Gable Rebecca - Osadnicy z Catanu
Szczegóły |
Tytuł |
Gable Rebecca - Osadnicy z Catanu |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gable Rebecca - Osadnicy z Catanu PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gable Rebecca - Osadnicy z Catanu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gable Rebecca - Osadnicy z Catanu - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Rebecca Gablé
OSADNICY Z CATANU
Tytuł oryginału: DIE SIEDLER VON CATAN
Wydanie I
Katowice 2007
Wydawnictwo
Strona 2
Sonia Draga
GTW
Strona 3
Przedmowa Klausa Teubera
„Jak pan wymyśla gry?”. To właśnie pytanie chyba najczęściej słyszy każdy autor
gier. Wielu osobom wydaje się zapewne, że stworzenie własnego świata - przy użyciu
tektury, drewna, tworzywa sztucznego i po ustaleniu kilku reguł - jest czymś niezwykle
tajemniczym. Świat gry, w którym można się zanurzyć, w którym przez kilka godzin
zapomina się o codzienności i zyskuje się okazję poznania najbliższych w ożywczo nowy
sposób.
Motywacja - a czasem nawet nieprzeparta chęć - żeby zabrać się za projektowanie
gry - zawsze ma źródło w jakiejś historii. Historia ta musi mnie fascynować i budzić we
mnie potrzebę przeżywania w formie gry wciąż czegoś nowego.
Punktem wyjścia gry Osadnicy z Catanu była historia odkryć. Szczególnie urzekli
mnie wikingowie, którzy na swoich statkach ze smokami na dziobach prowadzili
pionierskie wyprawy na Islandię i Grenlandię oraz do Ameryki. Z tego wszystkiego
przynajmniej Islandię udało im się zasiedlić skutecznie i na długo.
Pomijając kilku celtyckich kapłanów, Islandia w IX wieku była lądem właściwie
niezamieszkanym, niepotrzebne, więc były najazdy, chociaż wszystko trzeba tam było
tworzyć od nowa. Ścięto drzewa na zalesionych niegdyś obszarach, a z drewna
zbudowano domy i statki. Wytyczono drogi, na bujnych pastwiskach zaczęto wypasać
owce i niebawem zboża - chociaż może niezbyt dorodne - wyrosły na tej wyspie, jednej z
cieplejszych na Morzu Północnym.
Czasy pionierów! Skuteczne osadnictwo na Islandii wymagało jedynie tego, aby
ludzie wzajemnie sobie pomagali, prowadzili pokojowo handel i szukali nowych metod
budowania lepszego systemu społecznego. W ten sposób wikingowie około 930 roku
stworzyli althing, zgromadzenie wolnych mieszkańców. Jest to najstarszy system
parlamentarny na świecie, istniejący zresztą do dziś.
Choć Catan to nie Islandia, można jednak znaleźć między nimi wiele
podobieństw. Catan również jest na początku niezamieszkany i w toku gry zostaje
Strona 4
zagospodarowany. Pozyskuje się tutaj drewno, zbiera plony, wydobywa rudy, hoduje
owce, wykorzystuje glinę i wyrabia cegły Używa się surowców do budowy osad i dróg,
powstają miasta, a ożywiony handel między graczami pomaga przezwyciężać trudności.
Mimo że pod koniec gry tylko jeden gracz zostaje zwycięzcą, rzecz polega raczej na
tworzeniu wspólnoty niż na wywoływaniu konfliktu. Buduje się, a nie niszczy, gdyż
mieszkańcy Catanu są ludźmi kochającymi pokój.
Gra Osadnicy z Catanu została wydana w 1995 roku i od razu odniosła sukces. W
ciągu trzech pierwszych lat od pojawienia się gry na rynku sprzedano ponad milion jej
egzemplarzy Do dziś blisko trzy miliony zestawów rozeszło się w samych Niemczech, a
ku mojej wielkiej radości gorączka Catanu objęła w tym czasie dwadzieścia krajów, w
tym Stany Zjednoczone, Rosję i Japonię.
W 1998 roku po raz pierwszy pomyślałem, jak ekscytująca byłaby możliwość
przeżywania dziejów osadnictwa Catanu w powieści. Była to jednak tylko luźna myśl,
nie miałem, bowiem talentu do napisania dobrej powieści, nie znałem też nikogo, kogo
mógłbym o to poprosić. Czułem ponadto, że nie nadszedł jeszcze odpowiedni czas dla
takiej książki.
Ponieważ lubię czytać powieści historyczne, było niemal pewne, że dwa lata
później trafi do moich rąk książka Das Lacheln der Fortuna, której autorką była Rebecca
Gablé.
Przeczytanie książki zajęło mi zaledwie weekend, tak byłem oczarowany tą
powieścią osadzoną w czasach średniowiecza. Postaci, w które Rebecca Gablé po
mistrzowsku tchnęła życie, były mi bliskie. Autorka uczyniła wiarygodnymi bohaterów,
którzy nie byli jednostronnie dobrzy, ale mieli także swoje słabości.
Byłem pod wrażeniem tego, jak zajmująco, prawdziwie i rzetelnie pod względem
historycznym zostały przez autorkę Das Lacheln der Fortuna przedstawione stuletnie
wojny w Anglii. I wtedy - po przeczytaniu większej części książki - uświadomiłem sobie
nagle, że albo Rebecca Gablé napisze historię osadnictwa na Catanie, albo ta historia
nigdy nie zostanie opisana!
