James Jones - Stąd do wieczności
Szczegóły |
Tytuł |
James Jones - Stąd do wieczności |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
James Jones - Stąd do wieczności PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie James Jones - Stąd do wieczności PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
James Jones - Stąd do wieczności - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
JAMES JONES
STĄD DO WIECZNOŚCI
(Przełożył z angielskiego BRONISŁAW ZIELIŃSKI)
Strona 2
OD AUTORA
Książka niniejsza jest dziełem powieściowym. Postacie są zmyślone, a wszelkie
podobieństwo do osób istniejących naprawdę jest przypadkowe. Jednakże pewne sceny w
Obozie Karnym zdarzyły się rzeczywiście. Nie rozgrywały się w obozie bazy Schofield, ale w
jednym z garnizonów w Stanach Zjednoczonych, gdzie autor służył, i są scenami
prawdziwymi, z którymi autor zapoznał się bezpośrednio i z własnego doświadczenia.
Robinson, Illinois
27 lutego 1950
Strona 3
Armii Stanów Zjednoczonych
poświęcam
Jak wy, chleb suchy jadłem z solą.
Wodę i wino piłem z wami.
Śmierć, gdy was brała, przy mnie stała,
Dni wasze były mymi dniami.
(Rudyard Kipling)
Panowie wojacy, hulamy.
Przeklęci stąd do wieczności,
Zlituj się, Boże, nad nami!
Hej, ho, hej!
(Rudyard Kipling)
Strona 4
KSIĘGA PIERWSZA
PRZENIESIENIE
Strona 5
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kiedy skończył się pakować, wyszedł na galeryjkę trzeciego piętra koszar otrzepując
dłonie z kurzu; był bardzo schludnym i zwodniczo szczupłym młodym człowiekiem ubranym
w letni mundur koloru khaki, jeszcze świeży o tej wczesnej porannej godzinie.
Oparł się łokciami o poręcz galeryjki i stał patrząc w dół poprzez zasłonę siatkową na
dobrze znany dziedziniec koszar z kondygnacjami galeryjek ciemniejącymi na fasadach
trzypiętrowych betonowych budynków. Odczuwał jakiś na wpół naiwny sentyment do tego
miejsca, które właśnie opuszczał.
W dole czworokąt dziedzińca dyszał bezbronny pod ciosami lutowego hawajskiego
słońca jak wyczerpany zapaśnik. Poprzez opar gorąca i rzadką poranną mgiełkę rozprażonego
czerwonego pyłu dolatywała przytłumiona orkiestra dźwięków: terkot stalowych kół wózków
podskakujących na klinkierze, trzaskanie nasmarowanych skórzanych rzemieni, rytmiczne
szuranie spieczonych podeszew, chrapliwe wykrzykniki zirytowanych podoficerów.
„Gdzieś w jakimś momencie – myślał – te rzeczy stały się twoim dziedzictwem. Jesteś
pomnożony przez każdy odgłos, który tu słyszysz. i nie możesz się ich wyprzeć nie
wypierając się wraz z nimi celu twojego własnego istnienia. A jednak w tej chwili –
powiedział sobie – wypierasz się ich rezygnując z tego miejsca, które ci dały.”
Na ziemnym kwadracie pośrodku dziedzińca kompania karabinów maszynowych
apatycznie ćwiczyła ładowanie.
Za nim, w wysoko sklepionej sali sypialnej, wisiała stłumiona zasłona odgłosów
wydawanych przez mężczyzn, którzy się budzą i zaczynają poruszać wypróbowując ostrożnie
grunt tego świata, który porzucili zeszłego wieczora. Wsłuchiwał się w to, jednocześnie
słysząc za sobą zbliżające się kroki, i myślał, jak dobrze było wysypiać się co rano do późna
będąc członkiem tego oddziału trębaczy i budzić się przy odgłosach już ćwiczących kompanii
liniowych.
– Nie zapakowałeś moich butów wyjściowych? – zapytał zbliżających się kroków. –
Miałem ci o tym powiedzieć. Haratają się tak łatwo.
– Leżą na łóżku, obie pary – odpowiedział głos za nim. – Z tymi czystymi mundurami
z twojej szafki, których nie chciałeś wymiętosić. Zapakowałem też do dodatkowego worka
twoje przybory, zapasowe wieszaki i buty polowe.
– No, to chyba już wszystko – powiedział młody człowiek. Potem wyprostował się z
westchnieniem, nie wzruszenia, ale takim, które jest odprężeniem po napięciu. – Chodźmy
coś zjeść – powiedział. – Mam jeszcze godzinę czasu do zameldowania się w kompanii G.
Strona 6
– Dalej uważam, że robisz straszne głupstwo – powiedział stojący za nim człowiek.
– Aha, wiem; już mi mówiłeś. Co dzień od dwóch tygodni. Ty tego po prostu nie
rozumiesz, Red.
– Może nie – odparł tamten. – Nie jestem geniusz z natury. Ale rozumiem co innego:
że jestem dobrym trębaczem, i wiem o tym. Chociaż nie umywam się do ciebie. Ty jesteś
najlepszy trębacz w naszym pułku, nie masz sobie równego. Pewnie najlepszy w Schofield.
Młody człowiek przytaknął w zamyśleniu:
– To prawda.
– No więc. To dlaczego chcesz się stąd urwać i przenieść?
– Ja tego nie chcę, Red.
– Ale się przenosisz.
– Wcale nie. Już zapomniałeś. To mnie przenoszą. A to jest różnica.
– Słuchaj no – zaczął Red zajadle.
– To ty słuchaj, Red. Chodźmy do Choya i zjedzmy śniadanie. Zanim ta banda się tam
zwali i połknie wszystko, co jest na składzie – skinął głową w stronę budzącej się sali.
– Postępujesz jak dzieciak – powiedział Red. – Nie przenoszą cię bardziej niż mnie.
Gdybyś nie był polazł i rozwarł pyska na Houstona, nie byłoby tego wszystkiego.
– Słusznie.
– To prawda, że Houston zrobił tego swojego dziubasa pierwszym trębaczem nad
tobą. No to co? Zwykła formalność. Ty dalej masz swój stopień. Ten mały pedryl tyle ma z
tego, że może trąbić na pogrzebach albo grać capstrzyk na zbiórce krótkoterminowych.
