KWBA

Szczegóły
Tytuł KWBA
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

KWBA PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie KWBA PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

KWBA - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 IL​DE​FON​S O FAL​CO​NES KA​TE​DRA W BAR​CE​LO​NIE Z hisz​p ań​skie​go prze​ło​ży​ła: MAG​DA​L E​NA PŁACH​TA Ty​t uł ory​gi​na​łu: LA CA​TE​DRAL DEL MAR Strona 3 Dla Car​men Strona 4 Bar​ce​lo​n a, XIV wiek Strona 5 Strona 6 Strona 7 CZĘŚĆ PIERW​S ZA SŁU​DZY ZIE​MI Strona 8 1 Go​spo​dar​stwo Ber​na​ta Es​ta​ny​ola Na​v arc​les, Księ​stwo Ka​ta​lo​nii, 1320 rok Kie​dy nikt nie zwra​c ał na nie​go uwa​gi, Ber​nat spoj​r zał na bez​c hmur​ne błę​kit​ne nie​bo. Bla​de słoń​c e ostat​nich dni wrze​śnia pie​ści​ło twa​r ze we​sel​ni​ków. Wło​ży ł ty ​le wy ​sił​ku i cza​su w zor​ga​ni​zo​- wa​nie przy ​j ę​c ia, że ty l​ko nie​ła​ska​wa po​go​da mo​gła​by je po​psuć. Ber​nat prze​słał uśmiech je​sien​- ne​m u nie​bu, a po​tem spu​ścił wzrok i uśmiech​nął się jesz​c ze sze​r zej, sły ​sząc rej​wach na ka​m ien​- ny m dzie​dziń​c u przed obo​r a​m i zaj​m u​j ą​c y ​m i par​ter do​m u. Je​go trzy ​dzie​stu go​ściom do​pi​sy ​wał hu​m or, bo te​go​r ocz​ne wi​no​bra​nie by ​ło wy ​j ąt​ko​wo uda​ne. Męż​c zy ź​ni, ko​bie​ty i dzie​c i pra​c o​wa​li od świ​tu do no​c y, naj​pierw przy zbie​r a​niu gron, po​tem przy ich udep​ty ​wa​niu, nie po​zwa​la​j ąc so​bie na choć​by je​den dzień od​po​c zy n​ku. Do​pie​r o gdy wi​no zna​la​zło się w becz​kach, go​to​we do fer​m en​ta​c ji, a wy ​tło​c zy ​ny odło​żo​no, by w gnu​śne zi​m o​we dni de​sty ​lo​wać upę​dzo​ną z nich wód​kę, dla ka​ta​loń​skich chło​pów nad​c ho​dzi​ła po​r a wrze​śnio​wy ch świąt. Ber​nat Es​ta​ny ​ol wte​dy wła​śnie po​sta​no​wił wy ​pra​wić swe we​se​le. Przy j​r zał się go​ściom. Mu​sie​li wstać sko​r o świt, by prze​by ć pie​szo od​le​głość, czę​sto nie​m a​łą, dzie​lą​c ą ich go​spo​dar​stwa od ma​j ąt​ku ro​dzi​ny Es​ta​ny ​ol. Te​r az ga​wę​dzi​li z oży ​wie​niem, mo​że o we​se​lu, mo​że o zbio​r ach, mo​że o jed​ny m i dru​gim. Kil​ku z nich — grup​ka two​r zo​na przez je​go ku​zy ​nów oraz ro​dzi​nę Pu​ig, krew​ny ch je​go szwa​gra — wy ​bu​c hło śmie​c hem, po​sy ​ła​j ąc mu fi​lu​- ter​ne spoj​r ze​nia. Ber​nat po​c zuł, że ob​le​wa go ru​m ie​niec, ale nie za​r e​a go​wał na za​c zep​kę, wo​lał nie za​sta​na​wiać się nad przy ​c zy ​ną ich roz​ba​wie​nia. W tłu​m ie roz​pro​szo​ny m na dzie​dziń​c u wy ​pa​- trzy ł ro​dzi​ny Fon​ta​nies, Vi​la i Jo​a ni​qu​e t oraz, a jak​że, ro​dzi​nę Es​te​ve — krew​ny ch pan​ny mło​dej. Zer​k​nął ką​tem oka na swe​go te​ścia. Pe​r e Es​te​ve ob​no​sił mię​dzy we​sel​ni​ka​m i swe wiel​kie brzu​- szy ​sko, roz​sy ​ła​j ąc uśmie​c hy i co chwi​la do ko​goś za​ga​du​j ąc. Gdy Pe​r e zwró​c ił ku nie​m u swe roz​r a​do​wa​ne ob​li​c ze, Ber​nat, chcąc nie chcąc, mu​siał go po​zdro​wić, chy ​ba po raz set​ny w ty m Strona 9 dniu. Na​stęp​nie po​szu​kał wzro​kiem i wy ​ło​wił z grup​ki go​ści swo​ich szwa​grów. Od po​c ząt​ku trak​to​- wa​li go dość nie​uf​nie, mi​m o że Ber​nat wy ​ła​ził ze skó​r y, że​by ich so​bie zjed​nać. Zno​wu spoj​r zał w nie​bo. Uro​dzaj i po​go​da po​sta​no​wi​ły to​wa​r zy ​szy ć mu w ty m waż​ny m dniu. Zer​k​nął na dom, po​tem zno​wu na go​ści, i wy ​krzy ​wił lek​ko war​gi. Mi​m o roz​gar​dia​szu po​c zuł się sa​m ot​ny. Je​go oj​c iec umarł przed ro​kiem, a sio​stra Gu​ia​m o​na, któ​r a po wy j​ściu za mąż prze​nio​- sła się do Bar​c e​lo​ny, nie od​po​wia​da​ła na je​go wia​do​m o​ści, mi​m o że bar​dzo za nią tę​sk​nił. A prze​- cież z bli​skich krew​ny ch po​zo​sta​ła mu ty l​ko ona… Wła​śnie po śmier​c i ich oj​c a dom ro​dzi​ny Es​ta​ny ​ol zna​lazł się w cen​trum uwa​gi ca​łej oko​li​c y i po​c zę​ły ścią​gać do nie​go tłum​nie swat​ki oraz oj​c o​wie pa​nien na wy ​da​niu. Jesz​c ze do nie​daw​na wie​śnia​c y trzy ​m a​li się z da​le​ka od go​spo​dar​stwa „sza​lo​ne​go Es​ta​ny ​ola” — jak na​zy ​wa​no oj​c a Ber​na​ta ze wzglę​du na je​go bun​tow​ni​c zą na​tu​r ę — ale śmierć star​c a tchnę​ła na​dzie​j ę w ser​c a są​- sia​dów pra​gną​c y ch wy ​dać cór​ki za naj​bo​gat​sze​go rol​ni​ka w oko​li​c y. — Naj​wy ż​szy czas się że​nić — mó​wio​no Ber​na​to​wi. — Ile masz lat? — Dwa​dzie​ścia sie​dem. Chy ​ba… — od​po​wia​dał. — W ty m wie​ku mógł​by ś mieć na​wet wnu​ki — stro​f o​wa​li — Jak so​bie po​r a​dzisz sam z ta​kim go​spo​dar​stwem? Po​trze​bu​j esz żo​ny. Ber​nat cier​pli​wie słu​c hał rad, z gó​r y wie​dząc, że nie obej​dzie się bez wzmian​ki o kan​dy ​dat​c e, któ​r ej cno​ty prze​wy ż​szać bę​dą si​łę wo​łu oraz urok naj​pięk​niej​sze​go za​c ho​du słoń​c a. Zresz​tą nie by ​ło to dla nie​go no​wo​ścią. Już sza​lo​ny Es​ta​ny ​ol, któ​r e​go żo​na umar​ła, wy ​da​j ąc na świat Gu​ia​m o​nę, pró​bo​wał go wy ​swa​tać, ale wszy ​scy oj​c o​wie pa​nien na wy ​da​niu opusz​c za​li je​- go dom, mio​ta​j ąc prze​kleń​stwa: nikt nie mógł spro​stać żą​da​niom do​ty ​c zą​c y m po​sa​gu. Za​in​te​r e​so​- wa​nie Ber​na​tem za​c zę​ło więc po​wo​li słab​nąć. Dzi​wac​twa star​c a po​głę​bia​ły się z wie​kiem, a je​go bun​tow​ni​c ze po​r y ​wy za​c zę​ły się prze​r a​dzać w na​pa​dy de​li​r ium. Ber​nat po​świę​c ił się bez resz​ty do​glą​da​niu oj​c a oraz wło​ści i rap​tem, ma​j ąc dwa​dzie​ścia sie​dem lat, zo​stał zu​peł​nie sam na świe​- cie, na do​da​tek osa​c zo​ny przez na​trę​tów. Jed​nak pierw​szy od​wie​dził go, jesz​c ze za​nim Ber​nat zdą​ży ł po​grze​bać oj​c a, za​r ząd​c a pa​na Na​- varc​les i wszy st​kich oko​licz​ny ch chło​pów. Mia​łeś świę​tą ra​c ję, oj​c ze! — po​m y ​ślał Ber​nat na wi​- dok za​r ząd​c y i to​wa​r zy ​szą​c y ch mu żoł​nie​r zy na ko​niach. — Gdy ty l​ko umrę — po​wta​r zał sta​r zec w prze​bły ​skach świa​do​m o​ści — zja​wią się tu, a wte​- dy po​ka​żesz im te​sta​m ent. — Wska​zy ​wał ka​m ień, pod któ​r y m le​ża​ła ostat​nia wo​la sza​lo​ne​go Es​ta​- ny ​ola, owi​nię​ta w ka​wa​łek skó​r y. — Ale dla​c ze​go, oj​c ze? — spy ​tał Ber​nat za pierw​szy m ra​zem. — Jak wiesz — od​parł sta​r zec — otrzy ​m a​li​śmy na​sze zie​m ie na pra​wie em​f i​teu​zy, wie​c zy ​stej dzier​ża​wy, ale je​stem wdow​c em i gdy ​by m nie spo​r zą​dził te​sta​m en​tu, po mo​j ej śmier​c i pan miał​by pra​wo za​j ąć po​ło​wę na​sze​go ru​c ho​m e​go ma​j ąt​ku i ży ​we​go in​wen​ta​r za. To przy ​wi​lej zwa​ny in​te​stia, zresz​tą ist​nie​j e wie​le in​ny ch, po​dob​ny ch, mu​sisz je wszy st​kie po​znać. Przy j​dą, Ber​na​c ie, zo​ba​c zy sz, że przy j​dą za​brać na​szą wła​sność. Ale ten te​sta​m ent po​zwo​li ci się od nich uwol​nić. — A je​śli po​sta​wią na swo​im? — spy ​tał Ber​nat. — Prze​c ież ich znasz… — Mo​gą pró​bo​wać, ale wszy st​ko za​pi​sa​ne jest w księ​gach. Gniew za​r ząd​c y i pa​na feu​dal​ne​go po​niósł się po oko​li​c y i spra​wił, że sie​r o​ta, je​dy ​ny spad​ko​- bier​c a wszy st​kich wło​ści sta​r e​go sza​leń​c a, stał się jesz​c ze po​nęt​niej​szą par​tią. Ber​nat do​brze pa​m ię​tał wi​zy ​tę swe​go te​ścia, któ​r y zja​wił się u nie​go tuż przed wi​no​bra​niem. Strona 10 Pięć sol​dów, sien​nik i bia​ła lnia​na ka​m i​ze​la — tak wy ​glą​da​ło wia​no je​go cór​ki Fran​c e​ski. — Na co mi ka​m i​ze​la? — spy ​tał Ber​nat i da​lej prze​r zu​c ał sło​m ę na par​te​r ze do​m u. — Sam się prze​ko​naj — od​parł Pe​r e Es​te​ve. Ber​nat wsparł się na wi​dłach i spoj​r zał w kie​r un​ku wska​za​ny m przez są​sia​da. Wi​dły wy ​su​nę​ły mu się z rę​ki i upa​dły na sło​m ę. Na pro​gu obo​r y zo​ba​c zy ł Fran​c e​scę w dłu​giej bia​łej ko​szu​li… Dziew​c zy ​na sta​ła pod świa​tło i Ber​nat miał jak na dło​ni ca​łe jej cia​ło! Ciar​ki prze​szły mu po ple​c ach. Pe​r e Es​te​ve się uśmiech​nął. Ber​nat przy ​j ął je​go pro​po​zy ​c ję, i to na​ty ch​m iast, jesz​c ze tam, w sto​do​le, nie pod​c ho​dząc na​- wet do wy ​bran​ki, ale i nie od​r y ​wa​j ąc od niej oczu. Wie​dział, że pod​j ął de​c y ​zję po​c hop​nie, ni​c ze​go jed​nak nie ża​ło​wał, bo oto stoi te​r az przed nim Fran​c e​sca: mło​da, pięk​na, sil​na… Za​c zął szy b​c iej od​dy ​c hać. To już dziś… Ale co ona my ​śli? Czy czu​j e to sa​m o? Dziew​c zy ​na nie bra​ła udzia​łu w we​so​łej po​ga​węd​c e ko​biet, sta​ła w mil​c ze​niu obok mat​ki, nie uczest​ni​c ząc w ogól​nej we​so​ło​ści, kwi​tu​j ąc ty l​ko żar​ty i chi​c ho​ty to​wa​r zy ​szek wy ​m u​- szo​ny m uśmie​c hem. Ich spoj​r ze​nia skrzy ​żo​wa​ły się na uła​m ek se​kun​dy. Fran​c e​sca za​r u​m ie​ni​ła się i spu​ści​ła wzrok, Ber​nat zdą​ży ł jed​nak do​strzec fa​lo​wa​nie jej pier​si, zdra​dza​j ą​c e zde​ner​wo​wa​- nie. Bia​ła lnia​na ko​szu​la i ty m ra​zem oka​za​ła się sprzy ​m ie​r zeń​c em je​go wy ​obraź​ni i pra​gnień. — Win​szu​j ę — usły ​szał za so​bą, a po​tem z ca​łej si​ły po​kle​pa​no go po ple​c ach i sta​nął ko​ło nie​- go Pe​r e Es​te​ve. — Bądź dla niej do​bry. — Po​dą​ży ł za wzro​kiem Ber​na​ta i ski​nął na dziew​c zę, któ​- re w owej chwi​li naj​c hęt​niej scho​wa​ło​by się do my ​siej dziu​r y. — Zresz​tą wy ​star​c zy, że bę​dziesz o nią dbał jak o we​sel​ny ch go​ści… W ży ​c iu nie wi​dzia​łem przed​niej​szej uczty. Sło​wo da​j ę, na​wet pan Na​varc​les nie ra​c zy się ta​ki​m i przy ​sma​ka​m i. To pew​ne! Ber​nat po​sta​no​wił pod​j ąć swy ch go​ści wy ​staw​nie, dla​te​go przy ​go​to​wał czter​dzie​ści sie​dem boch​nów bia​łe​go chle​ba z pszen​nej mą​ki, re​zy ​gnu​j ąc ty m ra​zem z jęcz​m ie​nia, ży ​ta i or​ki​szu — zbóż po​j a​wia​j ą​c y ch się naj​c zę​ściej na sto​łach ka​ta​loń​skich chło​pów. Czter​dzie​ści sie​dem boch​- nów z czy ​stej pszen​nej mą​ki, bia​łej jak ko​szu​la pan​ny mło​dej! Udał się do zam​ku w Na​varc​les, aby upiec chleb z pań​skim pie​c u, prze​ko​na​ny, że jak zwy ​kle za​pła​c i za usłu​gę dwa bo​c hen​ki. Na wi​dok pszen​ne​go chle​ba oczy pie​ka​r za prze​m ie​ni​ły się w spodki, a za​r az po​tem zwę​zi​ły w nie​prze​- nik​nio​ne szpar​ki. Ty m ra​zem Ber​nat mu​siał zo​sta​wić na zam​ku aż sie​dem bo​c hen​ków. Wra​c ał do do​m u, prze​kli​na​j ąc pra​wo, za​ka​zu​j ą​c e chło​pom bu​do​wać we wła​sny ch go​spo​dar​stwach pie​c ów chle​bo​wy ch… A tak​że kuź​ni i ry ​m ar​ni… — Na pew​no — zgo​dził się z te​ściem, od​pę​dza​j ąc przy ​kre my ​śli. Omie​tli wzro​kiem fol​warcz​ny dzie​dzi​niec. Mo​że i skra​dzio​no Ber​na​to​wi chleb, ale nie ru​szo​no wi​na, któ​r y m ra​c zy ​li się te​r az we​sel​ni​c y — te​go naj​lep​sze​go, roz​le​wa​ne​go jesz​c ze przez je​go oj​- ca i le​ża​ku​j ą​c e​go przez dłu​gie la​ta — ani so​lo​nej wie​przo​wi​ny czy po​traw​ki z dwóch kur w bu​kie​- cie z ja​r zy n, ani też, ma się ro​zu​m ieć, czte​r ech ja​gniąt, któ​r e, przy ​wią​za​ne do ki​j a, ob​r a​c a​ły się wol​no nad ża​r em, skwier​c ząc i roz​ta​c za​j ąc sma​ko​wi​tą woń. W koń​c u po​traw​ka by ​ła już go​to​wa, więc ko​bie​ty za​c zę​ły na​peł​niać mi​ski przy ​nie​sio​ne przez go​ści. Pe​r e i Ber​nat za​j ę​li miej​sca przy je​dy ​ny m wy ​nie​sio​ny m na dzie​dzi​niec sto​le, a ko​bie​ty ru​szy ​ły im po​słu​gi​wać. Nikt nie usiadł na po​zo​sta​ły ch czte​r ech zy ​dlach. Roz​po​c zę​ła się uczta: nie​- któ​r zy we​sel​ni​c y je​dli na sto​j ą​c o, in​ni sie​dzie​li na pnia​kach lub na zie​m i, zer​ka​j ąc w stro​nę ja​gniąt pie​ką​c y ch się pod czuj​ny m okiem kil​ku ko​biet. Wszy ​scy po​pi​j a​li wi​no, ga​wę​dzi​li, po​krzy ​ki​wa​li i raz po raz wy ​bu​c ha​li śmie​c hem. — We​se​li​sko jak się pa​trzy, bez dwóch zdań — orzekł Pe​r e Es​te​ve, wio​słu​j ąc ły ż​ką. Strona 11 Ktoś wzniósł to​a st za no​wo​żeń​c ów, wszy ​scy mu za​wtó​r o​wa​li. — Fran​c e​sco! — krzy k​nął oj​c iec pan​ny mło​dej, sto​j ą​c ej wśród ko​biet pil​nu​j ą​c y ch ja​gniąt, i uniósł ku​bek w jej stro​nę. Ber​nat spoj​r zał na dziew​c zy ​nę, a ta zno​wu skry ​ła twarz. — Jest zde​ner​wo​wa​na — uspra​wie​dli​wił ją Pe​r e, pusz​c za​j ąc do nie​go oko. — Fran​c e​sco, có​- ruś! — krzy k​nął zno​wu. — Wznieś z na​m i to​a st! Ko​r zy ​staj z oka​zji, bo nie​ba​wem zo​sta​niesz sa​- ma… no, pra​wie sa​m a. Sal​wy śmie​c hu jesz​c ze bar​dziej spe​szy ​ły Fran​c e​scę. Unio​sła we​tknię​ty jej w rę​kę ku​bek i