Gordon Noah - Medicus (1)

Szczegóły
Tytuł Gordon Noah - Medicus (1)
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gordon Noah - Medicus (1) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gordon Noah - Medicus (1) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gordon Noah - Medicus (1) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 WROCŁAW 2014 Strona 3 Tytuł oryginału e Physician Projekt okładki MARIUSZ BANACHOWICZ Fotografia na okładce © Dm_Cherry Redakcja JUSTYNA STAWARZ Korekta JOANNA RODKIEWICZ Skład MPLUSM-PRACOWNIA Cytaty z Biblii podano za Biblią Tysiąclecia, wyd. V, Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w pekładzie z języków oryginalnych; oprac. zeół biblistów polskich z inicjatywy Benedyktynów Tynieckich, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2008. W książce wykoystano cytat z Koranu w pekładzie Józefa Bielawskiego, Państwowy Instytut Wydawniy, Warszawa 1986. Copyright © 1986 by Noah Gordon All rights reserved For the Polish edition © Publicat S.A., MMVIII, MMXIV (wydanie elektronine) Wykoystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione. jest znakiem towarowym Publicat S.A. Wydanie elektronine 2014 ISBN 978-83-245-8176-4 Publicat S.A. 61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 e-mail: offi[email protected], www.publicat.pl Strona 4 Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 e-mail: [email protected] Konwersja publikacji do wersji elektroninej Strona 5 Spis treści Dedykacja Część I. Ueń balwie Część II. Długa droga na Wschód Część III. Isfahan Część IV. Maristan Część V. Wojna Część VI. Hakim Część VII. Powrót do domu Podziękowania Strona 6 Ukochanej Ninie, która dała mi Lorraine Boga się bój i pykazań Jego pestegaj, bo cały w tym łowiek! Księga Koheleta 12:13 Strona 7 Dziękuję Ci, że mnie stwoyłeś tak cudownie... Psalm 139:14 Nie potebują lekaa zdrowi, le ci, któy się źle mają. Ewangelia wg św. Mateusza 9:12 ...a umarłych wskesze Bóg. Koran, s. 6:36 Strona 8 Część pierwsza Ueń balwiea 1 Rok Szatana Beztroskie dzieciństwo Robea Jeremiasza Cole’a dobiegało właśnie końca, on jednak w naiwności swojej miał się za łowieka ciężko doświadonego pez los, musiał bowiem siedzieć w domu i pilnować młodszego rodzeństwa. Wiosną słońce pesuwało się na tyle nisko, że promienie docierały pod okap stechy, toteż Rob rozsiadł się z lubością na naganym kamieniu ped progiem. Ulicą Ciesielską szła jakaś kobieta, omijając większe dziury w zrytej nawiechni. Była to nędzna ulica, podobnie jak nędzna była większość skleconych z desek domków, w których mieszkali emieślnicy zajmujący się na co dzień stawianiem solidniejszych budowli dla tych, którym się bardziej w życiu poszęściło. Rob łuskał wesny groszek, starając się jednoeśnie nie uszać z oka dzieciarni, za którą był odpowiedzialny pod nieobecność matki. Sześcioletni Will i teroletnia Marian gebali się w ziemi, chichoąc i szepąc sobie coś na ucho. Mały Jon, nakarmiony do syta kleikiem i etelnie poklepany po pleckach, leżał na owej skóe i gawoył z zadowoleniem. Sam oywiście zniknął. Ten rytny siedmiolatek zawsze umiał się wyłgać od roboty i Rob był na niego wściekły. Łuskał