Jack London Dzieła wybrane Nowele WYCZYN CHARLEYA Może najzabawniejszym, a zarazem najniebezpieczniejszym wyczynem, jakiego dokonaliśmy pełniąc służbą w patrolu rybackim, było zagarnięcie za jednym zamachem okrągłej dwudziestki rozwścieczonych rybaków. Charley nazywał to: coup*, ponieważ słyszał ów termin z ust Neila Partingtona, przypuszczam jednak, że niezbyt właściwie rozumiał jego znaczenie. Tak czy owak, rybacy musieli chyba nadać temu wydarzeniu miano Waterloo, albowiem był to najdotkliwszy cios, jaki im zadał patrol; wywołali go zaś jawnym i zuchwałym łamaniem prawa. W czasie tak zwanego „sezonu” rybacy mogą chwytać tyle łososia, ile im szczęście zdarzy, a łodzie pomieszczą. Istnieje wszakże jedno doniosłe zastrzeżenie: od zachodu słońca w sobotę do wschodu w poniedziałek nie wolno zastawiać sieci. Komisja do spraw rybołówstwa postąpiła roztropnie wydając to zarządzenie, gdyż łososiom w okresie tarła należy zostawić swobodę ruchów, aby mogły popłynąć w górę rzeki i złożyć ikrę. Toteż rybacy–Grecy, którzy łowili łososie dla fabryk konserw oraz na potrzeby rynku, posłusznie stosowali się do tego przepisu, wyjąwszy jedno, odosobnione jego pogwałcenie. Pewnego niedzielnego ranka Charley otrzymał wiadomość od swego znajomego z Collinsville, że w pełnym składzie wypłynęli z sieciami. Skoczyliśmy z Charleyem do naszej łodzi i ruszyliśmy na miejsce przestępstwa. Gnani lekkim, pomyślnym wiatrem przepłynęliśmy cieśninę Carquinez, przecięli zatokę Suisun i minąwszy latarnię morską na Ship Island, ujrzeliśmy całą flotyllę w akcji. Wprzód jednak muszę opisać metodę stosowaną przez rybaków. Sieci, których, używają, znane są pod nazwą „skrzelowych”. Mają one zwykłe oczka w kształcie rombów, mierząc co najmniej siedem i pół cala od węzła do węzła. Sieci te, liczące od pięciuset do siedmiuset, a nawet ośmiuset stóp długości, szerokie są zaledwie na kilka stóp. Nie są one unieruchamiane, ale unoszą się z prądem, przy czym górną ich krawędź utrzymują na powierzchni pływaki, dolną zaś opuszcza się pod wodę za pomocą ołowianych ciężarków. To urządzenie utrzymuje sieć pionowo w prądzie i nie pozwala większym rybom przedostać się w górę rzeki. Łosoś, który zazwyczaj pływa tuż pod powierzchnią, trafiwszy głową w takie oczko, nie może przesunąć się przez nie z uwagi na to, że ma większy obwód ciała, ani też się cofnąć, ponieważ zahacza o sieć skrzelami. Do zastawienia takiej sieci potrzeba dwóch rybaków: jeden wiosłuje, a drugi, stojąc na rufie łodzi, ostrożnie zarzuca sieć. Kiedy już cała jest opuszczona i rozciągnięta w poprzek nurtu, rybacy przytwierdzają jeden jej koniec do łodzi i wraz z siecią dają się znosić prądowi. Kiedyśmy ujrzeli flotyllę łamiących prawo rybaków, których sieci i łodzie — oddalone jedna od drugiej o dwieście czy trzysta, jardów — zalegały całą rzekę jak okiem sięgnąć, Charley powiedział: — Jednego tylko żałuję, chłopie: że nie mam tysiąca rąk, aby ich wszystkich zagarnąć. W tym stanie rzeczy zdołamy złapać najwyżej jedną łódź, bo kiedy będziemy nią zajęci, reszta wciągnie sieci i zwieje. Zbliżając się nie dostrzegliśmy owego zamieszania: i podniecenia, jakie zawsze wywoływało nasze przybycie. Przeciwnie, wszystkie łodzie stały spokojnie przy swoich sieciach, a rybacy nawet nie raczyli nas zauważyć. — Ciekawe — mruknął Charley. — Czyżby nas nie poznawali? Odparłem, że to niemożliwe, z czym Charley się zgodził; mieliśmy jednak przed sobą całą flotyllę obsadzoną przez ludzi, którzy nas znali aż nadto dobrze, a przecie teraz nie zwracali na nas większej uwagi niż na jakiś galar czy wycieczkowy jacht. Niedługo to jednak trwało, albowiem gdyśmy się zbliżyli do pierwszej sieci, rybacy, do których należała, odczepili łódź i zwolna powiosłowali ku brzegowi. Reszta nie przejawiała żadnych oznak niepokoju. — Śmieszna historia! — rzekł Charley. — W każdym razie możemy im skonfiskować sieć. Opuściliśmy żagiel, uchwyciliśmy sieć za jeden koniec i poczęliśmy ją wciągać do łodzi. Ale za pierwszym pociągnięciem usłyszeliśmy koło siebie plaśnięcie kuli o wodę a zaraz potem daleki huk wystrzału. Ludzie, którzy odpłynęli do brzegu, dali do nas ognia. Gdy znowu wybraliśmy nieco sieci, następny pocisk świsnął niebezpiecznie blisko. Charley okręcił linę na kołku i usiadł. Strzały zamilkły. Jednakże z chwilą gdy zaczęliśmy sieć wciągać, odezwały się znowu. — Teraz sprawa jest jasna — powiedział Charley ciskając koniec sieci za burtę. — Chcecie narobić sobie gorszej biedy? Dobrze, możecie ją mieć. Powiosłowaliśmy ku następnej sieci. Charley bowiem chciał się koniecznie przekonać, czy mamy do czynienia ze zorganizowanym oporem. Kiedyśmy się zbliżyli, obaj rybacy pozostawili swą sieć i odpłynęli do brzegu, natomiast pierwsi dwaj wrócili i przywiązali do łodzi tę, którą porzuciliśmy. Przy drugiej sieci powitały nas znowu strzały trwające póty, pókiśmy jej nie poniechali i nie podpłynęli do trzeciej, gdzie cały manewr powtórzył się raz jeszcze. Wówczas, całkiem bezradni, daliśmy za wygraną i wciągnąwszy żagiel ruszyliśmy ku nawietrznej* w długą powrotną drogę do Benicji. Minęło kilka niedziel, a każdej z nich rybacy uparcie gwałcili prawo. Mimo to bez zbrojnego oddziału wojska nie mogliśmy nic zdziałać. Rybacy wpadli na nowy pomysł i wykorzystywali go w całej pełni, my zaś nie widzieliśmy żadnego sposobu, by ich poskromić. W tym mniej więcej czasie Neil Partington wrócił właśnie z zatoki San Francisco, gdzie przebywał kilka tygodni. Przyjechał z nim także Mikołaj, ów młody Grek, który wraz z nami brał udział w obławie na nielegalnych poławiaczy ostryg. Obaj zaofiarowali nam swoją pomoc. Poczyniliśmy staranne przygotowania. Uplanowaliśmy sobie, że Charley i ja zajmiemy się sieciami, a oni dwaj zaczają się na brzegu, by napaść znienacka na rybaków, którzy wylądują, ażeby do nas strzelać. Plan był wyborny. Przyznał to nawet Charley. Jednakże nie obliczyliśmy się ani w połowie tak dobrze jak Grecy. Uprzedzili nasze zamiary, gdyż sami zaczaili się na Neila oraz Mikołaja i wzięli ich do niewoli, gdy zaś z Charleyem spróbowaliśmy zawładnąć sieciami, kule poczęły nam świstać koło uszu jak poprzednio. Znów nas odpędzono, po czym Neil Partington i Mikołaj wypuszczeni zostali na wolność. Kiedy się pojawili, mieli miny dość rzadkie, a Charley zaczął kpić z nich niemiłosiernie. Neil odciął mu się jednak pytając, czemu to jego wyobraźnia dawno nie pokonała owych trudności. — Zaczekaj tylko! Pomysł przyjdzie mi bez pudła! — obiecał Charley. — Bardzo możliwe — zgodził się Neil. — Tylko obawiam się, że do tej pory łosoś zostanie wytępiony, i pomysł na nic już się nie zda. Neil Partington, ogromnie zniechęcony swoją przygodą, wyruszył znów na zatokę zabierając ze sobą Mikołaja, a Charley i ja zostaliśmy zdani na własną przedsiębiorczość. To oznaczało, że niedzielne połowy będą dalej trwały bezkarnie, dopóki Charleyowi nie nasunie się jakiś pomysł. Porządnie łamałem sobie głowę szukając sposobu zaszachowania Greków, to samo Charley; obaj wymyślaliśmy tysiące środków, które w toku dyskusji okazywały się nic nie warte. Rybacy ze swej strony czuli się, jakby ich kto na sto koni wsadził. Łodzie ich przemierzały tam i na powrót rzekę, dopełniając miary naszego wstydu. W całej rybackiej społeczności zauważyliśmy wzrastającą niesubordynację. Byliśmy pobici, oni zaś tracili dla nas szacunek. A wraz z utratą szacunku pojawiała się wzgarda. Charleya zaczęto nazywać „starym babskiem”, mnie znów dostało się określenie „pętaka”. Sytuacja szybko stawała się nie do zniesienia; widzieliśmy, że musimy zadać Grekom ogłuszający cios, jeżeli chcemy odzyskać poszanowanie, którym cieszyliśmy się dawniej. I oto pewnego ranka pomysł się zjawił. Zaszliśmy właśnie na przystań, do której przybijają parowce rzeczne, i zastaliśmy tam grupkę rozbawionych robotników portowych oraz włóczęgów przysłuchujących się żałosnej opowieści jakiegoś zaspanego młodzieńca w długich marynarskich butach. Ze słów jego wynikało, iż jest czymś w rodzaju rybaka–amatora, który łowi ryby na użytek miejscowego rynku w Berkeley. Otóż Berkeley leżało w odległości trzydziestu mil nad zatoką San Francisco. Młodzieniec opowiadał, że ubiegłej nocy zastawił sieć i zdrzemnął się na dnie łodzi. Kiedy się ocknął, był już poranek; otworzywszy oczy stwierdził, że jego łódź ociera się łagodnie o pale nabrzeża w Benicji. Ujrzał również przed sobą parowiec rzeczny „Apasz” oraz kilku marynarzy zajętych wyplątywaniem szczątków jego własnej sieci z łopatkowego koła statku. Krótko rzekłszy, gdy zasnął, zgasła mi rybacka latarka i „Apasz” najechał na jego sieć. Jakkolwiek porwana była na strzępy, uwikłała się jakoś w koło i w ten sposób parowiec odciągnął go trzydzieści mil od kursu. Charley trącił mnie łokciem. Natychmiast pojąłem jego myśl, ale zauważyłem: — Nie możemy przecież wynająć sobie parowca. — Wcale nie mam takiego zamiaru — odparł. — Ale machnijmy się do stoczni Turnera. Przyszło mi do głowy, że jest tam coś, co może się dla nas nadać. Poszliśmy więc do stoczni, tam zaś Charley poprowadził mnie do „Marii Rebeki”, która leżała wciągnięta na pochylnię, gdzie ją czyszczono i naprawiano. Był to dobrze nam znany płaskodenny szkuner, który mógł zabrać sto czterdzieści ton ładunku, a miał powierzchnię żagli większą od wszystkich innych szkunerów w zatoce. — Jak się macie, Ole! — pozdrowił Charley rosłego Szweda w błękitnej koszuli, który właśnie smarował skórką od słoniny więźbę głównego gafla*. Ole mruknął coś, pyknął z fajki i dalej smarowały Kapitan przybrzeżnego szkunera musi pracować własnymi rękami, tak samo jak jego ludzie. Ole Ericsen potwierdził przypuszczenia Charleya, że „Maria Rebeka” zaraz po spuszczeniu na wodę popłynie rzeką San Joaquin aż do Stockton po ładunek pszenicy. Wtedy Charley wysunął swoją propozycję, lecz Ole Ericsen potrząsnął głową. — Po prostu hak, jeden porządny hak! — prosił Charley. — Nie, mnie się to nie potopa — powiedział Ole Ericsen. — „Maria Rebeka” zaszepi tym hakiem o każdy zwał szlamu po drodze. Ja nie chcę straczicz „Maria Rebeka”. Ona jest wszistko, co mam. — Ależ nie! — pośpieszył z wyjaśnieniem Charley. — Możemy wsunąć koniec haka od zewnątrz, przez dno, a od wewnątrz przymocować go nakrętką. Kiedy już spełni swoje zadanie, wystarczy nam zejść do ładowni, odkręcić nakrętkę i hak wypadnie. Potem wbija się w otwór drewniany kołek i „Maria Rebeka” będzie znowu w porządku. Ole Ericsen długo się opierał, ale w końcu, kiedyśmy go zaprosili na kolację, dał się nakłonić. — Zropię to, na Jofisza! — oświadczył uderzając się potężną pięścią w dłoń. —— Tilko sze pospieszcie z tim hakiem! „Maria Rebeka” schodzi na woda dżisz fieczorem. Była sobota i Chariey musiał się śpieszyć. Ruszyliśmy do kowalskiego warsztatu przy stoczni, gdzie w myśl wskazówek Charleya sporządzono wspaniale zakręcony hak z masywnej stali. Pobiegliśmy z powrotem do „Marii Rebeki.” Wyborowaliśmy otwór za wielką skrzynią mieczową*, poprzez właściwy kil statku. Od zewnątrz wsunęliśmy koniec haka, który Charley umocował od środka nakrętką. Po ukończeniu roboty hak sterczał na przeszło stopę z dna szkunera. Zagięcie jego przypominało krzywiznę sierpa, lecz było głębsze. Późnym popołudniem „Maria Rebeka” została spuszczona na wodę, po czym ukończono przygotowania do wypłynięcia nazajutrz w górę rzeki. Charley i Ole pilnie badali wieczorne niebo szukając oznak zbliżającego się wiatru, ponieważ bez dobrej bryzy nasz plan byłby skazany na niepowodzenie. Zgodzili się, że wszystko wskazuje na silny wiatr zachodni — nie zwyczajną popołudniową morkę, ale pół–sztorm, który właściwie już się zrywał. Następnego rana spełniły się ich przepowiednie. Słońce wprawdzie świeciło jasno, ale poprzez cieśninę Carquinez dął ze świstem wiatr silniejszy od pół–sztormu i „Maria Rebeka” ruszyła w drogę z dwoma refami*, na głównym żaglu i jednym na przednim. Cieśnina oraz zatoka Suisan były dość rozkolebane, lecz w miarę jak wpływaliśmy na wody osłonięte lądem, fale poczęły się uspokajać, chociaż wiatr nie ustawał. Za latarnią Słup Island rozwinęliśmy całe żagle, a na propozycję Charleya przygotowano do wciągnięcia duży rybacki sztaksel*, zaś główny żagiel górny, zwinięty w kłąb u topu* masztu, gotów był do natychmiastowego użytku. Gdyśmy tak parli pełnym wiatrem niby na skrzydłach, z fok–żaglem stawionym od sterbortu, a grot–żaglem od bakbortu*, natrafiliśmy na łososiową flotyllę. Wszystko wyglądało tak jak owej pierwszej niedzieli, kiedyśmy ponieśli porażką: sieci i łodzie rozciągnięte były równomiernie na całej rzece, jak okiem sięgnąć. Po prawej stronie nurtu rybacy zostawili wąską przestrzeń dla parowców, natomiast resztę rzeki pokryli szeroko rozpostartymi sieciami. Ma się rozumieć, powinniśmy byli płynąć poprzez ów wąski przesmyk, lecz Charley stojący u koła sterowego prowadził „Marię Rebekę” prosto na sieci. Pośród rybaków nie wywołało to żadnego zaniepokojenia, albowiem statki wpływające na rzekę zaopatrzone są zawsze w „kapcie” osłaniające kil, które pozwalają im prześliznąć się po sieciach bez zahaczenia. — No, teraz bierze! — zawołał Charley, kiedyśmy sunęli przez środek linii pływaków znaczących miejsce, gdzie zastawiono sieć. Na jednym jej końcu była mała boja beczułkowa, na drugim łódź z dwoma rybakami. Boja i łódź natychmiast poczęły zbliżać się do siebie, rybacy zaś podnieśli krzyk, widząc, że ich wleczemy za sobą. W kilka minut później zahaczyliśmy o drugą sieć, potem o trzecią — i tak rwaliśmy naprzód poprzez sam środek flotylli. Popłoch, jaki sialiśmy wśród rybaków, był olbrzymi. Gdy tylko zaczepialiśmy hakiem o sieć, oba jej końce — boja i łódź — przybliżały się do siebie, ciągnięte za rufą statku, a tyle boi i łodzi zbiegających się z tak karkołomną szybkością sprawiało, że rybacy musieli ustawicznie czuwać, aby uniknąć zderzenia. Poza tym krzyczeli do nas jak opętani, byśmy zatrzymali statek, brali to bowiem za jakiś pijacki wybryk ze strony załogi szkunera i nie śniło im się nawet, że możemy być patrolem. Pojedyncza sieć stawia już znaczny opór, toteż Charley i Ole Ericsen osądzili, że nawet przy takim wietrze „Maria Rebeka” nie zdoła ich uciągnąć więcej niż dziesięć. Gdy przeto złowiliśmy już na hak tą ilość i dziesięć łodzi z dwudziestoma ludźmi mknęło za nami, zrobiliśmy zwrot w lewo i wydostawszy się spośród flotylli, wzięliśmy kurs na Collinsville. Wszyscy byli syci triumfu. Charley manipulował kołem sterowym z miną człowieka, który po regatach odprowadza do domu zwycięski jacht. Dwaj marynarze stanowiący załogę „Marii Rebeki” śmiali się i dowcipkowali. Ole Ericsen zacierał olbrzymie łapy z iście dziecinną radością. — Myszlę, że wy z patrolu nigdy nie mieli takie szczenście jak z Ole Ericsenem — mówił właśnie, gdy nagle za rufą trzasnął sucho strzał, a kula rozorała ściankę świeżo odmalowanej kabiny, odbiła się od gwoździa i z ostrym, jękliwym świstem pomknęła w przestrzeń. Tego było za wiele dla Ole Ericsena. Widząc podobne zeszpecenie swej wypieszczonej roboty malarskiej, zerwał się na równe nogi i jął potrząsać pięścią w stronę rybaków, lecz drugi pocisk trzasnął w kabinę niespełna sześć cali od jego głowy, Ole padł więc plackiem na pokład, kryjąc się za nadburciem. Wszyscy rybacy mieli strzelby i teraz rozpoczęli ogólną kanonadę. Zmuszeni byliśmy szukać osłony, łącznie z Charleyem, który chcąc nie chcąc porzucił koło sterowe. Gdyby nie silne napięcie ciągniętych przez statek sieci, odpadlibyśmy niechybnie od wiatru i zostali zdani na łaskę i niełaskę rozwścieczonych rybaków. Jednakże sieci uczepione do dna „Marii Rebeki” utrzymywały ją rufą na wietrze i statek dalej parł naprzód, jakkolwiek nieco chwiejnie. Charley leżąc na pokładzie zdołał dosięgnąć dolnych szprych koła, ale choć mógł od biedy sterować, było to nader niewygodne. Ole Ericsen przypomniał sobie, że w pustej ładowni ma sporą płytę stalową. Pochodziła ona z kadłuba parowca „New Jersey”, który niedawno rozbił się u Złotych Wrót; „Maria Rebeka” brała wówczas udział w akcji ratunkowej. Obaj marynarze, Ole i ja poczołgaliśmy się ostrożnie przez pokład i wydobywszy ciężką płytę przyciągnęliśmy ją na rufę i ustawili jako zasłonę pomiędzy kołem sterowym a rybakami. Pociski bębniły i dudniły o nią, płyta dzwoniła niczym tarcza, lecz Charley osłonięty nią uśmiechał się tylko i spokojnie sterował. Pędziliśmy więc dalej; za sobą mieliśmy wyjącą, wrzeszczącą zgraję rozjuszonych Greków, przed sobą — Collinsvilłe, a wszędzie wokół trzask kul. — Ole — ozwał się Charley słabym głosem — nie mam pojęcia, co dalej robić. Ole Ericsen, który leżał na wznak pod samym nadburciem i wpatrywał się z uśmiechem w niebo, obrócił się na bok i rzucił spojrzenie Charleyowi. — Sądzę, że tak czy owak