Horomański Michał - Zazdrość i medycyna
Szczegóły |
Tytuł |
Horomański Michał - Zazdrość i medycyna |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Horomański Michał - Zazdrość i medycyna PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Horomański Michał - Zazdrość i medycyna PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Horomański Michał - Zazdrość i medycyna - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Michał Horomański
Zazdrość i medycyna
O godzinie siódmej wieczorem w całym
mieście zgasło światło. Wtedy właśnie stary Widmar zapalił zapałkę i wściekły
popatrzył na zegarek. Człowiek, na którego czekał, spóźnił się już prawie o
kwadrans. To było nie do wiary! Widmar rozpiął na piersi guziki kamizelki, gdyż
zrobiło mu się duszno, i podszedł do okna. "Co się stało ze światłem?" pomyślał.
Pienił się z rozpaczy i gniewu: piętnastominutowe oczekiwanie wyczerpało go do
reszty. Nie wiedział, co to mogło znaczyć. Człowiek, na którego czekał,
odznaczał się punktualnością i jemu w równej mierze zależało na spotkaniu. "Ja
go nauczę!" powtarzał Widmar sapiąc i kaszląc. Znowu zapalił zapałkę i spojrzał
na zegarek. Wskazówka - do cholery! - nie przesunęła się nawet na włos. Sapał
tak gwałtownie, że zapałki gasły mu w ręku jedna po drugiej jak na wietrze.
Świecy nie znalazł. Wtedy po raz drugi zbliżył się do otwartego okna i wyjrzał
przez nie, oparty piersią i brzuchem o parapet. Gorący podmuch wichru rozwiał mu
natychmiast siwiejącą brodę i powpychał kłaki włosów do rozwartych ust, potem
wyrwał spod kamizelki krawat i chłosnął nim starego Widmara po zmienionej z lęku
i gniewu twarzy. Na ulicy było szaro. Jedynie na rogu, gdzie ogród Widmara
wyrywał się z zabudowań, przez sztachety i bramę kraśniały jesienne drzewa. Koło
bramy po kostki w rdzawych liściach stał stróż. - Czemu zgasło światło? -
krzyknął Widmar ochrypłym głosem. Był doprowadzony do pasji. - To w całym
mieście - odrzekł stróż. - Psiakrew! - i Widmar zamknął okno. O tej samej mniej
więcej porze w długim, białym korytarzu pewnego gmachu zadzwonił dzwonek po raz
pierwszy. Wtedy właśnie w mieszkaniu krawca Golda dzieci jego, pięcioletnia
dziewczynka Anielka i dziewięcioletni Boruch, bawiły się jak gdyby nic w
chowanego. W tym mieszkaniu zgaszenie światła przeszło bez większego wrażenia, w
pokoju i bez tego było jasno, był piątek i na stole pokrytym białym obrusem
paliły się świece. - Popatrz - powiedziała Anielka - na ulicy zgasła latarnia.
Miała czarne, wijące się włosy, brudne łapska i nos w sadzy. - Mam latarnię w
brzuchu - odpowiedział Boruch niechętnie. Wielki dziwak był z tego chłopaka. O
tej samej porze monter rozdzielczy, Izaak Gold, brat krawca, ten sam, który
przed chwilą wyłączył prąd w elektrowni, trzymał rękę na dźwigni i wołał na całą
halę maszyn: - Co się stało?! Cholery!! Miasteczko tonęło w szarawej, jesiennej
mgle, tylko na skrzyżowaniu ulic, niedaleko domu starego Widmara kraśniały
jawory i klony. Stary Widmar wybiegł na ganek bez czapki. Wydało mu się, że ktoś
zapukał, lecz nikogo nie było. Wiatr rzucił mu w twarz kupą krwawych liści.
Widmar zamachał pięścią: - Przecież nie mam już czasu czekać na niego dłużej! -
teraz z gardła jego oprócz pomruków wściekłości wyrywały się łkania. W tej
właśnie chwili w wielkim, białym gmachu, położonym na końcu miasta, po raz drugi
rozległ się dzwonek. Zaraz potem jakaś kobieta w bieli ze świecą w ręku pobiegła
co tchu wzdłuż korytarza. Wtedy dzwonek ustał. Miasteczko pogrążone w
ciemnościach odpoczywało. Sennie przesuwały się czarne sylwetki przechodniów. W
dużych lustrzanych szybach kawiarni widać było marmurowe stoliki, skąpo
oświetlone świecami. - Coś się stało na elektrowni! - krzyknął stróż do Widmara.
Gorący wicher przylegał do twarzy jak kompres. Płonące liście wirowały dokoła,
jak gdyby z podziemia nagle wybuchnęły płomienie. Jesienne, purpurowe liście
latały i wznosiły się we mgle nad miastem niby czerwona para. Wtenczas w
wielkim, białym gmachu po paru chwilach zmechanizowanej bieganiny nastąpiła
znowu grobowa cisza. Brama wyjazdowa rozwarła się bezszelestnie i wielkie,
czarne auto wyjechało z niej, miękko kołysząc się na resorach. Nagle zmieniło
bieg i pomknęło z maksymalną szybkością, trąbiąc i wyjąc klaksonem. Mała Anielka
siadła pod oknem i zapłakała: - Czemu tata nie idzie?... Miał zaraz wrócić. -
Tata ma w brzuchu latarnię - wysapał chłopak. Było to najdziwniejsze dziecko
spośród dzieci. Popatrzył na siedem świec palących się na stole, potem spojrzał
przez okno: mgła i czerwone liście. - Słyszysz, jak gra trąbka? To samochód.
Elektrotechnik Izaak Gold nie wypuszczał z rąk dźwigni i wymyślał na całą
elektrownię: - Czy dowiecie się wreszcie, co się stało? Ścierwy!... - Starał się
ukryć wzruszenie. Gdy przed chwilą wyłączył prąd, krew mu się rzuciła do głowy,
a w sercu miał niepokój i ciekawość. Żylasta ręka jednak nie drgnęła. Na
skrzyżowaniu ulic, przed gankiem swego domu, stary Widmar chodził tam i z
powrotem. - Nie dowiem się niczego - mamrotał zrozpaczony - niczego się nie
dowiem... Klakson wył. Czarna limuzyna mknęła z szybkością 110 km. Wówczas to
właśnie na ulicy Batorego, koło pomnika wielkiego męża stanu, człowiek, na
którego czekał Widmar - nieszczęśliwy krawiec Abraham Gold, ojciec Anielki i
Borucha, brat elektrotechnika - wyciągnął obie ręce przed siebie, spojrzał w
niebo i zastygł. Tragedia polegała na tym, że stary Widmar miał młodą żonę.
Gdyby usłuchał swoich znajomych, wybrałby lepszą dolę i nie ożeniłby się wcale.
