KWBA
Szczegóły |
Tytuł |
KWBA |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
KWBA PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie KWBA PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
KWBA - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
ILDEFONS O FALCONES
KATEDRA
W BARCELONIE
Z hiszp ańskiego przełożyła:
MAGDAL ENA PŁACHTA
Tyt uł oryginału:
LA CATEDRAL DEL MAR
Strona 3
Dla Carmen
Strona 4
Barcelon a, XIV wiek
Strona 5
Strona 6
Strona 7
CZĘŚĆ PIERWS ZA
SŁUDZY ZIEMI
Strona 8
1
Gospodarstwo Bernata Estanyola Nav arcles,
Księstwo Katalonii,
1320 rok
Kiedy nikt nie zwrac ał na niego uwagi, Bernat spojr zał na bezc hmurne błękitne niebo. Blade
słońc e ostatnich dni września pieściło twar ze weselników. Włoży ł ty le wy siłku i czasu w zorganizo-
wanie przy j ęc ia, że ty lko niełaskawa pogoda mogłaby je popsuć. Bernat przesłał uśmiech jesien-
nem u niebu, a potem spuścił wzrok i uśmiechnął się jeszc ze szer zej, sły sząc rejwach na kam ien-
ny m dziedzińc u przed obor am i zajm uj ąc y m i parter dom u.
Jego trzy dziestu gościom dopisy wał hum or, bo tegor oczne winobranie by ło wy j ątkowo udane.
Mężc zy źni, kobiety i dziec i prac owali od świtu do noc y, najpierw przy zbier aniu gron, potem przy
ich udepty waniu, nie pozwalaj ąc sobie na choćby jeden dzień odpoc zy nku.
Dopier o gdy wino znalazło się w beczkach, gotowe do ferm entac ji, a wy tłoc zy ny odłożono, by
w gnuśne zim owe dni desty lować upędzoną z nich wódkę, dla katalońskich chłopów nadc hodziła
por a wrześniowy ch świąt. Bernat Estany ol wtedy właśnie postanowił wy prawić swe wesele.
Przy jr zał się gościom. Musieli wstać skor o świt, by przeby ć pieszo odległość, często niem ałą,
dzieląc ą ich gospodarstwa od maj ątku rodziny Estany ol. Ter az gawędzili z oży wieniem, może
o weselu, może o zbior ach, może o jedny m i drugim. Kilku z nich — grupka twor zona przez jego
kuzy nów oraz rodzinę Puig, krewny ch jego szwagra — wy buc hło śmiec hem, posy łaj ąc mu filu-
terne spojr zenia. Bernat poc zuł, że oblewa go rum ieniec, ale nie zar ea gował na zac zepkę, wolał
nie zastanawiać się nad przy c zy ną ich rozbawienia. W tłum ie rozproszony m na dziedzińc u wy pa-
trzy ł rodziny Fontanies, Vila i Joa nique t oraz, a jakże, rodzinę Esteve — krewny ch panny młodej.
Zerknął kątem oka na swego teścia. Per e Esteve obnosił między weselnikam i swe wielkie brzu-
szy sko, rozsy łaj ąc uśmiec hy i co chwila do kogoś zagaduj ąc. Gdy Per e zwróc ił ku niem u swe
rozr adowane oblic ze, Bernat, chcąc nie chcąc, musiał go pozdrowić, chy ba po raz setny w ty m
Strona 9
dniu. Następnie poszukał wzrokiem i wy łowił z grupki gości swoich szwagrów. Od poc zątku trakto-
wali go dość nieufnie, mim o że Bernat wy łaził ze skór y, żeby ich sobie zjednać.
Znowu spojr zał w niebo. Urodzaj i pogoda postanowiły towar zy szy ć mu w ty m ważny m dniu.
Zerknął na dom, potem znowu na gości, i wy krzy wił lekko wargi. Mim o rozgardiaszu poc zuł się
sam otny. Jego ojc iec umarł przed rokiem, a siostra Guiam ona, któr a po wy jściu za mąż przenio-
sła się do Barc elony, nie odpowiadała na jego wiadom ości, mim o że bardzo za nią tęsknił. A prze-
cież z bliskich krewny ch pozostała mu ty lko ona…
Właśnie po śmierc i ich ojc a dom rodziny Estany ol znalazł się w centrum uwagi całej okolic y
i poc zęły ściągać do niego tłumnie swatki oraz ojc owie panien na wy daniu. Jeszc ze do niedawna
wieśniac y trzy m ali się z daleka od gospodarstwa „szalonego Estany ola” — jak nazy wano ojc a
Bernata ze względu na jego buntownic zą natur ę — ale śmierć starc a tchnęła nadziej ę w serc a są-
siadów pragnąc y ch wy dać córki za najbogatszego rolnika w okolic y.
— Najwy ższy czas się żenić — mówiono Bernatowi. — Ile masz lat?
— Dwadzieścia siedem. Chy ba… — odpowiadał.
— W ty m wieku mógłby ś mieć nawet wnuki — strof owali
— Jak sobie por adzisz sam z takim gospodarstwem? Potrzebuj esz żony.
Bernat cierpliwie słuc hał rad, z gór y wiedząc, że nie obejdzie się bez wzmianki o kandy datc e,
któr ej cnoty przewy ższać będą siłę wołu oraz urok najpiękniejszego zac hodu słońc a.
Zresztą nie by ło to dla niego nowością. Już szalony Estany ol, któr ego żona umarła, wy daj ąc na
świat Guiam onę, próbował go wy swatać, ale wszy scy ojc owie panien na wy daniu opuszc zali je-
go dom, miotaj ąc przekleństwa: nikt nie mógł sprostać żądaniom doty c ząc y m posagu. Zainter eso-
wanie Bernatem zac zęło więc powoli słabnąć. Dziwactwa starc a pogłębiały się z wiekiem, a jego
buntownic ze por y wy zac zęły się przer adzać w napady delir ium. Bernat poświęc ił się bez reszty
doglądaniu ojc a oraz włości i raptem, maj ąc dwadzieścia siedem lat, został zupełnie sam na świe-
cie, na dodatek osac zony przez natrętów.
Jednak pierwszy odwiedził go, jeszc ze zanim Bernat zdąży ł pogrzebać ojc a, zar ządc a pana Na-
varcles i wszy stkich okoliczny ch chłopów. Miałeś świętą rac ję, ojc ze! — pom y ślał Bernat na wi-
dok zar ządc y i towar zy sząc y ch mu żołnier zy na koniach.
— Gdy ty lko umrę — powtar zał star zec w przebły skach świadom ości — zjawią się tu, a wte-
dy pokażesz im testam ent. — Wskazy wał kam ień, pod któr y m leżała ostatnia wola szalonego Esta-
ny ola, owinięta w kawałek skór y.
— Ale dlac zego, ojc ze? — spy tał Bernat za pierwszy m razem.
