiego... nawet
worki z wapnem do wytyczania boiska baseballowego i futbolowego -
wi�niowie grali na tak zwanym Pastwisku i rozgrywane w jesienne
popo�udnia mecze by�y zawsze wielkim wydarzeniem. Po prawej
stronie - ponownie �mier�. Stara Iskr�wa sta�a na drewnianym
podwy�szeniu w po�udniowo-wschodnim rogu szopy; mia�a masywne
d�bowe nogi i szerokie d�bowe oparcia, kt�re wch�ania�y pot
przera�onych skaza�c�w w ostatnich minutach ich �ycia. Na oparciu
z ty�u zawieszony by� zwykle metalowy he�m, przypominaj�cy
czapeczk� jakiego� ma�ego weso�ego robota z komiksu o Kr�liku
Rogersie. Pod��czony do niego kabel znika� w gazobetonowej
�cianie za krzes�em. Z boku sta�o ocynkowane wiadro. Gdyby kto�
mia� ochot� do niego zajrze�, zobaczy�by w �rodku g�bk� przyci�t�
tak, aby dok�adnie pasowa�a do metalowego he�mu. Przed egzekucj�
zanurzano j� w s�onej wodzie, �eby lepiej przewodzi�a �adunek
pr�du sta�ego, kt�ry p�yn�� przez kabel, przez g�bk� i przez m�zg
skazanego.
2
Rok tysi�c dziewi��set trzydziesty drugi by� rokiem Johna
Coffeya. Szczeg�y s� w gazetach - mo�e je tam odnale�� ka�dy,
kogo to interesuje i ma wi�cej si� od pewnego bardzo starego
cz�owieka, do�ywaj�cego swych dni w domu opieki w Georgii. To
by�a gor�ca jesie�, pami�tam, naprawd� bardzo gor�ca: pa�dziernik
nie r�ni� si� prawie od sierpnia, a �ona dyrektora, Melinda,
trafi�a na jaki� czas do szpitala w Indianoli. Przechodzi�em
wtedy najgorsz� w swoim �yciu infekcj� dr�g moczowych, nie a� tak
powa�n�, �ebym sam wyl�dowa� w szpitalu, ale wystarczaj�co
paskudn�, bym pragn�� �mierci za ka�dym razem, gdy szed�em si�
odla�. To by�a jesie� Eduarda Delacroix, ma�ego �ysawego Francuza
z mysz�, kt�ra pojawi�a si� w lecie i wykonywa�a t� sprytn�
sztuczk� ze szpul�. Przede wszystkim jednak by�a to jesie�, kiedy
na blok E przyby� John Coffey, skazany na �mier� za gwa�t i
zamordowanie bli�niaczek Detterick�w. Na ka�dej zmianie mieli�my
czterech albo pi�ciu stra�nik�w, lecz wi�kszo�� z nich nigdy nie
zagrza�a u nas d�u�ej miejsca. Dean Stanton, Harry Terwilliger
i Brutus Howell (ludzie m�wili na niego "Brutal", ale tylko
�artem, bo facet mimo swojej pot�nej postury nie skrzywdzi�by,
gdyby nie musia�, muchy) dzisiaj ju� nie �yj�, podobnie jak Percy
Wetmore, kt�ry by� naprawd� brutalny... a przy tym g�upi. Percy
nie powinien w og�le pracowa� na naszym bloku, gdzie wredny
charakter do niczego si� nie przydaje i mo�e przysporzy� jedynie
k�opot�w, by� jednak przez swoj� �on� spokrewniony z gubernatorem
i dlatego zosta�. To w�a�nie Percy Wetmore wprowadzi� Coffeya na
blok, zapowiadaj�c go okrzykiem, kt�ry rzekomo nale�a� tutaj do
tradycji: "Idzie truposz! Idzie do nas truposz!". Pa�dziernik czy
nie, wci�� by�o gor�co jak w piekle. Drzwi na spacerniak
otworzy�y si� i w prostok�cie jasnego �wiat�a stan�� najwi�kszy
facet, jakiego w �yciu widzia�em, no, mo�e z wyj�tkiem kilku
koszykarzy, kt�rych ogl�dam czasem w telewizji w "Centrum
Rekreacji" tego domu dla �lini�cych si� starc�w, gdzie w ko�cu
wyl�dowa�em. Na r�kach i pot�nej piersi mia� za�o�one �a�cuchy,
a na nogach kajdany, po��czone kolejnym �a�cuchem, kt�ry brz�cza�
niczym kaskady monet, sun�c po zielonym linoleum mi�dzy celami.
Z jednej strony eskortowa� go Percy Wetmore, z drugiej chudy,
ma�y Harry Terwilliger i obaj wygl�dali jak dzieci, prowadz�ce
schwytanego w lesie nied�wiedzia. Przy Coffeyu nawet Brutus
Howell wygl�da� jak dzieciak, a Brutus mia� ponad sze�� st�p
wzrostu i umi�nion� klatk� i przez jaki� czas, p�ki nie zawali�
sesji i nie wr�ci� do domu w g�ry, gra� jako napastnik w dru�ynie
futbolowej uniwersytetu stanu Luizjana. John Coffey by� czarny,
podobnie jak wi�kszo�� m�czyzn, kt�rzy przed �mierci� w
obj�ciach Starej Iskr�wy sp�dzali jaki� czas na bloku E. Ma sze��
st�p i osiem cali wzrostu, nie przypomina� jednak wcale gibkich
koszykarzy z telewizora - mia� szerokie bary i olbrzymi� klatk�,
obudowan� ze wszystkich stron mi�niami. Dali mu najwi�ksze
drelichy, jakie uda�o si� znale�� w magazynie, lecz mimo to
mankiety spodni si�ga�y po�owy jego �ylastych i pokiereszowanych
�ydek, koszula nie dopina�a si� na piersi, a r�kawy ko�czy�y
gdzie� na przedramionach. W wielkiej r�ce mi�tosi� czapk�, kt�ra
te� by�a za ma�a; na jego ogolonej mahoniowej czaszce
przypomina�aby cyklist�wk�, jak� nosi ma�pka kataryniarza, z t�
r�nic�, �e by�a niebieska, nie czerwona. Wydawa�o si�, �e mo�e
zerwa� kr�puj�ce go �a�cuchy z tak� sam� �atwo�ci�, z jak� zrywa
si� wst��k� z gwiazdkowego prezentu, ale gdy spojrza�e� mu w
twarz, wiedzia�e�, �e nic takiego si� nie zdarzy. Nie malowa�a
si� na niej g�upota - cho� do takiego w�a�nie wniosku doszed�
Percy i zacz�� go wkr�tce nazywa� mato�em - lecz zagubienie.
Wci�� si� rozgl�da�, jakby chcia� odgadn��, gdzie si� znajduje.