kciukiem groch ze strąków, tak jak go nauyła matka, kątem oka obserwując zbliżającą się kobietę. Była pulchna, w poplamionej sukni tak Strona 9 głęboko wyciętej, że widać było uróżowane sutki wysoko podniesionych piersi. Robe miał dopiero dziewięć lat, ale jak każde londyńskie dziecko umiał rozpoznać ladanicę. – Te, mały! Czy to dom cieśli Nataniela, co go zwą Cole? Spojał na nią wilkiem. Zdaało się już, że takie kobiety pychodziły do ojca. Na szęście ojciec wybrał się szukać pracy, a matka poszła odnieść hay, dzięki emu obejdzie się bez nieuchronnej kłótni. – A kto pyta? – burknął. – Pysłała mnie jego żona. Jest w potebie. – Nie rozumiem. Jak to: w potebie? – Zręne palce Roba zawisły w powietu. Ladanica pyjała mu się chłodno, wyuwając jego wrogość. – To twoja matka? – ytała. Kiwnął głową. – Zaęła rodzić i kiepsko to wygląda. Jest w stajniach Egglestana py nabeżu. Lepiej poszukaj ojca. – Obróciła się na pięcie i odeszła. Robe rozejał się bezradnie. – Sam!! – wasnął, le peklętnika oywiście nie było. Pywołał więc następnego w kolejce Wilhelma, każąc mu zająć się młodszym rodzeństwem, a sam co sił w nogach pobiegł do domu cechowego. Gdyby tak wieyć temu, co ludzie gadają, należałoby okyknąć rok Pański 1021 – rok ósmej ciąży Agnieszki, żony cieśli Nataniela – rokiem Szatana. Obfitował w line klęski i złowróżbne znaki. Już popedniej jesieni siarysty mróz skuł eki i zwaył zbiory. Potem adły desze, jakich dotąd nie bywało, powodując gwaowną odwilż, i wysoka fala runęła Tamizą znosząc mosty i domy. Z nieba adały gwiazdy, zostawiając jasne ślady Strona 10 na nocnym firmamencie, a na dodatek jesze ukazała się kometa. W lutym zatęsła się ziemia. Podobno gdzieś piorun trafił w krucyfiks, utrącając głowę Chrystusa. Ludzie szeptali, że Bóg i jego święci śpią. Pewne źródło pez ty dni tryskało krwią, a po leśnych uroyskach pokazywał się diabeł. Agnieszka zabroniła najstarszemu synowi dawać wiarę tym pogłoskom, le na wszelki wypadek pykazała mu również prędko się peżegnać, gdyby zobaył lub usłyszał coś niezwyajnego. O, tego roku ludzie nie mieli za co dziękować Bogu. Zbiory się nie udały i głód zajał im w oy. Nat pez tery miesiące z górą nie zarobił ani grosza. Tylko dzięki hafciarskim zdolnościom Agnieszki mieli co włożyć do garnka. Tuż po ślubie, niepytomnie w sobie zakochani, wieyli, że mają ped sobą świetną pyszłość. Nataniel od sześciu lat był eladnikiem, a weśniej drugie tyle terminował w cechu. Planował, że gdy tylko zda egzamin mistowski i zanie pracować na własny rachunek, rychło się wzbogaci. W cechu jednak awansowało się powoli, a starszyzna tak surowo oceniała każdą pracę, jakby sam król miał z niej koystać. Na dodatek asy były ciężkie i niewielu stać było na budowę domu. Gdzie się miał wykazać? Nataniel powoli tracił wiarę i w końcu dał za wygraną. Zależeli od cechu, ale cech ich zawiódł. Wielu cieśli co dzień słyszało to samo: że nie ma dla nich pracy. Szukali pociechy w trunku; zawsze się znalazł dzban zaprawionego pimentem miodu albo wina. Podochoceni, rowadzali sobie ladanicę i brali ją po kolei. Agnieszka wiedziała o tym od innych żon, le mimo zdrad Nataniela nie odmawiała mu swego ciała, gdyż podobnie