Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Grange Jean-Christophe - Lontano (1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału:
LONTANO
Copyright © Editions Albin Michel - Paris 2015
Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autora: © Richard Dumas
Redakcja: Jacek Ring
Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska, Edyta Antoniak-Kiedos
ISBN: 978-83-7999-786-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej
publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im
przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale
nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz,
czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:
[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2016
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Strona 4
SPIS TREŚCI
Część pierwsza. Morvan ojciec i syn
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
Strona 5
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
Część druga. I w proch się obrócisz
55
56
57
58
59
60
61
62
Strona 6
63
64
65
66
67
68
69
70
71
72
73
74
75
76
77
78
79
80
81
82
83
84
85
86
87
88
89
90
91
92
93
94
95
96
97
98
Strona 7
99
100
101
102
106
104
105
106
107
108
109
110
111
112
113
114
115
116
117
118
119
120
121
122
123
124
125
126
127
128
129
Część trzecia. Tamten
130
131
132
Strona 8
133
134
135
136
137
138
139
140
141
141
143
144
145
146
147
Przypisy
Strona 9
Dla Ysé i Kaïto
Strona 10
Rozpalone do białości słońce, powietrze czerwone od pyłu.
Katafalk w pełnym blasku i ponadczterdziestostopniowym upale.
Politycy, oficerowie, notable czy szefowie przedsiębiorstw podchodzili
kolejno, by przystanąć w skupieniu na kilka sekund, a potem oddalali się
miarowym krokiem, oślepieni słońcem w zenicie i błyskami fleszy. Z tyłu,
powstrzymywani przez żołnierzy FARDC1, przedstawiciele ludu w swych
najlepszych ubraniach machali małymi plastikowymi chorągiewkami
z herbem zmarłego.
Erwan Morvan raz po raz zadawał sobie pytanie, co tu właściwie robi.
Choć urodził się w Kongu, nic nie łączyło go z tym krajem i z tymi ludźmi.
W wieku dwóch lat wyjechał do Francji i nie zachował stąd żadnych
wspomnień. Jego ojciec, Grégoire, postanowił zabrać go na pogrzeb generała
Philippe’a Sese Nseko – „starego przyjaciela” z Lubumbashi, stolicy
prowincji Katanga. Erwan zgodził się mu towarzyszyć. Po trosze
z posłuszeństwa, po trosze – powodowany dziwną ciekawością.
Znalazłszy się w drugiej grupie – wśród białych – ojciec i syn Morvanowie
czekali na swoją kolej. Baldachim osłaniający trumnę, kwiaty i purpurowe
draperie składały się na całość, która wyglądała jak loża diwy operowej.
Portret Nseko w złoconych ramach umieszczono nad trumną okrytą flagą
Demokratycznej Republiki Konga – turkusową z biegnącymi po przekątnej
pasami czerwonym na szerszym żółtym i również żółtą gwiazdą.
Karawaniarze i członkowie orkiestry ubrani byli w cynobrowe uniformy.
Klasa!
Jednak patrząc uważniej, dostrzegało się pewne niedoskonałości. Zapylone
uniformy były źle uszyte. Kolumny krzywo ustawione. Orkiestra fałszowała,
kończąc każdą frazę dzikim kwikiem. A cymbały zrobiono z pokrywek.
Ale najgorszy z tego wszystkiego był upał. Wypalał każdą żywą komórkę,
Strona 11
sprawiał, że skwierczała jak boczek na patelni.
Erwan rozluźnił krawat. Koszula oblepiała mu ciało. W ustach czuł smak
ziemi. Pod powiekami wirowały mu fioletowe kręgi. Po raz pierwszy w życiu
bał się, że zemdleje.
Stojący obok niego Grégoire – metr dziewięćdziesiąt wzrostu, sto
dwadzieścia kilo wagi, dopasowany garnitur szyty na miarę przez
Ermenegilda Zegnę – zdawał się całkowicie odporny na ten skwar.
Trzymając pod pachą wieniec pogrzebowy, podawał rękę, uśmiechał się,
powściągał łzy – grał swoją rolę bez cienia wstydu.
