4224
Szczegóły |
Tytuł |
4224 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4224 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4224 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4224 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Roger Zelazny, Fred Saberhagen
Czarny Tron
(prze�o�y� Marian Baranowski)
I
S�ysza� jej �piew rozchodz�cy si� gdzie� ponad morzem.
Szed� w�szaro�ci ciep�ego poranka poprzez mg��, kt�ra otacza�a go ca�unem lepkiej bieli, jaskrawej jak �nieg i�wyciszaj�cej niczym gruba zas�ona. Porusza� si� ostro�nie. Nie rozr�nia� s��w, kt�re dociera�y z�daleka do jego �wiadomo�ci. Co� jakby pl�sa�o wok� niego. Stara� si� omija� przeszkody, przecinaj�c zaro�la za szko��, niezwyk�ym miejscem, kt�re kiedy� by�o mu znajome i�tworzy�o tajemniczo�� maj�c� zatrzyma� jego niewykrystalizowan� dusz� na nadchodz�cy okres rozwoju. Okres ten znamionowa�a odr�bno��, przej�cie przez co� wyj�tkowego, odciskaj�cego �lad na ca�e �ycie, jak blizna albo tatua�.
To nie tylko ten g�os z�ciemno�ci dawa� poczucie ostrej rzeczywisto�ci. Sarno morze te� go niepokoi�o. Nie powinno by� tak blisko, no i�nie w�tym kierunku. Chyba nie? Nie.
Musi by� gdzie� blisko. Ta pie�� przeszywa�a go i�pulsowa�a w��y�ach. Wok� panowa� mi�kki, ciep�y, s�onawy dzie�.
Poczu� delikatne dotkni�cie ga��zi na plecach i�wilgotne poca�unki li�ci. Wycofa� si� spo�r�d drzew, potkn�� i�powsta�, w�Londynie mg�a jest na porz�dku dziennym. Nawet dziecko z�Ameryki �atwo sobie daje z�ni� rad�. Przyzwyczaja si�, przestaje si� jej ba�, rozr�nia rozmyte kszta�ty, nabiera umiej�tno�ci st�pania po �liskich chodnikach i�wyczuwa st�umione odg�osy otaczaj�cego �wiata.
Porusza� si� na p� przytomnie, d���c do �r�d�a �piewu - poszukiwanie to mog�o si� zacz�� jeszcze przed przebudzeniem. Faktycznie wydawa�o si�, �e to wszystko jest dalszym ci�giem niezwyk�ego snu.
Pami�ta� przecie�, jak wsta�, ubiera� si�, wychodzi�. By�o to tylko prawie interludium. Obecny stan trwa� jeszcze wcze�niej.
Co� jest na brzegu... Pla�a? Brzeg. Co za r�nica. Musi doj�� i�odnale��. Wiedzia�, �e tam b�dzie. S�ysza� �piew po obu stronach snu. Przemawia� do niego, prowadzi� go...
Szed� dalej. Ubranie stawa�o si� coraz bardziej mokre, zaczyna�o klei� si� do cia�a, buty przemaka�y. Droga schodzi�a w�d�, drzewa oddala�y si�, ale jeszcze przebija�y przez mg�� i�gdzie� s�ycha� by�o dzwon - na granicy �wiadomo�ci stanowi� rzeczywisty kontrapunkt dla nieziemskiej, ulotnej pie�ni. Zszed� w�d� i�od razu poczu� zapach morza. Przyspieszy� kroku. Ju� blisko, blisko...
Droga gwa�townie pi�a si� do g�ry. Us�ysza� krzyki mew, kt�rych ciemne kszta�ty przesuwa�y si� po otaczaj�cej go bieli. Poczu� delikatny powiew wiatru, kt�ry przyni�s� jeszcze silniejszy zapach morza.
Rozszerzaj�ca si� droga nie by�a ju� tak stroma. Nagle sta�a si� piaszczysta. Pod stopami chrz�ci�y te� ma�e, okr�g�e kamyki, kt�re odskakiwa�y na boki przy ka�dym kroku. Us�ysza� szum morza. Mewy wci�� si� przekrzykiwa�y. Odg�osy dzwonu powoli cich�y.
�piew, nieco g�o�niejszy ni� na pocz�tku, zdawa� si� mimo wszystko bli�szy. Pod��a� w�jego kierunku, skr�ci� w�lewo, przeszed� ko�o przycupni�tej palmy kar�owatej, kt�ra w�a�ciwie nie powinna tu wcale rosn��.
Mg�a o�y�a. Zacz�a nap�ywa� od strony wody. Gdzieniegdzie przerzedza�a si� i�ods�ania�a piasek i�kamyki, w�innych miejscach k��by mg�y wi�y si� jak serpentyna ku ziemi albo tworzy�y groteskowe, kr�tkotrwa�e i�ulotne formy.
Podchodzi� bli�ej. Zatrzyma� si�, schyli� i�zanurzy� r�ce w�wod�. Podni�s� palec do ust i�poczu� smak soli. Woda by�a s�ona i�ciep�a, niczym krew.
Fala dosi�g�a jego st�p. Cofn�� si� i�odwr�ci�. Zacz�� i��, ale teraz wiedzia� ju� w�jakim kierunku. Szed� coraz szybciej, a� zacz�� biec.
Potkn�� si�, szybko podni�s� i�szed� dalej. Mo�e przekroczy� jak�� granic� i�zn�w by� w�krainie sn�w. S�ysza� teraz blaszany odg�os dzwonu boi, kt�ra wyznacza�a kana� gdzie� w�oddali z�prawej strony. Morze nie by�o ju� tak ciche. Stado wrzaskliwych ptak�w przemkn�o nad jego g�ow�. Na nowo rozbrzmia�y dzwony - ich odg�os dochodzi� z�ty�u. Wydawa�o si�, �e rozmawiaj� z�boj�, ich d�wi�k by� regularny, nieco ni�szy.
I zn�w �piew... Po raz pierwszy g�o�niejszy; wydawa� si� bardzo blisko.
Zauwa�y� na swej drodze co� ciemnego. Ma�y pag�rek, wzniesienie albo...
Stara� si� to omin�� i�zn�w si� potkn��. �piew umilk�. Dzwony przesta�y bi�. Spojrza� na zimne �ciany i�puste okna - z�piasku wynurzy�a si� warowna budowla, naszpikowana wie�yczkami - pos�pna, ciemna, zaczynaj�ca si� rozsypywa�.
Spada� coraz szybciej w�jej stron�...
Mg�a zawirowa�a i�opad�a. To, co wydawa�o si� odleg�e, by�o prawie w�zasi�gu r�ki. Ujrza� zamek z�piasku zbudowany na brzegu rozlewiska.
Wyci�gni�ta w�obronnym odruchu r�ka uderzy�a w��cian�. Wie�a run�a. Wrota zosta�y zniszczone.
- Nie! Wstr�ciuchu! Nie!
Zacz�a ok�ada� go ma�ymi pi�stkami po g�owie, plecach i�r�kach.
- Przepraszam - powiedzia�. - Nie chcia�em. Upad�em. Pomog� ci. Odbuduj� wszystko tak, jak by�o.
-Oj!
Przesta�a go bi�. Podni�s� si� i�zacz�� si� jej przygl�da�.
Mia�a bardzo szare oczy i�ciemne w�osy opadaj�ce w�nie�adzie na czo�o. Jej d�onie by�y delikatne. Niebieska sp�dniczka i�bia�a bluzka zabrudzone by�y piaskiem, zapa�kane, a�d� sp�dniczki ca�y przemoczony. Jej usta dygota�y ze z�o�ci. Szybko przenosi�a wzrok to na niego, to na zamek. Nie uroni�a jednak �adnej �zy.
- Przepraszam - powt�rzy�.
Odwr�ci�a si� od niego, w�chwil� p�niej wykona�a gwa�towny ruch bos� stop� i�zburzy�a kolejn� �cian� oraz kolejn� wie�yczk�.
- Przesta�! - krzykn��, staraj�c si� j� powstrzyma�. -St�j. Nie r�b tego!
- Nie! - powiedzia�a, nie przestaj�c burzy� wie�yczek. Chwyci� j� za r�k�, ale zdo�a�a si� wyswobodzi�. Nie przestawa�a kopa� i�tratowa� zamku.
- Przesta�, prosz�... - powt�rzy�.
- Dlaczego burzysz zamek tego ch�opca? - us�yszeli g�os, kt�ry nale�a� do kogo� stoj�cego z�ty�u.
Odwr�cili si�, �eby zobaczy� tego kogo�, kto wy�oni� si� z�mg�y.
- Kim jeste�? - spytali prawie jednocze�nie.
- Edgar - odrzek�.
