Cortazar Julio - Autobus

Szczegóły
Tytuł Cortazar Julio - Autobus
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Cortazar Julio - Autobus PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Cortazar Julio - Autobus PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Cortazar Julio - Autobus - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Julio Cortazar Autobus - Może wracając przyniesiesz mi "El Hogar" - powiedziała senora Roberta, zasiadając w fotelu na sjestę. Klara porządkowała lekarstwa na stoliku na kółkach, przebiegała pokój dokładnym spojrzeniem. Tak, wszystko w porządku. Matylda zajmie się senorą Robertą, w razie czego jest pokojówka, która wie, co i jak. Teraz może już wyjść, ma dla siebie całe sobotnie popołudnie, pójdzie do przyjaciółki, Anna czeka na nią, pogadają sobie, o wpół do szóstej wypiją herbatkę, radio, czekoladki. O drugiej, kiedy fala urzędników ginie w bramach tylu domów, na Villa del Parque robi się przestrzennie i jasno. Postukując obcasikami Klara maszerowała przez Tinogastę i Zamudio, rozkoszując się listopadowym słońcem, poprzecinanym przez wyspy cienia, które rzucały stojące wzdłuż jej drogi drzewa. Na rogu Avenida San Marti i Negoya, gdzie czekała na autobus 168, nad jej głową rozegrała się bitwa wróbli, a florencka wieża San Juan Maria Vianney wydała jej się bardziej czerwona niż zwykle na tle bezchmurnego nieba, tak wysokiego, że przyprawiało o zawrót głowy. Zegarmistrz don Luis ukłonił jej się z aprobatą, jakby doceniał jej zgrabną figurkę, pantofle jeszcze dodające jej smukłości, biały kołnierzyk u kremowej bluzki. Pustą ulicą nadjechał zapóźniony 168 i z suchym parsknięciem otworzył automatyczne drzwi, aby Klara, jedyna pasażerka na tym spokojnym o tej porze przystanku, mogła wsiąść. Szukając drobnych w swojej przeładowanej torebce, Klara chwilę zwlekała z kupnem biletu. Konduktor, krępy młodziak, wycwaniony, jak trzeba stać, by nie stracić równowagi na wirażach i przystankach, patrzył na nią z mało życzliwym wyrazem twarzy. Dwa razy zdążyła powtórzyć "za piętnaście", a on długo jeszcze się na nią gapił, jakby czymś zdziwiony, zanim podał jej różowy bilet; Klarze przypomniał się dziecinny wierszyk: "O ten różowy bilecik proszę, panie konduktorze, tak dziś chłodno jest na dworze, a ja lekki mam żakiecik". Uśmiechnąwszy się do siebie obejrzała się w tył i zobaczyła wolne miejsce obok zapasowych drzwi; usiadła na nim z tą maleńką przyjemnością właściciela, jakiej zawsze dostarcza miejsce obok okna. Wtedy spostrzegła, że konduktor w dalszym ciągu na nią patrzy. Na rogu Avenidy San Martin, koło mostu, przed samym zakrętem, kierowca odwrócił się i także na nią spojrzał; z odległości nie było to łatwe, w końcu jednak odnalazł ja oczami, zagłębioną w swym siedzeniu. Był to kościsty blondyn o wygłodzonej gębie; zamienił parę słów z konduktorem, obaj popatrzyli na Klarę, potem na siebie, autobus szarpnął i na dużej szybkości wjechał w Chorroarin. "Para idiotów" - pomyślała Klara, trochę pochlebiona, a trochę speszona. Wkładając bilet do portmonetki, kątem oka spojrzała na panią z wielkim bukietem goździków, która siedziała przed nią. Wtedy pani też na nią popatrzyła; odwróciła się ponad bukietem i popatrzyła na nią łagodnym spojrzeniem krowy w ogrodzeniu, a Klara wyjęła lusterko i pogrążyła się w studiowaniu swoich warg i brwi. Ale i w karku poczuła coś niemiłego; podejrzenie nowej impertynencji sprawiło, że odwróciła się szybko, tym razem już naprawdę zagniewana. O