jak on lubowała się w rozkoszach łoża. On zaś etelnie ełniał mężowską powinność i wkrótce po porodzie znów ynił ją Strona 11 bemienną – dopiero gdy zbliżał się jej as, zaynał znikać z domu. Tak y owak ponure pepowiednie ojca Agnieszki ełniły się niemal co do słowa. Kiedy córka już z buchem brała ślub z młodym cieślą, który zjawił się w Watfordzie, by postawić stodołę, Walter Kemp stwierdził goko, że gdy baba ma za dużo w głowie, niechybnie zejdzie na złą drogę. Walter jako pierwszy z Kempów osiadł na roli. Od Etelreda z Wesseksu dostał kawałek ziemi w nagrodę za służbę zbrojną. Agnieszkę oddał na naukę do klasztoru, chcąc dobe wydać ją za mąż. (Każdy bogaty ziemianin potebował ądcy biegłego w piśmie i rachunkach, a komuż mógł bardziej zaufać niż żonie?) Jednakże nadzieje Waltera ełzły na niym. Jego córeka, jego pociecha, dała się uwieść byle łachude, pybłędzie nie wiadomo skąd. Ech, gdybyż miał syna! Zmarł w zgoknieniu, a ziemię zabrał z powrotem król za zaległe podatki. Pięć ędzonych w klasztoe lat było najszęśliwszymi w życiu Agnieszki. Zakonnice nosiły ksztane ciżmy, habity z dobrej wełny i cieniutkie welony. Nauyły ją ytać i pisać, trochę łaciny niezbędnej do modłów, a ponadto kroju, szycia niewidonym ściegiem i pięknego płaskiego hau, zwanego pez cudzoziemców angielskim. I oto dzięki niegdysiejszym ambicjom ojca właśnie te „dyrdymały”, których się nauyła od zakonnic, dziś żywiły całą jej rodzinę. Tego ranka długo się zastanawiała, zanim wyszła z domu. Jej as się zbliżał; była już bardzo ociężała. Ale iżarnia świeciła pustkami, należało kupić choćby mąki i kaszy, a na to teba było pieniędzy. Skońyła właśnie hay dla kupca z drugiego begu eki. Owinęła je starannie i podreptała w stronę mostu. Strona 12 Nad Tamizą jak zawsze kłębił się tłum junych zwieąt i tragay penoszących towar z pepastnych magazynów na okręty, których maszty kołysały się py nabeżu na podobieństwo targanego wichrem lasu. Otoył ją głośny gwar, ożywy niym desz podas suszy. Mimo wszystkich strapień była wdzięna mężowi za to, że zabrał ją z Watfordu. Uwielbiała miasto. – Ty suy synu! Oddawaj pieniądze, ale już! – Rozwścieona pekupka weszała na kogoś, kogo Agnieszka nie mogła dojeć. Śmiech latał się z różnojęzynym gwarem, pekleństwa padały gęsto, le bez złości. Minęła obszarpanych niewolników taszących na statek ciężkie kęsy żelaza. Psy obszekiwały uginających się biedaków, pot rosił ich ogolone głowy. Od niemytych ciał bił osnkowy odór, mieszając się z metaliną wonią. O wiele pyjemniejszy zapach unosił się nad wózkiem, py którym jakiś łowiek zachwalał paszteciki z mięsem. Ślina napłynęła Agnieszce do ust, le miała w mieszku tylko jednego miedziaka, a w domu głodne dzieci. – Paszteciki! Pasztety! – wołał pekupień. – Gorące i smakowite jak gech! W słońcu nabeże pachniało żywinym drewnem i smołą, którą napuszano liny. Agnieszka położyła rękę na buchu. Ona także nosiła w sobie ąstkę moa. Pływało w nim jej dziecko, kołysząc się jak te statki. Na rogu ulicy grupka żeglay z kwiatami zatkniętymi na apkach wywaskiwała rośną piosenkę; tej muzykanci pygrywali im na piszałce, bębenku i harfie. Kiedy ich mijała, zauważyła mężyznę w sile