Erwan obserwował go w akcji – ojciec miał wygląd bretońskiego
marynarza: surowy klimat zaczerwienił jego twarz o rysach jakby ciosanych
nożem – grecki nos na głowie bawołu. Czapka kędzierzawych, siwych
włosów otaczała jego czaszkę jak odlana ze stali. Erwan był do niego
podobny, był jego mniej monumentalną i mniej groźną wersją.
– Ali Bongo, syn Omara – szepnął Grégoire, gdy do trumny zbliżał się
niski mężczyzna.
Erwan zupełnie nie znał się na afrykańskiej polityce, tyle jednak wiedział –
Omar Bongo, przez z górą czterdzieści lat prezydent Gabonu, był jednym
z najgroźniejszych przywódców państw afrykańskich, a także „niezawodnym
przyjacielem” Francji, zaopatrującym Heksagon w ropę naftową. Jego syn
Ali przejął pałeczkę.
– Ten za nim to Moïse Katumbi Chapwe, gubernator Katangi…
Erwan pomyślał, że wszyscy wyglądają tak samo – na szczęście ten był
Metysem i pojawił się w teksańskim stetsonie. Jak słyszał, Katumbi był
lokalną osobistością. Milioner, filantrop, prezes klubu piłkarskiego, był
jednym z najpopularniejszych przedstawicieli rządu Kabili.
– Richard Muyej, minister spraw wewnętrznych Demokratycznej
Republiki Konga. Bardzo groźny.
W przededniu, przy kolacji, Grégoire Morvan opowiadał o najnowszej
historii kraju. Erwan niewiele z tego zrozumiał, ale zapamiętał kilka faktów.
Po ludobójstwie w Rwandzie Tutsi ścigali milicję Hutu aż do Konga.
Wykorzystali sytuację, żeby odsunąć od władzy Mobutu i uderzyć
w Laurenta-Desiré Kabilę, prezydenta, który zwrócił się przeciwko swoim
sprzymierzeńcom, wywołując drugą wojnę w Kongu – między regularną
armią, wojskowymi Tutsi, uchodźcami Tutsi, zbuntowaną milicją,
Błękitnymi Hełmami… W roku 2001 Kabila został zamordowany, a władzę
Strona 12
przejął jego syn Joseph. Po dziesięciu latach wojna wciąż trwała na
wschodzie kraju, a Demokratyczna Republika Konga była, według
klasyfikacji ONZ, najsłabiej rozwijającym się krajem świata.
– Ten to…
Erwan już nie słuchał. Od przyjazdu odczuwał. Zapachy, kolor, upał.
Wylądowali w Kinszasie wczoraj o piątej rano. Wysiadając z samolotu,
zwrócił uwagę na barwy stopionego ołowiu i woń rozkładu o świcie.
Zanim dotarli do stolicy „autostradą” (czyli zwyczajną drogą), słońce
wstało. I nagle poczuł atmosferę całkowitej suszy, nasyconej wyziewami
cegieł i źle oczyszczonej benzyny. Niegdyś zwana Piękną, Kinszasa
wyglądała dziś jak gigantyczny, wywrócony śmietnik, w którym roiło się od
czarnych głów i tunik w żywych barwach.
W hotelu Erwan wpadł do swojego pokoju, ustawił klimatyzację na
maksymalne chłodzenie i wziął prysznic. Po kilku godzinach wytchnienia
wrócił na patelnię – aperitif i obiad nad basenem, w towarzystwie ojca.
Potem trzeba było odbyć dalszą podróż miejscowymi liniami. Kiedy jechali
na lotnisko, zaczęło padać. Pył zamienił się w maź, kolory roztopiły się
w purpurową rzekę, która zalała ulice, lśniła na dachach, chlapała mury.
„Pora deszczowa trochę się pospieszyła”, stwierdził Morvan, przybierając ton
lekarza, który rozpoznał raka.
Po czterech godzinach Lubumbashi, „stolica miedzi”, powitała ich taką
samą ulewą. Erwan miał wrażenie, że zanurzył się w płynie owodniowym
świata. A jego ojciec bez cienia ironii zakrzyknął, klepiąc go po ramieniu:
„Oto kolebka naszej rodziny, chłopcze!”. Te słowa brzmiały dziwnie, zwykle
bowiem Morvan szczycił się raczej przynależnością do bretońskiego rodu
arystokratycznego Morvan-Coätquen. W hotelu czekała ich już niemal
rutyna: aperitif, kolacja, basen. Wieczór był poświęcony Sese Nseko,
nieodżałowanemu zmarłemu. Ten człowiek kierował Coltano, kompanią
górniczą założoną przez Morvana.
