425
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 425 |
Rozszerzenie: |
425 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 425 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 425 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
425 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Harry Harrison
PRZEST�PSTWO
(A Criminal Act)
Prze�o�y� Rados�aw Kot
Html: Grabcu
Pierwsze uderzenie m�otka wstrz�sn�o drzwiami we framudze, drugie solidnie
nadwer�y�o sklejk�. Nie czekaj�c na trzecie, Benedict Vernall otworzy� drzwi i
wcisn�� luf� rewolweru w brzuch m�czyzny z m�otem. -sp�ywaj! Wyno� si� st�d! -
krzykn�� Benedict, nie potrafi�c jednak opanowa� dr�enia w g�osie.
-Nie b�d� g�upi - odpar� cicho policjant, odsuwaj�c si� i pozwalaj�c dojrze�
dw�ch stoj�cych za nim mundurowych. Wykonuj� tylko swoje obowi�zki. W wypadku
ataku ci tutaj maj� przykazane zastrzeli� ci�, a tak�e wszystkich obecnych w
twoim mieszkaniu. Zastan�w si�. Nie ty pierwszy. Tak ju� jest.
Jeden ze stra�nik�w szcz�kn�� bezpiecznikiem karabinka automatycznego i zerkn��
znacz�co na Benedicta, kt�ry powoli opu�ci� bro�.
-Tak ju� lepiej - mrukn�� oficer i raz jeszcze stukn�� m�otem w gw�d�, by
dobrze siedzia� w drewnie.
- We� to cholerstwo - wycedzi� przez z�by Benedict. -Panie Vernall. - Oficer
(odpowiedzialny etatowo za aresztowania i tym podobne akcje) poprawi� okulary i
spojrza� na dokument powieszony przed chwil� na drzwiach. Niniejszym informuj�
pana, �e zgodnie z regulacjami zawartymi w ustawie z roku 1999, dotycz�cej
karalno�ci za nielegalne akty narodzin, zosta� pan uznany winnym wykroczenia
przeciwko obowi�zuj�cemu prawu i jako kryminalista zostaje pan wy��czony spod
przys�uguj�cej obywatelom tego suwerennego pa�stwa opieki i ochrony przed czynn�
napa�ci�...
-I pozwolicie, by jaki� szaleniec mnie za�atwi�? Co to za idiotyczne prawo?
Oficer zdj�� okulary i spojrza� ch�odno na Benedicta. -Panie Vernall, sam pan
sobie nawarzy� tego piwa. Ma pan nielegalne dziecko czy nie?
-Jakie tam nielegalne... Zwyk�e niemowl�, nikomu nie szkodzi...
-Ma pan ju� dwoje dzieci, na kt�re pozwala prawo, czy nie?
-Mam dwoje, ale...
- Odtr�ci� pan wszelk� pomoc czy rad� rejonowej kliniki. Si�� usun�� pan z
mieszkania urz�dnika planowania rodziny, kt�ry przyszed� z panem porozmawia�.
Nie skorzysta� pan z us�ug kliniki aborcyjnej...
-To mordercy!
-...jak i z pomocy Rady Planowania Rodziny. Podczas przys�uguj�cych panu sze�ciu
miesi�cy nie podj�� pan �adnych dzia�a�. Otrzyma� pan trzy ostrze�enia na pi�mie
i nie odpowiedzia� na �adne. W sk�ad pana rodziny wci�� wchodzi jeden
nadprogramowy konsument, na kt�rego istnienie ustawa nie pozwala. Teraz mo�e pan
ju� wini� tylko siebie, panie Vernall.
-Ale to nieludzkie prawo.
-Niemniej obowi�zuje nas wszystkich - odpar� oficer, prostuj�c si� urz�dowo. -
Nie nam si� nad tym zastanawia�. - Wyj�� z kieszeni gwizdek i uni�s� go do ust.
- Moim obowi�zkiem jest przypomnie� panu, �e nawet w tej chwili mo�e si� pan
jeszcze zdecydowa�. Wci�� mo�e pan skorzysta� z us�ug kliniki eutanazyjnej.
- Wyno� si� do diab�a!
- Taak. Ju� to s�ysza�em. - Zad�� w gwizdek i prawie si� u�miechn��, gdy
Benedict zatrzasn�� drzwi mieszkania.
Od strony schod�w rozleg� si� niemal zwierz�cy ryk. Policjant, kt�ry dot�d
blokowa� przej�cie, odsun�� si� i spl�tany k��b ludzi run�� naprz�d, walcz�c w
biegu. Pierwszy, kt�ry wysforowa� si� przed innych, dosta� nagle pi�ci� w g�ow�
i pad� pod stopy krzycz�cej i przeklinaj�cej gromadki. Nie by�o wida� nast�pnego
lidera i losowanie wisia�o w powietrzu, gdy kilka jard�w przed drzwiami biegn�cy
w pierwszym szeregu m�czyzna potkn�� si� i poci�gn�� za sob� jeszcze dw�ch.