wieku opaego o wóz wymalowany w dziwne, zdobne gwiazdami sylwetki ludzi i zwieąt. Rzednące włosy miał ciemne jak i brodę, twa rumianą i wyrazistą; byłby pewnie pystojniejszy od Nataniela, gdyby nie tusza: dźwigał ped sobą buch równie wielki jak ona. Co dziwne, Strona 13 ten pękaty bęben nie wydawał się wstrętny, raej rozbrajający. Znamionował łowieka żyliwego dla bliźnich i aż nazbyt rozkochanego w urokach życia. W niebieskich oach grubasa migotały filuterne ogniki, którym towayszył lekki uśmiech błąkający się po wargach. – Pójdź do mnie, moja ślina! – wykyknął. Rozejała się zaskoona, le w pobliżu nie było żadnej innej kobiety. Fuknęła z obueniem. Normalnie zmroziłaby wzrokiem hultaja i więcej się nie obejała, ale mając poucie humoru doceniała je u innych, on zaś miał go w nadmiae. – Niebo mi cię zesłało. Oddam za ciebie życie! – zawołał za nią. – Już nie teba! – zaśmiała się. – Chrystus oddał życie za nas wszystkich! Uniosła dumnie głowę, wyprostowała plecy i podtymując ręką wzdęty buch odeszła kołysząc się zalotnie w biodrach. Już dawno nikt jej nie uwodził nawet żaem, toteż bzdurna pogawędka znanie podniosła ją na duchu. Wciąż uśmiechnięta pepychała się dalej ulicą Nadeną. Blisko Puddle Dock nagle chwyciły ją bóle. – Matko Boska... – wyszeptała. Ból zaął się w podbuszu, le rozdarł całe ciało, zaćmił jej umysł i odjął władzę w nogach. Osunęła się na bruk, ując, że odchodzą wody. – Na pomoc! – zawołała. – Niech mi ktoś pomoże! Zlecieli się gapie, londyńska gawiedź zawsze łasa widowiska. Widziała wokół ich nogi; twae jak pez mgłę. Jęknęła. – Odsuńcie się, psubraty – warknął pachołek rozwożący piwo. – Baba nie ma ym oddychać. I dajcie łowiekowi zarobić na chleb, zabiecie ją z ulicy, bo nie pejadę wozem! Zanieśli ją gdzieś, gdzie było ciemno, zimno i śmierdziało gnojem. Po drodze ktoś skradł jej hay. W mroku poruszały się masywne Strona 14 ksztay, dało się słyszeć głośne rżenie i ostre stuknięcie kopyta o deskę. – Gdzie, do licha?! Kogo mi tu wnosicie? – awanturował się niski szerbaty bucha. Agnieszka poznała jego głos: należał do właściciela stajni. Jakoś rok temu Nat poprawiał mu tu boksy. – Mistu Egglestan! – wyjęała. – Jestem Agnieszka, żona cieśli Cole’a, znasz go pecież! Po tway grubasa pemknął błysk rozpoznania, a w ślad za nim kwaśny grymas – uświadomił sobie, że nie może jej wyucić. Ciekawscy tłoyli się we wrotach za jego plecami. – Błagam... – szepnęła. – Niech się ktoś zlituje i rowadzi mojego męża. – Nie mogę zostawić stajni – mruknął Egglestan. – Musi iść kto inny. Nikt z gapiów się nie odezwał. Agnieszka z trudem rozsupłała mieszek i wyjęła miedziaka. – Błagam... – powtóyła. – Ja ełnię cheścijański obowiązek – zgłosiła się skwapliwie jakaś kobieta, sądząc z wyglądu, ulinica. Jej palce zacisnęły się na monecie jak szpony. Ból był nie do zniesienia, choć pecież z latami nawykła do porodów, każdy następny był szybszy i łatwiejszy. Urodziła pięcioro, dwoje poroniła, ale nawet te żywe wyskakiwały z łona jak śliskie ziarnka groszku. Nigdy dotąd jej tak strasznie nie bolało. Święta Agnieszko, modliła się w duchu, z trudem znajdując słowa, święta Agnieszko, womożycielko jagniąt, zmiłuj się nade