Johnson Denis - Zagubione wybrzeże
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Johnson Denis - Zagubione wybrzeże |
Rozszerzenie: |
Johnson Denis - Zagubione wybrzeże PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Johnson Denis - Zagubione wybrzeże pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Johnson Denis - Zagubione wybrzeże Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Johnson Denis - Zagubione wybrzeże Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
3
ZAGUBION
E
WYBRZEŻE
*
•
Strona 2
W MOCNEJ SERII ukazały się:
Phillip Margolin Przypadek
sędziego Cuinna
Andrew Klavan
Zwierzęca godzina
Lucian K. Truscott IV
Szary mundur
Gardner McKay
Psychopata
Elizabeth George
Szkoła zbrodni
W przygotowaniu:
Iris Johansen
W obliczu oszustwa
Elizabeth George
Kto z was jest bez grzechu
Strona 3
Denis
JOHNSON
ZAGUBIONE
WYBRZEŻE
Z angielskiego przełożył
Jędrzej Polak
.
LiBROS
Strona 4
Tytuł oryginału
ALREADY DEAD
Projekt serii Cecylia
Staniszewska, Ewa Łuki
Ilustracja na okładce
Zygmunt Zaradkiewicz
Redakcja
Ludwika Szumna
Redakcja
techniczna :ą \
Korekta 'aria
Włodarczyk a
Syczewska-Olszewska
Lidia Lamparska
Copyright O 1997 by Denis Johnson
Ali rights reserved
© Copyright for the Polish edition
by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2001
Bertelsmann Media Sp. z o.o.
Libros
Warszawa 2001
Skład Joanna Duchnowska
Druk i oprawa
Zakłady Graficzne im. KEN S.A. w Bydgoszczy
ISBN 83-7311-021-6
Nr3110
Strona 5
Dla Cindy Lee
Składam podziękowania
Fundacji Charlesa Engelharda i Fundacji Lannan
za stworzenie mi możliwości napisania tej książki;
nieskończenie wdzięczny jestem
poecie Billowi Knottowi, od którego zaczerpnąłem
fabułę tej opowieści.
Strona 6
W koszmarach sennych, które są niczym innym, jak
tylko intensyfikacją zmartwień podszytych niepoko-
jem, zawsze spełnia się to, co najgorsze: byk jest
tuż-tuż, nóż sięga gardła, topór świszczę nam koło
ucha. Na szczęście, gdy uznaliśmy się już za zmar-
łych, budzimy się ze snu. (Chociaż kiedyś zdarzyło
mi się poczuć stalowy chłód miecza zagłębiającego
się w moim ciele).
- Pedro Meseguer SJ
Tajemnica snów
Strona 7
KSIĘGA
PIERWSZA
*
Strona 8
Strona 9
7 sierpnia 1990
Van Ness odczuwał radość i zdumienie, kiedy mijał małe
osamotnione miasteczka wzdłuż drogi krajowej numer 101 w
Północnej Kalifornii; odczuwał także ciekawość i nieokreśloną
tęsknotę, zostawiając za sobą miejsca, o których wiedział, że
można się w nich zagubić. Przypominały mu drzemki, z których
człowiek nigdy się nie budzi - gdyby złapał teraz gumę i poszedł
piechotą na stację benzynową, może natknąłby się
niespodziewanie na resztę swojego życia, ludzi, którzy w końcu
zaczęliby coś dla niego znaczyć, kobietę, dozgonną przyjaźń,
zbawczą wspólnotę w świątyni jakiejś zapoznanej religii. Ale taka
rzecz, jak choćby mały objazd ku głębokim i trwałym zmianom,
była - przynajmniej teraz, gdy jechał wzdłuż wybrzeża z Seattle
do okręgu Men-docino - nie do pomyślenia w świecie Van Nessa.
Krótka wycieczka z drogi 101 do okręgu Humboldt doskonale
to potwierdziła. Zjechał z trasy w Redway i zapuścił się pięć mil
na zachód, do Briceland, a stamtąd jakieś sześć mil nad rzekę
Mattole. Minął niewidoczne miasteczko Etters-burg (według
niego cała miejscowość składała się z jednoizbowej szkoły
widocznej w głębi pola), a później jeździł w tę i z powrotem
górskimi serpentynami, by po kolejnych pięciu milach zatrzymać
się przy drodze gruntowej, przecinającej Park Narodowy King
Rangę.