Niewielki, t�usty go�� przeskoczy� nad spl�tanymi cia�ami i run�� na drzwi
Vernalla z tak� si��, �e trzymany w wyci�gni�tej d�oni d�ugopis przedziurawi�
papier postanowienia s�dowego i wbi� si� w drewno.
- Ochotnik zosta� wybrany! - krzykn�� oficer i mundurowi zacz�li spycha�
gard�uj�cy t�umek z powrotem ku schodom. Na pod�odze le�a� stratowany m�czyzna,
nic przytomnie wgryzaj�cy si� za�linionymi ustami w wytarty chodnik. Zaraz
zaj�o si� nim dw�ch ubranych na bia�o sanitariuszy. Jeden wbi� poszkodowanemu
ig�� w szyj�, drugi zacz�� rozk�ada� nosze.
Ochotnik tymczasem wpisa� pod czujnym okiem oficera swoje nazwisko w odpowiedni�
rubryk� postanowienia s�dowego i schowa� d�ugopis.
- Mi�o mi przyj�� pana zg�oszenie do wykonania tego wa�kiego obowi�zku w s�u�bie
publicznej, panie... - Oficer pochyli� si�, by zerkn�� na dokument. - Panie
Mortimer.
- To moje imi� - powiedzia� zgrzytliwie ochotnik, ocieraj�c czo�o chusteczk�.
- To zrozumia�e, pana prawo do anonimowo�ci zostanie uszanowane. To prawo
wszystkich ochotnik�w. Czy s�usznie podejrzewam, �e zna pan te� pozosta�e punkty
regulaminu ochotnik�w?
- Owszem. Paragraf czterdziesty trzeci ustawy o karaniu za nielegalne akty
narodzin, podpunkt czternasty, dotycz�cy selekcji ochotnik�w. Po pierwsze,
zg�osi�em si� na maksymalny czas dwudziestu czterech godzin. Po drugie, nie b�d�
w tym czasie usi�owa� wywiera� presji, ani stosowa� agresji wobec innych
cz�onk�w spo�ecze�stwa, a je�li to uczyni�, b�d� zgodnie z prawem odpowiada� za
moje uczynki.
-Bardzo dobrze. I co jeszcze?
Mortimer z�o�y� starannie chusteczk� i wsun�� j� do kieszeni.
- Po trzecie - powiedzia�, uklepuj�c kiesze� - nie b�d� poci�gany do
odpowiedzialno�ci prawnej ani �adnej innej, je�li pozbawi� �ycia inkryminowanego
osobnika, niejakiego Benedicta Vernalla.
- W�a�nie tak. - Oficer przytakn�� i wskaza� na spor� walizk�, kt�r� jeden z
policjant�w ustawi� na pod�odze i otworzy�. Z sieni usuni�to tymczasem
wszystkich postronnych. - Gdyby zechcia� pan tu podej�� i dokona� wyboru.
Walizka pe�na by�a narz�dzi mordu. - Mam nadziej�, �e zdaje pan sobie spraw� z
zagro�enia, na kt�re wystawia si� w najbli�szym czasie, i wie pan, i� organy
prawa nie b�d� w stanie ochroni� pana przed zranieniem lub �mierci�?
- Nie jestem taki g�upi - uci�� Mortimer i wskaza� na wn�trze walizki. - Chc�
granatnik.
- Tego nie mo�e pan dosta� - odpar� oschle ura�ony oficer. - Nie stosuje si� ich
w terenie zabudowanym, gdzie istnieje ryzyko zranienia os�b postronnych.
Szczeg�lnie w budynkach. Mo�e pan jednak wybra�, kt�r�� z broni o mniejszej sile
ra�enia. Mortimer spl�t� palce i pochyli� g�ow�, jakby zamierza� si� modli�.
Spojrza� uwa�nie na zawarto�� walizki: pistolety maszynowe, granaty, no�e,
kastety, ampu�ki z kwasem, bicze, rewolwery, brzytwy, obt�uczone butelki,
zatrute strza�ki, morgensterny, granaty z gazem parali�uj�cym i �zawi�cym...
- Ile mog� wzi��?
- Niech pan bierze po prostu wszystko, co uzna pan za przydatne. Tylko niech pan
pami�ta, �e z ka�dego przedmiotu b�dzie si� pan musia� potem rozliczy�.
- Chc� pistolet maszynowy reisling z pi�cioma magazynkami, n� komandoski z
zadziorami i pistolet z gazem �zawi�cym.
Oficer szybko odhaczy� stosowne pozycje na formularzu.
-Czy to wszystko?
Mortimer przytakn�� i nie czytaj�c formularza, z�o�y� podpis na dole strony, po
czym zacz�� wpycha� do kieszeni wyposa�enie i amunicj�.
- Ma pan dwadzie�cia cztery godziny - powiedzia� oficer, spogl�daj�c na zegarek.