Chociaż od dwóch lat nie myślałem w ogóle na temat powieści o Catanie, teraz
opętało mnie pragnienie, aby to Rebecca Gablé została jej autorką.
Podczas pobytu w 2000 roku na Targach Książki we Frankfurcie udało mi się
Strona 5
spotkać z pisarką. Właściwie nie miałem wiele nadziei. Ostatecznie Rebecca Gablé była
już wtedy autorką bestsellerów i z pewnością nie musiała wiązać swojego nazwiska z
sukcesem mojej gry Jednak, ku mojej wielkiej radości, projekt ją zainteresował.
Szybko rozwinął się między nami stały kontakt e-maliowy i w końcu umówiliśmy
się wiosną 2001 roku w Kolonii. Naszkicowałem już z grubsza akcję powieści - tak, jak
ją sobie wyobrażałem - a Rebecca Gablé również przemyślała całą sprawę. Kiedy
zaczęliśmy omawiać pomysły dotyczące powieści, byliśmy bardzo zaskoczeni. Nasze
wyobrażenia w dużym stopniu się pokrywały.
Kości zostały rzucone - Rebecca Gablé była gotowa przelać na papier historię
osadnictwa na Catanie.
Nastąpiły miesiące zgodnej i konstruktywnej współpracy. Mimo że przypadła mi
jedynie rola krytyka, choć tak naprawdę nie trzeba było dużo krytykować, stało się to
jednak bardzo ekscytującym przeżyciem - móc brać czynny udział w powstawaniu
powieści.
Za tamten czas oraz za cudowną powieść, którą Ty, drogi Czytelniku, trzymasz
teraz w dłoniach, dziękuję pani Gable z całego serca.
Fragmenty Pisma Świętego
na podstawie Biblii Tysiąclecia (wydanie V Poznań 2002)
Strona 6
część pierwsza
Elasund
Strona 7
JESIENNY KSIĘŻYC
- Och, na wszystkich bogów jakże jest zimno! - wydyszał Candamir, kiedy skok
do czarnej jak smoła topieli zaparł mu dech w piersi. - Dlaczego nie zrobiliśmy tego
przed żniwami? Teraz tylko głupcy pływają!
Osmund powoli rozgarniał ramionami wodę, aby utrzymać się na powierzchni.
- Przestań biadolić! Jeszcze ściągniesz dziewięcioramienną ośmiornicę tymi
swoimi krzykami.
- Pewnie tak. Albo dwunastogłowego węża morskiego. Uch!
Obaj się roześmiali. Już jako chłopcy pływali na wyścigi przy każdej pierwszej
jesiennej pełni księżyca, chociaż wtedy nie chodziło właściwie o to, kto pierwszy
przepłynie fiord, ale o to, kto drugiemu zdoła napędzić większego stracha przed
prawdziwymi lub wymyślonymi morskimi potworami.
- Gotowy? - zapytał Osmund.
Jego mokra blond czupryna błyszczała na ciemnej tafli jak błędny ognik.
- Już od dawna - odparł Candamir buńczucznie.
- To ruszajmy!
Równocześnie odepchnęli się od skały i rozgarniali wodę silnymi ruchami, a
niewielkie grzebyki piany połyskiwały pośród księżycowej nocy. Sunęli szybko i niemal
bezszelestnie jak dwie wielkie foki, początkowo ramię w ramię. Z ich prawej strony w
białej poświacie wznosiła się skała, która ciągnęła się daleko w głąb fiordu i służyła jako
falochron dla leżącego za nią portu w Elasundzie. Gdy dotarli do końca cypla, pokonali
już ponad połowę trasy wyścigu.
Osmund bardziej czuł, niż widział, że uzyskał niewielką przewagę. Nie odczuwał
już lodowatego zimna morza. Woda była mu przyjaciółką, dawała szybkość i
wytrzymałość. Oddychał głęboko i miarowo. Pomyślał, że mógłby tak płynąć bez końca -
nie kilkaset metrów, które mierzył fiord, ale ku odległym wyspowym królestwom
założonym przez jego lud.
Strona 8
Nagle ktoś kurczowo chwycił go za ramię i zaburzył rytm.
- Osmundzie!
W głosie Candamira usłyszał przerażenie i natychmiast się zatrzymał. W tak
lodowatej wodzie nawet najlepszego pływaka mógł złapać skurcz, konieczna, więc była
szybka pomoc.
Ale Candamirowi najwidoczniej nie groziło utonięcie.
Jego twarz zbielała, zbladły nawet usta, co można było przypisać albo
księżycowej poświacie, albo zimnu, on zaś wpatrywał się w brzeg po drugiej stronie.
Pełen złych przeczuć Osmund odwrócił głowę i spojrzał w tym samym kierunku -
na koniec fiordu, gdzie stały zabudowania Elasundu. Jednym rzutem oka dostrzegł dwie
rzeczy: w osadzie wybuchł pożar, a w zatoce znajdowały się cztery obce okręty
„O, Ojcze Bogów, bądź przy nas! - pomyślał bojaźliwie. - Tylko nie to... „.
- Do łodzi! - wykrztusił tak samo bez tchu, jak Candamir. - Chodź szybko!
