365
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 365 |
Rozszerzenie: |
365 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 365 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 365 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
365 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
tytul: "Mistrz i malgorzata"
autor: Michal Bulchakow
Epilog
A swoj� drog� - co si� dzia�o w Moskwie po owym �botnim wieczorze, kiedy to Woland o zachodzie s�o�ca m�ci� stolic� znikn�wszy wraz ze sw� �wit� z Worobio-ych G�r? O tym, �e d�ugo jeszcze w ca�ym mie�cie hucza�o od ijniewiary godniej szych-^pog�osek, kt�re nader szybko (tar�y tak�e do najdalszych, zabitych deskami prowin-mamych dziur, nie trzeba chyba nawet wspomina�. �owieka a� mdli na sam� my�l, �e mia�by te pog�oski wtarza�. Spisuj�cy t� rzeteln� relacj� na w�asne uszy s�ysza� poci�gu, kt�rym jecha� do Teodozji, opowie�� o tym, jak w Moskwie dwa tysi�ce ludzi wysz�o z teatru na golasa V takim stanie taks�wkami rozjecha�o si� do dom�w. Szept: "nieczysta si�a" mo�na by�o us�ysze� w kolejkach ,ed mleczarniami, w tramwajach, w sklepach, w miesz-uach, we wsp�lnych kuchniach, w poci�gach podmie j-ch i dalekobie�nych, na stacjach i na przystankach, na liskach i na pla�ach. cudzie wyrobieni i kulturalni nie brali oczywi�cie ia�u w tych dyskusjach o nieczystej sile, kt�ra nawie-ta stolic�, szydzili z nich nawet i usi�owali apelowa� do s�dku opowiadaj�cych. Ale, jak to si� m�wi, fakt )staje faktem i zostawi� go bez wyja�nienia nie spos�b to� niew�tpliwie by� w stolicy. �wiadczy�y o tym iownie cho�by zgliszcza, kt�re pozosta�y z Gribojedo-i a tak�e wiele innych rzeczy. 489
Ludzie kulturalni podzielali pogl�d prowadz�cych �ledztwo - by�a to robota szajki hipnotyzer�w i brzucho-m�wc�w, kt�rzy doszli w swoim rzemio�le do perfekcji. Zar�wno w Moskwie, jak poza jej granicami podj�to oczywi�cie natychmiast energiczn� akcj� maj�c� na celu schwytanie bandy, ale niestety, niestety, nie da�a ona spodziewanych rezultat�w. Ten, kt�ry przybra� imi� Wo-landa, znikn�� wraz ze wszystkimi swymi kompanami i do Moskwy ju� nie powr�ci� ani nie pojawi� si� nigdzie indziej, w og�le nie dawa� znaku �ycia. Nic dziwnego, �e powzi�to podejrzenie, i� uciek� za granic�, ale i za granic� si� nie ujawni�. �ledztwo w jego sprawie trwa�o d�ugo. Bo doprawdy by�a to sprawa potworna! Pomijaj�c ju� cztery spalone domy i setki doprowadzonych do ob��du ludzi, byli r�wnie� zabici. O dw�ch mo�na to powiedzie� z ca�� pewno�ci�: o Berliozie i o tym nieszcz�snym pracowniku Biura do spraw oprowadzania cudzoziemc�w po godnych uwagi miejscach w Moskwie, by�ym baronie Meiglu. Oni przecie� -z pewno�ci� zostali zabici. Zw�glone ko�ci tego ostatniego znaleziono po ugaszeniu po�aru w�r�d zgliszcz mieszkania numer pi��dziesi�t na Sadowej. Tak, by�y ofiary i te ofiary wymaga�y �ledztwa. By�y jednak r�wnie� i inne ofiary, i to nawet wtedy, kiedy Woland ju� opu�ci� stolic�. Ofiar�, jakkolwiek to bardzo smutne, pad�y czarne koty. Ze sto tych �agodnych, przywi�zanych do ludzi i po�ytecznych stworze� zastrzelono albo wyt�piono w inny spos�b, w rozmaitych zak�tkach kraju. Pi�tna�cie, niekiedy mocno zmaltretowanych kot�w, dostarczono do komisariat�w milicji w r�nych miastach. W Armawirze, na przyk�ad, jedno takie Bogu ducha winne zwierz�, doprowadzone na milicj� przez jakiego� obywatela, mia�o zwi�zane przednie �apy. Obywatel �w przydyba� kota w chwili, gdy zwierz�
490
ogl�dzie rzezimieszka (c� na to poradzi�, �e koty �ze tak wygl�daj�? Nie bierze si� to bynajmniej st�d, [ fa�szywe, lecz st�d, �e obawiaj� si�, by kto� pot�nie-r od nich - pies albo cz�owiek - nie uczyni� im krzywdy. zywdzi� kota jest bardzo �atwo, ale, wierzcie mi, �aden tionor, �aden!) a wi�c, gdy zwierz� to o wygl�dzie omieszka w niewyja�nionych zamiarach usi�owa�o l� si� w �opuchy. )bywatel �w run�� na kota i �ci�gaj�c krawat, by |�za� stworzenie, odgra�a� si� jadowicie: � Aha! A wi�c si� zawita�o teraz do nas, do Armawiru, aie hipnotyzerze? No, ale�my si� tu pana nie przestra-li. Niech pan nie udaje niemowy! Dobrze wiemy, co ena za ptaszek! )bywatel prowadzi� kota na milicj� ci�gn�c biednego ierza za przednie �apy, zwi�zane zielonym krawatem, (kkimi kopniakami zmuszaj�c go, by koniecznie szed� tylnych. r Panie! - krzycza� oblegany przez gwi�d��cych ch�o-izk�w. - Niech pan przestanie struga� wariata! To si� [uda! Niech pan b�dzie �askaw i�� jak cz�owiek! izarny kot tylko toczy� um�czonymi �lepiami. Natura k�pi�a mu daru wymowy, ani rusz nie m�g� wi�c �e�c swej niewinno�ci. Ocalenie biedne zwierz� zaj�cza przede wszystkim milicji, a tak�e swojej w�a�ci-e, czcigodnej wiekowej wdowie. Skoro tylko kot doradzony zosta� do komisariatu, stwierdzono tam, �e ony obywatel intensywnie wonieje spirytusem, d�zku z czym jego zezna� nie przyj�to za dobr� �t�. Tymczasem staruszka, dowiedziawszy si� od s�-5w, �e jej kota przymkn�li, pop�dzi�a do komisariatu �y�a na czas. Wystawi�a kotu jak najpochlebniejsze iectwo, zezna�a, �e zna go od pi�ciu lat, od ma�ego ca, �e r�czy za niego jak za sam� siebie, udowodni�a, ly jeszcze si� nie zdarzy�o, by przy�apano go na 491
czym� zdro�nym, oraz �e nigdy nie wyje�d�a� do Moskwy. W Armawirze si� urodzi�, tu si� wychowa�, tu si� kszta�ci� w �owach na myszy. Kot zosta� rozwi�zany i zwr�cony w�a�cicielce, acz, co prawda, ci�ko do�wiadczony przez los - przekona� si� bowiem na w�asnej sk�rze, co to znaczy fa�szywe pos�dzenie i oszczerstwo. Opr�cz kot�w pewne drobne nieprzyjemno�ci spotka�y r�wnie� tego i owego spo�r�d ludzi. W Leningradzie zatrzymano do wyja�nienia obywateli Wolmana i Wolpe-ra, w Saratowie, w Kijowie i w Charkowie - trzech Wo�odin�w, w Kazaniu - Wo�ocha, d w Penzie - doprawdy zupe�nie nie wiadomo dlaczego - adiunkta chemii Wiet-czynkiewicza. Co prawda by� to niezwykle smag�y brunet olbrzymiego wzrostu. Poza tym w r�nych miejscowo�ciach uj�to dziewi�ciu Korowin�w, czterech Korowkm�w i dw�ch Karawa-jew�w. Z poci�gu jad�cego do Sewastopola pewnego obywatela wyprowadzono zwi�zanego na stacji Bie�gorod. Obywatelowi owemu strzeli�o do g�owy, by zabawia� wsp�pasa�er�w pokazywaniem sztuczek z kartami. W Jaros�awiu, akurat w porze obiadowej, wszed� do restauracji obywatel, kt�ry trzyma� w r�ku odebrany w�a�nie z naprawy prymus. Dw�ch portier�w porzuci�o na jego widok swoje posterunki w szatni i uciek�o, a za nimi uciekli z restauracji wszyscy go�cie i kelnerzy. Przy tej okazji niezwyk�ym zbiegiem okoliczno�ci kasjerce zgin�� ca�y utarg. Dzia�o si� jeszcze niejedno, ale nie mo�na przecie� wszystkiego zapami�ta�. Jeszcze raz - podkre�lam to z naciskiem - nale�y odda� sprawiedliwo�� tym, kt�rzy prowadzili �ledztwo. Nie do��, �e uczynili wszystko, co w ludzkiej mocy, by uj�� przest�pc�w, zrobili tak�e wszystko, by racjonalnie wyja�ni� ich rozr�by. I wszystko zosta�o racjonalnie wyja�-492