- To ja mam tak na imi� - powiedzia� pierwszy z�ch�opc�w, wpatruj�c si� w�nieznajomego.
Przybysz znieruchomia�. Ch�opcy przygl�dali si� sobie badawczo. Byli bardzo do siebie podobni. Kolor w�os�w, oczy, karnacja sk�ry, uk�ad twarzy zdawa�y si� identyczne. Mieli takie same mundurki szkolne, barw� g�osu, ruchy, wzrost.
Dziewczynka przesta�a demolowa� sw�j zamek i�z�niedowierzaniem kr�ci�a g�ow�.
- Jestem Annie - powiedzia�a �agodnym g�osem. -Wygl�dacie jak bracia albo co� w�tym rodzaju.
- To prawda - potwierdzi� przybysz.
- Czemu niszczy�a� jego zamek? - zapyta� drugi Edgar.
- To jest m�j zamek i�on go zburzy� - powiedzia�a. Edgar Drugi u�miechn�� si� do Edgara Pierwszego, kt�ry skin�� g�ow� i�wzruszy� ramionami.
- Ju� dobrze, a�mo�e odbudujemy wszystko razem? - spyta� drugi z�ch�opc�w. - Za�o�� si�, �e wyjdzie nam to jeszcze lepiej ni� by�o, Annie. U�miechn�a si�.
- w�porz�dku - odpar�a. - Bierzmy si� do roboty. Wszyscy ukl�kli na piasku wok� zburzonego zamku. Annie wzi�a kawa�ek patyka i�zacz�a wytycza� zarysy nowej budowli.
- G��wna wie�a b�dzie tutaj - zacz�a. - Chc�, �eby by�o du�o baszt.
Przez chwil� pracowali w�milczeniu. Obaj ch�opcy zdj�li buty.
- Edgar...? - zapyta�a.
- S�ucham? - odpowiedzieli obaj ch�opcy. Wszyscy wybuchn�li �miechem.
- Trzeba znale�� jaki� spos�b na to, aby was rozr�nia� - zwr�ci�a si� do pierwszego.
- Allan - odrzek�. - Jestem Edgar Allan.
- Ja jestem Perry, Edgar Perry - odpowiedzia� drugi. Ch�opcy zn�w spojrzeli na siebie.
- Nigdy ci� tu przedtem nie widzia�em - stwierdzi� Perry. - Jeste� przyjezdny?
- Chodz� do szko�y - odpar� Allan, wskazuj�c g�ow� w�stron� urwiska, sk�d przyszed�.
- Do jakiej szko�y? - spyta� Perry.
- Manor House School.
Perry zmarszczy� czo�o i�pokr�ci� g�ow�.
- Nie znam tej szko�y - powiedzia�. - W�a�ciwie nie wiem nic o�tej okolicy. Moja szko�a te� nazywa si� Manor, ale nie pami�tam ci� stamt�d. Prawd� m�wi�c, zrobi�em sobie ma�y spacer.
Spojrza� na Annie. Odwr�ci�a g�ow� w�stron� wzg�rza, o�kt�rym m�wi� Allan, jakby dopiero teraz zobaczy�a je pierwszy raz.
- Czy ty znasz t� szko��? - zwr�ci� si� do niej.
- Nie znam �adnej z�tych szk� - odpowiedzia�a. -Ale to jest moja okolica, to znaczy czuj� si� tu, jak u�siebie.
- Ciekawe, �e oboje macie ameryka�ski akcent - stwierdzi� Allan.
Spojrzeli na siebie.
- Co w�tym dziwnego? - powiedzia�a Annie. - Ty te�.
- Gdzie mieszkasz? - spyta� nagle Perry.
- Charleston - odpowiedzia�a. Przest�powa� z�nogi na nog�.
- Jest w�tym wszystkim co� niezwyk�ego - powiedzia�. - Mia�em rano sen, zanim tu przyszed�em, zanim si� tu znalaz�em...
- Ja te�. -I ja.
- ...jakbym ju� wcze�niej tu by� z�kim�: z�wami.
- Tak, ja te�.
- Ja tak�e.
- My�l�, �e ju� nie �ni�.
- No, nie.
- Chocia� jest to dziwne - powiedzia� Allan. - Jakby prawdziwe, rzeczywiste, ale w�jaki� szczeg�lny spos�b.
- Co masz na my�li? - spyta� Perry.
- W�� r�ce do wody - powiedzia� drugi ch�opiec. Perry schyli� si� i�dotkn�� wody.
- i�co?
- Woda morska nigdy nie jest taka ciep�a - odpowiedzia� Allan.
- Woda w�tym rozlewisku podgrza�a si�.
- Ale w�samym morzu jest to samo - doda� Allan. - Pr�bowa�em ju� wcze�niej.
Perry wsta�, odwr�ci� si� i�zacz�� biec w�stron� wody. Allan spojrza� na Annie, kt�ra si� roze�mia�a. Nagle oboje pobiegli za nim.
Wkr�tce wszyscy chlapali si� w�morzu, polewali wod�, �miali rado�nie.
- Masz racj�! - krzycza� Perry. - Nigdy nie by�a taka ciep�a! Czemu tak jest?
Allan wzruszy� ramionami.
- Mo�e gdzie� bardzo mocno �wieci s�o�ce, gdzie� daleko st�d, czego nie wida�. P�niej fale przynosz� ciep�� wod�...
- Chyba to nie tak. Mo�e to pr�d, jakby rzeka w�morzu.
- Woda jest ciep�a, bo ja tak chcia�am - przerwa�a Annie. Ch�opcy spojrzeli na ni�, a�ona si� roze�mia�a.
- Uwa�acie, �e to nie sen - powiedzia�a. - Bo to nie jest wasz sen, tylko m�j. Wy pami�tacie, jak wstali�cie rano, a�ja nie. To jest m�j sen i�m�j teren.
- Ale ja jestem naprawd�! Nie jestem ze snu!
- Ja te� jestem naprawd�!
- Po prostu was zaprosi�am.
Ch�opcy wybuchn�li �miechem i�ochlapali j� wod�. Za�mia�a si�.
- No, mo�e... - powiedzia�a i�te� ich opryska�a. P�niej wiele razy ich ubrania sch�y i�zn�w by�y mokre, gdy wpadali do wody, �eby pobaraszkowa� i�sprawdzi�, czy woda wci�� jest ciep�a, w�przerwach powoli wznosili nowy zamek. Ten by� o�wiele wspanialszy ni� pierwszy, na kt�ry wpad� Allan. Mia� mn�stwo strzelistych wie�, niczym ga��zie asparagusa, i�grube mury, kt�re wi�y si� po brzegu rozlewiska, w�wodzie b�yska�y ryby, ma�e kraby, muszle, kamienie i�po�amane koralowce. Polewali stworzone przez siebie dzie�o, �eby piasek nie wysech�.
Allan chwyci� zapiaszczon� d�o� Annie.
- Wymy�li�a� wspania�y zamek - powiedzia�. Zarumieni�a si�, a�Perry wzi�� jej drug� r�k�.
- Jest pi�kny - doda� Allan. - a�je�li to sen, to jeste� najlepsz� wr�k�.
Nie wiadomo jak to wszystko mo�e si� sko�czy�. Mia� dla Perry'ego wiele przyja�ni, jak dla brata, chocia� jego stosunek do Annie by� zupe�nie inny i�by� przekonany, �e Perry te� j� kocha. Otacza�a ich szaro��, a�morze by�o zielone i�per�owe od mg�y. Morze i�powietrze by�o zupe�nie bezkresne, pulsowa�o wok� nich.
- O, Bo�e! - krzykn�a Annie.
- Co si� sta�o? - zawo�ali, kieruj�c wzrok za jej przera�onym spojrzeniem.
- w�wodzie - powiedzia�a powoli. - Trup?
Mg�a rozst�pi�a si�. Co� opatulone w�k��by wodorost�w i�strz�py ubrania le�a�o na wp� zanurzone w�wodzie. Gdzieniegdzie przebija�y bia�e place napuchni�tego cia�a. M�g� to by� cz�owiek. Trudno by�o to ostatecznie stwierdzi�, gdy� szcz�tki te ko�ysa�y si� na wodzie i�przys�oni�te by�y pasemkami mg�y.
Perry wsta�.
- Mo�e to cz�owiek, a�mo�e nie - powiedzia�. Annie zakry�a twarz r�kami i�spogl�da�a przez palce. Allan wytrzeszcza� oczy zafascynowany.
- Czy naprawd� chcemy si� przekona�? - m�wi� dalej Perry. - Przecie� to mo�e by� tylko kupa wodorost�w i��mieci oraz par� �ni�tych ryb. Je�li nie p�jdziemy zobaczy�, to zawsze w�co� mo�emy uwierzy�. Wiecie, co chc� przez to powiedzie�? Chcecie powiedzie� znajomym, �e widzieli�cie trupa na pla�y? No, mogli�cie widzie�.