Po południu tego dnia niewolnik w małej łódce powiosłował ku wąskiej plaży w
kształcie sierpa na przeciwległym brzegu, który miał być metą ścigających się pływaków,
dzięki czemu po swoich wyczynach mogli wygodnie wrócić do domu. Teraz obaj
przyjaciele także już tam dotarli. Bryzgała woda i żwir wystrzeliwał im spod stóp, kiedy
biegli do łódki, zapobiegliwie wyciągniętej na brzeg. Mokre odzienie kleiło im się do
ciał, a nocny wiatr był boleśnie zimny, lecz prawie wcale go nie czuli. Pospiesznie
zepchnęli łódkę na wodę, co chwila spoglądając ku osadzie. Płomienie objęły już drugi
budynek.
- Stodoła stryja Sigismunda - mruknął Candamir, siadając w łodzi i chwytając
wiosło.
- Pospiesz się, więc! - błagał Osmund, któremu się zdawało, że z trwogi o żonę i
syna pęknie mu serce.
Równocześnie zanurzyli wiosła i odepchnęli się od brzegu. Niebawem łódka
pruła jak strzała spokojne wody, czarne jak noc. Gdy znaleźli się już blisko osady,
usłyszeli odgłosy walki i krzyki. Rozpoznali też obce okręty.
- Znowu ci przeklęci Turończycy - powiedział ochryple Candamir.
Strona 9
Osmund tylko bez słowa skinął głową.
Mimo mokrych ubrań poczuli, że zaczynają się pocić.
Zamilkli, skupili się na rytmie wiosłowania i tylko rozglądali się wokoło. Osada
szybko się przybliżyła i niebawem w jasnym świetle księżyca zobaczyli port zamieniony
w teren walk. Zarówno Candamir, jak i Osmund doskonale pamiętali, że własną broń
zostawili przed wyścigiem na brzegu.
Na płyciźnie wyskoczyli z łódki, dobrnęli do brzegu i z gołymi rękami rzucili się
na dwóch pierwszych Turończyków, których napotkali. Najeźdźcy byli wojownikami
nieustraszonymi i doświadczonymi, ale Candamir wyrwał swojemu przeciwnikowi zza
pasa sztylet i - zanim tamten w ogóle się spostrzegł - przebił mu gardło. Umierający
głośno coś wycharczał, upadł na kolana, a Candamir wyrwał z jego omdlewającej dłoni
miecz. Kątem oka dostrzegł, że Osmund zdążył się już uzbroić w potężny kamień.
Uderzył nim w głowę jakiegoś Turończyka bez szyszaka, po czym także zabrał mu broń.
Gdy następni wrogowie rzucili się na nich z wrzaskiem, przyjaciele stali już plecami do
siebie. Jakiś zwalisty osiłek z zaplecioną brodą szedł prosto na Candamira, wznosząc
ramię uzbrojone w krótki miecz gotowy do ciosu. Candamir przeniósł akurat ciężar na
niewłaściwą nogę i nie był w stanie dostatecznie szybko uskoczyć. Nie mając czasu na
zastanawianie się, błyskawicznie rzucił sztyletem, który wciąż ściskał w lewej dłoni.
Matowe ostrze świsnęło warkotliwie w powietrzu i przebiło skórzany kirys napastnika.
Gdy Turończyk padał na ziemię, Candamir na krótką chwilę spojrzał na przystań i
zobaczył, że jeden z wrogich okrętów już odcumowuje. Z rozpaczą pomyślał, że przybyli
za późno. Właściwie wiedział o tym już wtedy, gdy zobaczył pierwszy ogień. Nie
pozwolił sobie jednak na dalsze rozmyślania o tym, kto lub, co mogło się znajdować na
pokładzie odpływającego okrętu. Postanowił też nie myśleć o krzyczących mężczyznach
i kobietach, a to, dlatego, że wiele tych głosów rozpoznawał. Przymrużył oczy i raz
jeszcze zakręcił w powietrzu młynka zdobycznym mieczem.
Nie sposób było się przebić przez mrowie ludzi na przybrzeżnej łące. Zaślepiony
wściekłością wbijał miecz w każdego, kto stanął mu na drodze, zepchnięto go jednak na
lewą stronę, tam, gdzie tłok był największy.
W migotliwym świetle płonącej stodoły rozpoznał kowala Haralda, który z
mieczem w lewej dłoni i młotem w prawej odpierał atak dwóch Turończyków na raz.
Strona 10
Zanim Candamir zdążył rzucić się na pomoc, w polu widzenia mignął mu Osmund, który
powalił napastnika po lewej stronie. Kowal zmusił drugiego do ucieczki i podniósł pięść
z młotem w krótkim geście podziękowania.
- Zaryglowali w stodole dwa tuziny mężczyzn i chłopców! - ryknął,
przekrzykując hałas pożaru. - Zadaje się, że jest tam też twój brat, Candamirze!
Wstrząśnięty Candamir spojrzał na kryty słomą dach drewnianej stodoły. Po
suchym końcu lata ogień błyskawicznie pochłaniał dach i ściany z desek.
- O, potężny Tyrze, bądź przy nas! - błagał cicho.
Kiedy nagle w jego polu widzenia znalazł się wysoki jak sosna Turończyk z
ogromnym toporem, niemal w ostatniej chwili uniósł miecz.
Osmund zmagał się sam ze sobą. Nie uszło jego uwadze, że najeźdźcy na swoje
okręty zawlekli głównie niewiasty i dziewczęta. Po prostu musiał zajrzeć do domu.