A mo�e nawet, kim jest. W pierwszej chwili pomy�la�em, �e wygl�da
jak czarny Samson... ale po tym, jak Dalila ostrzyg�a go swoj�
zdradzieck� r�czk� i pozbawi�a ca�ej rado�ci �ycia. - Idzie
truposz! - powt�rzy� Percy, ci�gn�c za sob� tego nied�wiedzia
zakutego w ludzkie kajdanki, tak jakby naprawd� wierzy�, �e
zdo�a�by go ruszy� z miejsca, gdyby Coffey uzna�, �e nie p�jdzie
ani kroku dalej. Harry w og�le si� nie odzywa�, ale mia�
zak�opotan� min�. - Idzie tru... - Dosy� tego dobrego -
przerwa�em mu. Siedzia�em na pryczy w celi przeznaczonej dla
Coffeya. Wiedzia�em oczywi�cie o jego przyje�dzie i czeka�em,
�eby go powita� i zapozna� z regulaminem, lecz a� do tej chwili
nie mia�em poj�cia, �e jest taki wielki. Percy obrzuci� mnie
spojrzeniem zdradzaj�cym, �e wszyscy wiedz�, jaki ze mnie dupek
(z wyj�tkiem naturalnie tego wielkiego manekina, kt�ry wiedzia�
wy��cznie, jak gwa�ci� i mordowa� ma�e dziewczynki), nie odezwa�
si� jednak ani s�owem. Ca�a tr�jka stan�a przed otwartymi
drzwiami celi, a ja skin��em g�ow� Harry'emu. - Na pewno chcesz
zosta� z nim razem w celi, szefie? - zapyta�. Niecz�sto s�ysza�em
niepok�j w g�osie Harry'ego; by� tu razem ze mn� podczas buntu
przed sze�ciu albo siedmiu laty i ani razu nie straci� zimnej
krwi, nawet kiedy zacz�y kr��y� plotki, �e niekt�rzy z wi�ni�w
maj� bro�. - Czy b�d� mia� z tob� jakie� k�opoty, du�y? -
zapyta�em, siedz�c na pryczy i staraj�c si� nie pokazywa� po
sobie b�lu: infekcja, o kt�rej wspomnia�em, nie dokucza�a mi
jeszcze tak bardzo, ale nie by�o mi lekko, mo�ecie wierzy�.
Coffey pokr�ci� powoli g�ow� - w lewo i w prawo - i z powrotem
spojrza� na wprost. Kiedy ju� utkwi� we mnie wzrok, ani na chwil�
go nie oderwa�. Harry trzyma� w d�oni jego papiery. - Daj mu te
dokumenty - powiedzia�em. - W�� mu do r�ki.
Harry wykona� polecenie. Olbrzym zacisn�� na nich palce niczym
lunatyk. - Teraz ty mi je daj, du�y - rozkaza�em i Coffey zrobi�
to, pobrz�kuj�c �a�cuchami. Wchodz�c do celi musia� schyli�
g�ow�. Zerkn��em na formularz, g��wnie po to, �eby sprawdzi�, czy
jego wzrost jest udokumentowanym faktem, a nie optyczn� iluzj�.
By� faktem: sze�� st�p i osiem cali. Wag� oceniono na dwie�cie
osiemdziesi�t funt�w, ale zrobiono to chyba na oko; wed�ug mnie
musia� mie� co najmniej trzysta dwadzie�cia, a mo�e nawet trzysta
pi��dziesi�t. W rubryce "blizny i znaki szczeg�lne" stary
Magnusson z dzia�u rejestracji wpisa� drukowanymi literami tylko
jedno s�owo: LICZNE. Podnios�em wzrok. Coffey przesun�� si�
troch� na bok i zobaczy�em, �e Harry stoi po drugiej stronie
korytarza, obok celi Delacroix, kt�ry przed przyjazdem Coffeya
by� naszym jedynym wi�niem. Del by� drobnym �ysawym m�czyzn�
o zatroskanej twarzy ksi�gowego, kt�ry zdaje sobie spraw�, �e
wkr�tce wyjd� na jaw jego machinacje. Oswojona mysz siedzia�a mu
na ramieniu. Percy Wetmore zajrza� do celi, kt�r� obejmowa�
w�a�nie w posiadanie John Coffey. Wyj�� ju� wcze�niej z
wykonanego na miar� olstra swoj� hikorow� pa�k� i uderza� ni�
teraz w otwart� d�o� jak kto�, kto chce si� pobawi� ulubion�
zabawk�. Nagle poczu�em, �e nie mog� znie�� d�u�ej jego
obecno�ci. Mo�e sprawi� to niezwyk�y o tej porze roku upa�, mo�e
infekcja, kt�ra pali�a mnie �ywym ogniem w kroczu i nie pozwala�a
znie�� dotyku flanelowej bielizny, a mo�e �wiadomo��, �e
egzekucj� tego czarnego faceta poprowadzi idiota, kt�ry
najwyra�niej chcia� go najpierw troch� ociosa�. By� mo�e sprawi�y
to wszystkie te trzy rzeczy naraz. Tak czy inaczej zapomnia�em
na kr�tk� chwil� o politycznych koneksjach Wetmore'a. - Trzeba
pom�c przy przeprowadzce ambulatorium, Percy - powiedzia�em. -
Tym zajmuje si� Bili Dodge.
- Wiem, �e si� tym zajmuje - stwierdzi�em. - Id� mu pom�. - To
nie nale�y do moich obowi�zk�w - odpar� Percy. - Do moich
obowi�zk�w nale�y pilnowanie tego z�amasa. - S�owem "z�amas",
kt�re stanowi�o skr�t okre�lenia "kutas z�amany", Percy zwyk�
okre�la� du�ych m�czyzn. Nie lubi� ich. Nie by� tak chudy jak
Harry Terwilliger, ale natura posk�pi�a mu wzrostu. Upierdliwy
facet, jeden z tych, kt�rzy ch�tnie wszczynaj� b�jki, zw�aszcza
kiedy wiadomo z g�ry, �e przeciwnik nie ma �adnych szans. W
dodatku bardzo czu�y na punkcie swoich w�os�w. Bez przerwy je
czesa�. - W takim razie spe�ni�e� ju� sw�j obowi�zek -
o�wiadczy�em. - Id� do ambulatorium. Percy wysun�� do przodu
doln� warg�. Bili Dodge i jego ludzie d�wigali pud�a, po�ciel,
nawet �elazne ��ka; ca�e ambulatorium przenoszono do nowego
drewnianego baraku po zachodniej stronie wi�zienia. Upa� i ci�ka
fizyczna robota. Percy Wetmore nie lubi� ani jednego, ani
drugiego. - Maj� tylu ludzi, ile trzeba - mrukn��.
