Johnson Denis - Zagubione wybrzeże

Szczegóły
Tytuł Johnson Denis - Zagubione wybrzeże
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Johnson Denis - Zagubione wybrzeże PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Johnson Denis - Zagubione wybrzeże PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Johnson Denis - Zagubione wybrzeże - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 3 ZAGUBION E WYBRZEŻE * • Strona 2 W MOCNEJ SERII ukazały się: Phillip Margolin Przypadek sędziego Cuinna Andrew Klavan Zwierzęca godzina Lucian K. Truscott IV Szary mundur Gardner McKay Psychopata Elizabeth George Szkoła zbrodni W przygotowaniu: Iris Johansen W obliczu oszustwa Elizabeth George Kto z was jest bez grzechu Strona 3 Denis JOHNSON ZAGUBIONE WYBRZEŻE Z angielskiego przełożył Jędrzej Polak . LiBROS Strona 4 Tytuł oryginału ALREADY DEAD Projekt serii Cecylia Staniszewska, Ewa Łuki Ilustracja na okładce Zygmunt Zaradkiewicz Redakcja Ludwika Szumna Redakcja techniczna :ą \ Korekta 'aria Włodarczyk a Syczewska-Olszewska Lidia Lamparska Copyright O 1997 by Denis Johnson Ali rights reserved © Copyright for the Polish edition by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2001 Bertelsmann Media Sp. z o.o. Libros Warszawa 2001 Skład Joanna Duchnowska Druk i oprawa Zakłady Graficzne im. KEN S.A. w Bydgoszczy ISBN 83-7311-021-6 Nr3110 Strona 5 Dla Cindy Lee Składam podziękowania Fundacji Charlesa Engelharda i Fundacji Lannan za stworzenie mi możliwości napisania tej książki; nieskończenie wdzięczny jestem poecie Billowi Knottowi, od którego zaczerpnąłem fabułę tej opowieści. Strona 6 W koszmarach sennych, które są niczym innym, jak tylko intensyfikacją zmartwień podszytych niepoko- jem, zawsze spełnia się to, co najgorsze: byk jest tuż-tuż, nóż sięga gardła, topór świszczę nam koło ucha. Na szczęście, gdy uznaliśmy się już za zmar- łych, budzimy się ze snu. (Chociaż kiedyś zdarzyło mi się poczuć stalowy chłód miecza zagłębiającego się w moim ciele). - Pedro Meseguer SJ Tajemnica snów Strona 7 KSIĘGA PIERWSZA * Strona 8 Strona 9 7 sierpnia 1990 Van Ness odczuwał radość i zdumienie, kiedy mijał małe osamotnione miasteczka wzdłuż drogi krajowej numer 101 w Północnej Kalifornii; odczuwał także ciekawość i nieokreśloną tęsknotę, zostawiając za sobą miejsca, o których wiedział, że można się w nich zagubić. Przypominały mu drzemki, z których człowiek nigdy się nie budzi - gdyby złapał teraz gumę i poszedł piechotą na stację benzynową, może natknąłby się niespodziewanie na resztę swojego życia, ludzi, którzy w końcu zaczęliby coś dla niego znaczyć, kobietę, dozgonną przyjaźń, zbawczą wspólnotę w świątyni jakiejś zapoznanej religii. Ale taka rzecz, jak choćby mały objazd ku głębokim i trwałym zmianom, była - przynajmniej teraz, gdy jechał wzdłuż wybrzeża z Seattle do okręgu Men-docino - nie do pomyślenia w świecie Van Nessa. Krótka wycieczka z drogi 101 do okręgu Humboldt doskonale to potwierdziła. Zjechał z trasy w Redway i zapuścił się pięć mil na zachód, do Briceland, a stamtąd jakieś sześć mil nad rzekę Mattole. Minął niewidoczne miasteczko Etters-burg (według niego cała