Słyszał jednak rozpaczliwe krzyki ludzi zamkniętych w płonącej stodole, słyszał łomot
ich pięści w zaryglowane wrota. Zwlekał jeszcze chwilę, po czym zrobił duży krok przed
siebie i uderzył mieczem Turończyka, który właśnie zamierzał się od tyłu na jego kuzyna
Jareda.
Tłum przed stodołą był tak gęsty, że trzeba było bardzo uważać, żeby, machając
mieczem, nie trafić swojego. Candamir, Osmund, Harald oraz ich sąsiedzi walczyli ramię
w ramię, posuwając się w stronę wrót budynku, które pod naporem pięści ludzi
zamkniętych wewnątrz drżały wprawdzie, ale nie ustępowały nawet na centymetr.
Kiedy Harald jednemu z wrogich dowódców potężnym cięciem oddzielił od
tułowia głowę wraz hełmem, pozostali Turończycy wycofali się z placu przed stodołą i
pobiegli mordować, rabować i podpalać gdzie indziej - tam, gdzie opór nie był tak silny.
Osmund i Candamir pochwycili za końce ciężkiej belki blokującej wrota stodoły, a
Candamir zawołał przez ramię do pozostałych mężczyzn:
- Zaraz będzie po sprawie!
Harald wraz z resztą mieszkańców Elasundu pospieszył na nadbrzeżną łąkę, gdzie
- jak się zdawało - obrona posuwała się teraz w sposób bardziej zdecydowany i
uporządkowany, gdyż prowadzili ją mężny Eilhard oraz Olaf, stryj Osmunda.
Osmund i Candamir szarpnęli za oba skrzydła wrót stodoły. Z wnętrza wydobyły
się kłęby gęstego dymu oraz krztuszące się, skrzywione postaci.
Strona 11
- Hacon? - Candamir klepnął w ramię jakiegoś podrostka, przyglądając się jego
osmalonemu licu. Nie była to jednak twarz brata.
Wziął głęboki oddech, wstrzymał go i przekroczył próg stodoły. Osmund, jak
cień, był u jego boku.
Płonące ściany stodoły powinny oświetlać wnętrze, ale dym był jak czarna mgła.
Z góry padał deszcz iskier i płonącej słomy. Nagle z mroku wytoczyła się na nich
krzycząca, żywa pochodnia. Osmund wypchnął płonącego człowieka na zewnątrz, zdarł z
siebie wciąż mokre odzienie i rzucił na nieszczęśnika.
Candamir dalej po omacku badał zadymiony mrok. Żar wypalił mu brwi, bolały
go płuca. Potrzebował powietrza.
Prawie już ogarnięty paniką o coś się potknął, schylił się, więc i wymacał
bezwładną postać. Podniósł ją i rozpoznał twarz młodego Wilanda. Za plecami usłyszał
głuchy trzask, a odwróciwszy się, zobaczył na ziemi płonącą belkę z dachu oraz drugą,
spadającą bardzo powoli, jak ogromna pochodnia wrzucona do ciemnego szybu.
Nagle znowu pojawił się Osmund, szarpnął Candamira za rękaw i pociągnął
niemal bezwładne ciało przyjaciela w kierunku wrót.
- Trzeba wyjść. Dach zaraz runie.
- Hacon... - wykrztusił Candamir, tłumiąc szloch.
Osmund potrząsnął głową. Trzymając ramię Candamira w żelaznym uścisku, bez
słowa wyciągnął przyjaciela i nieprzytomnego chłopca na zewnątrz. Nie odeszli nawet na
dziesięć kroków od stodoły, gdy więźba dachu pękła z hałasem i runęła pośród deszczu
iskier. Candamir położył bezwładnego chłopca na trawie. Kiedy się podniósł, zauważył
to, co pozostało z żywej pochodni - makabryczną, poczerniałą postać ludzką, która leżała
w niepokojącym bezruchu.
- Kto... to był? - zapytał.
- Twój stryj Sigismund - odrzekł ostrożnie Osmund.
- Chodź, Candamirze! Jeśli twój brat rzeczywiście był w tej stodole, to nic już dla
niego nie możemy zrobić. A bitwa jeszcze się nie skończyła.
Niedługo później rozległ się jednak przenikliwy sygnał rogu i Turończycy
odwrócili się plecami do masakry na przybrzeżnej łące, jakby nagle znikła cała ich żądza
krwi. Wycofali się do swoich pozostałych trzech okrętów.
Strona 12
Mieszkańcy osady pospieszyli za nimi i w płytkiej wodzie wciągnęli ich w zacięty
bój, aby dotrzeć do okrętów najeźdźców i odbić łupy. Na próżno jednak. Turończycy,
którzy byli już na pokładzie, osłaniali odwrót gradem strzał. Zabójcze pociski
nadlatywały w ciemności ze złowieszczym warkotem, zanim, więc były widoczne, już się
je słyszało, a kilku obrońców Elasundu poczuło je, zanim zdążyli się uchylić. Jakiś
mężczyzna ugodzony strzałą upadł w wodę tuż przed Candamirem, który złapał go pod
pachami i wyciągnął na ląd.
Bez przeszkód, ale bardzo szybko trzy pirackie okręty wycofały się, a ich
wilgotne żagle połyskiwały w świetle księżyca, jakby były zrobione ze szkła.
Na brzegu nastała niesamowita cisza. Tu i ówdzie daty się słyszeć pojękiwania i
płacz, ale hałasy ucichły
Candamir odwrócił się od fiordu.