|nione, a wyja�nienia te by�y niew�tpliwie rzeczowe i nie Ido obalenia. Prowadz�cy �ledztwo oraz do�wiadczeni psychiatrzy stalili, �e cz�onkowie zbrodniczego gangu, czy te� by� lo�e jeden z nich (podejrzenie pada�o przede wszystkim la Korowiowa), byli hipnotyzerami o niespotykanej sile iddzia�ywania i potrafili ukazywa� si� nie w tym miejscu, Ir kt�rym naprawd� si� znajdowali, ale gdzie indziej, tam si� ich wcale nie by�o. Poza tym umieli bez trudu ekona� tych, kt�rzy si� z nimi stykali, �e okre�lone edmioty i osoby znajduj� si� tam, gdzie w rzeczywi�ci wcale ich nie by�o, i na odwr�t - usuwali z pola L�enia przedmioty lub osoby, kt�re w rzeczywisto�ci ajdowa�y si� w polu widzenia danego cz�owieka. W �wietle tych wyja�nie� wszystko stawa�o si� zupe�nie )zumia�e, nawet ten najbardziej niepokoj�cy spo�ecze�-|ro fakt, �e kota ostrzeliwanego w mieszkaniu numer edziesi�t w czasie nieudanej pr�by aresztowania nie y si� kule. szywi�cie nie by�o na �yrandolu �adnego kota, nikt nie ^wiedzia� ogniem na strza�y, strzelano do czego�, cze-r og�le nie by�o, a w tym czasie Korowiow, kt�ry gerowa� wszystkim, �e kot rozrabia na �yrandolu, : si� swobodnie porusza�, najpewniej znajduj�c si� za ni strzelaj�cych, m�g� szydzi� z nich i rozkoszowa� /ym ogromnym, aczkolwiek wykorzystywanym do przest�pczych darem sugestii. Jasne, �e to on pod-mieszkanie rozlawszy benzyn�. E�pa Lichodiejew nie lata�, oczywi�cie, do �adnej (taki numer przekracza�by mo�liwo�ci nawet Koro-|) ani te� nie wysy�a� stamt�d depesz. Kiedy - prze-Iny sztuczkami Korowiowa, kt�ry ukaza� mu kota, |]�cego na widelcu marynowany grzyb - straci� mo�� w mieszkaniu wdowy po jubilerze, le�a� tam, Korowiow, natrz�saj�c si� ze�, nie wcisn�� mu na Icowego kapelusza i nie wys�a� go na moskiewskie 493
lotnisko, uprzednio zasugerowawszy oczekuj�cym tam na Stiop� przedstawicielom wydzia�u �ledczego, �e Stiopa wysi�dzie z samolotu, kt�ry przylecia� z Sewastopola. Co prawda ja�ta�ska milicja utrzymywa�a, �e go�ci�a bosego Stiop� i �e wysy�a�a do Moskwy depesze o nim, ale w aktach nie zdo�ano odnale�� kopii �adnej z tych depesz, z czego wyci�gni�to smutny, lecz absolutnie niepodwa�alny wniosek, �e banda hipnotyzer�w jest w stanie hipnotyzowa� ludzi na wielk� odleg�o�� i to nie tylko pojedyncze osoby, ale nawet ca�e grupy. W tych warunkach przest�pcy mogli przyprawi� o ob��d nawet ludzi o wyj�tkowo odpornej konstytucji psychicznej. C� tu wi�c m�wi� o takich g�upstwach jak talia kart, kt�ra nagle znajduje si� na parterze w cudzej kieszeni, albo znikaj�ce damskie sukienki czy miaucz�cy beret i inne rzeczy w tym gu�cie! Takie numery potrafi odstawi� ka�dy zawodowy hipnotyzer �redniej klasy na byle estradzie, dotyczy to r�wnie� prostego tricku z odrywaniem g�owy konferansjerowi. Kot, kt�ry m�wi, to te� zupe�ny drobiazg. By zademonstrowa� widzom takiego kota, wystarczy opanowa� elementarne zasady brzuchom�wstwa, a nikt chyba nie w�tpi, �e umiej�tno�ci Korowiowa w tej mierze si�ga�y znacznie dalej. Nie, nie chodzi tu bynajmniej o tali� kart ani o fa�szywe listy w teczce Nikanora Bosego. To wszystko s� g�upstwa! To on, Korowiow, pos�a� Berlioza pod tramwaj na pewn�! �mier�. To on wp�dzi� w ob��d biednego poet� Iwana Bezdomnego, to on by� sprawc� majacze� Iwana, to on by� winien temu, �e Iwanowi w m�cz�cych snach jawi�o si� staro�ytne Jeruszalaim i trze} powieszeni na s�upach na spalonej s�o�cem pustynnej Nagiej G�rze. To Korowiow i jego gang byli sprawcami znikni�cia z Moskwy Ma�gorzaty i Nataszy, jej s�u��cej. Nawiasem m�wi�c, t� sprawi organa �ledcze zajmowa�y si� ze szczeg�ln� pieczo�owito�ci�. Nale�a�o wyja�ni�, czy kobiety te zosta�y uprowadzone przez band� morderc�w i podpalaczy, czy te� do-494
wolnie zbieg�y wraz ze zbrodniarzami. Opieraj�c si� na .nych i absurdalnych zeznaniach Miko�aja Iwanowi-, a tak�e bior�c pod uwag� pozostawiony przez Ma�go-t� dziwaczny, szalony list do m�a, list, w kt�rym pisze, zostaje wied�m� i odchodzi na zawsze, maj�c te� na p�dzie t� okoliczno��, �e Natasza znikn�a pozosta-tj�c wszystkie swoje rzeczy osobiste, organa �ledcze atecznie uzna�y, �e zar�wno pani domu, jak s�u��ca a�y, podobnie jak tyle innych os�b, zahipnotyzowane, zym bezwolne ofiary uprowadzi�a banda. Powsta�a te� izo prawdopodobna wersja, �e zbrodniarzy zn�ci�a ia obu kobiet. |ie wyja�nion� jednak zagadk� pozosta�y dla organ�w |czych pobudki, kt�rymi banda kierowa�a si� uprowa-|�c z kliniki psychiatrycznej chorego umys�owo, mia-|cego si� mistrzem. Pobudek tych nie uda�o si� wykry�, )bnie jak nie uda�o si� ustali� nazwiska uprowadzone-lacjenta. Chory �w zagin�� wi�c na zawsze pod marto kryptonimem - numer sto osiemnasty z pierwszego pa�u. |k wi�c prawie wszystko zosta�o wyja�nione i �ledz-bko�czy�o si�, poniewa� wszystko na tym �wiecie ma Bkoniec. l�o kilka, lat i obywatele powoli zapominali o Wola-, Korowiowie i o ca�ej reszcie. W �yciu tych, kt�rzy ?ieli przez Wolanda i jego kumpli, zasz�o wiele zmian |,by�y to zmiany drobne i nieistotne, nale�y przecie� |napomkn��. Bengalski, na przyk�ad, sp�dzi� w szpitalu trzy ;e, po czym uznano go za wyleczonego i wypisano, |sia� porzuci� prac� w Varietes, chocia� by� to szy okres i publiczno�� wali�a drzwiami i oknami y�o jeszcze wspomnienie o czarnej magii i o tym, (c)maskowano. Bengalski porzuci� Varietes, zda� |piem spraw�, �e zbyt m�cz�ce b�d� dla� codzien-by przed dwutysi�cznym audytorium, kt�re go 495