- Do jutra, do siedemnastej czterdzie�ci pi��.
*
- Prosz�, Ben, odejd� od drzwi - b�aga�a Maria.
- Cicho- wyszepta� Benedict, przyciskaj�c ucho do sklejki. - Chc� us�ysze�, co
tam m�wi�. - Ze zmarszczonymi brwiami usi�owa� zrozumie� cho� kilka s��w. - Nie
jest dobrze - mrukn��, odwracaj�c si�. - Nic nie s�ysz�. Chocia� i tak...
Wiadomo, o co chodzi.
- Kto� przyjdzie ci� zabi� - powiedzia�a Maria swym zwyk�ym g�osem ma�ej
dziewczynki. Dziecko zapiszcza�o i przytuli�a je mocniej do siebie.
- Prosz�, id� do �azienki, tak jak si� um�wili�my. Masz tam ��ko, �ywno��, i
nie ma okien. Si�d� pod �cian� obok drzwi, a b�dziesz bezpieczna. Zr�b to dla
mnie, kochanie. niech chocia� o was nie musz� si� martwi�.
-Ale wtedy zostaniesz tu ca�kiem sam.
Benedict przygarbi� nieco szerokie ramiona i mocniej kisn�� w d�oni pistolet.
-Tu jest moje miejsce. M�czyzna powinien w obronie rodziny stawi� czo�o
niebezpiecze�stwu. Zawsze tak by�o. -Rodzina... - powiedzia�a Ma�a i nagle
rozejrza�a si� woko�o. - A gdzie Matthew i Agnes?
- Bezpieczne z twoj� matk�. Obieca�a zaj�� si� nimi, a� si� zjawimy. Wola�bym,
�eby� te� tam posz�a.
-Nie, nie mog�. Nie teraz. Nie zostawi� dziecka, by�by g�odny. - Spojrza�a na
niemowl�, kt�re wci�� popiskiwa�o. Zacz�a rozpina� g�r� sukni.
-Prosz�, kochanie-powiedzia� Benedict, odsuwaj�c si� od drzwi. - Id� z dzieckiem
do �azienki i zosta� tam. Tak trzeba. On mo�e przyj�� w ka�dej chwili.
Pos�ucha�a go niech�tnie. Poczeka�, a� zamknie za sob� drzwi i przekr�ci klucz w
zamku. Potem spr�bowa� usun�� z my�li nazbyt rozpraszaj�cy go obraz �ony i
dziecka. Przygotowa� sobie wszystko ju� wcze�niej i teraz obszed� tylko powoli
mieszkanie, sprawdzaj�c, czy niczego nie przeoczy�. Przede wszystkim spojrza� na
drzwi, jedyne wej�cie do mieszkania. By�y zamkni�te, zaryglowane, z za�o�onym
�a�cuchem. Pozosta�o tylko zastawi� je szaf�, by zab�jca nie m�g� sforsowa� ich
bezg�o�nie. Jakby co, to Benedict b�dzie czeka� ju� na niego z broni�. Tak zatem
drzwi mia� z g�owy.
W kuchni i �azience nie by�o okien, wi�c te dwa pomieszczenia m�g� pomin��. Co
innego sypialnia, kt�rej okno wychodzi�o na drabink� przeciwpo�arow�. Ale i to
przemy�la�. Okno zosta�o solidnie zamkni�te i zab�jca musia�by wybi� szyb�.
Brz�k szk�a to wystarczaj�ce ostrze�enie. Benedict mia�by do�� czasu, by
przepchn�� kanap� pod drzwi sypialni. Nie chcia� robi� tego ju� teraz na
wypadek, gdyby sam musia� wycofywa� si� do sypialni.
Pozosta� tylko salonik, miejsce wybrane na bastion obrony. Mia� dwa okna, przez
dalsze, do�� blisko drabiny przeciwpo�arowej, zab�jca m�g�by pr�bowa� wej��.
Drugie by�o za daleko, ale dawa�o dost�p kulom, gdyby kto� zasadzi� si� w
budynku po drugiej stronie podw�rza. Tak czy tak, jeden z k�t�w saloniku
znajdowa� si� w martwym polu ostrza�u i tam nale�a�o usi���. Benedict przepchn��
wielki fotel pod �cian�, sprawdzi� raz jeszcze, czy oba okna zosta�y zamkni�te,
i zapad� w mebel.
Bro� wspar� na kolanach i wycelowa� w dalsze okno, to obok drabinki na zewn�trz
budynku, got�w zastrzeli� ka�dego, kto usi�owa�by przez nie wej��. Bli�sze okno
nie stanowi�o �adnego niebezpiecze�stwa, pod warunkiem, �e nie stanie si� przy
parapecie. Cienkie zas�ony pogr��a�y pok�j w p�mroku, daj�c szans� dostrze�enia
intruza, zanim ten zauwa�y Benedicta. Obracaj�c pistoletem ledwie o par�na�cie
stopni, mia� w polu ostrza�u ca�e pomieszczenie, od okien do drzwi przedpokoju.