dwa centymetry od swojej twarzy natknęła się na oczy jakiegoś starego w sztywnym kołnierzyku, z bukietem stokrotek, wydających prawie mdlącą woń. Z głębi autobusu, z długiego zielonego siedzenia na końcu, wszyscy czterej pasażerowie patrzyli na Klarę, wydawali się krytykować coś w Klarze, która wytrzymywała ich spojrzenia z wzrastającym wysiłkiem, czując, że staje się to z chwili na chwilę trudniejsze, jednak nie z powodu uporczywości tych spojrzeń ani nie z powodu bukietów, które trzymali w rękach, raczej dlatego, że oczekiwała jakiegoś uprzejmego rozwiązania, jakiegoś powodu do śmiechu, w rodzaju sadzy na nosie, której nie miała, a tymczasem na jej kiełkującym uśmiechu usadawiały się, mrożąc go, te spojrzenia uważne i nieprzerwane, tak jakby same bukiety na nią patrzyły. Nagle zaniepokojona wsunęła się głębiej w siedzenie, chwilę zatrzymała oczy na zniszczonej poręczy przed sobą, potem popatrzyła na dźwigienkę od zapasowych drzwi i przeczytała: "W celu otwarcia drzwi pociągnąć dźwignię do siebie i wstać"; wpatrywała się w pojedyncze litery, ale nie łączyła ich w słowa. W ten sposób osiągała jakąś sferę spokoju, zawieszenie broni dla myśli. Ostatecznie nic w tym dziwnego, że jadący patrzą na tego, kto wsiadł ostatni, nic nadzwyczajnego, że ludzie wiozą kwiaty na Chacaritę, i właściwie naturalne, że prawie wszyscy w autobusie mają bukiety. Przejeżdżali wzdłuż szpitala Alvear i po stronie Klary ciągnęły się puste place, za którymi daleko wznosiła się La Estrella, strefa brudnych kałuż i żółtych koni ze zwisającymi u szyi postronkami. Klara nie mogła się oderwać od tego widoku, którego nawet blask słońca nie był w stanie rozweselić, zaledwie od czasu do czasu odważając się na szybki rzut oka w głąb wozu. Czerwone róże i kalie, dalej ohydne mieczyki, brudne jakieś i zgniecione, ciemnoróżowe w sine plamy. Pan przy trzecim okienku (patrzył na nią, teraz nie, teraz znowu) wiózł goździki niemal czarne, zbite w jedną masę niby pokryta krostami skóra. Dwie dziewczyny o okrutnych nosach, które siedziały z przodu na bocznym siedzeniu, wspólnie trzymały bukiet ubogich: chryzantemy i dalie, choć same nie były biedne, miały dobrze skrojone kurtki, plisowane spódniczki, białe podkolanówki i patrzyły na Klarę z wyższością. Chciałaby zmusić do spuszczenia oczu te bezczelne smarkule, były to jednak cztery nieruchome źrenice, no a konduktor, a pan od goździków, a gorąco w kark od wszystkich siedzących za nią, a stary w sztywnym kołnierzyku tak blisko, a młodzi na tylnym siedzeniu, La Paternal, bilety z Cuenca skończone. Nikt nie wysiadł. Stojący na przystanku mężczyzna wskoczył zręcznie i stanął przed konduktorem, który czekał na niego w połowie autobusu, patrząc mu na ręce. Mężczyzna trzymał dwadzieścia centów w prawej, drugą obciągał sobie kurtkę. Zwlekał, nie zważając na spojrzenie tamtego. "Za piętnaście", doszło do uszu Klary. Tak jak ona, za piętnaście. Ale konduktor nie wyrywał biletu, w dalszym ciągu patrzył na pasażera, który wreszcie zdał sobie z tego sprawę i zrobił jakiś zniecierpliwiony gest: "Powiedziałem panu, że za piętnaście". Konduktor podał mu bilet, który tamten odebrał, teraz z kolei czekał na resztę. Zanim ja dostał, wsunął się lekko na puste miejsce obok pana z czarnymi goździkami. Wreszcie konduktor oddał mu pięć centów, raz jeszcze spojrzał na niego z góry, jakby mu badając głowę, ale tamten już tego nie zauważył, zapatrzony w czarne goździki. Pan od goździków również spojrzał na niego parę razy, wtedy