zawsze rozpozna i w niesko�czono�� b�dzie zadawa�o szydercze pytania: - Jak mu si� lepiej pracuje - z g�ow� czy bez? Tak, konferansjer utraci� poza tym wiele ze swego humoru, tak niezb�dnego przecie� w jego zawodzie. Pozosta� mu niemi�y, przygn�biaj�cy �lad po tej przy godzi� -ka�dej wiosny przy pe�ni ksi�yca ogarnia� go niepok�j, Bengalski znienacka chwyta� si� za kark, rozgl�da� si� l�kliwie i szlocha�. Ataki te mija�y, ale poniewa� je miewa�, nie m�g� ju� pracowa� w swoim dotychczasowym zawodzie. Konferansjer porzuci� wi�c prac� i zacz�� �y� z w�asnych oszcz�dno�ci, kt�re wed�ug jego skromnych oblicze� powinny mu by�y wystarczy� na lat pi�tna�cie. Odszed� wi�c i nigdy ju� si� nie spotyka� z Warionuch�, kt�ry zyska� sobie ogromn� popularno�� i powszechn� sympati� za uprzejmo�� i �yczliwo�� dla ludzi, rzadko spotykan� nawet w�r�d administrator�w teatralnych. Na przyk�ad amatorzy wej�ci�wek nie m�wili o nim inaczej ni�: "Nasz ojczulek i dobrodziej". Ka�dy, kto zadzwoni� do Varietes, o dowolnej godzinie, s�ysza� w s�uchawce �agodny acz smutny g�os: ,,S�ucham", na pro�b� za�, by zawo�a� do telefonu Warionuch�, ten�e g�os odpowiada� spiesznie: ,,Do us�ug, jestem przy aparacie!" Ale ile� to Iwan Sawieliewicz wycierpia� przez t� swoj� uprzejmo��! Stiopa Lichodiejew nie korzysta ju� z telefon�w Varietes. Skoro tylko po o�miu dniach pobytu opu�ci� klinik�, wys�ano go do Rostowa, gdzie zosta� mianowany kierownikiem wielkiego sklepu spo�ywczego. Podobno nie pije ju� portweinu, tylko w�dk�, nalewk� na p�czkach czarnych porzeczek, co mu wysz�o na zdrowie. M�wi�, �e zrobi� si� teraz milcz�cy i �e unika kobiet. Usuni�cie Stiopy z Varietes nie sprawi�o Rimskiemu takiej satysfakcji, jaka mu si� marzy�a od paru lat. Po wyj�ciu z kliniki, po powrocie z Kis�owodska staruszek dyrektor finansowy z trz�s�c� si� g�ow� z�o�y� podanie o zwolnienie go z pracy z Varietes. Ciekawe, �e podanie 496
przywioz�a do Varietes �ona Rimskiego. On sam nie zna-laz�w sobie do�� si�y, by cho�by za dnia odwiedzi� �w dom, w kt�rym widzia� zalan� ksi�ycow� po�wiat� pop�kan� szyb� w oknie i d�ug�, si�gaj�c� ku dolnej zasuwce r�k�. Zwolniwszy si� z Varietes dyrektor finansowy obj�� posad� w teatrze lalek na Zamoskworieczu. W teatrze tym ju� nie musia� wyk��ca� si� o akustyk� z wielce szanownym Arkadiuszem Siemplejarowem. Arkadiusz Apo��ono-wicz zosta� bowiem momentalnie przeniesiony do Bria�-ska na stanowisko kierownika punktu skupu runa le�nego. Mieszka�cy Moskwy jedz� teraz solone rydzyki i marynowane prawdziwki, nie mog� si� ich nachwali� i s� rozentuzjazmowani tym, �e Arkadiusz Apo��onowicz zmieni� posad�. Dawna to sprawa i teraz mo�na ju� powiedzie�, �e nie radzi� on sobie z akustyk� i cho� wiele 1'obi�, by j� udoskonali�, nie poprawi�a si� ani na jot�. | Do os�b, kt�re zerwa�y z teatrem, nale�y pr�cz Arkadiu-i Apo��onowicza zaliczy� r�wnie� Nikanora Iwanowi-a Bosego, cho� tego nie wi�za�o z teatrem nic pr�cz [litowania darmowych wej�ci�wek. Nikanor Iwanowicz fae tylko nie p�jdzie do �adnego teatru ani za pieni�dze, tu za darmo, ale nawet zmienia si� na twarzy, ilekro� pzmowa zejdzie na teatr. Bardziej jeszcze ni� teatr znie-|ftwidzi� poet� Puszkina oraz utalentowanego artyst� Bww� Potapowicza Kurolesowa. Tego ostatniego do tego ^pnia, �e w zesz�ym roku widz�c w gazecie w czarnych kach zawiadomienie o tym, �e Saww� Potapowicza imym rozkwicie jego kariery trafi�a apopleksja, Nika-Iwanowicz spurpurowia� tak bardzo, �e sam o ma�o co poszed� w �lady Sawwy Potapowicza i rykn��: -?rze mu tak!" Co wi�cej, tego samego wieczora Nika-yanowicz, kt�remu �mier� popularnego artysty przy -i mas� koszmarnych wspomnie�, sam, w towarzyszko o�wietlaj�cego Sadow� ksi�yca w pe�ni, spi� l nieboskie stworzenie. Z ka�dym kieliszkiem wy-Bi� przed nim szereg znienawidzonych postaci, a by� | Ma�gorzata 497
w tym szeregu i Sergiusz Gerardowicz Dunhill i �licznotka Id� Herkulesowna i rudy w�a�ciciel bojowych g�si i prawdom�wny Kanawkin Miko�aj. No a c� si� sta�o z nimi? Na lito�� bosk�! Nic, absolutnie nic si� z nimi nie sta�o, a i sta� si� nie mo�e, poniewa� w rzeczywisto�ci nigdy nie istnieli, podobnie jak nie istnia� ani sympatyczny konferansjer, ani sam teatr, ani stara kutwa ciotka Porochownikowa, kt�ra chomikowa�a dewizy w wilgotnej piwnicy, nie by�o oczywi�cie, z�otych tr�b ani natr�tnych kucharzy. Wszystko to Nikanorowi Iwano-wiczowi jedynie si� �ni�o, za spraw� tego paskudnika Korowiowa. Jedynym �yj�cym cz�owiekiem, kt�ry zab��ka� si� do tego snu, by� w�a�nie Sawwa Potapowicz, aktor, a trafi� on tam tylko dlatego, �e wry� si� w pami�� Nikanora Iwanowicza dzi�ki swym cz�stym wyst�pom w radio. On istnia�, ale pozostali nie istnieli. A wi�c nie istnia� mo�e i Alojzy Mogarycz? O, nie! Mogarycz nie tylko istnia�, ale dzia�a do dzi� na stanowisku, kt�rego zrzek� si� Rimski, to znaczy na etacie dyrektora finansowego Varietes. W dob� mniej wi�cej po wizycie u Wolanda, oprzytomniawszy w poci�gu gdzie� pod Wiatk�, Alojzy stwierdzi�, �e wyje�d�aj�c w za�mieniu umys�u z Moskwy zapomnia� w�o�y� spodnie, ale za to - nie wiadomo dlaczego - ukrad� zupe�nie mu niepotrzebn� ksi�g� meldunkow� w�a�ciciela domku. Za olbrzymie pieni�dze Alojzy naby� od konduktora stare, zaplamione portki i z Wiatki zawr�ci� do Moskwy. Ale ju�, niestety, nie zasta� malowniczego domku. P�omie� strawi� doszcz�tnie i domek, i stare rupiecie. Alojzy by� jednak cz�owiekiem niezmiernie przedsi�biorczym. W dwa tygodnie p�niej mieszka� ju� w pi�knym pokoju w zau�ku Briusowa, a po kilku miesi�cach zasiada� ju� w gabinecie Rimskiego. I tak jak przedtem Rimski cierpia� przez Stiop�, tak teraz Warionucha cierpi przez Alojzego. Iwan Sawieliewicz marzy tylko o jednym -o tym, �eby tego Alojzego zabrano z Varietes dok�dkol-498
wiek, byle jak najdalej, poniewa� - jak Warionucha czasem m�wi o tym szeptem w zaufanym towarzystwie -,,takiego �cierwa jak ten Alojzy nie spotka� chyba jeszcze nigdy w �yciu i �e, zobaczycie, wszystkiego si� po tym Alojzym mo�na spodziewa�". By� mo�e zreszt�, �e administrator nie jest bezstronny. Nigdy nie zauwa�ono, �eby Alojzy robi� co� z�ego, nie zauwa�ono zreszt�, �eby w og�le robi� cokolwiek, je�li, oczywi�cie, nie liczy� zaanga�owania na miejsce bufetowego Sokowa kogo� innego. Andrzej Fokicz zmar� na raka w�troby w klinice Pierwszego Moskiewskiego Uniwersytetu Pa�stwowego w dziesi�� miesi�cy po pobycie Wolan-daw Moskwie... Tak wi�c min�o lat kilka i wydarzenia zgodnie z prawd� opisane w tej ksi��ce zblak�y, zatar�y si� w pami�ci. Ale nie wszyscy o nich zapomnieli, nie wszyscy. Co roku na wiosn�, skoro si� tylko zacznie �wi�teczna pe�nia ksi�yca, pod lipami na Patriarszych Prudach zjawia si� przed wieczorem cz�owiek mo�e trzydziestoletni, mo�e nieco po trzydziestce. Rudawy, zielonooki, skromnie |ubrany. Jest to pracownik Instytutu Historii i Filozofii, M-ofesor Iwan Niko�ajewicz Ponyriow. Przyszed�szy pod lipy zasiada zawsze na tej samej /eczce, na kt�rej siedzia� owego wieczora, kiedy to mo ju� przez wszystkich zapomniany Berlioz po raz �tni w swym �yciu ujrza� rozpryskuj�cy si� na kawa�ki �y�. Teraz ksi�yc nie uszkodzony, o zmierzchu bia�y, aej z�oty, p�ynie nad by�ym poet� Iwanem Bezdom-i a jednocze�nie tkwi bez ruchu na wysoko�ciach, a na rzchni ksi�yca siedzi ni to ko�, ni to smok. jfesor Ponyriow wie o wszystkim, wszystko wie, ko rozumie. Wie, �e za m�odu pad� ofiar� zbrodni-(ipnotyzer�w, �e potem leczy� si� i wyleczy�. Ale wie , �e z pewnymi sprawami nie mo�e sobie poradzi�. sobie poradzi� z t� wiosenn� pe�ni� ksi�yca. KO zbli�y si� jej czas, skoro tylko zacznie rosn�� 499