Wprowadzając powoli volvo na stromy, wijący się zakosami
szlak pośród zakurzonych sekwoi, ujrzał niebo nad oceanem, ale
samego morza nie dostrzegł. Zatrzymał się przez dwie minuty na
poboczu zakrętu nad urwiskiem, zjadł paczkę serowych
krakersów i wytarł usta, strzepując okruszki z wą'-
Strona 10
sów - długich strąków opadających niesamowitym łukiem,
niczym na twarzy Fu Manchu - które wraz z grubymi szkłami bez
oprawy zapewniały mu całkiem bezosobowy wygląd. Oprócz
krakersów nie miał nic więcej do jedzenia. Rzucił opakowanie na
podłogę samochodu i pojechał dalej.
Świtała mu w głowie myśl, by w tej zapomnianej przez Boga
okolicy, znanej pod nazwą Zagubionego Wybrzeża, zdobyć się na
jakieś samooczyszczenie, by pościć nad Pacyfikiem, leżeć nad
plecach przez całą noc i, słuchając detonujących fal, wpatrywać
się w deszcz meteorów: w radiu mówili, że tej nocy co minuta
spadnie od dziesięciu do trzydziestu pięciu gwiazd.
Lecz gdy dotarł w końcu na wybrzeże, przekonał się, że
zamiast do pustelni wjechał od tyłu do miejscowości Shelter Cove
- olbrzymiego, nieudanego osiedla: na odgrodzonym od reszty
świata kawałku wybrzeża setki maleńkich, pustych działek
wbitych między wyasfaltowane ulice z zielonymi napisami na
słupkach - ALEJA MAŁŻY, DROGA PLAŻOWA -
przekrzywionych i nakrapianych od piasku niesionego wiatrem.
Frontem do plaży stało z pół tuzina prawdziwych domów, parę
przewróconych dnem do góry łodzi i sklep z delikatesami, ale tak
naprawdę nikt tu nigdy nie mieszkał. Ocean płonął bezdusznym
błękitem, a po niebie latały helikoptery, pełne - wedle radiowych
doniesień - żołnierzy Gwardii Narodowej i agentów federalnych
prowadzących masowy nalot na poletka marihuany ukryte w
bezludnych górach, przez które właśnie przejechał. Van Ness
kupił lunch w delikatesach, złorzecząc w duchu na słabą kawę i
mewie odchody na ogrodowym stole. Jedyną osobą, z którą
rozmawiał, była ładna kobieta. Sklęła go, bo gdy szedł w stronę
śmietnika i mijał jej stół, nadepnął przez nieuwagę na strącone
przez nią słoneczne okulary. Okularów nie dało się już uratować.
Dał jej piętnaście dolarów, choć twierdziła, że kosztowały dwa
razy tyle. Wrócił na autostradę po kilku godzinach od chwili, gdy
z niej zjechał. Zatoczył koło i z powrotem znalazł się w Redway -
mieście, w którym zaczął objazd. Cała bezsensowna wycieczka
przekonała go ostatecznie, że nie może spodziewać się żadnych
nieoczekiwanych zmian. Później miał jeszcze spotkać tę kobietę,
Winonę Fairchild, więcej niż raz, to zaś zmusiło go do uznania
bezspornej rzeczywi-
Strona 11
stości przeznaczenia i prawdy tkwiącej w sprawach właści-
wych wyobraźni.
Kalifornijski policjant zatrzymał go na odcinku drogi 101,
który musiał pokonać przed dotarciem do Leggett i kolejnym
skrętem na zachód, ku wybrzeżu. Van Ness wiedział, że prze-
kroczył dozwoloną szybkość; robił to z nawyku, obsesyjnie.