młody człowiek oddał mu to spojrzenie; obaj niemal równocześnie zwrócili ku sobie głowy, ale nie prowokacyjnie - po prostu na siebie patrzyli. Klara była wciąż zła na dziewczyny z przedniego siedzenia; mało, że najpierw z niej nie spuszczały oczu, teraz przeniosły je na nowego pasażera. Przez chwilę, podczas gdy 168 jechał bardzo szybko wzdłuż muru Chacarity, wszyscy patrzyli na chłopca i na Klarę, tyle że na nią już nie wprost, teraz więcej interesował ich nowo przybyły, ale jakby ogarniając ją spojrzeniem skierowanym na niego, jakby łącząc ich ze sobą tą wspólną obserwacją. Co za idioci z tych ludzi, każdy ma bukiet, każdy ma coś do załatwienia, te dziewczyny także nie są już dziećmi, a wszyscy tacy ordynarni. Miałaby ochotę uprzedzić nowego pasażera, czuła budzące się w niej jakieś bezpodstawne braterstwo w stosunku do niego. Miała ochotę powiedzieć: "Oboje wzięliśmy bilety po piętnaście", tak jakby to mogło ich zbliżyć, dotknąć jego ramienia, poradzić mu: "Nie należy im się poddawać, to chamy, ukryte za tymi swoimi bukietami". Chciałaby, żeby przesiadł się i zajął miejsce obok niej, ale chłopiec (z bliska było widać, że jest bardzo młody, mimo twardości w wyrazie twarzy) opadł na najbliższe wolne siedzenie. Na poły rozbawiony, a na poły zdziwiony rewanżował się spojrzeniem konduktorowi, dwom dziewczynom, pani z mieczykami. Pan z czarnymi goździkami miał teraz głowę odwróconą w tył i patrzył na Klarę, patrzył bez wyrazu, spojrzeniem matowym i porowatym jak pumeks. Odpowiadała mu z uporem, ale czuła się jakby wydrążona, chwilami brała ją ochota, by wysiąść (ale ta ulica, tak daleko od przystanku, i w dodatku bez powodu, tylko dlatego, że nie ma bukietu); zauważyła, że chłopak także zaczął być niespokojny, że rzucał spojrzenia na lewo, na prawo, wreszcie obejrzał się do tyłu, a wtedy na jego twarzy odbiło się zaskoczenie na widok czterech pasażerów z tylnego siedzenia i starego w sztywnym kołnierzyku, z bukietem stokrotek. Oczy chłopca prześliznęły się po twarzy Klary, przez sekundę zatrzymały się na jej ustach, na jej brodzie; ale z przodu już ciągnęły go spojrzenia konduktora, dwóch smarkul, pani z mieczykami, tak że odwrócił się wreszcie i spojrzał na nich jakby zwyciężony. Klara porównywała to, co sama czuła przed chwilą, z tym, co teraz niepokoiło pasażera. "Biedny, także z pustymi rękami", pomyślała bezsensownie. Wyczuwała w nim jakąś bezbronność, miał przecież tylko oczy, aby powstrzymać ten zimny ogień spadający na niego ze wszystkich stron. Nie zatrzymując się 168 wpadł w kręte ulice wiodące na esplanadę przed cmentarzem. Dziewczyny przeszły przez cały autobus i usiadły obok wyjścia. Za nimi ustawiły się stokrotki, mieczyki, kalie. Z tyłu stłoczona grupa, której kwiaty pachniały dla Klary, spokojnie siedzącej obok swego okna, ale uradowanej na widok tylu wysiadających; jak przyjemnie będzie jechać pozostały odcinek. Czarne goździki wstały, młody pasażer podniósł się, żeby je przepuścić, i stał tak pochylony, częściowo wepchnięty na wolne miejsce przed Klarą. Był to przystojny chłopak o otwartej szczerej twarzy, może subiekt w aptece, może młody buchalter albo budowniczy. Autobus zatrzymał się lekko i drzwi parsknęły przy otwarciu. Chłopak czekał, by wszyscy wysiedli, aby potem swobodnie wybrać sobie miejsce. Klara brała udział w jego cierpliwym oczekiwaniu i w duchu poganiała mieczyki i róże, żeby raz wreszcie wysiały. Drzwi już były otwarte i wszyscy w kolejce, ale ciągle jeszcze nie wysiadali, patrząc