13563

Szczegóły
Tytuł 13563
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13563 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13563 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13563 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jack London Dzieła wybrane Nowele WYCZYN CHARLEYA Może najzabawniejszym, a zarazem najniebezpieczniejszym wyczynem, jakiego dokonaliśmy pełniąc służbą w patrolu rybackim, było zagarnięcie za jednym zamachem okrągłej dwudziestki rozwścieczonych rybaków. Charley nazywał to: coup*, ponieważ słyszał ów termin z ust Neila Partingtona, przypuszczam jednak, że niezbyt właściwie rozumiał jego znaczenie. Tak czy owak, rybacy musieli chyba nadać temu wydarzeniu miano Waterloo, albowiem był to najdotkliwszy cios, jaki im zadał patrol; wywołali go zaś jawnym i zuchwałym łamaniem prawa. W czasie tak zwanego „sezonu” rybacy mogą chwytać tyle łososia, ile im szczęście zdarzy, a łodzie pomieszczą. Istnieje wszakże jedno doniosłe zastrzeżenie: od zachodu słońca w sobotę do wschodu w poniedziałek nie wolno zastawiać sieci. Komisja do spraw rybołówstwa postąpiła roztropnie wydając to zarządzenie, gdyż łososiom w okresie tarła należy zostawić swobodę ruchów, aby mogły popłynąć w górę rzeki i złożyć ikrę. Toteż rybacy–Grecy, którzy łowili łososie dla fabryk konserw oraz na potrzeby rynku, posłusznie stosowali się do tego przepisu, wyjąwszy jedno, odosobnione jego pogwałcenie. Pewnego niedzielnego ranka Charley otrzymał wiadomość od swego znajomego z Collinsville, że w pełnym składzie wypłynęli z sieciami. Skoczyliśmy z Charleyem do naszej łodzi i ruszyliśmy na miejsce przestępstwa. Gnani lekkim, pomyślnym wiatrem przepłynęliśmy cieśninę Carquinez, przecięli zatokę Suisun i minąwszy latarnię morską na Ship Island, ujrzeliśmy całą flotyllę w akcji. Wprzód jednak muszę opisać metodę stosowaną przez rybaków. Sieci, których, używają, znane są pod nazwą „skrzelowych”. Mają one zwykłe oczka w kształcie rombów, mierząc co najmniej siedem i pół cala od węzła do węzła. Sieci te, liczące od pięciuset do siedmiuset, a nawet ośmiuset stóp długości, szerokie są zaledwie na kilka stóp. Nie są one unieruchamiane, ale unoszą się z prądem, przy czym górną ich krawędź utrzymują na powierzchni pływaki, dolną zaś opuszcza się pod wodę za pomocą ołowianych ciężarków. To urządzenie utrzymuje sieć pionowo w prądzie i nie pozwala większym rybom przedostać się w górę rzeki. Łosoś, który zazwyczaj pływa tuż pod powierzchnią, trafiwszy głową w takie oczko, nie może przesunąć się przez nie z uwagi na to, że ma większy obwód ciała, ani też się cofnąć, ponieważ zahacza o sieć skrzelami. Do zastawienia takiej sieci potrzeba dwóch rybaków: jeden wiosłuje, a drugi, stojąc na rufie łodzi, ostrożnie zarzuca sieć. Kiedy już cała jest opuszczona i rozciągnięta w poprzek nurtu, rybacy przytwierdzają jeden jej koniec do łodzi i wraz z siecią dają się znosić prądowi. Kiedyśmy ujrzeli flotyllę łamiących prawo rybaków, których sieci i łodzie — oddalone jedna od drugiej o dwieście czy trzysta, jardów — zalegały całą rzekę jak okiem sięgnąć, Charley powiedział: — Jednego tylko żałuję, chłopie: że nie mam tysiąca rąk, aby ich wszystkich zagarnąć. W tym stanie rzeczy zdołamy złapać najwyżej jedną łódź, bo kiedy będziemy nią zajęci, reszta wciągnie sieci i zwieje. Zbliżając się nie dostrzegliśmy owego zamieszania: i podniecenia, jakie zawsze wywoływało nasze przybycie. Przeciwnie, wszystkie łodzie stały spokojnie przy swoich sieciach, a rybacy nawet nie raczyli nas zauważyć. — Ciekawe — mruknął Charley. — Czyżby nas nie poznawali? Odparłem, że to niemożliwe, z czym Charley się zgodził; mieliśmy jednak przed sobą całą flotyllę obsadzoną przez ludzi, którzy nas znali aż nadto dobrze, a przecie teraz nie zwracali na nas większej uwagi niż na jakiś galar czy wycieczkowy jacht. Niedługo to jednak trwało, albowiem gdyśmy się zbliżyli do pierwszej sieci, rybacy, do których należała, odczepili łódź i zwolna powiosłowali ku brzegowi. Reszta nie przejawiała żadnych oznak niepokoju. — Śmieszna historia! — rzekł Charley. — W każdym razie możemy im skonfiskować sieć. Opuściliśmy żagiel, uchwyciliśmy sieć za jeden koniec i poczęliśmy ją wciągać do łodzi. Ale za pierwszym pociągnięciem usłyszeliśmy koło siebie plaśnięcie kuli o wodę a zaraz potem daleki huk wystrzału. Ludzie, którzy odpłynęli do brzegu, dali do nas ognia. Gdy znowu wybraliśmy nieco sieci, następny pocisk świsnął niebezpiecznie blisko. Charley okręcił linę na kołku i usiadł. Strzały zamilkły. Jednakże z chwilą gdy zaczęliśmy sieć wciągać, odezwały się znowu. — Teraz sprawa jest jasna — powiedział Charley ciskając koniec sieci za burtę. — Chcecie narobić sobie gorszej biedy? Dobrze, możecie ją mieć. Powiosłowaliśmy ku następnej sieci. Charley bowiem chciał się koniecznie przekonać, czy mamy do czynienia ze zorganizowanym oporem. Kiedyśmy się zbliżyli, obaj rybacy pozostawili swą sieć i odpłynęli do brzegu, natomiast pierwsi dwaj wrócili i przywiązali do łodzi tę, którą porzuciliśmy. Przy drugiej sieci powitały nas znowu strzały trwające póty, pókiśmy jej nie poniechali i nie podpłynęli do trzeciej, gdzie cały manewr powtórzył się raz jeszcze. Wówczas, całkiem bezradni, daliśmy za wygraną i wciągnąwszy żagiel ruszyliśmy ku nawietrznej* w długą powrotną drogę do Benicji. Minęło kilka niedziel, a każdej z nich rybacy uparcie gwałcili prawo. Mimo to bez zbrojnego oddziału wojska nie mogliśmy nic zdziałać. Rybacy wpadli na nowy pomysł i wykorzystywali go w całej pełni, my zaś nie widzieliśmy żadnego sposobu, by ich poskromić. W