Niestety, przeklęte chore serce ciągnęło go do sypialni tortur, w której były
nożyce, nożyczki i szczypce, potworne matnie, z których nie można było się
wydostać. Kto wie, ile lat musiał jeszcze czekać, pożerany niepewnością, gdy
każda minuta była igłą wbijaną pod paznokcie, a noc - rozżarzonym żelazem, na
którym smażył się żywcem. Albowiem nie ma okrutniejszej nad niepewność męki, jak
również nie ma granic podłości, na jaką się zdobyć może prawdziwa, wielka
miłość! O takiej podłości myślał Widmar, gdy tydzień temu spotkał krawca
Abrahama Golda. Krawiec Abraham Gold był bardzo brzydkim staruszkiem o gołębim
sercu. Za takiego przynajmniej mieli go wszyscy klienci. Lecz okazało się
później, że było inaczej. - Słuchaj, Gold - powiedział Widmar, gdy tylko usiedli
obaj na tarasie miejskiej kawiarni - słuchaj, Gold. Przyszło mi jednak do głowy,
że to wszystko jest nędznym nabieraniem z twej strony. Gorący jesienny wicher
dął gwałtownymi podmuchami. Łopotały płócienne markizy niby żagle białe w
granatowe pasy. - Ech, niech pan tak nie mówi - odrzekł krawiec ze smutkiem.
Oparł siwowłosą, pomarszczoną twarz na prawej ręce, potem oparł ją na lewej i
patrzył na Widmara nieruchomo wyblakłymi, łzawiącymi się oczami. Wzrok ten,
zupełnie niedorzeczny, sprawił Widmarowi wyraźną przykrość. Był przeczulony i
podejrzewał każdego, nawet biedaka krawca, że nim pogardza. - Dlaczego pan tak
prędko się zestarzał? - zapytał ni stąd, ni zowąd. Zrobiło mu się jakoś zimno i
czuł instynktowny wstręt do tej zasuszonej twarzy. Dlatego może po raz pierwszy
powiedział do Golda: "pan". - Niech pan spojrzy na mnie. Jesteśmy prawdopodobnie
w jednym wieku, ale niech pan zobaczy, jak ja się trzymam. Co prawda mam tylko
pięćdziesiąt pięć lat. A pan? - Mam trzydzieści osiem - odpowiedział krawiec. -
Co?! Dwóch panów, czytających gazety przy sąsiednim stoliku, podniosło głowy z
zaciekawieniem. Byli w letnich koszulach, bez marynarek. Wicher szarpnął.
Koszule wydęły się jak białe balony. - Trzydzieści osiem - powtórzył krawiec
zawstydzonym tonem, jak gdyby chciał powiedzieć: "przepraszam pana bardzo". -
Dobrze już, dobrze - mruknął Widmar podejrzliwie. W duchu myślał: "Jak mogłem
uwierzyć czemuś podobnemu nawet na sekundę!" Popatrzył na obrzydliwego
staruszka, siedzącego przed nim, i znowu zrobiło mu się zimno. Miał wrażenie, że
siedzi koło wentylatora. Albo jeszcze gorzej - lecz odrzucił myśl o tej innej
możliwości. - Wracajmy do naszej sprawy - ciągnął sztucznym, chłodnym tonem. -
Co widziałeś wczoraj, Gold? - To samo, co zawsze. Tę firankę znam już na pamięć.
Tylko... panie Widmar, ja... nie mogę tego zrobić. - Krawiec patrzył modlącym
się wzrokiem. Ten starzec wyglądał na człowieka, który lada chwila się
rozpłacze. Pomimo to niespokojny Widmar posądzał go nadal o pogardę. Milczeli
przez dłuższy czas obaj. Potem stary Widmar wypowiedział z widoczną męką: -
Słuchaj, Gold, przecież zawsze szyłeś dla mnie ubrania. - Szyłem - odrzekł
krawiec cicho. - Słuchaj, Gold, przecież znasz mnie już przeszło dziesięć lat. A
ja zupełnie nie wiem, czy miałeś na przykład żonę. Może ty nie wiesz nawet, co
to znaczy męka? - Widać było, że Widmar przyłapał siebie na jakimś strasznym
głupstwie, gdyż nagle zaczerwienił się aż po uszy i krzyknął wściekły: - Nie ma
żadnej męki! Nie ma! Chcę tylko prawdy, prawdy. - Nie ma żadnej męki - powtórzył
jak echo krawiec Abraham Gold. - Ja posądzam cię, Gold, o zwykły szantaż. -
Różowy, purpurowy, fioletowy Widmar, zdawało się, zaraz pęknie i wysadzi w
powietrze kawiarnię. Krawiec oderwał ręce od twarzy i wyciągnął je błagalnie. -
Niech pan mnie nie straszy, panie Widmar... Wicher wzniósł na taras obłok kurzu
i zerwał obrus z jakiegoś stolika. Był przeraźliwie gorący, lecz pomimo to
Widmara wciąż męczyło zimno. Stanowczo prócz wiatru był przeciąg. Jakiś
śmierdzący powiew. - Kelner! - krzyknął Widmar w furii. Obecnie był
niepohamowanym bydlęciem, jak zawsze gdy chodziło o nią. W takich chwilach
rozdwajał się z szaloną szybkością, wprost w oczach. Jeden Widmar rósł i puchł
do potwornych rozmiarów, miał oczy nalane krwią, na wargach pianę, rozsadzał go
gniew. Drugi Widmar malał w oczach jak pęknięty dziecinny balonik, siedział
skulony w kąciku, drżał i bał się samego siebie. - Kelner!! - ryczał ten
pierwszy - Proszę o grog, o grog natychmiast! Czy tu nad moją głową nie
zapomnieli zamknąć wentylatora? - I nagle wyrżnął pięścią w stół: - Dlaczego ty
na mnie tak patrzysz, ty?! Krawiec Gold siedział na koniuszku krzesła. Jego
wymięta marynarka była pokryta puchem i pierzem. Zdawało się, że ten sam puch i
pierze rosną na jego głowie. Patrzył nieruchomym, mętnym wzrokiem i stanowczo
nic prócz niewolniczego strachu w tym wzroku nie było. Lecz stary Widmar
wyczuwał w nim pogardę, a nawet ukrytą szyderczą myśl. Nie było siły, która
mogłaby mu wybić z głowy to głupie przypuszczenie. - Panie Widmar - wyszeptał
krawiec. Jego żółte, drżące ręce wyciągnęły się do Widmara błagalnym lecz
jednocześnie natarczywym ruchem. Stary cofnął się przerażony, aż krzesło
zaskowyczało pod nim. - Panie szanowny, szanowny panie Widmar!... Za nic nie
mogę zgodzić się na to... bo... widzi pan... jeżeli pan się dowie na pewno, to
pan w takim stanie może... - Martwa, wstrętna ręka dosięgła wreszcie Widmara i
nagle kurczowo schwyciła go za guzik kamizelki. Widmar wybałuszył oczy. Widział
suchy, kościsty palec z granatowym paznokciem jak u nieboszczyka. - Co mogę? -
zapytał. Odpowiedź krawca była lekka jak westchnienie. Prawie niedosłyszalna. -
Może pan popełnić Bóg wie co... - wykrztusił. To było wszystko. Ogólnikowe, nic
nie mówiące zdanie. Ale właśnie ogólnikowość tego powiedzenia przygnębiła
Widmara najbardziej. - Uff - westchnął po chwili - to mnie pan nastraszył. -
Potem zaryczał: - Kelner!! Grog, natychmiast szklankę grogu! Gdzie tu u was
jest, do pioruna, wentylator? To niedopuszczalne, aby w taki duszny dzień
człowiek marzł jak szczenię. Czym tam śmierdzi? Proszę zawołać dyrektora!