na nią i na młodego pasażera, patrząc na nich spomiędzy bukietów kołyszących się tak, jakby był wiatr, jakiś wiatr spod ziemi, poruszający korzenie roślin i równocześnie wszystkie bukiety. Wysiadły kalie, czarne goździki, mężczyźni z tylnego siedzenia i ich kwiaty, dziewczyny, stary ze stokrotkami. Zostało tylko ich dwoje i nagle 168 zrobił się jakiś przytulny, bardziej szary, ładniejszy. Klarze wydało się słuszne (a nawet konieczne), że pasażer siada obok niej, mimo, że ma cały autobus do dyspozycji. A on usiadł, obydwoje spuścili głowy i patrzyli na własne ręce. Byli tylko tymi rękami, niczym więcej. - Chacarita ! - krzyknął konduktor. Klara i chłopiec odpowiedzieli na jego badawcze spojrzenie zgodnym: "Mamy bilety po piętnaście". Może tylko to pomyśleli, ale to było dość. Drzwi ciągle były otwarte. Konduktor podszedł do nich. - Chacarita - powtórzył tonem wyjaśnienia. Pasażer nawet na niego nie spojrzał, ale Klarze zrobiło się go żal. - Jadę na Retiro - powiedziała i pokazała mu bilet: "O ten różowy bilecik proszę, panie konduktorze". Kierowca o mało nie wypadł ze swego siedzenia, tak na nich patrzył. Konduktor odwrócił się jakby niepewny, dał mu znak ręką. Tylne drzwi parsknęły (przodem nie wsiadł nikt) i 168 nabierał tempa nerwowymi zrywami, lekki i zręczny, pędząc już z szybkością, która ołowiem zaciążyła na żołądku Klary. Stojąc obok kierowcy, konduktor trzymał się chromowanego drążka i patrzył na nich, a oni zwracali mu to spojrzenie; tak trwało do zakrętu w Dorrego. Wtedy Klara uczuła, że chłopiec delikatnie kładzie jej rękę na ręce, jakby korzystając z tego, że z przodu nie widać ich. Była to ciepła, delikatna ręka, a ona nie cofnęła swojej, tylko powoli przesunęła ją po udzie, niżej, aż do kolana. Po szybko jadącym autobusie hulał prąd powietrza. - Tyle ludzi - powiedział chłopiec niemal że bez głosu - i nagle wszyscy wysiadają... - Wieźli kwiaty na Chacaritę - powiedziała Klara. - W sobotę dużo ludzi odwiedza cmentarze. - Tak, ale... - Tak, to było trochę dziwne. Zwrócił pan uwagę ? ... - Tak - powiedział, niemal wpadając jej w zdanie. - Zauważyłem, że i pani także... - Dziwaczne. Ale teraz już nikt nie wsiada. Na przejeździe kolejowym wóz raptownie zahamował. Niespodziewany wstrząs wyrzucił ich do przodu. Autobus drżał niby olbrzymie żywe cielsko. - Ja jadę na Retiro - powiedziała Klara. - Ja także. Konduktor nie ruszył się z miejsca, teraz gniewnie rozprawiał z kierowcą. Zobaczyli (nie przyznając się przed sobą, że obserwują tę scenę), jak kierowca opuszcza swoje miejsce i zbliża się do nich; konduktor szedł za nim o krok. Klara zauważyła, że obaj patrzą na chłopca, który prostuje się, jakby zbierając siły; poczuła, że drżą mu nogi i ramię wsparte o jej ramię. Rozległo się wycie pędzącej lokomotywy, czarny dym przesłonił ziemię. Huk pośpiesznego zagłuszył słowa kierowcy, który zatrzymał się o dwa miejsca od nich, pochylony jak ktoś, kto się szykuje do skoku. Ale konduktor chwycił go za ramię, władczo wskazując barierę szlabanu, która wznosiła się w górę, podczas gdy ostatni wagon oddalał się wśród brzęku żelaza. Kierowca zacisnął usta i zawrócił na swoje miejsce; z wściekłym podskokiem 168 przejechał przez szyny i zjechał z nasypu. Chłopiec zwolnił napięcie ciała, miękko zapadł się w siedzenie. - Nigdy nic podobnego mi się nie zdarzyło - powiedział jakby do siebie. Klarze zachciało się płakać. Szloch tkwił w niej gotowy, choć nieprzydatny. Podświadomie czuła, że wszystko jest w porządku, że