nie przy ​ty ​ka​j ąc go do ust, od​wró​c i​ła się ple​c a​m i do chi​c ho​c zą​c y ch we​sel​ni​ków. Po​now​nie sku​pi​ła ca​- łą uwa​gę na ja​gnię​tach. Pe​r e Es​te​ve stuk​nął się kub​kiem z Ber​na​tem, roz​bry ​zgu​j ąc wi​no. Go​ście po​szli w ich śla​dy. — Od​uczy sz ją nie​śmia​ło​ści — rzekł gło​śno Es​te​ve do zię​c ia, tak by wszy ​scy go sły ​sze​li. Znów roz​le​gły się sal​wy śmie​c hu, ty m ra​zem to​wa​r zy ​szy ​ły im nie​wy ​bred​ne uwa​gi, któ​r e Ber​nat wo​lał pu​ścić mi​m o uszu. Wśród ogól​nej we​so​ło​ści ra​c zo​no się do sy ​ta wi​nem, wie​przo​wi​ną i dro​bio​wą po​traw​ką. Ko​- bie​ty za​c zy ​na​ły wła​śnie ścią​gać ja​gnię​ta z roż​nów, gdy na​gle kil​ku go​ści za​m il​kło i skie​r o​wa​ło wzrok ku gra​ni​c y grun​tów Ber​na​ta, na li​nię la​su za roz​le​gły ​m i po​la​m i upraw​ny ​m i i nie​wiel​kim pa​gór​kiem ob​sa​dzo​ny m przez ro​dzi​nę Es​ta​ny ​ol wi​no​r o​ślą, z któ​r ej po​c ho​dził wy ​śmie​ni​ty tru​nek pi​ty przez we​sel​ni​ków. Kil​ka se​kund póź​niej na po​dwó​r zu za​pa​no​wa​ła ci​sza. Z la​su wy ​ło​ni​li się trzej jeźdź​c y. Za ni​m i po​dą​ża​ło wie​lu umun​du​r o​wa​ny ch pie​c hu​r ów. — Cze​go tu szu​ka? — za​py ​tał ci​c ho Pe​r e Es​te​ve. Ber​nat nie spusz​c zał wzro​ku ze zbli​ża​j ą​c e​go się or​sza​ku, któ​r y okrą​żał wła​śnie po​la. Go​ście szep​ta​li mie​dzy so​bą. — Nie ro​zu​m iem — rzu​c ił w koń​c u Ber​nat rów​nież szep​tem. — Ni​g​dy tę​dy nie prze​j eż​dża. To nie jest dro​ga na za​m ek. — Nie po​do​ba mi się ta wi​zy ​ta — mruk​nął Pe​r e Es​te​ve. Or​szak po​su​wał się po​wo​li. Śmie​c hy i uwa​gi jeźdź​c ów za​c zę​ły już do​c ie​r ać na po​dwó​r zec i za​- stą​pi​ły gwar, pa​nu​j ą​c y do nie​daw​na wśród we​sel​ni​ków. Ber​nat spoj​r zał na go​ści: nie​któ​r zy nie pa​trzy ​li już przed sie​bie, ale w zie​m ię. Od​szu​kał wzro​kiem Fran​c e​scę sto​j ą​c ą wśród ko​biet. Do​- biegł ich tu​bal​ny głos pa​na z Na​varc​les. Ber​nat po​c zuł wzbie​r a​j ą​c y gniew. — Ber​nat! Ber​nat! — za​wo​łał Pe​r e Es​te​ve, szar​piąc zię​c ia za ra​m ię. — Za​m u​r o​wa​ło cię? Bie​- gnij go przy ​wi​tać! Ber​nat sko​c zy ł na rów​ne no​gi i po​pę​dził do swe​go pa​na. — Bądź​c ie po​zdro​wie​ni, pa​nie. Gość w dom, Bóg w dom — po​wi​tał go, za​sa​pa​ny. Llo​r enc de Bel​le​r a, pan Na​varc​les, ścią​gnął wo​dze i za​trzy ​m ał ko​nia przed Ber​na​tem. — To ty je​steś Es​ta​ny ​ol, sy n te​go wa​r ia​ta? — za​py ​tał oschle. — Tak, pa​nie. — By ​li​śmy wła​śnie na po​lo​wa​niu i wra​c a​j ąc na za​m ek, usły ​sze​li​śmy od​gło​sy za​ba​wy. Co świę​tu​j e​c ie? Ber​nat wy ​pa​trzy ł mię​dzy koń​m i wo​j ów z łu​pa​m i: kró​li​ka​m i, za​j ą​c a​m i i ba​żan​ta​m i. „To ra​c zej wa​sza wi​zy ​ta wy ​m a​ga wy ​tłu​m a​c ze​nia — miał ocho​tę po​wie​dzieć. — Czy ż​by zam​ko​wy pie​karz na​po​m knął wam o pszen​ny ch boch​nach?”. Strona 12 Na​wet ko​nie, któ​r e sta​ły nie​r u​c ho​m o, świ​dru​j ąc Ber​na​ta wiel​ki​m i okrą​gły ​m i śle​pia​m i, zda​wa​- ły się cze​kać na od​po​wiedź. — Mo​j e we​se​le, pa​nie. — A ko​góż to po​ślu​bi​łeś? — Cór​kę Pe​r e​go Es​te​ve’a, pa​nie. Llo​r enc de Bel​le​r a za​m ilkł, pa​trząc na Ber​na​ta po​nad gło​wą swe​go ru​m a​ka. Ko​nie gło​śno ry ​ły zie​m ię ko​py ​ta​m i. I? — wark​nął pan Na​varc​les. — Mo​j a żo​na i ja — rzekł Ber​nat, pró​bu​j ąc ukry ć nie​za​do​wo​le​nie — bę​dzie​m y za​szczy ​c e​ni, je​śli wa​sza wiel​m oż​ność i je​go to​wa​r zy ​sze ze​c hcą się do nas przy ​łą​c zy ć. — Pić nam się chce, Es​ta​ny ​ol — rzu​c ił Llo​r enc w od​po​wie​dzi. Ko​nie ru​szy ​ły, jesz​c ze za​nim jeźdź​c y spię​li je ostro​ga​m i. Ber​nat spu​ścił gło​wę i po​pro​wa​dził swe​go pa​na w stro​nę do​m u. Przed po​dwór​c em cze​ka​li już na nich wszy ​scy we​sel​ni​c y : ko​bie​ty ze wzro​kiem wbi​ty m w zie​m ię, męż​c zy ź​ni z od​kry ​ty ​m i gło​wa​m i. Nie​wy ​r aź​ny szmer po​niósł się po zgro​m a​dzo​ny ch, gdy Llo​r enc de Bel​le​r a sta​nął przed ni​m i. — No da​lej, da​lej — po​na​glał, zsia​da​j ąc z ko​nia — wra​c aj​c ie do za​ba​wy. Chło​pi po​słu​c ha​li i w mil​c ze​niu wró​c i​li na swo​j e miej​sca. Kil​ku żoł​nie​r zy przy ​sko​c zy ​ło, by za​- jąć się koń​m i. Ber​nat po​pro​wa​dził nie​za​po​wie​dzia​ny ch go​ści do sto​łu, przy któ​r y m sie​dział wcze​- śniej z te​ściem. Znik​nę​ły ich mi​sy i kub​ki. Pan de Bel​le​r a i je​go dwaj to​wa​r zy ​sze usie​dli. Ber​nat cof​nął się kil​ka kro​ków, a trzej sto​łow​ni​- cy roz​po​c zę​li po​ga​węd​kę. Ko​bie​ty po​spie​szy ​ły ku nim z dzba​na​m i wi​na, szkla​ni​c a​m i, boch​na​m i chle​ba, mi​sa​m i z po​traw​ką dro​bio​wą, pół​m i​ska​m i so​lo​nej wie​przo​wi​ny i świe​żo upie​c zo​ny m ja​- gnię​c iem. Ber​nat na próż​no szu​kał wzro​kiem Fran​c e​ski, nie by ​ło jej mię​dzy ko​bie​ta​m i. Na​po​tkał spoj​r ze​nie te​ścia, sto​j ą​c e​go po​śród go​ści, któ​r y wska​zał pod​bród​kiem nie​wia​sty, po czy m pra​wie nie​do​strze​gal​nie po​krę​c ił gło​wą i się od​wró​c ił. — Nie prze​r y ​waj​c ie we​se​li​ska! — wrza​snął Llo​r enc, ści​ska​j ąc w gar​ści udziec ja​gnię​c y. — No da​lej, baw​c ie się! Chło​pi ru​szy ​li w mil​c ze​niu ku do​ga​sa​j ą​c y m ogni​skom, na któ​r y ch do​pie​r o co pie​kło się mię​si​- wo. Ty l​ko ma​ła grup​ka go​ści — Pe​r e Es​te​ve, je​go sy ​no​wie oraz kil​ku in​ny ch we​sel​ni​ków, sto​j ą​- cy ch po​za za​się​giem wzro​ku pa​na z Na​varc​les i je​go kam​r a​tów — nie ru​szy ​ła się z miej​sca. Ber​- na​to​wi mi​gnę​ła mię​dzy ni​m i bia​ła lnia​na ko​szu​la, więc skie​r o​wał się w ich stro​nę. — Odejdź, głup​c ze — wark​nął teść. Za​nim zdą​ży ł od​po​wie​dzieć, mat​ka Fran​c e​ski wło​ży ​ła mu do rąk pół​m i​sek ja​gnię​c i​ny i szep​nę​- ła: — Usłu​guj pa​nu i nie pod​c hodź do mo​j ej cór​ki. Chło​pi za​c zę​li kosz​to​wać w mil​c ze​niu pie​c zy ​ste​go, zer​ka​j ąc ukrad​kiem na moż​ny ch. Na po​- dwó​r zu roz​brzmie​wał ty l​ko re​c hot i po​krzy ​ki​wa​nia pa​na z Na​varc​les oraz je​go dwóch to​wa​r zy ​szy. Żoł​nie​r ze od​po​c zy ​wa​li na ubo​c zu. — Przed chwi​lą za​śmie​wa​li​ście się tak — za​grzmiał