i wyz�aca� si� �w satelita, kt�ry niegdy� wisia� wy�ej ni� dwa pi�cioramienne �wieczniki, Iwan staje si� niespokojny, nerwowy, traci sen i apetyt, czeka, a� ksi�yc si� wyokr�gli. A kiedy nadchodzi pe�nia, nikt nie jest w stanie zatrzyma� go w domu. Pod wiecz�r wychodzi i idzie na Patriarsze Prudy. Siedz�c na �awce ju� otwarcie rozmawia sam ze sob�, pali, zmru�onymi oczyma przygl�da si� to ksi�ycowi, to pami�tnemu ko�owrotowi. Sp�dza w ten spos�b godzin� lub dwie. Potem wstaje i zawsze t� sam� tras�, przez Spiridonowk�, idzie w zau�ki Arbatu, a oczy ma puste, nie widz�ce. Mija sklep z naft�, skr�ca tam, gdzie wisi przekrzywiona stara latarnia gazowa, i skrada si� ku kracie, za kt�r� widzi pi�kny, cho� jeszcze nagi ogr�d, a w ogrodzie -zacienion� gotyck� will�, pomalowan� ksi�ycowym blaskiem od strony, na kt�r� wychodzi weneckie okno w wykuszu wie�y. Profesor nie wie, co go ci�gnie do owej kraty, ani kto mieszka w willi, ale wie, �e daremnie by ze sob� walczy� w czasie pe�ni ksi�yca. Wie tak�e, �e w ogrodzie za krat� nieodmiennie zobaczy zawsze to samo. Zobaczy siedz�cego na �awce starszego, solidnie wygl�daj�cego m�czyzn� z br�dk�, w binoklach, m�czyzn� o nieco prosiakowatej twarzy. Profesor zastaje mieszka�ca willi zawsze w tej samej marzycielskiej pozie, zapatrzonego w ksi�yc. Profesor wie, �e siedz�cy, kiedy napatrzy si� ju� na ksi�yc, z pewno�ci� spojrzy w okno w wie�yczce i b�dzie w nie patrzy�, jak gdyby oczekuj�c, �e okno to zaraz si� otworzy i co� niezwyk�ego uka�e si� na parapecie. Wszystko, co b�dzie potem, profesor zna na pami��. Nale�y si� wtedy niezw�ocznie ukry� g��biej za ogrodzeniem, bo siedz�cy zacznie teraz niespokojnie kr�ci� g�ow�, wypatrywa� czego� b��dz�cymi po powietrzu oczyma, u�miecha� si� z zachwytem, potem nagle z t�skn� b�ogo�-500
a�nie w d�onie, a potem ju� ca�kiem zwyczajnie i to j�o�no zacznie mamrota�: ^enera! Wenera! Ech, jaki� ze mnie g�upiec!... , bogowie, bogowie! -b�dzie szepta� profesor kryj�c krat� i nie spuszczaj�c rozp�omienionych oczu nniczego nieznajomego. - Oto jeszcze jedna ofiara ^ca... tak, jeszcze jedna ofiara, zupe�nie jak ja... dz�cy za� b�dzie przemawia� nadal: l Ech, jaki� ze mnie g�upiec! Dlaczego, dlaczego nie (cia�em z ni�? Czego si�, stary osio�, przestraszy�em? wiadczenie wzi��em!... Ech, m�cz si� teraz, stary kre-[e!... b�dzie to trwa�o dop�ty, dop�ki w ciemnej cz�ci willi .stuknie okno, nie uka�e si� w nim co� bia�awego, nie legnie si� nieprzyjemny kobiecy g�os: ' Miko�aju, gdzie jeste�? Co to za fanaberie? Chcesz pac malari�? Chod� na herbat�! ytedy siedz�cy ocknie si�, oczywista, i k�amliwym Bem odpowie: r Chcia�em odetchn�� �wie�ym powietrzem, serde�ko! ^�tkowo dobre dzi� mamy powietrze!... Wstanie z �awki, ukradkiem pogrozi pi�ci� zamykaj�-au si� oknu na parterze i powlecze si� do domu. p K�amie, k�amie! O, bogowie, jak on k�amie! - mruczy an Niko�ajewicz odchodz�c od ogrodzenia. - To wcale t powietrze wyci�ga go do ogrodu - w czasie tej wiosen-Ipe�ni on co� widzi na ksi�ycu i tu wysoko, w ogrodzie! di, du�o bym da�, �eby pozna� jego tajemnic�, �eby Izie�, co to za Wener� utraci�, a teraz daremnie chwyta imi powietrze usi�uj�c j� odnale��?... profesor wraca do domu ca�kiem ju� chory. Jego �ona i, �e nie dostrzega, w jakim profesor jest stanie, goni |��ka. Ale sama si� nie k�adzie, siedzi z ksi��fe� przy |e, patrzy ze zgryzot� na �pi�cego. Wie, �e o �wicie |budzi si� z przera�liwym krzykiem, �e zacznie si� na ��ku i p�aka�. Dlatego na obrusie przy lam-501
pie le�y w spirytusie zawczasu przygotowana strzykawka i ampu�ka z p�ynem koloru mocnej herbacianej esencji. Biedna kobieta, kt�ra zwi�za�a si� z ci�ko chorym, mo�e ju� teraz zasn�� bez obawy. Profesor po zastrzyku a� do rana b�dzie spa� z uszcz�liwion� twarz� i cho� �ona nie wie, co b�dzie mu si� �ni�o, b�d� to sny szcz�liwe i natchnione. Budzi za� uczonego w noc pe�ni ksi�yca zawsze to samo, zawsze to samo sprawia, �e krzyczy �a�o�nie. �ni mu si� niesamowity beznosy oprawca, kt�ry podskakuje ze siekni�ciem i przebija w��czni� serce przywi�zanego do s�upa ob��kanego Gestasa. Ale oprawca nie jest tak straszny jak nienaturalne �wiat�o roz�wietlaj�ce sen, �wiat�o wysy�ane przez jak�� chmur�, kt�ra wre i zwala si� na ziemi�, jak to si� zdarza tylko podczas najstraszliwszych kataklizm�w. Po zastrzyku wszystko si� zmienia przed oczyma �pi�cego. Od pos�ania do okna zalega szeroka droga z ksi�ycowej po�wiaty, wst�puje na ni� cz�owiek w bia�ym p�aszczu z podbiciem koloru krwawnika i zaczyna i�� w kierunku ksi�yca. Obok niego idzie jaki� m�ody cz�owiek w podartym chitonie, ze zmasakrowan� twarz�. Id�cy z zapa�em o czym� rozprawiaj�, spieraj� si�, chc� si� wreszcie porozumie�. - O, bogowie, o, bogowie moi - m�wi �w cz�owiek w p�aszczu, zwracaj�c wynios�� twarz ku swemu towarzyszowi podr�y. - C� za wulgarna ka��! Ale powiedz mi, prosz� - na twarzy nie ma ju� wynios�o�ci, jest raczej b�aganie - przecie� ta ka�� si� nie odby�a? B�agam, powiedz mi - nie by�o jej, prawda? - Oczywi�cie, �e nie by�o - ochryp�ym g�osem odpowiada mu wsp�towarzysz - to ci si� tylko przywidzia�o. - Mo�esz przysi�c? - prosi cz�owiek w p�aszczu.
- Przysi�gam ci! - m�wi ten, kt�ry mu towarzyszy, i nie wiadomo dlaczego jego oczy u�miechaj� si�. 502
- To mi wystarczy! - zdartym g�osem wo�a cz�owiek w p�aszczu i poci�gaj�c za sob� swego towarzysza wspina si� coraz wy�ej, ku ksi�ycowi. Pod��a za nimi spokojny i majestatyczny olbrzymi pies o spiczastych uszach. Wtedy ksi�ycowy promie� zaczyna wrze�, chlusta ze� ksi�ycowa rzeka, rozlewa si� na wszystkie strony. Ksi�yc panoszy si�, igra, ksi�yc ta�czy i figluje. W�wczas uciele�nia si� w owym strumieniu kobieta niezwyk�ej pi�kno�ci i za r�k� podprowadza do Iwana obro�ni�tego cz�owieka, kt�ry l�kliwie rozgl�da si� wok�. Iwan poznaje go od razu. To numer sto osiemnasty, jego nocny go��. Iwan we �nie wyci�ga do niego r�ce i chciwie pyta: - A zatem tak to si� sko�czy�o?