dopliniemy do Collinsville — powiedział. — Ależ nie możemy się zatrzymać! — stęknął Charley. — Nie pomyślałem o tym; nie możemy stanąć. Na szerokiej twarzy Ole Ericsena odmalowała się zwolna konsternacja. Było to aż nazbyt prawdziwe. Po piętach deptał nam rój szerszeni; gdybyśmy zawinęli do Collinsville, mielibyśmy je na karku. — Każdy z tych gości ma strzelbę — zauważył wesoło jeden z marynarzy. — A jakże, i nóż — dorzucił drugi. Teraz z kolei stęknął Ole Ericsen: — Po kiego diapła taki pszizwoity Szwed jak ja miesza się w nie swoje sprawy? — powiedział do siebie. Kula drasnęła rufę i z bzykiem poleciała w prawo niczym złośliwa osa. — Nie ma co; trzeba osadzić „Marię Rebekę” na lądzie ,i pryskać! — zawyrokował pierwszy, wesoły marynarz. — I sostawić „Marię Rebekę”? — zapytał Ole Ericsen z niewypowiedzianą zgrozą w głosie. — Chyba że pan nie masz ochoty? — brzmiała odpowiedź. — Ale ja tam bym wolał być o tysiąc mil od niej, jak ci goście dostaną się na pokład — tu wskazał oszalałą tłuszczę Greków za rufą. Dopłynęliśmy już do Collinsville i bryzgając pianą prze mknęliśmy o pół rzutu kamieniem od nabrzeża. — Mam nadzieję, że wiatr się nie skończy — powiedział Charley zerkając ukradkiem na naszych więźniów. — Co z tego? — zapytał żałośnie Ole. — Rzeka się skończy, a wtedy…a wtedy… — Mały statek przejdzie, a te Greki są w tyle — orzekł wesoły marynarz, gdy Ole bąknął coś na temat tego, co będzie, jak dopłyniemy do końca rzeki. Dotarliśmy właśnie do miejsca, gdzie rozwidlały się szlaki. Na lewo widniało ujście rzeki Sacramento, na prawo — San Joaquin. Wesoły marynarz popełznął na przód i przebrasował*, przedni żagiel, gdy tymczasem Charley położył ster na burtę i skręcił nagle w prawo, w rzekę San Joaquin. Wiatr, na którym dotychczas utrzymywaliśmy się w równowadze, uderzył teraz wprost w burtę i „Maria Rebeka” położyła się na lewy bok, jak gdyby miała się przewrócić. Mknęliśmy jednak nadal i nadal mknęli za nami rybacy. Wartość ich sieci była wyższa od grzywien, jakie musieliby zapłacić za pogwałcenie przepisów rybackich, toteż nie opłacało im się odciąć sieci i umknąć, co mogli z łatwością uczynić. Prócz tego instynktownie nie porzucali ich, podobnie jak marynarz nie porzuca okrętu. A wreszcie zbudziło się w nich pragnienie zemsty i pewne było, że popłynęliby za nami na koniec świata, gdybyśmy postanowili holować ich tak daleko. Strzelanina ustała, więc wyjrzeliśmy za rufę, aby zobaczyć, co robią nasi więźniowie. Łodzie płynęły dotąd w nierównej odległości od siebie, lecz oto ujrzeliśmy, iż cztery najbliższe skupiają się razem. Rybacy robili to w ten sposób, że z łodzi płynącej przodem wyrzucano za rufę krótką linkę podając ją ludziom z następnej. Kiedy ci ją pochwycili, puszczali sieć i przyciągali linę, póki nie znaleźli się przy łodzi przedniej. Szybkość, z jaką sunęliśmy, była jednakże tak wielka, iż odbywało się to bardzo powoli. Chwilami rybacy mimo największych wysiłków nie mogli wybrać ani cala liny; kiedy indziej znów posuwali się szybciej naprzód. Gdy cztery łodzie znalazcy się dość blisko siebie, by można było przejść z jednej do drugiej, jeden Grek z każdej przedostał się do płynącej w przedzie zabierając ze sobą strzelbę. W ten sposób zgromadziło się w niej pięciu ludzi; było jasne, iż zamierzają wtargnąć na pokład statku. Popróbowali dokonać tego wszystkimi siłami, przyciągając coraz bliżej łódź wzdłuż liny pływakowej sieci. Jakkolwiek szło to powoli i często przerywali pracę dla odpoczynku, przecież stopniowo przybliżali się coraz bardziej. Charley uśmiechnął się widząc ich wysiłki i powiedział: — Dodajcie jej topsel*, Ole! Rozwiązano żagiel zwinięty u szczytu masztu i wyciągnięto szkot*, wśród trzasku wystrzałów z łodzi; „Maria Rebeka” przechyliła się i skoczyła naprzód chyżej niż kiedykolwiek. Jednakże Grecy byli nieugięci. Nie mogąc przy zwiększonej szybkości podsunąć się bliżej samą siłą rąk, sporządzili wielokrążki z bloków żagli. Jeden człowiek z każdej łodzi, trzymany za nogi przez kolegów, wychylał się daleko za dziób, po czym przytwierdzał ów osprzęt do liny pływakowej. Następnie przyciągali linki, póki bloki się nie zetknęły, a wówczas manewr ten powtarzano od początku. — Trzeba jej dodać sztaksel! — oświadczył Charley. Ole Ericsen popatrzał na wytężającą wszystkie swe siły „Marię Rebekę” i potrząsnął głową. — Maszty jej wyrwie — powiedział. — A jak tego nie zrobicie, wyrwą z niej nas! — odparował Charley. Ole rzucił niespokojne spojrzenie na swoje maszty, potem na łódź pełną uzbrojonych Greków i uległ. Pięciu rybaków siedziało na dziobie łodzi; złe to miejsce, kiedy łódź idzie na holu. Obserwowałem, co się z nimi działo, gdy rozwijano ogromny rybacki sztaksel, o wiele, wiele większy od topsla, a używany tylko na lekkich bryzach. W chwili gdy „Maria Rebeka” szarpnęła się potężnie naprzód, dziób łodzi wrył się w toń, a tamci skoczyli na łeb na szyję ku rufie, by nie dać się wciągnąć prosto pod wodę. — Mają nauczkę! — krzyknął Charley, który z niepokojem śledził zachowanie się „Marii Rebeki” idącej pod znacznie większą ilością żagli, niż zdolna była udźwignąć. — Najbliższa stacja: Antiochia*! — oznajmił wesoły marynarz naśladując konduktora kolejowego. — Następna: Merryweather! — Chodź tu prędko! — powiedział do mnie Charley. Popełzłem przez pokład i wstałem obok Charleya, osłonięty stalową płytą. — Sięgnij do mojej wewnętrznej kieszeni — rozkazał — i wyjmij notes. Dobrze. Teraz wydrzyj czystą kartkę i pisz, co ci podyktuję. Oto co napisałem: Telefonujcie do Merryweather, do szeryfa, konstabla albo sędziego. Powiedzcie im, że się zbliżamy; niech postawią na nogi całe miasto. Uzbroić wszystkich. Muszą nas czekać na przystani, bo jak nie, to leżymy. — A teraz przymocuj porządnie kartkę do tego marszpikla* i bądź gotów cisnąć go na ląd. Zrobiłem, co mi kazano. Właśnie dopływaliśmy do Antiochii. Wiatr wył w olinowaniu. „Maria Rebeka” wpół leżąc na burcie pędziła jak oceaniczny ogar. Mieszkańcy Antiochii, morskie wygi, widzieli, jak rozwijaliśmy topsel i sztaksel, co było niesłychanie ryzykowne w taką pogodę, przybiegli więc na przystań małymi grupkami, by się dowiedzieć, co zaszło. Waliliśmy prosto ku nabrzeżu; Charley podpłynął tak blisko, że niemal można było wyskoczyć na ląd. Kiedy mi dał znak, cisnąłem marszpikiel. Uderzył rozgłośnie o deski pomostu, odskoczył o kilkanaście stóp i tam go dopadli zdumieni widzowie. Stało się to błyskawicznie; w następnej chwili Antiochia już była za nami, my zaś mknęliśmy rzeką ku Merryweather odległemu o sześć mli, W tym miejscu rzeka zwracała się prostą linią ku wschodowi. Ustawiliśmy reje na wiatr i lecieliśmy dalej, z fok–żaglem wzdętym od sterbortu. Ole Ericsen zdawał się być pogrążony w stanie tępej rozpaczy. Charley i obaj marynarze mieli natomiast ufne miny, ku czemu nie brakło im powodów. Merryweather zamieszkałe jest przez górników, słusznie więc można się było spodziewać, że w niedzielę wszyscy będą w mieście. Co więcej — górnicy nie cierpieli greckich rybaków, toteż z pewnością użyczyliby nam z całego serca pomocy. Wytężaliśmy wzrok, by wreszcie ujrzeć miasto, i jego widok przyniósł nam olbrzymią ulgę. Nabrzeża czerniły się od ludzi. Kiedyśmy się przybliżyli, dostrzegliśmy, że przybywa ich coraz więcej, że nadbiegają główną ulicą ze strzelbami w garści. Charley spojrzał na rybaków za rufą, a w oku miał wyraz władczości, którego mu dotąd brakowało. Grecy byli najwyraźniej oszołomieni owym pokazem zbrojnej siły i odkładali już strzelby. Zwinęliśmy topsel i sztaksel, opuściliśmy gafel, a znalazłszy się na wysokości nabrzeża przebrasowaliśmy żagiel główny. „Maria Rebeka” skręciła na wietrze, przy czym pojmani rybacy zakreślili za nią ogromny łuk, i podsunęła się bliżej, aż wreszcie utraciła szybkość, na brzeg rzucono liny i przycumowano statek. Odbyło się to wśród huraganu oklasków rozradowanych górników. Ole Ericsen wydał głębokie westchnienie. — A jusz miszlalem, że wieńcej nie zobaczę moja żona! — wyznał. — Przecież ani przez chwilę nie groziło nam niebezpieczeństwo — powiedział Charley. Ole spojrzał nań z niedowierzaniem. — Naprawdę tak uważam — ciągnął Charley. — Każdej chwili wystarczyłoby puścić nasz koniec liny, co właśnie mam zamiar teraz zrobić, żeby ci Grecy mogli rozplątać sieci. Zszedł na dół ze śrubokrętem, odkręcił mutrę i wypchnął hak. Kiedy Grecy wciągnęli już sieci do łodzi i wszystko doprowadzili do ładu, ciżba mieszkańców miasta odebrała ich z naszych rąk i odprowadziła do aresztu. — Ale ze mnie był dureń! — oświadczył Ole Ericsen. Zmienił jednakże zdanie, kiedy pełni podziwu obywatele miasta się tłoczyć na pokład, by mu uściskać dłoń, a kilku przedsiębiorczych reporterów poczęło robić zdjęcia „Marii Rebeki” oraz jej kapitana. Przełożył Bronisław Zieliński DEMETRIOS CONTOS Nie należy sądzić, że greccy rybacy byli z gruntu źli. Bynajmniej. Tyle tylko, że byli to ludzie nieokrzesani, którzy łączyli się w osobne skupiska i zdobywali utrzymanie w walce z żywiołem. Żyli z daleka od prawa i jego mechanizmów, nie rozumieli go, uważali je za tyranię. Zwłaszcza ustawy rybackie wydawały im się tyrańskie. I z tejże racji w ludziach z patrolu rybackiego upatrywali swych naturalnych wrogów. Stanowiliśmy groźbę dla ich życia czy utrzymania, co pod wieloma względami wychodziło na jedno. Odbieraliśmy im zabronione pułapki i sieci, których sporządzenie wymagało całych tygodni trudu, materiał zaś kosztował poważne sumy. Nie pozwalaliśmy im łowić ryb w różnych porach roku, co było równoznaczne z pozbawianiem ich dobrego zarobku, który mogliby uzyskać, gdyby nie my. Kiedy zaś chwyciliśmy ich, szli pod sąd, który wymierzał im wysokie grzywny. Wszystko to sprawiło, że nienawidzili nas zajadle. Jak pies jest naturalnym wrogiem kota, a wąż człowieka, tak my — patrol — byliśmy naturalnymi wrogami rybaków. Jednakże niniejsza historia o Demetriosie Contosie opowiedziana tu jest po to, aby wykazać, że potrafili oni zarówno nienawidzić zaciekle, jak postępować wspaniałomyślnie. Demetrios Contos mieszkał w Vallejo. Obok Dużego Aleka był najroślejszym, najodważniejszym i najbardziej wpływowym człowiekiem pośród Greków. Nie zadzierał z nami i wątpię, czy kiedykolwiek byłby to uczynił, gdyby nie fakt, że wykosztował się na nową łódź do połowu łososi. Stała się ona przyczyną całej awantury. Kazał ją sobie zbudować wedle własnego pomysłu, przy czym zwykły typ t tego rodzaju łodzi uległ tu pewnym zmianom. Ku swojej wielkiej radości Demetrios stwierdził, że nowa łódź jest bardzo szybka — ściśle mówiąc szybsza od wszystkich innych w zatoce czy na rzekach. Od razu stał się pyszny i chełpliwy, kiedy zaś nasza pogoń „Marią Rebeką” za rybakami łowiącymi łososie w niedzielę rzuciła na nich postrach, Demetrios przysłał nam do Benicji wyzwanie. Przyniósł je któryś z miejscowych rybaków; Demetrios Contos oświadczał, że najbliższej niedzieli wypłynie z Vallejo, zarzuci na wprost Benicji sieci i będzie łowił łososie oraz że Charley Le Grant z patrolu może go łapać, jeśli potrafi. Oczywiście Charley i ja nie słyszeliśmy jeszcze o jego nowej łodzi. Nasza własna była dość szybka i nie obawialiśmy się iść w zawody z jakąkolwiek inną. Nadeszła niedziela. Wieść o wyzwaniu była już głośna, toteż rybacy i marynarze z Benicji stawili się co do jednego, tłumnie zalegając nabrzeże, które przypominało wielką trybunę na meczu piłki nożnej. Charley i ja zrazu nie dowierzaliśmy, lecz widok tłumu przekonał nas, że jednak coś jest w wyzwaniu Demetriosa. Po południu, kiedy powiała silniejsza morka, ujrzano jego łódź mknącą z wiatrem. Uczynił zwrot o jakieś dwadzieścia stóp od nabrzeża, teatralnie pomachał ręką, zebrał w zamian serdeczne oklaski i cofnął się o paręset jardów w cieśninę. Potem opuścił żagiel i dryfując bokiem na wietrze, począł zakładać sieć. Nie wyrzucił jej wiele — może z pięćdziesiąt stóp, ale obaj z Charleyem byliśmy jak gromem rażeni widząc podobne zuchwalstwo. Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze (wyszło to na jaw później), że sieć była stara i nic niewarta. Mogła co prawda chwytać ryby, lecz większa zdobycz stargałaby ją na strzępy. Charley potrząsnął głową i powiedział: — Przyznam, że nic nie rozumiem. Cóż z tego, że wyrzucił ledwie pięćdziesiąt stóp? Nie zdążyłby wybrać sieci, gdybyśmy się za nim puścili. Ale w ogóle dlaczego on tu przypływa i pod naszym nosem popisuje się łamaniem prawa? I to na dobitkę w naszym własnym mieście! W głosie Charley a ozwała się nuta skargi i jeszcze przez kilka minut mamrotał coś gniewnie na temat czelności Demetriosa Contosa. Tymczasem tamten siedział bezczynnie na rufie swojej łodzi i obserwował pływaki sieci. Gdy w taką sieć uwikła się duża ryba, o fakcie tym pływaki oznajmiają drganiem. Najwyraźniej stało się tak i tym razem, albowiem Demetrios wyciągnął około dwunastu stóp sieci i przytrzymał ją chwilę, nim cisnął na dno łodzi wielkiego, lśniącego łososia. Publiczność zebrana na wybrzeżu przyjęła to wybuchami oklasków. Tego już było Charleyowi za wiele. — Chodź, bracie! — zawołał do mnie. Nie tracąc czasu skoczyliśmy do naszej łodzi i wciągnęliśmy żagiel. Tłum krzykiem ostrzegł Demetriosa; odsądziwszy się od nabrzeża ujrzeliśmy, jak Grek długim nożem odcina swą bezwartościową sieć. Żagiel jego łodzi był gotów do wyciągnięcia, toteż w chwilę później zatrzepotał w słońcu. Demetrios poskoczył na rufę, ściągnął szkot i łódź jęła szybko sunąć w stronę Contra Costa Hills. Tymczasem byliśmy już nie dalej niż o trzydzieści stóp od niego. Charley nie posiadał się z radości. Wiedział, że nasza łódź jest szybka, a co więcej, świadom był, iż w sztuce żeglarskiej niewielu znalazłby sobie równych. Był pewien, że pochwycimy Demetriosa, a ja podzielałem tę pewność. Mimo to jednak najwyraźniej nie przybliżaliśmy się do ściganego. Wiała piękna bryza. Mknęliśmy gładko po wodzie, ale Demetrios oddalał się zwolna. Nie tylko płynął szybciej, ale na dobitkę podszedł do linii wiatru o ułamek rumba* bliżej od nas. Zdaliśmy sobie z tego dobitnie sprawą, kiedy skręcił pod Contra Costa Hills i zakosem wyminął nas w odległości dziewięćdziesięciu stóp. — Fiuuu! — gwizdnął Charley — albo ta łódź to jakieś cudo, albo my mamy pięciogalonową beczkę oliwy uwiązaną do kilu! Nie ma co mówić — tak to wyglądało. W chwili kiedy Demetrios mijał Sonoma Hills po drugiej stronie cieśniny, byliśmy już tak beznadziejnie zdystansowani, że Charley kazał mi poluzować żagiel i zawróciliśmy do Benicji. Kiedyśmy dopłynęli i przycumowali, rybacy zebrani na nabrzeżu zasypali nas docinkami. Wysiadłem wraz z Charleyem i obaj odeszliśmy dość zawstydzeni; bolesny to bowiem cios dla czyjejś dumy, gdy człowiek sądzi, że ma dobrą łódź i umie nią żeglować, a tu przychodzi inny i bije go na głowę. Charley gryzł się tym przez parę dni; potem dano nam ponownie znać, że następnej niedzieli Demetrios Contos powtórzy swój wyczyn. Charley otrząsnął się. Kazał wyciągnąć naszą łódź na brzeg, oczyścił i pomalował na nowo jej dno, poczynił drobne zmiany przy mieczu, obejrzał części ruchome i przesiedział niemal całą sobotę szyjąc nowy, o wiele większy żagiel. Sporządził tak ogromny, że trzeba było dodać balastu, toteż na dno łodzi załadowaliśmy prawie pięćset funtów starego żelastwa kolejowego. Przyszła niedziela, a wraz z nią i Demetrios Contos, by w biały dzień zuchwale łamać prawo. Znów wiała południowa morka i znowu Demetrios odciął jakieś czterdzieści czy więcej stóp swojej przegniłej sieci i odżeglował nam sprzed nosa. Tym razem był przygotowany na atak Charleya: jego żagiel wisiał wyżej niż przedtem i był zwiększony o cały dodatkowy kawał płótna. Nie lada to był wyścig ku Contra Costa Hills; zwycięstwo nie przechylało się na niczyją stronę. Jednakże robiąc zwrot ku Sonoma Hills zauważyliśmy, że choć szybkość nasza jest mniej więcej równa, Demetrios znów bardziej się zbliżył do linii wiatru. A przecież Charley prowadził naszą łódź najwyborniej i najzręczniej, jak było można, wydobywając z niej więcej niż kiedykolwiek dotąd. Mógł oczywiście wyjąć rewolwer i dać ognia do Demetriosa, jednakże z dawna już stwierdziliśmy, iż jest rzeczą przeciwną naszej naturze strzelać do uciekającego człowieka, który popełnił zaledwie drobne wykroczenie. Jakoż coś w rodzaju nie pisanej umowy stanęło między ludźmi z patrolu a rybakami. Jeżeli nie strzelaliśmy do nich w czasie ucieczki, oni ze swej strony nie bronili się, kiedy już dostaliśmy ich w ręce. Toteż Demetrios Contos uciekał nam, my zaś jedynie robiliśmy, co w naszej mocy, żeby go dopędzić. Gdyby natomiast łódź nasza okazała się szybsza od jego łodzi, czy lepiej była kierowana, zwyciężony w wyścigu z pewnością nie stawiałby oporu. Stwierdziliśmy, że z uwagi na wielkość