Miał obok siebie pasażerkę, nastolatkę, ubraną z litewska w
długą spódnicę, jaskrawą chustę i szkarłatne trzewiki ze
spiczastymi noskami; jej imię - jakiś poetycki wytwór ozna-
czający wrażenie lub zapach, a może: Tęczowy Dzień albo
Jaśminowa Świątynia - umknęło mu z pamięci, zanim wy-
mówiła je do końca. Oprócz powitania zamienił z nią naj-
wyżej dziesięć słów, odkąd zabrał ją spod stacji Texaco w Red-
way, gdzie zagadnął do niej: „Witaj, baśniowa panienko".
Teraz tego żałował. Gdy młody policjant stanął obok drzwi
samochodu i zajrzał do środka, prosząc o prawo jazdy, mała
hipiska wychyliła się ku niemu nad kolanami Van Nessa:
- Czy do Leggett zostało jeszcze dziesięć mil?
- Tak, proszę pani. Niewiele więcej niż osiem - odparł
policjant.
- Boję się go - rzuciła niespodziewanie.
- Kogo? - zapytał policjant.
- Tego mężczyzny - powiedziała. - Robił różne uwagi. I
dotknął mojego uda.
- Kiedy? - zapytał Van Ness. - Kiedy włączałem radio?
To był przypadek.
Policjant zupełnie niepotrzebnie zaczął studiować prawo
jazdy Van Nessa.
- Wy dwoje... jesteście przyjaciółmi?
Van Ness powiedział, że nie, a dziewczyna dodała: - Jadę
autostopem.
- Wysiądź i stań obok mojego samochodu - polecił jej
policjant.
Van Ness zgasił silnik. - Rzygać mi się chce - powiedział
do policjanta. Patrzyli na dziewczynę maszerującą w szkar-
łatnych trzewikach, stawianych czubkami do środka, w kie-
runku obracających się świateł wozu policyjnego. - Nie wiem,
co mam powiedzieć. Nic jej nie zrobiłem. Wiem, że nie
jestem Casanovą, pojmuje pan?
11
Strona 12
- Czy pan wie, z jaką szybkością pan jechał?
- Tak, tak - potwierdził Van Ness. - To znaczy wiem z całą
pewnością, że jechałem za szybko. Oczywiście. Ale to... Nigdy w
życiu!
- Muszę wystawić panu mandat - powiedział policjant. -A
potem zajmę się nią. A jeszcze później sprawdzę, kim pan jest.
Jeśli tylko używał pan słów uznawanych za wulgarne i dotknął jej
uda, nic mnie to nie obchodzi.
- Nie używam takich słów.
- Ale jeśli pan chwycił, zostawił ślad na jej ciele, siniaka...
- Nie zrobiłem tego. Nie zrobiłbym...
- Porozmawiam z nią.
- Jest stuknięta.
- W mojej pracy nie spotyka się innych - zapewnił policjant.
- Rozumiem.
- Pan też pewnie do nich należy - dodał.
- Tak - zgodził się Van Ness.
Gdy czekał, aż policjant skończy przesłuchanie ofiary, czuł,
jak w mijających go samochodach, które pędziły przez okręg
Humboldt, narastają pragnienia, smutki i złość, jak za prze-
zroczystymi szybami aut kłębią się namiętności.
Wszystko skończyło się dobrze i po kilku minutach' ruszył w
dalszą drogę. Nie dostał nawet mandatu. Policjant uwolnił go od
pasażerki, Van Ness przejechał więc samotnie przez Leggett, a
potem wzgórza, po których pięła się droga stanowa numer 1, i
znów dotarł na wybrzeże. Był już w okręgu Men-docino.
Jechał Drogą Nadbrzeżną przez osiemdziesiąt mil bez przerwy,
sprawdzając opony na niezliczonych zakrętach i żałując, że nie
prowadzi sportowego auta. Od czasu do czasu pojawiał się jakiś
rząd domostw, osada, która zaraz znikała, a poza tym przy drodze
nie było nic materialnego, konkretnego, nie licząc miast Fort
Bragg i Mendocino. Okolica przypominała Irlandię, a raczej jego
wyobrażenie o Irlandii, bo nigdy tam nie był: bezkresne pola,
dziwne, sinoszare w ukośnie padającym świetle, pola, które - gdy
wybieliło je słońce - wszyscy nazywali izabelowatymi, lecz kiedy
porównał ich barwę z maścią koni palomino widocznych w cieniu
iglastych krzewów na skraju pastwiska, doszedł do wniosku, że
sierść pa-
Strona 13
lomino jest bardziej jednostajnie biaława. Nadmorska wilgoć nie
pozwala obumrzeć trawom podczas suszy. Potencjał odnowy
widoczny w...