– Tylko tyle.
– Wcale nie jest tak, żeby Houston cię wylał i dał temu pętakowi twój stopień. Wtedy
bym ci się nie dziwił. Ale dalej masz swój stopień.
– Nie, nie mam. Odkąd Houston poprosił starego, żeby mnie przenieśli.
– Gdybyś był poszedł do starego, tak jak ci mówiłem, i powiedział słówko, dostałbyś
go z powrotem. Czy pan szef trębaczy Houston by chciał, czy nie.
– Owszem. A dziubas Houstona dalej byłby pierwszym trębaczem. Poza tym papiery
już poszły. Podpisali, pieczęć przystawili i doręczyli.
– A, cholera – powiedział z niesmakiem Red. – Podpisane papiery możesz sobie
wsadzić, wiesz gdzie; tyle one znaczą. Ty masz przewagę, Prewitt, a przynajmniej mógłbyś
mieć.
– Chcesz coś zjeść ze mną czy nie? – zapytał młody człowiek.
– Jestem spłukany – odrzekł Red.
– A czy cię prosiłem, żebyś płacił? Ja stawiam. To mnie przenoszą.
Strona 7
– Lepiej oszczędzaj forsę. Mogą nam dać jeść z kuchni.
– Dziś nie mam ochoty żreć tego świństwa.
– Mieli dzisiaj jajecznicę – sprostował Red. – Jeszcze możemy dostać ciepłą. Forsa
będzie ci potrzebna na nowym miejscu.
– W porządku, rany boskie – powiedział ze znużeniem młody człowiek. – Więc
dlatego, że mi się tak podoba. Że chcę tę forsę wydać. Bo odchodzę i mam ochotę ją wydać.
A teraz pójdziesz czy nie?
– Pójdę – powiedział Red z niesmakiem.
Zeszli po schodach na chodnik przed kompanią A, gdzie kwaterował oddział trębaczy,
potem przez uliczkę i wzdłuż budynku dowództwa do bramy wypadowej. Kiedy zeszli z
galeryjki, uderzył ich i przygniótł żar słońca, a potem ustąpił równie nagle, gdy weszli w tunel
wiodący przez budynek dowództwa, zwany teraz bramą wypadową ku czci dawnych fortów.
Był okazale pomalowany w barwy pułkowe i znajdowały się w nim największe trofea
sportowe pułku w politurowanej gablocie.
– Źle się stało – powiedział Red nieśmiało. – Robisz sobie opinię bolszewika.
Narażasz się na rozmaite przykrości, Prew.
Prew nie odpowiedział.
Restauracja była pusta. Obaj Chińczycy, Młody Choy i jego ojciec, Stary Choy,
trajkotali za kontuarem. Siwa broda i czarna mycka zniknęły od razu w kuchni i Młody Choy,
młody Sam Choy, podbiegł przyjąć zamówienie.
– Dzień dobli – powiedział. – Ja slysal, ze pan się psenosi napseciwko, pewnie
niedługo, tak sobie myślę, hę?
– Owszem – odrzekł Prew. – Dzisiaj.
– Dzisiaj! – wyszczerzył zęby Chińczyk. – Pan nie zakuje? Dzisiaj psenosi?
– Właśnie – powiedział Prew niechętnie. – Dzisiaj.
Młody Choy, szczerząc zęby, potrząsnął smutnie głową. Spojrzał na Reda.
– Zwaliowany zolniez. Będzie plostym selegowcem zamiast tlębacem.
– Słuchaj – powiedział Prew. – Może byś nam przyniósł coś zjeść, do cholery.
– Dobze – wyszczerzył zęby Młody Choy. – Zalaz psyniose. Pobiegł za kontuar do
wahadłowych drzwi kuchni, a Prew popatrzył za nim.
– Cholerny żółtek – powiedział.
– Młody Choy jest fajny chłop – odrzekł Red.
– Aha. Stary też.
– Chce tylko okazać życzliwość.
– Właśnie. Tak jak każdy.
Strona 8
Red wzruszy! bezradnie ramionami; siedzieli milcząco w półmrocznym względnym
chłodzie wsłuchując się w leniwe brzęczenie elektrycznego wentylatora umieszczonego
wysoko na ścianie, dopóki Młody Choy nie podał jajek na szynce i kawy. Poprzez siatkowe
drzwi nikły powiew przynosił zza bramy koszar senne, regularne szczękanie monotonnie
odciąganych zamków karabinowych. Kompania piechoty ćwiczyła ładowanie; było to
ponurym proroctwem mącącym radość Prewa z leniuchowania, kiedy dookoła wrzała poranna
praca.
– Pan jest chłopiec numel jeden – powiedział Młody Choy wróciwszy i wyszczerzył
zęby potrząsając ze smutkiem głową. – Pan jest matelial na służbę nadtelminową.
Prew roześmiał się.
– Masz rację, Sam. Zaciągnąłem się na trzydzieści lat. Red krajał jajko.
– A co powie twoja wahine*, kiedy się dowie, że ci obniżyli stopień przy
przeniesieniu?
Prew pokiwał głową i zaczął jeść.
– Wszystko ci się źle układa – powiedział Red rozsądnie. – Nawet twoja wahine.
– Chciałbym, żeby mi się ułożyła tu, przy mnie, w tej chwili – wyszczerzył zęby Prew.
Red nie miał ochoty do śmiechu.
– Kociaki szeregowców nie rodzą się na kamieniu – powiedział. – Kurwy, to dobre na
pierwszy rok i dla smarkaczy. Ale dobrą metę trudno sobie znaleźć. Za trudno, żeby
ryzykować jej stratę. Nie dasz rady jeździć co wieczór do Haleiwy, kiedy będziesz odbębniał
zwykłą służbę w kompanii strzelców.
Prew popatrzył na krągłą kość szynki, po czym wziął ją do ręki i wyssał szpik.
– Chyba będzie musiała sama zdecydować, Red. Tak jak każdy musi w końcu. Wiesz,
że się na to zbierało od bardzo dawna. To nie tylko dlatego, że Houston zrobił swojego
dziubdziusia pierwszym trębaczem nade mną.