- Tak to si� sko�czy�o, uczniu m�j - odpowiada numer osiemnasty, kobieta za� podchodzi do Iwana i m�wi: - Oczywi�cie, �e tak. Wszystko si� sko�czy�o, wszystko si� kiedy� ko�czy... Uca�uj� ci� w czo�o i wszystko b�dzie tak, jak by� powinno... ; Pochyla si� nad Iwanem i ca�uje go w czo�o, a Iwan lgnie do niej i wpatruje si� w jej oczy, ale ona cofa si�, cofa i wraz ze swym towarzyszem odchodzi ku ksi�ycowi... W�wczas ksi�yc zaczyna szale�, zwala potoki �wiat�a wprost na Iwana, rozbryzguje to �wiat�o na wszystkie strony, w pokoju wzbiera ksi�ycowa pow�d�, blask faluje, wznosi si� coraz to wy�ej, zatapia ��ko. To w�a�nie wtedy Iwan ma we �nie tak� szcz�liw� twarz. Nazajutrz budzi si� milcz�cy, ale zupe�nie spokojny i zdr�w. Przygasa jego zmaltretowana pami�� i a� do nast�pnej pe�ni nikt profesora nie niepokoi - ani beznosy morderca Gestasa, ani okrutny pi�ty procurator Judei, eques Romanus.Poncjusz Pi�at.
Moskwa, 1928-1940
* * *
1. Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi
Kiedy zachodzi�o w�a�nie gor�ce wiosenne s�o�ce, na Patriarszych Prudach zjawi�o si� dwu obywateli. Pierwszy z nich, mniej wi�cej czterdziestoletni, ubrany w szary letni garnitur, by� niziutki, ciemnow�osy, za�ywny, �ysawy, sw�j zupe�nie przyzwoity kapelusz zgni�t� wp� i ni�s� w r�ku; jego starannie wygolon� twarz zdobi�y nadnatu-rainie du�e okulary w czarnej rogowej oprawie. Drugi, rudawy " barczysty, kud�aty m�ody cz�owiek w zsuni�tej na ciemi� kraciastej cyklist�wce i kraciastej koszuli, szed� w wymi�tych bia�ych spodniach i czarnych p��ciennych pantoflach. Ten pierwszy by� to Micha� Aleksandrowicz Berlioz we w�asnej osobie, redaktor miesi�cznika literackiego i prezes zarz�du jednego z najwi�kszych stowarzysze� literackich Moskwy, w skr�cie Massolit, towarzyszy� mu za� poeta Iwan Niko�ajewicz Ponyriow, drukuj�cy si� pod pseudonimem Bezdomny. Kiedy pisarze znale�li si� w cieniu lip, kt�re zaczyna�y si� ju� zazielenia�, natychmiast ostro ruszyli ku jaskrawo ' pomalowanej budce z napisem "Piwo i napoje ch�odz�ce". Tu musimy odnotowa� pierwsz� osobliwo�� tego straszliwego majowego wieczoru. Nie tylko nikogo nie by�o ko�o budki, ale i w r�wnoleg�ej do Ma�ej Bronnej alei nie wida� by�o �ywego ducha. Cho� wydawa�o si�, �e nie ma ju� czym oddycha�, cho� s�o�ce rozpra�ywszy Moskw� zapada�o w gor�cym suchym pyle gdzie� za S�dowo j e Kolco - nikt
nie przyszed� pod lipy, nikogo nie by�o na �awkach, aleja by�a pusta. - Butelk� mineralnej - poprosi� Berlioz.
- Mineralnej nie ma - odpowiedzia�a kobieta z budki i z niejasnych powod�w obrazi�a si�. - A piwo jest? - ochryp�ym g�osem zasi�gn�� informacji Bezdomny. - Piwo przywioz� wieczorem - odpowiedzia�a kobieta.
- A co jest? - zapyta� Berlioz.
- Nap�j morelowy, ale ciep�y - powiedzia�a.
- Mo�e by�. Niech b�dzie!
Morelowy nap�j wyprodukowa� obfit� ��t� pian� i w powietrzu zapachnia�o wod� fryzjersk�. Literaci wypili, natychmiast dostali czkawki, zap�acili i zasiedli na �awce zwr�ceni twarzami do stawu, a plecami do Bronnej. Wtedy wydarzy�a si� nast�pna osobliwo��, tym razem dotycz�ca tylko Berlioza. Prezes nagle przesta� czka�, serce mu zadygota�o i na moment gdzie� si� zapad�o, potem wr�ci�o na miejsce, ale tkwi�a w nim t�pa ig�a. Zarazem ogarn�� Berlioza strach nieuzasadniony, ale tak okropny, �e zapragn�� uciec z Patriarszych Prud�w, gdzie oczy ponios�. �a�o�nie rozejrza� si� dooko�a, nie m�g� zrozumie�, co go tak przerazi�o. Poblad�, otar� czo�o chusteczk� i pomy�la�: ,,Co si� ze mn� dzieje? Nigdy jeszcze to mi si� nie zdarzy�o. Serce nawala. Jestem przem�czony... chyba czas najwy�szy, �eby rzuci� wszystko w diab�y i pojecha� do Kis�owodzka..." I wtedy skwarne powietrze zg�stnia�o przed Berliozem i wysnu� si� z owego powietrza przezroczysty, nad wyraz przedziwny obywatel. Malutka g��wka, d�okejka, kusa kraciasta marynareczka utkana z powietrza... Mia� ze dwa metry wzrostu, ale w ramionach w�ski by� i chudy niepomiernie, a fizys, prosz� zauwa�y�, mia� szydercz�. �ycie Berlioza tak si� uk�ada�o, �e nie by� przyzwyczajony do nadprzyrodzonych zjawisk. Poblad� wi�c jeszcze 10
bardziej, wytrzeszczy� oczy i pomy�la� w pop�ochu: "Nic takiego istnie� nie mo�e..." Ale co� takiego, niestety, istnia�o. Wyd�u�ony obywatel, przez kt�rego wszystko by�o wida�, wisia� w powietrzu przed Berliozem chwiej�c si� w lewo i w prawo. Berlioza opanowa�o takie przera�enie, �e a� zamkn�� oczy. A kiedy je otworzy�, zobaczy�, �e ju� po wszystkim, widziad�o rozp�yn�o si�, kraciasty znikn��, a jednocze�nie t�pa ig�a wyskoczy�a z serca. - Uff, do diab�a! - zakrzykn�� redaktor. - Wiesz, Iwan, od tego gor�ca przed chwil� o ma�o co nie dosta�em udaru! Mia�em nawet co� w rodzaju halucynacji. - Spr�bowa� si� roze�mia�, ale w jego oczach jeszcze ci�gle migota�o przera�enie, a r�ce mu si� trz�s�y. Jednak uspokoi� si� z wolna, otar� twarz chusteczk�, do�� dziarsko o�wiadczy�: ,,No wi�c tak..." i poprowadzi� dalej wyk�ad przerwany piciem napoju morelowego. Wyk�ad �w, jak si� potem dowiedziano, dotyczy� Jezusa Chrystusa. Chodzi�o o to, �e do kolejnego numeru pisma redaktor zam�wi� antyreligijny poemat. Iwan Bezdomny poemat �w stworzy�, i to nadzwyczaj szybko, ale, niestety, utw�r jego ani troch� nie usatysfakcjonowa� redaktora. G��wn� osob� poematu, to znaczy Jezusa, Bezdomny odmalowa� wprawdzie w nad wyraz czarnej tonacji, niemniej jednak ca�y poemat nale�a�o zdaniem redaktora napisa� od nowa. I w�a�nie teraz redaktor wyg�asza� wobec poety co� w rodzaju odczytu o Jezusie w tym jedynie celu, aby unaoczni� tw�rcy jego podstawowy b��d. Trudno powiedzie�, co w�a�ciwie zgubi�o Iwana - jego niezwyk�y plastyczny talent czy te� ca�kowita nieznajomo�� zagadnienia, ale c� tu ukrywa�, Jezus wyszed� mu �ywy, Jezus ongi� istniej�cy rzeczywi�cie, cho�, co prawda, obdarzony wszelkimi najgorszymi cechami charakteru. Berlioz za� chcia� dowie�� poecie, �e istota rzeczy zasadza si� nie na tym, jaki by� Jezus, dobry czy z�y, ale na li