miejscowość składała się z jednoizbowej szkoły widocznej w głębi pola), a później jeździł w tę i z powrotem górskimi serpentynami, by po kolejnych pięciu milach zatrzymać się przy drodze gruntowej, przecinającej Park Narodowy King Rangę. Wprowadzając powoli volvo na stromy, wijący się zakosami szlak pośród zakurzonych sekwoi, ujrzał niebo nad oceanem, ale samego morza nie dostrzegł. Zatrzymał się przez dwie minuty na poboczu zakrętu nad urwiskiem, zjadł paczkę serowych krakersów i wytarł usta, strzepując okruszki z wą'- Strona 10 sów - długich strąków opadających niesamowitym łukiem, niczym na twarzy Fu Manchu - które wraz z grubymi szkłami bez oprawy zapewniały mu całkiem bezosobowy wygląd. Oprócz krakersów nie miał nic więcej do jedzenia. Rzucił opakowanie na podłogę samochodu i pojechał dalej. Świtała mu w głowie myśl, by w tej zapomnianej przez Boga okolicy, znanej pod nazwą Zagubionego Wybrzeża, zdobyć się na jakieś samooczyszczenie, by pościć nad Pacyfikiem, leżeć nad plecach przez całą noc i, słuchając detonujących fal, wpatrywać się w deszcz meteorów: w radiu mówili, że tej nocy co minuta spadnie od dziesięciu do trzydziestu pięciu gwiazd. Lecz gdy dotarł w końcu na wybrzeże, przekonał się, że zamiast do pustelni wjechał od tyłu do miejscowości Shelter Cove - olbrzymiego, nieudanego osiedla: na odgrodzonym od reszty świata kawałku wybrzeża setki maleńkich, pustych działek wbitych między wyasfaltowane ulice z zielonymi napisami na słupkach - ALEJA MAŁŻY, DROGA PLAŻOWA - przekrzywionych i nakrapianych od piasku niesionego wiatrem. Frontem do plaży stało z pół tuzina prawdziwych domów, parę przewróconych dnem do góry łodzi i sklep z delikatesami, ale tak naprawdę nikt tu nigdy nie mieszkał. Ocean płonął bezdusznym błękitem, a po niebie latały helikoptery, pełne - wedle radiowych doniesień - żołnierzy Gwardii Narodowej i agentów federalnych prowadzących masowy nalot na poletka marihuany ukryte w bezludnych górach, przez które właśnie przejechał. Van Ness kupił lunch w delikatesach, złorzecząc w duchu na słabą kawę i mewie odchody na ogrodowym stole. Jedyną osobą, z którą rozmawiał, była ładna kobieta. Sklęła go, bo gdy szedł w stronę śmietnika i mijał jej stół, nadepnął przez nieuwagę na strącone przez nią słoneczne okulary. Okularów nie dało się już uratować. Dał jej piętnaście dolarów, choć twierdziła, że kosztowały dwa razy tyle. Wrócił na autostradę po kilku godzinach od chwili, gdy z niej zjechał. Zatoczył koło i z powrotem znalazł się w Redway - mieście, w którym zaczął objazd. Cała bezsensowna wycieczka przekonała go ostatecznie, że nie może spodziewać się żadnych nieoczekiwanych zmian. Później miał jeszcze spotkać tę kobietę, Winonę Fairchild, więcej niż raz, to zaś zmusiło go do uznania bezspornej rzeczywi- Strona 11 stości przeznaczenia i prawdy tkwiącej w sprawach właści- wych wyobraźni. Kalifornijski policjant zatrzymał go na odcinku drogi 101, który musiał pokonać przed dotarciem do Leggett i kolejnym skrętem na zachód, ku wybrzeżu. Van Ness wiedział, że prze- kroczył dozwoloną szybkość; robił to z nawyku, obsesyjnie. Miał obok siebie pasażerkę, nastolatkę, ubraną z