tym mniej więcej czasie Neil Partington wrócił właśnie z zatoki San Francisco, gdzie przebywał kilka tygodni. Przyjechał z nim także Mikołaj, ów młody Grek, który wraz z nami brał udział w obławie na nielegalnych poławiaczy ostryg. Obaj zaofiarowali nam swoją pomoc. Poczyniliśmy staranne przygotowania. Uplanowaliśmy sobie, że Charley i ja zajmiemy się sieciami, a oni dwaj zaczają się na brzegu, by napaść znienacka na rybaków, którzy wylądują, ażeby do nas strzelać. Plan był wyborny. Przyznał to nawet Charley. Jednakże nie obliczyliśmy się ani w połowie tak dobrze jak Grecy. Uprzedzili nasze zamiary, gdyż sami zaczaili się na Neila oraz Mikołaja i wzięli ich do niewoli, gdy zaś z Charleyem spróbowaliśmy zawładnąć sieciami, kule poczęły nam świstać koło uszu jak poprzednio. Znów nas odpędzono, po czym Neil Partington i Mikołaj wypuszczeni zostali na wolność. Kiedy się pojawili, mieli miny dość rzadkie, a Charley zaczął kpić z nich niemiłosiernie. Neil odciął mu się jednak pytając, czemu to jego wyobraźnia dawno nie pokonała owych trudności. — Zaczekaj tylko! Pomysł przyjdzie mi bez pudła! — obiecał Charley. — Bardzo możliwe — zgodził się Neil. — Tylko obawiam się, że do tej pory łosoś zostanie wytępiony, i pomysł na nic już się nie zda. Neil Partington, ogromnie zniechęcony swoją przygodą, wyruszył znów na zatokę zabierając ze sobą Mikołaja, a Charley i ja zostaliśmy zdani na własną przedsiębiorczość. To oznaczało, że niedzielne połowy będą dalej trwały bezkarnie, dopóki Charleyowi nie nasunie się jakiś pomysł. Porządnie łamałem sobie głowę szukając sposobu zaszachowania Greków, to samo Charley; obaj wymyślaliśmy tysiące środków, które w toku dyskusji okazywały się nic nie warte. Rybacy ze swej strony czuli się, jakby ich kto na sto koni wsadził. Łodzie ich przemierzały tam i na powrót rzekę, dopełniając miary naszego wstydu. W całej rybackiej społeczności zauważyliśmy wzrastającą niesubordynację. Byliśmy pobici, oni zaś tracili dla nas szacunek. A wraz z utratą szacunku pojawiała się wzgarda. Charleya zaczęto nazywać „starym babskiem”, mnie znów dostało się określenie „pętaka”. Sytuacja szybko stawała się nie do zniesienia; widzieliśmy, że musimy zadać Grekom ogłuszający cios, jeżeli chcemy odzyskać poszanowanie, którym cieszyliśmy się dawniej. I oto pewnego ranka pomysł się zjawił. Zaszliśmy właśnie na przystań, do której przybijają parowce rzeczne, i zastaliśmy tam grupkę rozbawionych robotników portowych oraz włóczęgów przysłuchujących się żałosnej opowieści jakiegoś zaspanego młodzieńca w długich marynarskich butach. Ze słów jego wynikało, iż jest czymś w rodzaju rybaka–amatora, który łowi ryby na użytek miejscowego rynku w Berkeley. Otóż Berkeley leżało w odległości trzydziestu mil nad zatoką San Francisco. Młodzieniec opowiadał, że ubiegłej nocy zastawił sieć i zdrzemnął się na dnie łodzi. Kiedy się ocknął, był już poranek; otworzywszy oczy stwierdził, że jego łódź ociera się łagodnie o pale nabrzeża w Benicji. Ujrzał również przed sobą parowiec rzeczny „Apasz” oraz kilku marynarzy zajętych wyplątywaniem szczątków jego własnej sieci z łopatkowego koła statku. Krótko rzekłszy, gdy zasnął, zgasła mi rybacka latarka i „Apasz” najechał na jego sieć. Jakkolwiek porwana była na strzępy, uwikłała się jakoś w koło i w ten sposób parowiec odciągnął go trzydzieści mil od kursu. Charley trącił mnie łokciem. Natychmiast pojąłem jego myśl, ale zauważyłem: — Nie możemy przecież wynająć sobie parowca. — Wcale nie mam takiego zamiaru — odparł. — Ale machnijmy się do stoczni Turnera. Przyszło mi do głowy, że jest tam coś, co może się dla nas nadać. Poszliśmy więc do stoczni, tam zaś Charley poprowadził mnie do „Marii Rebeki”, która leżała wciągnięta na pochylnię, gdzie ją czyszczono i naprawiano. Był to dobrze nam znany płaskodenny szkuner, który mógł zabrać sto czterdzieści ton ładunku, a miał powierzchnię żagli większą od wszystkich innych szkunerów w zatoce. — Jak się macie, Ole! — pozdrowił Charley rosłego Szweda w błękitnej koszuli, który właśnie smarował skórką od słoniny więźbę głównego gafla*. Ole mruknął coś, pyknął z fajki i dalej smarowały Kapitan przybrzeżnego szkunera musi pracować własnymi rękami, tak samo jak jego ludzie. Ole Ericsen potwierdził przypuszczenia Charleya, że „Maria Rebeka” zaraz po spuszczeniu na wodę popłynie rzeką San Joaquin aż do Stockton po ładunek pszenicy. Wtedy Charley wysunął swoją propozycję, lecz Ole Ericsen potrząsnął głową. — Po prostu hak, jeden porządny hak! — prosił Charley. — Nie, mnie się to nie potopa — powiedział Ole Ericsen. — „Maria Rebeka” zaszepi tym hakiem o każdy zwał szlamu po drodze. Ja nie chcę straczicz „Maria Rebeka”. Ona jest wszistko, co mam. — Ależ nie! — pośpieszył z wyjaśnieniem Charley. — Możemy wsunąć koniec haka od zewnątrz, przez dno, a od wewnątrz przymocować go nakrętką. Kiedy już spełni swoje zadanie, wystarczy nam zejść do ładowni, odkręcić nakrętkę i hak wypadnie. Potem wbija się w otwór drewniany kołek i „Maria Rebeka” będzie znowu w porządku. Ole Ericsen długo się opierał, ale w końcu, kiedyśmy go zaprosili na kolację, dał się nakłonić. — Zropię to, na Jofisza! — oświadczył uderzając się potężną pięścią w dłoń. —— Tilko sze pospieszcie z tim hakiem! „Maria Rebeka” schodzi na woda dżisz fieczorem. Była sobota i Chariey musiał się śpieszyć. Ruszyliśmy do kowalskiego warsztatu przy stoczni, gdzie w myśl wskazówek Charleya sporządzono wspaniale zakręcony hak z masywnej stali. Pobiegliśmy z powrotem do „Marii Rebeki.” Wyborowaliśmy otwór za wielką skrzynią mieczową*, poprzez właściwy kil statku. Od