naszego żagla oraz rzeźwą bryzę dmącą poprzez cieśninę Carquinez, musimy stale baczyć, by łódź się nie przewróciła, toteż podczas gdy Charley sterował, ja trzymałem główny szkot, owinąwszy linkę raz tylko dokoła drzewca, gotów do wypuszczenia jej w każdej chwili. Widzieliśmy, że Demetrios, prowadząc łódź w pojedynkę, ma pełne ręce roboty. Jednakże wszelkie nasze próby dognania go okazały się daremne. Kierowany wewnętrznym wyczuciem zbudował sobie łódź lepszą od naszej. I chociaż Charley był równie dobrym, jeśli nie odrobinę lepszym żeglarzem, łódź jego nie dorównywała łodzi Greka. — Wypuść szkot — rozkazał mi Charley i w chwili gdy łódź odpadała od wiatru, doleciał naszych uszu szyderczy śmiech Demetriosa. Charley potrząsnął głową i rzekł: — Nie da rady. Jego łódź jest lepsza. Jeżeli raz jeszcze popróbuje tej sztuki, trzeba będzie obmyślić inny plan działania. Tym razem przyszła nam z; pomocą moja wyobraźnia. — A co byś powiedział — zapytałem w następną środę — gdybym tej niedzieli pogonił za Demetriosem łodzią, podczas gdy ty będziesz na niego czekał na przystani w Vallejo? Charley zastanawiał się chwilą, po czym wykrzyknął: — Dobra myśl! Zaczynasz ruszać tą swoją łepetyną. Muszę powiedzieć, że twemu nauczycielowi należy się za to uznanie. — Tylko nie powinieneś zapędzać go zbyt daleko — dodał po chwili — bo wyjdzie na zatokę San Pablo, a ja będę tkwił na przystani jak kołek i próżno czekał na niego. We czwartek Charley wysunął zastrzeżenia co do mojego planu. — Wszyscy będą wiedzieli, że pojechałem do Vallejo, a możesz być spokojny, że i Demetrios też będzie wiedział. Obawiam się, że trzeba porzucić ten pomysł. Zastrzeżenie to było aż nadto słuszne i przez resztę dnia trapiłem się moim rozczarowaniem. Jednakże tej nocy wydało mi się, że dostrzegam nową możliwość, i w zapale zbudziłem Charleya z twardego snu. — No? — zapytał. — Co się stało? Dom się pali? — Dom nie — odparłem — ale moja głowa. Posłuchaj, co ci powiem. W niedzielę obaj będziemy się wałęsali po Benicji aż do chwili, gdy ukaże się żagiel Demetriosa. To uśpi wszelkie podejrzenia. A. potem, kiedy już zobaczymy jego łódź, odejdziesz wolnym krokiem do miasta. Wszyscy rybacy pomyślą, że jesteś pobity i że zdajesz sobie z tego sprawę. — Jak dotąd, w porządku — zauważył Charley, kiedy przerwałem, aby zaczerpnąć tchu. — I to najzupełniej — ciągnąłem z dumą. — Pójdziesz niedbale w stronę miasta, ale kiedy już znikniesz im z oczu, pognasz co sił w nogach do Dana Maloneya, weźmiesz jego konika i pogalopujesz traktem do Vallejo. Droga jest w dobrym stanie i zdołasz tam dotrzeć szybciej niż Demetrios, który musi żeglować pod wiatr. — Pierwsza rzecz, jaką zrobię z samego rana, to umówię się o konia — oświadczył Charley przyjmując bez wahania zmieniony plan. — Ale, ale… — ozwał się nieco później, tym razem budząc mnie z twardego snu. Dosłyszałem, że chichocze w ciemnościach. — Słuchaj, chłopie, czy to aby nie nowość dla rybackiego patrolu dosiadać konia? — Przesada — odparłem. — Zawsze powtarzasz, że należy wyprzedzać przeciwnika w pomysłach, a będzie się miało zwycięstwo w kieszeni. — Hi, hi — zachichotał. — I jeśli ten pomysł, z koniem włącznie, tym razem nie zatka przeciwnika, to nie jestem twoim najniższym sługą, Charleyem Le Grant. — Ale czy ty sam jeden dasz sobie radę z łodzią? — zapytał mnie w piątek. — Pamiętaj, że mamy teraz duży żagiel na dodatek. Dowodziłem swojej biegłości w sposób tak przekonywający, iż Charley nie poruszał już tego tematu aż do soboty, kiedy to zaproponował, by zmniejszyć żagiel o cały kawał. Przypuszczam, że rozczarowanie, jakie odmalowało się na mojej twarzy, kazało mu porzucić tę myśl; ja bowiem także chlubiłem się swymi żeglarskimi zdolnościami i mało nie wyszedłem ze skóry, aby wypłynąć samotnie pod wielkim żaglem i pruć cieśninę Carquinez w pościgu za uciekającym Grekiem. Niedziela i Demetrios Contos przyszli po społu, jak zawsze. Rybacy przywykli już zbierać się na przystani, gdzie go witali i wyśmiewali się z naszej bezradności. O kilkaset jardów od nabrzeża Demetrios opuścił żagiel i zarzucił jak zwykle pięćdziesiąt stóp przegniłej sieci. — Pewnie te bzdury będą trwały, póki mu nie zabraknie starej sieci — burknął rozmyślnie Charley, tak że go dosłyszało paru Greków. — Wtedy dam mu swoją — ozwał się szybko i złośliwie jeden z nich. — Proszę bardzo — odpalił Charley. — Sam też mam starą sieć; może ją dostać, jeżeli do mnie przyjdzie i poprosi. Roześmiali się wszyscy, —gdyż mogli sobie pozwolić na tę dobrotliwość wobec człowieka, którego tak paskudnie wystrychnięto na dudka. — No, bywaj zdrów, chłopie! — zawołał do mnie Charley w chwilę później. — Chyba pójdę do miasta odwiedzić Maloneya. — Pozwolisz mi wziąć łódź? — zapytałem. — Jeżeli masz ochotę… — odpowiedział obracając się na pięcie i odchodząc z wolna. Demetrios wydobył z sieci dwa duże łososie, a ja wskoczyłem do łodzi. Rybacy nastrojeni żartobliwie jęli się cisnąć dokoła i kiedy począłem wciągać żagiel, zarzucili mnie mnóstwem drwiących rad. Czynili nawet między sobą przesadne zakłady, że schwytam Demetriosa, a dwaj z nich, udając komisję sędziów, poprosili mnie uroczyście, bym im zezwolił udać się z sobą i zobaczyć, jak tego dokonam. Mnie jednak nie było spieszno. Czekałem, ażeby dać Charleyowi jak najwięcej czasu; udawałem przeto niezadowolenie z rozpiętości żagla, tu i ówdzie robiłem drobne poprawki. Dopiero kiedy byłem pewny, że Charley dotarł do Dana Maloneya i dosiadł już konika, odbiłem od nabrzeża i ustawiłem wielki żagiel na wiatr. Gwałtowny podmuch wypełnił go nagle i przechylił łódź burtą tak silnie, że parę wiader wody nabrało się do środka. Podobny drobiazg może przydarzyć się najlepszym nawet żeglarzom, a jednak chociaż natychmiast wypuściłem szkot i wyprostowałem łódź, zebrałem ironiczne brawa, jak gdybym popełnił nadzwyczajną niezręczność. Kiedy Demetrios spostrzegł, że w łodzi patrolowej jest tylko jeden człowiek, i to na dobitkę chłopak, zaczął ze mną igrać. Wykonał krótki zwrot, przy czym ja płynąłem niecałe trzydzieści stóp za nim, i poluźniwszy nieco szkot, zawrócił ku nabrzeżu. Tu dalej robił krótkie zakosy, skręcał, kołował, wymykał się — ku wielkiej uciesze życzliwych mu widzów. Trzymałem się stale tuż za nim i śmiało robiłem wszystko to co i on, jakkolwiek niektóre jego sztuczki były dość niebezpieczne z takim żaglem i przy takim wietrze. Ufał, że zada mi klęskę ostra morka wraz z silnym przypływem, które wspólnie wzdymały morze. Ja jednak byłem u szczytu swojej formy i nigdy w życiu nie kierowałem łodzią lepiej niż tego dnia. Mózg pracował gładko i szybko, ręce ni razu się nie zawahały, wydawało się niemal, że z góry odgaduję tysiączne drobiazgi, które żeglarz winien każdej sekundy mieć na uwadze. Klęska dotknęła nie mnie, lecz Demetriosa. Coś mu się popsuło w mieczu, który zaciął się i nie chciał opuścić do końca. Zauważyłem, że Demetrios w chwili wytchnienia, którą uzyskał dzięki jakiejś przemyślnej sztuczce, szamocze się niecierpliwie z mieczem próbując wepchnąć go siłą. Nie zostawiłem mu wiele czasu, toteż zmuszony był szybko powrócić do rudla i szkotu. Miecz nie dawał mu spokoju. Demetrios zaprzestał igraszek ze mną i ruszył w drogę powrotną do Vallejo. Przy pierwszym długim zakosie stwierdziłem ku swojej radości, że mogę ustawić się na wiatr, odrobinę lepiej od niego. W tym momencie przydałby mu się w łodzi jeszcze jeden człowiek, albowiem mając mnie ledwie o parę stóp za sobą, nie śmiał wypuścić rudla i powtórzyć próby wepchnięcia miecza. Nie mogąc trzymać się wiatru tak dobrze jak przedtem, zaczął trochę luzować szkot, ażeby mi się wymknąć. Pozwalałem mu na to, póki nie nabrałem więcej wiatru w żagle, a wówczas skierowałem łódź prosto na niego. Kiedy się przybliżyłem, udał, że robi zwrot, co widząc uczyniłem to samo, by go wyprzedzić. Był to jednakże tylko zręczny podstęp; Demetrios trzymał się swego kursu, ja zaś musiałem co prędzej nadrobić straconą przewagę. Był niewątpliwie bieglejszy ode mnie w manewrowaniu. Raz po raz już niemal go dosięgałem, lecz zawsze zwodził mnie i uciekał. Prócz tego wiatr wzmagał się ustawicznie i każdy z nas musiał pracować co sił, ażeby uniknąć przewrócenia się łodzi. Moja nie utrzymałaby się, gdyby nie owo dodatkowe obciążenie żelastwem. Siedziałem od nawietrznej, w jednej ręce trzymając rękojeść steru, a w drugiej szkot owinięty raz tylko dokoła drzewca; często musiałem go luzować, kiedy nadleciał ostrzejszy podmuch. Wskutek tego żagiel gubił wiatr, co było równoznaczne z utratą siły napędowej, toteż oczywiście zostawałem w tyle. Pociechą był mi fakt, że Demetriosowi zdarzało się to równie często. Silny przypływ napierający pod wiatr przez cieśninę sprawiał, że morze rozkolebało się nadzwyczaj złośliwie i fale ustawicznie chlustały do wnętrza łodzi. Ociekałem wodą, a nawet żagiel był do połowy zmoczony. Raz jeden udało mi się tak wymanewrować, że dziobem uderzyłem w sam środek łodzi Demetriosa. Wtedy to właśnie byłby mi się przydał ktoś drugi. Nim bowiem zdążyłem dobiec naprzód i przeskoczyć do łodzi Greka, ten wiosłem odepchnął moją, śmiejąc mi się drwiąco w nos. Byliśmy teraz przy ujściu cieśniny, na bardzo przykrej połaci wód. W tym miejscu ścierały się bezpośrednio nurty cieśnin Vallejo i Carquinez. Przez pierwszą spływały wody rzeki Napa i wielkich kanałów, przez drugą — zatoki Suisun i rzek Sacramento oraz San Joaquin. Tam zaś, gdzie zderzały się tak olbrzymie masy bystro płynącej wody, wytwarzał się wir straszliwy. Na domiar złego wiatr wył po zatoce San Pablo na przestrzeni piętnastu mil, gnając w tę stronę olbrzymie bałwany. Przeciwne prądy rwały we wszystkich kierunkach, zderzały się, tworzyły wiry, leje i kipiele, chlustając wściekle w górę zaklęsłymi falami, które wwalały się do łodzi z obu stron. A nad tym wszystkim — zmącone, wprawione w obłęd ruchu — huczały ogromne, dymiące kurzawą pian bałwany z zatoki San Pablo. Byłem równie dziko podniecony jak woda. Łódź zachowywała się wspaniale: skakała i gnała wskroś pian niczym koń wyścigowy. Nie posiadałem się z radości. Ogromny żagiel, wyjący wicher, rozpędzone bałwany, łódź nurkująca — i ja, który choć byłem ledwie drobiną pośród tego wszystkiego, poskramiałem zmagania żywiołów, mknąłem wskroś nich i ponad nimi, triumfujący, zwycięski… I właśnie wtedy, w chwili gdy parłem naprzód niczym zdobywczy heros, łódź otrzymała potworny cios i w jednej chwili stanęła jak porażona. Wstrząs rzucił mnie do przodu, na jej dno. Kiedy zerwałem się, dostrzegłem przelotnie zielonawą, okrytą skorupiakami bryłę i natychmiast rozpoznałem w niej postrach żeglarzy — zatopiony kafar. Nikt nie jest w stanie ustrzec się przed czymś podobnym. Wypełniony wodą unosił się tuż pod jej powierzchnią i w zmąconej toni niesposób było dojrzeć go w porę i wyminąć. Cały dziób łodzi musiał zostać zmiażdżony, gdyż w parę sekund wypełniła się do połowy wodą. Potem kilka fal dokończyło dzieła i poszła prosto na dno, ciągnięta ciężkim brzemieniem żelaza. Stało się to tak szybko, że uwikłałem się w żagiel, który mnie wtłoczył pod wodę. Kiedy przedarłem się na powierzchnię — bez tchu, czując, że płuca mi pękają — nie mogłem dostrzec ni śladu wioseł. Zapewne zniosły je gwałtowne prądy. Ujrzałem Demetriosa, który spoglądał za siebie z łodzi, i dosłyszałem jego szyderczy głos, wznoszący okrzyk triumfu. Trzymał się nadal kursu pozostawiając mnie na pastwę losu. Nie miałem innej rady, jak tylko płynąć co sił, lecz wśród owego dzikiego kotłowiska mogło to trwać w najlepszym razie tylko parę chwil. Powstrzymałem oddech i zagarniając wodę rękami, zdołałem ściągnąć ciężkie buty marynarskie oraz kurtę. Jednakże mogłem zaczerpnąć i utrzymać w płucach bardzo niewiele powietrza i wnet przekonałem się, że trudno jest nie tyle płynąć, co oddychać. Grzmociły we mnie i wtłaczały pod wodę ogromne bałwany idące z zatoki San Pablo, dławiły fale wiru, które rzucały mi się w oczy, nozdrza i usta. A potem niesamowite, ssące leje chwytały mnie za nogi i ciągnęły w dół po to, by mnie wyrzucić jakimś wściekłym chluśnięciem, gdy zaś wypływałem na powierzchnię, próbując pochwycić nieco tchu, wielka, białogrzywa fala waliła mi się na głowę. Niepodobieństwem było utrzymać się długo przy życiu. Wdychałem więcej wody niż powietrza, tonąc przez cały czas. Przytomność zaczęła mnie opuszczać, doznałem zawrotu głowy. Instynktownie walczyłem nadal; już tracąc świadomość poczułem, że ktoś chwyta mnie za ramiona i wciąga przez krawędź łodzi. Czas jakiś leżałem twarzą do dołu na ławce, na którą mnie rzucono, a woda wylewała mi się z ust. Po pewnej chwili, wciąż jeszcze osłabły i na wpół omdlały, obróciłem się, by zobaczyć, kto jest moim wybawcą. I oto ujrzałem, że na rufie, ze szkotem w jednej a radiem w drugiej ręce, uśmiechając się i kiwając dobrotliwie głową, siedzi Demetrios Contos. Zamierzał zostawić mnie i pozwolić, bym utonął — tak wyznał później, lecz lepsza część jego natury stanęła do walki, zwyciężyła i nakazała mu po mnie zawrócić. — Nic ci się nie stało? — zapytał. Zdołałem wykrztusić słowo: „nie”, aczkolwiek nie mogłem jeszcze przemówić. — Dobrze umiesz żeglować — powiedział. — Nie gorzej od dorosłego chłopa. Taki komplement z ust Demetriosa Contosa był dowodem rzetelnego uznania, toteż bardzo się ucieszyłem, choć mogłem zaledwie kiwnąć głową z podziękowaniem. Nie mówiliśmy więcej do siebie, ja bowiem zwolna wracałem do przytomności, a on pochłonięty był kierowaniem łodzią. Zawinął do przystani Vallejo, przycumował i pomógł mi wysiąść. I właśnie w chwili kiedyśmy obaj stanęli na nabrzeżu, wyszedł zza jakichś sieci Charley i położył rękę na ramieniu Demetriosa Contosa. — On mi uratował życie! — zaprotestowałem. — Uważam, że nie powinieneś .go aresztować! Wyraz zdumienia pojawił się na twarzy Charleya, lecz zaraz zniknął, jak to zwykle bywało, kiedy Charley coś postanawiał. — Nic na to nie poradzę, mój drogi — powiedział łagodnie. — Nie mogę uchylać się od obowiązku, a moim obowiązkiem jest aresztować go. Mamy niedzielę; w jego łodzi są dwa łososie, które złowił dzisiaj. Czyż mogę postąpić inaczej? — Ależ on uratował mi życie! — nalegałem nie znajdując innych argumentów. Twarz Demetriosa Contosa pociemniała z gniewu, kiedy usłyszał decyzją Charleya. Miał poczucie, że potraktowano go niesprawiedliwie. Lepsza część jego natury zatriumfowała, dokonał wspaniałomyślnego czynu ratując bezbronnego wroga, a w zamian za to wróg prowadził go do więzienia. Wracając do Benicji posprzeczaliśmy się z Charleyem. Ja występowałem w obronie ducha prawa, natomiast on trzymał się jego litery. Nie widział żadnego innego wyjścia. Prze—pi nówił wyraźnie, że w niedzielę nie wolno łowić łososia. Charley był członkiem patrolu i miał obowiązek narzucić poszanowanie owego prawa. Nie było o czym gadać. Spełnił swój obowiązek i miał czyste sumienie. Mnie jednak wydawało się to niesprawiedliwe i było mi bardzo żal Demetriosa Contosa. W dwa dni później pojechaliśmy do Vallejo na rozprawę. Musiałem stanąć jako świadek i najobrzydliwszym zadaniem, jakie spełniłem w życiu, było złożenie zeznań, że widziałem, jak Demetrios łowił te dwa łososie, które Charley znalazł w jego łodzi. Demetrios wziął sobie adwokata, lecz sprawa była z góry przegrana. Przysięgli naradzali się zaledwie kwadrans, po czym wydali werdykt uznający Demetriosa winnym popełnienia przestępstwa. Sędzia skazał go na grzywnę w wysokości stu dolarów, z zamianą na piętnaście dni aresztu. Charley podszedł do sekretarza sądu. — Chciałbym zapłacić tę grzywnę — powiedział kładąc na stole pięć złotych dwudziestodolarówek. — To… to jedyne wyjście, chłopie — wyjąkał obracając się ku mnie. Łzy napłynęły mi do oczu, chwyciłem go za rękę. — Ja chcę zapłacić… — zacząłem. — Swoją połowę? — przerwał mi. — No pewnie, że się tego po tobie spodziewam! Tymczasem adwokat zakomunikował Demetriosowi, że Charley uregulował także i jego honorarium. Demetrios podszedł, by uściskać dłoń Charleya; do twarzy napłynęła mu gorąca południowa krew. Potem, nie chcąc dać się prześcignąć we wspaniałomyślności, począł nalegać, że sam zapłaci grzywnę oraz honorarium obrońcy, i niemal wpadł w pasję, gdy Charley odmówił. Wydaje mi się, że ów postępek Charleya ukazał rybakom głębszy sens prawa skuteczniej niż cokolwiek innego. Prócz tego Charley znacznie urósł w ich oczach, a i mnie przypadł niejaki udział w pochwałach jako chłopcu, który potrafi kierować łodzią żaglową. Demetrios Contos nie tylko nie łamał już więcej przepisów, ale zaprzyjaźnił się z nami serdecznie i nieraz przypływał do Benicji na wspólną pogawędkę. Przełożył Bronisław Zieliński SZCZEROZŁOTY KANION Było to zielone serce kanionu, gdzie skalne ściany rozstępowały się nieco i