— Jak wiesz — odparł star zec — otrzy m aliśmy nasze ziem ie na prawie emf iteuzy, wiec zy stej
dzierżawy, ale jestem wdowc em i gdy by m nie spor ządził testam entu, po moj ej śmierc i pan
miałby prawo zaj ąć połowę naszego ruc hom ego maj ątku i ży wego inwentar za. To przy wilej
zwany intestia, zresztą istniej e wiele inny ch, podobny ch, musisz je wszy stkie poznać. Przy jdą,
Bernac ie, zobac zy sz, że przy jdą zabrać naszą własność. Ale ten testam ent pozwoli ci się od nich
uwolnić.
— A jeśli postawią na swoim? — spy tał Bernat. — Przec ież ich znasz…
— Mogą próbować, ale wszy stko zapisane jest w księgach.
Gniew zar ządc y i pana feudalnego poniósł się po okolic y i sprawił, że sier ota, jedy ny spadko-
bierc a wszy stkich włości star ego szaleńc a, stał się jeszc ze ponętniejszą partią.
Bernat dobrze pam iętał wizy tę swego teścia, któr y zjawił się u niego tuż przed winobraniem.
Strona 10
Pięć soldów, siennik i biała lniana kam izela — tak wy glądało wiano jego córki Franc eski.
— Na co mi kam izela? — spy tał Bernat i dalej przer zuc ał słom ę na parter ze dom u.
— Sam się przekonaj — odparł Per e Esteve.
Bernat wsparł się na widłach i spojr zał w kier unku wskazany m przez sąsiada. Widły wy sunęły
mu się z ręki i upadły na słom ę. Na progu obor y zobac zy ł Franc escę w długiej białej koszuli…
Dziewc zy na stała pod światło i Bernat miał jak na dłoni całe jej ciało!
Ciarki przeszły mu po plec ach. Per e Esteve się uśmiechnął.
Bernat przy j ął jego propozy c ję, i to naty chm iast, jeszc ze tam, w stodole, nie podc hodząc na-
wet do wy branki, ale i nie odr y waj ąc od niej oczu.
Wiedział, że podj ął dec y zję poc hopnie, nic zego jednak nie żałował, bo oto stoi ter az przed nim
Franc esca: młoda, piękna, silna… Zac zął szy bc iej oddy c hać. To już dziś… Ale co ona my śli? Czy
czuj e to sam o? Dziewc zy na nie brała udziału w wesołej pogawędc e kobiet, stała w milc zeniu obok
matki, nie uczestnic ząc w ogólnej wesołości, kwituj ąc ty lko żarty i chic hoty towar zy szek wy m u-
szony m uśmiec hem. Ich spojr zenia skrzy żowały się na ułam ek sekundy. Franc esca zar um ieniła
się i spuściła wzrok, Bernat zdąży ł jednak dostrzec falowanie jej piersi, zdradzaj ąc e zdenerwowa-
nie. Biała lniana koszula i ty m razem okazała się sprzy m ier zeńc em jego wy obraźni i pragnień.
— Winszuj ę — usły szał za sobą, a potem z całej siły poklepano go po plec ach i stanął koło nie-
go Per e Esteve. — Bądź dla niej dobry. — Podąży ł za wzrokiem Bernata i skinął na dziewc zę, któ-
re w owej chwili najc hętniej schowałoby się do my siej dziur y. — Zresztą wy starc zy, że będziesz
o nią dbał jak o weselny ch gości… W ży c iu nie widziałem przedniejszej uczty. Słowo daj ę, nawet
pan Navarcles nie rac zy się takim i przy smakam i. To pewne!
Bernat postanowił podj ąć swy ch gości wy stawnie, dlatego przy gotował czterdzieści siedem
bochnów białego chleba z pszennej mąki, rezy gnuj ąc ty m razem z jęczm ienia, ży ta i orkiszu —
zbóż poj awiaj ąc y ch się najc zęściej na stołach katalońskich chłopów. Czterdzieści siedem boch-
nów z czy stej pszennej mąki, białej jak koszula panny młodej! Udał się do zamku w Navarcles,
aby upiec chleb z pańskim piec u, przekonany, że jak zwy kle zapłac i za usługę dwa boc henki. Na
widok pszennego chleba oczy piekar za przem ieniły się w spodki, a zar az potem zwęziły w nieprze-
niknione szparki. Ty m razem Bernat musiał zostawić na zamku aż siedem boc henków. Wrac ał do
dom u, przeklinaj ąc prawo, zakazuj ąc e chłopom budować we własny ch gospodarstwach piec ów
chlebowy ch… A także kuźni i ry m arni…
— Na pewno — zgodził się z teściem, odpędzaj ąc przy kre my śli.
Omietli wzrokiem folwarczny dziedziniec. Może i skradziono Bernatowi chleb, ale nie ruszono
wina, któr y m rac zy li się ter az weselnic y — tego najlepszego, rozlewanego jeszc ze przez jego oj-
ca i leżakuj ąc ego przez długie lata — ani solonej wieprzowiny czy potrawki z dwóch kur w bukie-
cie z jar zy n, ani też, ma się rozum ieć, czter ech jagniąt, któr e, przy wiązane do kij a, obr ac ały się
wolno nad żar em, skwierc ząc i roztac zaj ąc smakowitą woń.
W końc u potrawka by ła już gotowa, więc kobiety zac zęły napełniać miski przy niesione przez
gości. Per e i Bernat zaj ęli miejsca przy jedy ny m wy niesiony m na dziedziniec stole, a kobiety
ruszy ły im posługiwać. Nikt nie usiadł na pozostały ch czter ech zy dlach. Rozpoc zęła się uczta: nie-
któr zy weselnic y jedli na stoj ąc o, inni siedzieli na pniakach lub na ziem i, zerkaj ąc w stronę jagniąt
piekąc y ch się pod czujny m okiem kilku kobiet. Wszy scy popij ali wino, gawędzili, pokrzy kiwali
i raz po raz wy buc hali śmiec hem.
— Weselisko jak się patrzy, bez dwóch zdań — orzekł Per e Esteve, wiosłuj ąc ły żką.
Strona 11
Ktoś wzniósł toa st za nowożeńc ów, wszy scy mu zawtór owali.
— Franc esco! — krzy knął ojc iec panny młodej, stoj ąc ej wśród kobiet pilnuj ąc y ch jagniąt,
i uniósł kubek w jej stronę.
Bernat spojr zał na dziewc zy nę, a ta znowu skry ła twarz.
— Jest zdenerwowana — usprawiedliwił ją Per e, puszc zaj ąc do niego oko. — Franc esco, có-
ruś! — krzy knął znowu. — Wznieś z nam i toa st! Kor zy staj z okazji, bo niebawem zostaniesz sa-
ma… no, prawie sam a.
Salwy śmiec hu jeszc ze bardziej speszy ły Franc escę. Uniosła wetknięty jej w rękę kubek i nie
przy ty kaj ąc go do ust, odwróc iła się plec am i do chic hoc ząc y ch weselników. Ponownie skupiła ca-
łą uwagę na jagniętach.