Llo​r enc — że pło​szy ​li​ście nam zwie​r zy ​nę. A te​r az co? Mo​wę wam od​j ę​ło? Śmiej​c ie się, u li​c ha! Nikt go nie po​słu​c hał. — Dur​ni wie​śnia​c y — mruk​nął do swy ch to​wa​r zy ​szy, któ​r zy skwi​to​wa​li je​go sło​wa re​c ho​tem. Wszy ​scy trzej na​j e​dli się do sy ​ta ja​gnię​c i​ny i pszen​ne​go chle​ba. So​lo​na wie​przo​wi​na i mi​sy z po​traw​ką po​zo​sta​ły nie​tknię​te. Ber​nat jadł na sto​j ą​c o, nie​c o za ni​m i, ką​tem oka ob​ser​wu​j ąc Strona 13 grup​kę ko​biet, wśród któ​r y ch skry ​wa​ła się Fran​c e​sca. — Wi​na! — za​żą​dał pan Na​varc​les, pod​no​sząc ku​bek. — Es​ta​ny ​ol! — krzy k​nął znie​nac​ka, szu​- ka​j ąc wzro​kiem pa​na mło​de​go. — Od tej po​r y masz mi pła​c ić dzier​ża​wę ta​kim wi​nem, a nie ty ​- mi si​ka​m i, któ​r y ​m i oszu​ki​wał mnie twój oj​c iec. — Ber​nat wciąż stał za je​go ple​c a​m i. Mat​ka Fran​- ce​ski spie​szy ​ła już z dzba​nem. — Es​ta​ny ​ol, gdzie​żeś się po​dział? Llo​r enc de Bel​le​r a ude​r zy ł w stół aku​r at w chwi​li, gdy chłop​ka prze​c hy ​la​ła dzban, by na​peł​nić je​go szkla​ni​c ę. Kil​ka kro​pel wi​na pry ​snę​ło na sza​ty moż​ne​go. Ber​nat stał już przy nim. Po​zo​sta​ły ch dwóch sto​łow​ni​ków wy ​pa​dek z wi​nem wy ​r aź​nie roz​ba​- wił. Pe​r e Es​te​ve skry ł twarz w dło​niach. — Głu​pia sta​r u​c ho! Jak śmiesz wy ​le​wać na mnie wi​no? — ko​bie​c i​na po​c hy ​li​ła gło​wę w pod​- dań​c zy m ge​ście, a gdy pan za​m ach​nął się, by ją spo​licz​ko​wać, od​su​nę​ła się i upa​dła. Llo​r enc de Bel​le​r a od​wró​c ił się do swy ch kom​pa​nów i wy ​buch​nął śmie​c hem na wi​dok ucie​ka​- ją​c ej na czwo​r a​kach ba​bi​ny. Po chwi​li spo​waż​niał i zwró​c ił się do Ber​na​ta: — No, na​r esz​c ie ra​- czy ​łeś się po​j a​wić, Es​ta​ny ​ol! Po​patrz ty l​ko, co wy ​pra​wia​j ą te nie​zdar​ne sta​r u​c hy ! Czy ż​by ś pró​- bo​wał ob​r a​zić swe​go pa​na? Czy je​steś na ty ​le głu​pi, by nie wie​dzieć, że go​ściom usłu​gi​wać po​- win​na pa​ni do​m u? Gdzie pan​na mło​da? — za​py ​tał, wo​dząc wzro​kiem po dzie​dziń​c u. — Gdzie jest pan​na mło​da?! — wrza​snął, nie do​c ze​kaw​szy się od​po​wie​dzi. Pe​r e Es​te​ve zła​pał Fran​c e​scę za rę​kę i po​pro​wa​dził do Ber​na​ta. Dziew​c zy ​na drża​ła. — Wa​sza wiel​m oż​ność — po​wie​dział Ber​nat — przed​sta​wiam wam mo​j ą żo​nę Fran​c e​scę. — To co in​ne​go — stwier​dził Llo​r enc, bez​c zel​nie oglą​da​j ąc dziew​c zy ​nę od stóp do głów. — Zu​peł​nie co in​ne​go. Te​r az ty bę​dziesz nam po​le​wa​ła wi​no. Usiadł i pod​su​nął ku​bek pan​nie mło​dej. Fran​c e​sca wzię​ła dzban drżą​c ą rę​ką, by speł​nić je​go roz​kaz. Llo​r enc de Bel​le​r a zła​pał ją za nad​gar​stek i nie pu​ścił, do​pó​ki ku​bek nie by ł pe​łen. Po​tem szarp​nął ją za ra​m ię, zmu​sza​j ąc do ob​słu​że​nia swy ch to​wa​r zy ​szy. Pier​si dziew​c zy ​ny mu​snę​ły je​- go twarz. — Tak się po​le​wa wi​no! — za​r e​c ho​tał, pod​c zas gdy sto​j ą​c y obok Ber​nat za​c i​snął zę​by i pię​ści. Llo​r enc de Bel​le​r a i je​go dru​ho​wie ra​c zy ​li się wi​nem, co rusz przy ​wo​łu​j ąc Fran​c e​scę. Za każ​- dy m ra​zem po​wta​r za​ła się ta sa​m a sce​na. Żoł​nie​r ze wtó​r o​wa​li im śmie​c hem, gdy ty l​ko dziew​c zy ​na na​c hy ​la​ła się nad sto​łem. Pró​bo​wa​- ła po​wstrzy ​m ać łzy. Ber​nat co​r az głę​biej wbi​j ał pa​znok​c ie w dło​nie, ra​niąc je do krwi. We​sel​ni​c y od​wra​c a​li bez sło​wa wzrok za każ​dy m ra​zem, gdy dziew​c zy ​na na​le​wa​ła wi​no. — Es​ta​ny ​ol! — krzy k​nął Llo​r enc de Bel​le​r a i wstał od sto​łu, nie pusz​c za​j ąc nad​garst​ka Fran​c e​- ski. — Zgod​nie z przy ​słu​gu​j ą​c y m mi pra​wem pierw​szej no​c y, za​ba​wię się te​r az z two​j ą żon​ką. Współ​bie​siad​ni​c y pa​na Na​varc​les na​gro​dzi​li je​go po​m y sł bra​wa​m i. Ber​nat rzu​c ił się ku nie​- mu, ale po​zo​sta​li dwaj moż​ni, pi​j a​ni, za​gro​dzi​li mu dro​gę, się​ga​j ąc po broń. Ber​nat za​trzy ​m ał się w pół kro​ku. Llo​r enc de Bel​le​r a po​pa​trzy ł na nie​go, uśmiech​nął się, a po​tem gło​śno za​r e​c ho​tał. Fran​c e​sca wbi​ła w mę​ża bła​gal​ny wzrok. Ber​nat zro​bił krok do przo​du, ale po​c zuł na brzu​c hu czu​bek mie​c za. Fran​c e​sca, wle​c zo​na w stro​nę scho​dów pro​wa​dzą​c y ch na pię​tro, nie prze​sta​wa​ła na nie​go spo​glą​dać. Gdy moż​ny ob​- jął ją w pa​sie i prze​r zu​c ił so​bie przez ra​m ię, za​c zę​ła krzy ​c zeć. Kam​r a​c i pa​na Na​varc​les po​now​nie usie​dli za sto​łem, by na​dal za​śmie​wać się i ra​c zy ć wi​nem. Straż​ni​c y pil​no​wa​li scho​dów, za​gra​dza​j ąc dro​gę Ber​na​to​wi. Ber​nat, sto​j ąc pod do​m em, twa​r zą do żoł​nie​r zy, nie sły ​szał śmie​c hu moż​ny ch ani szlo​c hu ko​- Strona 14 biet. Nie przy ​łą​c zy ł się do mil​c ze​nia we​sel​ni​ków, nie zwra​c ał też uwa​gi na drwi​ny ry ​c e​r zy swe​go pa​na, któ​r zy zer​ka​li na dom, po​zwa​la​j ąc so​bie na nie​wy ​bred​ne uwa​gi i ge​sty. Sły ​szał ty l​ko roz​- pacz​li​we krzy ​ki do​bie​ga​j ą​c e z okna na pierw​szy m pię​trze. Nie​bo cią​gle pro​m ie​nia​ło błę​ki​tem. Po chwi​li, któ​r a Ber​na​to​wi wy ​da​ła się wiecz​no​ścią, spo​c o​ny Llo​r enc de Bel​le​r a sta​nął na scho​dach, wią​żąc my ​śliw​ski ka​sak. — Es​ta​ny ​ol! — wrza​snął, mi​j a​j ąc Ber​na​ta i kie​r u​j ąc się do sto​łu. — Te​r az two​j a ko​lej. Do​nia Ca​te​r i​na — po​in​f or​m o​wał kom​pa​nów, ma​j ąc na my ​śli swą mło​dą, świe​żo po​ślu​bio​ną mał​żon​kę — nie chce sły ​szeć o ko​lej​ny ch bę​kar​tach, a i ja mam szcze​r ze dość jej szlo​c hów. No, da​lej, po​- każ, na co cię stać! — zwró​c ił się roz​ka​zu​j ą​c o do pa​na mło​de​go. Ber​nat z re​zy ​gna​c ją spu​ścił gło​wę i za​c zął wcho​dzić po bocz​ny ch scho​dach, od​pro​wa​dza​ny wzro​kiem przez wszy st​kich ze​bra​ny ch na dzie​dziń​c u. Wszedł na pierw​sze pię​tro, do ob​szer​nej izby słu​żą​c ej za kuch​nię i ja​dal​nię. Do jed​nej ze ścian przy ​le​ga​ło wiel​kie pa​le​ni​sko na​kry ​te po​tęż​ną kon​struk​c ją z ku​te​go że​la​za, peł​nią​c ą ro​lę ko​m in​ka. Ber​nat, wsłu​c ha​ny we wła​sne kro​ki roz​brzmie​- wa​j ą​c e na pod​ło​dze z de​sek, ru​szy