Przecież tu śmierdzi jak... - nie dokończył po raz drugi i odrzucił nasuwające
się porównanie. Coś zimnego o ciężkim zaduchu szło od samego krawca. Spojrzał na
niego z nienawiścią. Gold, zdawało się, uczuł tę nienawiść i skręcał się na
krześle. Widmar miał chęć zgnieść go jak pluskwę. Uczyniłby to zapewne, gdyby
nie przeklęte chore serce. Łomotało i rozsadzało mu klatkę piersiową. - Uff! -
jęknął. - Ten chłód, ten wstrętny chłód! Wicher przebiegł przez taras, taki
duszny i dławiący, że pot wystąpił wszystkim na ciele jak gorąca para. - Brr...
- wzdrygnął się Widmar z zimna. Był w swym rozjuszeniu prawie piękny. Twarz o
czarnej, siwizną obramowanej brodzie, orlim nosie i płonących oczach
przypominała proroka. Jakaś młoda kobieta, która przechodziła obok nich wzdłuż
stolików, spojrzała na niego z zachwytem. Tu się kryła jego zguba! Te młode
kobiety! Im był starszy, tym więcej podobał się wszystkim! Lecz teraz nawet na
nią nie popatrzył... - Panie Gold - znowu nazwał krawca panem - wykona pan
wszystko. Ma pan dzieci i potrzebuje pan pieniędzy. A ile pan potrzebuje? Co?
Pożałował swych słów. Nie wolno było poruszać tego tematu. Zresztą niech diabli
porwą wszelką delikatność! Oddychał z trudem. Lewy bok wydymał mu się co
sekunda. Był zdyszany, jak gdyby przybiegł pędem na miejsce jakiegoś
nieszczęśliwego wypadku. Krawiec Gold patrzył na niego długim, zmęczonym
wzrokiem. Można było pomyśleć, że się o coś modli. - Panie Widmar - powiedział
nagle - Boruch pyta mnie się dzisiaj, dlaczego jestem taki mały. - Boruch? Kto
to? - Mój syn. Dlaczego, tata, ty jesteś taki maleńki? Czy ty jesteś mały
chłopczyk? Stary Widmar słuchał z wielką uwagą. Coś kojącego było w tym dziwnym
opowiadaniu. "Mój Boże - myślał jednocześnie - gdyby taki nastrój panował i
między nami! Dlaczego nie możemy mieć dzieci? Ach, moja najdroższa!" - Nie
jestem mały chłopak, odpowiadam, jestem tylko niskiego wzrostu. - Aha, rozumiem,
to w takim razie jesteś garbaty. - Nie, odpowiadam, nie jestem garbaty.
Zwyczajnie jestem sobie niski. Zobacz, są przecie ludzie wielcy i mali. - Aha,
rozumiem, to w takim razie jesteś jamnik. - Opowiadasz mi bzdury! - rozgniewał
się Widmar raptem. Chwycił się za lewy bok i harczał. - Serce mi zaraz pęknie. -
Ech, to są takie głupstwa - zgodził się krawiec szeptem. Był zawstydzony jak
wtedy, gdy się przyznał, że ma trzydzieści osiem lat. - Ale serce to nic nie
znaczy - rzekł Widmar i wstał ciężko i niezgrabnie. Doskonała myśl przyszła mu
do głowy. "Boruch? pomyślał, to dobrze wiedzieć". - Gold - zaczął - za dolary
można wychować syna na inżyniera - i zamilkł groźny, a zarazem kuszący. Jego
piękne, o ciemnych błyskach oczy ześliznęły się po postaci krawca. Abraham Gold
stanął obok niego. "Skąd on ma na sobie tyle puchu? - pomyślał Widmar przelotnie
- cała pierzyna!" Widać było, że krawiec walczy z czymś w duszy. Po chwili z
jego zaczerwienionego oka wypłynęło kilka łez mętnych i brudnych, które pociekły
wzdłuż nosa. Drugie oko pozostało jednak czyste i spokojne. Abraham Gold szeroko
rozwarł usta chcąc coś wypowiedzieć. Stary Widmar nie dosłyszał. - Co? - i
schylił się do jego warg. Znowu nie dosłyszał. - Co? - powtórzył i przysunął
twarz zupełnie blisko. Wtedy uczuł taki zawrót głowy, że aż się zachwiał na
nogach. Z ust krawca powiało na niego potwornym chłodem i smrodem. Nie był to
żaden wentylator. Jego drugie porównanie było prawdopodobniejsze! Zionęło na
niego trupiarnią! Wówczas po raz pierwszy od nie wiedzieć ilu godzin zapomniał
Widmar o swym nieszczęściu i spojrzał na krawca z dobrotliwym zaciekawieniem,
prawie ze współczuciem. Podobnych wzruszeń doznawał na pogrzebach. - Spotkamy
się jutro - wyrzekł Gold z wysiłkiem. - Powiem panu jutro... - Niech mi pan tym
zwlekaniem nie zawraca głowy! - krzyknął Widmar. - Nie dam się nabierać jak
głupi! - Walnął pięścią w stół. Wicher, taki sam jak on pasjonat, wleciał z
hałasem i skowytem na taras, przewrócił w kącie czerwony parasol i prawie rzucił
rozmawiających sobie w objęcia. W tej samej chwili ze stolika zleciała szklanka,
którą Widmar strącił pięścią. W tej samej chwili przeszła obok jakaś pani i
powiedziała od niechcenia, jak gdyby do siebie. - A cóż porabiają w domu młode
kobiety? Wielki, czerwony parasol parł na nich jak żywy. Wreszcie upadł między
nimi zasłaniając sobą kawiarnię. Nastąpiła cisza. "Miałem halucynacje", pomyślał
Widmar i z trwogą popatrzył na plecy znikającej pani. - Jutro o tej samej porze
- powiedział i oddalił się nie podając krawcowi ręki. Nie chciał dotknąć tego
rozkładającego się żywcem starca. Poza tym kto wie, czy starzec nie szydzi z
niego i nie pogardza nim w duszy. Gdyby tak było w istocie, nie darowałby sobie
tej sprawy nigdy. Fala podejrzliwości, wprost jakaś mania prześladowcza,
ogarnęła go na nowo. Obejrzał się w drzwiach. Ohydny, na wpół martwy krawiec
stał nad stłuczoną szklanką pośrodku kawiarni i rozmawiał z kelnerem. Wyglądał
na zawstydzonego i bardzo nieszczęśliwego. Widmar otarł twarz chustką i wypadł z
kawiarni na ulicę. "Taka podłość! Taka podłość!" myślał. Dławił się od wyrzutów
sumienia. Wzdłuż prawej ręki biegały mrówki, może dlatego, że przy powitaniu
podał ją krawcowi. Schował więc rękę do kieszeni i mknął po ulicy jak wicher.