- Czy ktoś widział mojego brata?
Wszyscy bez słowa pokręcili głowami, nikt nie chciał mu spojrzeć w oczy
Candamir wpatrywał się w zgliszcza stodoły. Była jedną z największych w osadzie.
Osmund i on bawili się w niej, gdy byli dziećmi. Popisywali się przed sobą swoją
odwagą, zeskakując ze strychu na sterty słomy, które z każdym udanym skokiem stawały
się coraz mniejsze i niższe, aż w końcu dobra słoma leżała rozrzucona po całej stodole.
Wywoływało to zawsze gniew stryja, który nie szczędził im razów. Mimo to
wciąż się tam zakradali. Candamir zastanawiał się, czy jego brat z przyjaciółmi także
wykorzystywali strych stodoły Sigismunda do takich prób odwagi. Dziwne, że tego nie
wiedział, że nigdy o to Hacona nie spytał.
Nagle, między jednym i drugim uderzeniem serca, ugięły się pod nim kolana.
Zanim jednak zdążyła go ogarnąć rozpacz, usłyszał gdzieś z wysoka, z powietrza,
wyraźny głos:
„Tu jestem.”
Mężczyźni ze zdumieniem spojrzeli w górę ku koronie ogromnego jesionu
rosnącego na łące. Zaszeleściły suche liście, a wśród nich ukazały się dwie niezdarne,
chude nogi, aż wreszcie Hacon pewnie i sprężyście wylądował na obu stopach, po czym
Strona 13
ze spuszczoną głową podszedł do brata.
- Jakiś rudobrody olbrzym mnie tu zagnał - wyjaśnił zmieszany. Niedawno
obchodził swoje piętnaste urodziny, wstyd mu było jednak, że uciekł, zamiast walczyć.
Przycisnął policzek do pnia drzewa. - Zanim ten olbrzym zdążył się po mnie wspiąć,
Eilhard go ubił.
Candamir głośno odetchnął. Przez boleśnie długą chwilę wydawało mu się, że nie
ustoi na własnych nogach. Położył bratu rękę na kościstym ramieniu, dyskretnie się na
nim wsparł i bacznie przyjrzał się jego twarzy Hacon miał na czole okropną szramę, ale
poza tym wydawał się nietknięty
- Dziękuję, Eilhardzie - mruknął Candamir.
Stary człowiek z powagą kiwnął głową.
- Bystry chłopak, ten twój brat - zauważył głębokim, dźwięcznym głosem. - Inni
chłopcy, ci mniej przytomni, spłonęli w stodole Sigismunda. Jeszcze nie widziałem, żeby
Turończycy coś takiego zrobili - dodał ze zdziwieniem.
- Tchórzliwa hołota - rzucił niemal bezgłośnie Hacon i wskazał na zabitego,
którego twarz częściowo znajdowała się pod wodą, a częściowo na brzegu. - Bert
Sigismundsson. Jakiś Turończyk ugodził go w plecy widziałem wyraźnie.
Wzrok Hacona powędrował niespokojnie od nieruchomego ciała ku
odpływającym wrogom, po czym zatrzymał się znów na twarzy brata.
- Bert był rok młodszy ode mnie, Candamirze - powiedział pełnym pretensji
tonem.
- Tak, wiem. Przykro mi - odparł bezradnie Candamir.
Zwracał się do brata, ale myślał o wszystkich sąsiadach.
- Przykro mi, że nas tu nie było.
Kowal Harald wskazał na jego prawe ramię.
- Dlatego, że cię nie było, tak pięknie cię urządzili.
Candamir położył lewą dłoń na ramieniu i wymacał lepką wilgoć własnej krwi.
Prawie nie czuł rany, ale teraz przypomniał sobie zdarzenie przed stodołą. Dostrzegł
wtedy klingę spadającą na niego ukośnie z góry i już był przekonany, że straci ramię. Tak
właśnie by się stało, gdyby nie pojawił się nagle Osmund i nie powalił Turończyka na
ziemię. Candamir rozejrzał się za przyjacielem i w pewnym oddaleniu dostrzegł wysoką
Strona 14
postać o blond włosach, której nie sposób było z nikim pomylić. Osmund zmierzał do
domu, a jakiś głoś wewnętrzny mówił Candamirowi, żeby podążyć za nim.
Puścił Hacona.
- Czy mój Sakson żyje? - zapytał.
Wiele otaczających go osób przytaknęło.
- Niech się zajmie rannymi. Zna się na tym, słuchajcie go - poradził pospiesznie.
Już prawie odchodził, gdy wielki siwobrody Siward chwycił go za zakrwawione
ramię.
- Candamirze, nie możemy tutaj tak po prostu stać i patrzeć, jak odpływają.
Musimy ich ścigać!
Młodszy mężczyzna powoli pokręcił głową.
- To beznadziejne, Siwardzie.
- Ale oni zabrali moją żonę! - Siward błagalnie ścisnął ramię Candamira. - Ona
jest kuzynką twojej matki, musisz mi pomóc! Masz przecież statek!
Jego kciuk wbijał się w ranę Candamira i ten odruchowo się wyrwał. Nie
wiedział, co powiedzieć. Było mu przykro, że Siward poniósł taką stratę, ale pogoń za
piratami nie miała najmniejszego sensu. Turończycy używali długich, doskonałych
okrętów bojowych wyposażonych w dwadzieścia par wioseł. Przy słabym nocnym
wietrze nie sposób było ich dogonić handlowym żaglowcem, który miał Candamir.