litewska w długą spódnicę, jaskrawą chustę i szkarłatne trzewiki ze spiczastymi noskami; jej imię - jakiś poetycki wytwór ozna- czający wrażenie lub zapach, a może: Tęczowy Dzień albo Jaśminowa Świątynia - umknęło mu z pamięci, zanim wy- mówiła je do końca. Oprócz powitania zamienił z nią naj- wyżej dziesięć słów, odkąd zabrał ją spod stacji Texaco w Red- way, gdzie zagadnął do niej: „Witaj, baśniowa panienko". Teraz tego żałował. Gdy młody policjant stanął obok drzwi samochodu i zajrzał do środka, prosząc o prawo jazdy, mała hipiska wychyliła się ku niemu nad kolanami Van Nessa: - Czy do Leggett zostało jeszcze dziesięć mil? - Tak, proszę pani. Niewiele więcej niż osiem - odparł policjant. - Boję się go - rzuciła niespodziewanie. - Kogo? - zapytał policjant. - Tego mężczyzny - powiedziała. - Robił różne uwagi. I dotknął mojego uda. - Kiedy? - zapytał Van Ness. - Kiedy włączałem radio? To był przypadek. Policjant zupełnie niepotrzebnie zaczął studiować prawo jazdy Van Nessa. - Wy dwoje... jesteście przyjaciółmi? Van Ness powiedział, że nie, a dziewczyna dodała: - Jadę autostopem. - Wysiądź i stań obok mojego samochodu - polecił jej policjant. Van Ness zgasił silnik. - Rzygać mi się chce - powiedział do policjanta. Patrzyli na dziewczynę maszerującą w szkar- łatnych trzewikach, stawianych czubkami do środka, w kie- runku obracających się świateł wozu policyjnego. - Nie wiem, co mam powiedzieć. Nic jej nie zrobiłem. Wiem, że nie jestem Casanovą, pojmuje pan? 11 Strona 12 - Czy pan wie, z jaką szybkością pan jechał? - Tak, tak - potwierdził Van Ness. - To znaczy wiem z całą pewnością, że jechałem za szybko. Oczywiście. Ale to... Nigdy w życiu! - Muszę wystawić panu mandat - powiedział policjant. -A potem zajmę się nią. A jeszcze później sprawdzę, kim pan jest. Jeśli tylko używał pan słów uznawanych za wulgarne i dotknął jej uda, nic mnie to nie obchodzi. - Nie używam takich słów. - Ale jeśli pan chwycił, zostawił ślad na jej ciele, siniaka... - Nie zrobiłem tego. Nie zrobiłbym... - Porozmawiam z nią. - Jest stuknięta. - W mojej pracy nie spotyka się innych - zapewnił policjant. - Rozumiem. - Pan też pewnie do nich należy - dodał. - Tak - zgodził się Van Ness. Gdy czekał, aż policjant skończy przesłuchanie ofiary, czuł, jak w mijających go samochodach, które pędziły przez okręg Humboldt, narastają pragnienia, smutki i złość, jak za prze- zroczystymi szybami aut kłębią się namiętności. Wszystko skończyło się dobrze i po kilku minutach' ruszył w dalszą drogę. Nie dostał nawet mandatu. Policjant uwolnił go od pasażerki, Van Ness przejechał więc samotnie przez Leggett, a potem wzgórza, po których pięła się droga stanowa numer 1, i znów dotarł na wybrzeże. Był już w okręgu Men-docino. Jechał Drogą Nadbrzeżną przez osiemdziesiąt mil bez przerwy, sprawdzając opony na niezliczonych zakrętach i żałując, że nie prowadzi sportowego auta. Od czasu do czasu pojawiał się jakiś rząd domostw, osada, która zaraz znikała, a poza tym przy drodze nie było nic materialnego, konkretnego, nie licząc miast Fort Bragg i Mendocino. Okolica przypominała Irlandię, a raczej jego wyobrażenie o Irlandii, bo nigdy tam