Per e Esteve stuknął się kubkiem z Bernatem, rozbry zguj ąc wino. Goście poszli w ich ślady.
— Oduczy sz ją nieśmiałości — rzekł głośno Esteve do zięc ia, tak by wszy scy go sły szeli.
Znów rozległy się salwy śmiec hu, ty m razem towar zy szy ły im niewy bredne uwagi, któr e
Bernat wolał puścić mim o uszu.
Wśród ogólnej wesołości rac zono się do sy ta winem, wieprzowiną i drobiową potrawką. Ko-
biety zac zy nały właśnie ściągać jagnięta z rożnów, gdy nagle kilku gości zam ilkło i skier owało
wzrok ku granic y gruntów Bernata, na linię lasu za rozległy m i polam i uprawny m i i niewielkim
pagórkiem obsadzony m przez rodzinę Estany ol winor oślą, z któr ej poc hodził wy śmienity trunek
pity przez weselników.
Kilka sekund później na podwór zu zapanowała cisza.
Z lasu wy łonili się trzej jeźdźc y. Za nim i podążało wielu umundur owany ch piec hur ów.
— Czego tu szuka? — zapy tał cic ho Per e Esteve.
Bernat nie spuszc zał wzroku ze zbliżaj ąc ego się orszaku, któr y okrążał właśnie pola. Goście
szeptali miedzy sobą.
— Nie rozum iem — rzuc ił w końc u Bernat również szeptem. — Nigdy tędy nie przej eżdża. To
nie jest droga na zam ek.
— Nie podoba mi się ta wizy ta — mruknął Per e Esteve.
Orszak posuwał się powoli. Śmiec hy i uwagi jeźdźc ów zac zęły już doc ier ać na podwór zec i za-
stąpiły gwar, panuj ąc y do niedawna wśród weselników. Bernat spojr zał na gości: niektór zy nie
patrzy li już przed siebie, ale w ziem ię. Odszukał wzrokiem Franc escę stoj ąc ą wśród kobiet. Do-
biegł ich tubalny głos pana z Navarcles. Bernat poc zuł wzbier aj ąc y gniew.
— Bernat! Bernat! — zawołał Per e Esteve, szarpiąc zięc ia za ram ię. — Zam ur owało cię? Bie-
gnij go przy witać!
Bernat skoc zy ł na równe nogi i popędził do swego pana.
— Bądźc ie pozdrowieni, panie. Gość w dom, Bóg w dom — powitał go, zasapany.
Llor enc de Beller a, pan Navarcles, ściągnął wodze i zatrzy m ał konia przed Bernatem.
— To ty jesteś Estany ol, sy n tego war iata? — zapy tał oschle.
— Tak, panie.
— By liśmy właśnie na polowaniu i wrac aj ąc na zam ek, usły szeliśmy odgłosy zabawy. Co
świętuj ec ie?
Bernat wy patrzy ł między końm i woj ów z łupam i: królikam i, zaj ąc am i i bażantam i. „To rac zej
wasza wizy ta wy m aga wy tłum ac zenia — miał ochotę powiedzieć. — Czy żby zamkowy piekarz
napom knął wam o pszenny ch bochnach?”.
Strona 12
Nawet konie, któr e stały nier uc hom o, świdruj ąc Bernata wielkim i okrągły m i ślepiam i, zdawa-
ły się czekać na odpowiedź.
— Moj e wesele, panie.
— A kogóż to poślubiłeś?
— Córkę Per ego Esteve’a, panie.
Llor enc de Beller a zam ilkł, patrząc na Bernata ponad głową swego rum aka. Konie głośno ry ły
ziem ię kopy tam i. I? — warknął pan Navarcles.
— Moj a żona i ja — rzekł Bernat, próbuj ąc ukry ć niezadowolenie — będziem y zaszczy c eni,
jeśli wasza wielm ożność i jego towar zy sze zec hcą się do nas przy łąc zy ć.
— Pić nam się chce, Estany ol — rzuc ił Llor enc w odpowiedzi.
Konie ruszy ły, jeszc ze zanim jeźdźc y spięli je ostrogam i. Bernat spuścił głowę i poprowadził
swego pana w stronę dom u. Przed podwórc em czekali już na nich wszy scy weselnic y : kobiety ze
wzrokiem wbity m w ziem ię, mężc zy źni z odkry ty m i głowam i. Niewy r aźny szmer poniósł się po
zgrom adzony ch, gdy Llor enc de Beller a stanął przed nim i.
— No dalej, dalej — ponaglał, zsiadaj ąc z konia — wrac ajc ie do zabawy.
Chłopi posłuc hali i w milc zeniu wróc ili na swoj e miejsca. Kilku żołnier zy przy skoc zy ło, by za-
jąć się końm i. Bernat poprowadził niezapowiedziany ch gości do stołu, przy któr y m siedział wcze-
śniej z teściem. Zniknęły ich misy i kubki.
Pan de Beller a i jego dwaj towar zy sze usiedli. Bernat cofnął się kilka kroków, a trzej stołowni-
cy rozpoc zęli pogawędkę. Kobiety pospieszy ły ku nim z dzbanam i wina, szklanic am i, bochnam i
chleba, misam i z potrawką drobiową, półm iskam i solonej wieprzowiny i świeżo upiec zony m ja-
gnięc iem. Bernat na próżno szukał wzrokiem Franc eski, nie by ło jej między kobietam i. Napotkał
spojr zenie teścia, stoj ąc ego pośród gości, któr y wskazał podbródkiem niewiasty, po czy m prawie
niedostrzegalnie pokręc ił głową i się odwróc ił.
— Nie przer y wajc ie weseliska! — wrzasnął Llor enc, ściskaj ąc w garści udziec jagnięc y. —
No dalej, bawc ie się!
Chłopi ruszy li w milc zeniu ku dogasaj ąc y m ogniskom, na któr y ch dopier o co piekło się mięsi-
wo. Ty lko mała grupka gości — Per e Esteve, jego sy nowie oraz kilku inny ch weselników, stoj ą-
cy ch poza zasięgiem wzroku pana z Navarcles i jego kamr atów — nie ruszy ła się z miejsca. Ber-
natowi mignęła między nim i biała lniana koszula, więc skier ował się w ich stronę.
— Odejdź, głupc ze — warknął teść.
Zanim zdąży ł odpowiedzieć, matka Franc eski włoży ła mu do rąk półm isek jagnięc iny i szepnę-
ła:
— Usługuj panu i nie podc hodź do moj ej córki.
Chłopi zac zęli kosztować w milc zeniu piec zy stego, zerkaj ąc ukradkiem na możny ch. Na po-
dwór zu rozbrzmiewał ty lko rec hot i pokrzy kiwania pana z Navarcles oraz jego dwóch towar zy szy.
Żołnier ze odpoc zy wali na uboc zu.
— Przed chwilą zaśmiewaliście się tak — zagrzmiał Llor enc — że płoszy liście nam zwier zy nę.
A ter az co? Mowę wam odj ęło? Śmiejc ie się, u lic ha!