ł ku ra​bi​nie pro​wa​dzą​c ej na dru​gie pię​tro, gdzie znaj​do​wa​ła się sy ​pial​nia i spi​c hlerz. Wy ​su​nął gło​wę przez otwór w de​skach i ro​zej​r zał się po izbie, bo​j ąc się iść da​lej. Pa​no​wa​ła cał​ko​wi​ta ci​sza. Z pod​bród​kiem na wy ​so​ko​ści pod​ło​gi, wciąż sto​j ąc na dra​bi​nie, Ber​nat zo​ba​c zy ł ubra​nie Fran​- ce​ski roz​r zu​c o​ne po izbie. Bia​ła lnia​na ko​szu​la — du​m a ca​łej ro​dzi​ny — by ​ła po​dar​ta ni​c zy m pierw​szy lep​szy łach​m an. W koń​c u zde​c y ​do​wał się wejść. Le​ża​ła sku​lo​na na no​wy m sien​ni​ku po​pla​m io​ny m krwią. Na​ga, pa​trzy ​ła przed sie​bie nie​obec​- ny m wzro​kiem. By ​ła spo​c o​na, po​dra​pa​na i po​obi​j a​na, nie ru​sza​ła się. — Es​ta​ny ​ol! — z po​dwó​r za do​bie​gły po​krzy ​ki​wa​nia Llo​r en​c a de Bel​le​r a. — Twój pan się nie​- cier​pli​wi. Ber​na​ta chwy ​c i​ły tor​sje i za​c zął wy ​m io​to​wać na zma​ga​zy ​no​wa​ne w izbie zbo​że. O ma​ło nie wy ​pluł wnętrz​no​ści. Fran​c e​sca ani drgnę​ła. Wy ​biegł z izby. Po chwi​li wy ​padł bla​dy na po​dwó​r ze, w je​go gło​wie kłę​bi​ły się naj​okrop​niej​sze my ​śli i uczu​c ia. Za​śle​pio​ny, omal nie zde​r zy ł się u stóp scho​dów ze zwa​li​stą po​sta​c ią Llo​r en​c a de Bel​le​r a. — Coś mi się nie wy ​da​j e, że​by pan mło​dy skon​su​m o​wał mał​żeń​stwo — rzekł pan Na​varc​les do swy ch to​wa​r zy ​szy. Ber​nat mu​siał za​drzeć gło​wę, by spoj​r zeć mu w twarz. — Nie… nie mo​głem, wa​sza wiel​m oż​ność — wy ​j ą​kał. Llo​r enc de Bel​le​r a nie od​zy ​wał się przez chwi​lę. — Je​śli ty nie mo​żesz, na pew​no któ​r y ś z mo​ich przy ​j a​c iół… lub wo​j a​ków chęt​nie cię za​stą​pi. Już mó​wi​łem, że nie ży ​c zę so​bie ko​lej​ny ch bę​kar​tów. — Nie ma​c ie pra​wa…! Chło​pi za​drże​li na my śl o skut​kach ta​kie​go zu​c hwal​stwa. Pan z Na​varc​les jed​ną rę​ką zła​pał Ber​na​ta za szy ​j ę i za​c zął go du​sić. Mło​dzie​niec otwie​r ał roz​pacz​li​wie usta, pró​bu​j ąc ła​pać po​wie​- trze. — Jak śmiesz? A mo​że chcesz wy ​ko​r zy ​stać mo​j e pra​wo pierw​szej no​c y z żo​ną słu​gi, by przy ​- biec po​tem na za​m ek z bę​kar​tem, do​m a​ga​j ąc się nie wia​do​m o cze​go? — Za​nim Llo​r enc po​sta​wił Ber​na​ta na zie​m i, po​trzą​snął nim jesz​c ze. — O to ci cho​dzi? To ja sta​no​wię tu pra​wa, ty l​ko ja. Zro​zu​m ia​no? Chy ​ba za​po​m nia​łeś, że mo​gę cię uka​r ać, kie​dy i jak ty l​ko ze​c hcę? Strona 15 Z ca​łej si​ły ude​r zy ł Ber​na​ta, po​wa​la​j ąc go na zie​m ię. — Gdzie mój bat?! — wrza​snął roz​wście​c zo​ny. Bat! Ber​nat by ł jesz​c ze dziec​kiem, gdy wie​le ra​zy zmu​szo​no je​go, je​go ro​dzi​c ów oraz wie​lu in​ny ch chło​pów do oglą​da​nia pu​blicz​nej chło​sty wy ​m ie​r zo​nej przez pa​na Na​varc​les ja​kie​m uś nie​szczę​śni​ko​wi, któ​r e​go wi​ny nikt ni​g​dy do koń​c a nie po​znał. Trzask rze​m ie​nia o ple​c y wie​śnia​ka za​dźwię​c zał te​r az na no​wo w uszach Ber​na​ta, zu​peł​nie jak owe​go dnia i jak przez wie​le, wie​le no​- cy je​go dzie​c iń​stwa. Nikt z obec​ny ch nie śmiał wte​dy drgnąć, po​dob​nie jak te​r az. Ber​nat za​c zął się czoł​gać, spo​glą​da​j ąc z do​łu na swe​go pa​na, któ​r y stał nad nim ni​c zy m ska​ła i cze​kał z wy ​c ią​- gnię​tą rę​ką, aż ktoś po​da mu bat. Przy ​po​m niał so​bie roz​ora​ne rze​m ie​niem ple​c y tam​te​go nie​- szczę​śni​ka — krwa​wą ma​sę, na któ​r ej na​wet bez​brzeż​na nie​na​wiść pa​na nie mo​gła już na​tra​f ić na skra​wek zdro​wej skó​r y. Po​wlókł się na czwo​r a​kach ku scho​dom z ocza​m i peł​ny ​m i łez, drżąc jak w dzie​c iń​stwie, gdy drę​c zy ​ły go kosz​m a​r y. Nikt się nie po​r u​szy ł. Nikt się nie ode​zwał. A słoń​c e na​dal świe​c i​ło pro​m ien​nie. — Przy ​kro mi, Fran​c e​sco — wy ​j ą​kał, gdy wdra​pał się z tru​dem po dra​bi​nie, od​pro​wa​dza​ny przez jed​ne​go z żoł​nie​r zy, i zno​wu sta​nął w sy ​pial​ni. Opu​ścił spodnie i ukląkł przy żo​nie. Ani drgnę​ła. Spoj​r zał na swój zwiot​c za​ły czło​nek, za​sta​na​- wia​j ąc się, jak zdo​ła wy ​ko​nać roz​kaz pa​na. De​li​kat​nie mu​snął pal​c em na​gi bok Fran​c e​ski. Dziew​- czy ​na nie za​r e​a go​wa​ła. — Mu​szę… mu​si​m y to zro​bić — szep​nął, bio​r ąc żo​nę za Prze​gub rę​ki i pró​bu​j ąc od​wró​c ić do sie​bie. — Nie do​ty ​kaj mnie! — krzy k​nę​ła, na​gle oprzy ​tom​niaw​szy. Obe​drze mnie ze skó​r y ! — Ber​nat si​łą od​wró​c ił żo​nę, od​kry ​wa​j ąc jej na​gie cia​ło. — Puść! Mo​c o​wa​li się przez chwi​lę, ale w koń​c u Ber​nat chwy ​c ił Fran​c e​scę za oba nad​garst​ki i przy ​c ią​- gnął do sie​bie. Mi​m o to na​dal się bro​ni​ła. — Przy j​dzie in​ny ! — szep​nął jej do ucha — przy j​dzie in​ny i cię… znie​wo​li! — Oczy dziew​- czy ​ny wbi​ły się w mę​ża z wy ​r zu​tem. — On mnie obe​drze ze skó​r y, obe​drze ze skó​r y … — uspra​- wie​dli​wiał się. Fran​c e​sca na​dal się opie​r a​ła, ale Ber​nat rzu​c ił się na nią gwał​tow​nie. Na​wet jej łzy nie zdo​ła​ły ostu​dzić po​żą​da​nia, któ​r e opa​no​wa​ło go, gdy do​tknął jej na​gie​go cia​ła. Wszedł w nią, a ona krzy ​- cza​ła wnie​bo​gło​sy. Sko​wy t Fran​c e​ski za​spo​ko​ił cie​ka​wość ry ​c e​r za, któ​r y bez cie​nia za​kło​po​ta​nia przy ​glą​dał się ca​- łej sce​nie z dra​bi​ny. Nim Ber​nat skoń​c zy ł, opór Fran​c e​ski nie​spo​dzie​wa​nie osłabł. Jej krzy k prze​m ie​nił się w szloch. Wła​śnie płacz żo​ny to​wa​r zy ​szy ł Ber​na​to​wi w chwi​li szczy ​to​wa​nia. Pan Na​varc​les sły ​szał roz​pacz​li​we wy ​c ie do​bie​ga​j ą​c e z okna na dru​gim pię​trze. Gdy ty l​ko je​- go szpieg po​twier​dził, że mał​żeń​stwo zo​sta​ło skon​su​m o​wa​ne, ka​zał przy ​pro​wa​dzić ko​nie i od​da​lił się wraz ze swą po​nu​r ą kom​pa​nią. Więk​szość przy ​gnę​bio​ny ch we​sel​ni​ków po​szła je​go śla​dem. W izbie pa​no​wa​ła ci​sza. Ber​nat le​żał na żo​nie, nie wie​dząc, co ro​bić. Do​pie​r o te​r az uświa​do​m ił so​bie, że przy ​trzy ​m u​j e ją z ca​łej si​ły za ra​m io​na. Zwol​nił uścisk, chcąc oprzeć dło​nie o sien​nik przy jej gło​wie, ale stra​c ił rów​no​wa​gę i opadł na nią bez​wład​nie. Gdy się pod​niósł od​r u​c ho​wo, pod​pie​r a​j ąc ra​m io​na​m i, na​po​tkał