Mg�a zn�w zas�oni�a sw� tajemnic�.
- a�co ty o�tym s�dzisz? - spyta� go Allan.
- Wodorosty i��mieci - odpowiedzia� Perry.
- To jest cia�o - stwierdzi�a Annie. Allan roze�mia� si�.
- Nie mo�ecie oboje mie� racji - oznajmi�.
- Dlaczego nie? - spyta�a nagle Annie.
- Tak ju� jest na tym �wiecie - rzek� Allan. Allan wsta� i�zacz�� i�� przez mg�� w�stron� trupa.
- Czasami tak nie jest - us�ysza� za sob� jej s�owa. Mg�a zawirowa�a i�zn�w si� rozst�pi�a. Allanowi uda�o si� dojrze� faluj�c� mas�, kt�ra zaraz znikn�a w�wodzie o�kilka krok�w od brzegu. Wszystko mog�o si� wkr�tce wyja�ni�.
Ruszy� do przodu, ale jednocze�nie zapad�a kurtyna mg�y. Nie dawa� za wygran�. Rzuci� si� przed siebie. Za chwil� mia� poczu� wod� wiruj�c� wok� jego n�g.
- Allan... - jej g�os dochodzi� jakby z�oddali.
- Gdzie jeste�? - zawo�a� Perry, kt�ry te� wydawa� si� gdzie� daleko.
- Jeszcze chwilka - odpowiedzia�. - Jestem ju� blisko.
Zdawa�o mu si�, �e jeszcze raz zawo�ali, ale nie by� ju� w�stanie rozr�ni� s��w. Par� naprz�d. Nagle mia� wra�enie, �e idzie pod g�r�. Zn�w widzia� wok� siebie jakie� ciemne kszta�ty. Grunt pod nogami by� twardszy. Us�ysza� dziwny krzyk ptaka przelatuj�cego mu nad g�ow�. Zabrzmia�o to jak �E-te-keli-li!�.
Zacz�� biec. Potkn�� si�.
A p�niej, a�p�niej, a�p�niej...
Ujrza�em nagle co� jaskrawego, odbijaj�cego si� od piasku, uderzaj�cego we mnie i�spadaj�cego na ziemi�.
Wraca�em do fortu z�domu Legranda. Nie podejrzewa�em, �e moje �ycie ci�gle podlega�o zmianom. Nie mog� powiedzie�, �eby wcze�niej pozbawione by�o wizji, a�wr�cz przeciwnie. Tym razem nie do�wiadczy�em �adnych ostrzegawczych wra�e� czy dozna�, kt�re przewa�nie im towarzyszy�y.
Nie mog�em wiedzie�, �e z�oty �uk wzlatuj�cy z�nie wiadomo sk�d i�odbijaj�cy si� od mojej twarzy przynosi zmian� wszystkiego, co mnie dotyczy, na zawsze.
Dojrza�em go na piasku. By� wyra�nie, jednoznacznie z�oty w�zachodz�cym, pa�dziernikowym s�o�cu. Wiedzia�em, �e niekt�re chrab�szcze maj� nieco metaliczny kolor, z�otawy albo srebrzysty, i�mog� by� bardzo �adne. Ale ten... By� to nieznany gatunek, przynajmniej ja go nie zna�em. Ukl�k�em, �eby mu si� bli�ej przyjrze�. Zdumia�y mnie jego plamki, czarne plamki na grzbiecie. By�y tak u�o�one, �e nagle zda�em sobie spraw�, i� upodabniaj� go do z�otej czaszki.
Zerwa�em z�najbli�szego krzaka du�y li��, nasun��em na niego b�yszcz�cego owada, zawin��em i�w�o�y�em do kieszeni.
By�em pewien, �e zainteresuj� tym Legranda w�czasie mojej kolejnej wizyty. Je�li nie wywo�a to �adnej dysputy, bez w�tpienia przyniesie pewne domys�y.
Szed�em ci�ko po piaszczystej pla�y, raczej przygn�biony mimo tego ciekawego, popo�udniowego znaleziska. Przygl�da�em si� ciemnym chmurom gromadz�cym si� na horyzoncie, dumaj�c o�niezmierzonym bezkresie przeznaczenia, nie wiedz�c, �e zosta�o ju� okre�lone.
Z prawej strony g�ste, nieprzebyte ogromy mirtu pokrywa�y wi�kszo�� terenu. Cmentarne kwiaty, tak je nazywano. �atwo si� rozrasta�y.
Dziwne odczucie - zobaczy� sen po latach, zda� sobie spraw� z�czego� tak nag�ego, kr�tkiego, co by�o jednak cz�stk� �ycia. P�niej, w�chwili napi�cia, wszystko zostaje wyrwane, zanim zacznie si� cokolwiek rozumie�. Pozostaje, pozostaje, p�niej umyka. Tajemnica potwierdzona, ale �r�d�a zatracone. Okruch �ycia widziany tak jak �ywy, pierwszy raz w�nowym blasku, a�nast�pnie oddzielony ode mnie, bez nadziei powrotu. Co to za traf losu mo�e przynosi� realizacj� s�odkiej nadziei na przek�r wszelkim sprzeczno�ciom, a�chwil� p�niej niweczy to?
Kopn��em kamie�, s�ysza�em daleki odg�os burzy gdzie� nad wod�. Nie tylko ca�e moje spojrzenie na �ycie zmieni�o si� w�kr�tkim czasie - nie jestem tak introspektywny i�nastawiony do metafizyki, �eby mnie to wszystko bardzo nape�ni�o strachem - ale tak�e przybra�o tak� posta�, kt�ra zwiastowa� mia�a nieszcz�cia i�odebra� mi si�y, �eby si� przeciwstawi�.
Po oko�o mili droga, kt�r� szed�em, skr�ci�a bardziej w�g��b l�du i�prowadzi�a przez g�szcz zaro�li. Cienie ��czy�y si� ze sob�, poniewa� s�o�ce ju� zachodzi�o.
Zatrzyma�em si� nieco p�niej, b�d�c ju� bardziej w�g��bi wyspy. Co� mnie intrygowa�o. Przetar�em oczy i�potrz�sn��em g�ow�, ale obraz przede mn� nie zmieni� si�.
Stali dalej, powy�ej strumienia i�oko�o mili od moczar�w - wysocy w�purpurze zmierzchu, na zboczach zalesionych urwisk, gdzie, przysi�g�bym, nikogo przedtem nie widzia�em. Co� nie pasowa�o do rzeczywisto�ci, bardzo nie pasowa�o, i�nie wiedzia�em co. Mia�em w�tpliwo�ci, czy m�j wzrok mo�e zmieni� ca�� perspektyw�, i�skr�ci�em zn�w na zach�d. Wkr�tce ujrza�em �wiat�a Charleston migoc�ce nad portem, niekt�re gin�y ju�, chowaj�c si� w�gwa�townie nap�ywaj�cej mgle. Mg�a nadchodzi�a bardzo szybko i�przystan��em na chwil�, aby jej si� przygl�da�.
Miasto wygl�da�o jakby nieco inaczej ni� ostatnim razem, kiedy patrzy�em na nie z�tego miejsca, chocia� m�j umys� by� zaprz�tni�ty czym� innym, a�mg�a nachodzi�a zbyt szybko.
Mg�a zn�w przynosi�a z�pami�ci jej obraz, obraz Annie, dziecka ze snu, dziewczyny ze snu, kobiety ze snu. Annie powtarzaj�cej si� zjawy, wyimaginowanej towarzyszki zabaw z�dzieci�stwa dorastaj�cej wraz z�nim, na kt�rej istnienie liczy�em ca�y czas, przez lata - wzywa�a mnie, albo ja j�, do kr�lestwa histerycznych wizji, gdzie� nad morzem, Annie, moja droga u�uda, kr�lowa mg�y...
To wszystko. Kim wi�cej mog�aby by� - tajemniczym z�udzeniem, towarzyszk� ze sn�w, przyjaci�k�, a�mo�e nawet...?
Annie. Nierealna. Oczywi�cie. Nie r�ni�a si� niczym od mg�y, kt�r� teraz widzia�em. Albo tylko tak mi si� zdawa�o. A� do przedwczoraj, gdy ca�y m�j �wiat si� rozpad�.
Przechadza�em si� po mie�cie, pomagaj�c sobie w�ten spos�b strawi� kolacj�. Zupe�nie jak teraz, wiatr przywia� nieco mg�y znad morza poprzez wyd�u�aj�ce si� cienie. Jesienna wilgo� doskonale pasowa�a do bezmiaru w�d. Witryny sklepowe odbija�y nieco �wiat�a w�ciemno��. Cierpliwy spaniel czeka� na swego pana przed pubem. Py� skrzy� si� na drodze. Stado ptak�w przelecia�o w�stron� morza, przekrzykuj�c si� ochryple. Ogarn�� mnie niepok�j, w�chwil� p�niej us�ysza�em krzyk.