Erwan obserwował. Słyszał komary smażące się na neonówkach pośród
nocy pełnej niepokojących głosów. Oświetlony staromodnie basen był pełen
suchych liści i pijawek. Erwan zdążył już zrozumieć, że w Afryce życie
białych przypominało egzystencję ropuch skrzeczących nad sadzawką.
Nazajutrz, kiedy się obudził, powietrze znów parzyło. Padła klimatyzacja.
Zdążył tylko wskoczyć w czarny garnitur i dołączyć do ojca, który czekał już,
trzymając pod pachą wieniec, jakby to było koło ratunkowe. Zamówił go
Strona 13
rano w pobliskiej kwiaciarni.
– …Kengo Buluji…
– A Kabili nie będzie?
Ojciec pokręcił głową, patrząc na niego z dezaprobatą:
– Nie słuchałeś mnie wczoraj, kiedy ci to wyjaśniałem. Kabila i Nseko nie
należą do tego samego ludu. To tak, jakby zaprosić papieża na kongres
striptizerek.
Nadeszła kolej składania zmarłemu hołdu przez białych.
– Pomóż mi – polecił Grégoire.
Podnieśli wieniec i zajęli miejsce w kondukcie. Morvan nadal
komentował, zniżając głos do szeptu. Teraz skupił się na Francuzach
i Belgach.
– Ten jest masonem. Był ministrem współpracy i …
Erwan widział tylko cętkowane albo łyse głowy, pomarszczone szyje,
krzaczaste brwi. Średni wiek między siedemdziesiątką a osiemdziesiątką.
Ociężałe słonie, które ściągnęły tu, żeby się upewnić, że biznes będzie się
dalej kręcił. Chińczycy i Hindusi zamykali ten korowód drapieżników.
Zmiana…
Kiedy byli już prawie przed trumną, olbrzymia ręka spadła na ramię
Morvana.
– Jak leci, kochanieńki?
Za nimi stał Afrykanin wzrostu jego ojca. Erwan cofnął się o krok. Śmiech
czarnego zagłuszył orkiestrę, klawiatura lśniących zębów rozdarła maskę
twarzy. Zawtórował mu głośny śmiech Grégoire’a. Dwóch starych wygów
padło sobie w ramiona.
– Tylko mi nie mów, że przemierzyłeś taki kawał drogi dla tego starego
łotra!
– W końcu jestem mu winien wdzięczność.
– Ty łajdaku! Wszyscy wiedzą, że tylko ty tu rządzisz!
– Nseko był naszym kapitanem pośród zawieruchy.
– Owszem, psem stróżującym. Pokój jego duszy. – Zwrócił przekrwione
oczy na Erwana. – Nie przedstawisz mnie?
– Mój syn, Erwan. Generał Trésor Mumbanza.
Dłoń olbrzyma ścisnęła jego rękę z siłą kruszarki.
– Cieszę się, że mogę cię poznać! – Przesunął rękę po ogolonej głowie
Erwana. – Żołnierz?
Strona 14
– Gliniarz. Lubię mieć chłodną głowę.
– Tutaj będzie ci trudno! Lepiej noś kapelusz!
I znów się roześmiał.
Mumbanza stał tyłem do słońca. Widać było tylko jego biało-czarne oczy.
Erwan pomyślał o Zaklinaczce węży Henriego Rousseau zwanego Celnikiem.
– Nasz przyjaciel dowodzi regularną armią w Katandze – wyjaśnił
Morvan. – Jest kimś w rodzaju lokalnego Pinocheta.
– Po co te pochlebstwa…
– Gdyby nie on, wojna w Kiwu ogarnęłaby już Lubumbashi.
Generał – ubrany w ciemny garnitur bez żadnych insygniów wojskowych
– wskazał trumnę i powiedział konspiracyjnym tonem:
– Wiesz, na co umarł?