zewnątrz wsunęliśmy koniec haka, który Charley umocował od środka nakrętką. Po ukończeniu roboty hak sterczał na przeszło stopę z dna szkunera. Zagięcie jego przypominało krzywiznę sierpa, lecz było głębsze. Późnym popołudniem „Maria Rebeka” została spuszczona na wodę, po czym ukończono przygotowania do wypłynięcia nazajutrz w górę rzeki. Charley i Ole pilnie badali wieczorne niebo szukając oznak zbliżającego się wiatru, ponieważ bez dobrej bryzy nasz plan byłby skazany na niepowodzenie. Zgodzili się, że wszystko wskazuje na silny wiatr zachodni — nie zwyczajną popołudniową morkę, ale pół–sztorm, który właściwie już się zrywał. Następnego rana spełniły się ich przepowiednie. Słońce wprawdzie świeciło jasno, ale poprzez cieśninę Carquinez dął ze świstem wiatr silniejszy od pół–sztormu i „Maria Rebeka” ruszyła w drogę z dwoma refami*, na głównym żaglu i jednym na przednim. Cieśnina oraz zatoka Suisan były dość rozkolebane, lecz w miarę jak wpływaliśmy na wody osłonięte lądem, fale poczęły się uspokajać, chociaż wiatr nie ustawał. Za latarnią Słup Island rozwinęliśmy całe żagle, a na propozycję Charleya przygotowano do wciągnięcia duży rybacki sztaksel*, zaś główny żagiel górny, zwinięty w kłąb u topu* masztu, gotów był do natychmiastowego użytku. Gdyśmy tak parli pełnym wiatrem niby na skrzydłach, z fok–żaglem stawionym od sterbortu, a grot–żaglem od bakbortu*, natrafiliśmy na łososiową flotyllę. Wszystko wyglądało tak jak owej pierwszej niedzieli, kiedyśmy ponieśli porażką: sieci i łodzie rozciągnięte były równomiernie na całej rzece, jak okiem sięgnąć. Po prawej stronie nurtu rybacy zostawili wąską przestrzeń dla parowców, natomiast resztę rzeki pokryli szeroko rozpostartymi sieciami. Ma się rozumieć, powinniśmy byli płynąć poprzez ów wąski przesmyk, lecz Charley stojący u koła sterowego prowadził „Marię Rebekę” prosto na sieci. Pośród rybaków nie wywołało to żadnego zaniepokojenia, albowiem statki wpływające na rzekę zaopatrzone są zawsze w „kapcie” osłaniające kil, które pozwalają im prześliznąć się po sieciach bez zahaczenia. — No, teraz bierze! — zawołał Charley, kiedyśmy sunęli przez środek linii pływaków znaczących miejsce, gdzie zastawiono sieć. Na jednym jej końcu była mała boja beczułkowa, na drugim łódź z dwoma rybakami. Boja i łódź natychmiast poczęły zbliżać się do siebie, rybacy zaś podnieśli krzyk, widząc, że ich wleczemy za sobą. W kilka minut później zahaczyliśmy o drugą sieć, potem o trzecią — i tak rwaliśmy naprzód poprzez sam środek flotylli. Popłoch, jaki sialiśmy wśród rybaków, był olbrzymi. Gdy tylko zaczepialiśmy hakiem o sieć, oba jej końce — boja i łódź — przybliżały się do siebie, ciągnięte za rufą statku, a tyle boi i łodzi zbiegających się z tak karkołomną szybkością sprawiało, że rybacy musieli ustawicznie czuwać, aby uniknąć zderzenia. Poza tym krzyczeli do nas jak opętani, byśmy zatrzymali statek, brali to bowiem za jakiś pijacki wybryk ze strony załogi szkunera i nie śniło im się nawet, że możemy być patrolem. Pojedyncza sieć stawia już znaczny opór, toteż Charley i Ole Ericsen osądzili, że nawet przy takim wietrze „Maria Rebeka” nie zdoła ich uciągnąć więcej niż dziesięć. Gdy przeto złowiliśmy już na hak tą ilość i dziesięć łodzi z dwudziestoma ludźmi mknęło za nami, zrobiliśmy zwrot w lewo i wydostawszy się spośród flotylli, wzięliśmy kurs na Collinsville. Wszyscy byli syci triumfu. Charley manipulował kołem sterowym z miną człowieka, który po regatach odprowadza do domu zwycięski jacht. Dwaj marynarze stanowiący załogę „Marii Rebeki” śmiali się i dowcipkowali. Ole Ericsen zacierał olbrzymie łapy z iście dziecinną radością. — Myszlę, że wy z patrolu nigdy nie mieli takie szczenście jak z Ole Ericsenem — mówił właśnie, gdy nagle za rufą trzasnął sucho strzał, a kula rozorała ściankę świeżo odmalowanej kabiny, odbiła się od gwoździa i z ostrym, jękliwym świstem pomknęła w przestrzeń. Tego było za wiele dla Ole Ericsena. Widząc podobne zeszpecenie swej wypieszczonej roboty malarskiej, zerwał się na równe nogi i jął potrząsać pięścią w stronę rybaków, lecz drugi pocisk trzasnął w kabinę niespełna sześć cali od jego głowy, Ole padł więc plackiem na pokład, kryjąc się za nadburciem. Wszyscy rybacy mieli strzelby i teraz rozpoczęli ogólną kanonadę. Zmuszeni byliśmy szukać osłony, łącznie z Charleyem, który chcąc nie chcąc porzucił koło sterowe. Gdyby nie silne napięcie ciągniętych przez statek sieci, odpadlibyśmy niechybnie od wiatru i zostali zdani na łaskę i niełaskę rozwścieczonych rybaków. Jednakże sieci uczepione do dna „Marii Rebeki” utrzymywały ją rufą na wietrze i statek dalej parł naprzód, jakkolwiek nieco chwiejnie. Charley leżąc na pokładzie zdołał dosięgnąć dolnych szprych koła, ale choć mógł od biedy sterować, było to nader niewygodne. Ole Ericsen przypomniał sobie, że w pustej ładowni ma sporą płytę stalową. Pochodziła ona z kadłuba parowca „New Jersey”, który niedawno rozbił się u Złotych Wrót; „Maria Rebeka” brała wówczas udział w akcji ratunkowej. Obaj marynarze, Ole i ja poczołgaliśmy się ostrożnie przez pokład i wydobywszy ciężką płytę przyciągnęliśmy ją na rufę i ustawili jako zasłonę pomiędzy kołem sterowym a rybakami. Pociski bębniły i dudniły o nią, płyta dzwoniła niczym tarcza, lecz Charley osłonięty nią uśmiechał się tylko i spokojnie sterował. Pędziliśmy więc dalej; za sobą mieliśmy wyjącą, wrzeszczącą zgraję rozjuszonych Greków, przed sobą — Collinsvilłe, a wszędzie wokół trzask kul. — Ole — ozwał się Charley słabym głosem — nie mam pojęcia, co dalej robić. Ole Ericsen, który leżał na wznak pod samym