jedzie pustym (z wyjątkiem chłopca) autobusem 168 i że cały swój protest przeciw temu, co się dzieje, mogłaby wyładować pociągając za dzwonek i wysiadając na najbliższym przystanku. Nie, przecież wszystko jest w porządku. Jedyna rzecz niepotrzebna to myśl, że trzeba będzie wysiąść i rozstać się z tą ręką, która znowu zacisnęła się na jej dłoni. - Boję się - powiedziała po prostu. - Gdybym była chociaż przypięła sobie do bluzki bukiecik fiołków... Spojrzał na nią, potem na jej bluzkę. - Ja także lubię czasem wetknąć sobie gałązkę jaśminu do klapy - powiedział. - Ale dziś spieszyłem się i nie pomyślałem... - Szkoda. Chociaż właściwie my jedziemy na Retiro... - No właśnie. Tak, to już był dialog. To już był dialog. Dbać o niego, Podsycać go. - Czy nie można by trochę otworzyć okna ? Strasznie tu duszno. Spojrzał na nią zaskoczony, bo jemu było raczej chłodno. Konduktor obserwował ich spod oka, rozmawiając z szoferem. Od szlabanu 168 nie zatrzymał się ani razu i właśnie zakręcali z Canninu w Santa Fe. - Przy tym siedzeniu okno nie daje się otworzyć - powiedział. - To jest jedyne miejsce, gdzie się nie otwiera, bo to są zapasowe drzwi. - Mhm - powiedziała Klara. Moglibyśmy się przesiąść. - Nie, nie. - Ścisnęła jego palce chcąc go zatrzymać. - Im mniej będziemy się ruszać, tym lepiej. - Można by ewentualnie otworzyć tamto okno przed nami. - Nie. Proszę... nie. Czekał myśląc, że Klara jeszcze coś doda, ale ona tylko wtuliła się w siedzenie. Teraz patrzyła prosto na niego, chcąc w ten sposób jakoś umknąć temu, co ją przyciągało tam na przodzie, tej nienawiści dopływającej do nich niby upał lub cisza. Chłopiec położył drugą rękę na kolanie Klary, która przysunęła się bliżej, porozumiewali się ze sobą poprzez ręce, poprzez palce, poprzez delikatną pieszczotę dłoni. - Czasem człowiek jest tak roztargniony - powiedziała nieśmiało Klara. - Ma wrażenie, że wziął wszystko, co trzeba, a zawsze o czymś zapomni... - Przecież nie wiedzieliśmy... - No pewno, ale w każdym razie... Tak patrzyli, zwłaszcza te dziewczyny, i tak się źle czułam... - Były nie do wytrzymania - obruszył się. - Zauważyła pani, jak się wszyscy umówili, żeby nie odrywać od nas oczu ? - Mimo że ten cały ich bukiet to były tylko chryzantemy i dalie, takie były pewnie siebie... - Bo inni dodawali im odwagi - powiedział z irytacją w głosie. - Ten stary obok mnie ze swoim zduszonym bukietem, z tą ptasią twarzą. Tylko tych z tyłu dobrze nie widziałem. Myśli pani, że wszyscy ? ... - Wszyscy - powiedziała Klara. - Zobaczyłam to, jak tylko wsiadłam. Na rogu Nogoya i Avenida San Martin. Prawie od razu obejrzałam się i zobaczyłam, że wszyscy, wszyscy... - Dzięki Bogu, że wysiedli. Pueyrredon, raptowne hamowanie. Ciemnoskóry policjant rozkrzyżował ręce, jakby obwiniając się o coś, na swoim podwyższeniu. Kierowca znowu wysunął się spoza kierownicy, konduktor chciał przytrzymać go za ramię, ale ten mu się wyrwał i szedł między siedzeniami patrząc na nich, zaciskając usta, skurczony, mrużąc oczy. "Przepuśćże tamtych - nieswoim dziwnym głosem krzyknął konduktor. Chóralne trąbienie rozlegało się za autobusem i kierowca pobiegł na miejsce. Konduktor szeptał mu coś do ucha, co chwila odwracając się i patrząc na nich. - Gdyby nie pan... - mruknęła Klara - Myślę, że gdyby nie pan, chyba byłabym się zdecydowała wysiąść. - Przecież jedzie pani dna Retiro - powiedział jakby zdziwiony. - Tak, mam tam kogoś odwiedzić, ale mimo to chyba byłabym wysiadła. - Ja wykupiłem bilet za