– Powiedziano mi, że miał zawał.
– Ale afrykański zawał. Wyrwali mu serce!
– Kto?
– Tutsi. Hutu. Mai Mai… Wybieraj. A może nawet Banyamulenge albo
dzieci-żołnierze. Albo wy, biali, zleciliście to komuś. Kto wie?
– Gdzie to się stało?
– W jego willi. Rozpłatali mu tors piłą mechaniczną i wzięli, co chcieli.
Moim zdaniem zjedli je, zanim jeszcze znaleźli się poza terenem rezydencji.
(Mumbanza mlasnął jak parowóz, patrząc na Erwana). Tak, dzieciaku, to
prrrrawdziwa Afryka!
– Skończ z tymi wygłupami – przerwał mu Morvan. – Jeszcze go
wystraszysz.
Za ich plecami podniosła się wrzawa – blokowali przejście. Erwan szybko
złożył wieniec. Jeśli chcieli się pomodlić, musieli wrócić tu, kiedy przejdą
inni.
– Kto zajmie miejsce Nseko? – zapytał Grégoire, kierując się do namiotu,
w którym urządzono bufet.
– Głosujemy po obiedzie. Zgromadzenie ogólne!
– Masz duże szanse.
Stary kabotyn Mumbanza scenicznym gestem dał wyraz znużeniu
i westchnął.
– Nie mogę łączyć wszystkich funkcji, ale jeżeli uprzejmie mnie
poproszą… – Gwałtownie odwrócił głowę, zauważywszy kogoś w tłumie. –
Spotkamy się później. Muszę uścisnąć szpony temu i owemu.
Strona 15
Morvanowie wśliznęli się do namiotu, gdzie stały nakryte białymi
obrusami stoły. Alkohole, soki owocowe, szaszłyki wołowe, ryby smażone
w cieście… Woń grilla unosiła się pod płótnem.
– Morderstwo – szepnął Erwan, popijając ciepławy sok pomarańczowy –
to dlatego przyjechałeś?
– Skądże. Nawet o tym nie wiedziałem.
– Zbierzesz informacje?
Grégoire splunął na ziemię – w okamgnieniu przypominał sobie, jak być
Afrykaninem.
– A co mnie to obchodzi? To sprawy czarnuchów.
– A on? – zapytał Erwan, wskazując Mumbanzę.
– Zajmie miejsce Nseko. Nie jest najgorszy. To miłośnik dobrych win
i białych cipek.
Erwan nigdy nie wiedział, czy ojciec żartuje, czy mówi serio.
– Wiesz, co uratowało Francję przed tym bajzlem w Maju ’68? – podjął
Morvan, chwytając z tacy szklankę pastisa.
– Nie – skłamał Erwan.
Znał tę historię na pamięć.
Stary uniósł alkohol ku światłu słonecznemu, wdzierającemu się nieco
w głąb namiotu.
– Ricard. Kiedy Francja niemal już wpadła w łapy lewicy, Pasqua i jego
klika z SAC2 zorganizowali manifestację poparcia dla de Gaulle’a. Wszyscy
o tym wiedzą. Dwieście tysięcy ludzi na Champs-Élysées i rewolucja
zduszona w zarodku! Ale nie wszyscy wiedzą, że żeby ściągnąć
manifestantów ze wszystkich stron Francji, Korsykanin wykorzystał sieć
Ricarda. Był kiedyś przedstawicielem handlowym marki. Włączyli się
wszyscy dystrybutorzy i wynajęto autokary. Po przyjeździe do Paryża
uczestnicy manifestacji dostali darmową kolejkę, a do tego po kawałku
kiełbasy, a potem w drogę, panowie! – Wzniósł toast za wspomnienia. – Jak
Mao miał pokonać pastis we Francji?
Odstawił szklankę na inną tacę, bo nigdy nie pił alkoholu, i odpowiedział
wreszcie na pytanie, którego Erwan nie zadał:
– Powiem ci, dlaczego tu jesteśmy. – Mrugnął do niego. – Żeby
dopilnować twojego dziedzictwa.
Strona 16
CZĘŚĆ PIERWSZA
MORVAN OJCIEC I SYN
Strona 17
1
– Hollande to dureń, dupek, gość bez jaj! – klął Morvan. – Boże drogi, czy
ten kraj doczeka się kiedyś prezydenta, który ma jaja?