tym, �e Jezus jako taki w og�le nigdy nie istnia� i wszystkie opowie�ci o nim to po prostu zwyczajne mitologiczne wymys�y, czyli bujda na resorach. Dodajmy, �e redaktor by� cz�owiekiem oczytanym i z wielk� znajomo�ci� rzeczy powo�ywa� si� w swym przem�wieniu na staro�ytnych historyk�w, na przyk�ad na s�awnego Filona z Aleksandrii i na niezmiernie uczonego J�zefa Flawiusza, kt�rzy nigdzie ani s�owem nie wspomnieli o istnieniu Jezusa. Wykazuj�c solidn� erudycj�, Micha� Aleksandrowicz oznajmi� poecie mi�dzy innymi r�wnie� i to, �e owo miejsce w ksi�dze pi�tnastej, w rozdziale czterdziestym czwartym s�ynnych "Rocznik�w" Tacyta, gdzie wspomina si� o straceniu Chrystusa, jest po prostu p�niejsz� wstawk� apokryfist�w. Poeta, dla kt�rego wszystko, o czym go informowa� redaktor, by�o nowo�ci�, wlepi� w Micha�a Aleksandrowi-cza swe roztropne zielone oczy i s�ucha� uwa�nie, z rzadka tylko czkaj�c i szeptem przeklinaj�c morelowy nap�j. - Nie ma takiej wschodniej religii - m�wi� Berlioz -w kt�rej dziewica nie zrodzi�aby boga. Chrze�cijanie nie wymy�lili niczego nowego, stwarzaj�c swojego Jezusa, kt�ry w rzeczywisto�ci nigdy nie istnia�. I w�a�nie r a to nale�y po�o�y� nacisk. Wysoki tenor Berlioza rozlega� si� w pustej alei i im dalej Micha� Aleksandrowicz zapuszcza� si� w g�szcz, w kt�ry bez ryzyka skr�cenia karku zapu�ci� si� mo�e tylko cz�owiek niezmiernie wykszta�cony - tym wi�cej ciekawych i po�ytecznych wiadomo�ci zdobywa� poeta. Dowiedzia� si� na przyk�ad o �askawym bogu egipskim Ozyrysie synu Nieba i Ziemi, o sumeryjskim bogu Tammu-zie, o Marduku i nawet o mniej znanym gro�nym bogu Huitzilopochtii, kt�rego niegdy� wielce powa�ali meksyka�scy Aztekowie. I akurat wtedy, kiedy Berlioz opowiada� poecie o tym, jak Aztekowie lepili z ciasta figurki Huitzilopochtii, w alei ukaza� si� pierwszy cz�owiek. Potem, kiedy prawd� m�wi�c by�o ju� za p�no, najr�-
12
niejsze instytucje opracowa�y rysopisy owego cz�owieka. Por�wnanie tych rysopis�w musi zadziwi� ka�dego. I tak, na przyk�ad, pierwszy z nich stwierdza, �e cz�owiek �w by� niskiego wzrostu, mia� z�ote z�by i utyka� na praw� nog�. Drugi za� m�wi, �e cz�owiek ten by� wr�cz olbrzymem, koronki na jego z�bach by�y z platyny, a utyka� na lew� nog�. Trzeci oznajmia lakonicznie, �e wymieniony osobnik nie'mia� �adnych znak�w szczeg�lnych. Musimy, niestety, przyzna�, �e wszystkie te rysopisy s� do niczego. Przede wszystkim opisywany nie utyka� na �adn� nog�, nie by� ani ma�y, ani olbrzymi, tylko po prostu wysoki. Co za� dotyczy z�b�w, to z lewej strony by�y koronki platynowe,,, a z_prawe[ z�ote. Mia� na sohie-dro^^szary-garnitur i dobrane pod kolor zagraniczne pantofle. Szary beret dziarsko za�ama� nad uchem, pod pach� ni�s� lask�zJCzar-n� r�czk� w kszta�cie g�owy pudla. Lat na oko mia� ponad czterdzie�ci. Usta iak gdyby krzywe. G�adko wygolony. � G v */ v _y gJ^ �/ Brunet. Prawe oko czarne, lewe nie wiedzie� czemu zieT�-^ ne. Brwi czarne, ale jedna umieszczona wy�ej ni� druga. S�owem - cudzoziemiec. Przechodz�c obok �awki, na kt�rej znajdowali si� redaktor i poeta, cudzoziemiec spojrza� na nich, przystan�� i nagle usiad� na s�siedniej �awce, o dwa kroki od naszych przyjaci�. "Niemiec..." - pomy�la� Berlioz. "Anglik..." -pomy�la� Bezdomny. - "Taki upa�, a ten siedzi w r�kawiczkach!" A cudzoziemiec obj�� spojrzeniem wysokie domy, z czterech stron okalaj�ce staw, przy czym sta�o si� oczywiste, �e miejsce to widzi po raz pierwszy i �e wzbudzi�o ono jego zainteresowanie. Zatrzyma� wzrok na g�rnych pi�trach, w kt�rych o�lepiaj�co po�yskiwa�o w szybach okien potrzaskane i dla Berlioza na zawsze zachodz�ce s�o�ce, potem przeni�s� spojrzenie na d�, gdzie ciemnia� w szybach nadci�gaj�cy wiecz�r, do czego� tam u�miechn�� si� z politowaniem, zmru�y� oczy, wspar� brod� na d�oniach, a d�onie na r�czce laski. 13
- A ty - m�wi� Berlioz do poety - bardzo dobrze i odpowiednio satyrycznie pokaza�e�, na przyk�ad, narodziny Jezusa, syna bo�ego, ale dowcip polega na tym, �e jeszcze przed Jezusem narodzi�o si� ca�e mn�stwo syn�w bo�ych, jak powiedzmy fenicki Adonis, frygijski Attis, perski Mitra. A tymczasem, kr�tko m�wi�c, �aden z nich si� w og�le nie narodzi�, �aden z nich nie istnia�, nie istania� tak�e i Jezus. Musisz koniecznie zamiast narodzin Jezusa czy te�, powiedzmy, ho�du trzech kr�li, opisa� nonsensowne wie�ci rozpowszechniane o tym ho�dzie. Bo z twego poematu wynika, �e Jezus narodzi� si� naprawd�! W tym momencie Bezdomny spr�bowa� opanowa� n�kaj�c� go czkawk� i wstrzyma� oddech, na skutek czego czkn�� jeszcze bole�ciwiej i g�o�niej i w tej�e chwili Berlioz przerwa� sw�j wyk�ad, poniewa� cudzoziemiec wsta� nagle i zbli�y� si� do pisarzy. Ci spojrzeli na� ze zdumieniem. - Prosz� mi wybaczy� - zacz�� nieznajomy. M�wi� z cudzoziemskim akcentem, ale s��w nie kaleczy� - �e nie b�d�c znajomym pan�w o�mielam si�... ale przedmiot naukowej dyskusji pan�w jest tak interesuj�cy, i�... Tu nieznajomy uprzejmie zdj�� beret i pisarzom nie pozostawa�o nic innego, jak wsta� i uk�oni� si�. "Nie, to raczej Francuz..." - pomy�la� Berlioz.
"Polak..." - pomy�la� Bezdomny.
Nale�y od razu stwierdzi�, �e na poecie cudzoziemiec od pierwszego s�owa zrobi� odpychaj�ce wra�enie, natomiast Berliozowi raczej si� spodoba�, a mo�e nie tyle si� spodoba�, ale jak by tu si� wyrazi�... zainteresowa� go czy co... - Panowie pozwol�, �e si� przysi�d�? - uprzejmie zapyta� cudzoziemiec i przyjaciele jako� mimo woli si� rozsun�li, cudzoziemiec zwinnie wcisn�� si� pomi�dzy nich i natychmiast w��czy� si� do.rozmowy. - Je�li dobrze us�ysza�em, to by� pan �askaw stwierdzi�, �e Jezus w og�le nie istnia�? - zapyta� kieruj�c na Berlioza swoje lewe zielone oko. 14
- Tak jest, nie przes�ysza� si� pan - grzecznie odpowiedzia� Berlioz. - To w�a�nie powiedzia�em. - Ach, jakie to ciekawe! - wykrzykn�� cudzoziemiec. ,,Czego on tu szuka?" - pomy�la� Bezdomny i zas�pi� si�.
- A pan zgodzi� si� z koleg�? - zainteresowa� si�
nieznajomy i odwr�ci� si� w prawo, do Bezdomnego.