- Wi�c id� tam i udawaj, �e jeste� szefem - powiedzia�em,
podnosz�c g�os. Zobaczy�em, �e Harry si� krzywi, ale wcale si�
tym nie przej��em. Je�li gubernator ka�e dyrektorowi Mooresowi
wyrzuci� mnie za to, �e nacisn��em na odcisk temu palantowi, kogo
wyznacz� na moje miejsce? Wetmore'a? Wolne �arty. - Naprawd� nie
obchodzi mnie, co b�dziesz robi�, Percy, pod warunkiem �e jaki�
czas ci� tu nie b�dzie. Przez chwil� my�la�em, �e si� zbuntuje
i b�d� musia� si� z nim u�era�, maj�c tu� obok siebie Coffeya,
kt�ry sta� przez ca�y czas bez ruchu niczym najwi�kszy na �wiecie
zepsuty zegar. Ale Percy wsadzi� swoj� pa�k� do olstra - tego
g�upiego megaloma�skiego gad�etu - i ruszy� dumnym krokiem do
wyj�cia. Nie pami�tam, kt�ry ze stra�nik�w pe�ni� tego dnia dy�ur
za biurkiem - pewnie jeden z ��todziob�w, co to nigdy nie
zagrzali u nas d�ugo miejsca - ale Percy'emu nie spodoba� si�
chyba wyraz jego twarzy. - Przesta� szczerzy� z�by, gamoniu, bo
ci je powybijam - warkn��, przechodz�c obok niego. Zabrz�cza�y
klucze, korytarz o�wietli�a na chwil� smuga dziennego �wiat�a i
Percy Wetmore przynajmniej na jaki� czas da� nam od siebie
odpocz��. Mysz Francuza przebiega�a z jego jednego ramienia na
drugie, poruszaj�c swoimi male�kimi w�sikami. - Spok�j, Panie
Dzwoneczku - szepn�� Delacroix i mysz przystan�a na lewym
ramieniu, zupe�nie jakby rozumia�a, co do niej m�wi. - Nie ruszaj
si� i sied� cicho. - Jego �piewny luizja�ski akcent sprawi�, �e
te proste s�owa zabrzmia�y jako� egzotycznie, z cudzoziemska. -
Po�� si�, Del - powiedzia�em. - Odpocznij sobie. Ciebie te� nie
powinno to interesowa�. Delacroix pos�ucha� mnie. Zgwa�ci� i
zabi� m�od� dziewczyn�, a potem porzuci� jej cia�o za budynkiem,
w kt�rym mieszka�a, obla� je naft� i podpali�, wyobra�aj�c sobie
naiwnie, �e usunie w ten spos�b dowody zbrodni. Od ognia zaj��
si� ca�y dom i w po�arze zgin�o sze�� kolejnych os�b, w tym
dwoje dzieci. By�a to jedyna zbrodnia, kt�r� pope�ni�, i teraz
pozosta� po prostu �agodnym m�czyzn� o zatroskanej twarzy,
�ysinie na czubku g�owy i potarganych w�osach zachodz�cych na
ko�nierzyk koszuli. Wkr�tce mia� zasi��� na Starej Iskr�wie, a
Stara Iskr�wa mia�a po�o�y� kres jego �yciu... lecz to co�, co
dokona�o owej okropnej zbrodni, dawno znikn�o i teraz Delacroix
le�a� spokojnie na swojej pryczy, pozwalaj�c biega� po sobie
swemu ma�emu popiskuj�cemu kompanowi. Na sw�j spos�b to w�a�nie
by�o najgorsze; Stara Iskr�wa nigdy nie wypala�a tego, co tkwi�o
w ich wn�trzu, a �rodki, kt�re im dzisiaj wstrzykuj�, nigdy tego
nie usypiaj�. To co� opuszcza ich cia�o i przesiada si� na kogo�
innego, a my zabijamy �upin�, w kt�rej nie ko�acze si� ju� �ycie.
- Czy b�dziesz grzeczny, je�li pozwol� Harry'emu ci� rozku�? -
zapyta�em olbrzyma. Kiwn�� g�ow� - w podobny spos�b, w jaki ni�
przedtem pokr�ci� - w d�, do g�ry i z powrotem do pozycji na
wprost. Ani na chwil� nie odrywa� ode mnie swoich dziwnych oczu.
By� w nich jaki� spok�j, ale niekoniecznie taki, kt�ry wzbudza�by
bezwarunkowe zaufanie. Da�em znak Harry'emu, kt�ry podszed� i
rozpi�� �a�cuchy. Nie okazywa� teraz cienia strachu, chocia�
kl�cza� mi�dzy pot�nymi niczym pnie drzew nogami Coffeya,
zdejmuj�c kajdany z jego kostek. To rozwia�o troch� moje obawy.
Harry'ego denerwowa� Percy, a ja wierzy�em w jego intuicj�.
Wierzy�em w intuicj� wszystkich moich sta�ych pracownik�w z
wyj�tkiem Percy'ego. Mia�em przygotowan� kr�tk� mow�, kt�rej
wys�uchiwali wszyscy nowo przybyli, waha�em si� jednak, czy
wyg�osi� j� Coffeyowi, tak dalece odbiega� od normy, nie tylko
z powodu swego wzrostu. Kiedy Harry si� cofn�� (Coffey sta�
nieruchomo podczas ca�ej ceremonii rozkuwania, �agodny jak
perszeron), przyjrza�em si� swojemu nowemu lokatorowi i
postuka�em kciukiem w podk�adk� do papier�w. - Potrafisz m�wi�,
du�y?
- Tak, prosz� pana szefa, potrafi� m�wi� - odpar�. Mia� g��boki,
dudni�cy cicho g�os, kt�ry przywodzi� na my�l dopiero co w��czony
silnik traktora. Nie zaci�ga�, jak czyni to typowy Po�udniowiec,
w jego wymowie by�y jednak pewne po�udniowe nalecia�o�ci, kt�re
p�niej zauwa�y�em. Tak jakby mieszka� na Po�udniu, ale z niego
nie pochodzi�. Nie m�wi� ani jak analfabeta, ani jak cz�owiek
wykszta�cony. Jego spos�b wys�awiania si� by�, podobnie jak wiele
innych rzeczy, kompletn� zagadk�. Najbardziej niepokoi�y mnie
jego oczy - widoczny w nich rodzaj spokojnej nieobecno�ci, tak
jakby przez wi�kszo�� czasu przebywa� zupe�nie gdzie indziej. -
Nazywasz si� John Coffey.
- Tak, prosz� pana szefa, tak jak nap�j, tylko inaczej si� pisze.
- To znaczy, �e potrafisz pisa�? Pisa� i czyta�?
- Tylko w�asne nazwisko, szefie.
Westchn��em, po czym uraczy�em go kr�tk� wersj� swojej mowy. Ju�
wtedy doszed�em do wniosku, �e nie b�dzie sprawia� �adnych
k�opot�w - w czym jednocze�nie si� myli�em i mia�em racj�. -
Nazywam si� Paul Edgecombe - oznajmi�em. - Jestem kierownikiem
bloku E, naczelnym stra�nikiem. Je�li b�dziesz ode mnie czego�
chcia�, popro� mnie po nazwisku. Je�li mnie tu nie b�dzie, popro�
tego drugiego stra�nika. Nazywa si� Harry Terwilliger. Albo pana
Stantona lub Howella. Rozumiesz? Coffey kiwn�� g�ow�.
- Nie spodziewaj si�, �e dostaniesz cokolwiek, na co masz ochot�,
dop�ki nie uznamy, �e rzeczywi�cie tego potrzebujesz. To nie jest
hotel. Jasne? Ponownie pokiwa� g�ow�.
- To spokojne miejsce, du�y, niepodobne do reszty wi�zienia. Mamy
tutaj tylko ciebie i Delacroix. Nie b�dziesz pracowa�; wi�kszo��
czasu sp�dzisz po prostu w celi. Dzi�ki temu b�dziesz m�g� sobie
wszystko przemy�le�. - Na my�lenie mieli na og� a� za du�o
czasu, ale tego mu nie powiedzia�em. - Nieraz, je�li jest spok�j,
puszczamy radio. Lubisz radio? Pokiwa� g�ow�, ale niezbyt pewnie,
jakby nie bardzo wiedzia�, o czym m�wi�. Odkry�em potem, �e tak
by�o rzeczywi�cie; Coffey poznawa� pewne rzeczy, gdy si� z nimi
ponownie styka�, potem jednak zupe�nie o nich zapomina�. Zna�
bohater�w Our Gal Sunday, ale nie pami�ta� zbyt dobrze, czego
dokonali w ostatnim odcinku. - Je�li b�dziesz grzeczny,
dostaniesz na czas posi�ki, nigdy nie trafisz do izolatki na
ko�cu korytarza ani nie b�dziesz musia� nosi� jednego z tych
p��ciennych ubranek, kt�re zapinaj� si� z ty�u. Masz dwie godziny
na spacer od czwartej do sz�stej po po�udniu opr�cz sob�t, kiedy
nasi pozostali pensjonariusze rozgrywaj� mecz futbolu. Je�li jest
kto�, kto chce ci� odwiedzi�, b�dzie m�g� to zrobi� w niedziel�
po po�udniu. Masz kogo� takiego, Coffey? Potrz�sn�� g�ow�.
- Nikogo, prosz� pana szefa.
- Mo�e odwiedzi ci� adwokat?