Trzy dni po powrocie Erwan wpadł na obiad do rodziców, w aleję de
Messine, do ich wielkiego mieszkania urządzonego przez Mobilier national.
Był to jeden z tych niedzielnych obiadów, których nie opuszczał nigdy żaden
z członków rodziny, jednak nie dlatego, że udział w nich był tak dużą
przyjemnością, ale z poczucia obowiązku.
– Nigdy nie był dość dobry, żeby kierować Partią Socjalistyczną,
a powierzają mu stery państwa? Czego się spodziewali? Francuzi to banda
kretynów, więc w pewnym sensie zasłużyli sobie na to!
Erwan westchnął. Święte oburzenie ojca było stałym elementem
niedzielnego menu, podobnie jak dania przygotowane przez jego matkę,
Maggie, z tofu i komosy.
W rzeczywistości jednak te diatryby były tylko wybuchem werbalnym, bo
stary przeszło czterdzieści lat służył władzy, jakakolwiek była, i nie
przeżywał z tego powodu wewnętrznych rozterek. Zwykł mówić: „Kornika
nie obchodzi, co jest za drzwiami”.
– Dołożyć ci taboulé? – zaproponowała Maggie, patrząc na Erwana.
– Nie, dziękuję.
Dobrze przynajmniej, że kiedy stary pomstował na rządzących, nie obrażał
matki. I dopóki jego złość nie zwracała się na problemy małżeńskie, wszyscy
byli zadowoleni. Erwan pamiętał takie czasy, kiedy Grégoire kładł na stole
spluwę, dopiero potem próbował dania, albo groził żonie, że wyrzuci ją przez
okno, jeżeli będzie się tak gapiła.
Obserwował osoby siedzące przy stole – rodzina była w komplecie.
Gaëlle, najmłodsza, dwudziestodziewięciolatka, z zapałem wymieniała SMS-
y. Młodszy z braci, trzydziestosześcioletni Loïc, przysypiał nad talerzem. Na
końcu stołu jego dzieci – pięcioletnia Milla i siedmioletni Lorenzo – siedziały
grzeczne jak aniołki. Puste krzesło czekało na Maggie, która z oddaniem
usługiwała najbliższym.
To była doskonała iluzja – godna szacunku mieszczańska rodzina przy
Strona 18
wspólnym niedzielnym obiedzie. Ale kulisy były mniej radosne. Loïc –
dawny alkoholik, a obecnie finansista milioner – uzależnił się od koki
i szukał ratunku w buddyzmie. Gaëlle marzyła o karierze aktorskiej, więc
sypiała, z kim popadło, żeby „wyrobić sobie pozycję na rynku”. Co do
Maggie, dawniej hipiski, potem nadopiekuńczej matki, to przez całe życie
zbierała razy od męża, nigdy się nie skarżąc ani nie decydując się na rozwód.
– A gdzie to pobudzenie gospodarki kraju? – perorował Morvan, nie
tykając jedzenia. – Gdzie te elektryzujące posunięcia? Słowa, zawsze tylko
słowa, żadnych konkretów! Wszyscy składają obietnice, wszyscy łżą i robią
głupoty.
Erwan kiwał głową, mając nadzieję, że po tej tyradzie przyjdzie czas na
deser. Morvan był kluczową postacią tego zgromadzenia.
Sześćdziesięciosiedmioletni olbrzym o sile byka i żelaznym zdrowiu
w kręgach wtajemniczonych długo uważany był za pierwszego glinę Francji.
A zarazem za najbardziej dyskretnego.
Samouk, żarliwy lewicowiec, po wydarzeniach roku ’68 został „zesłany”
do Afryki. Wydawało się, że jego kariera została przedwcześnie złamana, ale
w Zairze aresztował sam, niemal nieuzbrojony, seryjnego zabójcę, który nosił
przydomek Człowiek Gwóźdź i atakował białą społeczność górniczego
miasta Katangi. Morvan wrócił do Francji jako bohater. Za Giscarda piął się
po szczeblach kariery, triumfował za Mitterranda. Jako komisarz w „36”,
dyskretnie kierował tajnymi misjami dla Wujaszka, stopniowo zyskując
status nietykalnego. „Nie mam przyjaciół ani stosunków, mawiał, mam akta”.