Gdyby cokolwiek dzia�o si� przy wej�ciu do mieszkania, wystarcza�o kilka krok�w,
by tam zajrze�. Zrobi�, co w jego mocy. Opar� si� wygodnie w fotelu.
�wiat�o dnia zacz�o gasn�� i pok�j pogr��y� si� w ciemno�ci m�conej jedynie
poblaskiem miasta przezieraj�cym przez zas�ony. By�o bardzo cicho i tylko
spr�yny fotela j�cza�y pod nim, ilekro� zmienia� pozycj�. Po kilku godzinach
zorientowa� si�, �e w ca�ym misternym planie nie uwzgl�dni� jednej rzeczy.
Chcia�o mu si� pi�.
Z pocz�tku pr�bowa� zignorowa� pragnienie, ale o dziewi�tej wyschni�te usta
zacz�y przypomina� papier �cierny. Wiedzia� ju�, �e nie wytrzyma tak ca�ej
nocy, wra�enie by�o zbyt dokuczliwe. Trzeba by�o zabra� jakie� wi�ksze naczynie
z wod�. Najlepiej by�oby wsta� jak najszybciej i przynie�� co� stosownego, nie
chcia� jednak opuszcza� bezpiecznego k�ta. Zab�jca nie da� do tej pory nawet
znaku �ycia, co czyni�o jego milcz�c� obecno�� tym gro�niejsz�.
Potem us�ysza�, �e Maria go wo�a. Z pocz�tku cicho, jednak z czasem coraz
g�o�niej. Niepokoi�a si�. Czy wszystko z nim w porz�dku? Nie �mia� odpowiedzie�,
nie z tego k�ta. Pozosta�o podej�� do drzwi �azienki i szepn��, by si� uciszy�a.
Mo�e wtedy za�nie, a on we�mie z kuchni jaki� dzbanek z wod�.
Wsta� jak najciszej i wyprostowa� zdr�twia�e nogi. Nie spuszczaj�c wzroku z
szarego prostok�ta drugiego okna, zsun�� ostro�nie buty i na palcach przeszed�
przez pok�j. Maria zawodzi�a coraz g�o�niej, stukaj�c w drzwi �azienki. trzeba
by�o j� uciszy�. Czy ona nie rozumie, na jakie niebezpiecze�stwo go nara�a?
Mija� w�a�nie drzwi na korytarzyk, gdy w pokoju rozb�ys�o �wiat�o.
- Co ty wyrabiasz? - Krzykn�� na stoj�c� obok w��cznika Mari�, o�lepiony nag�ym
blaskiem.
- Tak si� martwi�am...
Przerwa� jej brz�k t�uczonej szyby i jazgot pistoletu maszynowego. Nag�y impuls
b�lu przeszy� cia�o Benedicta, kt�ry szczupakiem zanurkowa� do przedpokoju.
- Do �azienki! - krzykn�� i te� wystrzeli� w ciemne drzwi. Ledwie s�ysza�
przyt�umiony p�acz Marii, gdy dziewczyna zatrzasn�a za sob� drzwi �azienki. Na
chwil� zapomnia� o bolesnych ranach. W powietrzu niebieskaw� mgie�k� rozchodzi�
si� cierpki i smrodliwy dym wypalonego prochu. Co� stukn�o w saloniku, strzeli�
w ciemno��. Skrzywi� si�, gdy w odpowiedzi ca�a seria kul podzioba�a tynk
naprzeciw drzwi.
Ogie� usta�, ale Benedict nie opuszcza� broni. W ko�cu poj��, �e zab�jca nie
si�gnie go na pod�odze pod �cian�, obok otwartych drzwi. �eby to uczyni�,
musia�by wej�� do korytarzyka a w�wczas sam wystawi si� na strza�. Kolejne
pociski uderzy�y w mur, ale Benedict nie odpowiedzia�. Gdy cisza przeci�gn�a
si� ponad minut�, wysun�� b�benek z broni i wyj�� puste �uski, zast�puj�c je
nowymi nabojami. Wok� jego nogi rozlewa�a si� z wolna ka�u�a krwi.
Mierz�c wci�� w drzwi, podwin�� niezgrabnie lew� nogawk� i spojrza� na nog�.
Krew ciek�a po kostce, przemoczy�a ju� ca�� skarpetk�. S�czy�a si� rytmicznie z
dw�ch okr�g�ych otwor�w zostawionych przez kul�, kt�ra przesz�a przez mi�nie
�ydki. Benedict wpatrywa� si� w ran� jak zauroczony, a� opami�ta� si� i zn�w
wycelowa� w drzwi. W saloniku panowa�a cisza. Piek�o go te� z boku, ale gdy
podni�s� koszul�, stwierdzi�, �c ta druga rana, chocia� bolesna, nie by�a tak
gro�na. Ledwie dra�ni�cie, kula musia�a zrykoszetowa� po krzywi�nie �ebra.