Teraz, po czasie, nie wiem, czy rzeczywi�cie co� us�ysza�em w�a�nie wtedy.
Jeszcze nie widzia�em karety. By�o to co� wi�cej, ni� tylko krzyk i�wyczucie jej obecno�ci.
W chwil� potem kareta p�dem wyjecha�a zza rogu - wysoki, czarny pojazd, uginaj�ce si� resory, konie w�uprz�y; smag�y wo�nica zmaga� si� z�lejcami, a�uk�ad jego warg �wiadczy� o�zaci�to�ci. Przechyli�a si� niebezpiecznie, wyprostowa�a i�pomkn�a dalej, przeje�d�aj�c obok mnie i�wzniecaj�c tumany kurzu. Zobaczy�em twarz Annie przy oknie. Nasze spojrzenia spotka�y si� na kr�tko, us�ysza�em zn�w jej wo�anie, chocia� nie by�em przekonany, czy jej usta wykona�y jakikolwiek ruch albo czy kt�ry� z�przechodni�w w�og�le co� dos�ysza�.
- Annie! - krzykn��em i�wtedy poczu�em jej blisko��, ale zaraz odjecha�a ulic� w�stron� morza.
Odwr�ci�em si� i�zacz��em biec. Pies zaszczeka� kilka razy. Kto� wo�a� za mn�, ale niczego nie zrozumia�em. P�niej dochodzi� do mnie jego �miech. Pow�z terkota�, a�ja pozostawa�em coraz dalej, biegn�c poprzez kurz.
Zacz��em kaszle�, zanim dotar�em do rogu, a�moje oczy pe�ne by�y piasku. Zszed�em na skraj drogi, gdy ju� kareta odjecha�a, i�zwolni�em kroku. Szed�em wolniej, bardziej staraj�c si� nie zgubi� �ladu, ni� j� dogoni�. Widzia�em j� jaki� czas w�oddali; przyspieszy�em, gdy kurz opad�.
Gdy skr�ci�a, zn�w ruszy�em biegiem do tamtego rogu i�uda�o mi si� j� zobaczy�.
Wydawa�o mi si�, �e s�ysz� Annie:
- Eddie, pom� mi. Boj� si�, �e dali mi jaki� narkotyk. Jestem przekonana, �e grozi mi co� z�ego.
Rzuci�em si� w�pogo�, tym razem w�d�. Pow�z najwyra�niej zmierza� do portu, a�w�a�ciwie ju� tam prawie by�. Bieg�em, niepomny �wiata, maj�c przed sob� jedynie wizerunek kobiety, kt�rej istnienie by�o jeszcze tak niedawno ca�kowit� zagadk�. Moja ukochana ze sn�w i�cieni, pla� i�mgie� zosta�a w�jaki� spos�b uwi�ziona w�rzeczywistym �wiecie, ograniczonym do karety p�dz�cej w�kierunku portu. Potrzebowa�a mojej pomocy, a�ja ba�em si�, czy uda mi si� dotrze� do niej na czas.
Moja obawa nie by�a bezzasadna. Porywacze czy zdobywcy mogli przenie�� j� ju� na ��d�, podczas gdy ja z�trudem brn��em ulic�. Zanim dotar�em do nabrze�a, ��d� ju� dop�yn�a do czarnego statku o�nieco dziwnej budowie, kt�rego postawione �agle wydyma�y si� na wietrze. By�a to fregata, a�mo�e bryg (nie jestem marynarzem, tylko �o�nierzem). Statek sprawia� wra�enie bardzo szybkiej i�dobrze uzbrojonej jednostki, zupe�nie jak te, kt�re s�u�� korsarzom.
Kareta natomiast by�a opuszczona, a�jej drzwi szeroko otwarte.
Przysi�g�bym, �e jeszcze raz us�ysza�em krzyk, chocia� odleg�o�� by�a do�� du�a. Rozejrza�em si� za jakim� �rodkiem transportu dla siebie, a w�tym czasie ��d� dobi�a do burty statku. Za�oga rozpocz�a podnoszenie czego� na pok�ad. Musia�a to by� nieprzytomna kobieta.
Krzycza�em, ale nikt z�nich nie zwr�ci� na mnie najmniejszej uwagi. Nikt te� nie pojawi� si� w�pobli�u, �eby przekona� si�, co spowodowa�o moje wo�ania. Kusi�o mnie, �eby wskoczy� do wody i�dop�yn��, ale rozs�dek powstrzyma� mnie od wpakowania si� w�nieweso�e po�o�enie. P�niej przez moment my�la�em, �e kto� odpowiada na moje krzyki, z�pok�adu dolecia�y jakie� g�osy. Okaza�o si�, �e by�y to tylko komendy, gdy� wkr�tce us�ysza�em odg�os windy kotwicznej.
Sta�em bezsilny, patrz�c, jak statek powoli obraca si� i�ustawia do wiatru, kt�ry wkr�tce popchnie go na pe�ne morze. Nie by�o nikogo, kto m�g�by mi pom�c, �adnego statku, kt�rym mo�na by rozpocz�� pogo� - �adnej szansy, �eby zrobi� co� samemu, nawet gdybym mia� ma��, szybk� ��d�. Mog�em jedynie sta�, kl�� i�patrze�, jak porywaj� Annie na kra�ce przewrotnego przeznaczenia, kt�re rz�dzi naszymi losami.
I tak przez ostatnie dwa dni te wydarzenia nie dawa�y mi spokoju, rzucaj�c zas�on�, kt�rej nie mog�oby podnie�� nawet popo�udnie z�Legrandem, a�teraz, wracaj�c do Fort Moultrie, mia�em przeczucie, �e nie obejm� s�u�by wieczorem z�powodu czarnego statku, kt�ry sta� na kotwicy jakie� �wier� mili od brzegu. By� to statek niezwyk�ej budowy. Da�bym g�ow�, �e to ten sam, na kt�ry zabrano Annie.
P�niej. P�niej. Znacznie p�niej. Id�c, st�paj�c niepewnie.
Szed� chwiejnym krokiem przez mg��, szukaj�c jej, nie maj�c poj�cia, jak wr�ci� z�Fordham do kr�lestwa nad morzem. Mo�e powietrze orze�wi jego umys�. By�a luka gdzie� mi�dzy kolejnymi zdarzeniami. Pa�stwo Valentine byli mili, podobnie jak pani Shew. Jednak przerwa w��wiadomo�ci mi�dzy wtedy a�teraz by�a bardzo dziwna; musia�a by� czym� spowodowana. By�a luka - oczywi�cie! Czarna otch�a�, co� g��bokiego i�ca�kowitego, jak �mier� lub sen. Ale nie by� martwy, chyba �e �mierci� jest takie uczucie, jak po pijatyce. Potar� r�k� czo�o, powoli obr�ci� si� i�rozejrza�.
Mg�a zasnuwa�a wszystkie drogi, nieregularne szlaki, kt�rymi m�g� nadej��. Wiedzia� te�, spogl�daj�c na ni�, �e nie przypomni sobie, sk�d prowadz�. Sta�, ko�ysz�c si� i�s�uchaj�c morza. Po d�u�szej chwili zn�w si� obr�ci� i�poszed� dalej w�kierunku, kt�ry wydawa� mu si� najw�a�ciwszy. By�o to szczeg�lne miejsce - miejsce, w�kt�rym obchodzono �wi�ta duszy. Dlaczego teraz? Co teraz? Czemu� zaprzeczano, co� powstrzymywano. Zupe�nie jak jaki� wyraz na ko�cu j�zyka; im bardziej si� stara�, tym trudniej by�o przypomnie� sobie.
Zatrzyma� si�, upad�. Rzeczywi�cie, nie m�g� sobie przypomnie�, czy co� wypi�. Podejrzewa�, �e tak, chocia� nie wiedzia� z�jakiej okazji. Odg�os fal nagle sta� si� g�o�niejszy. Niebo za mg�� by�o ciemniejsze ni� zwykle. Otrzepa� spodnie z�piasku. Tak, to by�o to miejsce...
Ruszy� do przodu; otrze�wia� i�poczu� smutek, �al, kt�ry go przepe�ni�. Wtedy nagle zrozumia�, co powinien odnale�� przy odrobinie wytrwa�o�ci.
Skierowa� si� w�g��b l�du; gdy uszed� kilka krok�w, zapad�a ciemno��.
Teren wznosi� si�, stawa� si� mniej piaszczysty, chocia� morze wci�� grzmia�o tak samo g�o�no.