- Ju� go chyba nie zobacz� - stwierdzi�. - Dali mi go na kredyt.
Nie wierz�, �eby t�uk� si� tu do mnie w te g�ry. Przyjrza�em mu
si� baczniej, �eby sprawdzi�, czy nie robi sobie przypadkiem
�art�w, ale nie sprawia� takiego wra�enia. I w gruncie rzeczy
wcale si� tego nie spodziewa�em. Apelacje nie by�y dla kogo�
takiego jak John Coffey; w ka�dym razie nie w tamtych czasach;
tacy jak on mieli swoje pi�� minut w s�dzie, a potem �wiat
zapomina� o nich a� do dnia, kiedy w gazecie ukazywa�a si� ma�a
notatka o tym, �e przez takiego to a takiego faceta puszczono
troch� pr�du ko�o p�nocy. Kogo�, kto mia� �on�, dzieci albo
przyjaci�, z kt�rymi chcia� si� spotka� w niedziel�, �atwiej
by�o trzyma� w ryzach, je�li wydawa� si� krn�brny. Coffey nie
sprawia� wra�enia krn�brnego i bardzo mnie to cieszy�o, poniewa�
by� taki cholernie wielki. Unios�em si� nieco na pryczy, a potem
doszed�em do wniosku, �e poczuj� si� chyba lepiej, je�li wstan�.
Kiedy to zrobi�em, Coffey cofn�� si� z szacunkiem i spl�t� r�ce
na brzuchu. - Mo�esz mie� tutaj �atwe albo trudne �ycie, du�y,
wszystko zale�y od ciebie. Mo�esz r�wnie� u�atwi� �ycie nam
wszystkim, poniewa� w gruncie rzeczy sprowadza si� to do tego
samego. B�dziemy ci� traktowa� tak, jak na to zas�u�ysz. Masz
jakie� pytania? - Czy po kolacji na korytarzu pali si� �wiat�o? -
zapyta�, jakby tylko na to czeka�. Zamruga�em oczyma. Nowo
przybyli zadawali mn�stwo dziwnych pyta� - jednego z nich
interesowa�y rozmiary cyck�w mojej �ony - nikt jednak nie zapyta�
jeszcze o co� takiego. Coffey u�miechn�� si� z lekkim
za�enowaniem, tak jakby wiedzia�, �e wezm� go za g�upka, ale nie
m�g� si� powstrzyma�. - Czasami boj� si� ciemno�ci - wyja�ni�. -
Zw�aszcza w nowym miejscu. Przyjrza�em mu si� - samym jego
rozmiarom - i dziwnie mnie uj��. Ci ludzie potrafi� wzruszy�; nie
widzi si� ich w najgorszym momencie, kiedy wykuwaj� sw�j horror
niczym demony w piekielnej ku�ni. - Tak, pali si� - odpar�em. -
Od dziewi�tej wiecz�r a� do pi�tej rano na ca�ej Mili �wieci si�
po�owa wszystkich �ar�wek. - Nagle zda�em sobie spraw�, �e nie
ma najprawdopodobniej bladego poj�cia, o czym m�wi�: nie
odr�nia� Zielonej Mili od b�ota znad Missisipi. - To znaczy na
korytarzu - doda�em. Coffey pokiwa� z ulg� g�ow�. Przez chwil�
nie by�em pewien, czy wie, co to jest korytarz, ale widzia� chyba
dwustuwatowe �ar�wki w drucianych os�onach. A potem zrobi�em co�,
czego nie zrobi�em dot�d wobec �adnego wi�nia - poda�em mu r�k�.
Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Mo�e dlatego, �e zapyta� o te
�wiat�a? Harry Terwilliger zamruga� oczyma, tyle tylko wam
powiem. Coffey uj�� z zadziwiaj�c� delikatno�ci� moj� r�k�, kt�ra
w ca�o�ci znikn�a w jego d�oni, i to by�o wszystko. Mia�em
kolejn� �m� w butelce. Zrobili�my, co do nas nale�a�o. Wyszed�em
z celi. Harry zamkn�� drzwi i przekr�ci� klucze w obu zamkach.
Coffey sta� przez kilka chwil w miejscu, jakby nie wiedzia�, co
ze sob� zrobi�, a potem usiad� na pryczy, spl�t� swoje d�onie
olbrzyma mi�dzy kolanami i pochyli� g�ow� jak cz�owiek, kt�ry si�
modli albo kogo� op�akuje. P�niej powiedzia� co� ze swoim
dziwnym, prawie po�udniowym akcentem. Nie wiedzia�em w�wczas, co
zrobi� - nie trzeba wiedzie�, jak� zbrodni� pope�ni� cz�owiek,
�eby go �ywi� i przygotowa� do momentu, gdy b�dzie musia� sp�aci�
sw�j d�ug - ale s�ysz�c to poczu�em, jak przechodzi mnie dreszcz.
- Nie mog�em nic pom�c, szefie - powiedzia�. - Pr�bowa�em to
cofn��, ale by�o za p�no.
3
- B�dziesz mia� jeszcze k�opoty z Percym - oznajmi� Harry, kiedy
wracali�my korytarzem do mojego gabinetu. Dean Stanton, kto� w
rodzaju mojego drugiego zast�pcy (oficjalnie nie mieli�my takiej
funkcji - Percy Wetmore naprawi�by to niedopatrzenie w mgnieniu
oka), siedzia� przy moim biurku, wpisuj�c dane do akt. Ja sam
nigdy nie mia�em do tego serca. Nie podni�s� nawet wzroku, gdy
weszli�my, wsun�� tylko g��biej na nos okulary i wr�ci� do swojej
papierkowej roboty. - Mam k�opoty z tym dzi�cio�em, odk�d tu si�
pojawi� - odpar�em, ostro�nie odci�gaj�c materia� spodni od
krocza i krzywi�c si� z b�lu. - S�ysza�e�, co krzycza�,
wprowadzaj�c tego wielkoluda na blok? - Nie mog�em nie s�ysze� -
stwierdzi� Harry. - Szed�em tu� obok niego. - Ja siedzia�em
wtedy w kiblu, ale te� dobrze s�ysza�em - mrukn�� Dean. Wzi�� do
r�ki kartk� papieru, podni�s� j� do �wiat�a (zobaczy�em, �e
opr�cz napisanego na maszynie tekstu jest na niej �lad po kubku
z kaw�) i wyrzuci� do kosza. - "Idzie truposz". Musia� to
wyczyta� w jednym z tych pism, kt�re tak go rajcuj�.
Prawdopodobnie w�a�nie tak by�o. Percy Wetmore okaza� si�
zagorza�ym czytelnikiem "Argosy", "Stag" i "Men's Adventure". W
ka�dym numerze by�a tam, jak si� zdaje, jaka� wi�zienna
historyjka i Percy czyta� j� z wypiekami na twarzy niczym
prowadz�cy badania naukowiec. Mia�o si� wra�enie, �e szuka w
�yciu jakich� wskaz�wek i uzna�, �e te pisma s� najlepszym
�r�d�em informacji. Przyszed� do nas zaraz po tym, jak upiekli�my
Anthony'ego Raya, morderc� z toporem, i w�a�ciwie nie bra�
jeszcze udzia�u w �adnej egzekucji, ale ogl�da� jedn� z nastawni.
- Facet zna wysoko postawionych ludzi - oznajmi� Harry. - Ma
plecy. Dostanie ci si� za to, �e wys�a�e� go z bloku. I dostanie
ci si� jeszcze bardziej za to, i� oczekiwa�e�, �e zrobi raz co�
po�ytecznego. - Wcale tego nie oczekiwa�em - odpar�em. Mo�e i nie
oczekiwa�em, ale mia�em cich� nadziej�. Bili Dodge nie by�
cz�owiekiem, kt�ry pozwoli�by komu� si� opieprza�, podczas gdy
inni ci�ko haruj�. - Na razie bardziej mnie interesuje nasz
wielkolud. Czy b�d� z nim jakie� k�opoty? Harry pokr�ci�
stanowczo g�ow�.