nie był: bezkresne pola, dziwne, sinoszare w ukośnie padającym świetle, pola, które - gdy wybieliło je słońce - wszyscy nazywali izabelowatymi, lecz kiedy porównał ich barwę z maścią koni palomino widocznych w cieniu iglastych krzewów na skraju pastwiska, doszedł do wniosku, że sierść pa- Strona 13 lomino jest bardziej jednostajnie biaława. Nadmorska wilgoć nie pozwala obumrzeć trawom podczas suszy. Potencjał odnowy widoczny w... Ostry zakręt zmusił go do wbicia hamulca w podłogę. Nagle znalazł się w Point Arena. Zdumiał go odgłos silnika własnego samochodu odbity od ścian domów. Tuż przed miejscem - od którego dzieliły go może trzy przecznice - gdzie miasto kończyło się nagle, jakby zamknięte oknem wychodzącym na pola, skręcił w prawo i pojechał w stronę portu tylko dlatego, że podobał mu się tamtejszy wygląd świata. Van doskonale znał takie okolice, czasami stały tam odrapane domy na łodziach. Lubił żeglarzy i gromady ich dzieci, które ciągali ze sobą od portu do portu. Krajobraz opadał ku morzu płaską doliną, wijącą się między wzniesieniami - kiedyś zapewne była dnem wielkiej rzeki, z której teraz, o ile mógł się zorientować, pozostał ledwie strumień. Gdyby znów wezbrały wody, naniosłyby tu sporo mieszkalnych przyczep i śmiecia zalegającego na zboczach. Wokół żywego ducha, tylko przeogromny ocean. Nim wrócił na drogę, siedział z minutę w samochodzie, nie wyłączając silnika, i chłonął to wszystko wzrokiem. Stały tu domy, duża, nie dokończona jeszcze restauracja, mocne, nowe molo, łodzie na kotwicy. Wszystko czekało, by je dotknąć, zbadać... pomacać, połamać. Letargiczna pielgrzymka Van Nessa - wędrującego pozornie w poszukiwaniu pracy w przystaniach basenu Los Angeles, a naprawdę mającego inne plany - dobiegła końca w południowo- zachodnim zapadłym kącie okręgu Mendocino, w miejscowości Gualala, wybranej kiedyś do pierwszej dziesiątki najbrzydszych miast kalifornijskiego wybrzeża. Gualala wcale nie była aż tak brzydka, przynajmniej w jego oczach. Wydała mu się tylko wyzuta z sensu. Sklepy i motele porozrzucane na nadmorskich klifach były całkiem nieświadome tego, w jakim pięknie wypadło im żyć - odwrócone od porośniętych sekwojami wzgórz nad sobą i ślepe na widok fal rozbijających się w mgłę poniżej. Frankenstein, stary kumpel z marynarki handlowej, mieszkał milę dalej, na poszarpanych wzgórzach nad Gualala, którymi biegła kolejna droga z północy na południe i przy której stały kolejne zabudowania - te bardziej przypominające Strona 14 rezydencje i bardziej oddalone od siebie, tworzące coś w rodzaju drugiej, wysokiej Gualali. Frankenstein miał mały dom, pół akra ziemi wokół i wspaniały widok - może na ocean, choć trudno to stwierdzić: chmury zalegające nad Pacyfikiem przemieniły w niebo całą leżącą niżej Kalifornię. Nikt nie stanął w drzwiach, gdy Van Ness wjechał między dwa pnie sekwoi wytyczające podjazd, za którym piętrzyły się sterty śmieci i góry trudnej do nazwania maszynerii -skarbów kogoś o ekscentrycznej niewątpliwie osobowości. Nikt nie odpowiedział, gdy Van Ness podszedł do drzwi i zapukał. Przez siatkę w drzwiach widział Franka obok czarnej mordy kominka, siedzącego