Potrącał przechodniów, nie przepraszał, nie zatrzymując się pędził dalej coraz
prędzej. "Taka podłość, taka podłość! - myślał o sobie. - Nigdy nie
przypuszczałem, że miłość i podłość to jedno i to samo." Przed oczami wciąż
jeszcze miał obraz złośliwej pani, która przeszła obok niego w kawiarni. "Cóż to
za głupstwo ona powiedziała? Czy to może wysyczał wiatr?" Niepokój i uczucie,
które znał na pamięć, uczucie, którego był niewolnikiem - owładnęły nim nagle i
zasłoniły sobą cały świat. Ulica była pokryta żałobnym welonem, słońce huśtało
się nad domami jak czarna piłka, każdy mężczyzna, którego spotykał, był zdrajcą
i trupem, każda kobieta była fantastycznym kwiatem i - prostytutką. - Byle
prędzej być w domu! - mamrotał jak obłąkany. Wicher pchał go z tyłu niczym siła
diabelska, pchająca ku przeznaczeniu. Nagle na rogu zobaczył kobietę w
czerwonej, prążkowanej czapeczce i z czerwonym wąskim szalem łopoczącym przy
szyi. Stanął jak wryty. - To niemożliwe! - jęknął. Przeraził się jej jak
piekielnej zjawy. Wszystko przed jego oczami zamigotało z szaloną szybkością, i
drzewo, o które się oparł, raptem samo zaczęło walić się na chodnik. Kobieta w
czerwonej czapeczce i szalu szła w jego stronę. Patrzył na czerwień, okrywającą
jej głowę i szyję, jak byk zmęczony i rozwścieczony do ostateczności. Kobieta,
która szła naprzeciw, nie była sama! Obok niej szedł jakiś pan w jasnych
spodniach i granatowej marynarce. Wtedy mgła i ciemność otoczyły wszystko i na
zawsze i Widmar zamiast czapeczki i szala ujrzał czerwoną kałużę krwi. Zbolałe
serce gotowe było wyskoczyć na jezdnię, po głowie ktoś walił z całej siły
pięściami... "Jestem naprawdę chory", pomyślał Widmar. Zawrót głowy i atak minął
błyskawicznie: kobieta, jak się okazało, miała cienkie, karminowane usta i była
blondynką. Uśmiechnął się niedobrym, niejasnym uśmiechem i popędził dalej. Rękę
wciąż trzymał w kieszeni, jak gdyby mógł schować do kieszeni wstyd i własną
hańbę. - Jestem chory - powtórzył - trzeba się leczyć. - Coś śmiesznego i
przykrego zarazem skojarzyło się w nim ze słowami: "leczyć się", gdyż uśmiechnął
się, a twarz miał złą i rozbawioną jednocześnie. Lecz koło swego domu opanował
się zupełnie i wszedł na ganek pewnym, twardym krokiem. Żonę zastał w pokoju
jadalnym. Siedziała schylona nad książką. Zauważył od razu, że książkę trzyma do
góry nogami. Przymknął oczy, aby ukryć przewrotny blask źrenic, i rzekł cicho: -
Czytasz zapewne coś zajmującego? - Nie czytam wcale - odpowiedziała. Podniosła
się z krzesła i pocałowała go w usta. - Co ci jest? Nie odpowiedział, przerażony
tym pocałunkiem. Rzucił się w bok. Pocałunek nie miał smaku. Odniósł wrażenie,
że dotknął wargami kawałka papieru. Jednak opanował dreszcz obrzydzenia i
pogłaskał żonę po wijących się, czarnych włosach. - Czy nikogo nie było? -
zapytał od niechcenia. Bał się spojrzeń na nią, aby nie zauważyć jej kłamliwych
oczu. Z ulgą usłyszał przeczącą odpowiedź, choć nie wierzył jej wcale. - Nikt? -
powtórzył - wydawało mi się, że spotkałem doktora. Nawet nie drgnęła. Oczy miała
jak zawsze matowe i spokojne i nic, absolutnie nic nie można było po nich
poznać. Wtedy stary Widmar uczuł poprzednią nieuleczalną rozpacz. Stanął obok
żony i powiedział wolno: - Czy chcesz, bym znowu mówił o tamtym... - Nie
wysłuchał nawet jej odpowiedzi. Męczący szereg ludzi, nienawistne męskie
postacie przeszły przez jego mózg i odmaszerowały w wyobraźni jak pluton widm.
Wszystkich tych mężczyzn umiał na pamięć, nienadaremnie przez całą noc odmawiał
litanię strasznych nazwisk. Czuł, że niedługo wybuchnie na głos zdradzając
wszystko: Kyrie elejson! Chryste elejson! Kyrie elejson! Rotmistrz I pułku
lekkokonnego Andrzej Rozjemczy, major sztabu generalnego Zgar-Wisowski, doktor
medycyny i szarlatanerii Kroczyński i wielu innych... Kyrie eleison! Lista
przeklętych nazwisk była nieskończenie długa. Walcząc ze wspomnieniami, które
odbijały się jak zgaga, stary Widmar powtarzał: - Rebeko, Rebeko... Widział na
tle szyby ciemny profil żony i czekał błagalnie. Jeden ruch jej ręki, jedno
poruszenie głowy wystarczyłoby, aby całe armie uwodzicieli świata zniknęły w
niepamięci. Ale żona jego tego ruchu nie zrobiła i Widmar postanowił szybko:
"Nie, nie. Nic jej na razie nie powiem". Pomimo zdenerwowania był znowu ostrożny
i wyrachowany, bo jedynie w chwilach umiarkowanej miłości tracił głowę, gdy zaś
miłość dochodziła do zenitu i łączyła się tam z podłością, odzyskiwał pewność
siebie. "Nie powiem jej nic i pokażę, gdzie prawda." - Jestem od paru dni bardzo
zmęczony, nie powinnaś się na mnie gniewać - rzekł nieszczerze. - Ależ ja się na
ciebie nie gniewam - i spokojnie zasuwała firanki na oknach. Patrząc na jej
ramiona piękne aż do bólu, Widmar powtarzał bez sensu: - Rebeko, Rebeko... -
Oddałby wszystko, aby się dowiedzieć, co myśli w tej chwili ta dziwna kobieta.
Mieszkał z nią przez dwa lata pod jednym dachem i dopiero teraz przekonał się,
że nic o niej nie wie. - Rebeko!... A gdy jęczał w ten sposób, patrząc z trwogą
na ukochaną linię ramion, nie przypuszczał nawet, że mniej więcej tak samo
wykrzykuje w duchu doktor Tamten, szybkimi krokami zbliżający się do ich domu.
Jednak było właśnie tak. Z tą tylko różnicą, że doktor to imię powtarzał z
wesołą beztroską, a czasem z odcieniem złośliwości: - Rebeko, Rebeko! - i
pogwizdywał przy tym w sposób nader lekkomyślny. Zbliżał się do ich domu
wielkimi, zwinnymi krokami. Zdawało się, że się toczy po chodniku uperfumowany i
rozradowany. Czarna głowa chirurga Tamtena była rozwichrzona przez upalny wiatr.
Wiatr igrał z jego rozpiętą granatową marynarką, zachodzące słońce błyszczało
żałobnie na lakierkach chirurga Tamtena i stygło dużą kroplą krwi na perle jego
krawata. Chirurg Tamten miał pod pachą kapelusz i laskę, a w tylnej kieszeni -
zawsze nabity browning. Szedł, dziwnie podskakując, jak gdyby tańcząc, po
kociemu schylając i prostując grzbiet. Miał przepiękne, żółtawe oczy i gdy
mimochodem darzył wzrokiem spotkane kobiety, zdawało się, że rzuca w nie
garściami kwitnącego mleczu. Gwizdał przy tym rytmicznie murzyńską piosenkę, a w
duchu dorabiał do niej własne słowa: "Rebeko, Rebeko, cóż na nas czeka?"