- Podczas rozprawy w hrabstwie Trapingus siedzia� cicho jak
trusia - stwierdzi� Dean. Zdj�� z nosa okulary bez oprawek i
zaczai je czy�ci� r�bkiem kamizelki. - Oczywi�cie mia� na sobie
wi�cej �a�cuch�w ni� duch Marleya, kiedy ukaza� si� Scrooge'owi,
ale gdyby chcia�, m�g� je �atwo spikwiczy�. To by� kalambur, synu
- doda�. - Wiem - odpar�em, chocia� nie mia�em o tym poj�cia. Nie
znosi�em, kiedy chcia� pokaza�, �e jest ode mnie m�drzejszy. -
Du�y sukinsyn, nie? - zapyta�.
- Tak - zgodzi�em si�. - Piekielnie du�y.
- B�dziemy musieli przerobi� Star� Iskr�w� na Superfajerk�, �eby
przypiec mu ty�ek. - Nie martw si� o Star� Iskr�w� - odpar�em
roztargnionym tonem. - Wielcy faceci robi� si� na niej tacy
malutcy. Dean pomasowa� nos w miejscu, gdzie widnia�y
zaczerwienienia od okular�w, i pokiwa� g�ow�. - Zgadza si� -
mrukn��. - Jest w tym wiele racji, nie da si� ukry�. - Czy kt�ry�
z was wie, gdzie przebywa�, zanim zjawi� si� w... Tefton? -
zapyta�em. - To by�o w Tefton, prawda? - Tak - potwierdzi� Dean.
- W Tefton, w hrabstwie Trapingus. Nikt nie wie, gdzie przebywa�,
zanim si� tam zjawi� i zrobi� to, co zrobi�. Pewnie szwenda� si�
po ca�ym stanie. Je�li ci� to naprawd� interesuje, mo�esz znale��
co� w gazetach w wi�ziennej bibliotece. Nie przenios� jej w nowe
miejsce wcze�niej jak w przysz�ym tygodniu. B�dziesz m�g�
pos�ucha� skarg swojego kumpla, kt�rego zagna�e� do roboty pi�tro
wy�ej - doda�, szczerz�c z�by. - Mo�e rzeczywi�cie tam zajrz� -
mrukn��em. P�niej, po po�udniu, zrobi�em to. Biblioteka mie�ci�a
si� na ty�ach budynku, w kt�rym miano urz�dzi� wi�zienny warsztat
samochodowy - taki przynajmniej by� plan. Moim zdaniem kto�
chcia� si� na tym nie�le ob�owi�, ale trwa� w�a�nie Wielki Kryzys
i zachowa�em swoj� opini� dla siebie; podobnie powinienem zrobi�
w sprawie Percy'ego, ale czasami nie spos�b po prostu trzyma�
g�by zamkni�tej na k��dk�. Niewyparzony j�zyk przysparza
cz�owiekowi wi�cej k�opot�w, ni� kiedykolwiek przysporzy� mu
kutas. Warsztat samochodowy nigdy zreszt� nie powsta� - w
nast�pnym roku ca�e wi�zienie przeniesiono sze��dziesi�t mil
dalej, do Brighton. Kolejne pieni�dze przesz�y z r�czki do
r�czki. Kolejne konfitury. Ale to nie moja sprawa. Administracja
przeprowadzi�a si� ju� do nowego budynku po wschodniej stronie
dziedzi�ca; teraz przenoszono ambulatorium (kto z tych wiejskich
cio�k�w wpad� w og�le na pomys�, �eby umie�ci� je na drugim
pi�trze, stanowi�o kolejn� z wielu zagadek, w jakie obfituje
�ycie), a bibliotek� ju� cz�ciowo spakowano - w gruncie rzeczy
nie by�o tam du�o do pakowania - i sta�a prawie pusta. Stary
budynek mia� szalowane �ciany i wci�ni�ty by� mi�dzy bloki A i
B. Wychodzi�y na niego ich �azienki i w ca�ym wn�trzu unosi� si�
niewyra�ny zapach moczu, co by�o prawdopodobnie jedynym rozs�dnym
powodem przeprowadzki. Pomieszczenie, w kt�rym mie�ci�a si�
biblioteka, mia�o kszta�t litery L i rozmiarami niewiele r�ni�o
si� od mojego gabinetu. Poszuka�em wzrokiem wentylatora, ale
wszystkie ju� zabrano. Musia�o tam by� ze czterdzie�ci stopni i
siadaj�c, znowu poczu�em to gor�ce pulsowanie w kroczu.
Przypomina�o �mienie z�ba. Wiem, �e - zwa�ywszy na to, o jakiej
cz�ci cia�a tu m�wimy - mo�e si� to wyda� absurdem, ale nie
potrafi�em tego por�wna� z niczym innym. B�l by� o wiele gorszy
podczas oddawania i zaraz po oddaniu moczu, a ja zrobi�em to
bezpo�rednio przedtem. Kto� tam jednak by� - ko�cisty stary
wi�zie� o nazwisku Gibbons, kt�ry drzema� w k�cie, z le��c� na
kolanach powie�ci� z Dzikiego Zachodu i kapeluszem nasuni�tym na
oczy. Nie przeszkadza� mu ani upa�, ani st�kanie, �omoty i
powtarzaj�ce si� co jaki� czas przekle�stwa, kt�re dochodzi�y z
ambulatorium pi�tro wy�ej. (Musia�o tam by� co najmniej dziesi��
stopni wi�cej i mia�em nadziej�, �e Percy Wetmore dobrze si�
bawi). Ja te� mu nie przeszkadza�em, schowa�em si� bowiem od razu
za rogiem, gdzie trzymano gazety. Obawia�em si�, �e wbrew temu,
co powiedzia� Dean, zabrano je razem z wentylatorami, ale nie,
le�a�y na swoim miejscu i odszukanie historii bli�niaczek
Detterick�w nie sprawi�o mi wi�kszej trudno�ci; pisano o nich na
pierwszej stronie od dnia pope�nienia zbrodni w czerwcu, a� do
procesu, kt�ry odby� si� na prze�omie sierpnia i wrze�nia.
Wkr�tce przesta�em zwraca� uwag� na skwar, ha�asy na g�rze i
astmatyczne chrapanie starego Gibbonsa. My�l o tych
dziewi�cioletnich ma�ych dziewczynkach - ich okolonych blond
lokami g��wkach i zalotnych buziach Bobbsey Twins - by�a w
po��czeniu z mroczn� postaci� Coffeya wyj�tkowo niemi�a, ale nie
potrafi�em przed ni� uciec. Zwa�ywszy na jego rozmiary, �atwo
by�o wyobrazi� sobie, �e po�ar� je niczym olbrzym z bajki. To,
co im rzeczywi�cie zrobi�, by�o znacznie gorsze, i mia�
szcz�cie, �e nie zlinczowano go od razu tam, na brzegu rzeki.
Oczywi�cie, je�li kto� uzna za szcz�cie przej�cie Zielonej Mili
i randk� ze Star� Iskr�w�.
4
Kr�low� Bawe�n� zdetronizowano na Po�udniu siedemdziesi�t lat
przed opisywanymi tutaj wydarzeniami i nigdy nie odzyska�a
korony, chocia� w latach trzydziestych wr�ci�a na kr�tko do �ask.