Red przyjrzał mu się uważnie; upodobanie szefa trębaczy, Houstona, do młodych
chłopców było powszechnie znane i Red zastanowił się, czy Houston aby nie dobierał się do
Prewa. Ale to nie mogło być to; Prew chybaby go zabił, nie patrząc, czy Houston jest
najstarszym podoficerem, czy nie.
– To dobre – powiedział gorzko. – Sama zadecyduje. A gdzie ona ma rozum? W
głowie czy między nogami?
– Zamknij się. Odkąd to masz prawo wtrącać się do mojego prywatnego życia? A dla
twojej informacji rozum ma między nogami i to mi odpowiada, kapujesz? – „Ty łgarzu” –
*
Wahine – po hawajsku kobieta, kochanka.
Strona 9
pomyślał.
– Okej – powiedział Red. – Nie wściekaj się. Co mnie obchodzi, że się przenosisz? To
nie ma żadnego znaczenia w moim młodym życiu.
Wziął kawałek chleba i umywając ręce od tego wszystkiego wytarł nim żółtko z
talerza i popił kawą.
Prew zapalił papierosa i obrócił się, by popatrzeć na grupkę kompanijnych
kancelistów, którzy właśnie przyszli i siedzieli przy kawie w przeciwległym kącie zamiast
być na górze przy pracy w personalnym. Wszyscy wyglądali podobnie – wysocy, szczupli
chłopcy o wątłych twarzach, grawitujący w sposób naturalny ku umysłowej wyższości
papierkowej roboty. Dosłyszał słowa „van Gogh” i „Gauguin”. Jeden wysoki chłopak mówił
coś przez chwilę, podczas gdy inni czekali, by wtrącić swoje, następnie zrobił pauzę dla
nabrania tchu i wtedy drugi wysoki chłopak zabrał głos, pierwszy zaś zmarszczył się, a
pozostali znowu czekali niecierpliwie. Prew uśmiechnął się.
Red popróbował na nim swojej logiki.
– Masz starszego szeregowca i specjalistę czwartej klasy. Ćwiczysz dwie godziny
dziennie, a resztę czasu masz dla siebie. Dobrze ci się żyje. Każdy pułk ma oddział trębaczy i
doboszów. Taki jest regulamin. To tak jak wykwalifikowani robotnicy w cywilu. Dostajemy
omastę, bo mamy specjalne umiejętności.
– Wykwalifikowani robotnicy nie dostają omasty. Mają szczęście, jeżeli w ogóle
dostaną jakieś zajęcie.
– Nie o to idzie – powiedział Red z niesmakiem. – To przez ten kryzys. Jak myślisz,
dlaczego ja jestem w tym cholernym wojsku?
– Nie wiem. Dlaczego?
– A dlatego. – Red zrobił tryumfalną pauzę. – Z tego samego powodu co ty: bo
mogłem lepiej żyć w wojsku niż w cywilu. Nie miałem ochoty zdychać z głodu.
– To logiczne – uśmiechnął się Prew.
– Jak cholera. Ja jestem logiczny gość. Prosty, zdrowy rozsądek. A myślisz, że
dlaczego jestem w oddziale trębaczy?
– Bo to logiczne – odrzekł Prew. – Tylko ja nie dlatego poszedłem do wojska. I nie
dlatego jestem, to znaczy byłem, w oddziale trębaczy.
– Wiem – powiedział Red z niechęcią. – Znowu zasuniesz tę bujdę o ludziach, co się
zaciągnęli na trzydzieści lat.
– No dobrze – odparł Prew. – A czymże innym mogłem być? Gdzie miałem iść? Ja!
Człowiek musi mieć jakieś miejsce.
– W porządku – rzekł Red. – Ale jeżeli podpisałeś na trzydziestaka i tak strasznie nie
Strona 10
lubisz trąbić, to czego się stąd wynosisz? Trzydziestoroczny tak nie robi.
– Dobrze – powiedział Prew. – A weźmy ciebie; odkąd zaczęli wyrabiać różne rzeczy
dla Anglii na tę wojnę, odkąd zaczęli ten pokojowy pobór, siedzisz tu ze swoim rozsądkiem
jak człowiek za kratkami. Twoja dawna posada czeka na ciebie, a ty nawet nie możesz się
wykupić teraz, kiedy już jest ten pokojowy pobór.
– Ja gram na zwłokę – wyjaśnił mu Red. – Nie zdechłem z głodu, kiedy dobrobyt
czekał za tą kupą haubic, a zanim przystąpimy do tej cholernej wojny, moja służba się
skończy i będę siedział w domu i miał dobrą bezpieczną posadkę przy wyrabianiu
peryskopów dla czołgów, podczas gdy wam, trzydziestorocznym, będą strzelali w dupę.
Kiedy Prew słuchał, ta ruchliwa twarz, którą miał przed sobą, przemieniła się w
sczerniałą w boju czaszkę, jak gdyby zamiótł po niej miotacz płomieni, musnął ją lekko i
przesunął się dalej. Czaszka mówiła coś o swoim zdrowiu, a on przypomniał sobie teraz,
dlaczego prawidłowa decyzja jest taka pilna. To tak jak z dziewicą: jedna błędna decyzja
wystarcza, by to zrobić, a potem już nigdy nie jest się tą samą. Człowiek za dużo je, obrasta
tłuszczem, i jedynym sposobem, żeby nie utyć, jest nie jeść za wiele. Nie zaradzi się na to
pasami elastycznymi dla eks-sportowców ani patentowanymi maszynami do wiosłowania, ani
syntetycznym pokarmem, jeżeli się je za dużo.
Przyczyną było to, że chciał być trębaczem. Red umiał dobrze grać na trąbce, bo Red
nie był trębaczem. W gruncie rzeczy to bardzo proste, tak proste, iż zdziwi! się, że tego
przedtem nie dostrzegł. Musiał wystąpić z oddziału trębaczy, ponieważ był trębaczem. Red
nie musiał. Ale on tak, bo najbardziej ze wszystkiego pragnął pozostać.
Prew wstał patrząc na zegarek.