tracąc surowość linii opasywały małą zaciszną kotlinkę wypełnioną po wręby wdziękiem, urokiem, słodyczą. Wszystko tam spoczywało. Nawet wąski potok nie płynął wartkim nurtem, lecz rozlewał się szerzej w lustrzaną sadzawkę. Rudy jeleń o wielokończastych rogach stał po kolana w wodzie; drzemał z opuszczoną głową i przymkniętymi oczyma. Jeden brzeg sadzawki zajmowała łączka — chłodny, zielony pomost łączący rąbek wody z podstawą urwistej ściany. Po drugiej stronie łagodny, żyzny stok wznosił się coraz wyżej i wyżej i stapiał się wreszcie z przeciwległą ścianą kanionu. Stok porastała piękna trawa gęsto usiana kwiatami, które tu i ówdzie rzucały barwne plamy — pomarańczowe, szkarłatne lub złote. Niżej kanion był zamknięty, nie dawał perspektywy. Ściany pochylały się ku sobie, spotykały nagle i kotlinkę kończył chaos omszałych skał, ukrytych za kotarą pnączy i koronami drzew, co rosły w dole. W górnym biegu potoku widać było liczne, porosłe sosną kopy i stożki wysokiego podgórza, a dalej, jeszcze dalej, jak chmury na widnokręgu, strzelały w niebo minarety bieli — tam, gdzie promienie słońca zapalały chłodne blaski na wiecznych śniegach Sierry*. Kanion nie znał kurzu. Liście i kwiaty były czyste, dziewicze, a młoda trawa lśniła niby aksamit. Tuż nad sadzawką trzy drzewa bawełniane sypały śnieżny puch, który płynął powoli w nieruchomym powietrzu. Na stoku krzewy manzanity pachniały wiosną, a ich liście — jak gdyby wiedziały o nadchodzących skwarach letnich — zaczynały już zwracać się prostopadłe ku ziemi. Na słonecznych skrawkach stoku, dokąd nie sięgały nawet najdłuższe cienie manzanity, chwiały się lilie mariposa, podobne stadku motyli–klejnotów, co przysiadły na moment, lecz są gotowe do odlotu. Tu i ówdzie arlekin lasu, madrone, przyłapany w okresie gdy zmienia trawiastozieloną korę na krwawopurpurową, nasycał atmosferę upajającą wonią płynącą z kiści dzwonków, jak gdyby ulepionych z wosku. Dzwonki te były kremowobiałe, przypominające kształtem konwalie, a dobywał się z nich iście wiosenny zapach. Nie szemrał najlżejszy wietrzyk. Atmosfera była senna, nieruchoma, uperfumowana słodyczą, która dławiłaby niewątpliwie w ciężkiej wilgoci. Tutaj jednak była czysta, rzeźwa jak światło gwiazd odmienione w powietrze, przesycone i ogrzane promieniami słońca, zaprawione oddechem kwiatów. Raz po raz przelotny motyl ukazywał się lub niknął pośród plam świateł i cieni. Zewsząd monotonnie bzykały pszczoły górskie — ucztujący sybaryci, co dobrodusznie potrącają się u stołu i nie mają ochoty na złośliwe sprzeczki. Mały potoczek cicho sunął kanionem i tylko od czasu do czasu odzywał się stłumionym bulgotaniem. Odgłosy te przypominały senny szept, co cichnie w chwilach drzemki i odradza się znowu, gdy następuje przebudzenie. W sercu kanionu wszystko poruszało się płynnie. Słoneczne plamy i motyle przypływały i odpływały pośród drzew. Pobrzękiwanie pszczół i szepty wody grały płynną melodię. Płynne tony i płynne barwy łączyły się, splatały w delikatną, nieuchwytną tkaninę, którą wyrażał się duch tego ustronia. Był to duch spokoju, lecz nie martwoty — łagodnie tętniącego życia; duch ciszy, która nie jest milczeniem; ruchu, który nie jest czynem; spoczynku, pulsującego istnieniem, ale wolnego od gwałtownych porywów walki oraz pracy. Duch tego ustronia, to duch dobrotliwego życia drzemiącego rozkosznie, zadowolonego z dostatków, nie płoszonego nigdy zgiełkiem odległych wojen. Rudy jeleń o wielokończastych rogach poddawał się władzy ducha tego ustronia i drzemał stojąc po kolana w chłodnej, ocienionej sadzawce. Odpoczywał spokojnie, bo w kanionie nie było much, które mogłyby mu dokuczać. Czasami, kiedy potok budził się i zaczynał szemrać, jeleń nastawiał uszu. Ale poruszał nimi leniwie, jak gdyby wiedział z góry, że to tylko strumyk — śpioch zrzędzi na siebie. Nadeszła jednak chwila, gdy rudy zwierz drgnął, zesztywniał i czujnie jął łowić uchem dźwięki. Zwrócił głowę w kierunku biegu strumyka. Począł węszyć wrażliwymi, ruchliwymi chrapami. Wzrokiem nie mógł przebić zielonej zasłony, za którą niknął potok, doszedł go jednak głos człowieka. Był to głos jednostajny, miarowy, śpiewny. Wreszcie jeleń usłyszał odległy brzęk metalu o kamień. Chrapnął, podskoczył nagle i jednym susem przeniósł się z wody na trawę. Racicami ugrzązł w świeżym aksamicie, nastawił uszu i znowu zaczął węszyć. Później ruszył przez łączkę, przystając raz po raz, żeby nasłuchiwać, i przepadł z kanionu jak bezszelestnie stąpająca mara. Podkute buty stukały coraz mocniej na skalistym gruncie. Męski głos nabierał siły. Śpiewał jakąś piosenkę, a gdy się zbliżył, zabrzmiał tak wyraźnie, że można było rozróżnić słowa: Odwróć oczy, spójrz, o spójrz Ku tym skłonom miłych wzgórz (Potęga złego już w tobie złamana). Spójrz dokoła, oczy zwróć, Brzemię grzechów z siebie zrzuć (A rankiem staniesz przed obliczem Pana). Gdy śpiewce zaakompaniował szelest gałęzi, duch ustronia czmychnął śladem rudego jelenia. Niebawem rozchyliła się zielona zasłona i człowiek spojrzał ciekawie na łączkę, sadzawkę i łagodne zbocze kanionu. Sprawiał wrażenie mężczyzny bardzo serio. Jednym rzutem oka objął całość, a później zaczął wodzić wzrokiem po szczegółach, aby potwierdzić ogólne wrażenie. Dokładnie zlustrował wszystko i wówczas dopiero otworzył usta nie skąpiąc gorących i dobitnych słów uznania: — A bodaj to licho i wszyscy diabli! Jest przynajmniej na co spojrzeć! Lasek i woda, i trawa, i zbocze jak się patrzy! Prawdziwa frajda dla faceta, co szuka złotej dziury, i raj dla szkapy! Świeża zieleń — lek na zmęczone oczy. A wszystko razem lepsze na anemię niż pigułki. Ustronna działka dla poszukiwacza i dobry postój dla jego chabety! A niech to licho! Nowoprzybyły miał ziemistą cerę, co nie przeszkadzało bynajmniej wyrazowi dobrego humoru i stałej pogody. Ruchliwa twarz zmieniała się często, zależnie od wewnętrznych nastrojów. Jego myśli były nieomal widoczne: przesuwały się po licach jak gnane wiatrem fale po powierzchni jeziora. Skąpe, zmierzwione włosy, od dawna nie strzyżone, miały kolor równie nieokreślony jak cera. Zdawać się mogło, że cały przeznaczony dlań barwnik zebrał się w zdumiewająco błękitnych oczach, wesołych i roześmianych, pełnych dziecięcej naiwności i zdziwienia. Zarazem jednak były to oczy, z których wyglądała niemała pewność siebie i siła woli płynąca ze znajomości własnej osoby i świata. Stojąc jeszcze za kotarą z pnączy mężczyzna rzucił przed siebie górniczy kilof, łopatę i miskę do płukania złota. Później wylazł na polanę. Miał na sobie spłowiały kombinezon i czarną bawełnianą koszulę. Strój ten uzupełniały ciężko podkute buty i bezkształtny kapelusz o plamach dowodzących starej znajomości z wiatrem, deszczem, słońcem i dymem obozowych ognisk. Mężczyzna stał wyprostowany, szeroko otwartymi oczyma oglądał pejzaż i przez rozdęte, drgające nozdrza wdychał z lubością słodki, gorący zapach kanionu—ogrodu. Oczy przymknął tak, że widać było tylko swawolne niebieskie szparki; zrobił wielce zadowoloną minę, uśmiechnął się z humorem i zawołał głośno: — Polne róże i przydrożne mlecze! Pachnie nienajgorzej! Niech tam kto chce gada o olejku różanym i fabrykach wody kolońskiej. Już ja wolę to! Miał zwyczaj monologować. Zmiany wyrazu jego ruchliwej twarzy mówiły wprawdzie o wszystkich uczuciach i myślach, lecz język rwał się też do roboty i powtórnie mówił to samo, jak drugi Boswell*. Gaduła położył się na brzegu sadzawki i chciwie pił wodę. — Smakuje nienajgorzej — mruknął. Otarł usta wierzchem dłoni, zadarł głowę i spojrzał na przeciwległą ścianę. Uwagę jego przykuło łagodne zbocze. Leżał wciąż na brzuchu i długo, uważnie studiował budowę stoku. Doświadczonym wzrokiem powędrował w górę, do stóp poszarpanej ściany skalnej, i wrócił aż na brzeg sadzawki. Wreszcie dźwignął się na nogi i jeszcze raz powtórzył oględziny. — Wygląda nienajgorzej! — orzekł i podniósł kilof, szuflę i miskę. Niżej sadzawki przeprawił się przez potok skacząc zręcznie z kamienia na kamień. W miejscu, gdzie zbocze dotykało wody, zaczerpnął i wsypał do miski pełną łopatę ziemi. Przykucnął, chwycił w obie ręce miskę i zanurzywszy ją częściowo w strumyku, począł wykonywać wprawne obrotowe ruchy. Nabierał i wychlapywał wodę, która opłukiwała żwir i piasek tak, że największe i najlżejsze cząstki wydobywały się na wierzch. Poszukiwacz zręcznie przechylał naczynie i śmiecie wyrzucał do wody. Od czasu do czasu, aby przyspieszyć sprawę, stawiał miskę na trawie i palcami wybierał większe kamyki i odłamki skalne. Miska pustoszała szybko i niebawem został na dnie tylko miałki proch i najmniejsze kruszyny żwiru. Wówczas mężczyzna zaczął pracować bardzo ostrożnie i starannie. Kończył płukanie i z resztką zawartości obchodził się coraz delikatniej, dopóki nie pozostało na pozór nic prócz wody. Kiedy jednak miska zatoczyła prędkie półkole i woda chlusnęła do strumienia, na dnie ukazała się warstwa czarnego piasku tak cienka jak powłoka farby. Poszukiwacz obejrzał ją z bliska i wypatrzył pośrodku maleńką złotą plamkę. Znowu zaczerpnął nieco wody i potrząsając miską wielekroć poruszył i obrócił drobiny piasku. W nagrodę za trud uzyskał drugą maleńką plamkę złota. Miał teraz robotę delikatną, nieporównanie delikatniejszą, niż zdarza się kiedykolwiek przy zwykłej pracy górnika. Płukał czarny piasek małymi porcyjkami na ledwie wklęsłym brzegu miski. Każdą porcyjkę przeglądał nad wyraz troskliwie i wyrzucał wówczas dopiero, gdy zbadał ją wzrokiem do ostatniej drobiny. Ostrożnie, po trochu pozbywał się czarnego piasku, a kiedy na brzegu dostrzegł żółtą plamkę nie większą niż koniec szpilki, manipulował wodą tak, że złoto wróciło na dno. W taki sam sposób upolował jeszcze jedną i drugą drobinę. Obchodził się z nimi nader pieczołowicie. Jak pasterz zbierał swą trzódkę, by nie zgubiła się ani jedna sztuka. Wreszcie, gdy na dnie miski nie zostało nic prócz okruszyn złota, policzył je i nie bacząc na tak wiele trudu, wychlusnął do potoku razem z resztą wody. Ale kiedy dźwignął się i wyprostował, jego błękitne oczy płonęły pożądaniem. — Siedem — mruknął, jak gdyby chciał dobrze spamiętać ilość drobin, które uzyskał z tak wielkim staraniem i wyrzucił tak pogardliwie. — Siedem — powtórzył głośniej, jakby chciał tę cyfrę wbić sobie w głowę. Długo stał bez ruchu zapatrzony w łagodny stok nad sadzawką. W oczach miał wyraz zainteresowania, nowozrodzonego, żywego. Całą jego postawę cechowała czujność i napięcie drapieżnika, który zwietrzył świeży trop zwierzyny. Przesunął się o kilka stóp w dół potoku i ponownie napełnił miskę ziemią. I tym razem płukał ostrożnie, pieczołowicie gromadził złotą trzódkę, a zliczywszy ją wyrzucił wzgardliwie do potoku. — Pięć! — mruknął z namysłem. — Pięć! Przed powtórzeniem zabiegów nieco w dół potoku, znowu przemierzył zbocze bystrym wzrokiem. Nie potrafił odmówić sobie tej przyjemności. Oddalał się od sadzawki i gromadził coraz mniej okruszyn złota. — Cztery, trzy, dwie, jedna — takie liczby wbijał sobie w pamięć, a kiedy uzyskał tylko pojedynczą plamkę, zaniechał dalszej pracy i rozniecił ogień z suchego chrustu. Wsunął miskę w płomienie i opalał ją, aż nabrała kruczoczarnej barwy; wtedy obejrzał krytycznym wzrokiem i z uznaniem kiwnął głową. Na takim tle nie ujdzie mu najmniejszy bodaj złoty punkcik! Znów oddalił się od sadzawki i nabrał ziemi, która przyniosła samotną plamkę. Następna porcja wcale nie zawierała złota. Nie uspokoiło to poszukiwacza, gdyż trzykrotnie nabierał łopatę ziemi ledwie o stopę jedna od drugiej. Nie znalazł nic, ale zamiast się tym martwić, sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego. Po każdej bezowocnej próbie robił weselszą minę, aż wreszcie wyprostował się i zawołał radośnie: — Jak Boga kocham! Niech mnie kaczki zdepczą, jeśli nie trafiłem tu na coś naprawdę klasa! Wrócił na miejsce, w którym przystąpił do dzieła, i zaczął płukać posuwając się pod prąd strumienia. Zrazu złote trzódki rosły — rosły zdumiewająco. Czternaście, osiemnaście, dwadzieścia jeden, dwadzieścia sześć — rejestrował w pamięci. Tuż za sadzawką uzyskał najbogatszą zdobycz: trzydzieści pięć złotych plamek. — To prawie dosyć, żeby zacząć chować — powiedział z żalem, gdy spłukiwał miskę. Słońce osiągnęło najwyższy punkt swej drogi. Człowiek harował dalej. Miska po misce przesuwał się w górę strumyka i za każdym niemal razem osiągał gorszy wynik. — Dobra nasza — mruknął, kiedy na czarnym tle wypatrzył samotną jasną plamkę — złotko topnieje, topnieje… A kiedy kilka kolejnych porcji nic nie przyniosło, wyprostował grzbiet i spojrzał na zbocze pełnym zaufania wzrokiem. — Hop, hop! Pani Złotadziura! — krzyknął, jak gdyby miał słuchacza ukrytego gdzieś pod powierzchnią stoku. — Hop, hop! Pani Złotadziura! Idę już, idę! Mało wiele, a dobiorę się do pani! Słyszysz mnie, pani Złotadziuro? Mało wiele, a dobiorę się do pani! Niech mnie szlag trafi, jeżeli się nie dobiorę! Odwrócił się, zadarł głowę i bystrym spojrzeniem ocenił położenie słońca na bezchmurnym lazurze. Następnie ruszył z biegiem potoku wzdłuż linii śladów własnej łopaty. Niżej sadzawki przeprawił się na drugi brzeg i zniknął za zieloną kotarą. Ale duch ustronia nie zdążył wrócić. Nie oblekł kotlinki w ciszę i spoczynek, gdyż nieustannie słychać było mężczyznę, który śpiewką głosił swe prawo własności do kanionu. Niebawem — tym razem głośniej — zatupotały na skalnym gruncie podkute buty. Zielona zasłona poczęła ruszać się tam i z powrotem, jak gdyby ją ktoś gwałtownie targał. Donośnie zgrzytał i brzęczał metal. Głos ludzki brzmiał mocno, rozkazującym tonem. Coś dużego szamotało się i sapało. Słychać było chrzęst, trzask i łomot. Wreszcie wśród wiru liści ukazał się koń dźwigający juki obwieszone połamanymi gałązkami i urwanymi pędami pnączy. Zwierzę spojrzało ze zdziwieniem na kotlinkę, do której zostało wpędzone, spuściło łeb i ze smakiem poczęło szczypać trawę. Dalej szedł drugi koń. Raz pośliznął się na omszałej skale i odzyskał równowagę wówczas dopiero, gdy zarył kopytami w miękką powierzchnię łączki. Był bez jeźdźca, chociaż na grzbiecie niósł meksykańskie siodło o wysokim łęku, wytarte i spłowiałe od długiej służby. Ostatni zjawił się człowiek. Zrzucił na ziemię juki i siodło, wzrokiem wybrał miejsce na biwak i pozwolił koniom paść się do woli. Rozpakował zapasy żywności nie zapominając o patelni i saganku do gotowania kawy. Później zebrał naręcze chrustu i kilkoma kamieniami obłożył miejsce na ognisko. — Do pioruna! — zawołał. — Ale mam apetyt! Mógłbym na—żreć się gwoździ i różnego żelastwa, a w dodatku podziękować ślicznie, gdybym dostał repetę! Wyprostował się i sięgnął do kieszeni po zapałki, ale w tej chwili wzrok jego powędrował za sadzawkę, ku łagodnemu stokowi. Trzymał już w ręku pudełko, ale wypuścił je i wyjął z kieszeni próżną dłoń. Wahał się najwidoczniej. Raz spoglądał na przybory kuchenne, raz na zbocze kanionu. — Jeszcze trochę podłubię — mruknął przeprawiając się na przeciwny brzeg strumyka i dodał tonem usprawiedliwienia: — Wiem, że to bez sensu, ale nikomu nic się nie stanie, jak godzinkę poczeka na żarcie. Chyba mam rację? Kilka stóp za linią śladów po próbnych miskach rozpoczął drugą. Słońce odbywało wędrówkę w dół do zachodniego widnokręgu, cienie się wydłużały, a on ciągle pracował. Po drugiej linii przyszła kolej na trzecią. Kopacz piął się coraz wyżej i linia po linii przecinał w poprzek zbocze. Środek przynosił zawsze najbogatszą zdobycz, a końce sięgały miejsc, gdzie złota nie było wcale. Każda wyżej położona linia była krótsza od poprzedniej, a regularność, z jaką się skracały, budziła nadzieję, że gdzieś w górze ostatnia będzie zupełnie krótka i wyżej znajdzie się miejsce jedynie na punkt. Ogólny zarys poczynał kreślić odwróconą literę „V”, której zbieżne boki wyznaczały granicę złotodajnego pokładu, a wierzchołek stanowił niewątpliwie, cel, do którego zmierzał poszukiwacz. Często przebiegał wzrokiem te zbieżne boki i spoglądając w górę próbował odgadnąć, w jakim punkcie leży wierzchołek, gdzie nieodwołalnie muszą zniknąć ślady złota. Tam rezyduje przecie „Pani Złotadziura”, jak kopacz poufale nazywał wymarzony cel swych trudów położony gdzieś wyżej na łagodnym stoku. — Hej! — zawołał. — Pokaż no się, pani Złotadziura! Bądź dobra i grzeczna! Pokaż się! — Nie chcesz, to nie — mówił później tonem spokojnej rezygnacji. — W porządeczku, pani Złotadziura! Powoli idę sobie pod górkę, no i trafię do ciebie, za łysy łeb wywlokę! — Wywlokę! Jak Boga kocham, wywlokę! — odgrażał się po dłuższej pauzie. Każdą kolejną miskę zanosił nad potok i płukał, a im wyżej się wspinał, więcej zdobywał. Wreszcie zaczął zbierać złoto do pustej puszki po proszku do pieczenia, którą