Nie by�o ju� plantacji bawe�ny, lecz w po�udniowej cz�ci naszego
stanu pozosta�o kilkadziesi�t bawe�nianych farm. Jedna z nich
nale�a�a do Klausa Dettericka. W latach pi��dziesi�tych uwa�any
by�by pewnie za kogo�, kto z trudem wi��e koniec z ko�cem,
dwadzie�cia lat wcze�niej uchodzi� jednak za cz�owieka zamo�nego,
p�aci� bowiem co miesi�c got�wk� swoje rachunki w sklepie i nie
spuszcza� wzroku, spotykaj�c przypadkowo na ulicy prezesa banku.
Gospodarstwo by�o zadbane i du�e. Opr�cz bawe�ny Detterick
hodowa� kurczaki, a tak�e kilka kr�w. Mieli z �on� tr�jk� dzieci:
dwunastoletniego Howarda i bli�niaczki, Cor� i Kathe. Pewnej
ciep�ej czerwcowej nocy tamtego roku dziewczynki poprosi�y, aby
pozwolono im spa� na zabudowanej werandzie, biegn�cej wzd�u�
ca�ej bocznej �ciany domu. Mia�a to dla nich by� nie lada
atrakcja. Matka uca�owa�a je na dobranoc tu� przed dziewi�t�,
kiedy ostatnie promienie s�o�ca gas�y na horyzoncie. Zobaczy�a
je ponownie dopiero, gdy le�a�y w trumnach, po�atane przez
przedsi�biorc� pogrzebowego, kt�remu uda�o si� naprawi� wi�kszo��
szk�d. W tamtych latach wiejskie rodziny chodzi�y do ��ka bardzo
wcze�nie - "kiedy robi�o si� ciemno pod sto�em", jak mawia�a moja
w�asna matka - i spa�y kamiennym snem. Klaus, Marjorie i Howie
Detterickowie rzeczywi�cie spali twardo owej nocy, gdy porwano
bli�niaczki. Klausa obudzi�by na pewno, gdyby zaszczeka�, Bowser,
stary wielki p�krwi collie, ale Bowser nie zrobi� tego. Nie
zaszczeka� ani tej nocy, ani nigdy wi�cej. Klaus obudzi� si� o
brzasku, �eby wydoi� krowy. Obora by�a po drugiej stronie
obej�cia i nie przysz�o mu nawet do g�owy, �eby rzuci� okiem na
bli�niaczki. To, �e nie przy��czy� si� do niego Bowser, r�wnie�
nie wzbudzi�o jego obaw. Pies traktowa� kurczaki i krowy z wielk�
pogard� i podczas oporz�dzania inwentarza kry� si� normalnie w
swojej budzie za obor�, chyba �e go wezwano... i to w spos�b
bardzo zdecydowany. Marjorie zesz�a na d� mniej wi�cej kwadrans
po tym, jak jej m�� w�o�y� w sieni buty i pocz�apa� do obory.
Nastawi�a kaw� i zacz�a sma�y� plastry bekonu. Smakowite zapachy
wywabi�y Howiego z jego pokoiku na poddaszu, ale dziewczynki si�
nie pojawia�y. Wbijaj�c jajka do bekonu, Marjorie wys�a�a
Howiego, �eby sprowadzi� siostry. Zaraz po �niadaniu Klaus chcia�
na og�, by przynios�y �wie�e jajka z kurnika. Tego ranka jednak
nikt nie zjad� �niadania na farmie Detterick�w. Howie wr�ci� do
kuchni z poblad�� twarz�. Jego oczy przed chwil� jeszcze
spuchni�te od snu by�y szeroko otwarte. - Nie ma ich -
powiedzia�.
Marjorie wysz�a na werand�, z pocz�tku bardziej poirytowana ni�
zaniepokojona. Przypuszcza�a, je�li w og�le co� przypuszcza�a,
opowiada�a p�niej, �e dziewczynki postanowi�y wybra� si� na
poranny spacer i narwa� polnych kwiat�w. Albo wpad�y na jaki�
podobnie g�upi pensjonarski pomys�. Jeden rzut oka na werand�
wystarczy�, �eby zrozumia�a, dlaczego Howie tak bardzo poblad�
na twarzy. Zawo�a�a m�a - wrzasn�a g�o�no, �eby przyszed� - i
Klaus przybieg� w te p�dy, w butach pochlapanych mlekiem, kt�re
wyla�o si� z wiadra. To, co zobaczy� na werandzie, �ci�oby z n�g
najbardziej nawet dzielnego ojca. Koce, w kt�re dziewczynki si�
opatuli�y, gdy z nadej�ciem nocy zrobi�o si� ch�odniej, le�a�y
ci�ni�te w k�t. Drzwi na werand� wyrwane zosta�y z g�rnego
zawiasu i zwisa�y przekrzywione na zewn�trz. A deski werandy i
stopnie za okaleczonymi drzwiami splamione by�y krwi�. Marjorie
zacz�a b�aga� m�a, �eby nie wyrusza� sam na poszukiwanie
dziewczynek i nie zabiera� ze sob� syna, je�li taki w�a�nie mia�
zamiar, jej s�owa na nic si� jednak nie zda�y. Klaus z�apa�
dubelt�wk�, kt�r� trzyma� w sieni, zawieszon� wysoko poza
zasi�giem dziecinnych d�oni, i wr�czy� Howiemu strzelb� kaliber
.22, kt�r� mia� mu da� w czerwcu na urodziny. A potem wybiegli
z domu, nie zwracaj�c najmniejszej uwagi na zawodz�c�,
lamentuj�c� kobiet�, kt�ra chcia�a koniecznie wiedzie�, co
uczyni�, je�li trafi� na wa��saj�cych si� robotnik�w sezonowych
albo band� czarnuch�w, kt�rzy uciekli z obozu pracy w Laduc.
Robi�c to, mieli moim zdaniem racj�. Krew nie kapa�a ju� po
stopniach, by�a jednak lepka i mia�a odcie� czerwony, nie
br�zowy, kt�ry przybiera, gdy dobrze skrzepnie. Porwanie zdarzy�o
si� ca�kiem niedawno. Klaus musia� uzna�, �e istnieje jeszcze
szansa ocalenia dziewczynek, i mia� zamiar z niej skorzysta�.