Nikt go nie posłuc hał.
— Durni wieśniac y — mruknął do swy ch towar zy szy, któr zy skwitowali jego słowa rec hotem.
Wszy scy trzej naj edli się do sy ta jagnięc iny i pszennego chleba. Solona wieprzowina i misy
z potrawką pozostały nietknięte. Bernat jadł na stoj ąc o, niec o za nim i, kątem oka obserwuj ąc
Strona 13
grupkę kobiet, wśród któr y ch skry wała się Franc esca.
— Wina! — zażądał pan Navarcles, podnosząc kubek. — Estany ol! — krzy knął znienacka, szu-
kaj ąc wzrokiem pana młodego. — Od tej por y masz mi płac ić dzierżawę takim winem, a nie ty -
mi sikam i, któr y m i oszukiwał mnie twój ojc iec. — Bernat wciąż stał za jego plec am i. Matka Fran-
ceski spieszy ła już z dzbanem. — Estany ol, gdzieżeś się podział?
Llor enc de Beller a uder zy ł w stół akur at w chwili, gdy chłopka przec hy lała dzban, by napełnić
jego szklanic ę. Kilka kropel wina pry snęło na szaty możnego.
Bernat stał już przy nim. Pozostały ch dwóch stołowników wy padek z winem wy r aźnie rozba-
wił. Per e Esteve skry ł twarz w dłoniach.
— Głupia star uc ho! Jak śmiesz wy lewać na mnie wino? — kobiec ina poc hy liła głowę w pod-
dańc zy m geście, a gdy pan zam achnął się, by ją spoliczkować, odsunęła się i upadła.
Llor enc de Beller a odwróc ił się do swy ch kompanów i wy buchnął śmiec hem na widok ucieka-
jąc ej na czwor akach babiny. Po chwili spoważniał i zwróc ił się do Bernata: — No, nar eszc ie ra-
czy łeś się poj awić, Estany ol! Popatrz ty lko, co wy prawiaj ą te niezdarne star uc hy ! Czy żby ś pró-
bował obr azić swego pana? Czy jesteś na ty le głupi, by nie wiedzieć, że gościom usługiwać po-
winna pani dom u? Gdzie panna młoda? — zapy tał, wodząc wzrokiem po dziedzińc u. — Gdzie jest
panna młoda?! — wrzasnął, nie doc zekawszy się odpowiedzi.
Per e Esteve złapał Franc escę za rękę i poprowadził do Bernata. Dziewc zy na drżała.
— Wasza wielm ożność — powiedział Bernat — przedstawiam wam moj ą żonę Franc escę.
— To co innego — stwierdził Llor enc, bezc zelnie oglądaj ąc dziewc zy nę od stóp do głów. —
Zupełnie co innego. Ter az ty będziesz nam polewała wino.
Usiadł i podsunął kubek pannie młodej. Franc esca wzięła dzban drżąc ą ręką, by spełnić jego
rozkaz. Llor enc de Beller a złapał ją za nadgarstek i nie puścił, dopóki kubek nie by ł pełen. Potem
szarpnął ją za ram ię, zmuszaj ąc do obsłużenia swy ch towar zy szy. Piersi dziewc zy ny musnęły je-
go twarz.
— Tak się polewa wino! — zar ec hotał, podc zas gdy stoj ąc y obok Bernat zac isnął zęby i pięści.
Llor enc de Beller a i jego druhowie rac zy li się winem, co rusz przy wołuj ąc Franc escę. Za każ-
dy m razem powtar zała się ta sam a scena.
Żołnier ze wtór owali im śmiec hem, gdy ty lko dziewc zy na nac hy lała się nad stołem. Próbowa-
ła powstrzy m ać łzy. Bernat cor az głębiej wbij ał paznokc ie w dłonie, raniąc je do krwi. Weselnic y
odwrac ali bez słowa wzrok za każdy m razem, gdy dziewc zy na nalewała wino.
— Estany ol! — krzy knął Llor enc de Beller a i wstał od stołu, nie puszc zaj ąc nadgarstka Franc e-
ski. — Zgodnie z przy sługuj ąc y m mi prawem pierwszej noc y, zabawię się ter az z twoj ą żonką.
Współbiesiadnic y pana Navarcles nagrodzili jego pom y sł brawam i. Bernat rzuc ił się ku nie-
mu, ale pozostali dwaj możni, pij ani, zagrodzili mu drogę, sięgaj ąc po broń. Bernat zatrzy m ał się
w pół kroku. Llor enc de Beller a popatrzy ł na niego, uśmiechnął się, a potem głośno zar ec hotał.
Franc esca wbiła w męża błagalny wzrok.
Bernat zrobił krok do przodu, ale poc zuł na brzuc hu czubek miec za. Franc esca, wlec zona
w stronę schodów prowadząc y ch na piętro, nie przestawała na niego spoglądać. Gdy możny ob-
jął ją w pasie i przer zuc ił sobie przez ram ię, zac zęła krzy c zeć.
Kamr ac i pana Navarcles ponownie usiedli za stołem, by nadal zaśmiewać się i rac zy ć winem.
Strażnic y pilnowali schodów, zagradzaj ąc drogę Bernatowi.
Bernat, stoj ąc pod dom em, twar zą do żołnier zy, nie sły szał śmiec hu możny ch ani szloc hu ko-
Strona 14
biet. Nie przy łąc zy ł się do milc zenia weselników, nie zwrac ał też uwagi na drwiny ry c er zy swego
pana, któr zy zerkali na dom, pozwalaj ąc sobie na niewy bredne uwagi i gesty. Sły szał ty lko roz-
paczliwe krzy ki dobiegaj ąc e z okna na pierwszy m piętrze.
Niebo ciągle prom ieniało błękitem.
Po chwili, któr a Bernatowi wy dała się wiecznością, spoc ony Llor enc de Beller a stanął na
schodach, wiążąc my śliwski kasak.
— Estany ol! — wrzasnął, mij aj ąc Bernata i kier uj ąc się do stołu. — Ter az twoj a kolej. Donia
Cater ina — poinf orm ował kompanów, maj ąc na my śli swą młodą, świeżo poślubioną małżonkę
— nie chce sły szeć o kolejny ch bękartach, a i ja mam szczer ze dość jej szloc hów. No, dalej, po-
każ, na co cię stać! — zwróc ił się rozkazuj ąc o do pana młodego.
Bernat z rezy gnac ją spuścił głowę i zac zął wchodzić po boczny ch schodach, odprowadzany
wzrokiem przez wszy stkich zebrany ch na dziedzińc u. Wszedł na pierwsze piętro, do obszernej izby
służąc ej za kuchnię i jadalnię. Do jednej ze ścian przy legało wielkie palenisko nakry te potężną
konstrukc ją z kutego żelaza, pełniąc ą rolę kom inka. Bernat, wsłuc hany we własne kroki rozbrzmie-
waj ąc e na podłodze z desek, ruszy ł ku rabinie prowadząc ej na drugie piętro, gdzie znajdowała się
sy pialnia i spic hlerz. Wy sunął głowę przez otwór w deskach i rozejr zał się po izbie, boj ąc się iść
dalej. Panowała całkowita cisza.