- Na sto procent! -potwierdzi� poeta, kt�ry lubi� wyra�a� si� zawile i metaforycznie. - Zdumiewaj�ce! - zawo�a� nieproszony dyskutant, nie wiedzie� czemu rozejrza� si� doko�a jak z�odziej, �ciszy� sw�j niski g�os i powiedzia�: - Prosz� mi wybaczy� moje natr�ctwo, ale, je�li dobrze zrozumia�em, panowie na dobitk� nie wierzycie w Boga? - w jego oczach pojawi�o si� przera�enie; doda�: - Przysi�gam, �e nikomu nie powiem! - Zgadza si�, nie wierzymy - z lekkim u�miechem, wywo�anym przera�eniem zagranicznego turysty, odpowiedzia� Berlioz - ale o tym mo�na m�wi� bez obawy. Cudzoziemiec opad� na oparcie �awki i a� pisn�� z ciekawo�ci, pytaj�c: - Panowie jeste�cie ateistami?!
- Tak, jeste�my ateistami - u�miechaj�c si� odpowiedzia� Berlioz, a Bezdomny roze�li� si� i pomy�la�: ,,Ale si� przyczepi�, zagraniczny osio�!" - Och! Jakie to cudowne! -wykrzykn�� zdumiewaj�cy cudzoziemiec i pokr�ci� g�ow� wpatruj�c si� to w jednego, to w drugiego literata. - W naszym kraju ateizm nikogo me dziwi - z uprzejmo�ci� dyplomaty powiedzia� Berlioz. - Znakomita wi�kszo�� ludno�ci naszego kraju dawno ju� �wiadomie przesta�a wierzy� w bajeczki o Bogu. Wtedy cudzoziemiec wykona� taki numer: wsta�, u�cisn�� zdumionemu redaktorowi d�o� i powiedzia�, co nast�puje: - Niech pan pozwoli, �e mu z ca�ego serca podzi�kuj�.
15
- Za co mu pan dzi�kuje? - mrugaj�c oczyma zapyta� Bezdomny. - Za niezmiernie wa�n� informacj�, dla mnie, podr�nika, nadzwyczaj interesuj�c� - wieloznacznie wznosz�c palec wyja�ni� zagraniczny dziwak. Niezmiernie wa�na informacja najwidoczniej istotnie wywar�a silne wra�enie na podr�niku, bo z przera�eniem rozejrza� si� po domach, jak gdyby si� obawia�, �e w ka�dym oknie zobaczy jednego ateist�. "Nie, to nie Anglik" - pomy�la� Berlioz, Bezdomnemu za� przysz�o do g�owy: "Ciekawe, gdzie on si� nauczy� tak gada� po rosyjsku!" - i poeta znowu si� zas�pi�. - Ale pozw�lcie, �e was, panowie, zapytam -po chwili niespokojnej zadumy przem�wi� zagraniczny go�� - co w takim razie pocz�� z dowodami na istnienie Boga, kt�rych, jak wiadomo, istnieje dok�adnie pi��? - Niestety! - ze wsp�czuciem odpowiedzia� Berlioz. -�aden z tych dowod�w nie ma najmniejszej warto�ci i ludzko�� dawno od�o�y�a je ad acta. Przyzna pan chyba, �e w kategoriach rozumu nie mo�na przeprowadzi� �adnego dowodu na istmenie Boga. - Brawo! - zawo�a� cudzoziemiec. - Brawo! Pan dok�adnie powt�rzy� pogl�d nieokie�znanego staruszka Im-manuela w tej materii. Ale zabawne, �e stary najpierw doszcz�tnie rozprawi� si� z wszystkimi pi�cioma dowodami, a nast�pnie, jak gdyby szydz�c z samego siebie, przeprowadzi� w�asny, sz�sty, dow�d. - Dow�d Kanta - z subtelnym u�miechem sprzeciwi� si� wykszta�cony redaktor - jest r�wnie� nieprzekonuj�cy. I nie na darmo Schiller powiada, �e rozwa�ania Kanta na ten temat mog� zadowoli� tylko ludzi o duszach niewolnik�w, a Strauss je po prostu wy�miewa. Berlioz m�wi�, a zarazem my�la� przez ca�y czas: "Ale kto to mo�e by�? I sk�d on tak dobrze zna rosyjski?" 16
- Najlepiej by�oby pos�a� tego Kanta na trzy lata na Sol�wki za te jego dowody! - nagle paln�� nieoczekiwanie Iwan. - Ale�, Iwanie! - wyszepta� skonfundowany Berlioz. Propozycja zes�ania Kanta na Sol�wki nie tylko jednak nie oszo�omi�a cudzoziemca, ale nawet wprawi�a go w prawdziwy zachwyt. - Ot� to! - zawo�a� i jego lewe, zielone, zwr�cone na Berlioza oko zab�ys�o. - Tam jest jego miejsce! Przecie� m�wi�em mu wtedy, przy �niadaniu: "Jak pan tam, profesorze, sobie chce, ale wymy�li� pan co�, co si� kupy nie trzyma. Mo�e to i m�dre, ale zbyt skomplikowane. Wy�miej � pana". Berlioz wyba�uszy� oczy. "Przy �niadaniu... do Kanta! Co on plecie?" - pomy�la�. - Ale - m�wi� dalej cudzoziemiec do poety, nie speszony zdumieniem Berlioza - zes�anie go na Sol�wki jest niemo�liwe z tej przyczyny, �e Kant ju� od stu z g�r� lat przebywa w miejscowo�ciach znacznie bardziej odleg�ych ni� Sol�wki i wydobycie go stamt�d jest zupe�nie niemo�liwe, zapewniam pana, - A szkoda! - wypowiedzia� si� agresywny poeta.
- Ja r�wnie� �a�uj� - b�yskaj�c okiem przytakn�� mu niewyja�niony podr�nik i ci�gn�� dalej. - Ale niepokoi mnie nast�puj�ce zagadnienie: skoro nie ma Boga, to kto kieruje �yciem cz�owieka i w og�le wszystkim, co si� dzieje na �wiecie? - O tym wszystkim decyduje cz�owiek - Berlioz pospieszy� z gniewn� odpowiedzi� na to, trzeba przyzna�, niezupe�nie jasne pytanie. - Przepraszam - �agodnie powiedzia� nieznajomy - po to, �eby czym� kierowa�, trzeba badzco b�d� mie� dok�adny plan, obejmuj�cy jaki�^ff^^^^^rzyzwoity okres czasu. Pozwoli wi�c pan, �e^d^apyta^y^k cz�owiek mo�e czymkolwiek kierowa�, skoro pozl^w^gny jest nie tylko ^ '*
2 - Mistrz i Ma�gorzata \ -^J^ 17
mo�liwo�ci planowania na . cho�by �miesznie kr�tki czas, no, powiedzmy, na tysi�c lat, ale nie mo�e ponadto r�czy� za to, co si� z nim samym stanie nast�pnego dnia? - Bo istotnie - tu nieznajomy zwr�ci� si� do Berlioza -prosz� sobie wyobrazi�, �e zaczyna pan rz�dzi�, sob� i innymi, �e tak powiem -dopiero zaczyna si� pan rozsma-kowywa� i nagle okazuje si�, �e ma pan... kche... kche... sarkom� p�uc... - I cudzoziemiec u�miechn�� si� s�odko, jak gdyby my�l o sarkomie p�uc sprawi�a mu przyjemno��. - Tak, sarkoma - po kociemu mru��c oczy powt�rzy� d�wi�czne s�owo - i pa�skie rz�dy si� sko�czy�y! Interesuje pana ju� tylko los w�asny, niczyj wi�cej! Krewni zaczynaj� pana ok�amywa�. Pan czuje, �e co� jest nie w porz�dku, p�dzi pan do uczonych lekarzy, potem do szarlatan�w, a w ko�cu, by� mo�e, idzie pan nawet do wr�ki. Zar�wno to pierwsze, jak to drugie i to trzecie nie ma �adnego sensu, sam pan to rozumie. I ca�a historia ko�czy si� tragicznie -ten, kt�ry jeszcze niedawno s�dzi�, �e o czym� tam decyduje, spoczywa sobie w drewnianej skrzynce, a otoczenie, zdaj�c sobie spraw�, �e z le��cego �adnego po�ytku mie� ju� nie b�dzie, spala go w specjalnym piecu. A bywa i gorzej - cz�owiek dopiero co wybiera� si� do Kis�owodzka - tu cudzoziemiec zmru�onymi oczyma popatrzy� na Berlioza - zdawa�oby si� g�upstwo, ale nawet tego nie mo�e dokona�, bo nagle, nie wiedzie� czemu, po�lizgnie si� i wpadnie pod tramwaj! Czy naprawd� uwa�a pan, �e ten cz�owiek sam tak sob� pokierowa�? Czy nie s�uszniej by�oby uzna�, �e pokierowa� nim kto� zupe�nie inny? - tu nieznajomy za�mia� si� dziwnie. Berlioz z wielk� uwag� s�ucha� nieprzyjemnego opowiadania o sarkomie i tramwaju i zacz�y go dr�czy� jakie� trwo�ne my�li. ,,Nie, to nie cudzoziemiec... to nie cudzoziemiec... - my�la� - to jaki� przedziwny facet... ale kim on w takim razie jest?" - Ma pan, jak widz�, ochot� zapali�? - nieznajomy
18
zwr�ci� si� niespodziewanie do Bezdomnego. - Jakie pan pali? - A co,.ma pan do wyboru? - ponuro zapyta� poeta, kt�remu sko�czy�y si� papierosy. - Jakie pan pali? - powt�rzy� nieznajomy.