Krwawienie by�o do�� s�abe. Ale z nog� trzeba co� zrobi�.
-Szybki jeste�, Benedict, moje gratulacje...
Benedict odruchowo wys�a� dwie kule w ciemno�� pokoju, ale odpowiedzia� mu tylko
�miech.
-Te nerwy, Benedict, te nerwy... Nawet je�li zamierzam ci� zabi�, to me znaczy
jeszcze, �e nie mo�emy sobie pogada�.
- Jeste� bydl�, zafajdane bydl� - zacz�� Benedict, zaraz potem si�gaj�c po
przekle�stwa i obsceniczne por�wnania, kt�rych nie u�ywa�, ba, nie s�ysza� nawet
od uko�czenia szko�y. Umilk� raptownie, pomy�lawszy, �e przecie� Maria te�
pewnie go s�yszy. Nigdy jeszcze nie przeklina� przy niej.
- Ponosi nas, co Benedict? -Tamten si� zn�w roze�mia�. Obelgi nic nie zmieni�.
- Czemu nas nie zostawisz? Id� sobie, nie b�d� ci� zatrzymywa� - powiedzia�
Benedict, wolno wyci�gaj�c lew� r�k� zza koszuli. - Nie chc� ci� wi�cej widzie�,
nie chc� ci� zna�. Czemu sobie nie p�jdziesz?
-Obawiam si�, �e to nie takie proste. Sam �ci�gn��e� sobie k�opoty na g�ow�,
mo�na powiedzie�, �e zwabi�e� mnie tutaj. Jak czarnoksi�nik przyzywaj�cy z�e
moce. Mi�e por�wnanie, prawda? Pozw�l, �e si� przedstawi�. Na imi� mam
Mortimer...
-Nie chc� zna� twojego imienia, ty... zasra�cu. - Ostatnie s�owo Benedict raczej
wymamrota�, ni� powiedzia�, niemal ca�� uwag� skupiaj�c na mo�liwie bezg�o�nym
�ci�ganiu koszuli. Prze�o�y� bro� do lewej r�ki, by zdj�� prawy r�kaw, i omal
nie upu�ci� rewolweru. Noga pulsowa�a b�lem, gdy obwi�zywa� �ydk� powy�ej rany.
Zacisn�� w�ze�, sykn�� z b�lu i szybko si� odezwa�, by zamaskowa� j�k: -
Przyszed�e� tutaj, bo chcia�e�. Zamierzam zabi� ci� za to.
- Bardzo dobrze, panie Vernall, niczego innego od ciebie nie oczekiwa�em.
Ostatecznie w obecnych czasach trudno naruszy� liter� prawa bardziej, ni� to
uczyni�e�. Jeste� aspo�ecznym indywidualist�, samotnym kryminalist�
piel�gnuj�cym tradycje Dillinger�w i braci James. Wprawdzie oni zabijali, a ty
upar�e� si� sia� �ycie i masz pukawk� o wiele mizerniejsz� ni� oni... - oble�ny
chichot zako�czy� kwesti�.
-Masz robaczywy umys�, Mortimer, czego spodziewa� si� po kim�, kto lubi zabija�.
Jeste� chory.
Benedict chcia� zwi�za� tamtego rozmow� przynajmniej do chwili a� opatrzy nog�.
Koszula przesi�k�a ju� krwi� i trudno by�o doko�czy� w�ze� tylko lew� d�oni�.
-Musisz by� chory, je�li tu przyszed�e�. Jaki m�g�by� mie� inny pow�d?
Bezg�o�nie od�o�y� bro� i pospiesznie doko�czy� zak�ada� opatrunek.
- Wzgl�dna sprawa - odpar� g�os z ciemno�ci. - Podobnie jak wzgl�dnym jest
poj�cie przest�pstwa.
Cz�owiek stworzy� spo�eczne zasady �ycia, a te spo�ecze�stwa zdefiniowa�y
poj�cie przest�pstwa. O tempora! O mores! W Atenach Peryklesa homoseksuali�ci
otaczani byli szacunkiem jako jedyni zdolni do prawdziwej mi�o�ci. W Anglii
okresu industrializacji pogardzano nimi i os�dzano ich jak kryminalist�w. I kto
tu naprawd� decyduje, �e dany czyn jest przest�pstwem? Jednostka czy
spo�ecze�stwo? Mo�esz zacz�� odwo�ywa� si� do autorytet�w stoj�cych ponad
cz�owiekiem, ale wszystko to b�d� tylko abstrakcyjne inwokacje, nijak maj�ce si�
do otaczaj�cej cz�owieka rzeczywisto�ci, do tego, co cz�owiek postrzega. - Kilka
strza��w doda�o wagi tym s�owom i drzazgi polecia�y z futryny. Benedict zacisn��
ostatni w�ze� i zn�w si�gn�� po rewolwer.