Z podbródkiem na wy sokości podłogi, wciąż stoj ąc na drabinie, Bernat zobac zy ł ubranie Fran-
ceski rozr zuc one po izbie. Biała lniana koszula — dum a całej rodziny — by ła podarta nic zy m
pierwszy lepszy łachm an. W końc u zdec y dował się wejść.
Leżała skulona na nowy m sienniku poplam iony m krwią. Naga, patrzy ła przed siebie nieobec-
ny m wzrokiem. By ła spoc ona, podrapana i poobij ana, nie ruszała się.
— Estany ol! — z podwór za dobiegły pokrzy kiwania Llor enc a de Beller a. — Twój pan się nie-
cierpliwi.
Bernata chwy c iły torsje i zac zął wy m iotować na zmagazy nowane w izbie zboże. O mało nie
wy pluł wnętrzności. Franc esca ani drgnęła. Wy biegł z izby. Po chwili wy padł blady na podwór ze,
w jego głowie kłębiły się najokropniejsze my śli i uczuc ia. Zaślepiony, omal nie zder zy ł się u stóp
schodów ze zwalistą postac ią Llor enc a de Beller a.
— Coś mi się nie wy daj e, żeby pan młody skonsum ował małżeństwo — rzekł pan Navarcles
do swy ch towar zy szy.
Bernat musiał zadrzeć głowę, by spojr zeć mu w twarz.
— Nie… nie mogłem, wasza wielm ożność — wy j ąkał. Llor enc de Beller a nie odzy wał się
przez chwilę.
— Jeśli ty nie możesz, na pewno któr y ś z moich przy j ac iół… lub woj aków chętnie cię zastąpi.
Już mówiłem, że nie ży c zę sobie kolejny ch bękartów.
— Nie mac ie prawa…!
Chłopi zadrżeli na my śl o skutkach takiego zuc hwalstwa. Pan z Navarcles jedną ręką złapał
Bernata za szy j ę i zac zął go dusić. Młodzieniec otwier ał rozpaczliwie usta, próbuj ąc łapać powie-
trze.
— Jak śmiesz? A może chcesz wy kor zy stać moj e prawo pierwszej noc y z żoną sługi, by przy -
biec potem na zam ek z bękartem, dom agaj ąc się nie wiadom o czego? — Zanim Llor enc postawił
Bernata na ziem i, potrząsnął nim jeszc ze. — O to ci chodzi? To ja stanowię tu prawa, ty lko ja.
Zrozum iano? Chy ba zapom niałeś, że mogę cię ukar ać, kiedy i jak ty lko zec hcę?
Strona 15
Z całej siły uder zy ł Bernata, powalaj ąc go na ziem ię.
— Gdzie mój bat?! — wrzasnął rozwściec zony.
Bat! Bernat by ł jeszc ze dzieckiem, gdy wiele razy zmuszono jego, jego rodzic ów oraz wielu
inny ch chłopów do oglądania publicznej chłosty wy m ier zonej przez pana Navarcles jakiem uś
nieszczęśnikowi, któr ego winy nikt nigdy do końc a nie poznał. Trzask rzem ienia o plec y wieśniaka
zadźwięc zał ter az na nowo w uszach Bernata, zupełnie jak owego dnia i jak przez wiele, wiele no-
cy jego dziec iństwa. Nikt z obecny ch nie śmiał wtedy drgnąć, podobnie jak ter az. Bernat zac zął
się czołgać, spoglądaj ąc z dołu na swego pana, któr y stał nad nim nic zy m skała i czekał z wy c ią-
gniętą ręką, aż ktoś poda mu bat. Przy pom niał sobie rozorane rzem ieniem plec y tamtego nie-
szczęśnika — krwawą masę, na któr ej nawet bezbrzeżna nienawiść pana nie mogła już natraf ić na
skrawek zdrowej skór y. Powlókł się na czwor akach ku schodom z oczam i pełny m i łez, drżąc jak
w dziec iństwie, gdy dręc zy ły go koszm ar y. Nikt się nie por uszy ł. Nikt się nie odezwał. A słońc e
nadal świec iło prom iennie.
— Przy kro mi, Franc esco — wy j ąkał, gdy wdrapał się z trudem po drabinie, odprowadzany
przez jednego z żołnier zy, i znowu stanął w sy pialni.
Opuścił spodnie i ukląkł przy żonie. Ani drgnęła. Spojr zał na swój zwiotc zały członek, zastana-
wiaj ąc się, jak zdoła wy konać rozkaz pana. Delikatnie musnął palc em nagi bok Franc eski. Dziew-
czy na nie zar ea gowała.
— Muszę… musim y to zrobić — szepnął, bior ąc żonę za Przegub ręki i próbuj ąc odwróc ić do
siebie.
— Nie doty kaj mnie! — krzy knęła, nagle oprzy tomniawszy. Obedrze mnie ze skór y ! — Bernat
siłą odwróc ił żonę, odkry waj ąc jej nagie ciało.
— Puść!
Moc owali się przez chwilę, ale w końc u Bernat chwy c ił Franc escę za oba nadgarstki i przy c ią-
gnął do siebie. Mim o to nadal się broniła.
— Przy jdzie inny ! — szepnął jej do ucha — przy jdzie inny i cię… zniewoli! — Oczy dziew-
czy ny wbiły się w męża z wy r zutem. — On mnie obedrze ze skór y, obedrze ze skór y … — uspra-
wiedliwiał się.
Franc esca nadal się opier ała, ale Bernat rzuc ił się na nią gwałtownie. Nawet jej łzy nie zdołały
ostudzić pożądania, któr e opanowało go, gdy dotknął jej nagiego ciała. Wszedł w nią, a ona krzy -
czała wniebogłosy.
Skowy t Franc eski zaspokoił ciekawość ry c er za, któr y bez cienia zakłopotania przy glądał się ca-
łej scenie z drabiny.
Nim Bernat skońc zy ł, opór Franc eski niespodziewanie osłabł. Jej krzy k przem ienił się w szloch.
Właśnie płacz żony towar zy szy ł Bernatowi w chwili szczy towania.
Pan Navarcles sły szał rozpaczliwe wy c ie dobiegaj ąc e z okna na drugim piętrze. Gdy ty lko je-
go szpieg potwierdził, że małżeństwo zostało skonsum owane, kazał przy prowadzić konie i oddalił
się wraz ze swą ponur ą kompanią. Większość przy gnębiony ch weselników poszła jego śladem.