błęd​ny wzrok żo​ny. W ta​kiej po​zy ​c ji przy każ​dy m ru​c hu mu​siał się otrzeć o jej cia​ło. Za wszel​ką ce​nę chciał te​go unik​nąć, by nie spra​wiać jej jesz​c ze wię​c ej bó​- Strona 16 lu. Ża​ło​wał, że nie po​tra​f i le​wi​to​wać i nie mo​że od​su​nąć się, nie do​ty ​ka​j ąc jej po​now​nie. Wresz​c ie, po dłu​gim wa​ha​niu, zsu​nął się z Fran​c e​ski i ukląkł obok. Wciąż nie wie​dział, co ro​bić — wstać, po​ło​ży ć się przy niej, wy jść, pró​bo​wać się uspra​wie​dli​wić? Uciekł wzro​kiem od pro​wo​- ku​j ą​c o wy ​c ią​gnię​te​go cia​ła Fran​c e​ski. Nie mógł doj​r zeć jej twa​r zy, znaj​du​j ą​c ej się o dwie pię​dzi od je​go gło​wy. Spu​ścił oczy, spoj​r zał na swój na​gi czło​nek i na​gle ogar​nął go wsty d. — Prze​prasz… Nie​ocze​ki​wa​ny ruch Fran​c e​ski za​sko​c zy ł go. Dziew​c zy ​na zwró​c i​ła ku nie​m u twarz. Ber​nat szu​- kał na tej twa​r zy zro​zu​m ie​nia, ale zna​lazł ty l​ko bez​brzeż​ną pust​kę. — Prze​pra​szam — po​wtó​r zy ł. Fran​c e​sca na​dal pa​trzy ​ła na nie​go bez wy ​r a​zu. — Prze​pra​- szam, prze​pra​szam. Ob​darł​by mnie, ob​darł​by mnie ze skó​r y … — wy ​bą​kał. Przy ​wo​łał w my ​ślach po​stać pa​na Na​varc​les, któ​r y stał nad nim z rę​ką wy ​c ią​gnię​tą po bat. Jesz​c ze raz przej​r zał się w spoj​r ze​niu Fran​c e​ski — zo​ba​c zy ł w nim pust​kę. Zląkł się, po​pa​trzy w​szy jej w oczy w po​szu​ki​wa​niu od​po​wie​dzi: krzy ​c za​ły bez​gło​śnie, krzy ​c za​ły tak jak ona przed chwi​lą. Ber​nat chciał ją po​c ie​szy ć, gła​dząc dło​nią po po​licz​ku, jak​by by ​ła ma​łą dziew​c zy n​ką. — Ja… — za​c zął. Nie do​koń​c zy ł zda​nia. Na wi​dok je​go wy ​c ią​gnię​tej rę​ki ry ​sy Fran​c e​ski stę​ża​ły. Cof​nął dłoń, za​- kry ł nią twarz i za​łkał. Dziew​c zy ​na le​ża​ła bez ru​c hu z nie​obec​ny m spoj​r ze​niem. Gdy Ber​nat prze​stał pła​kać, wstał, wcią​gnął spodnie i znik​nął w otwo​r ze pro​wa​dzą​c y m na niż​- sze pię​tro. Kie​dy je​go kro​ki uci​c hły, Fran​c e​sca zwle​kła się z łóż​ka, po​de​szła do skrzy ​ni sta​no​wią​c ej je​dy ​ny me​bel w izbie i wy ​j ę​ła ubra​nie. Odziaw​szy się, po​zbie​r a​ła pie​c zo​ło​wi​c ie z pod​ło​gi swój we​sel​ny strój, mię​dzy in​ny ​m i tak dro​gą jej ser​c u bia​łą lnia​ną ko​szu​lę. Zło​ży ​ła ją sta​r an​nie, pró​- bu​j ąc do​pa​so​wać strzę​py, i scho​wa​ła do skrzy ​ni. Strona 17 2 Fran​c e​sca snu​ła się po do​m u jak du​sza po​ku​tu​j ą​c a. Choć nie za​nie​dby ​wa​ła swy ch obo​wiąz​ków, wy ​peł​nia​ła je w mil​c ze​niu, bro​c ząc smut​kiem, któ​r y nie​ba​wem za​gnieź​dził się w każ​dy m, na​wet naj​od​le​glej​szy m za​ka​m ar​ku go​spo​dar​stwa. Ber​nat wie​le ra​zy pro​sił ją o wy ​ba​c ze​nie. Gdy czas za​tarł po​twor​ne wspo​m nie​nie we​se​la, mógł przed​sta​wić ar​gu​m en​ty na swo​j ą obro​nę: strach przed okru​c ień​stwem pa​na Na​varc​les, kon​- se​kwen​c je, ja​kie nie​speł​nie​nie je​go roz​ka​zu mia​ło​by dla nich oboj​ga. Prze​pra​szał Fran​c e​scę po ty ​siąc​kroć, ale ona pa​trzy ​ła ty l​ko na nie​go i słu​c ha​ła w mil​c ze​niu, jak​by cze​ka​ła, aż je​go wy ​wód do​trze nie​za​wod​nie do te​go sa​m e​go, klu​c zo​we​go ar​gu​m en​tu: „Gdy ​by m te​go nie zro​bił, przy ​szedł​- by in​ny …”. Bo gdy Ber​nat do​c ho​dził do te​go punk​tu, milkł, je​go uspra​wie​dli​wie​nia tra​c i​ły na si​le i do​ko​na​ny gwałt na po​wrót sta​wał mię​dzy ni​m i jak prze​szko​da nie do po​ko​na​nia. Prze​pro​si​ny i uspra​wie​dli​wie​nia mę​ża oraz mil​c ze​nie, sta​no​wią​c e je​dy ​ną od​po​wiedź żo​ny, po​wo​li za​bliź​nia​ły ra​nę, któ​r ą Ber​nat sta​r ał się za​le​c zy ć. Je​go wy ​r zu​ty su​m ie​nia za​c zy ​na​ły nik​nąć po​śród co​dzien​- ny ch obo​wiąz​ków. W koń​c u po​go​dził się z obo​j ęt​no​ścią Fran​c e​ski. Każ​de​go dnia o świ​c ie, przed roz​po​c zę​c iem cięż​kiej pra​c y na ro​li, Ber​nat wy ​glą​dał przez okno sy ​pial​ni. To sa​m o ro​bił kie​dy ś z oj​c em, na​wet w ostat​nich la​tach ży ​c ia star​c a: opar​c i o gru​by ka​- mien​ny pa​r a​pet spo​glą​da​li ra​zem w nie​bo, spraw​dza​j ąc, ja​ką przy ​nie​sie im po​go​dę. Na​stęp​nie obej​m o​wa​li wzro​kiem swe ży ​zne po​la, po​kry ​wa​j ą​c e roz​le​głą do​li​nę, któ​r a otwie​r a​ła się u stóp go​- spo​dar​stwa. Przy ​glą​da​li się pta​kom i bacz​nie na​słu​c hi​wa​li do​c ho​dzą​c y ch z par​te​r u od​gło​sów zwie​r ząt ho​dow​la​ny ch. By ​ły to chwi​le du​c ho​wej ko​m u​nii oj​c a i sy ​na, ich ko​m u​nii z zie​m ią, je​dy ​- ny mo​m ent, gdy oj​c iec zda​wał się od​zy ​ski​wać ja​sność umy ​słu. Ber​nat ma​r zy ł, by dzie​lić te chwi​le z żo​ną, a nie prze​ży ​wać ich, jak te​r az, w sa​m ot​no​ści, słu​c ha​j ąc jej krzą​ta​ni​ny w kuch​ni. Ma​r zy ł, by opo​wie​dzieć Fran​c e​sce wszy st​ko, cze​go do​wie​dział się od oj​c a, a cze​go je​go oj​c iec do​wie​dział od swe​go dzia​da, i tak da​lej — przez wie​ki i po​ko​le​nia. Ma​r zy ł, by po​wie​dzieć jej, że te ży ​zne grun​ty sta​no​wi​ły przed trzy ​stu la​ty ro​do​wy ma​j ą​tek ro​dzi​ny Es​ta​ny ​ol, że je​go pra​dzia​do​wie upra​wia​li je z mi​ło​ścią i od​da​niem oraz ko​r zy ​sta​li w peł​ni Strona 18 z ich plo​nów, nie mu​sząc pła​c ić da​nin i czy n​szów ani skła​dać hoł​dów wy ​nio​sły m i nie​spra​wie​dli​- wy m pa​nom. Ma​r zy ł, by dzie​lić z nią, swą żo​ną i mat​ką przy ​szły ch spad​ko​bier​c ów ty ch ziem, smu​tek, ja​ki dzie​lił z nim je​go oj​c iec, i wy ​j a​śnić, dla​c ze​go jej dzie​c i uro​dzą się ja​ko chło​pi pańsz​- czy ź​nia​ni. Chęt​nie opo​wie​dział​by jej — z du​m ą po​brzmie​wa​j ą​c ą w po​dob​ny ch mo​m en​tach w gło​sie je​go oj​c a — że przed trzy ​stu la​ty ród Es​ta​ny ​ol, jak wie​le in​ny ch chłop​skich ro​dów, miał pra​wo prze​c ho​wy ​wać w do​m u wła​sny oręż, je​go przod​ko​wie by ​li bo​wiem ludź​m i wol​ny ​m i, któ​- rzy pod do​wódz​twem hra​bie​go Ra​m o​na Bor​r el​la i je​go bra​ta Er​m en​go​la d’Urgell bro​ni​li Sta​r ej Ka​ta​lo​nii przed na​j az​da​m i Sa​r a​c e​nów. Chęt​nie opo​wie​dział​by żo​nie, że nie​któ​r zy z je​go przod​ków wal​c zy ​li w zwy ​c ię​skich od​dzia​łach, któ​r e pod roz​ka​za​m i hra​bie​go Ra​m o​na