- Owszem, uznaj� wy�sze autorytety- powiedzia�. - Istnieje prawo naturalne,
istnieje �wi�to�� �ycia, istnieje nierozerwalny w�ze� ma��e�stwa. To w�a�nie
pozwala kocha�, pobiera� si�, a dzieci �wiadcz� o pob�ogos�awieniu mojego
zwi�zku.
-To twoje b�ogos�awie�stwo, i nie tylko twoje zreszt�, pustoszy ten �wiat jak
szara�cza -powiedzia� Mortimer. Ale to tylko stwierdzenie faktu. Przede
wszystkim trzeba upora� si� z twoimi argumentami.
Primus. Jedyne znane nam naturalne prawo to prawo grawitacji. To, co ty
nazywasz naturalnym prawem, to prawo ustanowione przez cz�owieka, kt�re
odmiennie wygl�da w ka�dej z niezliczonych religii. Tym samym argument traci
moc.
Secundis. �ycie pleni si� �ywio�owo. To, co �yje dzisiaj, b�dzie musia�o umrze�,
by zrobi� miejsce dla jutrzejszego wyl�gu. Wszystkie religie maj� janusowe
oblicza. Niby gromi� wszelkie zabijanie, jednocze�nie jednak z u�miechem
pob�a�ania spogl�daj� na wojny i kar� �mierci. Tym samym argument traci moc.
Ultimus. Zwi�zek m�czyzny i kobiety przybiera rozmaite postacie w r�nych
spo�ecze�stwach. tym samym argument traci moc. Ca�e to gadanie o wy�szych
autorytetach nie odnosi si� do realnego �wiata fakt�w i definiowalnych praw.
Mo�esz wierzy�, w co zechcesz, o ile sprawia ci to satysfakcj�, ale nie
upowa�nia ci� to jeszcze do pope�niania przest�pstw.
-Przest�pstw?! - krzykn�� Benedict i wystrzeli� dwukrotnie w otw�r drzwi, po
czym skuli� si� pod gradem bij�cych nad nim kul. Zza drzwi �azienki dobiega� go
p�acz obudzonego hukiem dziecka. Benedict wymieni� energicznie �uski na pe�ne
naboje i wsun�� b�benek na miejsce.
- Sam jeste� kryminalist�, je�li chcesz mnie zamordowa� powiedzia�. - Jeste�
narz�dziem w r�kach kryminalist�w, kt�rzy narzucili mi blu�niercze prawa i
zakazali mie� wi�cej dzieci. Nikt nie mo�e mi rozkazywa� w tej sprawie.
- G�upi� - westchn�� Mortimer. - Cz�owiek jest zwierz�ciem spo�ecznym i ch�tnie
przyjmuje wszystko, czym spo�ecze�stwo go obdarza. Bez opor�w stosujesz
lekarstwa, bez kt�rych twoje dzieci mog�yby umrze�, jak cz�sto zdarza�o si� to w
przesz�o�ci. Akceptujesz przyznawanie twoim dzieciom dodatkowych racji
�ywno�ciowych, za kt�re nie musisz nawet p�aci�. Ale planowania rodziny ju� nie
akceptujesz. Wybacz, ale na d�u�sz� met� tak si� nie da. Albo zaakceptujesz
wszystko, albo wszystko odrzucisz. Pozostanie ci albo opu�ci� spo�ecze�stwo,
kt�re ci� �ywi, albo uznasz dyktowane przez nie zasady. Nie ma darmowego
wiktu...
-O nic takiego nie prosz�. Dziecko pije mleko matki, potem podzielimy nasze
racje �ywno�ciowe...
- Nie r�b z siebie durnia. Ty i tobie podobni, zupe�nie nieodpowiedzialni,
gotowi jeste�cie zgubi� ten �wiat, do ostatniej chwili nie nabieraj�c rozumu.
Pr�bowano przekonywa� was po dobroci, gdy to nie da�o efekt�w, si�gni�to po
ostrzejsze �rodki, wci�� bez skutku. Pochlebiano wam, przekupywano, gro�ono,
wszystko na pr�no. Pozosta�o powstrzyma� was si��. Odmawiacie wci�� pomocy i
rady, jak zapobiec przybyciu jeszcze jednej istoty na g�oduj�cy �wiat, i dalej
mno�ycie si� bez opami�tania. Skoro tak, to na was spada odpowiedzialno�� za
zrobienie miejsca na �wiecie. Kto� przybywa, kto� musi odej��. To ca�kiem
humanitarne prawo, wyros�e z naszej dawnej tradycji pionier�w i osadnik�w
zajmuj�cych ten kontynent. Daje wam szans� obrony przekona� z broni� w r�ku.
Przekona� i �ycia...
- To nieludzkie prawo - powiedzia� Benedict. - Jak mo�esz, tak my�le�? To
okrutne, bezsensowne...