nadburciem i wpatrywał się z uśmiechem w niebo, obrócił się na bok i rzucił spojrzenie Charleyowi. — Sądzę, że tak czy owak dopliniemy do Collinsville — powiedział. — Ależ nie możemy się zatrzymać! — stęknął Charley. — Nie pomyślałem o tym; nie możemy stanąć. Na szerokiej twarzy Ole Ericsena odmalowała się zwolna konsternacja. Było to aż nazbyt prawdziwe. Po piętach deptał nam rój szerszeni; gdybyśmy zawinęli do Collinsville, mielibyśmy je na karku. — Każdy z tych gości ma strzelbę — zauważył wesoło jeden z marynarzy. — A jakże, i nóż — dorzucił drugi. Teraz z kolei stęknął Ole Ericsen: — Po kiego diapła taki pszizwoity Szwed jak ja miesza się w nie swoje sprawy? — powiedział do siebie. Kula drasnęła rufę i z bzykiem poleciała w prawo niczym złośliwa osa. — Nie ma co; trzeba osadzić „Marię Rebekę” na lądzie ,i pryskać! — zawyrokował pierwszy, wesoły marynarz. — I sostawić „Marię Rebekę”? — zapytał Ole Ericsen z niewypowiedzianą zgrozą w głosie. — Chyba że pan nie masz ochoty? — brzmiała odpowiedź. — Ale ja tam bym wolał być o tysiąc mil od niej, jak ci goście dostaną się na pokład — tu wskazał oszalałą tłuszczę Greków za rufą. Dopłynęliśmy już do Collinsville i bryzgając pianą prze mknęliśmy o pół rzutu kamieniem od nabrzeża. — Mam nadzieję, że wiatr się nie skończy — powiedział Charley zerkając ukradkiem na naszych więźniów. — Co z tego? — zapytał żałośnie Ole. — Rzeka się skończy, a wtedy…a wtedy… — Mały statek przejdzie, a te Greki są w tyle — orzekł wesoły marynarz, gdy Ole bąknął coś na temat tego, co będzie, jak dopłyniemy do końca rzeki. Dotarliśmy właśnie do miejsca, gdzie rozwidlały się szlaki. Na lewo widniało ujście rzeki Sacramento, na prawo — San Joaquin. Wesoły marynarz popełznął na przód i przebrasował*, przedni żagiel, gdy tymczasem Charley położył ster na burtę i skręcił nagle w prawo, w rzekę San Joaquin. Wiatr, na którym dotychczas utrzymywaliśmy się w równowadze, uderzył teraz wprost w burtę i „Maria Rebeka” położyła się na lewy bok, jak gdyby miała się przewrócić. Mknęliśmy jednak nadal i nadal mknęli za nami rybacy. Wartość ich sieci była wyższa od grzywien, jakie musieliby zapłacić za pogwałcenie przepisów rybackich, toteż nie opłacało im się odciąć sieci i umknąć, co mogli z łatwością uczynić. Prócz tego instynktownie nie porzucali ich, podobnie jak marynarz nie porzuca okrętu. A wreszcie zbudziło się w nich pragnienie zemsty i pewne było, że popłynęliby za nami na koniec świata, gdybyśmy postanowili holować ich tak daleko. Strzelanina ustała, więc wyjrzeliśmy za rufę, aby zobaczyć, co robią nasi więźniowie. Łodzie płynęły dotąd w nierównej odległości od siebie, lecz oto ujrzeliśmy, iż cztery najbliższe skupiają się razem. Rybacy robili to w ten sposób, że z łodzi płynącej przodem wyrzucano za rufę krótką linkę podając ją ludziom z następnej. Kiedy ci ją pochwycili, puszczali sieć i przyciągali linę, póki nie znaleźli się przy łodzi przedniej. Szybkość, z jaką sunęliśmy, była jednakże tak wielka, iż odbywało się to bardzo powoli. Chwilami rybacy mimo największych wysiłków nie mogli wybrać ani cala liny; kiedy indziej znów posuwali się szybciej naprzód. Gdy cztery łodzie znalazcy się dość blisko siebie, by można było przejść z jednej do drugiej, jeden Grek z każdej przedostał się do płynącej w przedzie zabierając ze sobą strzelbę. W ten sposób zgromadziło się w niej pięciu ludzi; było jasne, iż zamierzają wtargnąć na pokład statku. Popróbowali dokonać tego wszystkimi siłami, przyciągając coraz bliżej łódź wzdłuż liny pływakowej sieci. Jakkolwiek szło to powoli i często przerywali pracę dla odpoczynku, przecież stopniowo przybliżali się coraz bardziej. Charley uśmiechnął się widząc ich wysiłki i powiedział: — Dodajcie jej topsel*, Ole! Rozwiązano żagiel zwinięty u szczytu masztu i wyciągnięto szkot*, wśród trzasku wystrzałów z łodzi; „Maria Rebeka” przechyliła się i skoczyła naprzód chyżej niż kiedykolwiek. Jednakże Grecy byli nieugięci. Nie mogąc przy zwiększonej szybkości podsunąć się bliżej samą siłą rąk, sporządzili wielokrążki z bloków żagli. Jeden człowiek z każdej łodzi, trzymany za nogi przez kolegów, wychylał się daleko za dziób, po czym przytwierdzał ów osprzęt do liny pływakowej. Następnie przyciągali linki, póki bloki się nie zetknęły, a wówczas manewr ten powtarzano od początku. — Trzeba jej dodać sztaksel! — oświadczył Charley. Ole Ericsen popatrzał na wytężającą wszystkie swe siły „Marię Rebekę” i potrząsnął głową. — Maszty jej wyrwie — powiedział. — A jak tego nie zrobicie, wyrwą z niej nas! — odparował Charley. Ole rzucił niespokojne spojrzenie na swoje maszty, potem na łódź pełną uzbrojonych Greków i uległ. Pięciu rybaków siedziało na dziobie łodzi; złe to miejsce, kiedy łódź idzie na holu. Obserwowałem, co się z nimi działo, gdy rozwijano ogromny rybacki sztaksel, o wiele, wiele większy od topsla, a używany tylko na lekkich bryzach. W chwili gdy „Maria Rebeka” szarpnęła się potężnie naprzód, dziób łodzi wrył się w toń, a tamci skoczyli na łeb na szyję ku rufie, by nie dać się wciągnąć prosto pod wodę. — Mają nauczkę! — krzyknął Charley, który z niepokojem śledził zachowanie się „Marii Rebeki” idącej pod znacznie większą ilością żagli, niż zdolna była udźwignąć. — Najbliższa stacja: Antiochia*! — oznajmił wesoły marynarz naśladując konduktora kolejowego. — Następna: Merryweather! — Chodź tu prędko! — powiedział do mnie Charley. Popełzłem przez pokład i wstałem obok Charleya, osłonięty stalową płytą. — Sięgnij do mojej wewnętrznej kieszeni — rozkazał — i wyjmij notes. Dobrze. Teraz wydrzyj czystą kartkę i pisz, co ci