po​ko​na​ły Sa​r a​c e​nów z ka​li​f a​tu kor​do​bań​skie​go w bi​twie pod Al​be​są, na rów​ni​nie Urgel, nie​da​le​ko miej​sco​wo​ści Ba​la​- gu​e r. W wol​ny ch chwi​lach oj​c iec opo​wia​dał mu o ty m wszy st​kim z oży ​wie​niem, choć oży ​wie​nie to prze​r a​dza​ło się w smu​tek na wspo​m nie​nie śmier​c i hra​bie​go Ra​m o​na Bor​r el​la w ro​ku 1017. Oj​- ciec Ber​na​ta uwa​żał, że to wła​śnie wte​dy zro​bio​no z nich chło​pów pańsz​c zy ź​nia​ny ch. Gdy zmar​- łe​go hra​bie​go za​stą​pił je​go pięt​na​sto​let​ni sy n, a re​gent​ką zo​sta​ła wdo​wa, hra​bi​na Er​m es​sen​da de Car​c as​son​ne, ka​ta​loń​scy ba​r o​no​wie — któ​r zy do​pie​r o co wal​c zy ​li ra​m ię w ra​m ię z wol​ny ​m i chło​pa​m i prze​c iw​ko Sa​r a​c e​nom — wi​dząc, że gra​ni​c e księ​stwa są już bez​piecz​ne, po​sta​no​wi​li wy ​ko​r zy ​stać bez​kró​le​wie. Za​stra​szy ​li chło​pów, za​bi​li ty ch, któ​r zy sta​wia​li opór, i przy ​własz​c zy ​li so​bie ich zie​m ie, po​zwa​la​j ąc im je upra​wiać w za​m ian za pra​wo do czę​ści plo​nów. Wie​le ro​dzin chłop​skich, wśród nich ród Es​ta​ny ​ol, ustą​pi​ło pod na​c i​skiem moż​ny ch, jed​nak in​ne zo​sta​ły be​stial​- sko wy ​m or​do​wa​ne. — My, ka​ta​loń​scy chło​pi — ma​wiał oj​c iec Ber​na​ta — by ​li​śmy wol​ny ​m i ludź​m i i ja​ko pie​c ho​- ta wal​c zy ​li​śmy u bo​ku ry ​c e​r zy prze​c iw​ko Mau​r om. Nie mo​gli​śmy jed​nak sta​wać prze​c iw​ko ry ​- ce​r zom. Gdy ko​lej​ni hra​bio​wie Bar​c e​lo​ny pró​bo​wa​li za​pro​wa​dzić po​r zą​dek w Ka​ta​lo​nii, na​po​ty ​- ka​li opór bo​ga​ty ch i wpły ​wo​wy ch moż​no​wład​c ów, mu​sie​li więc iść z ni​m i na ugo​dę, za​wsze na​- szy m kosz​tem. Naj​pierw ode​bra​no nam zie​m ię, grun​ty Sta​r ej Ka​ta​lo​nii, po​tem wol​ność i… ho​- nor, na ko​niec po​zwo​lo​no pa​nom de​c y ​do​wać o na​szy m ży ​c iu. Twoi dzia​do​wie — cią​gnął drżą​- cy m gło​sem, nie od​r y ​wa​j ąc wzro​ku od pól — pierw​si utra​c i​li wol​ność. Za​bro​nio​no im po​r zu​c ać zie​m ię, prze​m ie​nio​no ich w chło​pów pańsz​c zy ź​nia​ny ch, lu​dzi z po​ko​le​nia na po​ko​le​nie przy ​pi​sa​- ny ch do ma​j ąt​ku. Od tej po​r y na​sze ży ​c ie… two​j e ży ​c ie spo​c zy ​wa w rę​kach pa​na, któ​r y wy ​m ie​- rza spra​wie​dli​wość i ma pra​wo nas drę​c zy ć i po​ni​żać. Nie mo​że​m y się na​wet bro​nić! Bo je​śli ktoś cię skrzy w​dzi, mu​sisz pro​sić pa​na, by wy ​stą​pił w two​im imie​niu o od​szko​do​wa​nie, z któ​r e​go po​ło​wa przy ​pad​nie wła​śnie je​m u. Na​stęp​nie sta​r zec wy ​m ie​niał nie​zli​c zo​ne pra​wa pa​na. Za​pi​sa​ły się one na za​wsze w pa​m ię​c i je​go sy ​na, któ​r y ni​g​dy nie miał od​wa​gi wejść w sło​wo roz​sier​dzo​ne​m u ro​dzi​c o​wi. Pan mógł w każ​dej chwi​li za​żą​dać od pod​da​ne​go od​no​wie​nia przy ​się​gi. Mógł przy ​własz​c zy ć so​bie część ma​j ąt​ku pod​da​ne​go, je​śli ten umarł, nie zo​sta​wiw​szy te​sta​m en​tu, lub je​śli dzie​dzi​c zy ł po nim sy n, a tak​że je​śli pod​da​ny nie do​c ze​kał się po​tom​stwa, lub je​śli je​go żo​na do​pu​ści​ła się cu​dzo​łó​stwa, je​śli w go​spo​dar​stwie wy ​buchł po​żar, je​śli go​spo​darz mu​siał je za​sta​wić lub za​wie​r ał mał​żeń​stwo z pod​da​ną in​ne​go pa​na i oczy ​wi​ście je​że​li opusz​c zał ma​j ą​tek. Pan miał pra​wo spę​dzić noc po​ślub​- ną z żo​ną chło​pa i uczy ​nić ją mam​ką swy ch dzie​c i, a je​go cór​ki mu​sia​ły usłu​gi​wać na zam​ku. Pod​da​ni mu​sie​li upra​wiać pań​skie po​la, bro​nić zam​ku, od​da​wać pa​nu część plo​nów, uży ​c zać je​- mu oraz je​go wy ​słan​ni​kom go​ści​ny i noc​le​gu, pła​c ić mu za pra​wo do ko​r zy ​sta​nia z la​sów i pa​- stwisk — a tak​że z zam​ko​wej kuź​ni, pie​c a chle​bo​we​go i mły ​na… — oraz da​wać mu pre​zen​ty Strona 19 z oka​zji Bo​że​go Na​r o​dze​nia i in​ny ch świąt. A Ko​ściół? Przy ty m py ​ta​niu oj​c iec Ber​na​ta jesz​c ze bar​dziej się uno​sił. — Mni​si, za​kon​ni​c y, księ​ża, dia​ko​ni, ar​c hi​dia​ko​ni, ka​no​ni​c y, opa​c i, bi​sku​pi — wy ​li​c zał. — Ni​- czy m się oni nie róż​nią od pa​nów feu​dal​ny ch, któ​r zy nas uci​ska​j ą! Za​bro​nio​no na​wet chło​pom skła​dać ślu​bów za​kon​ny ch, by utrwa​lić na​sze pod​dań​stwo i unie​m oż​li​wić nam po​r zu​c e​nie ro​li! Sy ​nu — su​r o​wo prze​strze​gał Ber​na​ta oj​c iec, gdy zwra​c ał swój gniew prze​c iw​ko Ko​ścio​ło​wi — ni​g​dy nie ufaj ty m, któ​r zy twier​dzą, że słu​żą Bo​gu. Lu​dzie ci prze​m a​wia​j ą ła​god​nie i tak ucze​nie, że aż nie​zro​zu​m ia​le. Pa​m ię​taj, bę​dą cię zwo​dzi​li pięk​ny ​m i słów​ka​m i, któ​r e są ich spe​c jal​no​ścią, a wszy st​ko po to, by za​wład​nąć two​im umy ​słem i su​m ie​niem. Bę​dą cię prze​ko​ny ​wa​li, że przy ​- cho​dzą w do​brej wie​r ze, że chcą cię uchro​nić przed złem i po​ku​sa​m i, ale pa​trzą na nas po​przez swe księ​gi. Wszy ​scy ci, któ​r zy zwą się ry ​c e​r za​m i Chry ​stu​sa, po​stę​pu​j ą zgod​nie ze swy ​m i pi​sma​- mi. Ich sło​wa to wy ​m ów​ki, ich ar​gu​m en​ty to ba​j ecz​ki dla grzecz​ny ch dzie​c i. — Oj​c ze, co mó​wią o nas, chło​pach, ich księ​gi? — za​py ​tał chło​pak pew​ne​go ra​zu. Oj​c iec po​wiódł wzro​kiem po po​lach, ale ty l​ko do li​nii, gdzie sty ​ka​ły się z nie​bem. Nie chciał pa​trzeć na miej​sce, w któ​r e​go imie​niu prze​m a​wia​li lu​dzie w ha​bi​tach i su​tan​nach. — Że je​ste​śmy tę​pi ni​c zy m by ​dlę​ta, że nie ma​m y po​j ę​c ia o ogła​dzie. Że je​ste​śmy wstręt​ni, pod​li, plu​ga​wi, bez​wsty d​ni i ciem​ni. Że je​ste​śmy okrut​ni i upar​c i, że nie za​słu​gu​j e​m y na ła​skę, bo nie po​tra​f i​m y jej do​c e​nić, że prze​m a​wia do nas ty l​ko pięść i bat. Na​pi​sa​no tam, że…1. — Ta​c y wła​śnie je​ste​śmy, oj​c ze? — Sy ​nu, to oni chcą nas ta​ki​m i wi​dzieć. — Ale prze​c ież wy, oj​c ze, mo​dli​c ie się co​dzien​nie, a gdy mat​ka umar​ła… — Mo​dlę się do Naj​święt​szej Pa​nien​ki, sy ​nu, do Naj​święt​szej Pa​nien​ki. Ona nie ma nic wspól​- ne​go z za​kon​ni​ka​m i i kle​c ha​m i. Jej mo​że​m y za​ufać. Ber​nat Es​ta​ny ​ol ma​r zy ł, by oprzeć się ran​kiem o pa​r a​pet i roz​m a​wiać z Fran​c e​scą, jak kie​dy ś z oj​c em. By ra​zem z nią pa​trzeć na