Krok stawa� si� coraz bardziej miarowy. Wk�ada� w�to wszystko ca�e swoje serce. Ogromny kszta�t jakby zmala�. Jego zarysy wyostrzy�y si�. Oczy p�on�y, zaciska� szcz�ki i�przyspiesza�.
Doszed�, wyci�gn�� sw� dr��c� r�k� powoli, �eby dotkn�� szarego, zimnego kamienia. Upad� na kolana na progu i�przez d�u�szy czas pozostawa� w�bezruchu.
W ko�cu podni�s� si�, a�morze za nim grzmia�o coraz g�o�niej i�woda delikatnie obmywa�a mu stopy. Nie ogl�da� si� za siebie, z�apa� za klamk� i�otworzy� czarne, �elazne drzwi. Pchn�� je i�wszed� do wilgotnego wn�trza. Odpoczywa� przez jaki� czas po�r�d cieni, przys�uchuj�c si� morzu i�krzykom przelatuj�cych ptak�w.
O wiele p�niej, znacznie p�niej i�zupe�nie gdzie indziej, w�ciszy i�spokoju, napisa�: �By�em dzieckiem, ona te�, w�kr�lestwie nad morzem...�
W stron� brzegu...
�Poruszamy si� w�r�d los�w naszej ziemskiej egzystencji, otoczeni przez rozmyte fale, zawsze obecne wspomnienia z�Przeznaczenia, niezmierzone, odleg�e w�up�ywaj�cym czasie i�niesko�czenie okropne.
Prze�ywamy m�odo�� n�kani dziwacznie przez takie cienie, chocia� nigdy nie uto�samiamy ich z�marzeniami.
Podczas M�odo�ci granica jest zbyt wyra�na, �eby cho� na chwil� nas zwie��.
Edgar Allan Poe, Eureka
II
Wst�ga mg�y przyniesiona zosta�a przez wieczorny wiatr i�przemkn�a ko�o mnie, gdy dochodzi�em do brzegu. Statek by� za daleko, aby wo�anie mog�o do niego dotrze�. Zacz��em na ciemniejszej pla�y szybko szuka� jakiej� ma�ej ��dki, kt�r� m�g�bym tam dop�yn��. Up�ywa� czas, a�bezskuteczno�� tego przedsi�wzi�cia by�a oczywista.
Jeszcze raz zwr�ci�em uwag� na ten statek. Pomimo zapadaj�cej nocy i�mg�y mia�em zamiar dosta� si� tam wp�aw. Nie by�o innej szansy. Zanim wst�pi�em do armii, umia�em ju� troch� radzi� sobie w�b�jkach, ale zdawa�em sobie spraw�, �e nie zdo�am obroni� si� przed ca�� za�og� statku. Moja szybko�� boksera i�kunszt zapa�nika nie zdadz� si� na wiele, gdy trzeba b�dzie stawi� czo�o zgrai marynarzy uzbrojonych w�ko�ki do mocowania lin i�bosaki.
Jednak nie mog�em pozwoli� na to, �eby czarny statek zn�w odp�yn�� i�wydar� Annie z�mego �ycia, jak to by�o poprzednim razem. Musz� skorzysta� z�ka�dej szansy, ponie�� ka�de ryzyko, aby jej nie utraci�. Ukl�k�em, �eby rozsznurowa� buty, i�dalej s�ysza�em skrzypienie windy. Dochodzi�o od strony statku. Po chwili zauwa�y�em, �e spuszczaj� ��d� na wod�. Nie rozwi�za�em sznurowade� i�powoli wsta�em, rzucaj�c wok� ukradkowe spojrzenia. By�o oczywiste, �e statek zaraz nie odp�ynie. Mog�em pozosta�, �eby zwi�kszy� szans� na udzielenie Annie pomocy, zamiast pr�bowa� dosta� si� na pok�ad. Mog�o okaza� si�, �e ca�a sprawa b�dzie mniej ryzykowna, ni� pocz�tkowo przypuszcza�em.
Czy� mog�em by� w�a�ciwie pewien, �e na co� si� zanosi? Czy� nie mog�o by� tak, �e Annie sama, z�w�asnej woli znalaz�a, si� w�takim po�o�eniu? Mo�e ja przenosi�em w�asne l�ki i�obawy na t� zupe�nie niewinn� sytuacj� - burzliwe uczucia zrodzone z�naszego tajemniczego zwi�zku?
Przekorny, wewn�trzny g�os, kt�ry niezmiennie odwo�uje si� do mego rozumowania, krzycza�: �Nie!� Niestety, jak�e cz�sto posiada ogromn� wiedz�. Pomy�la�em o�tym, gdy wio�larze skierowali t� ��d� w�stron� brzegu poprzez g�stniej�c� mg��. Krzykn��em do nich. Skorygowali kurs, kieruj�c si� w�moj� stron�.
By�o ich o�miu albo dziesi�ciu. Pchali ��d� mocnymi poci�gni�ciami wiose�. Zastanawia�em si�, dlaczego w�a�nie teraz pod��aj� w�stron� brzegu. Zobaczy�em ich przyw�dc� wygl�daj�cego na t�giego �otra. Patrzy� na mnie, robi�c dobr� min� do z�ej gry i�zacieraj�c r�ce.
M�j duszek, gdzie� tam wewn�trz, zanosi� si� od �miechu.
Spos�b, w�jaki tamten m�czyzna na mnie patrzy�, zbi� mnie z�tropu - nie tyle jego postawa i�wygl�d, ale sam fakt, �e sta�em si� obiektem jego zainteresowania. Mia�em prawie pewno��, �e chc� dobi� do brzegu w�a�nie teraz i�w�a�nie w�tym miejscu, �eby wyrz�dzi� mi krzywd�. By�o to irracjonalne, ale nieodparte przeczucie: zmierzali po mnie i�w�jaki� spos�b dowiedzieli si�, �e b�d� tu tego wieczora.
Tumany mg�y pojawi�y si� mi�dzy nami, gdy tamci dotarli ju� do brzegu. S�ysza�em, jak wyci�gali wios�a, opierali je o�g�rn� kraw�d� nadburcia, wyjmowali greting i�przesuwali go po piasku i�kamieniach. Odwr�ci�em si� i�zacz��em ucieka�. Mg�a przerzedzi�a si�.
Us�ysza�em krzyki i�odg�osy po�cigu. P�dzi�em w�stron� l�du, przedzieraj�c si� przez zaro�la. Prze�ladowcy pod��ali za mn�, byli coraz bli�ej.
- St�j, bo b�dzie z�tob� �le! - krzykn�� jeden z�nich, przyw�dca.
Wzmocni�o to tylko moje prze�wiadczenie, �e trzeba ucieka�.
Poczu�em uderzenie w�rami� - by� to chyba kamie� rzucony w�moj� stron� - kolejny okrzyk zdawa� si� jeszcze bli�szy. Bieg�em dalej, ale mia�em wra�enie, �e kto� mnie dogania. Czu�em ju� jego oddech na plecach. Zaraz mnie dopadnie.
Wykona�em gwa�towny zwrot i�stan��em oko w�oko z�napastnikiem. By� to smag�y, �ylasty m�czyzna trzymaj�cy pa�k� w�prawej r�ce. Zatrzyma� si� i�cofn��, sparali�owany nieoczekiwan� konfrontacj�. Chcia�em kopn�� go w�kolano, ale chybi�em. Trafi�em go w�udo. Dobre uderzenie. Poszed�em za ciosem. Uderzy�em go w�krta� i�wyrwa�em mu pa�k�. Drugi, ni�szy, ze szram� biegn�c� od ust a� do ucha ruszy� ostro w�moj� stron�. Widzia�em, �e ju� nie uda mi si� uciec.
Czeka�em z�opuszczonymi r�kami. Nie by� uzbrojony. Da�em mu szans� ruszenia do przodu. Zrobi�em krok wstecz i�odchyli�em si� nieco. Wyprowadzi� cios, ale ja zdo�a�em uderzy� go w��okie�. Krzykn�� z�b�lu. Bez wahania natar�em, celuj�c w�skro�. Ten cios dotar� jednak ni�ej i�trafi� go w�szcz�k�. Jaki� czarnobrody olbrzym odepchn�� go i�wymierzy� uderzenie w�m�j �o��dek. Zrobi�em unik, pr�buj�c bezskutecznie waln�� go w�r�k�. Trafi� mnie w�g�ow�, rzucaj�c na drzewo. Przez g�st� brod� zobaczy�em wyszczerbione z�by, gdy nachyli� si� w�moj� stron�. Mia� n� przy boku. Lewa pi�� przeszywa�a powietrze.