mną... Zawsze modliła się do swej patronki i za każdym razem święta Agnieszka pychodziła jej z pomocą, ale ósme dziecko tkwiło w niej jak olbymi kolasty op. Strona 15 Jej kyk zwrócił uwagę pechodzącej akuszerki. Podchmielona starucha zajała do stajni i stekiem złoeeń pepędziła gapiów. Stanęła nad Agnieszką, patąc na nią z niesmakiem. – Te peklęte chłopy położyły cię w gównie – sarknęła. Penosiny nie miały sensu; wszędzie było równie brudno. Położna zadarła ódnice Agnieszki powyżej pasa, odgarnęła cuchnącą słomę ed rozwaego łona i wytarła ręce w poplamiony fauch. Następnie wydobyła ze swojego tobołka garnuszek smalcu ciemnego od krwi innych kobiet i nasmarowawszy nim ręce wsunęła najpierw dwa palce, potem ty, a potem całą dłoń do pochwy rodzącej, która wyła już jak zwieę. – Boleć to dopiero będzie, gołąbko – stwierdziła po chwili, smarując sobie pedramiona aż do łokci. – To maleństwo jak rosło ci w buchu zwinięte w kłębek, tak i postanowiło wyjść. Zadkiem napód. 2 W cechu Uświadomiwszy sobie, że musi znaleźć ojca, Robe skręcił do domu cechowego, każde bowiem emieślnie dziecko wiedziało, gdzie w razie poteby ma szukać pomocy. Stary dom o ścianach z szachownicy bali wypełnionych plecionką i pokrytych grubą warstwą tynku, który co parę lat teba było odnawiać, znajdował się py końcu ulicy Ciesielskiej. W pestronnej izbie, na prostych ławach py stołach zbitych pez cechowych towayszy, siedziało kilkunastu mężyzn w skóanych kaanach, z naędziami poutykanymi za pas. Byli wśród nich Strona 16 sąsiedzi i łonkowie „dziesiątki” Nata Cole’a, ale jego samego nie zastał. Dla londyńskich emieślników cech był wszystkim – pośrednictwem pracy, apteką, pedsiębiorstwem pogebowym, kółkiem towayskim, ośrodkiem pomocy w okresach bezrobocia, sądem rozjemym, a także rygorystyną władzą polityną i moralną. Cieśle zorganizowani byli w tery setki, z których każda liyła dziesięć dziesiątek. Te zbierały się oddzielnie w mniejszym gronie. Dopiero gdy któryś z łonków dziesiątki zmarł, pewlekle zachorował lub na stałe opuścił Londyn, pyjmowano do niej nowego towaysza – zwykle ośród oekujących synów łonków cechu. Rozstygające słowo miał zawsze starszy, rawujący w cechu władzę bliską monarszej. W owym asie starszym londyńskich cieśli był Ryszard Bukerel i do niego właśnie udał się Rob. Bukerel miał pochyłe ramiona, jakby zgarbił się pod bemieniem odpowiedzialności. Zdawał się wyciosany z arnego dębu: włosy miał arne, oy barwy dębowej kory, nosił obcisłe poki, suknię i kubrak z wełny ufarbowanej w łupinach oecha na ciemny brąz. Twa, ogoałą py budowie setek domów, także miał ciemną jak mocno wyprawiona skóra. Niego nie robił pochopnie. Teraz z rozwagą wysłuchał Roba. – Nie ma tu Nataniela, chłope. – Nie wiesz, mistu, gdzie go szukać? Bukerel zawahał się. – Poekaj – ekł po chwili i podszedł do siedzących mężyzn. Do Roba doleciały tylko oderwane słowa i pełne zgorszenia fuknięcie starszego: – Z tą suką? Wróciwszy do chłopca, mist Bukerel powiedział: Strona 17 – Pędź teraz do matki. Wiemy, gdzie jest Nataniel, rowadzimy go na miejsce. Rob wybąkał podziękowanie i pobiegł dalej kluąc między ciężkimi wozami, omijając pijaków i pepychając się pez