bez należytego szacunku przechowywał w kieszeni kombinezonu. Tak zapamiętał się w robocie, że nie zauważył nadciągającej nocy, która oznajmiała się długim zmierzchem. Dopiero wówczas, gdy nie mógł już dojrzeć jaśniejszych plamek na dnie miski, zorientował się, że czas płynie. Wyprostował się szybko, zrobił zdziwioną, zatroskaną minę i zawołał: — Bodaj mnie licho! Na śmierć zapomniałem o obiedzie! Na oślep przebrnął po ciemku strumień i zapalił czekające od dawna ognisko. Na kolację miał podpłomyki, boczek i odgrzaną fasolę. Później zapalił fajkę i siedząc przy dogasających węglach słuchał odgłosów nocy i gapił się na kanion skąpany w księżycowym blasku. Wreszcie rozwinął pościel, zrzucił ciężkie buty i po szyję okrył się kocami. W świetle księżyca twarz miał prawie białą. Wyglądał jak trup, ale trup, co nie wątpi w zmartwychwstanie, gdyż podniósł się na łokciu i jeszcze raz przemierzył wzrokiem swoje zbocze. — Dobranoc, pani Złotadziura! — zawołał sennym głosem. — Dobranoc! Przespał szary ranek i ocknął się dopiero, gdy poczuł promień słońca na zamkniętych powiekach. Usiadł raptownie i przez czas pewien rozglądał się dokoła, aby ustalić ciągłość swego życia i chwilę obecną przypiąć jakoś do przeszłości. Z garderobą niewiele miał kłopotu, bo musiał tylko zapiąć sprzączki butów. Spojrzał na swoją „kuchnię” i na zielone zbocze kanionu, lecz poskromił widać pokusę, bo rozniecił ogień. — Pomału, Bill! Pomału! — udzielił sobie przestrogi. — Z pośpiechu nigdy nie wynikło nic dobrego. Co nagle, to po diable. Pani Złotadziura poczeka na ciebie. Nie zwieje, zanim zjesz śniadanie. Posłuchaj, Bill! Trzeba ci coś świeżego dla odmiany. No, do roboty! Reszta zależy od ciebie. Nad potokiem ściął krótki pręt. Z kieszeni wygrzebał kawałek sznurka i pogniecioną muszkę rybacką. — Kto wie? Może wczesnym rankiem będą dobrze brały? — mruknął rzucając zaimprowizowaną wędkę i po chwili wrzasnął radośnie. — No, nie mówiłem! Nie mówiłem! Nie miał kołowrotka i nie zamierzał marnować czasu, toteż szarpnął mocno i wyciągnął z wody błyszczącego dziesięciocalowego pstrąga. Następne trzy złowił szybko jednego po drugim, miał więc obfite śniadanie. Idąc do pracy na zboczu przystanął nagle nad potokiem. Doznał olśnienia. — Chyba lepiej rozejrzeć się trochę w dół strumienia — powiedział. — Diabli wiedzą, czy jaki kundel nie myszkuje po okolicy. Mimo to przeprawił się na drugi brzeg po kamieniach i chociaż pomrukiwał: „Naprawdę, warto by się rozejrzeć”, rychło przy robocie zapomniał o wszelkich środkach ostrożności. Rozprostował się dopiero wieczorem. Plecy bolały go nieznośnie od schylania i wysiłku, toteż ręką gładził się po krzyżu i nie tracąc czasu gadał do siebie: — No i co z tego będzie? Znów na śmierć zapomniałem o obiedzie! Trzeba się pilnować, bo jak nic zrobi się ze mnie maniak, co żre tylko dwa razy na dzień. Takie szukanie złotej dziury, to najgorsza zaraza. Człowiek całkiem traci głowę — zrzędził tego wieczora otulając się kocami. Nie zapomniał jednak krzyknąć w kierunku zbocza: — Dobranoc, pani Złotadziura! Dobranoc! Wstał ze słońcem i po byle jakim śniadaniu wcześnie wziął się do pracy. Gorączka w nim rosła, a sprzyjała temu coraz bogatsza zawartość misek. Twarz miał zaczerwienioną nie tylko od upału. Nie odczuwał znużenia, chociaż, godziny mijały. Napełniał miskę i zbiegał na dno kanionu, żeby zająć się płukaniem, nie zdołał jednak powstrzymać się od pośpiechu, gdy wracał po nową łopatę piasku i potykając się, sapiąc ciężko, co tchu biegł pod górę. Oddalił się już o sto jardów od wody, a odwrócone „V” rysowało się wyraźniej. Szerokość złotodajnego pokładu była coraz mniejsza i kopacz przedłużał w myśli jej krawędzie do punktu przecięcia, gdzieś u góry zbocza. Wierzchołek. „V” stanowił cel kopacza, który nieraz głowił się, by określić jego położenie. — Akurat dwa jardy nad tym krzakiem manzanity i koło jarda w prawo — zawyrokował wreszcie. Pomału zaczynał ulegać pokusie. — Sprawa jasna, jak dwa a dwa cztery — mruknął, gdy porzuciwszy pracowite kopanie na poprzek, wspiął się do spodziewanego wierzchołka „V”. Napełnił miskę i poniósł ją w dół do płukania. Nie zawierała ani śladu złota. Kopał płytko, kopał głęboko, lecz mimo kilkunastu prób nie zyskał w nagrodę ni jednej złotej plamki. Zirytował się, że tak niemądrze uległ pokusie, i nie bacząc na godność własną, beształ się ohydnie. Wreszcie zszedł niżej i wrócił do kopania w poprzek. — Powoli, a na pewniaka, Bill! Powoli, a na pewniaka — mamrotał. — Krótka droga do forsy, to nie twoja specjalność. Czas, żebyś o tym wiedział. Nie bądź frajer, Bill, nie bądź frajer! Powoli, a na pewniaka! Tylko takim atutem możesz wygrać. No, to trzymaj ten atut w garści i wygrywaj. Linie poprzecznych kopań stawały się coraz krótsze dowodząc, że krawędzie „V” muszą się połączyć. Za to pokład uciekał głębiej i głębiej. Złoto kryło się we wnętrzu wzgórza. Żółta barwa pojawiała się tylko na głębokości trzydziestu cali. Próbki z dwudziestu pięciu i trzydziestu pięciu cali pozostawiały czyste dno miski. U podstawy „V”, nad strumykiem, złoto trafiało się między korzeniami trawy. Ale tym głębiej zapadało, im wyżej posuwała się robota. Kopanie trzystopowe—go dołu dla dobycia jednej próbnej miski — to ciężkie zadanie, zwłaszcza jeśli nieokreślona liczba dołów dzieli kopacza od wierzchołka. — Diabli wiedzą, jak jeszcze głęboko zwieje! — westchnął poszukiwacz, gdy podczas krótkiej przerwy w pracy masował obolałe plecy. Grzbiet mu dolegał, ręce i nogi drętwiały, ale ulegał gorączce chciwości. Kilofem i łopatą przewracał i wyrzucał miękką, brunatną glebę. Uparcie piął się coraz wyżej. Przed sobą miał równe zbocze usiane kwiatami i pachnące ich słodkim oddechem. Niżej ciągnął się obraz zniszczenia, jak gdyby wstrętna wysypka pojawiła się na gładkiej skórze ziemi. Poszukiwacz wlókł się pod górę niby ślimak, co kala piękno smugą plugawego śluzu. Zapadanie się pokładu wymagało wzmożonej pracy, ale trud opłacały sowicie coraz korzystniejsze próby. Dwadzieścia centów, trzydzieści, pięćdziesiąt, sześćdziesiąt — taki był plon kolejnych porcji. Wreszcie o zmierzchu kopacz przepłukał rekordową miskę: jedna łopata ziemi przyniosła całego dolara. — Trzymam zakład, że jakiś ciekawy kundel przy lezie moim śladem do tego ogródka. Takie już mam szczęście! — bąknął sennie tej nocy, podciągając koce po brodę. Raptem usiadł prosto. — Bill! — krzyknął na całe gardło. — Uważaj no, Bill! Słyszysz? Jutro z samego rana musisz rozejrzeć się dokoła i popatrzeć, czy czegoś nie widać. Rozumiesz? Jutro z samego rana! Tylko mi nie zapomnij! Ziewnął i objął wzrokiem zryte zbocze. — Dobranoc, pani Złotadziura! — zawołał. Następnego dnia wyprzedził słońce, był bowiem po śniadaniu, kiedy sięgnął go pierwszy promyk. Zaraz wspiął się na ścianę kanionu, wykorzystując ścieżkę dawnego osypiska. Na szczycie obrał punkt obserwacyjny i przekonał się, że tkwi pośrodku pustkowia. Dokąd sięgnął wzrokiem, widział tylko góry i góry, łańcuch po łańcuchu. Zwróciwszy się na zachód, błądził wzrokiem po niezliczonych grzbietach podłużnych i poprzecznych, aby wreszcie dostrzec białe wierzchołki Sierry — najwyższe pasmo, gdzie zachodni kontynent wspiera się kręgosłupem o kopułę niebios. Na północ i południe wyraźniej było widać labirynt krzyżujących się wałów i zapadlin. Ku zachodowi góry przypadały do ziemi, były coraz niższe i wreszcie przechodziły w falistą wyżynę, za którą musiała się ciągnąć niewidoczna z tego miejsca, rozległa dolina. Na całym tym długim i szerokim obszarze kopacz nie zobaczył śladu człowieka lub dzieła jego ręki oprócz leżącego w dole zrytego stoku. Rozglądał się długo i uważnie. Raz miał wrażenie, iż widzi niewyraźny słup dymu daleko, w dolnym krańcu swego kanionu. Spojrzał ponownie i doszedł do wniosku, że to różowa mgła poranna rysuje się cieniem na tle sfałdowanej ściany skalnej. — Hej, pani Złotadziura! — wrzasnął spoglądając w dół. — Moja pani! Nie właź no mi w drogę! Uwaga! Lecę już, lecę, pani Złotadziura! Na nogach miał niezgrabne, podkute buciory, można więc było sądzić, że mu trudno schodzić, ale z góry mknął lekko i zwinnie niby kozica. Nie przerażały go ruchome głazy nad skrajem otchłani. Wiedział dokładnie, ile potrzeba czasu, by zrzucić kamień i wywołać katastrofę, korzystał więc z chwiejnej podpory, odbijał się od niej i w mgnieniu oka lądował bezpiecznie. W miejscach, gdzie spadek był tak stromy, że ni chwili nie dało się stać prosto, poszukiwacz nie wahał się wcale. Na ułamek sekundy dotykał stopą zdradliwej powierzchni i jednym susem przenosił się niżej. Jeżeli nawet i to było niepodobieństwem, w przelocie opierał rękę o występ skalny, krawędź szczeliny albo wątły krzew o wiszących korzeniach. Wreszcie wydał przeraźliwy okrzyk, skoczył z rozmachem i zamieniwszy ścianę skalną na ruchome osypisko, zjechał do końca na kilku tonach żwiru i kamieni. Tego rana pierwsza miska przyniosła ponad dwa dolary w zanieczyszczonym złocie. Pochodziła ona ze środka pokładu. W prawo i w lewo wartość próbek malała szybko. Kurczyły się też poprzeczne linie dołów. Ledwie kilka kroków dzieliło ramiona odwróconego „V”, a punkt przecięcia musiał wypaść o kilka jardów wyżej. Zarazem jednak bogaty pokład chował się coraz głębiej. Wczesnym popołudniem trzeba było kopać pięciostopowe doły, nim na dnie miski pozostały ślady złota. Prawdę rzekłszy, nie były to już ślady, lecz opłacalne kopanie i płukanie. Poszukiwacz zdecydował więc w duchu, że po odkryciu samorodnej żyły — czyli złotej dziury — wróci i przystąpi do normalnej pracy na powierzchni. Ale wciąż korzystniejsze próby zaczęły go martwić. Pod wieczór miski dawały po trzy i cztery dolary. Kopacz podrapał się w czuprynę i zatroskanym wzrokiem spojrzał na krzew manzanity, który w przybliżeniu wytyczał wierzchołek „V”. Pokiwał głową i przemówił tonem wyroczni: — Jedno z dwojga, Bill. Powiadam: jedno z dwojga. Albo pani Złotadziura wysypała całą forsę na ten cholerny stok, albo jest diabelnie bogata i wszystkiego nie będziesz mógł zabrać ze sobą. A to dopiero byłaby historia, hę? Powiadam ci: piekielna historia! Aż zachichotał na myśl o tak miłym zmartwieniu. Noc zastała go nad potokiem, gdzie kończył płukanie pięciodolarowej miski. — Szkoda, że nie ma elektryki. Wolałbym pracować dalej — mruknął. W nocy dręczyła go bezsenność. Wielekroć układał się wygodnie, zamykał oczy i czekał na drzemkę. Ale krew burzyła się w nim z wielkiej chciwości, toteż raz po raz podnosił powieki i mamrotał: — Żeby już to słońce wzeszło… Na koniec zasnął, lecz zbudził się, ledwie gwiazdy zbladły, a o szarym brzasku był już po śniadaniu i piął się pod górę w stronę tajemniczej kryjówki pani Złotejdziury. Na pierwszej linii poprzecznej zmieścił tylko trzy doły. Bogaty pokład był już bardzo wąski i kopacz zbliżał się niewątpliwie do źródła złotego strumienia, którego nurt badał od czterech dni. — Spokojnie, Bill, spokojnie — napominał się zaczynając ostatni, decydujący dół w punkcie, gdzie przecięły się nareszcie ramiona „V”. — Liczę na panią, pani Złotadziuro! Nie możesz mnie wykiwać — powtarzał nieraz, kopiąc głębiej i głębiej. Cztery stopy, pięć , sześć — rył w ziemi drogę do fortuny. Robota szła teraz trudniej. Kilof szczękał o odłamki skalne. Jeden z nich kopacz obejrzał uważnie. — Zwietrzały kwarc — orzekł i wziął się do wybierania sypkich odłamków z dna dołu. Wreszcie zaatakował kilofem kruchą skałę i bez trudu łupał ją każdym uderzeniem. Niebawem wsunął łopatę w rumowisko i w tej chwili złowił okiem żółtawy połysk. Rzucił łopatę. Szybko przysiadł na piętach. Oburącz chwycił odłamek zwietrzałego kwarcu i zaczął z niego ścierać żwir i piasek, podobnie jak farmer oczyszcza z wilgotnej ziemi świeżo wykopany kartofel. — A bodaj to pioruny zatrzasły! — krzyknął. — Kawałek jak się patrzy! Fajna grudka! Wygląda nienajgorzej! W ręku trzymał tylko połowę skalnego odłamka. Druga połowa była dziewiczym złotem. Wrzucił zdobycz do miski i wziął się do badania innej grudy. Na powierzchni niewiele było widać, ale gdy starł zwietrzały kwarc w silnych palcach, miał obie ręce pełne żółtego kruszcu. Jeden po drugim oczyszczał kruche odłamki. Gromadził złoto w misce. Trafił na istną grotę skarbów. Kwarc zwietrzał tak bardzo, że było go mniej niż samorodków. Raz po raz trafiały się kawałki całkiem ogołocone z kamienia — kawałki czystego złota! Otwór, przez który kilof przebił się do głównej żyły, połyskiwał jak garść złotych klejnotów. Szczęśliwy znalazca przyglądał mu się z boku, przekrzywiał głowę, żeby tym lepiej śledzić grę świateł na kruszcu. — Tylko niech mi dziś nikt nie gada o cudownych odkryciach! — zawołał i skrzywił się pogardliwie. — To jest dopiero odkrycie! Wszystkie inne wyglądają przy nim jak wytarty szeląg. Złota robota! Szczerozłota! Aha! Mam już nazwę dla tego kanionu: Szczerozłoty Kanion! Jak Boga kocham! Szczerozłoty Kanion! Siedząc wciąż na piętach sortował cenne okruchy i rzucał do miski. Raptem nawiedziło go przeczucie niebezpieczeństwa. Jak gdyby cień padł na niego. Nie było jednak żadnego cienia. Serce skoczyło mu do gardła i zaczęło dławić. Krew stygła powoli, a zwilżona potem koszula niemiło chłodziła plecy. Ale kopacz nie zerwał się, nie obejrzał, nie drgnął nawet. Analizował naturę szczególnego przeczucia, próbował umiejscowić źródło tajemniczej siły, która udzieliła mu przestrogi, starał się odgadnąć istotę i położenie niewidzialnej groźby. Niebezpieczeństwo stwarza czasami szczególną atmosferę i daje o sobie znać przez posłów zbyt subtelnych, aby ogarnąć ich zmysłami. Kopacz odczuwał taką właśnie atmosferę, nie wiedział wszakże jak, ani dlaczego. Zdawało mu się, że obłok przesłonił słońce, że między nim i życiem stanęło coś: ciemne, duszące, groźne — cień, co pochłania życie i zmierza w stronę śmierci — jego — śmierci. Powinien poderwać się, spojrzeć w oczy nieznanemu niebezpieczeństwu. Tak doradzały mu wszystkie siły żywotne. Lecz duch ludzki ujarzmił panikę i kopacz siedział dalej na piętach, a w rękach piastował samorodek złota. Bał się obejrzeć, ale wiedział już, że coś jest za nim i w górze. Na pozór uwagę jego zaprzątała trzymana w rękach bryłka kruszcu. Oglądał ją krytycznie, obracał na wszystkie strony, oczyszczał z resztek kwarcu. Ale przez cały czas zdawał sobie sprawę, że coś czyha i przez jego ramię patrzy na skarbiec. Udając nadal, że nie obchodzi go nic prócz badanego samorodka, nasłuchiwał pilnie i wnet złowił uchem szmer oddechu. Coś nad nim dyszało. Wzrokiem szukał przed sobą jakiejkolwiek broni, lecz widział tylko wydarte ziemi złoto — bezużyteczne teraz w straszliwej potrzebie. Miał także kilof — broń bardzo poręczną w pewnych okolicznościach — w pewnych, ale nie w takich, jak obecnie. Nagle zrozumiał jasno swe przeczucie. Znajdował się w wąskiej norze, głębokiej na siedem stóp. Głową nie mógł sięgnąć powierzchni ziemi. Był w pułapce. W dalszym ciągu nie ruszał się, siedział przycupnięty na piętach. Był chłodny, opanowany, ale choć łamał głowę na wszystkie sposoby, dochodził wciąż do wniosku, że nic nie poradzi. Zaczął znowu sortować i czyścić kawałki kwarcu, gromadzić złoto w misce. Nie mógł nic przedsięwziąć. Rozumiał jednak, że wcześniej czy później będzie musiał podnieść się, stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, co dyszy za plecami. Mijały minuty, a wraz z upływem każdej kopacz zdawał sobie sprawę, że jest o minutę bliżej chwili, kiedy wstanie, albo… (pod wilgotną koszulą lodowaty dreszcz wstrząsnął jego ciałem)… albo zginie pochylony nad świeżo zdobytym skarbem. Mimo to wszystko spokojnie siedział na piętach, oczyszczał samorodki złotego kruszcu i rozmyślał, w jaki sposób najlepiej będzie się poruszyć. Mógł zerwać się gwałtownie, na rękach dźwignąć w górę i niewiadomej, wrogiej sile stawić czoła na równej powierzchni. Mógł także prostować się powoli, niedbale, beztrosko i udać, że niespodzianie spostrzegł to coś, co oddychało za nim. Instynkt i przyrodzony nerw walki doradzały oczywiście gwałtowny skok z pułapki. Rozsądek i przezorność sprzyjały powolnemu, pozornie przypadkowemu spotkaniu z niedostrzegalną złowróżbną siłą. Kiedy snuł takie rozważania, usłyszał donośny, ogłuszający łoskot. Jednocześnie dostał potężny cios w lewą stronę pleców i poczuł w całym ciele płomienisty prąd, który biegł błyskawicznie od uderzonego miejsca. Wyskoczył w powietrze, lecz zachwiał się, nim zdążył stanąć. Skręcił się nagle jak liść od żaru i padł piersiami na miskę pełną złota. Twarzą leżał w piasku i skalnym gruzie, a nogi miał podkurczone, bo na dnie mało było miejsca. Kilkakroć wierzgnął konwulsyjnie. Wstrząsnął się całym ciałem, jak w ataku epilepsji. Westchnął głęboko i miarowo wypełnił