By�em zbyt oszo�omiony, �eby zrobi� jakikolwiek ruch. Przygl�da�em si� zupe�nie bezczynnie. Nagle nienaturalnie d�uga, obro�ni�ta r�ka przesun�a si� z�prawej strony klatki piersiowej mojego przeciwnika i�chwyci�a jego r�k�. Druga, niekszta�tna ko�czyna z�apa�a go za bok. Za moment znalaz� si� wysoko w�powietrzu i�zosta� odrzucony w�stron� swoich towarzyszy.
Potrz�sn��em g�ow�, �eby doj�� do siebie po tej scenie, gdy� ujrza�em co�, co przypomina�o ma�p�, a w�co trudno by�o uwierzy�. Nie by�o �atwo zorientowa� si�, co do wielko�ci zjawy, gdy� jej krok by� bardzo niedba�y, a�sylwetka mocno przygarbiona. Pojawienie si� tego monstrum i�rozw�j wypadk�w wywo�a�y ogromne przera�enie w�r�d moich prze�ladowc�w. Dw�ch z�nich zosta�o kompletnie znokautowanych przez tego ci�ni�tego w�powietrze.
W tym momencie us�ysza�em za sob� wystrza� dw�ch pistolet�w. Jeden z�napastnik�w upad�, drugi z�apa� si� za zranion�, krwawi�c� r�k�.
- T�dy, ch�opie! - us�ysza�em chrapliwy g�os i�poczu�em, jak kto� mocno chwyci� moje rami�.
- Emerson, ruszaj si�! - krzykn��.
Ma�polud zawr�ci� w�nasz� stron� i�do��czy� do nas.
Pozwoli�em prowadzi� si� przez g�stwin� a� na otwarty teren, sk�d doszli�my na pla��. Nie mia�em zupe�nie poj�cia, dok�d idziemy, ale niewysoki m�czyzna id�cy obok zdawa� si� zna� cel.
Dochodzi�y do nas jeszcze odg�osy po�cigu, ale mg�a t�umi�a je i�trudno by�o odgadn��, czy prze�ladowcy s� na dobrym tropie.
Na pierwszy rzut oka m�j wybawca sprawia� wra�enie dziecka. Nie mia� wi�cej ni� metr czterdzie�ci wzrostu. P�niej jednak przyjrza�em si� jego mocnej, czerstwej twarzy i�g�stej czuprynie ciemnych w�os�w. Jednocze�nie zauwa�y�em, �e mia� bardzo szerokie, pot�ne ramiona i�r�ce.
On p�dzi�, ja bieg�em truchtem, a�ma�polud pow��czy� niezgrabnie nogami, posuwaj�c si� wzd�u� brzegu. Przystan�li�my obok stosu ga��zi, kt�re milcz�cy m�czyzna zacz�� rozgarnia�. Pomog�em mu, gdy okaza�o si�, �e kryj� ma�� ��d�, skifa. Zanim zdo�ali�my si� z�tym upora�, jeden z�goni�cej nas czeredy wy�oni� si� nagle z�mg�y i�skierowa� si� ku nam, w�prawej r�ce trzyma� kord, kt�rym zamierzy� si�, gdy nas dojrza�.
- Mam was! - wrzasn��.
Ten niski sta� mi�dzy nim a�mn�. Wyrzuci� lew� r�k� w�powietrze, gdy ostrze kordu zmierza�o w�stron� jego g�owy. Chwyci� napastnika za prawy nadgarstek, powstrzymuj�c pchni�cie. Nast�pnie bez wi�kszego wysi�ku z�apa� praw� r�k� za klamr� jego pasa. Us�ysza�em jednocze�nie chrz�st mia�d�onych ko�ci nadgarstka, kt�ry dalej pozostawa� w�u�cisku. Napastnik pr�bowa� si� jeszcze przeciwstawi�, ale straci� oparcie dla st�p podniesiony w�powietrze przez niskiego, kt�ry obr�ci� si� i�wrzuci� go do wody. Bez namys�u poci�gn�� skifa, odepchn�� od brzegu, obrzucaj�c mnie zagadkowym i�niezbyt przyjaznym spojrzeniem.
- Panie Perry, wchodzi�! Emerson, ty te�! Jazda! - krzykn��. Po namy�le, kiedy ju� weszli�my do �odzi, zapyta�: -Pan Perry, prawda?
- Zgadza si� - odpowiedzia�em, chwytaj�c za wios�o. -Nigdy ich przedtem nie widzia�em. Nie wiem, dlaczego na mnie napadli.
Zacz�li�my wios�owa�.
- Musz� podzi�kowa� za interwencj�. Przysz�a w�por� -doda�em.
Wyda� jaki� d�wi�k podobny do parskni�cia �miechem.
- Tak, to by�o konieczne - stwierdzi�. - Jeszcze chwila, a�by�oby za p�no.
Przy�o�yli�my si� mocno do wiose�. Po paru minutach nie by�o wida� niczego poza mg��. Ma�polud przelaz� mi�dzy nami; przesun�� si� na dzi�b i�przykucn�� tam. Ca�y czas wykonywa� jakie� niezrozumia�e dla mnie gesty, kt�re musia�y co� m�wi� memu wybawcy. Po tych dziwnych wskaz�wkach skorygowa� kurs �odzi.
- Peters - powiedzia� nagle. - Dirk Peters, do us�ug. Podamy sobie r�ce innym razem, przy okazji.
Mrukn��em potakuj�co.
- Pan ju� zna moje nazwisko - powiedzia�em po chwili.
- To prawda - potwierdzi�.
Czeka�em przez pewien czas, ale nie kontynuowa� rozmowy. Mg�a wci�� by�a bardzo g�sta. Ma�polud zn�w co� pokazywa�.
- Ostro na lew� burt�. Razem. Ja troch� zluzuj�, a�pan poci�gnie mocniej - powiedzia� Dirk.
Post�pi�em wed�ug tego polecenia, a�po zmianie kursu wr�cili�my do normalnego tempa.
- Dok�d p�yniemy? - spyta�em.
Zrobili�my dwa poci�gni�cia wios�ami, potem odrzek�:
- Na pok�adzie pewnego statku jest d�entelmen, kt�ry wyrazi� gor�ce �yczenie spotkania z�panem. To on wys�a� mnie i�Emersona na brzeg, �eby�my panu pomogli.
- Wygl�da na to, �e ca�a masa ludzi mnie zna i�wiedzia�a, gdzie b�d� oraz kiedy tam b�d�.
Powoli skin�� g�ow�.
- Tak wygl�da - powiedzia�.
Ma�polud wydoby� z�siebie jaki� niski d�wi�k i�podskoczy� par� razy w�miejscu.
- Emerson, co jest? - spyta� Dirk.
- Uu. U-hu - zawy� i�zaraz zacz�li�my wios�owa� wstecz. Rozleg�o si� przera�liwe echo i�wkr�tce z�mg�y wynurzy� si� ogromny, ciemny kontur przesuwaj�cy si� z�prawej burty. By� to ten statek, z�kt�rego pochodzili moi prze�ladowcy.
Zrobili�my zwrot i�podeszli�my bli�ej. Umo�liwi�o mi to odczytanie nazwy - �Evening Star�. Podp�yn�li�my jeszcze bli�ej. Wtedy przez o�wietlony otw�r nad pok�adem ruf�wki ujrza�em drog� mi osob�, Annie. Sta�a, wpatruj�c si� w�mg�� i�nawet nie zwr�ci�a g�owy w�moim kierunku. By�o co� szczeg�lnego w�jej zachowaniu - sprawia�a wra�enie, jakby by�a w�transie, w�ekstazie, pod wp�ywem narkotyk�w. Powolno�� ruch�w, oderwanie od rzeczywisto�ci...
Kto� po�o�y� r�k� na jej ramieniu i�odci�gn�� j� w�g��b pomieszczenia. Zaci�gni�to zas�on� i�zgaszono �wiat�o. Obraz Annie te� zgas�, znikn��.
Wyda�em z�siebie jaki� okrzyk, pu�ci�em wios�o i�chcia�em wsta�.
- Nie wa� si� pan nawet o�tym pomy�le�! - warkn�� Dirk. - Zginiesz, je�li postawisz nog� na pok�adzie! Emerson, trzymaj go, je�li b�dzie usi�owa� wyj�� za burt�!
Rzeczywi�cie, ta kreatura chwyci�a mnie za ko�nierz. Widzia�em, co by� w�stanie zrobi�, i�zdawa�em sobie spraw� z�braku szans ucieczki.
Dosz�o do mojej �wiadomo�ci, �e Peters musi mie� racj�. Martwy nie przydam si� Annie na nic. Opad�em na miejsce. Z�apa�em zn�w za wios�o.