Ostry zakręt zmusił go do wbicia hamulca w podłogę. Nagle
znalazł się w Point Arena. Zdumiał go odgłos silnika własnego
samochodu odbity od ścian domów. Tuż przed miejscem - od
którego dzieliły go może trzy przecznice - gdzie miasto kończyło
się nagle, jakby zamknięte oknem wychodzącym na pola, skręcił
w prawo i pojechał w stronę portu tylko dlatego, że podobał mu
się tamtejszy wygląd świata. Van doskonale znał takie okolice,
czasami stały tam odrapane domy na łodziach. Lubił żeglarzy i
gromady ich dzieci, które ciągali ze sobą od portu do portu.
Krajobraz opadał ku morzu płaską doliną, wijącą się między
wzniesieniami - kiedyś zapewne była dnem wielkiej rzeki, z
której teraz, o ile mógł się zorientować, pozostał ledwie strumień.
Gdyby znów wezbrały wody, naniosłyby tu sporo mieszkalnych
przyczep i śmiecia zalegającego na zboczach. Wokół żywego
ducha, tylko przeogromny ocean. Nim wrócił na drogę, siedział z
minutę w samochodzie, nie wyłączając silnika, i chłonął to
wszystko wzrokiem. Stały tu domy, duża, nie dokończona jeszcze
restauracja, mocne, nowe molo, łodzie na kotwicy. Wszystko
czekało, by je dotknąć, zbadać... pomacać, połamać.
Letargiczna pielgrzymka Van Nessa - wędrującego pozornie w
poszukiwaniu pracy w przystaniach basenu Los Angeles, a
naprawdę mającego inne plany - dobiegła końca w południowo-
zachodnim zapadłym kącie okręgu Mendocino, w miejscowości
Gualala, wybranej kiedyś do pierwszej dziesiątki najbrzydszych
miast kalifornijskiego wybrzeża. Gualala wcale nie była aż tak
brzydka, przynajmniej w jego oczach. Wydała mu się tylko
wyzuta z sensu. Sklepy i motele porozrzucane na nadmorskich
klifach były całkiem nieświadome tego, w jakim pięknie wypadło
im żyć - odwrócone od porośniętych sekwojami wzgórz nad sobą
i ślepe na widok fal rozbijających się w mgłę poniżej.
Frankenstein, stary kumpel z marynarki handlowej, mieszkał
milę dalej, na poszarpanych wzgórzach nad Gualala, którymi
biegła kolejna droga z północy na południe i przy której stały
kolejne zabudowania - te bardziej przypominające
Strona 14
rezydencje i bardziej oddalone od siebie, tworzące coś w rodzaju
drugiej, wysokiej Gualali. Frankenstein miał mały dom, pół akra
ziemi wokół i wspaniały widok - może na ocean, choć trudno to
stwierdzić: chmury zalegające nad Pacyfikiem przemieniły w
niebo całą leżącą niżej Kalifornię.
Nikt nie stanął w drzwiach, gdy Van Ness wjechał między dwa
pnie sekwoi wytyczające podjazd, za którym piętrzyły się sterty
śmieci i góry trudnej do nazwania maszynerii -skarbów kogoś o
ekscentrycznej niewątpliwie osobowości. Nikt nie odpowiedział,
gdy Van Ness podszedł do drzwi i zapukał. Przez siatkę w
drzwiach widział Franka obok czarnej mordy kominka,
siedzącego z wyciągniętymi na całą długość nogami, co jeszcze
podkreślało wzrost mężczyzny - miał sześć stóp i dziewięć cali.
- Niedługo zrobi się ciemno - krzyknął Van Ness - ale
ja nie odejdę.