płuca. Później wolno, wolniutko wydychał powietrze i jeszcze wolniej zapadał w bezwład, sztywniał. Wyżej drugi mężczyzna stał z rewolwerem w ręku. Zaglądał do dołu. Długo patrzył na leżący na dnie nieruchomy kształt ludzki. Później usiadł na krawędzi nory i nie spuszczając z oka jej wnętrza, położył rewolwer na kolanach. Rękę wsunął do kieszeni, skąd wyciągnął skrawek pakowego papieru. Na papier wsypał kilka szczypt tytoniu. Powstał z tego papieros szary i niezdarny, z zawiniętymi cienkimi końcami. Nieznajomy ani na chwilę nie odrywał wzroku od skulonego w dole ciała. Potarł zapałkę i z rozkoszą wciągnął do głębi płuc kłąb dymu. Palił bez pośpiechu. Raz zgasł mu papieros, musiał więc zapalić go ponownie; przez cały czas przyglądał się leżącej niżej ofierze. Wreszcie daleko rzucił niedopałek i stanął znowu. Zbliżył się do nory. Ręce oparł na przeciwległych krawędziach i nie wypuszczając rewolweru z prawej dłoni, wolno opuścił się w głąb. Nim sięgnął nogami dna, uwolnił ręce i zeskoczył z wysokości jarda. W momencie gdy stopą dotykał gruzu, zobaczył błyskawiczny ruch ręki kopacza i na łydce poczuł silny ucisk, a później szarpnięcie, które go obaliło. Skacząc, rewolwer miał oczywiście nad głową, ale szybko opuścił ramię i nim upadł, zdążył nacisnąć cyngiel. W ciasnej przestrzeni strzał zagrzmiał ogłuszająco. Dym wypełnił norę i gęstą chmurą przesłonił wszystko. Nieznajomy uderzył w dno plecami, a kopacz przekręcił się kocim ruchem i runął na niego. Przygnieciony napastnik zgiął rękę, aby znów wystrzelić, lecz w tejże chwili podbito mu dłoń zwinnym ruchem łokcia. Wylot lufy zwrócił się w górę i pocisk utkwił w ziemnej ścianie nory. Wnet nieznajomy uczuł na przegubie uścisk żelaznych palców. Toczyła się teraz walka o rewolwer. Każdy z zapaśników starał się zwrócić lufę w stronę nieprzyjaciela. Dym ulatywał z nory. Nieznajomy leżąc na grzbiecie zaczynał coś niecoś widzieć, lecz oślepł nagle, gdy oczy zasypała mu garść umyślnie rzuconego piasku. Przeraził się i wypuścił z ręki rewolwer. W następnej chwili spowiła go ciemność tak nieprzenikniona, że pochłonęła rychło nawet świadomość ciemności. Ale kopacz strzelał raz po raz, dopóki starczyło ładunków. Potem rzucił rewolwer i sapiąc ciężko usiadł na nogach trupa. Dyszał. Z trudem łowił powietrze. — Parszywy kundel! — wykrztusił. — Niedaleko urządził sobie obóz, dał mi odwalić całą robotę, no i drań, u celu, strzelił mi w plecy. Omal nie płakał ze złości i wyczerpania. Zerknął na twarz zastrzelonego. Pokrywała ją warstwa błota i piasku, trudno więc było rozpoznać rysy. — Na oczy go nie widziałem — zaopiniował kopacz skończywszy oględziny. — Zwyczajny, pospolity złodziej, bodaj go diabli! No, i strzelił mi w plecy! Strzelił mi w plecy! Rozpiął koszulę i obmacał się po lewej stronie z przodu i z tyłu. — Przeszła czysto, jak złoto! Nic mi nie będzie — zawołał radośnie. — Trzymam zakład, że dobrze wycelował, ale, łajdak, poderwał spluwę, jak naciskał cyngiel! Ale mu dałem, dałem mu jak się patrzy! Jeszcze raz zmacał palcami otwór zrobiony w boku pociskiem i twarz sposępniała mu na chwilę. — Dokuczać to będzie jak cholera — mruknął. — Pierwsza rzecz teraz trzeba zrobić opatrunek i wiać stąd migiem. Wylazł z nory i stokiem zeszedł do swego biwaku. W pół godziny później wrócił prowadząc jucznego konia. Pod rozchełstaną koszulą widać było bandaże, którymi prowizorycznie opatrzył ranę. Ruszał się wolno. Niezręcznie manewrował lewą ręką, bynajmniej jednak nie oszczędzał jej przy robocie. Trupowi założył pod ramiona pętle z liny od juków i dzięki temu zdołał go wywindować z dołu. Później zabrał się do zbierania złota. Uparcie harował przez kilka godzin, lecz często robił przerwy, by dać wypocząć sztywniejącej ręce, i mruczał za każdym razem: — Strzelił mi w plecy! A, parszywy kundel! Strzelił mi w plecy! Kiedy wydobył cały skarb i pieczołowicie zawinął złoto w kilka koców, z grubsza przeprowadził kalkulację: — Czterysta funtów albo Turek ze mnie — orzekł. — Powiedzmy, że będzie w tym dwieście funtów kamienia i piachu. Ha! I tak zostaje dwieście funtów złota! Bill! Hej, Bill! Obudź no się! Dwieście funtów złota! Czterdzieści tysięcy dolarów! I to twoje, wszystko twoje! Z humorem podrapał się w głowę i trafił na nieznajomy rowek. Ciekawie przesunął po nim palcami, zmacał długą na kilka cali krechę wyoraną na ciemieniu przez drugi pocisk. Ze złą miną zbliżył się do nieboszczyka. — Więcej nie będziesz, co?! — wrzasnął. — Nie będziesz, hę? No, i tak dostałeś za swoje uczciwie i z nawiązką. A na dokładkę sprawię ci przyzwoity pogrzeb. Ty nie zrobiłbyś tego dla mnie. Trzymam zakład. Powlókł ciało na dół i zepchnął. Głucho uderzyło o dno. Padło na bok, z twarzą zwróconą ku światłu. Kopacz spojrzał z góry na niedawnego przeciwnika. — I co? Strzeliłeś mi w plecy! — powiedział oskarżycielskim tonem. Przy pomocy kilofa i łopaty zasypał dół. Później obładował konia złotem. Brzemię było za wielkie dla jednego zwierzęcia, toteż wróciwszy do obozu kopacz przełożył kilka paczek na swego wierzchowca. I tak musiał zostawić część sprzętu: kilof, łopatę i miskę, zbędny zapas prowiantu i rozmaite mniej potrzebne graty. Słońce stało w zenicie, gdy wypchnął konie za kotarę z pnączy. Wspinając się na wielkie głazy zwierzęta przysiadały na zadach, cofały się, na oślep brnęły przez gęstwinę splątanej zieleni. Wierzchowiec upadł raz ciężko i kopacz zdołał go podnieść dopiero po zdjęciu bagażu. Kiedy koń stał już na nogach i ruszał dalej, człowiek wysunął głowę spomiędzy liści i raz jeszcze zerknął na zryte zbocze. — Parszywy kundel — powiedział i wycofał się ostatecznie. Zaczęło się znów szarpanie, rwanie pnączy i gałęzi. Drzewa chwiały się znacząc drogę objuczonych koni. Podkowy dźwięczały stukając głośno o kamienie, a od czasu do czasu padały gniewne rozkazy. Wreszcie męski głos zaśpiewał: Odwróć oczy, spójrz, o spójrz Ku tym skłonom miłych wzgórz (Potęga złego już —w tobie złamana). Spójrz dokoła, oczy zwróć, Brzemię grzechów z siebie zrzuć (A rankiem staniesz przed obliczem Pana). Piosenka cichła i cichła, a gdy umilkła, pogodny duch ustronia wrócił na swoje miejsce. Potok zaczął znów szeptać i drzemać na przemian. Podniosło się senne brzęczenie pszczół górskich. Ciężkim od woni powietrzem pożeglowały śnieżne kłaczki bawełny. Motyle ukazywały się i niknęły między drzewami, a cały pejzaż kąpał się w gorących blaskach słońca. Tylko zryte zbocze i ślady kopyt na łączce znaczyły drogę burzliwego życia, które zakłóciło na krótko spokój cichego ustronia i poszło własną drogą. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel MIŁOŚĆ ŻYCIA Bo ze wszystkiego to tylko zostanie: Żyli i w kości grali o swój los. Zysk im przyniosło jednak owo granie, Choć złota przy nim postradali stos. Kulejąc zeszli z trudem na brzeg strumienia; raz nawet pierwszy z dwu idących zachwiał się wśród porozrzucanych bezładnie ostrych głazów skalnych. Byli znużeni i słabi, a twarze ich miały tępy wyraz cierpliwości, jaki pojawia się po ciężkim i długotrwałym znoju. Obładowani byli tobołami przytroczonymi do pleców. Rzemienie przeciągnięte wokół czoła ułatwiały dźwiganie ciężarów. Każdy z nich niósł strzelbę. Wlekli się zgarbieni, z pochylonymi ramionami i niżej jeszcze zwisającą głową, z oczyma wlepionymi w ziemię., — Przydałyby się teraz ze dwa naboje z tych, cośmy zostawili w naszej kryjówce — rzekł człowiek idący z tyłu. Głos jego był całkiem pozbawiony wyrazu. Mówił bez zapału, toteż mężczyzna, który właśnie zstępował w potok, mleczną pianą obryzgujący głazy, nie odpowiedział mu wcale. Drugi wędrowiec wszedł również do wody, krok w krok za pierwszym. Nie zdjęli obuwia, ponieważ woda była lodowato zimna — tak zimna, że odczuwali ból w kostkach, a stopy zupełnie im zdrętwiały. Miejscami prąd podcinał im kolana, z trudem wtedy utrzymywali równowagę. Ten, który szedł z tyłu, pośliznął się na gładkim kamieniu, zdołał jednak gwałtownym wysiłkiem utrzymać się na nogach. Krzyknął przeraźliwie z bólu. Był słaby i otumaniony. Zachwiał się i wolną rękę wyciągnął przed siebie, jak gdyby szukał oparcia w powietrzu. Kiedy odzyskał równowagę, dał krok naprzód, ale znów się zachwiał, zatoczył i omal nie upadł. Wtedy zatrzymał się i począł patrzeć za odchodzącym towarzyszem, który nawet nie odwrócił głowy. Stał tak chwilę i jakby walczył ze sobą. Wreszcie zawołał: — Słuchaj, Bill, zwichnąłem nogę. Bill brnął dalej w mlecznej wodzie i nawet się nie obejrzał. Towarzysz patrzał za nim. Na jego twarzy malowało się otępienie, a oczy miały wyraz oczu rannego jelenia. Bill wdrapał się na przeciwległy brzeg strumienia i nie oglądając się szedł przed siebie. Człowiek stojący w wodzie nie spuszczał zeń wzroku. Wargi zadrżały mu nieco wraz z okrywającym je szorstkim, ciemnym zarostem. Próbował zwilżyć je językiem. — Bill! — zawołał jeszcze raz. Był to błagalny okrzyk silnego człowieka w rozpaczliwym położeniu. Lecz Bill nie odwrócił głowy. Kuśtykał dalej pokracznie, wlokąc się w górę po łagodnym zboczu ku zarysowującemu się miękko na tle nieba grzbietowi niewysokiego wzgórza. Po chwili minął szczyt i znikł. Wtedy człowiek stojący w strumieniu z wolna objął spojrzeniem krąg świata, który pozostał mu teraz, gdy Billa już nie było. Nad horyzontem słońce świeciło mętnie, zakryte niemal przez bezkształtną mgłę sprawiającą wrażenie jakiejś gęstwy pozbawionej konturów i jakby niematerialnej. Wyjął zegarek, opierając cały ciężar ciała na jednej nodze. Była czwarta. Ponieważ musiał to być koniec lipca albo początek sierpnia — dokładnej daty nie znał, mógł się mylić o tydzień czy dwa — słońce powinno było wskazywać w przybliżeniu północny zachód. Spojrzał ku południowi i uprzytomnił sobie, że gdzieś poza tymi nagimi wzgórzami znajduje się Wielkie Jezioro Niedźwiedzie. Wiedział również, że w tym właśnie kierunku Krąg Polarny przecina swym niegościnnym szlakiem wielkie pustkowia Kanady. Rzeczka, w której teraz stoi, musi być dopływem Rzeki Miedzianej — ta zaś, płynąc ku północy, wpada z kolei do Zatoki Koronacji i Oceanu Północnego. Nie był tam nigdy, ale oglądał kiedyś te okolice na mapce wydanej przez Towarzystwo Zatoki Hudsona. Raz jeszcze oczy jego ogarnęły otaczający go krąg świata. Nie był to widok pocieszający. Wszędzie naokoło ten sam falisty zarys niewysokich wzgórz. Ani drzew, ani krzaków, ani traw — nic prócz straszliwej pustki szybko napełniającej oczy przerażeniem. — Bill! — wyszeptał raz i drugi. — Bill! Skurczył się pośród pienistej wody, jak gdyby ogrom przestrzeni ciążył na nim wszechwładnie, brutalnie miażdżący go swą majestatyczną grozą. Człowiek począł trząść się jak w febrze, aż strzelba wysunęła mu się z ręki i plusnęła o wodę. To go ocuciło. Stłumił w sobie strach, natężył całą wolę i — szukając w wodzie po omacku — natrafił na strzelbę. Potem przesunął tobół ku lewej strome pleców, żeby ulżyć nadwerężonej nodze. Wreszcie, ciężko dysząc, jął z wolna i ostrożnie kierować się ku brzegowi. Nie zatrzymał się. W szaleństwie rozpaczy, nie zważając na cierpienie, wydostał się po zboczu aż na grzbiet wzgórza, za którym znikł jego towarzysz. Ale ze szczytu ujrzał płytką dolinę bez śladu życia. Ponownie zwalczył strach, przesunął tobół bardziej jeszcze na lewo i pokuśtykał w dół po zboczu. Dno doliny było grząskie od wody, którą gęsty, gąbczasty mech utrzymywał tuż pod powierzchnią. Woda tryskała spod stóp za każdym krokiem, a gdy tylko wyciągnął nogę, ruchowi temu towarzyszył chlupiący odgłos mokrego mchu, niechętnie zwalniającego ją z uchwytu. Zdobywał sobie drogę od jednej kępki do drugiej i szedł po tropie towarzysza, szlakiem drobnych odłamków skalnych, rozsypanych niby wysepki na morzu mchu. Chociaż samotny, nie czuł się jednak zgubiony. Dalej — wiedział o tym dobrze — dojdzie do okolicy, gdzie uschłe jodły i sosny, skarlałe i pokurczone, otaczają brzeg jeziorka — do okolicy, która w mowie krajowców zwie się titchin–nichilie, co oznacza „krainę patyków”. Do jeziorka wpada strumień, którego wody nie są już mlecznie zabarwione. Pamiętał dokładnie, że strumień ten pokryty jest trzciną, lecz nie ma tam drzew. Jego brzegiem dojdzie aż pod przełęcz, skąd strumyk bierze początek. Minąwszy przełęcz, dotrze do miejsca, skąd sączy się inny strumyk, który — płynąc już ku zachodowi — doprowadzi go do rzeki Dease. Tam, przy ujściu, pod przewróconą łódką zawaloną wielu głazami, mieści się kryjówka, gdzie leżą naboje do jego pustej strzelby, haczyki do łowienia ryb, wędki, niewielka sieć, sidła — a więc wszystko, czego potrzeba do zdobycia pożywienia. Tam też znajdzie garść mąki, kawałek słoniny i nieco fasoli. Tam wreszcie oczekiwać go będzie Bill i razem popłyną z brzegiem rzeki Dease na południe do Wielkiego Jeziora Niedźwiedziego. Jezioro to przemierzać będą ku południowi, aż dosięgną rzeki Mackenzie. Stamtąd ruszą dalej na południe, zima zaś na próżno będzie ich goniła, chociaż lód pokrywać zacznie zatoczki przybrzeżne, a dni staną się zimne i wietrzne. Wciąż dalej na południe — aż do jakiejś ciepłej izby w faktorii Towarzystwa Zatoki Hudsona, tam gdzie rośnie wiele wysokich drzew, a żywności będzie, ile dusza zapragnie. Tak rozmyślał człowiek posuwając się mozolnie naprzód. Zmagał się zaś nie tylko ze swym ciałem, ale także i z myślami, usiłując przekonać samego siebie, że Bill nie zdradził, że Bill na pewno czeka na niego koło kryjówki. Należało zmusić się do tej wiary, bo inaczej, czy warto było walczyć? Lepiej położyć się i umrzeć. Gdy więc mglisty krąg słońca zapadał z wolna ku północnemu zachodowi, wędrowiec przemierzył po wielekroć w myśli każdą piędź swej drogi na południe, drogi, którą wraz z Billem uciekać będą przed nadchodzącą zimą. Przejrzał też w myśli stokrotnie zarówno żywność schowaną w kryjówce, jak i leżącą na składzie w Towarzystwie. Od dwóch dni nie jadł wcale, a od dawna nie pożywiał się do syta. Co chwila schylał się, zrywał rosnące wokół blade jagody, wkładał je do ust, żuł i połykał. Jagody te składały się z odrobiny ziarna zawartej w odrobinie wody. Woda rozpływała się w ustach, ziarnka zaś miały smak cierpki i gorzki. Wiedział, że nie posili się tymi jagodami, żuł je jednak wytrwale z wiarą, która — silniejsza nad wiedzę — drwiła sobie z doświadczenia. O dziewiątej wieczorem odbił sobie palec u nogi o występ skalny, po czym z samego znużenia i wycieńczenia zachwiał się i upadł. Przez pewien czas leżał na boku bez ruchu. Potem wyśliznął się z opasujących go rzemieni i z trudem przybrał postawę siedzącą. Nie ściemniło się jeszcze zupełnie, więc w ostatkach światła dziennego począł obmacywać najbliższe kępy, szukając suchych pęczków mchu. Kiedy zebrał ich kupkę, rozpalił ogień — leniwy, dymiący ogień — i postawił na nim blaszaną menażkę, by zagotować wody. Rozwinął tobół i przede wszystkim policzył zapałki. Było ich sześćdziesiąt siedem. Przeliczył je trzykrotnie, żeby się upewnić. Potem podzielił je na trzy części, zawijając każdą oddzielnie w nieprzemakalny papier. Jedną paczuszkę schował do pustego woreczka od tytoniu, drugą pod podszewkę zmiętego kapelusza, trzecią pod koszulę na piersi. Ledwie to uczynił, ogarnęło go przerażenie. Co prędzej rozwinął i raz jeszcze policzył zapałki. Było ich nadal sześćdziesiąt siedem. Wysuszył mokre obuwie przy ogniu. Z mokasynów pozostały wilgotne strzępy. Wełniane skarpetki były miejscami podarte, obolałe stopy krwawiły. Zwichnięta kostka dokuczała mu dotkliwie, obejrzał ją więc dokładnie i przekonał się, że napuchła do rozmiarów kolana. Oderwał od jednego z dwóch swych koców długi pas i owiązał nim szczelnie kostkę. Oddarł jeszcze kilka takich pąsów i owinął nimi stopy zamiast skarpetek i mokasynów. Potem napił się gorącej wody, nakręcił zegarek i wpełzł pod koce. Spał jak nieżywy. Koło północy nadeszła i minęła krótka chwila ciemności. Słońce wstało na północnym wschodzie, a raczej ukazał się blask świtu, słońce bowiem zasnute było czarnymi chmurami. O szóstej rano obudził się leżąc spokojnie na wznak. Popatrzył w szare niebo i poczuł, że jest głodny. Przekręciwszy się na bok i wsparłszy się na łokciu, usłyszał nagle głośne chrapnięcie i ujrzał byka karibu przyglądającego mu się z czujną ciekawością. Odległość nie wynosiła więcej niż pięćdziesiąt stóp. Widok zwierzęcia natychmiast przywiódł mu na myśl smakowicie skwierczącą nad ogniem pieczeń. Odruchowo sięgnął po nie nabitą strzelbę, odwiódł kurek i pociągnął za spust. Karibu zaryczał i pomknął w susach, stukając i dzwoniąc kopytami po głazach. Wędrowiec zaklął i odrzucił pustą strzelbę. Jęczał głośno, usiłując wstać. Była to długa i ciężka praca. Stawy jego przypominały zardzewiałe zawiasy. Kości obracały się w nich z tak wielkim oporem, iż każde zgięcie i rozprostowanie