Przeszedł obok kawiarni, nagle zawrócił i wszedł do niej, pozostawiając za sobą
otwarte na oścież drzwi, które wicher zamknął natychmiast z hałasem jakby
wystrzału. Widocznie gdzieś w głębi chirurg był bardzo zdenerwowany, gdyż przy
tym ostrym, choć niewinnym grzmocie odruchowo chwycił ręką za tylną kieszeń
spodni. Lecz po chwili wyprostował się beztroski i głupkowato uśmiechnięty,
kelner zbliżył się do niego z poufałością dobrego znajomego i chirurg obdarzył
go pięknym, żółtawym spojrzeniem. - Koniak i wodę sodową - rzekł i nagle udał
zdziwienie. Pośrodku tarasu, w wąskim przejściu między stolikami klęczał
brzydki, wstrętny staruszek i zbierał z liliowego chodnika kawałki stłuczonej
szklanki. Starszy kelner, Piotr, pochylony nad nim uśmiechał się chłodno i
nieżyczliwie. - Daję panu raz jeszcze słowo, że to nie ja stłukłem - słyszał
doktor Tamten usprawiedliwianie się staruszka - nie ja to zrobiłem, ale mogę
przez grzeczność pomóc panu pozbierać. - Idź pan stąd lepiej, idź pan - mruczał
starszy kelner i wreszcie, widocznie zniecierpliwiony do reszty, chwycił
staruszka za łokieć i przemocą postawił na nogi. Wtedy chirurg poznał krawca
Golda. - Co pan tu robi? - zapytał. Wicher przebiegł wzdłuż tarasu, blacha
zagrzmiała i zaskowyczała żałośnie, kelner przyniósł chirurgowi Tamtenowi koniak
i wodę, chirurg wypił od razu pół syfonu i zapytał powtórnie: - Co pan tu robi?
Ale pomiędzy nim a starym krawcem stał obecnie kelner w białej kurtce. - Nie
pana pytam - podniósł rękę chirurg. - Gdzie się podział ten krawiec? Jednak był
to jeszcze ten sam kelner, który w odpowiedzi uśmiechnął się słodko i
pobłażliwie: - Pan doktor mówi o krawcu? - W głosie kelnera zabrzmiało uprzejme
zgorszenie. - Krawiec stłukł szklankę i nie ma czym za nią zapłacić. Chirurg
nacisnął na kurek syfonu, woda trysnęła syczącą smugą, chirurg spojrzał na
butelkę z żółtym koniakiem zadowolony i rozradowany, potem spojrzał przez okno
na ulicę umierającą w słońcu i przypomniał sobie znowu ulubioną piosenkę:
"Rebeko, Rebeko, cóż na nas czeka?!" Przy stoliku obok siedział człowiek,
któremu chirurg miał operować wyrostek robaczkowy. Człowiek widocznie umierał z
pragnienia i gorąca, pił szklankami wodę sodową i jadł agrest. Chirurg mrugnął
do niego okiem, pogroził palcem wesoło i trzy razy powtórzył: - Pestki, pestki,
proszę uważać na pestki. Wszystko było jak najlepiej i nikt nadal nie
przypuszczał, że chirurg Tamten jest niespokojny i pełen najgorszych przeczuć.
Nawet wówczas, gdy tak głupio nastraszył go krawiec Gold, niczym nie zdradził
istotnego stanu swej duszy. Podniósł się tylko z miejsca i spojrzał w ślad za
uciekającym krawcem swymi żółtymi jak koniak oczami. Chirurg pił trzeci
kieliszek. Już w mocnej głowie szumiała miłość, na dnie zaś każdego następnego
kieliszka leżała naga kochana kobieta. Wszystkie były podobne do siebie, miały
czarne włosy i ciemne bizantyjskie twarze. I każdą z nich chirurg nazywał tym
samym imieniem. Potem uczuł, że czas nagli, że trzeba iść, i chirurg Tamten
porywczym ruchem wziął z sąsiedniego krzesła kapelusz i laskę. Tym ruchem
prawdopodobnie wypłoszył kogoś, gdyż wówczas coś ciemnego, jak gdyby cień jakiś
lub nietoperz, prześliznęło się obok z przykrym szelestem. Chirurg obejrzał się
szybko. - A, to pan? Co pan tu robi? - zapytał krawca Golda. Starzec zastygł na
miejscu, jakby przyłapany na gorącym uczynku. Po chwili wyszeptał: - Pozdrawiam
pana doktora. Sposób wyrażania się starca był chirurgowi dobrze znany jeszcze ze
szpitala. Zaśmiał się. - Zuch z pana, trzyma się pan dobrze. Jakże tam żebra? -
i natychmiast w fachowym umyśle lekarza powstał obraz sali operacyjnej, pośrodku
której leżał na stole uśpiony Gold. Resekcja. Trzy dolne żebra. Dreny. Szok
pooperacyjny do czterdziestu stopni. Poza tym - przebieg normalny. W duchu
chirurg zawołał: "Operacje, operacje!" To była druga rzecz na ziemi, którą
naprawdę kochał. Z lekka rozmarzony koniakiem, ukochaną kobietą i medycyną
patrzył prawie z rozczuleniem na zgarbionego staruszka, któremu uratował życie.
Ten stał tuż przy nim. Miał głowę pochyloną na piersi, głowa trzęsła się,
rzadkie, rozczochrane włosy chwiały się i kołysały jak pierze dziwacznego ptaka.
Zaledwie oddychał, ale pomimo to z ust jego wypływał smugami przykry, ciężki
zapach. Ten oddech, chłodny i smrodliwy, uderzył chirurga słodkimi
wspomnieniami. Chirurg pociągnął nosem, nie zorientował się, popatrzył na krawca
niewidzącym spojrzeniem i pomyślał zdziwiony i wzruszony: "Co to?" Odpychający,
trupi zapach przypomniał mu nagle zapomniane, młodzieńcze czasy. Chirurg
powtarzał: - Co to? - pociągnął nosem raz jeszcze i krzyknął radosny i
rozrzewniony: - Prosektorium! - Szkoda - mruczał pod nosem - szkoda... Zapomniał
o istnieniu krawca. Człowiek, któremu miał operować wyrostek robaczkowy, patrzył
na nich i podnosił brwi coraz wyżej. Było bardzo gorąco. Wiatr dusił i wywoływał
poty. Chirurg roztargnionym ruchem wyjął chustkę i wytarł sobie szyję. Ruch ten
jego był jak zawsze gwałtowny i kanciasty. Chirurgowi zrobiło się smutno i
radośnie jednocześnie. Myślał o minionych studenckich czasach, wtem nagle coś
znowu mignęło przed jego twarzą i ktoś krzyknął: - Pfe!! - Wtedy Tamten opanował
się, zapomniał o marzeniach i zdumiony do najwyższego stopnia zapytał ostro: -
Co panu jest? Krawiec, który przez cały czas tkwił koło jego stolika, zrobił
teraz krok w tył, podniósł rękę, jak gdyby chciał ukryć swą twarz przed ciosem,
i jęknął raz jeszcze. W jego załzawionych oczach odmalowała się rozpacz. Cofnął
się znowu o krok, a potem przemknął między stolikami i pobiegł w stronę drzwi.
Było to nieoczekiwane i nad wyraz przykre. Chirurg zerwał się z miejsca i
spojrzał za uciekającym krawcem swymi żółtymi jak koniak oczami. Był jak gdyby
ubawiony całą tą historią, tak przynajmniej myśleli wszyscy w kawiarni, ale nikt
nie wiedział, że w duszy myślał ponuro: "Wygląda to tak, jakby ktoś z nas dwóch
miał nieczyste sumienie". Ale potem pomyślał: "Rebeko!" i życie znowu nabrało
sensu, i natychmiast zgasły urojone strachy. Laskę i kapelusz wziął pod pachę.