Nawet gdyby z powodu jakiegoś kaprysu pogody udało się ich dopaść, to i tak byłoby to
samobójstwo...
Niespodziewanie z pomocą nadszedł Olaf, stryj Osmunda.
- Potrzeba nam, co najmniej godziny, aby przygotować statek - orzekł swoim
szorstkim, basowym głosem. - Candamir ma rację, to byłoby bezcelowe.
Olaf był najbardziej doświadczonym żeglarzem i najbogatszym mieszkańcem
osady Jego słowo miało swoją wagę. Siward opuścił głowę i zgodził się.
Candamir przed odejściem położył mu jeszcze na chwilę współczująco dłoń na
ramieniu.
Osmunda dogonił dopiero przy drzwiach jego domu klanowego. Stała tam
Strona 15
wysuszona, siwowłosa kobieta ze skrzyżowanymi rękami i odmawiała mężczyznom
dostępu do domu.
- Przepuść mnie - cicho zażądał Osmund dziwnie matowym głosem.
Stara pokręciła głową.
- Gisla nie żyje, Osmundzie, i nawet ty już tego nie zmienisz.
- Chcę ją zobaczyć!
- Nie. Nie chcesz, wierz mi.
- Bądź przeklęta, Brygido, ona jest moją żoną!
- Była. Była także moją wnuczką i powiadam ci, że w tym stanie jej nie
zobaczysz. Ona nigdy by tego nie chciała.
Osmund zacisnął pięści.
- Odsuń się od drzwi, ty czarownico...
Candamir podszedł, uważając, żeby nie zbliżać się za bardzo do przyjaciela, i
ostrożnie ujął Brygidę za łokieć.
- Puść go, on wie, co robi - powiedział. - I ma do tego prawo.
Stara obrzuciła przybyszów złym spojrzeniem, przez chwilę się wahała, po czym
ustąpiła im z drogi.
Osmund ze spuszczoną głową minął ją i jak burza wpadł do przedsionka. Nie
upłynęło wiele czasu, gdy dał się słyszeć jego rozpaczliwy krzyk protestu. Candamir na
chwilę zacisnął powieki. Stara zaśmiała się żałośnie.
- Powiadasz, zatem, że on wie, co robi, tak?
Candamir odruchowo zrobił pół kroku do tyłu. Jak niemal każdy w osadzie trochę
się bał starej Brygidy.
- Co... Co się stało?
- Było ich trzech - zaczęła z pozoru beznamiętnie. - Jednego zatłukłam, ale
pozostali zaciągnęli ją do izby, zaryglowali drzwi i potem...
- Co z małym Rorykiem? - gwałtownie wpadł jej w słowo Candamir.
- Wszystko przespał. Nie znaleźli go. Ukryłam go w gnoju. Jedynym miejscu,
którego te nienażarte świnie nie przetrząsnęły
Candamir skinął głową. Wydawało się, że jakiś bóg trzymał jednak tej nocy nad
domem Osmunda obronną dłoń, chociaż zbyt wielkiego wysiłku w to nie włożył. Z
Strona 16
pewnością Osmund odnajdzie pociechę w swoim synu. Kiedyś.
- Idź szybko do portu i pomóż ludziom - poprosił Brygidę.
Stara chciała być uważana za groźną i mieć u swojego boku demony i duchy lasu,
ale potrafiła leczyć nie gorzej niż Sakson.
- Pewnie - zakpiła. - Zostawię na łaskę losu bohaterów z Elasundu, którzy bez
strachu przepłynęli fiord i przeoczyli przy tym cztery wrogie okręty, które w jasnym
świetle księżyca pod ich nosem wpływały do portu...
Candamir nie zareagował. Wiedział, że nie ma sensu się tłumaczyć. Jedynie ten,
kto sam doświadczył, co to znaczy nocą płynąć przez fiord, może wiedzieć, że nawet
przy najjaśniejszym księżycu widać nie dalej niż na dziesięć łokci. Że płynący jest zbyt
zajęty walką z zimnem, utrzymaniem kierunku i pokonywaniem paniki spowodowanej
bezkresem czerni pod sobą, aby zauważyć cokolwiek poza tym.
- Gdzie jest teraz twój prawnuk? - zapytał.
Pokazała brodą na dom klanu.
- Położyłam go przy zmarłej matce, ale do jutra muszę mu znaleźć jakąś mamkę.
Candamir zrobił gest zachęty
- W takim razie nie pozwól, żeby ci w tym przeszkadzano...
Odwróciła się ze znaczącym prychnięciem, mocniej zawiązała szal i odeszła w
kierunku portu.
Candamir zajął jej miejsce na straży u drzwi domu Osmunda, aby nikt nie
zakłócał jego żałoby. W tej chwili wydało mu się to rzeczą najważniejszą.
- Panie, panie, obudź się!
Candamir oprzytomniał i chwycił dłoń, która potrząsała jego ramieniem.
Stwierdziwszy, że to tylko Sakson, puścił ją i przetarł oczy. Ramię, które podniósł, aby to
zrobić, było muskularne, a skóra była gładka i jasna. Brudna opaska zakrywała ranę.
Tylko trochę krwi się przesączyło, ale już dawno skrzepła.
- Co to za hałasy? - zapytał Candamir opryskliwie.