podyktuję. Oto co napisałem: Telefonujcie do Merryweather, do szeryfa, konstabla albo sędziego. Powiedzcie im, że się zbliżamy; niech postawią na nogi całe miasto. Uzbroić wszystkich. Muszą nas czekać na przystani, bo jak nie, to leżymy. — A teraz przymocuj porządnie kartkę do tego marszpikla* i bądź gotów cisnąć go na ląd. Zrobiłem, co mi kazano. Właśnie dopływaliśmy do Antiochii. Wiatr wył w olinowaniu. „Maria Rebeka” wpół leżąc na burcie pędziła jak oceaniczny ogar. Mieszkańcy Antiochii, morskie wygi, widzieli, jak rozwijaliśmy topsel i sztaksel, co było niesłychanie ryzykowne w taką pogodę, przybiegli więc na przystań małymi grupkami, by się dowiedzieć, co zaszło. Waliliśmy prosto ku nabrzeżu; Charley podpłynął tak blisko, że niemal można było wyskoczyć na ląd. Kiedy mi dał znak, cisnąłem marszpikiel. Uderzył rozgłośnie o deski pomostu, odskoczył o kilkanaście stóp i tam go dopadli zdumieni widzowie. Stało się to błyskawicznie; w następnej chwili Antiochia już była za nami, my zaś mknęliśmy rzeką ku Merryweather odległemu o sześć mli, W tym miejscu rzeka zwracała się prostą linią ku wschodowi. Ustawiliśmy reje na wiatr i lecieliśmy dalej, z fok–żaglem wzdętym od sterbortu. Ole Ericsen zdawał się być pogrążony w stanie tępej rozpaczy. Charley i obaj marynarze mieli natomiast ufne miny, ku czemu nie brakło im powodów. Merryweather zamieszkałe jest przez górników, słusznie więc można się było spodziewać, że w niedzielę wszyscy będą w mieście. Co więcej — górnicy nie cierpieli greckich rybaków, toteż z pewnością użyczyliby nam z całego serca pomocy. Wytężaliśmy wzrok, by wreszcie ujrzeć miasto, i jego widok przyniósł nam olbrzymią ulgę. Nabrzeża czerniły się od ludzi. Kiedyśmy się przybliżyli, dostrzegliśmy, że przybywa ich coraz więcej, że nadbiegają główną ulicą ze strzelbami w garści. Charley spojrzał na rybaków za rufą, a w oku miał wyraz władczości, którego mu dotąd brakowało. Grecy byli najwyraźniej oszołomieni owym pokazem zbrojnej siły i odkładali już strzelby. Zwinęliśmy topsel i sztaksel, opuściliśmy gafel, a znalazłszy się na wysokości nabrzeża przebrasowaliśmy żagiel główny. „Maria Rebeka” skręciła na wietrze, przy czym pojmani rybacy zakreślili za nią ogromny łuk, i podsunęła się bliżej, aż wreszcie utraciła szybkość, na brzeg rzucono liny i przycumowano statek. Odbyło się to wśród huraganu oklasków rozradowanych górników. Ole Ericsen wydał głębokie westchnienie. — A jusz miszlalem, że wieńcej nie zobaczę moja żona! — wyznał. — Przecież ani przez chwilę nie groziło nam niebezpieczeństwo — powiedział Charley. Ole spojrzał nań z niedowierzaniem. — Naprawdę tak uważam — ciągnął Charley. — Każdej chwili wystarczyłoby puścić nasz koniec liny, co właśnie mam zamiar teraz zrobić, żeby ci Grecy mogli rozplątać sieci. Zszedł na dół ze śrubokrętem, odkręcił mutrę i wypchnął hak. Kiedy Grecy wciągnęli już sieci do łodzi i wszystko doprowadzili do ładu, ciżba mieszkańców miasta odebrała ich z naszych rąk i odprowadziła do aresztu. — Ale ze mnie był dureń! — oświadczył Ole Ericsen. Zmienił jednakże zdanie, kiedy pełni podziwu obywatele miasta się tłoczyć na pokład, by mu uściskać dłoń, a kilku przedsiębiorczych reporterów poczęło robić zdjęcia „Marii Rebeki” oraz jej kapitana. Przełożył Bronisław Zieliński DEMETRIOS CONTOS Nie należy sądzić, że greccy rybacy byli z gruntu źli. Bynajmniej. Tyle tylko, że byli to ludzie nieokrzesani, którzy łączyli się w osobne skupiska i zdobywali utrzymanie w walce z żywiołem. Żyli z daleka od prawa i jego mechanizmów, nie rozumieli go, uważali je za tyranię. Zwłaszcza ustawy rybackie wydawały im się tyrańskie. I z tejże racji w ludziach z patrolu rybackiego upatrywali swych naturalnych wrogów. Stanowiliśmy groźbę dla ich życia czy utrzymania, co pod wieloma względami wychodziło na jedno. Odbieraliśmy im zabronione pułapki i sieci, których sporządzenie wymagało całych tygodni trudu, materiał zaś kosztował poważne sumy. Nie pozwalaliśmy im łowić ryb w różnych porach roku, co było równoznaczne z pozbawianiem ich dobrego zarobku, który mogliby uzyskać, gdyby nie my. Kiedy zaś chwyciliśmy ich, szli pod sąd, który wymierzał im wysokie grzywny. Wszystko to sprawiło, że nienawidzili nas zajadle. Jak pies jest naturalnym wrogiem kota, a wąż człowieka, tak my — patrol — byliśmy naturalnymi wrogami rybaków. Jednakże niniejsza historia o Demetriosie Contosie opowiedziana tu jest po to, aby wykazać, że potrafili oni zarówno nienawidzić zaciekle, jak postępować wspaniałomyślnie. Demetrios Contos mieszkał w Vallejo. Obok Dużego Aleka był najroślejszym, najodważniejszym i najbardziej wpływowym człowiekiem pośród Greków. Nie zadzierał z nami i wątpię, czy kiedykolwiek byłby to uczynił, gdyby nie fakt, że wykosztował się na nową łódź do połowu łososi. Stała się ona przyczyną całej awantury. Kazał ją sobie zbudować wedle własnego pomysłu, przy czym zwykły typ t tego rodzaju łodzi uległ tu pewnym zmianom. Ku swojej wielkiej radości Demetrios stwierdził, że nowa łódź jest bardzo szybka — ściśle mówiąc szybsza od wszystkich innych w zatoce czy na rzekach. Od razu stał się pyszny i chełpliwy, kiedy zaś nasza pogoń „Marią Rebeką” za rybakami łowiącymi łososie w niedzielę rzuciła na nich postrach, Demetrios przysłał nam do Benicji wyzwanie. Przyniósł je któryś z miejscowych rybaków; Demetrios Contos oświadczał, że najbliższej niedzieli wypłynie z Vallejo, zarzuci na wprost Benicji sieci i będzie łowił łososie oraz że Charley Le Grant z patrolu może go łapać, jeśli potrafi. Oczywiście Charley i ja nie słyszeliśmy jeszcze o jego nowej łodzi. Nasza własna była dość szybka i nie obawialiśmy się iść w zawody z jakąkolwiek inną. Nadeszła niedziela. Wieść o wyzwaniu była już głośna, toteż rybacy i marynarze z Benicji stawili się co do jednego, tłumnie zalegając nabrzeże, które przypominało wielką trybunę na meczu piłki nożnej. Charley i ja zrazu nie dowierzaliśmy, lecz widok tłumu przekonał nas, że jednak coś jest w wyzwaniu Demetriosa. Po południu, kiedy powiała silniejsza morka, ujrzano jego łódź mknącą z wiatrem. Uczynił zwrot o jakieś dwadzieścia stóp od nabrzeża, teatralnie pomachał ręką, zebrał w zamian serdeczne oklaski i cofnął się o paręset jardów w cieśninę. Potem opuścił żagiel i dryfując bokiem na wietrze, począł zakładać sieć. Nie wyrzucił jej wiele — może z pięćdziesiąt stóp, ale obaj z Charleyem byliśmy jak gromem rażeni widząc podobne zuchwalstwo. Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze (wyszło to na jaw później), że sieć była stara i nic niewarta. Mogła co prawda chwytać ryby, lecz większa zdobycz stargałaby ją na strzępy. Charley potrząsnął głową i powiedział: — Przyznam, że nic nie rozumiem. Cóż z tego, że wyrzucił ledwie pięćdziesiąt stóp? Nie zdążyłby wybrać sieci, gdybyśmy się za nim puścili. Ale w ogóle dlaczego on tu przypływa i pod naszym nosem popisuje się łamaniem prawa? I to na dobitkę w naszym własnym mieście! W głosie Charley a ozwała się nuta skargi i jeszcze przez kilka minut mamrotał coś gniewnie na temat czelności Demetriosa Contosa. Tymczasem tamten siedział bezczynnie na rufie swojej łodzi i obserwował pływaki sieci. Gdy w taką sieć uwikła się duża ryba, o fakcie tym pływaki oznajmiają drganiem. Najwyraźniej stało się tak i tym razem, albowiem Demetrios wyciągnął około dwunastu stóp sieci i przytrzymał ją chwilę, nim cisnął na dno łodzi wielkiego, lśniącego łososia. Publiczność zebrana na wybrzeżu przyjęła to wybuchami oklasków. Tego już było Charleyowi za wiele. — Chodź, bracie! — zawołał do mnie. Nie tracąc czasu skoczyliśmy do naszej łodzi i wciągnęliśmy żagiel. Tłum krzykiem ostrzegł Demetriosa; odsądziwszy się od nabrzeża ujrzeliśmy, jak Grek długim nożem odcina swą bezwartościową sieć. Żagiel jego łodzi był gotów do wyciągnięcia, toteż w chwilę później zatrzepotał w słońcu. Demetrios poskoczył na rufę, ściągnął szkot i łódź jęła szybko sunąć w stronę Contra Costa Hills. Tymczasem byliśmy już nie dalej niż o trzydzieści stóp od niego. Charley nie posiadał się z radości. Wiedział, że nasza łódź jest szybka, a co więcej, świadom był, iż w sztuce żeglarskiej niewielu znalazłby sobie równych. Był pewien, że pochwycimy Demetriosa, a ja podzielałem tę pewność. Mimo to jednak najwyraźniej nie przybliżaliśmy się do ściganego. Wiała piękna bryza. Mknęliśmy gładko po wodzie, ale Demetrios oddalał się zwolna. Nie tylko płynął szybciej, ale na dobitkę podszedł do linii wiatru o ułamek rumba* bliżej od nas. Zdaliśmy sobie z tego dobitnie sprawą, kiedy skręcił pod Contra Costa Hills i zakosem wyminął nas w odległości dziewięćdziesięciu stóp. — Fiuuu! — gwizdnął Charley — albo ta łódź to jakieś cudo, albo my mamy pięciogalonową beczkę oliwy uwiązaną do kilu! Nie ma co mówić — tak to wyglądało. W chwili kiedy Demetrios mijał Sonoma Hills po drugiej stronie cieśniny, byliśmy już tak beznadziejnie zdystansowani, że Charley kazał mi poluzować żagiel i zawróciliśmy do Benicji. Kiedyśmy dopłynęli i przycumowali, rybacy zebrani na nabrzeżu zasypali nas docinkami. Wysiadłem wraz z Charleyem i obaj odeszliśmy dość zawstydzeni; bolesny to bowiem cios dla czyjejś dumy, gdy człowiek sądzi, że ma dobrą łódź i umie nią żeglować, a tu przychodzi inny i bije go na głowę. Charley gryzł się tym przez parę dni; potem dano nam ponownie znać, że następnej niedzieli Demetrios Contos powtórzy swój wyczyn. Charley otrząsnął się. Kazał wyciągnąć naszą łódź na brzeg, oczyścił i pomalował na nowo jej dno, poczynił drobne zmiany przy mieczu, obejrzał części ruchome i przesiedział niemal całą sobotę szyjąc nowy, o wiele większy żagiel. Sporządził tak ogromny, że trzeba było dodać balastu, toteż na dno łodzi załadowaliśmy prawie pięćset funtów starego żelastwa kolejowego. Przyszła niedziela, a wraz z nią i Demetrios Contos, by w biały dzień zuchwale łamać prawo. Znów wiała południowa morka i znowu Demetrios odciął jakieś czterdzieści czy więcej stóp swojej przegniłej sieci i odżeglował nam sprzed nosa. Tym razem był przygotowany na atak Charleya: jego żagiel wisiał wyżej niż przedtem i był zwiększony o cały dodatkowy kawał płótna. Nie lada to był wyścig ku Contra Costa Hills; zwycięstwo nie przechylało się na niczyją stronę. Jednakże robiąc zwrot ku Sonoma Hills zauważyliśmy, że choć szybkość nasza jest mniej więcej równa, Demetrios znów bardziej się zbliżył do linii wiatru. A przecież Charley prowadził naszą łódź najwyborniej i najzręczniej, jak było można, wydobywając z niej więcej niż kiedykolwiek dotąd. Mógł oczywiście wyjąć rewolwer i dać ognia do Demetriosa, jednakże z dawna już stwierdziliśmy, iż jest rzeczą przeciwną naszej naturze strzelać do uciekającego człowieka, który popełnił zaledwie drobne wykroczenie. Jakoż coś w rodzaju nie pisanej umowy stanęło między ludźmi z patrolu a rybakami. Jeżeli nie strzelaliśmy do nich w czasie ucieczki, oni ze swej strony nie bronili się, kiedy już dostaliśmy ich w ręce. Toteż Demetrios Contos uciekał nam, my zaś jedynie robiliśmy, co w naszej mocy, żeby go dopędzić. Gdyby natomiast łódź nasza okazała się szybsza od jego łodzi, czy lepiej była kierowana, zwyciężony w wyścigu z pewnością nie stawiałby oporu. Stwierdziliśmy, że z uwagi na wielkość naszego