- Wr�cz przeciwnie, ca�a sprawa zosta�a dobrze pomy�lana. Spr�buj na chwil� dla
odmiany uruchomi� szare kom�rki, pozb�d� si� na moment uprzedze� i sp�jrz na
problem z perspektywy gatunku, do kt�rego nale�ysz. Ca�y �wiat jest okrutny, ale
nie jest bezlitosny. Rz�dzi nim prawo zachowania masy, kt�re cz�owiek �amie ze
szczeg�lnym upodobaniem. Czyni� to ju� od tak dawna, zapominaj�c w swym
za�lepieniu o istnieniu owego prawa, �e uruchomi� inne mechanizmy, maj�ce
ograniczy� przyrost ludzkich mas na powierzchni tego globu. Odwo�ywanie si� do
zwyk�ego zdrowego rozs�dku nie odnios�o �adnego skutku i nie ograniczy�o
przyrostu naturalnego, zatem trzeba by�o si�gn�� po drastyczne prawa. Sama
mi�o��, rodzina czy ma��e�stwo nijak na tym nie ucierpia�y, o ile poprzestaj� na
rozs�dnej liczbie dzieci. Je�li kto� dobrowolnie przyjmuje opiek� i pomoc
spo�ecze�stwa, musi ponosi� konsekwencje swoich poczyna�. Je�li zatraci si� w
swojej samolubno�ci i egoizmie, musi zgin�� dla dobra spo�ecze�stwa. Je�li
jednak przetrwa pr�b� i oka�e do�� determinacji i zimnej krwi, by prze�y�,
w�wczas uznaje si� go za jednego z tych ludzi, kt�rych spo�ecze�stwo potrzebuje
szczeg�lnie jako nosiciela warto�ciowej puli genetycznej. Jednak zasady tej nie
stosuje si� nigdy wobec obywateli przestrzegaj�cych prawa.
- Jak �miesz! - krzykn�� Benedict. - Czy ta bezbronna matka i jej, jak m�wisz,
nielegalne dziecko to kryminali�ci? -Nie, o ile owa matka zrezygnuje z wszelkiej
pomocy spo�ecznej. Spokojnie mo�e urodzi� nawet dodatkowe dziecko, ale je�li
potem trwa w g�upocie, musi za to zap�aci�. Jest wiele sfrustrowanych kobiet,
kt�re wiele by da�y, by mie� cho� jedno dziecko. One to, podobnie jak ja
popieraj� znane ci prawo, ��daj� nawet jego zaostrzenia. Staraj si�, je�li
potrafisz, Benedict, bo zrobi� co w mojej mocy, aby ujrze� wreszcie twoje zimne
zw�oki.
- Wariat! - sykn�� Vernall, zaciskaj�c mocno z�by w z�o�ci. - Wyrzutek
spo�ecze�stwa. To blu�niercze prawo wyci�ga z rynsztoka takie m�ty, jak ty,
tworzy zawodowych zab�jc�w.
- Do pewnego stopnia. I s�usznie czyni. W ten spos�b patologiczne typy same si�
ujawniaj� i mo�na mie� ich na oku. Chyba tak lepiej, ni� �eby kto� taki mia�
czyha� w parku z no�em na twoje dzieci. Zamiast tego ryzykuje �yciem i czy
zabija, czy sam ginie, przys�u�a si� ludzko�ci.
-Zatem przyznajesz, �e jeste� szalonym... i morderc�? - Benedict usi�owa� wsta�,
ale zakr�ci�o mu si� w g�owie i ci�ko opad� na pod�og�.
-Ja nie - odpar� beznami�tnie Mortimer. - Ja wspieram prawo i usuwam typy
aspo�eczne.
-To musisz by� zbocze�cem, je�li nienawidzisz mi�o�ci... Tym razem jedyn�
odpowiedzi� by� lodowaty �miech, kt�ry jeszcze bardziej rozw�cieczy� Vernalla.
- Chory! A mo�e szalony. A mo�e bezp�odny, nie mog�cy mie� w�asnych dzieci i
nienawidz�cy wszystkich, kt�rzy je maj�...
-Do�� tego! Pogadali�my sobie, a teraz ci� zabij�. Benedict po raz pierwszy
wyczu� w g�osie tamtego zimn� z�o�� i wiedzia� ju�, �e trafi� w czu�e miejsce.
Milcza� jednak, s�aby i bliski md�o�ci, a krew s�czy�a si� przez prowizoryczny
opatrunek i rozlewa�a coraz szersz� ka�u�� na pod�odze. Musia� zachowa� chocia�
tyle si�y, by unie�� d�o� z rewolwerem, gdy zab�jca b�dzie wchodzi� do
przedpokoju. Us�ysza�, jak drzwi �azienki otwar�y si� niemal bezg�o�nie, dobieg�
go cichy szmer krok�w. Bezradnie spojrza� na zalan� �zami twarz Marii.