�aden z nich nie zna� si� zbyt dobrze na tropieniu �lad�w. Byli
zbieraczami, nie my�liwymi - lud�mi, kt�rzy poluj� w sezonie na
szopy i jelenie nie dlatego, �e tak im na tym zale�y, ale
dlatego, �e tego si� od nich oczekuje. Ca�e obej�cie poprzecinane
by�o pozostawionymi w b�ocie �ladami, uk�adaj�cymi si� w wielk�
bezsensown� pl�tanin�. Klaus i Howie obiegli dooko�a obor� i
prawie natychmiast zobaczyli, dlaczego Bowser, pies niezbyt
zajad�y, lecz czujny, nie podni�s� alarmu. Le�a� do po�owy
wyci�gni�ty z budy zbitej z desek, kt�re zosta�y po budowie obory
(nad okr�g�ym otworem z przodu przybita by�a tabliczka z
wykaligrafowanym starannie napisem BOWSER - obejrza�em jej
zdj�cie w gazecie), i mia� pysk przekr�cony prawie o trzysta
sze��dziesi�t stopni. U�mierci� w ten spos�b tak du�e zwierz�
m�g� tylko cz�owiek obdarzony olbrzymi� si��, powiedzia� potem
�awie przysi�g�ych oskar�yciel Johna Coffeya... po czym pos�a�
d�ugie wymowne spojrzenie w stron� siedz�cego ze spuszczonymi
oczyma wielkoluda, ubranego w fabrycznie nowe, zakupione przez
stan drelichy, kt�re wygl�da�y na nim jak ubranie po m�odszym
bracie. Klaus i Howie znale�li przy psie kawa�ek gotowanej
kie�basy. Zak�adano - moim zdaniem, niew�tpliwie s�usznie - �e
Coffey zwabi� psa kie�bas�, potem za�, kiedy Bowser po�yka�
ostatni k�s, z�ama� mu kark jednym szarpni�ciem swoich mocarnych
d�oni. Za obor� zaczyna�y si� p�nocne pastwiska Detterick�w, na
kt�re nie wysz�a tego dnia �adna krowa. Traw� pokrywa�a poranna
rosa i wida� by�o wyra�nie przecinaj�ce j� na ukos �lady,
prowadz�ce na p�nocny zach�d. Chocia� bliski histerii, Klaus
Detterick przez chwil� si� zawaha�. Nie ba� si� cz�owieka lub
ludzi, kt�rzy porwali jego c�rki, ale tego, �e pod��y �ladami,
kt�re sprawca zostawi�, nie oddalaj�c si�, lecz zmierzaj�c w
stron� jego farmy... s�owem, �e p�jdzie w z�ym kierunku, podczas
gdy liczy�a si� ka�da sekunda. Howie rozwi�za� ten dylemat,
�ci�gaj�c skrawek ��tego materia�u z krzewu, kt�ry r�s� tu� za
skrajem obej�cia. Kiedy stoj�cemu za barierk� dla �wiadk�w
Klausowi pokazano p�niej ten sam kawa�ek tkaniny, rozpozna� w
nim z p�aczem fragment szort�w swojej c�rki Kathe. Dwadzie�cia
jard�w dalej znale�li zwisaj�cy z wystaj�cej ga��zki ja�owca
sp�owia�y zielony strz�p nocnej koszulki, kt�r� Cora mia�a na
sobie, kiedy ca�owa�a rodzic�w na dobranoc. Detterickowie ruszyli
biegiem przez pastwisko, trzymaj�c przed sob� bro�, niczym
�o�nierze, kt�rzy szturmuj� pod ci�kim ostrza�em terytorium
wroga. Z wszystkiego, co wydarzy�o si� owego dnia, najbardziej
dziwi mnie, �e ch�opak, kt�ry �ciga� rozpaczliwie ojca, czasami
trac�c go prawie zupe�nie z oczu i zaciskaj�c kurczowo w d�oni
strzelb�, ani razu si� nie potkn�� i nie wpakowa� kuli w plecy
Klausa Dettericka. Na farmie znajdowa� si� telefon - kolejny
sygna� wskazuj�cy, �e Detterickom powodzi�o si� ca�kiem nie�le
w tych ci�kich czasach - i Marjorie po��czy�a si� z central�,
aby przedzwoni� do ilu tylko zdo�a s�siad�w i powiadomi� ich o
nieszcz�ciu, kt�re spad�o na nich jak grom z jasnego nieba.
Wiedzia�a, �e ka�dy telefon spowoduje rozchodz�ce si�
koncentrycznie kr�gi, niczym ci�ni�te w spokojn� to� kamyki. A
potem podnios�a po raz ostatni s�uchawk� i wypowiedzia�a s�owa,
kt�re stanowi�y niemal symbol tego wczesnego okresu
telefonizacji, przynajmniej na wiejskim Po�udniu. - Halo,
centrala, czy pani mnie s�yszy?
Centrala s�ysza�a, ale przez kr�tki moment nie mog�a si� odezwa�;
zacn� kobiet� zupe�nie zamurowa�o. - Tak, pani Detterick -
wykrztusi�a w ko�cu - s�ysz� pani� dobrze, o s�odki b�ogos�awiony
Jezu, modl� si� teraz, �eby pani ma�ym dziewczynkom nic si� nie
sta�o... - Dzi�kuj� pani bardzo - przerwa�a jej Marjorie - ale
czy mo�e pani poprosi� Pana Boga, �eby chwil� poczeka�, i
po��czy� mnie z biurem szeryfa w Tefton? Szeryf hrabstwa
Trapingus by� brzuchatym staruchem z czerwonym od whisky nosem
i grzyw� bia�ych w�os�w tak cienkich, �e wygl�da�y jak k�aki do
czyszczenia fajki. Dobrze go zna�em; przyje�d�a� wielokrotnie do
Cold Mountain, �eby zobaczy�, jak "jego ch�opcy" - tak w�a�nie
ich nazywa� - przenosz� si� do wieczno�ci. �wiadkowie egzekucji
siadali na takich samych sk�adanych krzese�kach, jakie
widzieli�cie prawdopodobnie na pogrzebach, herbatkach w ko�ciele
albo w kole gospody� wiejskich (tak si� sk�ada, �e nasze
wypo�yczali�my w jednym z nich) i za ka�dym razem, gdy szeryf
Homer Cribus umieszcza� sw�j ty�ek na jednym z nich, mia�em
nadziej�, �e krzes�o rozpadnie si� pod nim z suchym trzaskiem.
Obawia�em si� tego dnia i jednocze�nie skrycie o nim marzy�em,
nigdy jednak nie nadszed�. Nied�ugo potem - nie wi�cej ni� rok
lub dwa po uprowadzeniu bli�niaczek - Homer zmar� na zawa� serca
podczas stosunku z siedemnastoletni� czarn� dziewczyn� o nazwisku
Daphne Shurtleff. Du�o si� o tym gada�o wspominaj�c, jak to przed
wyborami afiszowa� si� zawsze ze swoj� �on� i sz�stk� ch�opak�w -
w tamtych czasach ka�dy, kto ubiega� si� o jak�� wybieraln�
funkcj� i nie by� baptyst�, m�g� to sobie, jak g�osi�o ludowe
porzekad�o, wybi� z g�owy. Ale ludzie kochaj� hipokryt�w -
rozpoznaj� w nich samych siebie i zawsze robi im si� ciep�o na
sercu, gdy z�apie si� kogo� innego ze spuszczonymi gatkami i
kutasem na wierzchu. Szeryf Cribus by� nie tylko hipokryt� - by�
tak�e kompletnym g��bem, z tych, co to nigdy nie zapomn�
sfotografowa� si� z czyim� kotkiem na r�ku, podczas gdy to
zupe�nie kto inny - na przyk�ad zast�pca Rob McGee - ryzykuje
z�amanie obojczyka, wspinaj�c si� po drzewie i znosz�c zwierzaka
na d�. McGee s�ucha� przez jakie� dwie minuty paplaniny Marjorie
Detterick, po czym zada� jej kilka pyta�, szybkich i celnych
niczym wymierzone w twarz ciosy do�wiadczonego boksera - kr�tkie
i mocne proste, po kt�rych krew tryska, jeszcze nim zacznie
bole�. - Zadzwoni� do Boba Marchanta - oznajmi�, kiedy udzieli�a
na nie odpowiedzi. - Ma psy. Niech pani nie rusza si� z farmy,
pani Detterick. Je�li wr�c� pani m�� i ch�opak, niech pani
zatrzyma ich w domu. Stara si� ich zatrzyma�, w ka�dym razie. Jej
m�� i ch�opak zd��yli tymczasem przebiec trzy mile �ladem
porywacza, posuwaj�c si� przez ca�y czas polami na p�nocny
zach�d. Po wej�ciu do sosnowego lasu zgubili jednak trop. Byli,
jak powiedzia�em, farmerami, nie my�liwymi, i domy�lali si� ju�,
�e �cigaj� prawdziw� besti�. Po drodze znale�li ��ty stanik
Kathe oraz kolejny strz�p nocnej koszuli Cory. Obie cz�ci
garderoby by�y pokrwawione i ani Klaus, ani Howie nie �pieszyli
si� ju� tak bardzo; ich gor�ce nadzieje musia�a ostudzi� ch�odna
pewno��, s�cz�ca si� wzd�u� kr�gos�upa niczym zimna woda, kt�ra
sp�ywa w d�, poniewa� jest ci�sza. Weszli do lasu, szukaj�c
�lad�w i nie znalaz�szy �adnych, spr�bowali bezskutecznie w
drugim, a potem w trzecim miejscu. Za kt�rym� razem odkryli plam�
krwi na ig�ach jednej z sosen. Przeszli jaki� odcinek w tym
kierunku, a potem zacz�li z powrotem penetrowa� obrze�a lasu.