żagla oraz rzeźwą bryzę dmącą poprzez cieśninę Carquinez, musimy stale baczyć, by łódź się nie przewróciła, toteż podczas gdy Charley sterował, ja trzymałem główny szkot, owinąwszy linkę raz tylko dokoła drzewca, gotów do wypuszczenia jej w każdej chwili. Widzieliśmy, że Demetrios, prowadząc łódź w pojedynkę, ma pełne ręce roboty. Jednakże wszelkie nasze próby dognania go okazały się daremne. Kierowany wewnętrznym wyczuciem zbudował sobie łódź lepszą od naszej. I chociaż Charley był równie dobrym, jeśli nie odrobinę lepszym żeglarzem, łódź jego nie dorównywała łodzi Greka. — Wypuść szkot — rozkazał mi Charley i w chwili gdy łódź odpadała od wiatru, doleciał naszych uszu szyderczy śmiech Demetriosa. Charley potrząsnął głową i rzekł: — Nie da rady. Jego łódź jest lepsza. Jeżeli raz jeszcze popróbuje tej sztuki, trzeba będzie obmyślić inny plan działania. Tym razem przyszła nam z; pomocą moja wyobraźnia. — A co byś powiedział — zapytałem w następną środę — gdybym tej niedzieli pogonił za Demetriosem łodzią, podczas gdy ty będziesz na niego czekał na przystani w Vallejo? Charley zastanawiał się chwilą, po czym wykrzyknął: — Dobra myśl! Zaczynasz ruszać tą swoją łepetyną. Muszę powiedzieć, że twemu nauczycielowi należy się za to uznanie. — Tylko nie powinieneś zapędzać go zbyt daleko — dodał po chwili — bo wyjdzie na zatokę San Pablo, a ja będę tkwił na przystani jak kołek i próżno czekał na niego. We czwartek Charley wysunął zastrzeżenia co do mojego planu. — Wszyscy będą wiedzieli, że pojechałem do Vallejo, a możesz być spokojny, że i Demetrios też będzie wiedział. Obawiam się, że trzeba porzucić ten pomysł. Zastrzeżenie to było aż nadto słuszne i przez resztę dnia trapiłem się moim rozczarowaniem. Jednakże tej nocy wydało mi się, że dostrzegam nową możliwość, i w zapale zbudziłem Charleya z twardego snu. — No? — zapytał. — Co się stało? Dom się pali? — Dom nie — odparłem — ale moja głowa. Posłuchaj, co ci powiem. W niedzielę obaj będziemy się wałęsali po Benicji aż do chwili, gdy ukaże się żagiel Demetriosa. To uśpi wszelkie podejrzenia. A. potem, kiedy już zobaczymy jego łódź, odejdziesz wolnym krokiem do miasta. Wszyscy rybacy pomyślą, że jesteś pobity i że zdajesz sobie z tego sprawę. — Jak dotąd, w porządku — zauważył Charley, kiedy przerwałem, aby zaczerpnąć tchu. — I to najzupełniej — ciągnąłem z dumą. — Pójdziesz niedbale w stronę miasta, ale kiedy już znikniesz im z oczu, pognasz co sił w nogach do Dana Maloneya, weźmiesz jego konika i pogalopujesz traktem do Vallejo. Droga jest w dobrym stanie i zdołasz tam dotrzeć szybciej niż Demetrios, który musi żeglować pod wiatr. — Pierwsza rzecz, jaką zrobię z samego rana, to umówię się o konia — oświadczył Charley przyjmując bez wahania zmieniony plan. — Ale, ale… — ozwał się nieco później, tym razem budząc mnie z twardego snu. Dosłyszałem, że chichocze w ciemnościach. — Słuchaj, chłopie, czy to aby nie nowość dla rybackiego patrolu dosiadać konia? — Przesada — odparłem. — Zawsze powtarzasz, że należy wyprzedzać przeciwnika w pomysłach, a będzie się miało zwycięstwo w kieszeni. — Hi, hi — zachichotał. — I jeśli ten pomysł, z koniem włącznie, tym razem nie zatka przeciwnika, to nie jestem twoim najniższym sługą, Charleyem Le Grant. — Ale czy ty sam jeden dasz sobie radę z łodzią? — zapytał mnie w piątek. — Pamiętaj, że mamy teraz duży żagiel na dodatek. Dowodziłem swojej biegłości w sposób tak przekonywający, iż Charley nie poruszał już tego tematu aż do soboty, kiedy to zaproponował, by zmniejszyć żagiel o cały kawał. Przypuszczam, że rozczarowanie, jakie odmalowało się na mojej twarzy, kazało mu porzucić tę myśl; ja bowiem także chlubiłem się swymi żeglarskimi zdolnościami i mało nie wyszedłem ze skóry, aby wypłynąć samotnie pod wielkim żaglem i pruć cieśninę Carquinez w pościgu za uciekającym Grekiem. Niedziela i Demetrios Contos przyszli po społu, jak zawsze. Rybacy przywykli już zbierać się na przystani, gdzie go witali i wyśmiewali się z naszej bezradności. O kilkaset jardów od nabrzeża Demetrios opuścił żagiel i zarzucił jak zwykle pięćdziesiąt stóp przegniłej sieci. — Pewnie te bzdury będą trwały, póki mu nie zabraknie starej sieci — burknął rozmyślnie Charley, tak że go dosłyszało paru Greków. — Wtedy dam mu swoją — ozwał się szybko i złośliwie jeden z nich. — Proszę bardzo — odpalił Charley. — Sam też mam starą sieć; może ją dostać, jeżeli do mnie przyjdzie i poprosi. Roześmiali się wszyscy, —gdyż mogli sobie pozwolić na tę dobrotliwość wobec człowieka, którego tak paskudnie wystrychnięto na dudka. — No, bywaj zdrów, chłopie! — zawołał do mnie Charley w chwilę później. — Chyba pójdę do miasta odwiedzić Maloneya. — Pozwolisz mi wziąć łódź? — zapytałem. — Jeżeli masz ochotę… — odpowiedział obracając się na pięcie i odchodząc z wolna. Demetrios wydobył z sieci dwa duże łososie, a ja wskoczyłem do łodzi. Rybacy nastrojeni żartobliwie jęli się cisnąć dokoła i kiedy począłem wciągać żagiel, zarzucili mnie mnóstwem drwiących rad. Czynili nawet między sobą przesadne zakłady, że schwytam Demetriosa, a dwaj z nich, udając komisję sędziów, poprosili mnie uroczyście, bym im zezwolił udać się z sobą i zobaczyć, jak tego dokonam. Mnie jednak nie było spieszno. Czekałem, ażeby dać Charleyowi jak najwięcej czasu; udawałem przeto niezadowolenie z rozpiętości żagla, tu i ówdzie robiłem drobne poprawki. Dopiero kiedy byłem pewny, że Charley dotarł do Dana Maloneya i dosiadł już konika, odbiłem od nabrzeża i ustawiłem wielki żagiel na wiatr. Gwałtowny podmuch wypełnił go nagle i przechylił łódź burtą tak silnie, że parę