- Kto tam jest z tob�? - krzykn�� Mortimer skulony za Fotelem. - S�ysz�, jak
szepczecie, Je�li to twoja �ona, to lepiej ka� jej odej��. Nie odpowiadam za jej
bezpiecze�stwo. Sam jeste� sobie winien i przysz�a pora zap�aci� za pope�niane
b��dy. Zrobi�, co do mnie nale�y.
Wsta� i opr�ni� magazynek, celuj�c w drzwi, potem przycisn�� zatrzask, wyj��
pusty magazynek cisn�� go w �lad za kulami i natychmiast za�o�y� nowy. Szybkim
ruchem prze�adowa� bro� i przykucn��, got�w do ostatecznego ataku.
Tak trzeba, nawet bez no�a. Wystarczy podej�� do drzwi, strzeli� par� razy do
�rodka, rzuci� tam miniaturowy granat z gazem �zawi�cym i wej�� siej�c kulami po
pod�odze i po gospodarzu. Mortimer z dr�eniem wci�gn�� g��boko powietrze i nagle
zamar�, widz�c d�o� Benedicta wy�aniaj�c� si� zza framugi i sun�c� w g�r� po
�cianie.
By�o to tak nieoczekiwane, �e strzeli� dopiero po chwili, i wtedy spud�owa�.
Taka d�o� to kiepski cel dla broni automatycznej. Palce zacisn�y si� na
w��czniku lampy i znikn�y, ledwie zap�on�o �wiat�o pod sufitem.
Mortimer zakl�� i strzeli� w �lad za d�oni� dziurawi�c �cian�. Czu� si�
bezbronny i obna�ony w blasku �ar�wki.
Pierwszego strza�u z rewolweru nawet nie us�ysza�, huk zgin�� w jazgocie jego
automatu. Dopiero gdy druga kula uderzy�a w pod�og� tu� obok jego st�p, przesta�
strzela�, obr�ci� si� na pi�cie i zamar� wpatrzony.
Na drabince przeciwpo�arowej za wybitym oknem sta�a kobieta. Wiotka, o wielkich
oczach, ko�ysa�a si� lekko niby targana wiatrem. Bro� trzyma�a w obu r�kach, raz
za razem kurczowo naciskaj�c spust. Jak dot�d nie trafi�a Mortimera, ale ten,
przera�ony, uni�s� automat i przejecha� seri� po �cianie nad oknem, krzycz�c:
- Nie! Nie chc� ci� skrzywdzi�!
Ostatni pocisk przeora� tynk i iglica szcz�kn�a g�ucho. Mortimer szybko
wyci�gn�� pusty magazynek i spr�bowa� wpi�� nowy, gdy rewolwer zn�w si� odezwa�.
Kula trafi�a go w bok, a� upad� i wypu�ci� bro� z r�ki.
Benedict doczo�ga� si� zaraz do zab�jcy i zacisn�� mu d�o� na gardle.
- Nie... - wychrypia� Mortimer i zamacha� r�kami. Nigdy nie wprawia� si� w
bezpo�redniej walce i niezbyt wiedzia�, co teraz robi�.
- Prosz�, Bene, nie - odezwa�a si� Maria, wchodz�c przez okno z powrotem do
mieszkania i podbiegaj�c do m�a. Zabijesz go.
- Nie... - wysapa� Benedict. - Brak mi si�. R�ce mi os�ab�y...
Nagle tu� obok swej g�owy ujrza� luf� rewolweru. Szybko wydar� go �onie z d�oni.
-Jedna g�ba mniej do wy�ywienia! - krzykn��, naciskaj�c wygrzany spust i pakuj�c
kul� w pier� Mortimera. Ten tylko raz wierzgn�� nogami, i skona�.
- Nic ci nie jest, kochanie? - zacz�a nagle zawodzi� Maria, kl�kaj�c przy m�u
i tul�c go do siebie.
-Nie... Jestem s�aby, ale to chyba z utraty krwi. Ju� przesta�a lecie�.
Sko�czone. Wygrali�my.
Dostaniemy jeszcze jedn� racj� �ywno�ciow� i wszyscy wyjd� na swoje. Ju� nigdy
nikt nie b�dzie si� nas czepia�.
- Tak si� ciesz� -powiedzia�a, u�miechaj�c si� przez �zy. Bo wcze�niej nie
chcia�am ci tego m�wi�... Wiesz, to ca�e zamieszanie. Ale b�dziemy mieli... -
Opu�ci�a oczy.
- Co? - spyta�, nie dowierzaj�c. - Chyba nie chcesz powiedzie�...
-Ale� tak. - Poklepa�a si� po lekko uwypuklonym ju� brzuchu. - Cieszysz si�?
Ale on jedynie wpatrzy� si� w ni� milcz�co, otwieraj�c usta tak szeroko, jak
wyrzucona na brzeg ryba.