z wyciągniętymi na całą długość nogami, co jeszcze podkreślało wzrost mężczyzny - miał sześć stóp i dziewięć cali. - Niedługo zrobi się ciemno - krzyknął Van Ness - ale ja nie odejdę. Upłynęła minuta, zanim olbrzym stanął w drzwiach i spojrzał na przybysza. - Nikogo nie przyjmuję. Nikt tu nie przychodzi - powiedział. - Ja tu jestem. - Pozwól, że będę w to wątpił. Van Ness już żałował, że tu przyjechał. Frank musiał nie- dawno wyjść z odwyku albo oddziału psychiatrycznego. Przez ostatnie kilka lat gnębiły go niepowodzenia i nawroty psychoz. Gdy znalazł się w środku, Van poczuł się jeszcze gorzej. Frank przemeblował dom, używając jakiegoś ciężkiego narzędzia, prawdopodobnie łomu, którym powybijał w ścianach wiele osobliwych dziur; niby żółty dym wyzierały z nich kłębki izolacji termicznej. Zerwał też znaczną część podłogi, pod którą leżały wiórowe płyty. Nim usiadł na powrót przed kominkiem, wyszarpnął wtyczkę z kontaktu, mówiąc: - Właśnie słuchałem radia. Wiesz już? Wysyłamy trylion obłąkanych marines do Zatoki. - Słyszałem, że się nad tym zastanawiają. - Już nie. Rzecz jest ustalona. Mamy wojnę, człowieku. - Chyba jeszcze za wcześnie o tym mówić. - „Pequod" tam pływa. Strona 15 - Teraz? - „Pequodem" nazywali jednostkę handlową ,Peabody", na której służyli obaj przed kilku laty: mały frach- towiec, zawijający do portów Zatoki Perskiej i Oceanu In- dyjskiego. - Owszem, teraz. Benhurtz telegrafował do żony, a ona dzwoniła do mnie w zeszłym tygodniu. Zaraz jak Irak prze- kroczył granicę. - Zanim trafiłeś na oddział. - Fakt, że mnie pojebało, ale rozumiałem każde jej słowo. Benhurtz jest na „Peąuodzie". „Pequod" jest w Zatoce. Boją się, że Irak postawi miny albo zbombarduje statki i tak dalej. - Trudno uwierzyć, że tam byliśmy. - Mogliśmy być tam teraz. Oko w oko z wojną. - Mogę usiąść? - zapytał Van Ness. - Dobra, zabierz mi krzesło - rzucił Frankenstein, zrywając się sprzed kominka. Van Ness przyciągnął sobie krzesło od czegoś, co dawniej było stołem, i postawił je obok zimnego paleniska. W kominku walały się opakowania po batonach i długie drzazgi dębowego parkietu. - Jest mgła - powiedział Frank, przesuwając się pod okno. - Kiedy tu jechałem, przez cały czas świeciło słońce. - W zeszłym miesiącu mieliśmy dwadzieścia jeden mglistych dni pod rząd. Zazwyczaj mgła dochodzi aż na tę wysokość, ale rankiem opada o kilka jardów. Przed miesiącem utrzymywała się nawet tu. - Kiedy wróciłeś? - Nie liczyłem. - Minęło więcej niż sześć dni? - Dobra - powiedział olbrzym. - Sześć. - Wyciągnął rękę, by wziąć z kominka pojemnik z benzyną do zapalniczek. Zaczął polewać drewno na palenisku. Zapalił papierosa i odrzucając zapałkę, podpalił śmieci w kominku. Oblała go pomarańczowa poświata, a po pokoju zaczęły pełzać purpurowe cienie. - Byłem tam tylko trzy dni. Służyli razem prawie przez dziesięć lat. Van Ness rzucił w końcu marynarkę, zamierzał „zrobić karierę", co w praktyce oznaczało mnóstwo drobnych porażek. Frankenstein został „uziemiony" nieco wcześniej za uderzenie oficera. Van Ness był kapitanem przystani na Florydzie, sprzedawał łodzie Strona 16 nad jeziorem Champlain, a ostatnio nad cieśniną