– Piętnaście po dziewiątej – powiedział. – Muszę być o wpół do dziesiątej w kompanii
G na rozmowie. – Uśmiechnął się przepuszczając przez zęby to ostatnie słowo, rozciągając je
tak, jak źle podlane lustro przedziwnie wykręca twarz.
– Siądź jeszcze na minutę – rzekł Red. – Nie chciałem o tym wspominać, dopóki nie
musiałem.
Prew spojrzał na niego, a potem usiadł wiedząc, co tamten powie.
– Tylko prędko – rzekł. – Muszę już iść.
– Wiesz, kto jest dowódcą kompanii G, prawda, Prew?
– Uhm – odparł Prew. – Wiem. Redowi to nie wystarczyło.
– Kapitan Dana E. Holmes – powiedział. – Tak zwany „Dynamit”. Instruktor
pułkowej reprezentacji bokserskiej.
– No, dobra – rzekł Prew.
– Ja dobrze wiem, dlaczego przeniosłeś się zeszłego roku do tej jednostki – powiedział
Strona 11
Red. – Wiem, co ci się zdarzyło z Dixie Wellsem. Nigdy mi nie mówiłeś, Prew, ale wiem.
Wszyscy wiedzą.
– W porządku – odparł Prew. – Mnie obojętne, kto o tym wie. Nie spodziewałem się,
że to można ukryć.
– Musiałeś wystąpić z dwudziestki siódemki – powiedział Red. – Kiedy wyszedłeś z
drużyny bokserskiej i nie chciałeś dalej walczyć, musiałeś się przenieść. Bo nie dawali ci
spokoju, nie pozwalali po prostu się wycofać. Łazili za tobą i naciskali. Aż w końcu musiałeś
się przenieść.
– Zrobiłem to, co chciałem – powiedział Prew.
– Na pewno? – zapytał Red. – Czy ty nie rozumiesz? Zawsze będą ci deptali po
piętach. Nie można iść w spokoju własną drogą, przynajmniej w dzisiejszych czasach. Chyba
że ktoś się ugnie. Może kiedyś, dawno temu, w okresie pionierów, człowiek mógł robić w
spokoju to, co chciał. Ale wtedy miał lasy, mógł iść do lasu i żyć sam jeden. W lasach mógł
wyżyć całkiem dobrze. A jeżeli szukali go tam za to czy owo, po prostu przenosił się dalej.
Zawsze miał przed sobą dalsze lasy. Ale dziś nie można tego robić. Trzeba się ugiąć.
Trzeba to wszystko podzielić przez dwa.
Nigdy ci o tym nie mówiłem – ciągnął Red – ale widziałem cię, jakeś walczył na
stadionie zeszłego roku. Ja i kilka tysięcy innych facetów. Holmes także cię widział. Cały
czas tylko czekałem, kiedy wywrze na ciebie nacisk.
– Ja też – odrzekł Prew. – Myślę, że po prostu nigdy się nie dowiedział, że tutaj
jestem.
– Nie przeoczy tego w twoich aktach personalnych, kiedy będziesz w jego kompanii.
Będzie chciał cię wziąć do swojej drużyny bokserskiej.
– W regulaminie wojskowym nie ma nic o tym, żeby człowiek musiał uprawiać
sporty, kiedy nie chce.
– Daj spokój – zgromił go Red. – Myślisz, że on będzie się oglądał na regulamin?
Kiedy nasz Wielki Biały Ojciec* chce utrzymywać to mistrzostwo? Myślisz, że pozwoli
bokserowi z taką opinią jak ty spać snem zimowym? I to w swojej własnej kompanii? Żeby
nie walczył dla pułku? Tylko dlatego, że kiedyś postanowiłeś więcej nie walczyć? Nawet taki
mędrzec jak ty nie może być taki ciapek.
– Czy ja wiem – odrzekł Prew. – W jego kompanii jest „Wódz” Choate. A Choate był
kiedyś mistrzem Panamy w wadze ciężkiej.
– Owszem – powiedział Red. – Ale „Wódz” Choate jest oczkiem w głowie Wielkiego
*
Indiańska nazwa prezydenta Stanów Zjednoczonych; w tym wypadku żartobliwie' dowódca pułku.
Strona 12
Białego Ojca, bo to pierwszy baseballista na całych Hawajach. Holmes nie może go zmusić.
Ale mimo to „Wódz” Choate jest w kompanii G już od czterech lat i ciągle jeszcze ma
kaprala.
– Ano – odrzekł Prew – gdyby „Wódz” się przeniósł, mógłby w każdej innej kompanii
zostać sierżantem. Zresztą jeżeli Holmes zacznie za ostro, mogę się zawsze przenieść gdzie
indziej.
– Tak? – spytał Red. – Tak myślisz? A wiesz kto jest sierżantem-szefem kompanii G?
– Jasne – odrzekł Prew. – Wiem. Warden.
– Właśnie człowieku – powiedział Red. – Milton Anthony Warden. Który był naszym
młodszym sierżantem w kompanii A. Najgorszy drań w Schofield. I który nienawidzi cię
gorzej od trucizny.
– To zabawne – powiedział z wolna Prew. – Nigdy nie wyczuwałem, że Warden mnie
nienawidzi. Ja go nie nienawidzę.
Red uśmiechnął się gorzko.
– Po tych wszystkich drakach, które z nim miałeś? Chyba nawet ty nie możesz być
taki frajer.
– To nie jego wina – odparł Prew. – Po prostu tak wypadało z jego funkcji.
– Funkcją jest sam człowiek – powiedział Red. – A on teraz już nie jest młodszym
sierżantem. Ma dwa szewrony i knopek. Słuchaj, Prew. Wszystko jest przeciwko tobie.
Bierzesz się do gry, w której każda karta jest w ręku przeciwnika.
Prew kiwnął głową.
– Wiem o tym – powiedział.
– Idźże do starego – powiedział błagalnie Red. – Jeszcze masz czas. Nie
napuszczałbym cię głupio. Całe życie musiałem politykować, żeby dostać, co chciałem.
Umiem wyczuć jak i co. Wystarczy, żebyś zobaczył się ze starym, a on podrze te papiery.