Wios�owali�my jeszcze spory kawa�ek. Mg�a g�stnia�a i�przerzedza�a si� czasami, ods�aniaj�c wod� i�gwiazdy. Zacz��em si� zastanawia�, czy nie stracili�my orientacji i�nie kr�cimy si� w�k�ko albo pod��amy na pe�ne morze, albo osi�dziemy na mieli�nie.
Zauwa�y�em zarys innego statku wygl�daj�cego r�wnie tajemniczo i�gro�nie jak pierwszy.
- Ahoj! - krzykn�� Peters.
- To ty, Peters? - us�ysza�em w�odpowiedzi.
- Tak, do tego nie sam.
- Podchod�cie! - dorzuci� g�os ze statku. Wype�nili�my skwapliwie to polecenie i�zaraz zrzucono z�pok�adu linow� drabink�. Emerson bezb��dnie po ni� si�gn��. Zauwa�y�em nazw� statku: �Eidolon�.
M�czyzna wygl�da� bardzo dystyngowanie z�lekk� siwizn� na skroniach, r�wno przyci�tym w�sem, wydatnym czo�em, wyra�nym zarysem szcz�ki i�delikatnie rze�bion� fajk� w�z�bach. Jego u�miech wzbudza� zaufanie, idealnie skrojony mundur pasowa� do wysokiej i�smuk�ej sylwetki.
- To jest kapitan Guy - powiedzia� Peters. M�czyzna wyj�� fajk� z�ust i�u�miechn�� si�.
- Edgar Perry...? - spyta�.
- Tak. Poda� mi r�k�.
- Witamy na pok�adzie �Eidolon� - zwr�ci� si� do mnie.
- Dzi�kuj�. Mi�o mi pana pozna� - powiedzia�em. -Wszyscy mnie chyba znaj�.
Potwierdzi� skinieniem g�owy.
- By� pan obiektem zainteresowa�.
- w�jakim sensie? - zapyta�em.
- Nie jestem pewien, czy jestem upowa�niony, �eby powiedzie� co� wi�cej - stwierdzi�.
- Czy kto� mo�e to wyja�ni�?
- Oczywi�cie - odpowiedzia�. - Pan Ellison. Spojrza� ponownie na Petersa, ale ten odwr�ci� wzrok.
- Pan Seabright Ellison - doda�, jakby mia�o to jakiekolwiek znaczenie.
- Czy uwa�a pan, �e b�d� mia� sposobno�� pozna� tego d�entelmena?
Peters sapn�� i�wzi�� mnie za r�k�.
- Prosz� za mn� - powiedzia�. - Zaraz to nast�pi.
- Co to za statek? - spyta�em. Kapitan Guy przytrzyma� fajk� w�r�ce.
- Jest to jacht pana Ellisona.
- Prosz� za mn� - powt�rzy� Peters.
Odeszli�my, zostawiaj�c kapitana puszczaj�cego k��by fajkowego dymu we mgle.
Dirk prowadzi� mnie w�d� i�nawet bez dodatkowych wyja�nie� powinienem by� odgadn�� po wygl�dzie wyk�adzin, gzyms�w i�zwie�cze�, �e nie jest to statek handlowy, a�raczej wycieczkowy.
Id�c, zastanawia�em si�, dlaczego to Dirk Peters, a�nie kapitan Guy, prowadzi� mnie na spotkanie z�w�a�cicielem. Mo�e by� kim� znaczniejszym, ni� tylko zwyk�ym marynarzem, za kt�rego go bra�em?
Stan�� przed bogato rze�bionymi drzwiami i�zdecydowanie zapuka�.
- Kto tam? - rzuci� kto� z�drugiej strony.
- Peters - odpowiedzia� m�j przewodnik. - i�jaki� Perry.
- Chwileczk�.
Po chwili us�ysza�em odg�os opadaj�cego �a�cucha i�drzwi si� otworzy�y. Ujrza�em postawnego m�czyzn� o�wzro�cie ponad metr osiemdziesi�t, do�� szerokiego w�pasie. Mia� na sobie ciemnozielono-czarny szlafrok narzucony na rozpi�t�, bia�� koszul� oraz spodnie. Na g�owie pozosta�a mu tylko siwa grzywka. Jego oczy by�y jasnoniebieskie.
- Pan Perry! - przywita� mnie. - Jak�e si� ciesz�, widz�c pana w�dobrym zdrowiu.
- Panu musz� chyba za wszystko podzi�kowa�, sir - powiedzia�em.
- Jest pan u�nas najmilszym go�ciem. Prosz� wej��, bardzo prosz�!
Skorzysta�em z�zaproszenia. Peters, stoj�cy ko�o mnie, pozdrowi� Ellisona, kt�ry odwzajemni� ten gest. Zaraz jednak oddali� si�.
- Zechce pan usi��� - zwr�ci� si� do mnie. - Czy jest pan g�odny?
Przypomnia�em sobie kolacj�, w�czasie kt�rej Jupiter, niewolnik Legranda, poda� derkacze. By�o to ledwie kilka godzin temu.
- Dzi�kuj�, niedawno jad�em - odpowiedzia�em.
- Mo�e co� do picia?
- z�przyjemno�ci�.
Podszed� do szafki. Wyj�� z�niej p�kat� karafk� z�czerwonym p�ynem i�dwa niedu�e kieliszki. Nape�ni� je, wzni�s� sw�j i�powiedzia�:
- Pa�skie zdrowie.
Skin��em g�ow� i�patrzy�em, jak wypi� ma�y �yk. Pow�cha�em zawarto�� kieliszka. Mia�a zapach wina. Spr�bowa�em. By�o to co� o�smaku burgunda. Wypi�em reszt� jednym haustem. Zastanowi� mnie spos�b picia Ellisona. Powoli otwiera� oczy, ale natychmiast ponownie nape�ni� m�j kieliszek.
- Ten Peters znakomicie sobie poradzi� - powiedzia�em. - Przyszed� z�odsiecz� akurat na czas, wykaza� si�� i�skuteczno��. Uratowa� mnie przed pot�n� zgraj� prze�ladowc�w. Musz� przyzna�, �e nadal nie rozumiem, dlaczego tamci mnie zaatakowali. Albo dlaczego...
- S�ucham?
- Na pok�adzie ich statku, �Evening Star�, jest kto�, kto jest mi bardzo bliski. By�bym wdzi�czny, gdyby zechcia� pan wyja�ni� mi ich zamiary. Albo przynajmniej kim oni s�.
Wypi�em szybko kolejn� niewielk� dawk� wina i�zapyta�em:
- Sk�d pan wiedzia�, �e b�d� w�tamtym miejscu i�potrzebna mi b�dzie pomoc?
Westchn�� i�wypi� niewielki �yczek oraz nala� mi zn�w.
- Zanim do tego przejdziemy, panie Perry - powiedzia� - jest par� szczeg��w z�pana przesz�o�ci, o�kt�rych chcia�bym si� upewni�. Musz� si� przekona�, czy jest pan tym d�entelmenem, za kt�rego pana uwa�am. Czy mia�by pan co� przeciwko temu, �eby odpowiedzie� mi na kilka pyta�?
Za�mia�em si�.
- Uratowa� mi pan �ycie, cz�stuje mnie pan winem. Prosz� pyta�.
- Dobrze. Czy prawd� jest, �e pa�ska matka by�a aktork� - zacz��. - i��e umar�a w�ub�stwie?
- Na Boga, sir - odpar�em, ale pohamowa�em si� po chwili. - To jest fakt - powiedzia�em spokojniej. - Na tyle, na ile pami�tam. Nie mia�em jeszcze trzech lat, gdy umar�a.
Wyraz jego twarzy nie zmieni� si�, a�wzrok utkwi� w�moim kieliszku. Nagle poczu�em si� w�obowi�zku wznie�� go i�wypi� zawarto��. Tak te� zrobi�em. Szybko mi nala� i�sam te� wypi� odrobin�.
- Umar�a na suchoty? - pyta� dalej. - w�Richmond?
- To prawda.
- Dobrze - odpar�. - a�pana ojciec?
- Dobrze, sir? - zapyta�em.
- Spokojnie m�ody cz�owieku - powiedzia�, dotykaj�c mojej r�ki. - Zapomnijmy o�wra�liwo�ci. Trzeba wyja�ni� bardzo wa�ne sprawy. Chcia�em tylko powiedzie�, �e pa�ska odpowied� potwierdzi�a moje przypuszczenia. Czy mog� zapyta� o�ojca?
Przytakn��em skinieniem g�owy.
- z�tego, co mi wiadomo, by� te� aktorem. Opu�ci� nas na rok czy dwa przed �mierci� matki.