piętnaście... - powiedział - Na samo Retiro. - Ja także. Najgorsze, że jak się wysiądzie, to potem trzeba nie wiem jak długo czekać na następny autobus. - No pewno, a jeszcze potrafi przyjechać taki zapchany... - Właśnie. Ciężko jest teraz jeździć po mieście. Na przykład metro... - Coś nieprawdopodobnego. Bardziej męczące niż potem osiem godzin pracy. W autobusie powietrze stało się nagle zielone i jasne, zobaczyli różowy kolor Muzeum, nowy gmach Wydziału Prawa, i 168, jakby rozzłoszczony tym, że już dojeżdża, przyspieszył, wjeżdżając w Leandro N. Alem. Jeszcze dwa razy autobus został zatrzymany na skrzyżowaniach i dwukrotnie kierowca chciał rzucić się na nich. Za drugim razem konduktor zatrzymał go, zagradzając mu drogę, odmawiając mu tego jakby ze złością, jakby z bólem. Klara czuła, że kolana podnoszą się jej do piersi, a ręce towarzysza opuściły ją, nagle suche, kościste, pełne napiętych żył. Nigdy nie widziała, jak męska ręka zmienia się w pięść, i teraz obserwowała te dwie masywne bryły z potulną ufnością, skurczona z przerażenia. A podczas tego cały czas rozmowa o podróżach, o ogonkach na placu de Mayo, o tym, jacy ludzie są ordynarni, o cierpliwości, której potrzeba do byle głupstwa, potem umilkli patrząc na mur otaczający stację, a towarzysz jej wyjął portmonetkę i szukał w niej czegoś bardzo uważnie. Palce mu drżały. - Już dojeżdżamy - powiedziała Klara prostując się. - Tak. Proszę mnie posłuchać: jak zakręci na Retiro, szybko wstajemy i do wyjścia. - Dobrze. Jak już będzie po tej stronie placu. - Tak. Przystanek jest zaraz za Angielska Wieżą. Pani wysiądzie pierwsza. - To obojętne... - Nie. Ja stanę za panią. Na wszelki wypadek. Jak tylko zakręcimy, wstaję i przepuszczam panią. Pani musi szybko się zerwać i stanąć na schodku koło drzwiczek, a ja za panią. - Dobrze, dziękuj - powiedziała Klara patrząc na niego z przejęciem i zagłębili się w swym planie, zastanawiając się nad ilością kroków, nad tym, jak daleko jest do drzwi. Zobaczyli, że 168 będzie miał zielone światło do samego placu; wśród drżenia szyb, o mało nie ścinając narożnika, brał wiraż całym pędem. Młody pasażer zerwał się z miejsca i rzucił w przód, Klara szybko ominęła go i ustawiła się na dolnym stopniu; stanął za nią i zasłonił ja sobą. Klara patrzyła w drzwi, w kwadraty brudnych szyb i otaczającą je czarną gumę. Nie chciała widzieć więcej i drżała całym ciałem. Na włosach czuła szybki oddech towarzysza, gwałtowne hamowanie rzuciło ich na bok w tym samym momencie, w którym drzwi otwarły się, a kierowca rzucił się ku przejściu z wyciągniętymi rękami. Klara wyskoczyła na plac; kiedy się odwróciła, jej towarzysz już również wyskoczył, a drzwi właśnie zamykały się z parsknięciem. Czarna guma ściskała rękę szofera, jego białe i sztywne palce. Prze okno Klara zobaczyła, jak konduktor rzuca się ku kierownicy, aby cofnąć dźwignię zamykającą drzwi. Wziął ją pod rękę i szybkim krokiem szli przez plac pełen młodzieży, sprzedawców lodów. Nie mówili nic, ale drżeli jakby ze szczęścia, nie patrząc na siebie. Klara pozwoliła się prowadzić, nieuważnie mijając trawniki, rabatki, wdychała zapach znajdującej się na wprost nich rzeki. Na rogu placu stał kwiaciarz, a on zatrzymał się przed umieszczonym na stojaku koszem i wybrał dwa bukieciki bratków. Podał Klarze jeden, a po chwili i drugi, bo właśnie wyciągał portmonetkę i płacił. Kiedy poszli dalej (już nie wziął jej za rękę), każde trzymało swój bukiecik, szli zadowoleni, każde ze swoim bukiecikiem.