Linia kochanych ramion stała się znowu dla niego wszystkim. Tak samo jak i dla
starego męża. Stary mąż Widmar patrzył na tę linię, stojąc tuż za plecami żony
we framudze okna. Oddychał znajomym zapacham ciała i w lekkim omroczeniu patrzył
na jej szyję, która w swej nierzeczywistej piękności była dlań nawet tragiczna.
Sapał. Serce znowu rozsadzało mu pierś. W skroniach i uszach tętniła krew tak
głośno, jak gdyby ktoś bębnił palcami w szybę lub szybkim, dudniącym krokiem
szedł po drewnianym chodniku. Tak było w istocie. To chirurg Tamten podskakując
i tańcząc zbliżał się do ich domu. Wystukiwał nogami takt wesołej murzyńskiej
piosenki. Gdy zaś zatrzymał się przed domem, zobaczył przez okno małżonków i
zamachał ręką. Wywijał przy tym laską jak młotkiem chirurgicznym. Żona spojrzała
na doktora zimno i nie poruszyła się z miejsca. Stary Widmar uśmiechnął się
przyjaźnie, wyszedł na jego spotkanie i sam otworzył drzwi. Chirurg Tamten
przywitał się z nim szczerze i serdecznie, a Widmar smętnie popatrzył w jego
oczy piękne i żółte. - Jak pańskie serce? - Och, lepiej o tym nie mówmy - i
Widmar przepuścił przed siebie gościa. Nad miastem sunęły cytrynowe chmury i
dziwna, krwawa mgła kłębiła się na zachodzie. Z gorącego południa mknęły kudłate
obłoki, dopędzały się wzajemnie i zlewały się nad miastem w brudną lawinę. Potem
znowu rozpraszały się, toczyły po niebie mgliste kule i znikały na zachodzie w
czerwonym dymie. Na ulicy Batorego koło pomnika wielkiego męża stanu rosły
modrzewie i jawory. Wiatr szumiał liśćmi, łamał drobne gałęzie, trząsł koronami.
Porywczy i niespodziewany zerwał czapkę z głowy policjanta i podrzucił ją w górę
niby duży, granatowy liść. Policjant pobiegł za czapką, złapał ją wreszcie koło
parkanu i włożył na głowę, przymocowując do podbródka rzemykiem. Wiatr pędził
chmury, które, ciemne i niespokojne, mknęły nad miastem coraz szybciej. Chirurg
Tamten miał zdolność do patrzenia na siebie samego w pewnych okolicznościach i
chwilach życia jako na chorego, którego ma zoperować. Wówczas spoglądał na swe
czyny z fachową obojętnością. Tegoż wieczoru, gdy wracał po jedenastej dorożką
do domu, opowiadał sobie przebieg wizyty u Widmarów z taką dokładnością, jak
gdyby spisywał anamnezę. "Wszedłem do ich żółtego salonu i zobaczyłem, że Rebeka
stoi nieruchomo we framudze okna. Miałem wrażenie, że mnie nie zauważyła. Byłem
gotów nawet pomyśleć, że gdy machałem do niej ręką z ulicy, również mnie nie
widziała". Chirurg Tamten zamyślony rozparł się na miękkim, pokrytym białym
pokrowcem siedzeniu. Wieczór był ciemny i duszny, dorożkarski koń potykał się,
wiatr dął chirurgowi w twarz. "Rebeka stała koło okna. Gdy przyjrzałem się jej z
bliska, przekonałem się po raz setny, że jest nieładna, prawie brzydka i że nie
wygląda młodo. Miała drobne zmarszczki pod ciemnoszarymi oczami i starcze fałdy
wokoło warg, wykrojonych w dziwaczny półksiężyc. Oczy jej osadzone były zbyt
blisko, co nadawało twarzy wyraz tępego skupienia i jak gdyby rozpusty. Cera
natomiast była ciemna jak na starych obrazach, ale wówczas wydała mi się po
prostu brudna. Zdumienie moje prawie nie miało granic, choć do takich jej
transformacyj jestem już do pewnego stopnia przyzwyczajony. Uczułem głód i
niechęć. Wiedziałem na pewno, że tej kobiety nie kocham wcale". W ten sposób
chirurg skrzętnie notował w pamięci każdy jej rys i każde swe najdrobniejsze
nawet uczucie. Był przekonany o prawdziwości i słuszności swych spostrzeżeń i
właśnie ta pewność była dla niego najgorsza. Stwierdził: "Jest to brzydka, stara
baba", i w tej samej chwili zmuszony był do stwierdzenia czegoś wręcz
przeciwnego: "Jest to najładniejsza kobieta, jaką znam, i kocham się w niej do
szaleństwa". Spojrzał przed siebie, zobaczył noc i czarne plecy dorożkarza,
splunął w bok i postarał się nie myśleć. Jego oczy fosforyzowały i paliły się w
ciemnościach jak oczy kota. Według własnej diagnozy był chory, ciężko i może
nieuleczalnie, chory - ponieważ taka miłość bezsprzecznie była chorobą. Pomyślał
cynicznie, że jedyną radą byłaby szczepionka przeciwmiłosna, zaczął więc
wyobrażać sobie inne kobiety, ale każda z nich znów miała bizantyjską twarz i
wszystkie były do siebie podobne. Złamany na duchu i zniechęcony do swej
wyobraźni, westchnął: - Rebeko... Kilka godzin temu wzdychał tak samo, siedząc
na kanapie razem z nią i Widmarem. Zapadł zmierzch. Raptem Widmar odezwał się: -
Spotkałem dziś jakiegoś pana w granatowej marynarce i letnich flanelowych
spodniach. Myślałem, że to pan, doktorze. Chirurg odpowiedział: - Dużo ludzi
ubiera się w ten sam sposób. - Ma się rozumieć. - Widmar zakaszlał. Potem ni
stąd, ni zowąd zadał takie pytanie: - Czy pan, panie doktorze, nie uważa, że
etyka lekarska bardzo się różni od normalnych poglądów na moralność? Chirurgowi
zrobiło się gorąco. - Różni się od ogólnie przyjętej etyki? - powtórzył. - Nie
uważam. - A ja uważam - ciągnął stary Widmar. - Lekarz zawsze okłamuje chorych.
To musi u niego potem wejść w przyzwyczajenie i w życiu prywatnym. - Co to
znaczy? - zapytał chirurg gburowato. W pokoju robiło się ciemno. Twarz kobiety
siedzącej między nimi wyglądała jak ikona. Widmar pochylił się naprzód
przestraszony przypuszczeniem: może on ją w tej chwili obejmuje? Pochylony
naprzód drgnął uradowany i uspokojony, uczuł bowiem na swym kolanie jej rękę.
Krzyknął w duchu rozpaczliwie jak umierający z rozkoszy: "Jedyna moja!" Ręka
głaskała go po kolanie i wszystkie troski i zmartwienia stopniały natychmiast.