- Tak - mrukn��, jakby i�ta wypowied� by�a zgodna z�tym, o�czym wiedzia�. - Mia� pan szcz�cie, �e po �mierci matki zosta� pan zaadoptowany przez bogatego kupca z�Richmond i�jego �on� - ci�gn��. - Nazywa� si� John Allan?
- Rzek�bym raczej, i� pani Allan ulitowa�a si� nad sierot�. Formalna adopcja nigdy nie nast�pi�a.
Seabright Ellison wzruszy� ramionami.
- Pozostaj�c w�domu pa�stwa Allan, korzysta� pan z�wielu dobrodziejstw, kt�rych innym nie dane by�o do�wiadczy� -zauwa�y�. - � Na przyk�ad czteroletni pobyt w�prywatnej Manor House School w�Anglii, w�p�nocnej cz�ci Londynu, nieprawda�?
- Tak - przyzna�em. - Pa�ska wiedza o�kolejach mego losu zdumiewa mnie.
- Przypuszczam - powiedzia� - �e to w�a�nie wtedy, powiedzmy, �e w�snach lub wyobra�ni, zetkn�� si� pan pierwszy raz z�Annie.
Wpatrywa�em si� w�niego. Nikt nie m�g� o�tym wiedzie� w�normalnym, rzeczywistym �wiecie. Nigdy o�niej nie wspomina�em.
- Co pan wie o�Annie? - wyszepta�em z�chrypk� w�g�osie. -Co mo�e pan o�niej wiedzie�?
- Zapewniam, �e niezbyt du�o - odpowiedzia�. -Oczywi�cie nie tyle, ile powinienem wiedzie�. Zaryzykuj�, �e i�tak wi�cej ni� pan.
- Widzia�em j� - powiedzia�em. - Dwa dni temu, w�Charleston, i�ponownie, godzin� temu. Teraz jest na pok�adzie...
Uni�s� r�k�.
- Wiem, gdzie ona jest. Sytuacja jest niebezpieczna, ale obecnie nic jej nie zagra�a. Mog� pom�c panu do niej dotrze�. B�dzie jednak znacznie lepiej, je�li pozwoli pan, �e wezm� sprawy w�swoje r�ce.
Skin��em g�ow� na potwierdzenie.
- Dobrze - powiedzia�em i�wys�czy�em kolejny raz malutki kieliszek wina.
Nala� do pe�na, potrz�sn�� g�ow� i�powiedzia� pod nosem co�, co zabrzmia�o jak: �Zadziwiaj�ce�.
Nast�pnie doda�:
- Panie Perry, czy kojarzy pan z�czym� s�owo �Poe�?
- Jest to rzeka we W�oszech - oznajmi�em.
- No, nie! - omal nie sykn��. - P-O-E, nazwisko, Edgar Poe, Edgar Allan Poe.
- Przepraszam... Zbieg okoliczno�ci. To tak? Tamci na pla�y - chcieli naprawd� zabi� tego Edgara Poe?
- Nie. - Ellison podni�s� d�o�. - Prosz�, �eby pan nie mia� �adnych z�udze�. Nie mam w�tpliwo�ci, �e dok�adnie wiedzieli, kogo maj� zabi�. Chodzi�o o�pana, sier�ancie Edgarze A. Perry. Nie chc� przez to powiedzie�, �e Edgar Poe jest ca�kowicie bezpieczny, wr�cz przeciwnie. Jego losy jednak b�d� uk�ada� si� nieco inaczej. Nie jest powiedziane, �e bezpo�rednio b�d� nas dotyczy�.
Westchn��, si�gn�� po sw�j kieliszek i�wypi� do dna.
- Istnieje pewne - zacz�� powoli - pomieszanie, niejasno��, je�li chodzi o�to�samo��. Tak, jest pan zamieniony z�Edgarem Poe i�to w�takim sensie, w�jakim jeszcze nigdy w�historii nie zdarzy�o si� to w�odniesieniu do dwu os�b. Ale, powtarzam, nie dotyczy to wcale tych, od kt�rych pana uratowa�em i�kt�rzy zn�w b�d� szuka� pa�skiej �mierci. Pewne jest to, �e chcieli zabi� Edgara Perry'ego.
- Dlaczego? - spyta�em. - Nawet ich nie znam. Wzi�� g��boki oddech, zn�w westchn�� i�nala� sobie wina.
- Czy zdaje pan sobie spraw� z�tego, gdzie pan si� znajduje? - zapyta� po chwili. - Nie jest to bynajmniej pytanie retoryczne. Nie chodzi mi o�to, �e jest pan w�mojej kabinie czy na pok�adzie statku. Prosz� spojrze� na wszystko znacznie szerzej.
Przygl�da�em mu si� badawczo, staraj�c si� odgadn��, do czego zmierza lub co ma na my�li. Czu�em si� zbyt wstrz��ni�ty tym, co si� sta�o, �eby zdoby� si� na tw�rcze my�lenie.
- Charleston Harbor? - zasugerowa�em, staraj�c si� podtrzyma� rozmow�.
- Tak, to prawda - odrzek�. - Ale czy rzeczywi�cie jest to ten port w�Charleston, kt�ry pan zna? Czy nie zauwa�y� pan w�ci�gu ostatnich godzin niczego, co �wiadczy�oby o�tym, �e jest to port w�Charleston, kt�rego pan nigdy nie widzia�? Przed oczami stan�� mi zn�w obraz zalesionych urwisk widzianych o�zachodzie s�o�ca. Przypomnia�em sobie tego dziwnego z�otego �uka, kt�rego mo�e mam jeszcze w�kieszeni. W�o�y�em r�k� z�nadziej�, �e go tam znajd�. Tak, poczu�em zawini�tko i�wyj��em je.
- Mam tu co� - zacz��em.
Z�oty �uk by� na swoim miejscu. Porusza� si� powoli na li�ciu, kt�ry po�o�y�em na stole. Ellison za�o�y� okulary i�przygl�da� si� badawczo przez d�u�sz� chwil�.
- Pi�kny okaz scarabeus capus hominus - zauwa�y� -ale nie a� taki nadzwyczajny. Pan go uwa�a za godny uwagi?
- Mam przyjaciela na Sullivan's Island, kt�rego pasj� jest zbieranie owad�w - wyja�ni�em. - w�jego kolekcji nie ma jeszcze niczego takiego. Ja te� nie widzia�em dot�d nic podobnego.
- w�tym �wiecie, panie Perry, jest to do�� powszechny gatunek.
- w�tym �wiecie? Co to znaczy?
- Znaczy to, �e jest pan w��wiecie, gdzie Charleston Harbor ma w�wozy i�urwiska w�g��bi l�du - oznajmi�. - Gdzie takiego �uka mo�na cz�sto spotka�, gdzie pewien sier�ant s�u��cy w�Fort Moultrie powinien nazywa� si� Edgar Allan Poe, ale teraz nim nie jest.
Podnios�em sw�j kieliszek, spojrza�em na niego i�wypi�em wino. Us�ysza�em przyt�umiony �miech Ellisona.
- ...Gdzie wino podaje si� w�kieliszkach nie wi�kszych od tych, kt�re mamy przed sob� - wyja�nia� dalej. - Prosz� sobie jeszcze nala�.
Wypi� kilka kropel. Nala�em sobie i�wyci�gn��em karafk� w�jego stron�.
- Nie, bardzo dzi�kuj�, ju� starczy. Jestem pewien, �e mog� wypi� znacznie mniej ni� pan.
- Nadal nie rozumiem - powiedzia�em - tego, co m�wi� pan o�Poem i�dlaczego nie ma go w�forcie, tam gdzie wed�ug pana powinien by�. Gdzie jest? Co to wszystko znaczy?
- Przeni�s� si� do tego �wiata, z�kt�rego pan przyby� -rzek�. - Zaj�� pana miejsce tak, jak pan zaj�� jego.
Przerwa� i�wpatrywa� si� we mnie.
- Widz�, �e nie wydaje si� to panu ca�kowicie niewiarygodne - dorzuci� po chwili.
- Nie - powiedzia�em. - Wcale nie. Znam Edgara Allana prawie ca�e �ycie dzi�ki wielu dziwnym wydarzeniom, tak jak znam Annie. - Czu�em, jak moje d�onie staj� si� wilgotne. - Mam wra�enie, �e nie wie pan, co jej si� przydarzy na pok�adzie tamtego statku. Jakie maj� zamiary? Co jej zrobi�?
Powoli potrz�sn�� g�ow�.
- Nie grozi jej �adna krzywda fizyczna - zakomunikowa�. - W�a�ciwie to stan jej zdrowia jest niezwykle wa�ny dla porywaczy. Chc� wykorzysta� jej zdolno�ci umys�owe i�ca�y potencja� intelektualny.
- Musz� do niej dotrze�, znale�� spos�b na to, �eby jej pom�c - powiedzia�em.