Wtedy Prew wstał i patrząc w niespokojną twarz tego, który był mu przyjacielem,
wyczuł energię szczerości tryskającą z oczu Reda, tryskającą nań z koncentracją strumienia
wody, który nazywa się szczerość. I jakoś go zaskoczyło, że ona jest, że ją widzi w tym
błaganiu.
– Nie mogę, Red – powiedział.
Red, jak gdyby po raz pierwszy naprawdę dał za wygraną i rzeczywiście w to
uwierzył, przygarbił się w krześle, a ów skoncentrowany strumień rozproszył się i rozprysnął
o ten mur, którego Red nie rozumiał.
– Okropnie mi przykro, że odchodzisz – powiedział.
– Naprawdę nie mam innej rady – odrzekł Prew.
Strona 13
– Okej – powiedział Red. – Niech będzie, jak chcesz, chłopie. Twoje zmartwienie.
– O to właśnie idzie – odparł Prewitt..
Red z wolna, badawczo, przesunął językiem po zębach.
– A co chcesz zrobić z gitarą, Prew?
– Zatrzymaj ją sobie. Zresztą i tak jest w połowie twoja. Nie będzie mi potrzebna –
odpowiedział Prewitt. Tamten kaszlnął.
– Przynajmniej powinienem spłacić ci twoją połowę. Tylko że teraz jestem bez forsy –
dodał pospiesznie.
Prewitt uśmiechnął się; to znowu był ten Red, którego znał.
– Darowuję ci moją połowę, Red. Bez żadnych warunków. A bo co? Nie chcesz?
– Jasne, że chcę. Ale…
– To ją bierz. Jeżeli cię gryzie sumienie, możesz sobie powiedzieć, że to zapłata za
pomoc przy pakowaniu.
– Nieprzyjemnie mi to robić – rzek! Red.
– No to zróbmy w ten sposób – odparł Prew. – Od czasu do czasu będę tu zachodził.
Nie wyjeżdżam do Stanów. Będę przychodził i grywał sobie czasem na niej.
– Nie, nie będziesz – rzekł Red. – Obaj wiemy, że nie będziesz. Jak gość się wynosi,
to ze wszystkim. Odległość jest obojętna.
Wobec tej nagłej uczciwości Prew musiał odwrócić wzrok. Red miał rację i Prew o
tym wiedział, a Red z kolei wiedział, że on wie. Przeniesienie w wojsku można porównać do
przeprowadzki cywila z miasta do miasta. Przyjaciele albo przenoszą się z nim, albo go tracą.
Nawet jeżeli przeprowadza się, powiedzmy, z miasta, które lubił, do innego, gdzie jest
obcym. Szansę przygody przy takich przeprowadzkach są bardzo wyolbrzymiane przez filmy,
i obaj o tym wiedzieli. Prewitt nie szukał przygody; Red czuł, że nie ma już złudzeń co do
tego.
– Najlepszy trębacz w pułku – rzekł Red bezradnie. – Taki przecież nie rzuca tego i
nie wraca do zwykłej służby. Tak się nie robi.
– Gitara jest twoja – powiedział Prew. – Czasem tu zajdę i pogram na niej – skłamał.
Odwrócił się szybko, żeby nie spojrzeć Redowi w oczy.
– Muszę już iść.
Red patrzał za nim, kiedy odchodził do drzwi, i przez delikatność nie zaprzeczył;
Prewitt nigdy nie umiał kłamać przekonywająco.
– Wszystkiego dobrego! – zawołał za nim Red. Patrzał, dopóki nie trzasnęły drzwi
siatkowe. Potem przeniósł się z filiżanką kawy tam, gdzie Młody Choy pocił się pracowicie
nad parującą niklowaną urną z dziobkami i szklanymi rurkami, marząc, żeby już była piąta i
Strona 14
żeby zamiast tego mógł napić się piwa.
Na zewnątrz, w bramie koszar, Prew włożył kapelusz polowy, nasadził go starannie,
nisko na czoło, a wyżej z tyłu i nieco na bakier. Wokoło opaski biegł błękitny sznureczek z
żołędziami, odznaką piechoty. Kapelusz usztywniony jak deska cukrem i żelazkiem czapnika,
ze świeżo ufasonowanym denkiem, siedział mu na głowie niby dumna oznaka jego zawodu.
Przez chwilę stał patrząc na wypoliturowaną gablotę z trofeami, czując na sobie skąpy
powiew wciągany przez cienisty tunel bramy, tak jak rynna zbiera deszcz. W gablocie, wśród
innych pucharów i statuetek, widniała na honorowym miejscu nagroda przechodnia Dywizji
Hawajskiej, którą chłopcy Holmesa zdobyli zeszłego roku: dwaj złoci bokserzy na
obwiedzionym sznurem ringu ze złota.
Wzruszył ramionami, odwrócił się i zatrzymał widząc scenę, która zawsze wywierała
na nim wrażenie – obraz malowany mocnymi, czystymi barwami, których tonacja bladła w
dalszej perspektywie, a oprawiony w wylot bramy. Jasna, przysypana czerwonym pyłem
zieleń zimnego czworoboku, a na niej niebieskie drelichy kompanii piechoty i oliwkowy
odblask. W głębi oszalała białość koszar drugiego batalionu, a za koszarami wznoszące się
łagodnie czerwono-zielone pasy, które były matematycznie precyzyjnymi poletkami
ananasów, tak nieskazitelnymi jak dobrze utrzymane grzędy pomidorów, na nich zaś kilka
przygiętych, pracujących postaci, niewyraźnie widocznych w oddaleniu. Następnie stoki
wzgórz wznoszące się coraz wyżej, pokryte ową soczystą zielenią, co nigdy nie była
spragniona wody. I wreszcie, niby najwyższe uwieńczenie tych obietnic – czarne szczyty
łańcucha gór Waianae, które wystrzelały w niebo odbijając echem odgłosy musztry, a były
rozcięte jedynie głęboką zaklęsłością przełęczy Kolekole, która przypominała wieczorową
suknię ladacznicy, gdyż obiecywała różne rzeczy po drugiej stronie. Tym bardziej ją przy-
pominała, że Prew był na Waianae i z rozczarowaniem oglądał tę drugą stronę.