W izbie panowała cisza. Bernat leżał na żonie, nie wiedząc, co robić. Dopier o ter az uświadom ił
sobie, że przy trzy m uj e ją z całej siły za ram iona. Zwolnił uścisk, chcąc oprzeć dłonie o siennik
przy jej głowie, ale strac ił równowagę i opadł na nią bezwładnie. Gdy się podniósł odr uc howo,
podpier aj ąc ram ionam i, napotkał błędny wzrok żony. W takiej pozy c ji przy każdy m ruc hu musiał
się otrzeć o jej ciało. Za wszelką cenę chciał tego uniknąć, by nie sprawiać jej jeszc ze więc ej bó-
Strona 16
lu. Żałował, że nie potraf i lewitować i nie może odsunąć się, nie doty kaj ąc jej ponownie.
Wreszc ie, po długim wahaniu, zsunął się z Franc eski i ukląkł obok. Wciąż nie wiedział, co robić
— wstać, położy ć się przy niej, wy jść, próbować się usprawiedliwić? Uciekł wzrokiem od prowo-
kuj ąc o wy c iągniętego ciała Franc eski. Nie mógł dojr zeć jej twar zy, znajduj ąc ej się o dwie piędzi
od jego głowy. Spuścił oczy, spojr zał na swój nagi członek i nagle ogarnął go wsty d.
— Przeprasz…
Nieoczekiwany ruch Franc eski zaskoc zy ł go. Dziewc zy na zwróc iła ku niem u twarz. Bernat szu-
kał na tej twar zy zrozum ienia, ale znalazł ty lko bezbrzeżną pustkę.
— Przepraszam — powtór zy ł. Franc esca nadal patrzy ła na niego bez wy r azu. — Przepra-
szam, przepraszam. Obdarłby mnie, obdarłby mnie ze skór y … — wy bąkał.
Przy wołał w my ślach postać pana Navarcles, któr y stał nad nim z ręką wy c iągniętą po bat.
Jeszc ze raz przejr zał się w spojr zeniu Franc eski — zobac zy ł w nim pustkę. Zląkł się, popatrzy wszy
jej w oczy w poszukiwaniu odpowiedzi: krzy c zały bezgłośnie, krzy c zały tak jak ona przed chwilą.
Bernat chciał ją poc ieszy ć, gładząc dłonią po policzku, jakby by ła małą dziewc zy nką.
— Ja… — zac zął.
Nie dokońc zy ł zdania. Na widok jego wy c iągniętej ręki ry sy Franc eski stężały. Cofnął dłoń, za-
kry ł nią twarz i załkał.
Dziewc zy na leżała bez ruc hu z nieobecny m spojr zeniem.
Gdy Bernat przestał płakać, wstał, wciągnął spodnie i zniknął w otwor ze prowadząc y m na niż-
sze piętro. Kiedy jego kroki ucic hły, Franc esca zwlekła się z łóżka, podeszła do skrzy ni stanowiąc ej
jedy ny mebel w izbie i wy j ęła ubranie. Odziawszy się, pozbier ała piec zołowic ie z podłogi swój
weselny strój, między inny m i tak drogą jej serc u białą lnianą koszulę. Złoży ła ją star annie, pró-
buj ąc dopasować strzępy, i schowała do skrzy ni.
Strona 17
2
Franc esca snuła się po dom u jak dusza pokutuj ąc a. Choć nie zaniedby wała swy ch obowiązków,
wy pełniała je w milc zeniu, broc ząc smutkiem, któr y niebawem zagnieździł się w każdy m, nawet
najodleglejszy m zakam arku gospodarstwa.
Bernat wiele razy prosił ją o wy bac zenie. Gdy czas zatarł potworne wspom nienie wesela,
mógł przedstawić argum enty na swoj ą obronę: strach przed okruc ieństwem pana Navarcles, kon-
sekwenc je, jakie niespełnienie jego rozkazu miałoby dla nich obojga. Przepraszał Franc escę po
ty siąckroć, ale ona patrzy ła ty lko na niego i słuc hała w milc zeniu, jakby czekała, aż jego wy wód
dotrze niezawodnie do tego sam ego, kluc zowego argum entu: „Gdy by m tego nie zrobił, przy szedł-
by inny …”. Bo gdy Bernat doc hodził do tego punktu, milkł, jego usprawiedliwienia trac iły na sile
i dokonany gwałt na powrót stawał między nim i jak przeszkoda nie do pokonania. Przeprosiny
i usprawiedliwienia męża oraz milc zenie, stanowiąc e jedy ną odpowiedź żony, powoli zabliźniały
ranę, któr ą Bernat star ał się zalec zy ć. Jego wy r zuty sum ienia zac zy nały niknąć pośród codzien-
ny ch obowiązków. W końc u pogodził się z oboj ętnością Franc eski.
Każdego dnia o świc ie, przed rozpoc zęc iem ciężkiej prac y na roli, Bernat wy glądał przez okno
sy pialni. To sam o robił kiedy ś z ojc em, nawet w ostatnich latach ży c ia starc a: oparc i o gruby ka-
mienny par apet spoglądali razem w niebo, sprawdzaj ąc, jaką przy niesie im pogodę. Następnie
obejm owali wzrokiem swe ży zne pola, pokry waj ąc e rozległą dolinę, któr a otwier ała się u stóp go-
spodarstwa. Przy glądali się ptakom i bacznie nasłuc hiwali doc hodząc y ch z parter u odgłosów
zwier ząt hodowlany ch. By ły to chwile duc howej kom unii ojc a i sy na, ich kom unii z ziem ią, jedy -
ny mom ent, gdy ojc iec zdawał się odzy skiwać jasność umy słu. Bernat mar zy ł, by dzielić te
chwile z żoną, a nie przeży wać ich, jak ter az, w sam otności, słuc haj ąc jej krzątaniny w kuchni.
Mar zy ł, by opowiedzieć Franc esce wszy stko, czego dowiedział się od ojc a, a czego jego ojc iec
dowiedział od swego dziada, i tak dalej — przez wieki i pokolenia.