- Panie, jeden z Turończyków jeszcze żyje. Oni... Oni chcą mu oczy wyłupić i
obciąć mu... Sam wiesz, panie, co, i rzucić rybom na pożarcie!
Strona 17
- No i? Cóż innego mielibyśmy z nim zrobić? - ziewnął Candamir i palcami
przeczesał czarne włosy Opadały mu gładko na ramiona, a okalające twarz kosmyki,
podobnie jak większość mężczyzn jego ludu, nosił splecione w cienkie warkoczyki.
Sakson dziko gestykulował.
- Ludziom nie wolno tak się wzajemnie traktować - wyjaśnił.
- Bogowie, ten znowu zaczyna...
Sakson był zabawną postacią. Pochodził z Brytanii, jak opowiadał, i nawet miał
swoje imię, które było jednak tak trudne do wymówienia, że mieszkańcy Elasundu dla
ułatwienia nazwali go Saksonem. Kiedy przybył do nich przed dwoma laty, wyglądał
jeszcze dziwaczniej niż teraz, gdyż w swojej blond czuprynie miał wygolony okrągły
placek. W sakiewce nie nosił ani chleba, ani złota, tylko żelazny krzyżyk oraz pewien
osobliwy przedmiot składający się z dwóch deseczek, między którymi znajdowały się
cienkie płatki wyprawionej skóry zwierzęcej, całe zagryzmolone dziwnymi, malutkimi
runami. Nazywał tę rzecz „księgą” i utrzymywał, że tak samo jak krzyżyk pochodzi od
jego Boga, potężniejszego od wszystkich innych bogów Mieszkańcy osady chcieli
oczywiście dla własnego bezpieczeństwa zabić Saksona, a dary jego Boga spalić, ale
Osmund się temu sprzeciwił. Ponieważ jednak Gisla nie chciała gościć w domu
wygolonego obcego, Candamir wziął go na jakiś czas do siebie jako niewolnika i nigdy
tego nie pożałował. Sakson wszystko chwytał w lot, znał się na leczeniu różnych złamań
i innych chorób, miał też dobrą rękę do zwierząt domowych. Tak czy inaczej, był jednak
dziwadłem.
Candamir usiadł i dopiero teraz niewolnik zauważył dziewkę, która leżała obok
jego pana i błogo drzemała. Aby okryć jej ładne małe piersi, Candamir niedbale
naciągnął skórzaną derkę. Widok nagiej kobiety robił na Saksonie niezbyt dobre
wrażenie, jak stwierdził. Sakson utrzymywał, że obecnie w Brytanii jest wielu mężczyzn
z wygolonymi głowami, którzy swojemu Bogu pobudowali domy i zamieszkują w nich
wraz z nim. Bez kobiet. Widocznie łysogłowy i jego bóg nie potrzebowali niewiast.
- To wróg i zabijał mieszkańców Elasundu - wyjaśnił cierpliwie Candamir. -
Musimy się zemścić. To nasz obowiązek. W przeciwnym razie jego duchy opiekuńcze
oraz jego bogowie wpadną w złość i będą nas ścigać. I słusznie.
Sprawa stała się jasna nawet dla Saksona. Mimo to zaczął głośno się zastanawiać:
Strona 18
- Jeśli oni go oszczędzą, to może opowie nam, dlaczego Turończycy w ogóle się
tu pojawili. I kiedy znowu przybędą.
Candamir sięgnął po spodnie, wciągnął je na siebie i wsunął stopy w sięgające do
kostek buty z foczej skóry
- To niegłupia myśl - przyznał, obwiązując na krzyż rzemieniem nogę w kostce. -
Ale on nam to powie i tak. Wierz mi, on powie nam wszystko, co tylko zechcemy
usłyszeć.
Świtało, gdy Candamir, zjadłszy naprędce miskę rybnego rosołu, wychodził z
domu klanowego. Opuszczając nocną wartę przed domem Osmunda, widział
spustoszenia, jakich dokonali Turończycy, i choć oglądał je już wcześniej, dopiero teraz,
w porannej szarówce, dotarł do niego ogrom zniszczeń - większość zwierząt skradziona,
z obory i spichlerza zostały tylko poczerniałe zgliszcza. Służba zdążyła się ukryć, gdyż
jej dom leży dalej od brzegu niż pozostałe, ale Candamir zaczął się zastanawiać, jak on i
cała reszta mają przetrwać zimę.
Osada Elasund składała się z dwóch tuzinów gospodarstw, każdy z domem
klanowym i mnóstwem obór, stodół oraz innych zabudowań. Domy stały blisko siebie i
tworzyły mniej więcej krąg, aby w razie podobnej do wczorajszej napaści można się było
wspólnie bronić. Ziemia zajmowana przez osadę była starannie podzielona i służyła
głownie jako pastwiska dla owiec i bydła. Jedynie nieliczni hodowali jęczmień, żyto czy
nawet pszenicę. Klimat był tu zbyt ostry, zimy za długie, a zboże rosło marnie.
Mieszkańcy Elasundu kupowali ziarno w portach położonych bardziej na południe.
Candamir w towarzystwie swojego brata i Saksona udał się na przybrzeżną łąkę,
gdzie zazwyczaj gromadzili się mieszkańcy Elasundu, gdy mieli omówić kwestie
dotyczące całej społeczności. Idąc lekką stromizną, mijali splądrowane spichlerze ziejące
pokrzywionymi wrotami, zaszlachtowane bydło i stratowany drób leżący w błocie.