Na zboczach wzgórz jego oczy wyłuskały cienki zarys linii, która zanikała w kierunku
południowym. To była droga do Honouliuli, jeździli tam konno oficerowie ze swymi
kobietami. Zawsze można było znaleźć wzdłuż tej drogi niezliczone kondomy i drzewa,
których korę obgryzały uwiązane konie. Wędrując tamtędy na piechotę zawsze szukało się ich
wzrokiem z zazdrosną emocją, która byłaby zawstydzająca, gdyby nie malowała się na
twarzach wszystkich.
Czy ananas cieszy się swoim życiem? Czy może przykrzy mu się, że przycinają go tak
samo jak siedem tysięcy innych ananasów, że użyźniają go tym samym nawozem co siedem
tysięcy innych ananasów, że musi stać do śmierci w takim samym szeregu jak siedem tysięcy
innych ananasów? Nie wiadomo. Ale też nigdy nie widziano, żeby ananas przemienił się w
grejpfrut, prawda?
Strona 15
Ruszył chodnikiem stąpając jak kot na poduszeczkach stóp, tak jak stąpa bokser, z
kapeluszem na bakier, czysty, niepokalany, energiczny, wzór żołnierza.
Strona 16
ROZDZIAŁ DRUGI
Robert E. Lee Prewitt nauczył się grać na gitarze na długo przed tym, nim nauczył się
trąbić czy boksować. Nauczył się jako mały chłopiec, a jednocześnie poznał masę bluesów i
smętnych ludowych pieśni. Życie w górach Kentucky wzdłuż granicy Zachodniej Wirginii
wprędce przywiodło go do tego rodzaju muzyki. A było to na długo przed tym, nim zaczął
poważnie się zastanawiać nad obraniem Zawodu Żołnierskiego.
W górach Kentucky, wzdłuż granicy Zachodniej Wirginii, nie uważa się grania na
gitarze za takie osiągnięcie jak w innych stronach. Każdy dobrze wychowany chłopak uczy
się brzdąkać na gitarze już wtedy, gdy jest jeszcze taki mały, że trzyma ją niczym basetlę.
Mały Prewitt uwielbiał te piosenki, bo coś mu dawały, jakieś zrozumienie, pierwsze
przeczucie, że ból może nie być jałowy, jeżeli tylko uda się go w coś przemienić. Piosenki mu
zostały, lecz granie na gitarze nic mu nie dało. Nie wzruszyło go. Nie miał do tego powołania.
Nie miał też powołania do boksu. Ale był bardzo szybki i miał niewiarygodne uderzenie,
które z konieczności rozwinął podczas włóczęgi, nim wstąpił do Zawodu. Ludzie zawsze
wykrywają te rzeczy. Mają one tendencję do objawiania się. Szczególnie w Zawodzie
Żołnierskim, gdzie sporty są pokarmem życia, a boks jest z nich najbardziej męskim. Piwo w
Zawodzie jest winem życia.
Prawdę mówiąc, nie miał powołania do Zawodu. Przynajmniej wówczas. Jako
niezadowolony syn górnika z okręgu Harlan, grawitował w sposób naturalny ku temu
rzemiosłu, jedynemu, jakie stało dla niego otworem.
Właściwie nie miał powołania do niczego, dopóki po raz pierwszy nie wziął trąbki do
ręki.
Zaczęło się to jako żart podczas bibki batalionowej; wziął wtedy trąbkę i zadął w nią
parę razy, ale natychmiast wiedział, że to jest coś innego. Coś uświęconego, tak jak wtedy,
gdy siedzisz gdzieś nocą i wpatrujesz się w gwiazdy, a twoje oczy świadomie odmierzają
odległość, i zastanawiasz się, czy nie siedzisz na elektronie, który krąży wokoło protonu
wśród nieskończonych wszechświatów, i nagle rozumiesz, jak dziwne wydawałoby się
drzewo komuś, kto nigdy nie mieszkał na Ziemi.
Przez chwilę zwidziało mu się szaleńczo, że niegdyś był heroldem i trąbił na
koronacjach, że wzywał na spoczynek legiony wokoło dymiących ognisk obozowych w
długie, błękitne wieczory starożytnej Palestyny. Wtedy przypomniał sobie to poczucie
beznadziejności, które zrodziły w nim bluesy i pieśni ludowe, i pojął, że gdyby mógł grać na
trąbce, tak jak to sobie wyobrażał, znalazłby dla siebie jakąś rację bytu. Trzymając trąbkę
Strona 17
uświadomił sobie nagle, dlaczego w ogóle wstąpił do Zawodu, który to problem dotąd go
zastanawiał. Było to bardzo ważne. Zrozumiał, że ma powołanie.
Jako mały chłopiec nasłuchał się dużo o Zawodzie. Siadywał z mężczyznami na ganku
bez poręczy, kiedy długi, znojny, brudnolicy wieczór przetacza! się wąską doliną, łaskawie
przesłaniając nędzne domostwa ulic – i słuchał, jak gwarzyli. Jego wuj, John Turner, wysoki,
kościsty i szczupły, uciekł z domu jako mały chłopak i wstąpił do Zawodu w poszukiwaniu
przygody. Był kapralem podczas powstania filipińskiego.
Ojciec małego Prewitta i inni mężczyźni nigdy nie byli za górami i w umyśle chłopca
– który już wtedy buntował się instynktownie przeciwko ciasnocie hałd żużlu, podobnie jak
płód wierzga rozpaczliwie, buntując się przeciwko ciasnocie łona – ten element Zawodu
nadawał wujowi Johnowi Turnerowi wyjątkową pozycję, której nikt nie mógł dorównać.
Ów wysoki mężczyzna przykucał w małym ogródku – węglowy pyl leżał zbyt gęsto
na ziemi, by można było usiąść – i w daremnym usiłowaniu zagłuszenia posmaku tego, co
encyklopedie nazywają „czarnym złotem”, opowiadał im historie dowodzące niezbicie, że za
hałdami żużlu i za tymi liśćmi, które były stale pokryte czarną warstewką, istnieje inny świat.