po​la i roz​m a​wiać o ty m, cze​go się od nie​go na​uczy ł. Przez po​zo​sta​łe dni wrze​śnia i ca​ły paź​dzier​nik Ber​nat za​przę​gał wo​ły do płu​ga i orał po​la, roz​- dra​pu​j ąc i zry ​wa​j ąc z nich stward​nia​łą sko​r u​pę, by słoń​c e, po​wie​trze i na​wóz tchnę​ły w nie no​we ży ​c ie. Na​stęp​nie ra​zem z żo​ną siał zbo​że: ona nio​sła ko​r zec i roz​r zu​c a​ła ziar​no, on pro​wa​dził za​- przęg wo​łów, któ​r y orał, a po​tem ubi​j ał ob​sia​ną zie​m ię, prze​c ią​ga​j ąc po niej cięż​ką że​la​zną pły ​tę. Pra​c o​wa​li w mil​c ze​niu, za​kłó​c a​ny m ty l​ko od cza​su do cza​su przez Ber​na​ta po​krzy ​ku​j ą​c e​go na wo​ły. Je​go głos niósł się po do​li​nie. Ber​nat li​c zy ł, że wspól​na pra​c a ich zbli​ży, ale je​go na​dzie​j e oka​za​ły się płon​ne. Fran​c e​scą na​dal trak​to​wa​ła go jak po​wie​trze. Się​ga​ła do kor​c a i roz​r zu​c a​ła na​- sio​na, nie pa​trząc na​wet w stro​nę mę​ża. Nad​szedł li​sto​pad, a wraz z nim ko​lej​ne obo​wiąz​ki w go​spo​dar​stwie. Ber​nat pasł świ​nie prze​- zna​c zo​ne do ubo​j u, rą​bał drwa na zi​m ą, na​wo​ził i przy ​go​to​wy ​wał do wio​sen​ne​go sie​wu po​la oraz wa​r zy w​nik, przy ​c i​nał i szcze​pił wi​no​r ośl. Gdy wcho​dził wie​c zo​r em do kuch​ni, Fran​c e​sca, któ​r a zdą​ży ​ła już za​koń​c zy ć pra​c ę w do​m u, w ogro​dzie, w kur​ni​ku i przy kró​li​kach, po​da​wa​ła mu bez sło​wa ko​la​c ję, po czy m szła spać. Wsta​wa​ła wcze​śniej od nie​go, więc co​dzien​nie ra​no na Ber​na​ta cze​ka​ła w kuch​ni tor​ba z pro​wian​tem i śnia​da​nie. Jadł je sa​m ot​nie, przy ​słu​c hu​j ąc się krzą​ta​ni​nie żo​ny w obo​r ze. Bo​że Na​r o​dze​nie mi​nę​ło w mgnie​niu oka i w sty cz​niu za​koń​c zo​no zbiór oli​wek. Ber​nat miał nie​wiel​ki sad oliw​ny, któ​r y wy ​star​c zał na za​spo​ko​j e​nie do​m o​wy ch po​trzeb oraz na spła​tę czy n​szu Strona 20 na​leż​ne​go pa​nu. Po​tem przy ​szedł czas na świ​nio​bi​c ie. Choć za ży ​c ia sta​r e​go Es​ta​ny ​ola są​sie​dzi rzad​ko za​glą​da​li do fol​war​ku, w świ​nio​bi​c ie ni​g​dy nie za​wo​dzi​li. Ber​nat pa​m ię​tał tam​te dni ja​ko praw​dzi​we świę​to: po za​bi​c iu i ro​ze​bra​niu tucz​ni​ków męż​c zy ź​ni ba​wi​li się, a ko​bie​ty przy ​go​to​wy ​wa​ły wę​dli​ny. Oj​c iec, mat​ka i dwaj bra​c ia Fran​c e​ski przy ​szli z sa​m e​go ra​na. Ber​nat przy ​wi​tał ich na po​dwó​- rzu, je​go żo​na cze​ka​ła z ty ​łu. — Jak się masz, có​r uś? — za​gad​nę​ła ją mat​ka. Fran​c e​sca nic nie od​r ze​kła, po​zwo​li​ła się jed​nak ob​j ąć. Ber​nat ob​ser​wo​wał, jak stę​sk​nio​na mat​ka tu​li cór​kę, cze​ka​j ąc, aż ta od​wza​j em​ni jej piesz​- czo​tę. Na próż​no, dziew​c zy ​na ani drgnę​ła. Ber​nat spoj​r zał na te​ścia. — Fran​c e​sco — rzu​c ił ty l​ko Pe​r e Es​te​ve, pa​trząc gdzieś za ple​c a​m i dziew​c zy ​ny. Bra​c ia po​zdro​wi​li ją ski​nie​niem rę​ki. Fran​c e​sca po​szła do chle​wu po wie​prz​ka, po​zo​sta​li cze​ka​li na dzie​dziń​c u. Nikt się nie ode​zwał, ci​szę prze​r y ​wał je​dy ​nie zdła​wio​ny szloch mat​ki. Ber​nat chciał ją po​c ie​szy ć, po​wstrzy ​m ał się jed​nak, wi​dząc, że ani mąż, ani sy ​no​wie nie re​a gu​j ą na jej płacz. Fran​c e​sca przy ​pro​wa​dzi​ła wie​prz​ka, któ​r y za​pie​r ał się, jak​by czuł, co go cze​ka. Prze​ka​za​ła go mę​żo​wi, jak zwy ​kle bez sło​wa. Ber​nat i je​go dwaj szwa​gro​wie roz​c ią​gnę​li zwie​r zę na zie​m i i usie​- dli na nim. Prze​r aź​li​wy kwik wy ​peł​nił do​li​nę. Pe​r e Es​te​ve jed​ny m zde​c y ​do​wa​ny m ru​c hem po​- de​r żnął wie​przo​wi gar​dło, a po​tem wszy ​scy cze​ka​li w mil​c ze​niu, aż krew zwie​r zę​c ia spły ​nie do na​c zy ń pod​su​wa​ny ch raz za ra​zem przez ko​bie​ty. Nikt na ni​ko​go nie pa​trzy ł. Ty m ra​zem, kie​dy mat​ka i cór​ka przy ​stą​pi​ły do ob​r a​bia​nia po​ć wiar​to​wa​ne​go już wie​prz​ka, męż​c zy ź​ni nie się​gnę​li po wi​no. O zmro​ku, po za​koń​c ze​niu świ​nio​bi​c ia, mat​ka po​now​nie pró​bo​wa​ła przy ​tu​lić cór​kę. Ber​nat ob​- ser​wo​wał tę sce​nę w na​dziei, że ty m ra​zem je​go żo​na nie po​zo​sta​nie obo​j ęt​na na piesz​c zo​tę mat​- ki. My ​lił się. Oj​c iec i bra​c ia po​że​gna​li Fran​c e​scę ze wzro​kiem wbi​ty m w zie​m ię. Jej mat​ka po​de​- szła do Ber​na​ta. — Gdy zo​ba​c zy sz, że zbli​ża się roz​wią​za​nie — po​wie​dzia​ła, od​c ią​gnąw​szy go na bok — po​ślij po mnie. Nie są​dzę, by Fran​c e​sca sa​m a cię o to po​pro​si​ła. Ro​dzi​na Es​te​ve ru​szy ​ła w dro​gę po​wrot​ną. Tam​te​go wie​c zo​r u, kie​dy Fran​c e​sca wcho​dzi​ła po dra​bi​nie do sy ​pial​ni, Ber​nat nie mógł ode​r wać oczu od jej na​pęcz​nia​łe​go brzu​c ha. Pod ko​niec ma​j a, pierw​sze​go dnia żniw, Ber​nat z sier​pem na ra​m ie​niu roz​glą​dał się po swy ch po​lach. Jak zdo​ła sam ze​brać ca​łe zbo​że? Dwa ty ​go​dnie te​m u Fran​c e​sca dwa ra​zy za​sła​bła i za​- bro​nił jej się prze​m ę​c zać. Po​słu​c ha​ła go bez sło​wa. Co też go pod​ku​si​ło? Zno​wu po​to​c zy ł wzro​- kiem po cze​ka​j ą​c y ch na nie​go ła​nach. Prze​c ież to mo​że na​wet nie je​go dziec​ko, tłu​m a​c zy ł so​bie. Po​za ty m wszy st​kie chłop​ki ro​dzą w po​lu, przy pra​c y. A jed​nak Ber​nat nie mógł ukry ć nie​po​ko​j u, wi​dząc, jak Fran​c e​sca osu​wa się na zie​m ię. Chwy ​c ił moc​no sierp i za​c zął z roz​m a​c hem żąć zbo​że. Kło​sy pry ​ska​ły na wszy st​kie stro​ny. Słoń​c e sta​ło już w ze​ni​c ie, ale Ber​nat nie zro​bił so​bie prze​r wy na obiad. Ła​ny cią​gnę​ły się w nie​- skoń​c zo​ność. Oj​c iec za​wsze po​m a​gał mu przy żni​wach, na​wet w ostat​nich la​tach, gdy już nie​do​- ma​gał. Zbo​że zda​wa​ło się do​da​wać mu sił. „Da​lej, sy ​nu, do ro​bo​ty — za​grze​wał go — za​nim bu​- rza lub grad po​psu​j ą nam zbio​r y ”. I ko​si​li. Kie​dy je​den słabł, dru​gi do​da​wał mu otu​c hy. Ra​zem je​dli obiad w cie​niu, po​pi​j a​li do​bre wi​no (naj​lep​sze, naj​star​sze wi​no z oj​c ow​skich za​pa​sów), ga​- wę​dzi​li i śmia​li się. A te​r az… Te​r az Ber​nat sły ​szał ty l​ko gwizd sier​pa prze​c i​na​j ą​c e​go po​wie​trze, by ude​r zy ć w kłos. Sierp, sierp, sierp — wszech​obec​ny znak za​py ​ta​nia, in​da​gu​j ą​c y o oj​c o​stwo