kończyny wymagało najwyższego napięcia woli. Kiedy wreszcie stanął na nogach, musiał jeszcze zużyć dobrą minutę na to, by wyprostować grzbiet i przybrać właściwą postaw stojącą. Wczołgawszy się na mały pagórek, rozejrzał się po okolicy. Ni było drzew ani krzaków. Nic prócz szarego morza mchu, z rzadka tyłki urozmaiconego przez szare skały, szare jeziorka i szare pasemka strumyków. Niebo też było szare. Słońca ani śladu. Nie wiedział już, gdzie północ. Zapomniał też, skąd przyszedł tutaj poprzedniego wieczora Ale nie zbłądził. Tego był pewien. Wkrótce dojdzie do „krainy patyków”. To będzie gdzieś na lewo, niedaleko, może nawet tuż za sąsiednim pagórkiem. Wrócił, by przygotować tobół do drogi. Upewnił się, że trzy oddzielne paczki zapałek istnieją jeszcze, lecz tym razem nie tracił czasu na liczenie. Za to zastanawiał się dłuższą chwilę nad pękatym woreczkiem z łosiowej skóry. Woreczek był nieduży, można go było nakryć dwiema dłońmi. Wiedział jednak, że waży on piętnaście funtów — tyle co reszta jego rzeczy — i ta świadomość wprawiała go w zakłopotanie. Wreszcie odstawił woreczek na bok i dalej pakował tobół. Ale po chwili zaprzestał pracy i począł wpatrywać się w łosiową sakiewkę. Chwycił ją chciwie, z błyskiem wyzwania w oczach, jak gdyby otaczające go pustkowie usiłowało wydrzeć mu skarb. A kiedy wreszcie wstał, by rozpocząć nowy mozolny dzień, woreczek spoczywał w tobole na jego plecach. Podróżny skierował się na lewo, od czasu do czasu przystając, aby narwać jagód. Noga w kostce zesztywniała, kulał coraz wyraźniej, ale niedomagania te bladły w porównaniu z bólami w żołądku. Kurcz głodowe przejmowały go na wskroś, dręcząc tak dalece, że nie mógł już skupić uwagi na kierunku drogi, która miała go doprowadzić do „krainy patyków”. Jagody nie uśmierzały cierpienia, drażniły tylko język i podniebienie swą nieznośną cierpkością. W jakiejś dolince, którą mijał, stadko ptarmiganów skalnych wyleciało z szumem znad złomów i kęp jagód. „Ker–ker–ker!” — krzyczały ptaki. Ciskał w nie kamieniami, ale nie mógł trafić. Położył tobół ni ziemi i jął skradać się jak kot do wróbli. Ostre odłamki skał przetarły mu spodnie i kolana poczęły znaczyć krwawy ślad. Ale ból ten nie istniał wobec męki głodu. Pełznąc po wilgotnym mchu, przemoczy odzież, aż cały zdrętwiał z zimna. Nie czuł tego jednak, gnany gorączki głodu. A ptaki wzlatywały ciągle, wirując tuż nad człowiekiem, aż ich nieustanne „ker– ker–ker” poczęło brzmieć jak drwina. Przeklinał je i przedrzeźniał. Raz się zdarzyło, że wpełznął na jednego z nich, widocznie uśpionego. Nie zauważył go, dopóki ptak nie zerwał się ze skalnego gniazda, uderzając go prosto w twarz. Nie mniej przerażony od ptarmigana, spróbował go pochwycić, ale w ręce zostały mu tylko trzy pióra z ptasiego ogona. Patrząc na ucieczkę ptarmigana, poczuł do niego taką nienawiść, jak gdyby został przezeń najdotkliwiej skrzywdzony. Następnie wrócił i ponownie dźwignął tobół. W ciągu dnia doszedł do łańcucha dolin, gdzie zwierzyny było więcej. Stado karibu — co najmniej dwadzieścia sztuk — przebiegło kusząco na odległość strzału. Poczuł szaloną chęć pogonienia za nimi i pewność, że zdołałby je doścignąć. Czarny lis zbliżył się ku niemu, niosąc w pysku ptarmigana. Człowiek krzyknął. Wrzask był przeraźliwy, lis jednakże, odskakując w popłochu, nie wypuścił zdobyczy. Przed samym wieczorem podróżny napotkał strumień zmętniały od wapiennego podłoża i płynący wśród kęp rzadkiej trzciny. Chwyciwszy mocno za nasadę trzciny, wyciągnął z ziemi coś, co przypominało młode cebulki, nie większe od fasoli. Kęs ten wydawał się miękki i zęby człowieka pogrążyły się weń z obiecującym chrupnięciem. Tkanki okazały się jednak twarde — składały się z szorstkich włókien napęczniałych wodą, podobnie jak jagody — i równie jak one nie były pożywne. Mimo to zrzucił tobół z pleców i na czworakach wpełzł między trzciny, chrupiąc i żując niby trawożerne zwierzę. Był bardzo zmęczony i nieraz pragnął odpocząć — położyć się i zasnąć — parł jednak przed siebie bez ustanku, gnany nie tyle chęcią dotarcia do „krainy patyków”, ile przemożnym głodem. W kałużach szukał żab, rył ziemię pazurami, by znaleźć robaka — choć wiedział dobrze, że ani żab, ani robaków nie ma na tak dalekiej północy. Na próżno zaglądał do wszystkich napotykanych stawków, aż wreszcie, kiedy nadszedł długi zmrok, odkrył w jednym z nich małą samotną rybkę wielkości piskorza. Zanurzył rękę po ramię, ale ryba umknęła. Sięgnął wtedy po nią oburącz i zmącił kałużę aż do dna. W podnieceniu wpadł do wody, przemakając do pasa. Zmącona woda nie pozwalała już dostrzec ryby — trzeba było czekać, aż muł osiądzie. Poszukiwania rozpoczęły się na nowo i trwały do powtórnego zmącenia wody. Ale nie mógł czekać. Dobył menażki i począł czerpać wodę z kałuży. Najpierw robił to gwałtownie, ochlapując się cały i wylewając wodę tak blisko, że z powrotem ściekała do dołka. Potem zaczął pracować uważniej, starając się zachować zimną krew, chociaż serce waliło w piersi, a ręce drżały. Po upływie pół godziny kałuża była niemal sucha. Nie zostało w niej ani kubka wody. Ryby jednak nie było. Znalazła szczelinę ukrytą między kamieniami i wymknęła się przez nią do sąsiedniego, znacznie większego stawku, którego nie zdołałby wyczerpać, choćby pracował całą dobę. Gdyby wiedział od początku o istnieniu szczeliny, mógłby zatkać ją kamieniami i zdobyć rybę. Pomyślawszy o tym skulił się i opadł na wilgotną ziemię. Z początku płakał po cichu, sam sobie, następnie coraz głośniej, skarżąc się tej bezlitosnej pustyni, która otaczała go ze wszystkich stron: jeszcze przez długi czas potem wstrząsały nim ostre spazmy gwałtownego łkania. Rozpalił ognisko i rozgrzał się kilku kubkami gorącej wody, po czym przygotował sobie nocleg na płycie skalnej w ten sam sposób jak i nocy poprzedniej. Przed samym zaśnięciem sprawdził jeszcze, czy zapałki mu nie zamokły, po czym nakręcił zegarek. Koce były mokre i zimne, W kostce pulsowało boleśnie. Czuł jednak tylko tyle, że jest głodny, a w niespokojnym śnie roiły mu się uczty i potrawy przyrządzone i podawane na wszelkie możliwe sposoby. Zbudził się zziębnięty i chory. Słońca nie było widać. Szarość nieba i ziemi stała się jeszcze pełniejsza, jak gdyby nabrała głębi. Dął ostry wiatr, a pierwsze płaty śniegu bieliły szczyty wzgórz. Powietrze wkoło niego także gęstniało i bielało, kiedy rozpalał ogień, by znów zagotować wody. Był to mokry śnieg, podobny do deszczu, o płatkach wielkich i wodnistych. Z początku topniały przy pierwszym zetknięciu z ziemią, ale padało ich coraz więcej, aż pokryły głazy, zgasiły ogień i zniszczyły zapas suchego mchu zebranego na opał. Był to dla wędrowca znak, że pora zarzucić tobół na plecy przed siebie — nie wiadomo dokąd. Nie troszczył się już o „krainę patyków” ani o Billa czy kryjówkę pod łodzią przewróconą do góry dnem nad rzeką Dease. Opanowało go jedno jedyne słowo: „jeść”. Z głodu bliski był szaleństwa. Nie zwracał uwagi na kierunek drogi, dopóki wiodła dnem kotlin. Torował sobie szlak poprzez mokry śnieg ku kępom wodnistych jagód i po omacku wyrywał trzciny z korzeniami. Ale pokarm ten nie miał smaku i nie zaspokajał głodu. Znalazł jakiś kwaskowaty chwast i zjadł wszystkie jego pędy, jakie udało mu się wygrzebać. Niewiele tego zresztą było, bo ziele wijąc się po ziemi, łatwo kryło się przed okiem pod kilkucalową warstwą śniegu. Tej nocy nie miał ognia ani gorącej wody. Wpełznął pod koc i zapadł w niespokojny sen człowieka głodnego. Śnieg przemienił się w zimny deszcz. Budząc się wielokrotnie, czuł na twarzy jego krople. Zaświtał dzień — szary dzień bez słońca. Deszcz ustał. Świadomość ostrego głodu znikła. Zdolność odczuwania go wyczerpała się widocznie. W żołądku tkwił głuchy, ciężki ból, ale już nie tak dokuczliwy jak przedtem. Umysł działał sprawniej, skupiając uwagę ponownie na „krainie patyków” i kryjówce nad rzeką Dease. Porwał na pasy resztę jednego ze swych koców i owinął krwawiące stopy. Obandażował też zwichniętą kostkę i poczynił przygotowania do całodziennej wędrówki. Przy pakowaniu rzeczy zamyślił się nad woreczkiem z łosiowej skóry. W końcu jednak zatrzymał go przy sobie. Śnieg stopniał pod deszczem i bielały jeszcze tylko szczyty pagórków. Błysnęło słońce i podróżnemu udało się wreszcie oznaczyć strony świata, choć tym razem wiedział już, że zabłądził. Może w czasie wczorajszej wędrówki zboczył zanadto w lewo? Skierował się więc na prawo, by wyrównać odchylenie od właściwego kierunku drogi. Chociaż kurcze głodowe straciły na ostrości, zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest słaby. Musiał często odpoczywać i korzystał z przerw, by zrywać jagody i trzcinę. Miał wrażenie, że suchy język nabrzmiał i pokrył się włochatym meszkiem; w ustach czuł gorzki posmak. Serce sprawiało mu także niemało kłopotu. Już po kilku minutach marszu zaczynało bezlitośnie, miarowo łomotać, po czym jak gdyby rzucało się tam i z powrotem w bolesnym pędzie miarowych uderzeń powodujących duszność i zawrót głowy. W południe spostrzegł w sporym stawku dwa piskorze. Niepodobna było marzyć o wyczerpaniu wody, ale był już teraz spokojniejszy i zdołał jakoś schwytać je w menażkę. Nie były dłuższe niż mały palec, wędrowiec jednak nie czuł szczególnego głodu. Głuchy ból w żołądku tępiał i przygasał. Zdawało się niemal, że żołądek drzemie. Zjadł ryby na surowo, żując z przesadną starannością, jedzenie pozostało bowiem już tylko nakazem rozsądku. Nie odczuwał głodu, ale wiedział, że musi jeść, aby żyć. Pod wieczór złowił jeszcze trzy piskorze, z których dwa spożył, trzeciego zaś zachował na śniadanie. Słońce wysuszyło drobne kępki mchu, dzięki czemu zdołał się rozgrzać gorącą wodą. Trzeciego dnia przebył nie więcej niż dziesięć mil. Następnego zaś dnia, posuwając się tylko wtedy, gdy pozwalało mu na to serce — przeszedł zaledwie pięć, mil. Za to żołądek nie sprawiał mu teraz żadnych przykrości — jak gdyby zapadł w sen. Znajdował się w nieznanej okolicy, gdzie więcej było karibu — lecz także i wilków. Nieraz ich wycie niosło się przez pustkowie, a raz dostrzegł nawet trzy sztuki umykające przed nim cichaczem. I znów minęła noc; nad ranem, idąc za głosem rozsądku, rozwiązał rzemyki zaciskające pękaty woreczek z łosiowej skóry. Z jego otwartego wnętrza wysypał się żółty strumień złotego piasku i bryłek. Rozdzielił skarb z grubsza na połowy, z których jedną ukrył w szczelinie występu skalnego, owinąwszy ją w kawałek koca, drugą zaś wsypał z powrotem do sakiewki. Zaczął też oddzierać pasy z jedynego pozostałego mu koca, by przewinąć stopy. Ze strzelbą nie chciał się jeszcze rozstać z uwagi na naboje leżące w schowku nad rzeką Dease. W ciągu tego dnia — a był to dzień mglisty — głód rozbudził się w nim ponownie. Czuł się niezmiernie słaby, doznawał zawrotów głowy i chwilami aż tracił wzrok. Często teraz potykał się i padał, pewnego zaś razu potknąwszy się runął prosto na gniazdo ptarmigana. Leżało tam czworo świeżo wyklutych piskląt, liczących zaledwie dzień — małe kłębki tętniącego życia, w sam raz nadające się na jednorazowe kąski; toteż pożarł je łapczywie, wpychając żywcem do ust i rozgniatając zębami niczym skorupki jaj. Matka piskląt polatywała nad nim bijąc skrzydłami z głośnym wrzaskiem. Użył strzelby jako maczugi — kura ptarmigana jednak unikała zwinnie jego ciosów. Ciskał w nią kamieniami i przypadkowo złamał jej skrzydło. Wtedy rzuciła się do ucieczki; biegła i wlokła po ziemi złamane skrzydło — ścigana przez swego prześladowcę. Pisklęta zaostrzyły mu tylko apetyt. Kuśtykał więc dalej na swej chorej nodze, rzucając kamieniami i od czasu do czasu wykrzykując ochryple — to znowu posuwał się naprzód w milczeniu, podnosząc się z ponurą wytrwałością po każdym upadku lub przecierając ręką oczy, kiedy mroczyła je mgła osłabienia. Pogoń za ptakiem zawiodła go na moczary na dnie doliny, gdzie w wilgotnym mchu dostrzegł ludzkie ślady. Poznał, że nie był to jego własny trop — a więc musiał tędy przechodzić Bill. Nie mógł się jednak zatrzymać, gdyż ścigany ptak nie ustawał w biegu. Najpierw musi go złapać, a potem wróci i zbada ślady. Człowiek zmęczył ptarmigana gonitwą, ale przy tym wyczerpał też własne siły. Kura leżała na boku, dysząc — a on również dyszał leżąc na boku w odległości kilku kroków i nie mogąc się do niej dowlec. Gdy wreszcie odpoczął nieco, ona także odzyskała siły i pierzchła tuż sprzed wyciągniętej po nią chciwej ręki. Pościg zaczął się na nowo. Wreszcie zapadła noc i ptak umknął. Wędrowiec zachwiał się z wycieńczenia i upadł z tobołem przytłaczającym mu plecy. Padł twarzą na ziemię, kalecząc sobie policzek. Długą chwilę leżał bez ruchu: następnie obrócił się na bok, nakręcił zegarek i tak przeleżał do rana. Jeszcze jeden mglisty dzień. Połowę ostatniego koca zużył na onuce. Nie udało mu się odnaleźć śladów Billa. Ale nie miało to znaczenia. Głód poganiał go bezlitośnie, chociaż zastanowiło go, czy Bill przypadkiem też nie zabłądził. Koło południa ciężar tobołu stał się nieznośny. Podróżny raz jeszcze rozdzielił złoto, wysypując po prostu połowę na ziemię. Po południu wyrzucił resztę, pozostawiając sobie już tylko połowę koca, menażkę i strzelbę. Doznawał halucynacji. Przywidziało mu się, że pozostał jeszcze jeden nabój. Tkwił w magazynie strzelby, on zaś go przeoczył. Z drugiej strony miał przez cały czas pełną świadomość, że magazyn jest pusty. Halucynacja jednak nie ustępowała. Przez kilka godzin zwalczał ją daremnie, aż wreszcie odemknął zamek u strzelby i przekonał się naocznie, że kuli nie ma. Rozczarowanie było tak gorzkie, jak gdyby naprawdę spodziewał się znaleźć ten nabój. Szedł zawzięcie dalej przez pół godziny, gdy nagle halucynacja powróciła. Znowu próbował ją zwalczyć i znów złudzenie nie chciało ustąpić, aż w końcu — szukając ulgi — po raz drugi odemknął zamek. Niekiedy jego świadomość schodziła na dalsze bezdroża. Szedł wtedy naprzód uparcie, na kształt automatu, w mózg zaś — niby natrętne robactwo — wwiercały mu się najdziwniejsze przywidzenia. Ale te wycieczki w kraj ułudy nie trwały długo, gdyż zawsze dotkliwe kurcze głodu przywoływały go do rzeczywistości. Pewnego razu sprowadził go na ziemię widok, który przyprawił go niemal o zemdlenie. Zachwiał się i zatoczył, usiłując jak pijak utrzymać się na nogach. Przed nim stał koń! Koń! Nie wierzył własnym oczom. Były one co prawda przysłonięte gęstą mgłą, przez którą przebijały migocące błyski. Przetarłszy w dzikim szale oczy, ujrzał tym razem już nie konia, lecz wielkiego burego niedźwiedzia. Zwierzę przyglądało mu się badawczo, z napastliwą ciekawością. Człowiek podniósł już strzelbę prawie do ramienia, zanim zorientował się, co robi. Opuścił wtedy broń i dobył noża myśliwskiego, który nosił u pasa w pochwie naszywanej paciorkami. Oto stało przed nim mięso — i życie. Przeciągnął palcem po klindze. Nóż był ostry, a u końca kolący jak sztylet. Za chwilę rzuci się na niedźwiedzia i zakłuje go. Ale nagle serce rozpoczęło swe ostrzegawcze, miarowe łomotanie. Potem nastąpił gwałtowny zryw i werbel drżących uderzeń, ucisk żelaznej obręczy na czole i znów zamroczenie. Nad zuchwalstwem rozpaczy wzięła górę gwałtowna fala strachu. Co będzie, gdy w tym stanie słabości zwierzę go zaatakuje? Zmusił się do przybrania jak najbardziej wyprostowanej postawy, ścisnął nóż w ręce i wlepił oczy w niedźwiedzia. Ten przybliżył się niezgrabnie o parę kroków, stanął na tylnych łapach i zaryczał niepewnie. Gdyby człowiek rzucił się do ucieczki — pogoniłby za nim; człowiek jednak nie uciekał. Ogarnęło go teraz męstwo przerażenia. I on z kolei zaryczał dziko, straszliwie, wkładając w ten okrzyk cały strach, nierozłącznie związany z życiem i oplatający najgłębsze jego korzenie. Niedźwiedź odsunął się na bok, mrucząc złowrogo, sam zaskoczony zachowaniem tajemniczego stworzenia, które stało przed nim wyprostowane, nie okazując lęku. Człowiek nadal nie poruszał się. Stał jak posąg, aż niebezpieczeństwo minęło — wtedy dopiero w ataku drgawek osunął się na mokry mech. Po chwili zebrał się w sobie i poszedł dalej, opanowany strachem innego rodzaju. Nie był to już lęk przed śmiercią głodową, lecz obawa, że może zginąć w sposób gwałtowny, zanim jeszcze głód zdoła zgasić ostatnią iskrę tlejącej w nim woli wytrwania. Myślał o wilkach. Poprzez pustkowie zewsząd płynęło ich wycie, napełniając przestwór grozą tak namacalną, że wędrowiec nieświadomie podniósł rękę w górę, starając się odepchnąć ją od siebie niczym ścianę namiotu wciskaną do środka przez wiatr. Coraz częściej wilki parami lub w gromadach po kilka sztuk przecinały mu drogę. Unikały jednak jego sąsiedztwa. Były nie dość liczne, a ponadto zajęte ściganiem karibu, które nie walczą, podczas