Mar zy ł, by powiedzieć jej, że te ży zne grunty stanowiły przed trzy stu laty rodowy maj ątek
rodziny Estany ol, że jego pradziadowie uprawiali je z miłością i oddaniem oraz kor zy stali w pełni
Strona 18
z ich plonów, nie musząc płac ić danin i czy nszów ani składać hołdów wy niosły m i niesprawiedli-
wy m panom. Mar zy ł, by dzielić z nią, swą żoną i matką przy szły ch spadkobierc ów ty ch ziem,
smutek, jaki dzielił z nim jego ojc iec, i wy j aśnić, dlac zego jej dziec i urodzą się jako chłopi pańsz-
czy źniani. Chętnie opowiedziałby jej — z dum ą pobrzmiewaj ąc ą w podobny ch mom entach
w głosie jego ojc a — że przed trzy stu laty ród Estany ol, jak wiele inny ch chłopskich rodów, miał
prawo przec howy wać w dom u własny oręż, jego przodkowie by li bowiem ludźm i wolny m i, któ-
rzy pod dowództwem hrabiego Ram ona Borr ella i jego brata Erm engola d’Urgell bronili Star ej
Katalonii przed naj azdam i Sar ac enów. Chętnie opowiedziałby żonie, że niektór zy z jego przodków
walc zy li w zwy c ięskich oddziałach, któr e pod rozkazam i hrabiego Ram ona pokonały Sar ac enów
z kalif atu kordobańskiego w bitwie pod Albesą, na równinie Urgel, niedaleko miejscowości Bala-
gue r. W wolny ch chwilach ojc iec opowiadał mu o ty m wszy stkim z oży wieniem, choć oży wienie
to przer adzało się w smutek na wspom nienie śmierc i hrabiego Ram ona Borr ella w roku 1017. Oj-
ciec Bernata uważał, że to właśnie wtedy zrobiono z nich chłopów pańszc zy źniany ch. Gdy zmar-
łego hrabiego zastąpił jego piętnastoletni sy n, a regentką została wdowa, hrabina Erm essenda de
Carc assonne, katalońscy bar onowie — któr zy dopier o co walc zy li ram ię w ram ię z wolny m i
chłopam i przec iwko Sar ac enom — widząc, że granic e księstwa są już bezpieczne, postanowili
wy kor zy stać bezkrólewie. Zastraszy li chłopów, zabili ty ch, któr zy stawiali opór, i przy właszc zy li
sobie ich ziem ie, pozwalaj ąc im je uprawiać w zam ian za prawo do części plonów. Wiele rodzin
chłopskich, wśród nich ród Estany ol, ustąpiło pod nac iskiem możny ch, jednak inne zostały bestial-
sko wy m ordowane.
— My, katalońscy chłopi — mawiał ojc iec Bernata — by liśmy wolny m i ludźm i i jako piec ho-
ta walc zy liśmy u boku ry c er zy przec iwko Maur om. Nie mogliśmy jednak stawać przec iwko ry -
cer zom. Gdy kolejni hrabiowie Barc elony próbowali zaprowadzić por ządek w Katalonii, napoty -
kali opór bogaty ch i wpły wowy ch możnowładc ów, musieli więc iść z nim i na ugodę, zawsze na-
szy m kosztem. Najpierw odebrano nam ziem ię, grunty Star ej Katalonii, potem wolność i… ho-
nor, na koniec pozwolono panom dec y dować o naszy m ży c iu. Twoi dziadowie — ciągnął drżą-
cy m głosem, nie odr y waj ąc wzroku od pól — pierwsi utrac ili wolność. Zabroniono im por zuc ać
ziem ię, przem ieniono ich w chłopów pańszc zy źniany ch, ludzi z pokolenia na pokolenie przy pisa-
ny ch do maj ątku. Od tej por y nasze ży c ie… twoj e ży c ie spoc zy wa w rękach pana, któr y wy m ie-
rza sprawiedliwość i ma prawo nas dręc zy ć i poniżać. Nie możem y się nawet bronić! Bo jeśli
ktoś cię skrzy wdzi, musisz prosić pana, by wy stąpił w twoim imieniu o odszkodowanie, z któr ego
połowa przy padnie właśnie jem u.
Następnie star zec wy m ieniał niezlic zone prawa pana. Zapisały się one na zawsze w pam ięc i
jego sy na, któr y nigdy nie miał odwagi wejść w słowo rozsierdzonem u rodzic owi. Pan mógł
w każdej chwili zażądać od poddanego odnowienia przy sięgi. Mógł przy właszc zy ć sobie część
maj ątku poddanego, jeśli ten umarł, nie zostawiwszy testam entu, lub jeśli dziedzic zy ł po nim sy n,
a także jeśli poddany nie doc zekał się potomstwa, lub jeśli jego żona dopuściła się cudzołóstwa,
jeśli w gospodarstwie wy buchł pożar, jeśli gospodarz musiał je zastawić lub zawier ał małżeństwo
z poddaną innego pana i oczy wiście jeżeli opuszc zał maj ątek. Pan miał prawo spędzić noc poślub-
ną z żoną chłopa i uczy nić ją mamką swy ch dziec i, a jego córki musiały usługiwać na zamku.
Poddani musieli uprawiać pańskie pola, bronić zamku, oddawać panu część plonów, uży c zać je-
mu oraz jego wy słannikom gościny i noclegu, płac ić mu za prawo do kor zy stania z lasów i pa-
stwisk — a także z zamkowej kuźni, piec a chlebowego i mły na… — oraz dawać mu prezenty
Strona 19
z okazji Bożego Nar odzenia i inny ch świąt.
A Kościół? Przy ty m py taniu ojc iec Bernata jeszc ze bardziej się unosił.
— Mnisi, zakonnic y, księża, diakoni, arc hidiakoni, kanonic y, opac i, biskupi — wy lic zał. — Ni-
czy m się oni nie różnią od panów feudalny ch, któr zy nas uciskaj ą! Zabroniono nawet chłopom
składać ślubów zakonny ch, by utrwalić nasze poddaństwo i uniem ożliwić nam por zuc enie roli!
Sy nu — sur owo przestrzegał Bernata ojc iec, gdy zwrac ał swój gniew przec iwko Kościołowi —
nigdy nie ufaj ty m, któr zy twierdzą, że służą Bogu. Ludzie ci przem awiaj ą łagodnie i tak uczenie,
że aż niezrozum iale. Pam iętaj, będą cię zwodzili piękny m i słówkam i, któr e są ich spec jalnością,
a wszy stko po to, by zawładnąć twoim umy słem i sum ieniem. Będą cię przekony wali, że przy -
chodzą w dobrej wier ze, że chcą cię uchronić przed złem i pokusam i, ale patrzą na nas poprzez
swe księgi. Wszy scy ci, któr zy zwą się ry c er zam i Chry stusa, postępuj ą zgodnie ze swy m i pisma-
mi. Ich słowa to wy m ówki, ich argum enty to baj eczki dla grzeczny ch dziec i.
— Ojc ze, co mówią o nas, chłopach, ich księgi? — zapy tał chłopak pewnego razu.
Ojc iec powiódł wzrokiem po polach, ale ty lko do linii, gdzie sty kały się z niebem. Nie chciał
patrzeć na miejsce, w któr ego imieniu przem awiali ludzie w habitach i sutannach.
— Że jesteśmy tępi nic zy m by dlęta, że nie mam y poj ęc ia o ogładzie. Że jesteśmy wstrętni,
podli, plugawi, bezwsty dni i ciemni. Że jesteśmy okrutni i uparc i, że nie zasługuj em y na łaskę, bo
nie potraf im y jej doc enić, że przem awia do nas ty lko pięść i bat. Napisano tam, że…1.
— Tac y właśnie jesteśmy, ojc ze?
— Sy nu, to oni chcą nas takim i widzieć.
— Ale przec ież wy, ojc ze, modlic ie się codziennie, a gdy matka umarła…
— Modlę się do Najświętszej Panienki, sy nu, do Najświętszej Panienki. Ona nie ma nic wspól-
nego z zakonnikam i i klec ham i. Jej możem y zaufać.
Bernat Estany ol mar zy ł, by oprzeć się rankiem o par apet i rozm awiać z Franc escą, jak kiedy ś
z ojc em. By razem z nią patrzeć na pola i rozm awiać o ty m, czego się od niego nauczy ł.