Upłynęła minuta, zanim olbrzym stanął w drzwiach i spojrzał
na przybysza.
- Nikogo nie przyjmuję. Nikt tu nie przychodzi - powiedział.
- Ja tu jestem.
- Pozwól, że będę w to wątpił.
Van Ness już żałował, że tu przyjechał. Frank musiał nie-
dawno wyjść z odwyku albo oddziału psychiatrycznego. Przez
ostatnie kilka lat gnębiły go niepowodzenia i nawroty psychoz.
Gdy znalazł się w środku, Van poczuł się jeszcze gorzej. Frank
przemeblował dom, używając jakiegoś ciężkiego narzędzia,
prawdopodobnie łomu, którym powybijał w ścianach wiele
osobliwych dziur; niby żółty dym wyzierały z nich kłębki izolacji
termicznej. Zerwał też znaczną część podłogi, pod którą leżały
wiórowe płyty.
Nim usiadł na powrót przed kominkiem, wyszarpnął wtyczkę z
kontaktu, mówiąc:
- Właśnie słuchałem radia. Wiesz już? Wysyłamy trylion
obłąkanych marines do Zatoki.
- Słyszałem, że się nad tym zastanawiają.
- Już nie. Rzecz jest ustalona. Mamy wojnę, człowieku.
- Chyba jeszcze za wcześnie o tym mówić.
- „Pequod" tam pływa.
Strona 15
- Teraz? - „Pequodem" nazywali jednostkę handlową
,Peabody", na której służyli obaj przed kilku laty: mały frach-
towiec, zawijający do portów Zatoki Perskiej i Oceanu In-
dyjskiego.
- Owszem, teraz. Benhurtz telegrafował do żony, a ona
dzwoniła do mnie w zeszłym tygodniu. Zaraz jak Irak prze-
kroczył granicę.
- Zanim trafiłeś na oddział.
- Fakt, że mnie pojebało, ale rozumiałem każde jej słowo.
Benhurtz jest na „Peąuodzie". „Pequod" jest w Zatoce. Boją się,
że Irak postawi miny albo zbombarduje statki i tak dalej.
- Trudno uwierzyć, że tam byliśmy.
- Mogliśmy być tam teraz. Oko w oko z wojną.
- Mogę usiąść? - zapytał Van Ness.
- Dobra, zabierz mi krzesło - rzucił Frankenstein, zrywając się
sprzed kominka.
Van Ness przyciągnął sobie krzesło od czegoś, co dawniej
było stołem, i postawił je obok zimnego paleniska. W kominku
walały się opakowania po batonach i długie drzazgi dębowego
parkietu.
- Jest mgła - powiedział Frank, przesuwając się pod okno.
- Kiedy tu jechałem, przez cały czas świeciło słońce.
- W zeszłym miesiącu mieliśmy dwadzieścia jeden mglistych
dni pod rząd. Zazwyczaj mgła dochodzi aż na tę wysokość, ale
rankiem opada o kilka jardów. Przed miesiącem utrzymywała się
nawet tu.
- Kiedy wróciłeś?
- Nie liczyłem.
- Minęło więcej niż sześć dni?
- Dobra - powiedział olbrzym. - Sześć. - Wyciągnął rękę, by
wziąć z kominka pojemnik z benzyną do zapalniczek. Zaczął
polewać drewno na palenisku. Zapalił papierosa i odrzucając
zapałkę, podpalił śmieci w kominku. Oblała go pomarańczowa
poświata, a po pokoju zaczęły pełzać purpurowe cienie. - Byłem
tam tylko trzy dni.
Służyli razem prawie przez dziesięć lat. Van Ness rzucił w
końcu marynarkę, zamierzał „zrobić karierę", co w praktyce
oznaczało mnóstwo drobnych porażek. Frankenstein został
„uziemiony" nieco wcześniej za uderzenie oficera. Van Ness był
kapitanem przystani na Florydzie, sprzedawał łodzie
Strona 16
nad jeziorem Champlain, a ostatnio nad cieśniną Puget. Fran-
kenstein zajął się rzemiosłem. Wciąż był właścicielem nieczynnej
od jakiegoś czasu firmy hydraulicznej.