tłum. Po drodze ostegł młodego Tite’a, zwanego w okolicy Szylem, swego zawziętego wroga, z którym w ubiegłym roku tykrotnie miał ciężką peprawę. Szyl z dwójką sobie podobnych szurów poowych dokuał właśnie pracującym na nabeżu niewolnikom. Nie próbuj mnie zatymać, pomyślał chłodno Rob, bo cię zabiję. Nie próbuj... Pewnego dnia zabiję także ojca. Co za bydlak. Jeden z trójki wskazał go palcem, ale Rob już był daleko. Kłuło go w boku, mimo to nie zwalniał. Bez tchu wpadł do stajni Egglestana, gdzie zobaył nieznajomą staruchę, która owijała w płótno nowo narodzone dziecko. Wokół śmierdziało końskim nawozem i krwią. Matka leżała na zgnojonym klepisku, oy miała zamknięte, twa bladą. Zdumiało go, jaka jest mała. – Mamo! – Jesteś jej synem? – odezwała się stara. Skinął głową, ledwie dysząc. Akuszerka kaszlnęła i lunęła na ziemię. – Teraz musi sobie biedaka odpoąć – powiedziała. Ojciec pyjechał wozem pożyonym gdzieś pez mista Bukerela. Rob nawet na niego nie ojał. Towaysze ciesielscy wymościli wóz słomą i penieśli nań położnicę, a następnie zawieźli ją do domu wraz z maleńkim chłopakiem, który na chcie miał otymać imię Roger. Ilekroć w domu pojawiało się niemowlę, matka pokazywała je rodzeństwu z radością i dumą. Teraz jednak leżała bez ruchu jak kłoda, patąc na poszyty stechą strop. W końcu Cole poszedł po sąsiadkę. – Nie da rady nawet karmić dzieciaka – żalił się jej po drodze. Strona 18 – Może jesze wydobeje – pocieszyła go wdowa po cieśli Lanningu. Na szęście słyszała o mamce i zaniosła do niej dziecko ku wielkiej uldze Roba. Dość miał roboty py pozostałej wórce. Jon, pyuony już do ystości, bez nadzoru matki natychmiast znów zaął się moyć. Ojciec pesiadywał teraz w domu. Rob adko go zagadywał i starał się raej schodzić mu z drogi. Brak mu było codziennej matynej kątaniny, tęsknił za lekcjami, jakie co dzień mu dawała. W peciwieństwie do księży od Świętego Botulfa nie karała go za błędy, a śmiali się py tym tyle, że nauka była świetną zabawą. Nie znał drugiej osoby mającej w sobie tyle ciepła i ułości co jego matka. Opiekę nad malcami scedował na Sama, pykazawszy mu zabawiać ich poza domem. Wieorem Marian z płaem upomniała się o kołysankę. Utulił ją, nazwał piękną panną, a potem rad nierad śpiewał o puchatych królikach i małych ptaszkach w gniazdku, dziękując Bogu, że nie słyszą tego chłopaki z pou. Dziewynka miała krągłą buzię i w ogóle była pulchna; podobno – jak mówiła mama – po Kempach, od których wzięła i inne cechy, łąnie z rozdziawianiem ust podas snu. Nazajut twa Agnieszki wreszcie nabrała kolorów, ale nie był to zdrowy rumieniec. Miała gorąkę. Targały nią dresze, mimo że ponakrywali ją ym się dało. Teciego dnia rano, podając matce wodę, Rob dotknął jej tway i peraził się, tak była rozpalona. Dyszała ciężko, z ust bił jej pykry zapach. Pogłaskała go po dłoni. – Mój dzielny synek... – wyszeptała. – Mój mały mężyzna... Kiedy wziął ją za rękę, doznał wstąsu: nagle uświadomił sobie, co się stanie. Pouł, jak włos jeży mu się na głowie. Skamieniały ze zgrozy, chciał kyknąć, zapłakać, le nie zdołał. Nawet łowiek Strona 19 dorosły osłupiałby wobec tak wyrazistego peucia, a on był pecież ledwie