Przez pozostałe dni września i cały październik Bernat zaprzęgał woły do pługa i orał pola, roz-
drapuj ąc i zry waj ąc z nich stwardniałą skor upę, by słońc e, powietrze i nawóz tchnęły w nie nowe
ży c ie. Następnie razem z żoną siał zboże: ona niosła kor zec i rozr zuc ała ziarno, on prowadził za-
przęg wołów, któr y orał, a potem ubij ał obsianą ziem ię, przec iągaj ąc po niej ciężką żelazną pły tę.
Prac owali w milc zeniu, zakłóc any m ty lko od czasu do czasu przez Bernata pokrzy kuj ąc ego na
woły. Jego głos niósł się po dolinie. Bernat lic zy ł, że wspólna prac a ich zbliży, ale jego nadziej e
okazały się płonne. Franc escą nadal traktowała go jak powietrze. Sięgała do korc a i rozr zuc ała na-
siona, nie patrząc nawet w stronę męża.
Nadszedł listopad, a wraz z nim kolejne obowiązki w gospodarstwie. Bernat pasł świnie prze-
znac zone do uboj u, rąbał drwa na zim ą, nawoził i przy gotowy wał do wiosennego siewu pola oraz
war zy wnik, przy c inał i szczepił winor ośl. Gdy wchodził wiec zor em do kuchni, Franc esca, któr a
zdąży ła już zakońc zy ć prac ę w dom u, w ogrodzie, w kurniku i przy królikach, podawała mu bez
słowa kolac ję, po czy m szła spać. Wstawała wcześniej od niego, więc codziennie rano na Bernata
czekała w kuchni torba z prowiantem i śniadanie. Jadł je sam otnie, przy słuc huj ąc się krzątaninie
żony w obor ze.
Boże Nar odzenie minęło w mgnieniu oka i w sty czniu zakońc zono zbiór oliwek. Bernat miał
niewielki sad oliwny, któr y wy starc zał na zaspokoj enie dom owy ch potrzeb oraz na spłatę czy nszu
Strona 20
należnego panu.
Potem przy szedł czas na świniobic ie. Choć za ży c ia star ego Estany ola sąsiedzi rzadko zaglądali
do folwarku, w świniobic ie nigdy nie zawodzili. Bernat pam iętał tamte dni jako prawdziwe święto:
po zabic iu i rozebraniu tuczników mężc zy źni bawili się, a kobiety przy gotowy wały wędliny.
Ojc iec, matka i dwaj brac ia Franc eski przy szli z sam ego rana. Bernat przy witał ich na podwó-
rzu, jego żona czekała z ty łu.
— Jak się masz, cór uś? — zagadnęła ją matka. Franc esca nic nie odr zekła, pozwoliła się jednak
obj ąć. Bernat obserwował, jak stęskniona matka tuli córkę, czekaj ąc, aż ta odwzaj emni jej piesz-
czotę. Na próżno, dziewc zy na ani drgnęła. Bernat spojr zał na teścia.
— Franc esco — rzuc ił ty lko Per e Esteve, patrząc gdzieś za plec am i dziewc zy ny.
Brac ia pozdrowili ją skinieniem ręki.
Franc esca poszła do chlewu po wieprzka, pozostali czekali na dziedzińc u. Nikt się nie odezwał,
ciszę przer y wał jedy nie zdławiony szloch matki. Bernat chciał ją poc ieszy ć, powstrzy m ał się
jednak, widząc, że ani mąż, ani sy nowie nie rea guj ą na jej płacz.
Franc esca przy prowadziła wieprzka, któr y zapier ał się, jakby czuł, co go czeka. Przekazała go
mężowi, jak zwy kle bez słowa. Bernat i jego dwaj szwagrowie rozc iągnęli zwier zę na ziem i i usie-
dli na nim. Przer aźliwy kwik wy pełnił dolinę. Per e Esteve jedny m zdec y dowany m ruc hem po-
der żnął wieprzowi gardło, a potem wszy scy czekali w milc zeniu, aż krew zwier zęc ia spły nie do
nac zy ń podsuwany ch raz za razem przez kobiety. Nikt na nikogo nie patrzy ł.
Ty m razem, kiedy matka i córka przy stąpiły do obr abiania poć wiartowanego już wieprzka,
mężc zy źni nie sięgnęli po wino.
O zmroku, po zakońc zeniu świniobic ia, matka ponownie próbowała przy tulić córkę. Bernat ob-
serwował tę scenę w nadziei, że ty m razem jego żona nie pozostanie oboj ętna na pieszc zotę mat-
ki. My lił się. Ojc iec i brac ia pożegnali Franc escę ze wzrokiem wbity m w ziem ię. Jej matka pode-
szła do Bernata.
— Gdy zobac zy sz, że zbliża się rozwiązanie — powiedziała, odc iągnąwszy go na bok — poślij
po mnie. Nie sądzę, by Franc esca sam a cię o to poprosiła.
Rodzina Esteve ruszy ła w drogę powrotną. Tamtego wiec zor u, kiedy Franc esca wchodziła po
drabinie do sy pialni, Bernat nie mógł oder wać oczu od jej napęczniałego brzuc ha.
Pod koniec maj a, pierwszego dnia żniw, Bernat z sierpem na ram ieniu rozglądał się po swy ch
polach. Jak zdoła sam zebrać całe zboże? Dwa ty godnie tem u Franc esca dwa razy zasłabła i za-
bronił jej się przem ęc zać. Posłuc hała go bez słowa. Co też go podkusiło? Znowu potoc zy ł wzro-
kiem po czekaj ąc y ch na niego łanach. Przec ież to może nawet nie jego dziecko, tłum ac zy ł sobie.
Poza ty m wszy stkie chłopki rodzą w polu, przy prac y. A jednak Bernat nie mógł ukry ć niepokoj u,
widząc, jak Franc esca osuwa się na ziem ię.
Chwy c ił mocno sierp i zac zął z rozm ac hem żąć zboże. Kłosy pry skały na wszy stkie strony.
Słońc e stało już w zenic ie, ale Bernat nie zrobił sobie przer wy na obiad. Łany ciągnęły się w nie-
skońc zoność. Ojc iec zawsze pom agał mu przy żniwach, nawet w ostatnich latach, gdy już niedo-
magał. Zboże zdawało się dodawać mu sił. „Dalej, sy nu, do roboty — zagrzewał go — zanim bu-
rza lub grad popsuj ą nam zbior y ”. I kosili. Kiedy jeden słabł, drugi dodawał mu otuc hy. Razem
jedli obiad w cieniu, popij ali dobre wino (najlepsze, najstarsze wino z ojc owskich zapasów), ga-
wędzili i śmiali się. A ter az… Ter az Bernat sły szał ty lko gwizd sierpa przec inaj ąc ego powietrze,
by uder zy ć w kłos. Sierp, sierp, sierp — wszechobecny znak zapy tania, indaguj ąc y o ojc ostwo