Puget. Fran- kenstein zajął się rzemiosłem. Wciąż był właścicielem nieczynnej od jakiegoś czasu firmy hydraulicznej. - Przez cały ten czas byłem tu z Yvonne - powiedział - przez całe dwadzieścia jeden dni mgły. Każdego ranka wy glądaliśmy przez okno i niczego nie widzieliśmy oprócz pra wdy: bezkształtnej jednorodności, pełni pustki. Ojej, staje mi, jak o tym myślę! Nie mogliśmy przestać się pieprzyć. A później nad oceanem zmieniły się warunki atmosferyczne i rozpoczął się na nowo małpi taniec, wszechświat: stosunki, postępy, transakcje. Mówią na to ładna pogoda. Mówią - bezchmurnie. Mówią, że tak jest dobrze. Perorując, otworzył frontowe drzwi i chwycił kilka drew na podpałkę ze sterty ułożonej obok domu. Cisnął je w ogień. Usiadł dysząc ciężko, przewracając popielniczkę, zaciągając się papierosem, kaszląc. - Wydaje dziwne odgłosy, nie? - wskazał na ogień. -Wyje i piszczy, dudni i jęczy. Powinieneś był przyjechać tu dwa tygodnie temu. Niezrównana akustyka - charknął co sił i splunął w ogień. - Nasze małe szczęście skisło. - Czyje szczęście? - Naprawdę nie nazywa się Yvonne. Wymyśliła sobie nowe imię, by spostponować pamięć o rodzicach, wykastrować ojca. - Nie chodziłeś do niej przypadkiem na terapię? - To było w niej najpiękniejsze: połączenie kochanki, te- rapeutki, bogini. Pierwotnego wroga. Tylko raz przywalił facetowi, nowo mianowanemu trzeciemu oficerowi, zamkniętą pięścią, a potem przez trzydzieści sześć godzin siedział w kucki w korytarzu przed izolatką, żeby się dowiedzieć, czy facet umrze, czy nie. Pozostał na wolności, bo kapitan go lubił, no i nie zmieściłby się w mamrze. - Odniosła zwycięstwo - powiedział - próbując mnie zniszczyć za pomocą bielizny. - Puściła cię w trąbę - mruknął Van. - Czy to nielegalne? O co ją oskarżasz? - O co ją oskarżam... właśnie! O kradzież przedmiotów kultu. Nie było problemów z wywaleniem go ze służby, bo skła- Strona 17 mał, podając wzrost. Skurczył się jakoś, kiedy go mierzyli. Nie było oficjalnego śledztwa. Poprawiono tylko błąd w papierach i skreślono go z listy załogi jako zbyt wysokiego. Frankenstein był na „Peabody" pokładowym intelektualistą. Niewielu oficerów - może jeden albo dwóch, może ten, którego uderzył - było bardziej oczytanych. Frankenstein studiował, recytował, często kłócił się o rzeczy, które dla większości nic nie znaczyły. Inni ustępowali mu miejsca, był ich naturalnym przywódcą ze względu na wzrost, inteligencję i słodycz charakteru. - Przyjechałem - powiedział ostrożnie Van Ness - bo po- myślałem sobie, że może zechcesz mnie jeszcze czegoś nauczyć. - Nauczyć? Czy ja ciebie uczyłem? Przeczytaliśmy razem parę książek. I co? - Nie wiem. A co? - Uważasz, że jesteśmy ludźmi wykształconymi? W życiu nie zamieniłem słowa z profesorem z college'u. Mogłem studiować w UCLA dzięki stypendium dla koszykarzy, ale wolałem się prześlizgnąć. Co naprawdę zrozumieliśmy z Wit-tgensteina? - Wiem, dlaczego nam się podobał. - Dlatego, że odrzucił cały swój porządek myślowy i zaczął na nowo w połowie życia? Może... - Za niezależność nawet od własnych prawd.... - Ale nie zrozumieliśmy tych prawd. Na „Pequodzie" byliśmy tylko dwoma kutasami zbierającymi wielkie słowa. Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy pojebani... Wszyscy oprócz nas. - To bardzo smutne - Van Ness był zaskoczony. - Nie. To bez wartości... tak czy inaczej. - Jestem chory - powiedział Van Ness. - Chory? Van Ness zawahał się. - Nie czuję się najlepiej. - Nie najlepiej... To brzmi jeszcze gorzej. - I tak jest. - To brzmi jak „długa choroba". //^^toa), ~ Zgadza się. - „Zmarł po długiej chorobie". Strona 18 Van Ness ukrył twarz w dłoniach. - Umierasz, co? Nie sądzisz, że to takie zwierzęce? - Czy tylko to masz mi do powiedzenia? - Tylko to? Nie. Mógłbym wciskać ci kit do Bożego Na- rodzenia. Mógłbym ci rzygać poematami, facet. Frankenstein wyglądał na zdenerwowanego, przytupywał stopą, pocierał gwałtownie palce kciukiem, przygryzał dolną wargę. Van Ness wiedział, że są to oznaki złości. Frank, wstydząc się swego wzrostu, nie pozwalał sobie na swobodną ekspresję. Van nie miał tu nic do roboty, ale nie mógł tak po prostu wyjść, przejechał przecież pięćset mil, szykując się do tej rozmowy. - Może szpanowaliśmy, jasne... Ale otworzyłeś mi oczy na świat. Wittgenstein, Spinoza... - Nietzsche. - Właśnie. - Czyżby? A dlaczego nie Hobbes albo Locke? Albo zgoła Marks? - Nie wiem. - Bo zmierzali ku odpersonifikowanej, zrobotyzowanej, martwej za życia ziemi, którą zamieszkujemy. Ja natomiast zmierzam ku w pełni ludzkiej, subiektywnej i znacznie bardziej rzeczywistej... Od dawna podróżuję w tym kierunku. A ty... ty płaczesz, łkasz, chcesz ode mnie teorii, którą mógłbyś połknąć jak pastylkę, żeby wszystko odeszło... - Nie rozumiesz mnie, pierdol się. - Jeśli umierasz, to jedyne, co ci pozostało, facet, jedyna rzecz, jaką naprawdę powinieneś zrobić, to postarać się i umrzeć. Być zwierzęciem do samego końca. Miło było cię znać. Van Ness milczał przez kilka minut. Olbrzym odpalał jednego camela od poprzedniego i zaciągał się głęboko, czemu towarzyszyły serie krótkich konwulsji. Podchodził ciągle do kominka, by strząsać popiół. - Od lat mam te kije golfowe. Dziewiątką waliłem w ścia ny, bo słyszałem za nimi tych sukinsynów, jak skradali się i szeptali. Były to po części... - mówił Frankenstein - psy chotyczne halucynacje, jasne. Ale wierz mi, są w to zamie szani także prawdziwi ludzie, wykorzystują, pojmujesz, moją chemiczną demencję. Chciałem rozwalić im łby. Wiem, kim są, przynajmniej część z nich. Nocami strzelają w okna ja- Strona 19 kimś sprayem, jakąś mgłą... Kiedy prowadzę, słyszę - człowieku - jak to świństwo ścieka do samochodu. O, tak! O, tak! Czuję je na skórze. Wyrwałem rury spod wanny, spuściłem wodę, przewróciłem wszystko do góry nogami, rozumiesz? I nic. Wziąłem ten kij, numer dziewięć, i zacząłem rozwalać podłogę w pikapie. I wiesz co? Znalazłem jednego! Rozpieprzyłem mu mordę na miazgę śrubokrętem. Miałem krew na rękach, na koszuli, cały ocean krwi. Obudziłem się następnego dnia i krew znikła. Ani śladu. Umyli mnie całego, kiedy spałem. I strzelają we mnie mikroskopijnymi strzałkami. Przerwał, żeby zapalić trzeciego papierosa. - Nie gram w golfa - powiedział Van Ness. - Dziewięćdziesiąt procent tego gówna to halucynacje, wiem. Ale dziesięć