chłopcem. Kurowo ścisnął dłoń matki, mimo woli rawiając jej ból. Dostegł to ojciec i oywiście dał mu po łbie. Na drugi dzień rano już nie żyła. * Nataniel płakał. Dzieci nigdy dotąd nie widziały go takim, zbiły się więc w gromadkę, łoszone i blade. Nie dotarło do nich jesze, że matka odeszła na zawsze. Pogebem zajął się cech. Żony zamieszkałych w sąsiedztwie emieślników pyszły umyć zmarłą i pyosobić ją do pochówku. Dawniej odnosiły się do niej nieufnie, twierdząc, że zadziera nosa, teraz jednak gotowe były jej wybayć nawet umiejętność ytania i pisania. Naznosiły rozmarynu; Rob do końca życia znienawidził ten zapach. W innych, lepszych asach mężyźni pybyliby dopiero wieorem, po pracy, le dziś wielu nie miało żadnego zajęcia, uwali więc py zwłokach wraz z kobietami. Hugo Tite, ojciec Szyla (mimo różnicy wieku łudząco doń podobny), złożył im wizytę jako pedstawiciel nieformalnej grupy zaopatrującej w trumny zmarłych łonków cechu. Z rozmachem klepnął wdowca w plecy. – Mam zapasik twardych sosnowych desek. Resztki z karmy Bardwella, stawialiśmy ją w zeszłym roku, pamiętasz? Piękne drewno, będzie z niego zacna trumna dla twojej małżonki. Hugo był nisko kwalifikowanym wędrownym cieślą i Cole traktował go dość pogardliwie. Rob na własne uszy słyszał nieraz, że Tite nie umie nawet zadbać o naędzia. Teraz wszakże Nataniel pokiwał tępo głową i sięgnął po dzban. Cech zapewnił żałobnikom obfitość jadła i trunku, tylko bowiem na stypie można było swobodnie sobie pofolgować. Był zatem Strona 20 jabłenik, piwo jęmienne i słodowe, morwowe wino nazywane moratem, pitny miód i jego koenna odmiana zwana meteglinem, a pede wszystkim wierny druh i pocieszyciel cieśli – piment. Towaysze pynieśli pęki pieonych kuropatw i pepiórek, zające oraz inną dziyznę, wędzone śledzie, świeżo złowione pstrągi i płastugi, a także wiele bochnów chleba. Członkowie cechu zobowiązali się złożyć po dwa pensy i pekazać zebraną sumę na biednych w intencji świętej pamięci Agnieszki. Wybrali ośród siebie paru, któy wykopali grób, i tych, któy ponieśli trumnę do kościoła. Probosz od Świętego Botulfa z roztargnieniem odśpiewał mszę i polecił zmarłą łasce Jezusowej, a towaysze cechowi odmówili za jej duszę dwa psalmy. Pochowano ją pod młodym cisem. W trakcie pogebu parę niewiast zagało strawę i pygotowało stypę. Wszyscy siedli do uty, która trwała kilka godzin, śmierć sąsiadki bowiem pozwoliła innym wreszcie najeść się do syta. Lanningowa usiadła py dzieciach zmarłej, demonstracyjnie podsuwając im co lepsze kąski i tuląc pemocą do swoich obfitych, skropionych pachnidłem piersi. Ale kiedy Willowi zrobiło się niedobe, to Rob wyprowadził go za dom i Rob go podtymywał, gdy malcem targały torsje. Wdowa ograniyła się do pogłaskania go po głowie i oekła, że to z żalu po matce. Rob skłonny był raej podejewać jej ecjały i do końca stypy tymał rodzeństwo z dala od marynowanego węgoa. Oywiście rozumiał, ym jest śmierć. Nieraz jednak uświadamiał sobie, że eka na powrót matki. Wcale by się nie zdziwił, gdyby weszła do izby niosąc kosz zakupów z targu albo i pieniądze od handlaa zza mostu. – Czas na dawne dzieje, Rob. Jakie to ludy sześć wieków temu najechały Brytanię?