Dochodzi�a dziewi�ta, gdy us�yszeli za sob� nawo�ywania m�czyzn
i szczekanie ps�w. Rob McGee zorganizowa� grup� po�cigow� w
czasie, kt�ry szeryfowi Cribusowi zaj�oby wypicie pierwszej tego
dnia fili�anki kawy zaprawionej brandy, i kwadrans po dziewi�tej
dotarli do Klausa i Howiego, kt�rzy kr�cili si� desperacko w
k�ko przy skraju lasu. Wkr�tce ruszyli dalej, prowadzeni przez
psy Boba. McGee pozwoli� Detterickom bra� udzia� w po�cigu - nie
zawr�ciliby nawet, gdyby im zabroni�, bez wzgl�du na to, jak
bardzo bali si� tego, co zobacz�, i zast�pca szeryfa chyba to
rozumia� - ale kaza� im roz�adowa� bro�. Inni zrobili to samo,
powiedzia�; tak b�dzie bezpieczniej. Ani on, ani �aden z cz�onk�w
grupy po�cigowej nie wspomnia�, �e Detterickowie byli jedynymi,
kt�rych poprosi� o oddanie naboj�w. Oszo�omieni i pragn�cy teraz
tylko dotrwa� do ko�ca koszmaru i mie� to za sob�, zrobili, co
im poleci�. Ka��c Detterickom roz�adowa� bro� i odda� kule, Rob
McGee uratowa� zapewne �ycie Coffeyowi. Biegn�c za ujadaj�cymi
g�o�no psami i posuwaj�c si� z grubsza na p�nocny zach�d, min�li
dwie mile sosnowego m�odnika i dotarli do brzegu Trapingus River,
kt�ra w tym miejscu p�ynie szerokim wolnym nurtem na po�udniowy
wsch�d, przecinaj�c niskie zalesione pag�rki, gdzie cz�onkowie
rodzin o nazwiskach Cray, Robinette i Duplissey robi�
samodzielnie mandoliny i wypluwaj� zepsute z�by podczas orki;
zacofane okolice, gdzie m�czy�ni podaj� sobie nawzajem w�e
podczas niedzielnych nabo�e�stw i �pi� w obj�ciach w�asnych c�rek
w niedzielne noce. Zna�em dobrze te rodziny; wiele z nich
dostarcza�o co jaki� czas strawy Starej Iskr�wie. Po drugiej
stronie rzeki m�czy�ni widzieli l�ni�ce w czerwcowym s�o�cu tory
bocznej linii Great Southern. Mil� dalej po prawej stronie rzek�
przecina� most prowadz�cy ku zag��biu w�glowemu West Green.
Odkryli tutaj pogniecion� traw�, po�amane krzaki i tyle krwi, �e
wielu m�czyzn musia�o pobiec z powrotem do lasu i wyrzyga�
�niadanie. Znale�li r�wnie� pokrwawione strz�py nocnej koszuli
Cory. Howie, kt�ry do tej pory trzyma� si� zadziwiaj�co dobrze,
opar� si� o swego ojca i o ma�o nie zemdla�. Tutaj tak�e psy Boba
Marchanta, po raz pierwszy i jedyny tego dnia, nie mog�y si�
pogodzi� co do dalszego kierunku po�cigu. By�o ich sze��: dwa
ogary, dwa wy��y i dwa podobne do terier�w miesza�ce, kt�re
Po�udniowcy nazywaj� murzy�skimi kundlami. Miesza�ce chcia�y i��
na p�nocny zach�d, w g�r� Trapingus River; reszta rwa�a si� w
drug� stron�, na po�udniowy wsch�d. Zapl�ta�y si� wszystkie we
w�asne smycze i chocia� gazety nie napisa�y o tym ani s�owa, mog�
sobie wyobrazi� straszliwe przekle�stwa, jakie musia� miota�
Bobo, popychaj�c je i ci�gn�c go�ymi r�koma (z pewno�ci�
najbardziej inteligentnymi spo�r�d wszystkich cz�ci jego cia�a).
W swoim czasie zna�em kilku psiarzy i wiem z do�wiadczenia, �e
w pe�ni zas�uguj� na kr���ce na ich temat opinie. Bobo skr�ci�
smycze i kiedy psy zbi�y si� w stado, podsun�� im pod nosy nocn�
koszul� Cory, �eby przypomnie�, co tutaj robi� w ten skwarny
dzie�, kiedy temperatura w po�udnie mia�a doj�� do trzydziestu
pi�ciu stopni, a nad g�owami �cigaj�cych unosi�y si� ju� chmary
muszek. Miesza�ce z�apa�y trop, postanowi�y g�osowa� tak jak
reszta, po czym ca�e stado ruszy�o ujadaj�c w d� rzeki. Nie
min�o nawet dziesi�� minut, kiedy m�czy�ni zatrzymali si�,
u�wiadamiaj�c sobie, �e jaki� g�os przebija si� przez szczekanie
ps�w. By�o to raczej wycie ni� ujadanie - d�wi�k, kt�rego nie
wydaje �aden pies nawet w obliczu �mierci. Ani jeden z nich nie
s�ysza� nigdy czego� takiego, wszyscy jednak domy�lili si� od
razu, �e to cz�owiek. Tak przynajmniej twierdzili, a ja im
wierz�. My�l�, �e sam te� bym go rozpozna�. S�ysza�em, jak ludzie
wyj� w ten spos�b w drodze na krzes�o elektryczne. Zdarza si� to
niezbyt cz�sto; wi�kszo�� bierze si� w gar�� i idzie spokojnie,
sypi�c nawet czasem �arcikami, jakby to by� szkolny piknik, ale
paru zawsze si� wy�amie. Nale�� do nich ci, kt�rzy naprawd�
wierz� w piek�o i wiedz�, �e czeka ich ono u kresu Zielonej Mili.
Bobo ponownie skr�ci� smycze. Psy by�y warte par� dolc�w i nie
chcia�, �eby zabi� je jaki� be�kocz�cy i wyj�cy w pobli�u
psychopata. Pozostali m�czy�ni za�adowali bro�. Od tego wycia
przeszed� ich dreszcz i czuli, jak krople potu pod pachami i na
plecach sp�ywaj� lodowatymi stru�kami w d�. Kiedy m�czyzn�
przechodzi taki dreszcz, potrzebuje, je�li ma i�� dalej, kogo�,
kto go poprowadzi, i kim� takim okaza� si� zast�pca McGee.
Wysun�� si� na czo�o i ruszy� ra�no (cho� jestem przekonany, �e
wcale si� tak nie czu�) ku k�pie olch, kt�re ros�y na skraju
lasu. Pozostali st�pali za nim mniej wi�cej pi�� krok�w z ty�u.
McGee zatrzyma� si� tylko raz i da� znak najwi�kszemu z nich -
Samowi Hollisowi - �eby trzyma� si� blisko Klausa Dettericka. Za
olchami las odbija� troch� w praw