procent dzieje się naprawdę. - Frank wymierzył oskarżycielsko palec wprost w grdykę Van Nes-sa. - I tych dziesięciu procent musimy się strzec. Płonące na kominku sekwojowe drwa syczały monotonnie. Ogień doszedł do swojego średniego wieku. Kołysząc się w tę i z powrotem, by strząsać popiół, Frank zdawał się wchodzić i wychodzić z oświetlonego pochodnią kręgu jakiejś prymitywnej inkarnacji w jednej z tych zadymionych grot, o których - jak twierdził - zapomniał w świadomym życiu, lecz które nosił odciśnięte w sercu. Frank od zawsze miał osobiste credo, związane - w sposób naukowy - z wędrówką dusz. Może mówi prawdę - pomyślał Van - może dusza Franka wywędrowała gdzieś, pozostawiając za sobą skorupę: włączony telewizor, pieprzący bez sensu w tym wielkim, zrujnowanym hotelu. A przecież niespełna dwadzieścia lat wcześniej to Frank wprowadził Vana - wówczas dwudziestojednolatka - w jasny krąg filozofii, która miała go strzec, gdy dorastał. Wśród marynarzy pod pokładem uważano Van Nessa za osobisty twór olbrzyma, który ulepił go na własną modłę. To dlatego mówili o nim Frankenstein. Frank - o czym Van Ness często zapominał, pytając o jego numer w centrali telefonicznej - nazywał się naprawdę William Frankheimer. - Co masz? - zapytał Frank. - Nic nie rozumiesz, nie? - Pytam, na co jesteś chory. Strona 20 - Kurwa, człowieku, powiedzmy, że na chorobę popromienną. - Wcale nie jesteś chory. Wcale nie umierasz. - Będę martwy za czterdzieści osiem godzin - powiedział Van Ness. - To daleko nie zajedziesz. - I tak mogę cię przeżyć. Wracając na południe do centrum Gualali, Van Ness znalazł się na prostym odcinku Drogi Nadbrzeżnej i wcisnął pedał gazu. Miał włączone światła i jechał wprost w ścianę światłości, która była mgłą. Nie miał pojęcia, jak długi jest prosty odcinek drogi za wycieraczkami ani kiedy szosa skręci w prawo albo w lewo, posyłając go, niczym pocisk, trajektorią opadającą przez pięćdziesiąt metrów powietrza. Gdy przejechał ćwierć mili, samochód zaczął rzęzić, zbliżając się do 105 mil na godzinę, choć wskazówka szybkościomierza oszalała zupełnie i miotała się delirycznie między 120 a niczym... Skorupa volvo drżała rytmicznie, a potem tak się zatrzęsła, że musiał zacisnąć zęby. Miał wrażenie, że pędzi we wronim gnieździe unoszonym przez tornado, że wszystko zaraz się rozleci, zostawiając go wirującego w powietrzu. Zwolnił ucisk dłoni na kierownicy, po chwili puścił ją zupełnie, grzejąc ręce płomieniem szaleństwa. A potem coś w środku - ale nie jego wola! - kazało mu chwycić kierownicę i zdjąć nogę z gazu. Jechał z dozwoloną szybkością przez mgłę. Van Ness starał się być uprzejmy dla bliźnich niezależnie od okoliczności. Gdy tego wieczoru zastanawiał się nad późną kolacją w barze nadmorskiej restauracji, postawił drinka facetowi, który - jak się okazało - również był przyjezdny. Polował tu na dziki. Zaczęli rozmowę od żartów na temat barmanki, a potem przeszli do rzeczy poważnych. - Podwójną - rzucił Van Ness w stronę baru. - Ja nie mogę pić. Mam chorą trzustkę. Gdy zapytał myśliwego, czym się zajmuje, ten mruknął pod nosem: - Tym i owym. Ostatnio dużo rąbałem. - Gdzie? Tu, w Kalifornii?