- Przez cały ten czas byłem tu z Yvonne - powiedział -
przez całe dwadzieścia jeden dni mgły. Każdego ranka wy
glądaliśmy przez okno i niczego nie widzieliśmy oprócz pra
wdy: bezkształtnej jednorodności, pełni pustki. Ojej, staje
mi, jak o tym myślę! Nie mogliśmy przestać się pieprzyć.
A później nad oceanem zmieniły się warunki atmosferyczne
i rozpoczął się na nowo małpi taniec, wszechświat: stosunki,
postępy, transakcje. Mówią na to ładna pogoda. Mówią -
bezchmurnie. Mówią, że tak jest dobrze.
Perorując, otworzył frontowe drzwi i chwycił kilka drew na
podpałkę ze sterty ułożonej obok domu. Cisnął je w ogień. Usiadł
dysząc ciężko, przewracając popielniczkę, zaciągając się
papierosem, kaszląc.
- Wydaje dziwne odgłosy, nie? - wskazał na ogień. -Wyje i
piszczy, dudni i jęczy. Powinieneś był przyjechać tu dwa
tygodnie temu. Niezrównana akustyka - charknął co sił i splunął
w ogień. - Nasze małe szczęście skisło.
- Czyje szczęście?
- Naprawdę nie nazywa się Yvonne. Wymyśliła sobie nowe
imię, by spostponować pamięć o rodzicach, wykastrować ojca.
- Nie chodziłeś do niej przypadkiem na terapię?
- To było w niej najpiękniejsze: połączenie kochanki, te-
rapeutki, bogini. Pierwotnego wroga.
Tylko raz przywalił facetowi, nowo mianowanemu trzeciemu
oficerowi, zamkniętą pięścią, a potem przez trzydzieści sześć
godzin siedział w kucki w korytarzu przed izolatką, żeby się
dowiedzieć, czy facet umrze, czy nie. Pozostał na wolności, bo
kapitan go lubił, no i nie zmieściłby się w mamrze.
- Odniosła zwycięstwo - powiedział - próbując mnie
zniszczyć za pomocą bielizny.
- Puściła cię w trąbę - mruknął Van. - Czy to nielegalne? O co
ją oskarżasz?
- O co ją oskarżam... właśnie! O kradzież przedmiotów kultu.
Nie było problemów z wywaleniem go ze służby, bo skła-
Strona 17
mał, podając wzrost. Skurczył się jakoś, kiedy go mierzyli. Nie
było oficjalnego śledztwa. Poprawiono tylko błąd w papierach i
skreślono go z listy załogi jako zbyt wysokiego. Frankenstein był
na „Peabody" pokładowym intelektualistą. Niewielu oficerów -
może jeden albo dwóch, może ten, którego uderzył - było
bardziej oczytanych. Frankenstein studiował, recytował, często
kłócił się o rzeczy, które dla większości nic nie znaczyły. Inni
ustępowali mu miejsca, był ich naturalnym przywódcą ze
względu na wzrost, inteligencję i słodycz charakteru.
- Przyjechałem - powiedział ostrożnie Van Ness - bo po-
myślałem sobie, że może zechcesz mnie jeszcze czegoś nauczyć.
- Nauczyć? Czy ja ciebie uczyłem? Przeczytaliśmy razem
parę książek. I co?
- Nie wiem. A co?
- Uważasz, że jesteśmy ludźmi wykształconymi? W życiu nie
zamieniłem słowa z profesorem z college'u. Mogłem studiować w
UCLA dzięki stypendium dla koszykarzy, ale wolałem się
prześlizgnąć. Co naprawdę zrozumieliśmy z Wit-tgensteina?
- Wiem, dlaczego nam się podobał.
- Dlatego, że odrzucił cały swój porządek myślowy i zaczął
na nowo w połowie życia? Może...
- Za niezależność nawet od własnych prawd....
- Ale nie zrozumieliśmy tych prawd. Na „Pequodzie" byliśmy
tylko dwoma kutasami zbierającymi wielkie słowa. Wszyscy
wiedzieli, że jesteśmy pojebani... Wszyscy oprócz nas.