- Ilu nie żyje? - zapytał Candamir Saksona.
- Wasz stryj Sigismund, jego syn Bert i trzech jego parobków... - zaczął
przygnębiony niewolnik. - Turgot Turgotsson, jego żona i jeden parobek...
Nastąpiła długa, smutna litania: niemal tuzin wolnych mieszkańców Elasundu obu
Strona 19
płci leżało bez życia za swoimi domami, a do tego jeszcze drugie tyle niewolników.
Siedemnaście niewiast i dziewcząt porwano.
- Tym sposobem osada straciła niemal jedną dziesiątą wolnych mieszkańców -
zakończył Sakson.
- Że niby jak? - warknął Candamir.
- Na dziesięcioro mężczyzn i kobiet jedno nie żyje lub zostało porwane w niewolę
- objaśnił mnich.
- Na młot Thora... To okropne - mruknął młody Hacon wstrząśnięty.
Candamir przyznał mu rację.
Poranek był zimny i ponury Ostry wiatr od morza gnał deszczowe chmury, ale
było jeszcze sucho. Niedaleko pogorzeliska rozpalono ognisko, wokół którego
zgromadzili się drżący z zimna mieszkańcy Elasundu. Ich oddechy były widoczne w
powietrzu w postaci białych kłębów pary.
Był tam także Osmund - stał nieco z boku, cichy i blady, trzymał w ramionach
śpiącego synka i wpatrywał się w morze.
Dwóch młodzieńców mocno trzymało za ramiona schwytanego Turończyka:
mężczyznę szczupłego, wręcz chudego, około dwudziestki, z rudawą czupryną i taką też
brodą. Ręce związano mu na plecach. Stał między dwoma strażnikami na szeroko
rozstawionych nogach, a jednak chwiejnie.
Krew ciekła mu po czole i oczach. Był ranny Starał się zachować obojętny wyraz
twarzy, ale jego wzrok uparcie kierował się na leżący w ogniu pogrzebacz, którego
koniec już się żarzył na czerwono.
- Nie ma się, na co gapić - warknął nienawistnie Siward, którego żona należała do
porwanych. - Ten pogrzebacz i tak będzie ostatnią rzeczą, jaką zobaczysz w swoim
żałosnym życiu.
Kilka osób się zaśmiało, ale bez cienia radości. Śmiech brzmiał surowo i
złowrogo.
- Panie... - zaczął błagalnie Sakson, ale pod wpływem mrocznego spojrzenia
Candamira zmilkł.
Strona 20
Urodzony jako syn anglosaskiego szlachcica, mnich - który niegdyś nazywał się
Byrhtferth - z trudem znosił niewolniczy stan. Opuścił swoją ojczystą Brytanię, żeby
nawracać tych biednych pogan, wiedząc, że robi to być może także za cenę życia. Nie
liczył się jednak z utratą wolności i pozycji. Z czasem doszedł do wniosku, że Bóg zesłał
mu to wszystko jako próbę. Dzięki temu łatwiej mu było z pokorą znosić los służącego.
Czuł, że Bóg dopiero wtedy go wyzwoli, gdy uda mu się zaszczepić w tych dzikusach
prawdziwą wiarę, miłosierdzie i miłość bliźniego, w takich jednak chwilach, jak ta,
zadanie to wydawało mu się beznadziejne.
- Zróbmy wreszcie porządek z tym Turończykiem - zażądała stara Brygida. -
Zimno mi, a muszę jeszcze zająć się rannymi.
„Skoro ci zimno, to idź do piekła, gdzie twoje miejsce” - pomyślał Candamir ze
złością, zapewne nie jako jedyny Kobiety na takich zgromadzeniach, nazywanych thing,
nie miały właściwie, czego szukać. Ale nikt oczywiście nie ośmielił się przypomnieć o
tym Brygidzie.
- Poczekajmy jeszcze chwilę - zabrał głos Olaf i ostrożnie wystąpił kilka kroków
naprzód. Miał na sobie granatową, długą do kolan szatę z najlepszej wełny. Z tego
samego materiału uszyto jego szare spodnie, buty zaś wykonano ze szlachetnej skóry
wołowej; przypominały obuwie wyrabiane przez szewców w kraju Franków. Olaf był
wielki i szeroki w barach, jak wielu mężczyzn z jego ludu. Kilka siwych włosów
pobłyskiwało w jego jasnej czuprynie sięgającej ramion, a zadbana krótka broda była
akurat taka, żeby sprawiał wrażenie człowieka mądrego i doświadczonego, ale nie
starego.
- Chciałbym najpierw o kilka rzeczy zapytać. - Tu skierował spojrzenie swoich
ostrych, bladoniebieskich oczu na pojmanego. - Dlaczego porwaliście jedynie kobiety?
Turończyk wzruszył ramionami i spojrzał mu prosto w oczy.
- Bo nasze też porwano. Potrzeba nam kobiet. - Jego dialekt był śpiewny i niemal
niezrozumiały Turonia leżała znacznie dalej na południe niż Elasund.
- Kto porwał? - chciał wiedzieć Olaf.
- Kuwanie - odpowiedział krótko jeniec.
Przez zgromadzenie przeszedł szmer, jak bryza w koronach drzew w borze.
Kuwanie byli dzikim, wojowniczym ludem z kraju leżącego po drugiej stronie