Kiedy mały Prewitt był w siódmym oddziale, jego matka umarła na suchoty. Tej zimy
był wielki strajk i matka umarła właśnie wtedy. Gdyby miała wybór, mogłaby znaleźć sobie
lepszy moment. Jej mąż, który uczestniczył w strajku, siedział w okręgowym areszcie z
dwiema kłutymi ranami piersi i pękniętą czaszką. A brat jej, wuj John, już nie żył, gdyż
zastrzeliło go kilku strażników. W wiele lat później skomponowano i śpiewano żałobną pieśń
o tym dniu. Mówiono, że tego dnia krew płynęła rynsztokami Harlanu jak woda deszczowa.
Wuja Johna Turnera wynoszono pod niebiosa, czemu niezawodnie byłby się energicznie
sprzeciwił.
Mały Prewitt widział tę walkę przynajmniej o tyle, o ile ktokolwiek może zobaczyć
walkę z bliska. Jedyną rzeczą, którą ujrzał i zapamiętał, był wuj. John Prewitt stał z dwoma
innymi chłopcami w ogródku i patrzył, dopóki jednego z tych chłopców nie trafiła zabłąkana
kula, a wtedy uciekli do domu i już nie widzieli reszty.
Wuj John miał swoją czterdziestkę piątkę i zastrzelił z niej trzech strażników, z tego
dwóch, kiedy już upadał. Zdążył oddać tylko trzy strzały. Chłopca ciekawiła skuteczność tej
czterdziestki piątki, ale ponieważ wszyscy trzej strażnicy zostali trafieni w głowę, musieli się
tak czy owak przewrócić.
Kiedy zatem umarła jego matka, nie było nikogo, kto by go powstrzymał, prócz ojca,
który siedział w więzieniu, a ponieważ ojciec znowu go zbił ledwie na dwa dni przed
rozruchami, Prewitt uważał, że i on się nie liczy. Powziąwszy decyzję zabrał dwa dolary,
które były w słoiku do korzeni, mówiąc sobie, że matce są niepotrzebne, a ojciec zasłużył na
Strona 18
takie wyrównanie ich rachunków, i poszedł. Sąsiedzi zrobili składkę na pogrzeb matki, ale nie
chciał go oglądać.
Matka umierając kazała mu przyrzec jedno.
– Obiecaj mi jedną rzecz, Robercie – wyrzęziła. – Po ojcu masz dumę i wytrwałość i
zawsze wiedziałam, że to ci się przyda. Ale gdyby nie ja, któryś z was pewnie zabiłby
drugiego. A teraz mnie już nie będzie, żeby was hamować.
– Obiecam wszystko, co chcesz, mamo, wszyściutko, co tylko każesz mi obiecać, co
tylko powiesz – odrzekł drętwo chłopak, który widział, jak matka kona w jego oczach, i
patrzał na nią szukając poprzez mgłę swego niedowiarstwa jakichś oznak nieśmiertelności.
– Obietnica u łoża śmierci to najświętsza rzecz, jaka jest – wykrztusiła płucami, które
były już prawie, choć niecałkowicie, w rozpadzie – i chcę, żebyś mi to przyrzekł u mojego
łoża śmierci. Obiecaj, że nigdy nikogo nie skrzywdzisz, chyba że będzie koniecznie trzeba,
chyba że nie będziesz mógł inaczej.
– Obiecuję ci – przysiągł, wciąż czekając na ukazanie się aniołów. – Boisz się? –
zapytał.
– Daj mi na to rękę, synku. To jest obietnica u łoża śmierci i nigdy jej nie złamiesz.
– Tak, proszę mamy – powiedział dając jej rękę, a potem szybko ją cofnął lękając się
dotknięcia śmierci, którą widział w matce, nie mogąc się dopatrzeć niczego pięknego ani
budującego, ani podnoszącego na duchu w tym powrocie do Boga. Jeszcze chwilę
wypatrywał oznak nieśmiertelności. Jednakże nie zjawili się żadni aniołowie, nie było
trzęsienia ziemi ani innego kataklizmu i dopiero kiedy później przemyślał wielokrotnie ową
pierwszą śmierć, w której wziął jakiś udział, odkrył jedyny podniosły jej moment: że w tej
ostatecznej, wielkiej chwili lęku myśl matki biegła ku jego przyszłości, a nie własnej. Później
często rozmyślał o swojej śmierci, o tym, jak ona przyjdzie, co wtedy poczuje, jak to będzie
mieć świadomość, że ten oddech w tej chwili jest już ostatni. Trudno było pogodzić się z
faktem, że on, ośrodek całego znanego mu świata, przestanie istnieć, ale to było nieuchronne i
nie zamykał na to oczu. Miał tylko nadzieję, że przyjmie śmierć z taką wspaniałą
obojętnością, z jaką przyjęła ją ta, co była jego matką. Czuł bowiem, że właśnie w tym kryje
się owa nieśmiertelność, której nie dojrzał.
Matka była kobietą starej daty przeniesioną w późniejszy .świat i odgrodzoną przez
góry od znajomości tego świata. Gdyby wiedziała, jakie skutki w życiu syna będzie miała ta
obietnica, którą na nim wymogła, nie poprosiłaby o nią. Takie obietnice należą do
dawniejszych, prostszych, mniej skomplikowanych, a bardziej naiwnych, zapomnianych
czasów.
W trzy dni po ukończeniu siedemnastu lat został przyjęty do wojska. Przywykł do
Strona 19
pewnych podstawowych wygód w Harlan i potem odrzucano go szereg razy w całym kraju,
ponieważ był za młody. Wtedy powracał na pewien czas do włóczęgi i znów próbował w
jakimś innym mieście. Kiedy go przyjęto, był akurat na wschodnim wybrzeżu i posłali go do
Fort Myer. To było w roku 1936. Bardzo wielu zaciągało się wówczas.
W Myer nauczył się boksować, w odróżnieniu od zwykłej bijatyki. Był rzeczywiście
ogromnie szybki, nawet jak na wagę kogucią, i ponieważ miał uderzenie zupełnie
nieproporcjonalne do swego wzrostu, uznał, że może go czekać przyszłość w Zawodzie. Dało
mu to stopień starszego szeregowca już w pierwszym roku służby, co w roku 1936 – kiedy
otrzymanie od razu jakiegokolwiek stopnia było uważane przez każdego żołnierza,
rozpoczynającego swój drugi trzyletni okres, za grzech dowodzący słabości charakteru –
świadczyło o jego talencie.