- To bardzo smutne - Van Ness był zaskoczony.
- Nie. To bez wartości... tak czy inaczej.
- Jestem chory - powiedział Van Ness.
- Chory?
Van Ness zawahał się.
- Nie czuję się najlepiej.
- Nie najlepiej... To brzmi jeszcze gorzej.
- I tak jest.
- To brzmi jak „długa choroba". //^^toa), ~
Zgadza się.
- „Zmarł po długiej chorobie".
Strona 18
Van Ness ukrył twarz w dłoniach.
- Umierasz, co? Nie sądzisz, że to takie zwierzęce?
- Czy tylko to masz mi do powiedzenia?
- Tylko to? Nie. Mógłbym wciskać ci kit do Bożego Na-
rodzenia. Mógłbym ci rzygać poematami, facet.
Frankenstein wyglądał na zdenerwowanego, przytupywał
stopą, pocierał gwałtownie palce kciukiem, przygryzał dolną
wargę. Van Ness wiedział, że są to oznaki złości. Frank, wstydząc
się swego wzrostu, nie pozwalał sobie na swobodną ekspresję.
Van nie miał tu nic do roboty, ale nie mógł tak po prostu
wyjść, przejechał przecież pięćset mil, szykując się do tej
rozmowy. - Może szpanowaliśmy, jasne... Ale otworzyłeś mi
oczy na świat. Wittgenstein, Spinoza...
- Nietzsche.
- Właśnie.
- Czyżby? A dlaczego nie Hobbes albo Locke? Albo zgoła
Marks?
- Nie wiem.
- Bo zmierzali ku odpersonifikowanej, zrobotyzowanej,
martwej za życia ziemi, którą zamieszkujemy. Ja natomiast
zmierzam ku w pełni ludzkiej, subiektywnej i znacznie bardziej
rzeczywistej... Od dawna podróżuję w tym kierunku. A ty... ty
płaczesz, łkasz, chcesz ode mnie teorii, którą mógłbyś połknąć jak
pastylkę, żeby wszystko odeszło...
- Nie rozumiesz mnie, pierdol się.
- Jeśli umierasz, to jedyne, co ci pozostało, facet, jedyna
rzecz, jaką naprawdę powinieneś zrobić, to postarać się i umrzeć.
Być zwierzęciem do samego końca. Miło było cię znać.
Van Ness milczał przez kilka minut. Olbrzym odpalał jednego
camela od poprzedniego i zaciągał się głęboko, czemu
towarzyszyły serie krótkich konwulsji. Podchodził ciągle do
kominka, by strząsać popiół.
- Od lat mam te kije golfowe. Dziewiątką waliłem w ścia
ny, bo słyszałem za nimi tych sukinsynów, jak skradali się
i szeptali. Były to po części... - mówił Frankenstein - psy
chotyczne halucynacje, jasne. Ale wierz mi, są w to zamie
szani także prawdziwi ludzie, wykorzystują, pojmujesz, moją
chemiczną demencję. Chciałem rozwalić im łby. Wiem, kim
są, przynajmniej część z nich. Nocami strzelają w okna ja-
Strona 19
kimś sprayem, jakąś mgłą... Kiedy prowadzę, słyszę - człowieku -
jak to świństwo ścieka do samochodu. O, tak! O, tak! Czuję je na
skórze. Wyrwałem rury spod wanny, spuściłem wodę,
przewróciłem wszystko do góry nogami, rozumiesz? I nic.
Wziąłem ten kij, numer dziewięć, i zacząłem rozwalać podłogę w
pikapie. I wiesz co? Znalazłem jednego! Rozpieprzyłem mu
mordę na miazgę śrubokrętem. Miałem krew na rękach, na
koszuli, cały ocean krwi. Obudziłem się następnego dnia i krew
znikła. Ani śladu. Umyli mnie całego, kiedy spałem. I strzelają
we mnie mikroskopijnymi strzałkami.
Przerwał, żeby zapalić trzeciego papierosa.
- Nie gram w golfa - powiedział Van Ness.