"Przecież taka ręka nie potrafi, nie może skłamać!" pomyślał z niezrozumiałą
logiką. "Coś takiego między nimi w pewnym momencie zaszło", przypomniał sobie
potem chirurg Tamten, rozparty w dorożce. - Panie, jedź pan uważniej! - krzyczał
na dorożkarza. Było ciemno, zza rogu wyjechał samochód, koń szarpnął, latarnie
zalały na chwilę doktora rażącym światłem i doktor o mały włos nie wyleciał z
dorożki. - Uważaj! - krzyknął. - Co?! - zawołał dorożkarz, usiłując przekrzyczeć
wicher. "Wydaje mi się czasem, że ten stary czyta w mej duszy, może stąd
powstaje we mnie poczucie winy i niezasłużonego wstydu - badał sam siebie
chirurg, choć miał już dość tej sprawy. - Gdy siedzieliśmy wszyscy troje milcząc
i gdy stało się to z moim kolanem, zadał mi nagle pytanie o etyce, jakby widział
wszystko w ciemnościach nie gorzej niż w południe. To było niepokojące i byłem
już przygotowany na wiele różnych rzeczy, chciałem nawet wyznać mu wszystko. Na
szczęście to chorobliwe napięcie trwało krótko, nic się nie stało. Uczułem
tylko, że Widmar ucieszył się czymś bezgranicznie. Odgadłem nawet, że się
uśmiecha jak człowiek prawdziwie szczęśliwy, aż broda mu drgnęła od uśmiechu.
Nie było wątpliwości, że coś pomiędzy nimi zaszło w tej chwili. Ona zwróciła ku
niemu na sekundę twarz, on pochylił się naprzód. Potem wstał szybko i wówczas
"to" przestało męczyć moje kolano. Widmar zapalił światło, podszedł do nas.
Twarz miał zmienioną, przeistoczoną." Tak było w rzeczywistości i chirurg nie
mylił się. Jedno dotknięcie smagłej, ciepłej ręki wystarczyło, aby Widmar
odrodził się przynajmniej chwilowo. "Rebeko - myślał mąż - po cóż mnie tak
męczysz?" Uczuł ciężar swych lat i przepaść leżącą w różnicy ich wieku. Może to
wszystko dlatego, że jest za stary? Ale czemu w takim razie leciały na niego
młode kobiety, blondynki i brunetki, brzydkie i ładne? W rogach salonu zapaliły
się złote lampy. Widmar uprzejmie poczęstował chirurga papierosem, chirurg nie
palił i pokiwał przecząco głową. Wtedy stary Widmar wciąż jeszcze zadowolony i
szczęśliwy powiedział: - Ale ja od razu poznałem, że to nie był pan. - Co
takiego? - zaniepokoił się chirurg Tamten. - Poznałem, że ten człowiek w
granatowej marynarce i flanelowych spodniach to nie pan - powtórzył Widmar
prawie pieszczotliwie. Można było pomyśleć, że tym oświadczeniem chce zrobić
gościowi największą przyjemność. Rozmowa mężczyzn toczyła się gładko i nie
zajmująco. Kobieta milczała przez cały czas. Nikt by nawet nie spostrzegł jej
obecności, gdyby emanujący z niej erotyzm nie przypominał o jej istnieniu.
Słodkawy, mdły, kojący, był rozlany po pokoju i nie można było mu się oprzeć.
"Zupełnie jak chloroform", pomyślał chirurg rozleniwiony i senny. Stary Widmar
znowu poczęstował chirurga papierosem, chirurg powtórzył z przekąsem, że nie
pali, Widmar przeprosił i zamknął papierośnicę z trzaskiem. Patrzył przy tym
łagodnym wzrokiem przebaczającego proroka, orli nos miał naprawdę piękny.
Chirurg spojrzał mu w oczy otwarcie i życzliwie, Widmar dobrotliwie pogłaskał
brodę, a chirurg pogłaskał w kieszeni chłodny browning. Wtedy mąż pocałował żonę
w czoło, przeprosił i wyszedł. - Bardzo przepraszam - powiedział - mam dużo
spraw i muszę dziś jeszcze pracować. Stał za drzwiami przez kilka chwil i sapał.
Czy aby nie popełnił jakiegoś głupstwa? Natychmiast przez głowę w szyku prawie
bojowym przedefiladowały oddziały wstrętnych mężczyzn. Kyrie elejson! Chryste
elejson! I-go lekkokonnego pułku rotmistrz Andrzej Rozjemczy, ułan i zawadiaka,
żółtodziób, porucznik Adaś, doktor medycyny i szarlatanerii Zbigniew Kroczyński
i wielu innych, na samym zaś końcu - dyrektor Szpitala Wszystkich Świętych
chirurg Tamten... Chryste elejson! Stary Widmar pomyślał, że lista nazwisk może
przedłużyć się w nieskończoność, jeżeli nie ma kresu kobiecej wszeteczności.
Żona jego pozostała sam na sam z chirurgiem. Milczała jak i przedtem, i to
milczenie działało na niego bardziej podniecająco niż wszystkie znane mu
perwersyjne pieszczoty. Zresztą chirurg miał wrażenie, że coś mówiła, ale to
było jeszcze w obecności męża. Wypowiedziała coś bardzo głupiego, coś, co nie
miało żadnego sensu, jeden z beznadziejnie banalnych paradoksów, w których
lubowała się i poza które nie sięgała. Powiedziała coś w rodzaju: - Najmniejszy
procent męskości posiada stuprocentowy mężczyzna - albo: - kobieta oddaje się
tylko temu, którego nie kocha. - Było to bardzo przykre i chirurg ze wstydem
spojrzał na Widmara, który widocznie przeżywał ten sam wstyd. Widmarowi i
chirurgowi zrobiło się nijako, obaj nawet zaczerwienili się, gdyż jednakowo
silnie reagowali na kobiecą głupotę. "Zresztą nic mnie to nie obchodziło",
konstatował chirurg i przytrzymywał kapelusz. Kurz zaprószył mu oczy, gdzieś
wysoko w niebie zamigotał księżyc żółty i odpychający. Doktor Tamten przetarł
oczy i wymamrotał: - Cóż to za piekielny wiatr... "Ale gdy Widmar zamknął
papierośnicę i spojrzał na mnie spode łba, przeczułem możliwość wielkiej
przykrości i w celach samoobrony sięgnąłem do kieszeni. Co zaś do mózgu kobiety,
to nie obchodzi on mnie nigdy, uważam, że kobieta ma ciekawsze organy." Rozważał
w ten sposób, chutliwy, rozpustny i, co gorsza, trochę sztuczny i nieszczery
wobec swych ideałów. Gdy zaś podjeżdżał do bramy szpitalnej, wybiegł na jego
spotkanie młody asystent, a wiatr podniósł do góry poły białego fartucha.