wiader wody nabrało się do środka. Podobny drobiazg może przydarzyć się najlepszym nawet żeglarzom, a jednak chociaż natychmiast wypuściłem szkot i wyprostowałem łódź, zebrałem ironiczne brawa, jak gdybym popełnił nadzwyczajną niezręczność. Kiedy Demetrios spostrzegł, że w łodzi patrolowej jest tylko jeden człowiek, i to na dobitkę chłopak, zaczął ze mną igrać. Wykonał krótki zwrot, przy czym ja płynąłem niecałe trzydzieści stóp za nim, i poluźniwszy nieco szkot, zawrócił ku nabrzeżu. Tu dalej robił krótkie zakosy, skręcał, kołował, wymykał się — ku wielkiej uciesze życzliwych mu widzów. Trzymałem się stale tuż za nim i śmiało robiłem wszystko to co i on, jakkolwiek niektóre jego sztuczki były dość niebezpieczne z takim żaglem i przy takim wietrze. Ufał, że zada mi klęskę ostra morka wraz z silnym przypływem, które wspólnie wzdymały morze. Ja jednak byłem u szczytu swojej formy i nigdy w życiu nie kierowałem łodzią lepiej niż tego dnia. Mózg pracował gładko i szybko, ręce ni razu się nie zawahały, wydawało się niemal, że z góry odgaduję tysiączne drobiazgi, które żeglarz winien każdej sekundy mieć na uwadze. Klęska dotknęła nie mnie, lecz Demetriosa. Coś mu się popsuło w mieczu, który zaciął się i nie chciał opuścić do końca. Zauważyłem, że Demetrios w chwili wytchnienia, którą uzyskał dzięki jakiejś przemyślnej sztuczce, szamocze się niecierpliwie z mieczem próbując wepchnąć go siłą. Nie zostawiłem mu wiele czasu, toteż zmuszony był szybko powrócić do rudla i szkotu. Miecz nie dawał mu spokoju. Demetrios zaprzestał igraszek ze mną i ruszył w drogę powrotną do Vallejo. Przy pierwszym długim zakosie stwierdziłem ku swojej radości, że mogę ustawić się na wiatr, odrobinę lepiej od niego. W tym momencie przydałby mu się w łodzi jeszcze jeden człowiek, albowiem mając mnie ledwie o parę stóp za sobą, nie śmiał wypuścić rudla i powtórzyć próby wepchnięcia miecza. Nie mogąc trzymać się wiatru tak dobrze jak przedtem, zaczął trochę luzować szkot, ażeby mi się wymknąć. Pozwalałem mu na to, póki nie nabrałem więcej wiatru w żagle, a wówczas skierowałem łódź prosto na niego. Kiedy się przybliżyłem, udał, że robi zwrot, co widząc uczyniłem to samo, by go wyprzedzić. Był to jednakże tylko zręczny podstęp; Demetrios trzymał się swego kursu, ja zaś musiałem co prędzej nadrobić straconą przewagę. Był niewątpliwie bieglejszy ode mnie w manewrowaniu. Raz po raz już niemal go dosięgałem, lecz zawsze zwodził mnie i uciekał. Prócz tego wiatr wzmagał się ustawicznie i każdy z nas musiał pracować co sił, ażeby uniknąć przewrócenia się łodzi. Moja nie utrzymałaby się, gdyby nie owo dodatkowe obciążenie żelastwem. Siedziałem od nawietrznej, w jednej ręce trzymając rękojeść steru, a w drugiej szkot owinięty raz tylko dokoła drzewca; często musiałem go luzować, kiedy nadleciał ostrzejszy podmuch. Wskutek tego żagiel gubił wiatr, co było równoznaczne z utratą siły napędowej, toteż oczywiście zostawałem w tyle. Pociechą był mi fakt, że Demetriosowi zdarzało się to równie często. Silny przypływ napierający pod wiatr przez cieśninę sprawiał, że morze rozkolebało się nadzwyczaj złośliwie i fale ustawicznie chlustały do wnętrza łodzi. Ociekałem wodą, a nawet żagiel był do połowy zmoczony. Raz jeden udało mi się tak wymanewrować, że dziobem uderzyłem w sam środek łodzi Demetriosa. Wtedy to właśnie byłby mi się przydał ktoś drugi. Nim bowiem zdążyłem dobiec naprzód i przeskoczyć do łodzi Greka, ten wiosłem odepchnął moją, śmiejąc mi się drwiąco w nos. Byliśmy teraz przy ujściu cieśniny, na bardzo przykrej połaci wód. W tym miejscu ścierały się bezpośrednio nurty cieśnin Vallejo i Carquinez. Przez pierwszą spływały wody rzeki Napa i wielkich kanałów, przez drugą — zatoki Suisun i rzek Sacramento oraz San Joaquin. Tam zaś, gdzie zderzały się tak olbrzymie masy bystro płynącej wody, wytwarzał się wir straszliwy. Na domiar złego wiatr wył po zatoce San Pablo na przestrzeni piętnastu mil, gnając w tę stronę olbrzymie bałwany. Przeciwne prądy rwały we wszystkich kierunkach, zderzały się, tworzyły wiry, leje i kipiele, chlustając wściekle w górę zaklęsłymi falami, które wwalały się do łodzi z obu stron. A nad tym wszystkim — zmącone, wprawione w obłęd ruchu — huczały ogromne, dymiące kurzawą pian bałwany z zatoki San Pablo. Byłem równie dziko podniecony jak woda. Łódź zachowywała się wspaniale: skakała i gnała wskroś pian niczym koń wyścigowy. Nie posiadałem się z radości. Ogromny żagiel, wyjący wicher, rozpędzone bałwany, łódź nurkująca — i ja, który choć byłem ledwie drobiną pośród tego wszystkiego, poskramiałem zmagania żywiołów, mknąłem wskroś nich i ponad nimi, triumfujący, zwycięski… I właśnie wtedy, w chwili gdy parłem naprzód niczym zdobywczy heros, łódź otrzymała potworny cios i w jednej chwili stanęła jak porażona. Wstrząs rzucił mnie do przodu, na jej dno. Kiedy zerwałem się, dostrzegłem przelotnie zielonawą, okrytą skorupiakami bryłę i natychmiast rozpoznałem w niej postrach żeglarzy — zatopiony kafar. Nikt nie jest w stanie ustrzec się przed czymś podobnym. Wypełniony wodą unosił się tuż pod jej powierzchnią i w zmąconej toni niesposób było dojrzeć go w porę i wyminąć. Cały dziób łodzi musiał zostać zmiażdżony, gdyż w parę sekund wypełniła się do połowy wodą. Potem kilka fal dokończyło dzieła i poszła prosto na dno, ciągnięta ciężkim brzemieniem żelaza. Stało się to tak szybko, że uwikłałem się w żagiel, który mnie wtłoczył pod wodę. Kiedy przedarłem się na powierzchnię — bez tchu, czując, że płuca mi pękają — nie mogłem dostrzec ni śladu wioseł. Zapewne zniosły je gwałtowne prądy. Ujrza