Również w Myer wziął po raz pierwszy trąbkę do ręki. Od razu coś w nim się
odmieniło i porzucił drużynę bokserską, by iść na naukę do oddziału trębaczy. Jeżeli
naprawdę coś sobie znalazł, nigdy nie tracił czasu, a ponieważ było mu jeszcze daleko do
tego, by zostać bokserem pierwszej klasy, trener nie uważał, żeby warto go było
zatrzymywać. Cała drużyna przyjęła jego odejście bez żalu, uważając, że brak mu
wytrwałości, że to dla niego za twarda szkoła, że nigdy nie będzie mistrzem tak jak Lew
Jenkins z Fort Bliss i tak jak oni wszyscy kiedyś będą – i skreślono go z listy.
Był naówczas zanadto zajęty, aby się zbytnio przejmować tym, co myślą. Wiedziony
swym powołaniem pracował ostro przez półtora roku i zdobył sobie inną, zupełnie odmienną
reputację. Pod koniec tego półtorarocznego okresu uzyskał stopień starszego szeregowca
trzeciej klasy i taką biegłość, że w rocznicę zawieszenia broni odegrał capstrzyk na
Arlingtonie, w Mekce wszystkich wojskowych trębaczy. Miał naprawdę powołanie.
Arlington był punktem szczytowym i wielkim przeżyciem. Prewitt nareszcie znalazł
właściwe miejsce dla siebie i z zadowoleniem je zajął. Jego służba miała się wtedy ku
końcowi i zamierzał zaciągnąć się na nowo w Myer. Chciał pozostać w oddziale trębaczy
przez całe te trzydzieści lat. Widział już wyraźnie i całkiem jasno swoją przyszłość i to, jak
wszystko pójdzie gładko i jaką mu da pełnię życia. To było jeszcze, zanim weszły w jego
życie inne osoby.
Do tej pory był tylko on sam. Do tej pory były to prywatne zmagania z samym sobą.
Właściwie nikt nie był w to wmieszany. Kiedy pojawiły się te osoby, Prewitt oczywiście stał
się innym człowiekiem. Wszystko się zmieniło; nie był już dziewicą mającą dziewicze prawo
do żądania miłości platonicznej. Życie odbiera z czasem każde dziewictwo, nawet choćby je
miało zmarnować; jest obojętne, jak bardzo właściciel pragnie je zachować. Do tej pory był
młodym idealistą. Nie mógł jednakże zatrzymać się w tym punkcie. Zwłaszcza gdy pojawiły
Strona 20
się inne osoby.
Wszyscy chłopcy z Myer jeździli na przepustki do Waszyngtonu i on jeździł także.
Tam właśnie poznał pannę z towarzystwa. Zawarł z nią znajomość w barze czy może ona
zawarła znajomość z nim. Było to pierwszym poza filmami wprowadzeniem w wielki świat, a
dziewczyna była przystojna, zdecydowanie z dobrego towarzystwa, chodziła do college'u i
zamierzała zostać dziennikarką. Nie była to żadna wielka miłość ani nic w tym rodzaju; dla
Prewitta, dla nich obojga, połowę przyjemności stanowiło to, że on, syn górnika, chodzi na
kolację do „Ritza”, zupełnie tak jak w kinie. Ona była miłą dziewczyną, ale bardzo
zapalczywa, i mieli ze sobą przyjemny romans. Nie było tam problemu biednej bogatej
dziewczyny, bo on nie miał zastrzeżeń przeciwko wydawaniu jej pieniędzy, a nie zawracali
sobie głowy zmartwieniami na temat małżeństwa nieodpowiedniego dla panny z dobrego
domu. Bawili się razem doskonale przez sześć miesięcy, dopóki nie obdarzyła go tryprem.
Kiedy wyszedł z kliniki chorób moczopłciowych, okazało się, że nie ma już dla niego
funkcji, a wraz z nią i stopnia. Armia nie posiadała naówczas sulfamidów i aż do wojny nie
mogła się zdecydować na używanie tego wątpliwego artykułu, więc wyleczenie było długim i
bolesnym procesem, z całą masą długotrzonkowych kolców i skalpeli. Jeden chłopak, którego
tam poznał, był już po raz czwarty w klinice.
Nieoficjalnie nikt w gruncie rzeczy nie przejmował się tryprem. Był on fraszką dla
tych, co go nigdy nie mieli, i dla tych, co go przeszli już jakiś czas temu. Nie gorsze od
silnego kataru, mówili. Najwidoczniej nie był fraszką jedynie wtedy, kiedy go się miało. A
zamiast szkodzić czyjejś nieoficjalnej opinii podnosił ją o oczko wyżej, był jak otrzymanie
baretki za ranę. Mówiono, że w Nikaragui dają za to odznaczenia.
Jednakże oficjalnie szkodziło to opinii służbowej i automatycznie pozbawiało stopnia.
W papierach pozostawiało stygmat. Kiedy zgłosił się z powrotem do oddziału trębaczy,
dowiedział się, że podczas jego nieobecności stan liczebny został raptem przekroczony.
Poszedł do zwykłej służby na resztę swojego okresu zaciągu.
Kiedy ten okres się skończył, próbowano zwerbować go na nowo do tej samej
formacji tam, w Myer. Miał chęć na te sto pięćdziesiąt dolarów premii, ale chciał uciec
stamtąd jak najdalej. Dlatego wybrał Hawaje.
Przed wyjazdem poszedł odwiedzić swoją pannę z towarzystwa. Słyszał, jak różni
goście mówili, że zabiliby babę, która zaraziłaby ich tryprem, albo poszliby i obdarowali nim
każdą kobietę, jakiej zdołaliby dopaść, albo że zlaliby ją tak, że nie mogłaby się ruszać.
Jednakże to, że miał trypra, wcale go nie napawało goryczą wobec wszystkich kobiet ani
niczym w tym rodzaju. Było to ryzykiem, które podejmowało się z każdą – białą, czarną czy
żółtą. Co go rozczarowało, czego nie rozumiał, to że ten tryper kosztował go funkcję trębacza,