Chirurg Tamten postarał się nie zauważyć asystenta, snuł w pośpiechu swe myśli
dalej, aby nikt mu nie mógł przeszkodzić. "Wiedziałem na pewno, że ten człowiek
może mnie zadusić swymi rękami, choć niewątpliwie czujemy do siebie szczerą
wzajemną sympatię." Chirurg chciał jeszcze coś sobie przypomnieć, rzecz, jak mu
się wydawało, ważną i nie cierpiącą zwłoki, ale nie miał już czasu na to. Do
dorożki wskoczył asystent. Biały fartuch jego był poplamiony i śmierdział
jodoformem. Asystent rzekł: - Panie dyrektorze, u dwudziestego siódmego
temperatura trzydzieści dziewięć i sześć i symptomy zapalenia otrzewnej. Chirurg
Tamten westchnął i wypowiedział kilka słów szeptem. Asystent nie dosłyszał, czy
były to słowa pokory, czy też chirurg wyłajał kogoś pod nosem najplugawszymi
wyrazami. Lecz dyrektor szpitala Tamten już zeskakiwał z dorożki prędki i żwawy,
jak gdyby kręgosłup jego był z gumy. Skradającym się, z lekka tańczącym krokiem
wbiegł na schody przed frontowymi drzwiami, nucąc lekkomyślnie: "Rebeko, Rebeko,
cóż na nas czeka?" W tyle szedł asystent i mówił: - Taki wiatr za tydzień
wymiecie wszystkich chorych na tamten świat. Dyrektor odpowiedział w
roztargnieniu i nie przypisując znaczenia własnym słowom: - Owszem, owszem. Może
nawet zdrowym ludziom życie połamać. A gdy po upływie właśnie tygodnia
przypomniał sobie to bezsensowne powiedzenie, myśli jego pobiegły w kierunku
mistycznym i nasuwał mu się wniosek, że pewne słowa, wypowiedziane w pewnym
nastroju, nabierają znaczenia proroctwa. Chirurg Tamten zamknął za sobą drzwi i
po raz ostatni spojrzał przez szybę na żółty, drżący jak w febrze księżyc.
Asystent już podawał chirurgowi fartuch. Dyrektor Tamten pogwizdywał wesołą
murzyńską piosenkę. Dwudziestego siódmego wieźli po korytarzu na kółkach.
Siostra szorowała i myła ręce. Na ten sam żółty księżyc, zjawiający się i
znikający bez ustanku, patrzył ze swego podwórka nieszczęśliwy krawiec, Abraham
Gold. Krawiec wrócił do domu od razu po tej dziwnej przygodzie w knajpie. Z
kawiarni wyskoczył, raczej wyfrunął jak wypłoszony ptaszek, a wiatr podchwycił
go i potem pchał przez cały czas wzdłuż ulicy. Krawiec podniósł kołnierz
podartej marynarki, przerażony, że może się łatwo zaziębić, "niczym robotnik w
fabryce". "I tu, i tam gorąco, i tu, i tam przeciąg - porównywał żałośnie - o
przeziębienie bardzo łatwo, a wyzdrowieć to tylko łajdak potrafi." Myśli te,
powstające mechanicznie, nie zatrzymywały jego uwagi. Tak samo mechanicznie
powtarzał: - Cacaca, cacaca, jaki to skandal. Zmartwiony i przygnębiony wszedł
na swoje podwórze, zobaczył dzieci siedzące na ganku i powiedział: - Anielka i
Boruch, podczas takiego wiatru trzeba siedzieć w domu, bo mogą pęknąć płucka i z
gardła wtenczas wyleje się cała krew. Dziewięcioletni Boruch pomyślał na to:
"Jaki ty jesteś głupi. Ja właśnie chcę, żeby wylała się krew gardłem, żeby
zobaczyć, jak to wygląda. Zupełnie nie wiesz, co jest ciekawe". Mała Anielka zaś
zaczęła płakać: - Tata, on mnie bił przez cały czas, jak ciebie nie było. - Po
cóż ty ją bił? - jęknął krawiec. - Ja tobie ucho za to oberwę. Anielka
przyglądała się tej scenie z ciekawością, nie wiedziała sama, po co skłamała,
ale kłamstwo takie zawsze sprawiało jej przyjemność. Na podwórku u krawca Golda
rosła jarzębina, jej purpurowe grona huśtały się na gałęziach. Różnokolorowe
liście pstrą chmurą kręciły się ponad gankiem. - Chodźcie, dzieci, do pokoju! -
naglił krawiec. Można było przypuścić, że boi się, aby wiatr nie porwał go razem
z dziećmi i liśćmi i nie poniósł ich gdzieś poza miasto. W mieszkaniu czuć było
pleśnią i naftaliną. W jednym pokoju była kuchenka, stał stół i dwa łóżka. W
drugim była krawiecka pracownia. W tym drugim pokoju wisiały na ścianaach
obrazki z żurnalów mód, wyobrażające młodych, szykownych panów. W kącie stał
czarny manekin, na stole leżały rozprute spodnie, na dwóch krzesłach - deska do
prasowania i duże żelazko. - Czy stryj Izaak nie wracał jeszcze z elektrowni? -
spytał krawiec Gold. - Nie - odpowiedział Boruch. - Tak! - skłamała Anielka. -
Kto z was kłamie? - zapytał krawiec, zmęczony i wciąż nastraszony. - Ja! -
powiedział Boruch, a siostrzyczka spojrzała na niego rozbawiona. Rudy chłopak
wydawał się jej zawsze trochę wariatem. Miał wrodzony wstręt do kłamstwa, lecz
chętnie kłamał, jeżeli mógł tym przysłużyć się komuś. Lubił także, żeby ktoś
popełnił świństwo, aby tego kogoś ratować od hańby własnym poświęceniem. Był
bezsprzecznie dziwakiem. Niedawno otrzymał od jakiejś zamożnej pani dużego konia
na biegunacah, ale nie mógł się nim bawić, ponieważ dostawał zawrotów głowy i
spadał z tego konia na ziemię. Po takich upadkach długo nie mógł oprzytomnieć,
leżał zwykle pośrodku podwórka i krzyczał, i cały podrygiwał. W następstwie
zapomniał tabliczki mnożenia. Ojciec krzyczał, ile jest siedem razy osiem,
Boruch odpowiadał szczerze, że nie wie, i oczy jego zezowały przeraźliwie i
męcząco. Tego nieszczęsnego konia na biegunach, na którym nie mógł jeździć,
wyniósł na ulicę i ofiarował go wszystkim znajomym dzieciom. Było to wczesnym
rankiem w niedzielę czy święto, na zżółkłych, jesiennych drzewach siedziały
wrony, chodnik koło domu był usłany suchymi liśćmi. Rudy dziewięcioletni Boruch,
bełkocząc coś niezrozumiałego i tragicznego, wyniósł konia za furtkę.
Zaniepokojone wrony zleciały z drzew z krakaniem. Maleńki Boruch podniósł do
góry rudą, guzowatą głowę i spojrzał w rozsłoneczniony błękit. Potem krzyknął
głośno na całą ulicę. - Kto chce mego konia? - i postawił go pośrodku chodnika.
Wtedy z podwórka wybiegła Anielka, brudna i czarna jak kominiarz, i zawołała z
wyrzutem: - Boruch, wariat, taki koń kosztuje! Za ten koń dostaniesz sto złotych
i jeden metr szewiotu! Przybiegły z sąsiednich domów chłopaki i dziewczynki,
śmiały się z Borucha i jego konia, potem dwóch dorosłych chłopaków usiadło na
tego konia, koń zachwiał się na cienkich nóżkach, jak oszalały zahuśtał się na
biegunach i nagle zawalił się pod nimi. Wrony latały nad dzieciakami, a błękit
niebios, w który patrzał Boruch, wydawał się czarny i chłodny jak studnia.
Anielka podbiegła do jakiegoś przechodnia, starszego pana. Pan zdziwił się: -
Dlaczegoś taka brudna? Anielka skłamała zrozpaczona: - Mnie kominiarz wrzucił do
komina! Dzieciaki tymczasem wyciągały włosy z końskiego ogona, chłopcy
krzyczeli: "Huź-ha!" a wśród nich ruda, ognista głowa Borucha wyglądała jak
marchewka wyrzucona przez kogoś