- ,,Nasz� mark�" - z nienawi�ci� odpowiedzia� Bezdomny.
Nieznajomy niezw�ocznie wyci�gn�� z kieszeni papiero�nic� i poda� j� Bezdomnemu: - ,,Nasza marka"...
I redaktorem, i poet� wstrz�sn�� nie tyle fakt, �e w papiero�nicy znalaz�a si� w�a�nie ,,Nasza marka", ile sama papiero�nica. By�a olbrzymia, z dukatowego z�ota, a kiedy si� otworzy�a, na jej wieczku zaiskrzy� b��kitnymi i bia�ymi ogniami tr�jk�t z brylant�w. Ka�dy z literat�w pomy�la� co innego: Berlioz - "nie, to jednak cudzoziemiec!", a Bezdomny: ,,0, cholera!"... Poeta i w�a�ciciel papiero�nicy zapalili, a niepal�cy Berlioz podzi�kowa�. ,,Trzeba mu b�dzie odpowiedzie� tak - zdecydowa� Berlioz. - Tak, cz�owiek jest �miertelny, nikt temu nie przeczy. Ale rzecz w tym..." Jednak nie zd��y� nawet zacz��, kiedy cudzoziemiec powiedzia�: - Tak, cz�owiek jest �miertelny, ale to jeszcze p� biedy. Najgorsze, �e to, i� jest �miertelny, okazuje si� niespodziewanie, w tym w�a�nie s�k! Nikt nie mo�e przewidzie�, co b�dzie robi� dzisiejszego wieczora. ,,Jakie� g�upie podej�cie do zagadnienia..." -pomy�la� Berlioz i zaprotestowa�: - No, to to ju� przesada. Wiem mniej wi�cej dok�adnie, co b�d� robi� dzi� wiecz�r. Oczywista, je�li na Bronnej nie spadnie mi ceg�a na g�ow�... - Ceg�a - z przekonaniem przerwa� mu nieznajomy -nigdy nikomu nie spada na g�ow� ni z tego, ni z owego. 19
W ka�dym razie panu, niech mi pan wierzy, ceg�a nie zagra�a. Pan umrze inn� �mierci�. - A mo�e wie pan, jak�? - ze zrozumia�� ironi� w g�osie zasi�gn�� informacji Berlioz, daj�c si� wci�gn�� w t� rzeczywi�cie do�� idiotyczn� rozmow�. -1 mo�e mi pan to powie? - Ch�tnie - przysta� na to nieznajomy. Zmierzy� Berlio-za spojrzeniem, jakby zamierza� uszy� mu garnitur, wymrucza� przez z�by co� w rodzaju: ,,raz, dwa... Merkury w drugim domu... ksi�yc wzeszed�... sze�� - nieszcz�cie... wiecz�r - siedem..." - i g�o�no, rado�nie oznajmi�: -Utn� panu g�ow�! Bezdomny dziko wytrzeszczy� oczy na bezczelnego cudzoziemca, a Berlioz zapyta� z kwa�nym u�miechem: - A kt� to zrobi? Wrogowie? Interwenci?
- Nie - odpowiedzia� cudzoziemiec. - Rosjanka, komsomo�ka. - Hm... - zamrucza� zdegustowany �artem nieznajomego Berlioz. - No, pan daruje, ale to ma�o prawdopodobne. - I ja prosz� o wybaczenie - odpowiedzia� cudzoziemiec - ale tak w�a�nie b�dzie. Czy m�g�by mi pan powiedzie�, je�li to oczywi�cie nie tajemnica, co pan b�dzie robi� dzi� wieczorem? - To �adna tajemnica. Teraz wpadn� do siebie, na Sadow�, a potem o dziesi�tej wieczorem w Massolicie odb�dzie si� zebranie, kt�remu b�d� przewodniczy�. - To si� nie da zrobi� - stanowczo zaprzeczy� obcokrajowiec - A to dlaczego?
- Dlatego - odpowiedzia� cudzoziemiec i zmru�onymi oczyma zapatrzy� si� w niebo, po kt�rym w przeczuciu wieczornego ch�odu bezg�o�nie �miga�y czarne ptaki - �e Annuszka ju� kupi�a olej s�onecznikowy, i nie do��, �e kupi�a, ale ju� go nawet rozla�a. Tak wi�c zebranie si� nie odb�dzie. 20
Pod lipami zapanowa�o zrozumia�e milczenie.
- Przepraszam - odezwa� si� Berlioz po chwili, spogl�daj�c na cudzoziemca, kt�ry najwyra�niej gada� od rzeczy - co ma do tego olej s�onecznikowy... i jaka� Annuszka? - Olej s�onecznikowy tyle ma do tego... -nagle odezwa� si� Bezdomny, kt�ry najwyra�niej postanowi� wypowiedzie� nieproszonemu cudzoziemcowi wojn�. - Czy nie byli�cie kiedy�, obywatelu, na leczeniu w szpitalu dla umys�owo chorych? - Iwan! - cichutko zawo�a� Berlioz. Ale cudzoziemiec, ani troch� nie ura�ony, roze�mia� si� wesolutko. - By�em, by�em i to nie raz! - wykrzykn�� ze �miechem, ale wpatrzone w poet� oko nie �mia�o si�. - Gdzie� to ja nie bywa�em! Szkoda tylko, �e nie zd��y�em zapyta� profesora, co to takiego schizofrenia. Wi�c niech ju� go pan sam o to zapyta, Iwanie Niko�ajewiczu. - Sk�d pan wie, jak ja si� nazywam?
- No, wie pan, kt� by pana nie zna� - nieznajomy wyci�gn�� z kieszeni wczorajszy numer ,,Litieratumej Gaziety" i Bezdomny zobaczy� na pierwszej od razu kolumnie swoj� podobizn�, a pod ni� w�asne wiersze. Ale ten dow�d s�awy i popularno�ci, kt�ry jeszcze wczoraj tak go cieszy�, tym razem jako� ani troch� nie uradowa� poety. - Przepraszam - powiedzia�, a twarz mu spochmurnia-�a. - Czy m�g�by pan chwil� poczeka�? Chcia�em powiedzie� koledze kilka s��w. - O, z przyjemno�ci�! - zawo�a� nieznajomy. - Tu jest tak mi�o pod tymi lipami, a mnie si� nigdzie nie spieszy. - S�uchaj, Misza - szepta� poeta, odci�gaj�c Berlioza na bok - to nie �aden turysta, tylko szpieg. To rosyjski emigrant, kt�remu uda�o si� do nas przedosta�. Wylegitymuj go natychmiast, bo zwieje. - Tak my�lisz? - szepn�� z niepokojem Berlioz i pomy�la�: ,,Przecie� on ma racj�..." - Mo�esz mi wierzy� - zachrypia� mu do ucha poeta. -
21
Udaje g�upiego, �eby wypyta� o to i owo. S�ysza�e�, jak on gada po rosyjsku - poeta m�wi� i zarazem zezowa� pilnuj�c, �eby nieznajomy nie uciek�. - Chod�, zatrzymamy go, bo da nog�... I poeta poci�gn�� Berlioza za r�k� w stron� �awki. Nieznajomy ju� nie siedzia�, ale sta� obok niej trzymaj�c w r�ku jak�� ksi��eczk� w ciemnoszarej oprawie, sztywn� kopertk� w dobrym gatunku i bilet wizytowy. - Zechc� mi chyba panowie wybaczy�, �e w ferworze dyskusji zapomnia�em si� przedstawi�. Oto moja wizyt�wka, oto paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultacj� - z naciskiem powiedzia� nieznajomy patrz�c przenikliwie na obu literat�w. Ci si� zmieszali. ,,Do diab�a, on wszystko s�ysza�..." -pomy�la� Berlioz i uprzejmym gestem da� do zrozumienia, �e nie ma potrzeby okazywania dokument�w. Kiedy cudzoziemiec podsun�� je redaktorowi, poeta zd��y� spostrzec wydrukowane na wizyt�wce zagranicznymi literami s�owo ,,profesor" i pierwsz� liter� nazwiska - W. - Bardzo mi przyjemnie - niewyra�nie mrucza� tymczasem skonfundowany redaktor i cudzoziemiec schowa� dokumenty do kieszeni. W ten spos�b stosunki dyplomatyczne zosta�y zn�w nawi�zane i ca�a tr�jka usiad�a na �awce. - Wi�c zaproszono pana do Moskwy w charakterze }? 3nsultanta, profesorze? - za