- Dziewięćdziesiąt procent tego gówna to halucynacje, wiem.
Ale dziesięć procent dzieje się naprawdę. - Frank wymierzył
oskarżycielsko palec wprost w grdykę Van Nes-sa. - I tych
dziesięciu procent musimy się strzec.
Płonące na kominku sekwojowe drwa syczały monotonnie.
Ogień doszedł do swojego średniego wieku. Kołysząc się w tę i z
powrotem, by strząsać popiół, Frank zdawał się wchodzić i
wychodzić z oświetlonego pochodnią kręgu jakiejś prymitywnej
inkarnacji w jednej z tych zadymionych grot, o których - jak
twierdził - zapomniał w świadomym życiu, lecz które nosił
odciśnięte w sercu.
Frank od zawsze miał osobiste credo, związane - w sposób
naukowy - z wędrówką dusz. Może mówi prawdę - pomyślał Van
- może dusza Franka wywędrowała gdzieś, pozostawiając za sobą
skorupę: włączony telewizor, pieprzący bez sensu w tym
wielkim, zrujnowanym hotelu.
A przecież niespełna dwadzieścia lat wcześniej to Frank
wprowadził Vana - wówczas dwudziestojednolatka - w jasny
krąg filozofii, która miała go strzec, gdy dorastał.
Wśród marynarzy pod pokładem uważano Van Nessa za
osobisty twór olbrzyma, który ulepił go na własną modłę. To
dlatego mówili o nim Frankenstein. Frank - o czym Van Ness
często zapominał, pytając o jego numer w centrali telefonicznej -
nazywał się naprawdę William Frankheimer.
- Co masz? - zapytał Frank.
- Nic nie rozumiesz, nie?
- Pytam, na co jesteś chory.
Strona 20
- Kurwa, człowieku, powiedzmy, że na chorobę popromienną.
- Wcale nie jesteś chory. Wcale nie umierasz.
- Będę martwy za czterdzieści osiem godzin - powiedział Van
Ness.
- To daleko nie zajedziesz.
- I tak mogę cię przeżyć.
Wracając na południe do centrum Gualali, Van Ness znalazł
się na prostym odcinku Drogi Nadbrzeżnej i wcisnął pedał gazu.
Miał włączone światła i jechał wprost w ścianę światłości, która
była mgłą. Nie miał pojęcia, jak długi jest prosty odcinek drogi za
wycieraczkami ani kiedy szosa skręci w prawo albo w lewo,
posyłając go, niczym pocisk, trajektorią opadającą przez
pięćdziesiąt metrów powietrza. Gdy przejechał ćwierć mili,
samochód zaczął rzęzić, zbliżając się do 105 mil na godzinę, choć
wskazówka szybkościomierza oszalała zupełnie i miotała się
delirycznie między 120 a niczym... Skorupa volvo drżała
rytmicznie, a potem tak się zatrzęsła, że musiał zacisnąć zęby.
Miał wrażenie, że pędzi we wronim gnieździe unoszonym przez
tornado, że wszystko zaraz się rozleci, zostawiając go wirującego
w powietrzu. Zwolnił ucisk dłoni na kierownicy, po chwili puścił
ją zupełnie, grzejąc ręce płomieniem szaleństwa. A potem coś w
środku - ale nie jego wola! - kazało mu chwycić kierownicę i
zdjąć nogę z gazu. Jechał z dozwoloną szybkością przez mgłę.
Van Ness starał się być uprzejmy dla bliźnich niezależnie od
okoliczności. Gdy tego wieczoru zastanawiał się nad późną
kolacją w barze nadmorskiej restauracji, postawił drinka facetowi,
który - jak się okazało - również był przyjezdny. Polował tu na
dziki. Zaczęli rozmowę od żartów na temat barmanki, a potem
przeszli do rzeczy poważnych.
- Podwójną - rzucił Van Ness w stronę baru. - Ja nie
mogę pić. Mam chorą trzustkę.
Gdy zapytał myśliwego, czym się zajmuje, ten mruknął pod
nosem:
- Tym i owym. Ostatnio dużo rąbałem.
- Gdzie? Tu, w Kalifornii?