Erwan nigdy nie przeprowadził prywatnego śledztwa, żeby dowiedzieć się
więcej o pracy ojca, ale nie robił sobie złudzeń co do jego tajnych działań.
Morvan zabijał, kradł, knuł, szpiegował, szantażował – zawsze dla dobra
republiki. I to odróżniało go od pospolitego łotra.
Mianowany prefektem bez przydziału do regionu, za czasów Chiraca
kontynuował wcześniejszą aktywność gdzieś w gmachu na placu Beauvau.
Nie wymienia się zwycięskiej ekipy. Sarkozy go zatrzymał, a choć Morvan
dawno osiągnął wiek emerytalny, pracował dalej za Hollande’a, tym razem
w roli doradcy w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Nie figurował
w strukturze instytucji. Od dawna nazywany Pasqua lewicy, dziś
przypominał jedną z tych spoczywających pod ziemią bomb, których lepiej
nie dotykać, bo mogą eksplodować.
Nagle Erwan uświadomił sobie, że rozległ się sygnał alarmowy:
Strona 19
– Do kurwy nędzy, i ty nazywasz to jedzeniem?
Lodowaty pot spłynął mu po karku. Obelgi ojca błyskawicznie przenosiły
go w lata dzieciństwa. Już drżał. Serce skoczyło mu do gardła.
– Tato, zamknij się!
Morvan warczał coś pod nosem. Erwan popatrzył na twarze innych – nikt
nie zwrócił uwagi na słowa ojca. Loïc drzemał, Gaëlle wciąż coś pisała,
dzieciaki wsadziły nosy w talerze. Nawet Maggie nadal usługiwała rodzinie,
obojętna na złorzeczenia męża.
– Mogłabyś na chwilę odłożyć ten telefon – rzucił patriarcha, zwracając się
do Gaëlle. – Siedzimy przy stole.
Młoda kobieta nawet nie uniosła głowy. Z profilu wyglądała jak dobra
uczennica. Miała jasne, niemal białe włosy, owalną twarz, wydatne kości
policzkowe, zjawiskowo bladą cerę. Tak jak Loïc, odziedziczyła urodę po
matce. Ubierała się w markową, piekielnie drogą odzież, ale nosiła ją
niedbale, ze swobodą i nonszalancją, które podkreślały, że gwiżdże na
wszystko.
– Ejże, mówię do ciebie!
– Co?
– Mogłabyś uszanować tę chwilę, którą spędzamy razem i …
– To w sprawie pracy.
– W niedzielę?
– Nie masz pojęcia o tym, co robię.
– Na pewno mam większe doświadczenie w show-biznesie!
Wzgardliwie powtórzyła staromodne słowo.
– „Show-biznes”…
– Ci wszyscy aktorzy i producenci to banda pieprzonych zboczeńców
seksualnych i …
– Kochanie, nie przy dzieciach!
Oburzona Maggie szczoteczką zbierała okruchy z obrusu.
– Nie jestem już głodna – mruknęła Gaëlle, odsuwając krzesło.
– Siedź!
Wstała, ignorując go. Nie miała czego się bać – Morvan nigdy nie podniósł
ręki na dzieciaki. Obelgi i razy spadały wyłącznie na ich matkę.
– Gaëlle, uprzedzam, że jeśli…
Pokazała mu środkowy palec i wyszła. Loïc przymknął oczy i śmiał się
bezgłośnie, jakby stał za przyciemnianą szybą. Maggie wróciła do kuchni.
Strona 20
Wciąż milczące dzieci wydawały się zaintrygowane grą zagadkowych
gestów.
Erwan zacisnął palce na oparciach krzesła. Nic się nie zmieniło – znowu
tylko on wzmógł czujność, on jeden obserwował i szykował się do reakcji za
wszystkich. Zawsze gotów interweniować, walczyć ze złymi mocami we
własnej rodzinie. Był Cerberem, psem Piekieł.
Jakby na potwierdzenie, Morvan rozkazał:
– Erwan, do mojego gabinetu.