gdy to dziwne stworzenie, chodzące w postawie wyprostowanej, gotowe zacząć drapać lub gryźć. Późnym popołudniem wędrowiec natknął się na rozrzucone kości znaczące miejsce, gdzie wilki dopadły łupu. Szczątki te jeszcze przed godziną były pełnym życia cielęciem karibu, które biegało i porykiwało. Człowiek przyglądał się kościom obnażonym do czysta i gładkim, zabarwionym na różowo przez nie wygasłe w nich jeszcze życie. Czyż to prawda, że i on może obrócić się w to samo, zanim dzień się skończy? Więc życie to tylko to? Przelotna marność. A przecież jedynie życie boli. W śmierci nie ma cierpienia. Śmierć — to sen. Oznacza kres wszystkiego, odpoczynek. Dlaczegóż więc nierad jest śmierci? Nie filozofował jednak długo. Przykucnął na mchu z kością w ustach, wysysając z niej te ślady życia, które barwiły ją jeszcze lekkim różem. Słodki posmak mięsa, ledwie wyczuwalny i tak niemal ulotny jak wspomnienie, przyprawiał go o szaleństwo. Zwarł mocno szczęki na kościach i począł je rozgryzać. Czasami pękała kość, a niekiedy ząb. Wobec tego zaczął rozgniatać kości między głazami na miazgę, którą łykał. W pośpiechu stłukł sobie dłoń, a jednak znalazł chwilę na to, by pomyśleć ze zdziwieniem, jak niewielki ból sprawia kamień spadający na palce. Nadeszły straszliwe dni śnieżycy i deszczu. Człowiek nie zdawał sobie sprawy z tego, kiedy odpoczywa, a kiedy rusza dalej. Tyleż drogi przebywał nocą co i za dnia. Leżał, gdziekolwiek upadł, a czołgał się znów, ilekroć płomień życia zaczynał w nim migotać i rozjarzał się nieco. Przestał już walczyć jako istota świadoma. To tylko życie, które nie chciało w nim sczeznąć, pędziło go jeszcze naprzód. Już nie cierpiał. Nerwy otępiały i straciły czucie, umysł wypełniały mu dziwaczne zjawy i rozkoszne marzenia. Nie przestawał jednak wysysać i przeżuwać pokruszonych kości cielęcia, których najdrobniejsze resztki pozbierał był starannie i zabrał z sobą. Nie przecinał już teraz wzgórz ni przełęczy, lecz odruchowo trzymał się koryta dużego potoku płynącego dnem szerokiej i płytkiej doliny. Nie dostrzegał potoku ani doliny, widział tylko majaki. Dusza i ciało szły lub pełzły obok siebie, lecz oddzielnie — tak wątła była nić, która je łączyła. Obudził się zupełnie przytomny, leżąc na wznak na skalnym występie. Słońce świeciło jasno i przygrzewało. Z dala dochodziło beczenie młodych karibu. W umyśle człowieka tkwiły niejasne wspomnienia deszczu, wichru i śnieżycy, ale nie zdawał sobie sprawy z tego, czy zawieja siekła go przez dwa dni czy przez dwa tygodnie. Jakiś czas leżał bez ruchu, wchłaniając dobroczynne promienie słońca, które przesycały swym ciepłem jego wyniszczone ciało. Uprzytomnił sobie, że dzień był piękny. Może zdoła jakoś określić, gdzie się znajduje. Z bolesnym wysiłkiem odwrócił się na bok. U jego stóp płynęła leniwie szeroka rzeka. Zaniepokoiła go jej obecność. Powoli wiódł wzrokiem za nurtem wijącym się szerokimi skrętami pośród nagich wzgórz, bardziej nagich i płaskich niż którekolwiek ze wzgórz napotykanych przezeń dotychczas. Powoli, z rozmysłem, bez wzruszenia, z napięciem uwagi tak niewielkim, iż niemal graniczyło z obojętnością, człowiek śledził oczyma bieg nieznanej rzeki aż ku linii horyzontu i ujrzał, że uchodzi ona do jasnego, lśniącego morza. Wciąż jeszcze nie czuł podniecenia. „To dziwne — to najprawdopodobniej przywidzenie, majak chorej wyobraźni”. Domysł ten potwierdzał widok statku stojącego na kotwicy pośród pełnej blasku toni. Zamknął oczy na chwilę i znów je otworzył. Cóż za niezwykle uporczywe przywidzenie! Choć może nie ma w tym nic niezwykłego. Świadomość, że w sercu pustyni nie ma mórz ani statków była czymś nie mniej pewnym niż to, że w pustej jego strzelbie nie mogło być naboi. Wtem posłyszał za sobą jakiś dźwięk — coś niby chwytanie tchu lub chrząkanie. Niezmiernie wolno, wskutek krańcowego wyczerpania i zesztywnienia, odwrócił się na drugi bok. Nie dostrzegł nic w pobliżu, czekał jednak cierpliwie. Sapanie i chrząkanie ponowiło się, a wtedy w odległości nie przekraczającej dwudziestu stóp człowiek uchwycił wzrokiem zarysowujący się między dwiema iglicami skalnymi szary wilczy łeb. Spiczaste uszy nie sterczały tak ostro, jak to zwykle widywał u wilków; oczy były zamglone i nabiegłe krwią, głowa zdawała się zwisać chwiejnie i żałośnie. Zwierzę mrugało nieustannie w blasku słońca. Musiało być chore. Kiedy na nie spojrzał, zasapało i chrząknęło jeszcze raz. Wędrowiec pomyślał sobie, że ten widok jest już z pewnością rzeczywisty — i odwrócił się znów w przeciwną stronę, by ujrzeć prawdziwy obraz tego świata, który poprzednio zasłoniło mu przywidzenie. Morze wciąż jednak lśniło w oddali, statek zaś był wyraźnie widoczny. Czyżby i to było rzeczywistością? Zamknął oczy na dłuższą chwilę i rozważał — wtedy nagle zrozumiał. Poszedł widocznie na północny wschód od działu wód, oddalając się od rzeki Dease, a zagłębiając w Dolinę Miedzianą. Te wody, szeroko i leniwie rozlane., to właśnie Rzeka Miedziana, a tamto lśniące morze jest Oceanem Północnym. Na kotwicy stał statek wielorybniczy, który zapędził się na wschód, daleko na wschód od ujścia rzeki Mackenzie, i zawinął teraz do Zatoki Koronacji. Przypomniał sobie oglądaną niegdyś mapę Towarzystwa Zatoki Hudsona i wszystko wydało mu się jasne i zrozumiałe. Usiadł prosto i skupił uwagę na sprawach nie cierpiących zwłoki. Przetarł już na wylot sporządzone w drodze owijacze, tak że stopy nabrały wyglądu bezkształtnych ochłapów surowego mięsa. Ostatni koc został zużyty. Strzelby ani noża już nie miał. Zgubił też gdzieś kapelusz wraz z zatkniętą za podszewkę paczuszką zapałek — lecz za to za pazuchą tkwiły nadal pozostałe ich porcje, bezpieczne i suche pod osłoną woreczka od tytoniu i nieprzemakalnego papieru. Spojrzał na zegarek. Wskazywał jedenastą i jeszcze szedł. Widocznie nie przestał go nakręcać. Wędrowiec był spokojny i skupiony. Pomimo niezmiernego osłabienia nie czuł zupełnie bólu. Nie był głodny. Nawet myśl o strawie nie sprawiała mu przyjemności, a we wszystkim, co robił, kierował się wyłącznie rozsądkiem. Oderwał nogawki spodni aż do kolan i owinął sobie nimi stopy. Dziwnym trafem zdołał zachować blaszaną menażkę. Będzie więc mógł napić się gorącej wody przed podjęciem straszliwej — jak to przewidywał — wędrówki do statku. Ruchy jego były powolne. Trząsł się jak w gorączce. Kiedy zaczął zbierać suchy mech, przekonał się, że nie może stanąć na nogi. Spróbował na próżno raz i drugi, aż wreszcie musiał się zadowolić pełzaniem na czworakach. W pewnej chwili przyczołgał się w pobliże chorego wilka. Zwierzę usunęło mu się z drogi niechętnie, oblizując się językiem, który najwidoczniej utracił swą sprężystość. Człowiek zauważył, że język ten nie ma zdrowego, czerwonego zabarwienia. Był burożółty, pokryty na pół zaschłym śluzem. Po wypiciu kwarty gorącej wody podróżny przekonał się, że zdoła wstać, a nawet chodzić, nie gorzej niż można by się spodziewać po człowieku umierającym. Co chwila zmuszony był odpoczywać. Kroki stawiał drobne i chwiejne, bliźniaczo podobne do kroków chorego wilka, który snuł się jego śladami. Z nadejściem nocy, kiedy błyszczącą taflę morza powlekła ciemność, wędrowiec poznał, że nie przybliżył się do celu więcej niż o cztery mile. Przez całą noc słyszał chrząkanie chorego wilka, od czasu do czasu zaś docierało do jego uszu pobekiwanie młodych karibu. Wszędzie wokół tętniło życie, i to życie silne, bujne i zdrowe, a jednocześnie — dobrze wiedział — chory wilk nie opuszczał ani na chwilę jego tropu w nadziei, że chory człowiek skona pierwszy. Otwierając z rana oczy, dostrzegał wlepione w siebie, pełne oczekiwania, zgłodniałe ślepia wilka. Stał skulony, z podwiniętym ogonem, podobny do nędznego, nieszczęsnego kundla. Drżał pod chłodnym powiewem porannego wiatru i od niechcenia wyszczerzył kły, kiedy człowiek odezwał się doń głosem przypominającym raczej ochrypły szept. Słońce wstało w pełnym blasku. Przez cały ranek brnął, raz po raz upadając, ku statkowi na lśniącym morzu. Pogoda była piękna, jak zwykle w krótkim okresie babiego lata na Dalekiej Północy. Mogła potrwać tydzień lub równie dobrze skończyć się jutro czy pojutrze. Po południu natrafił na ślady. Był to trop człowieka, który widocznie również nie mógł już iść i pełzał na czworakach. Wędrowiec pomyślał, że mógł to być Bill, myślał jednak o tym mgliście i obojętnie. Nie był już ciekaw niczego. Opuściła go wszelka zdolność odczuwania. Nie podlegał już cierpieniom. Zarówno żołądek, jak i nerwy zatonęły we śnie. A przecież życie tkwiące w nim pchało go naprzód. Choć był niezmiernie znużony, ono umrzeć nie chciało. I dlatego właśnie, że życie nie chciało umierać, człowiek jadł nadal jagody i piskorze, wlewał w siebie gorącą wodę i czujnym okiem śledził chorego wilka. Idąc tropem czołgającego się towarzysza dotarł niebawem do końca śladów: niewielkiej kupki świeżo obgryzionych kości pośród mnóstwa wilczych, odciśniętych w mokrym mchu. Opodal leżał rozszarpany ostrymi kłami woreczek z łosiowej skóry, niczym nie różniący się od jego własnej sakiewki. Podniósł go, choć słabe palce z trudem zdołały udźwignąć ciężar. A więc Bill niósł złoto do ostatka. He, he! Przechytrzy Billa. Ocali życie i doniesie skarb Billa do statku na błyszczącym morzu. Śmiech jego brzmiał gardłowo i upiornie, niby krakanie kruka, a chory wilk dołączył się doń wyjąc złowieszczo. Nagle człowiek urwał. Jakże mógł szydzić z Billa, jeśli to właśnie Bill — jeśli te czyściutkie, białoróżowe kości były Billem? Odwrócił się. Cóż, Bill opuścił go zdradziecko. Ale mimo to nie zabierze tego złota i nie będzie wysysał kości Billa. „Co prawda, Bill pewnie tak by postąpił, gdyby los zrządził odwrotnie” — pomyślał wlokąc się dalej. Doszedł do małego stawku; Pochyliwszy się nad wodą w poszukiwaniu piskorzy, wzdrygnął się nagle i odrzucił w tył głowę, jak gdyby coś go ugryzło. Dostrzegł odbicie własnej twarzy. Była tak potworna, że zbudzona na chwilę jego wrażliwość rażona została tym widokiem. Trzy piskorze pływały w stawku zbyt dużym, by mógł go osuszyć. Po paru tedy nieudanych próbach schwytania ich menażką — dał za wygraną. Bał się zresztą, że w niezmiernym swym osłabieniu mógłby wpaść do stawu i utopić się. Z tego samego powodu nie chciał dosiąść okrakiem pnia i powierzyć swego ciała rzece, chociaż wiele takich pni, zniesionych przez prąd, leżało na mieliznach wzdłuż brzegu. Dnia tego zmniejszył odległość dzielącą go od statku o trzy mile; nazajutrz o dwie tylko — gdyż teraz już czołgał się na czworakach wzorem Billa. U schyłku piątego dnia statek wciąż jeszcze odległy był o siedem mil, on zaś nie był już zdolny do przebycia dziennie nawet jednej mili. Okres babiego lata utrzymywał się jeszcze, człowiek nadal pełzał i mdlał na przemian, coraz to odwracając się z jednego boku na drugi, a chory wilk wciąż deptał mu po piętach, pochrząkując i sapiąc. Kolana wędrowca upodobniły się do surowego mięsa, podobnie jak stopy, a chociaż ochraniał je ściągniętą z grzbietu koszulą, pozostawiał po sobie czerwoną smugę na mchu i kamieniach. Obejrzawszy się raz, dostrzegł, że wilk zlizuje chciwie jego krwawy ślad — i wtedy pojął, jaki mu grozi koniec — chyba że on sam zdoła załatwić się z wilkiem. Wówczas zaczęła się jedna z najbardziej ponurych tragedii bytu, jakie kiedykolwiek rozegrały się na świecie: ledwie żywy człowiek na czworakach i ledwie żywy, słaniający się wilk — dwa stworzenia ciągnące przez pustkowie swe śmiertelnie znużone ciała i czyhające wzajemnie na swe życie. Gdyby wilk był w pełni sił, człowiek nie przejmowałby się tak bardzo swym położeniem, lecz myśl, że miałby dostarczyć pokarmu trzewiom ohydnego, na pół zdechłego stworzenia, napawała go wstrętem. Umysł jego ponownie schodził na manowce i dręczyły go przewidzenia, a okresy pełnej świadomości stawały się coraz rzadsze i krótsze. Kiedyś z omdlenia obudziło go charczenie tuż nad uchem. Wilk odskoczył niezdarnie, stracił równowagę i padł bez sił. Widok był pocieszny, lecz nie rozśmieszył patrzącego. Nie przeraził go również. Zanadto zobojętniał już na wszystko. Ale jego świadomość była w tej chwili jasna — leżąc więc zaczął się zastanawiać. Statek znajdował się nie dalej niż o cztery mile. Przetarłszy oczy widział go najwyraźniej — dostrzegł nawet biały żagiel niewielkiej łódki prującej jasne fale morza. Niepodobna było jednak marzyć o przebyciu tych czterech mil. Uznał ten fakt z całkowitym spokojem. Wiedział, że nie zdoła już przebrnąć nawet pół mili. A przecież — pragnął żyć. Byłoby niedorzecznością umrzeć teraz, po tym, co przeżył. Los żąda od niego zbyt wiele. Mimo więc że ginął — za nic nie chciał umierać. Może to było czyste szaleństwo, ale będąc już w szponach śmierci, rzucał jej wyzwanie — nie chciał umierać. Zamknął oczy i z niezwykłą starannością doprowadzał swój umysł do równowagi. Zmuszał się do stawienia oporu temu wszechogarniającemu bezwładowi, który jak fala w przypływie podniósł się z głębin jego istoty, grożąc zatopieniem. Zabójczy ten bezwład napływał nieustannie niby wzbierająca toń morska i zalewał pomału jego świadomość. Chwilami pogrążał się w nim niemal zupełnie, ostatkiem sił przedzierając się przez nurt zapomnienia, to znów — za sprawą jakiejś dziwnej, duchowej mocy — odnajdował w sobie jeszcze tyle woli, by wzmóc swą obronę. Leżąc na wznak bez ruchu, słyszał zbliżający się z wolna, chrapliwy wdech i wydech chorego wilka, przysuwał się coraz bliżej i przez czas nieskończenie długi. Człowiek jednak nie poruszał się. Wreszcie poczuł pysk wilka przy swojej twarzy. Język, suchy i chropawy niby papier ścierny, otarł się o jego policzki. Człowiek gwałtownym ruchem wyrzucił przed siebie ręce lub raczej chciał to uczynić. Palce zagiął na kształt szponów, ale schwytał nimi tylko powietrze. Szybkość i pewność ruchów wymaga siły, on zaś tę siłę już postradał. Straszliwa była cierpliwość wilka, nie mniej straszliwa cierpliwość człowieka. Pół dnia leżał bez ruchu, zwalczając nieprzytomność i czekając na to, co chciało się nim nasycić i czym on także pragnął zaspokoić swój głód. Niekiedy morze bezwładu zalewało go i wtedy śnił długie sny, ale bez chwili przerwy, na jawie czy we śnie, oczekiwał wciąż rzężącego oddechu i dotknięcia szorstkiego jęzora. Oddechu nie dosłyszał, ale wynurzająca się z krainy snów świadomość dała mu odczuć ruch języka na dłoni. Człowiek czekał. Kły zwarły się lekko, potem nacisk wzmógł się — widocznie dogorywający wilk zmuszał się do ostatnich wysiłków, żeby zapuścić zęby w pokarm, na który czekał od tak dawna. Człowiek jednak czekał równie długo — i oto krwawiąca ręka zacisnęła się na szczęce wroga. Z wolna — podczas gdy wilk bronił się słabo przed słabym uchwytem dłoni — druga ręka przesuwała się ku jego szyi. Po pięciu minutach człowiek całym ciężarem leżał już na wilku. Ręce nie miały dość mocy, by go zadławić, ale twarz człowieka przycisnęła się szczelnie do gardzieli zwierzęcia, usta zaś pełne były sierści. Po upływie pół godziny człowiek poczuł w przełyku ciepłą strugę. Nie było to przyjemne. Zdawało się, że roztopiony ołów wlewa mu się przemocą do żołądka, a przemocą tą była jego własna wola. Wreszcie człowiek przewrócił się na wznak i zasnął. Na statku wielorybniczym „Bedford” znajdowało się kilku członków ekspedycji naukowej. Z pokładu zauważyli jakiś niezwykły kształt na wybrzeżu. Zstępował on po piasku ku morzu. Niepodobna było rozpoznać, do rzędu jakich istot zalicza się ów kształt, wobec czego uczeni, jak przystało ludziom nauki, wsiedli do kołyszącej się u boku statku szalupy i udali się na wybrzeże, by rzecz zbadać. Znaleźli tam żywe stworzenie, które jednak trudno byłoby nazwać człowiekiem. Było ślepe i nieprzytomne. Wiło się po ziemi niby jakiś olbrzymi robak. Wysiłki te były przeważnie bezowocne, ono jednak powtarzało je wytrwale, kręcąc się, zwijając i posuwając naprzód mniej więcej z szybkością dwudziestu stóp na godzinę. W trzy tygodnie później człowiek, leżąc w łóżku na statku wielorybniczym „Bedford”, opowiadał ze łzami spływającymi po wychudłych policzkach, kim jest i co go spotkało. Bełkotał też coś bez związku o swej matce, o słonecznej południowej Kalifornii i o domku wśród drzew pomarańczowych i kwiatów. W niewiele dni potem siedział już przy stole w towarzystwie uczonych oraz oficerów z załogi statku. Pasł oczy widokiem ogromnych ilości jedzenia i z niepokojem patrzał, jak wędruje ono do ust sąsiadów. Przy każdym ich kęsie wyraz głębokiego żalu malował się w jego oczach. Był zupełnie zdrów na umyśle, a jednak nienawidził tych posilających się ludzi. Prześladował go lęk, że może zabraknąć żywności. Zadawał kucharzowi, chłopcu do posług, a nawet kapitanowi pytania dotyczące posiadanych zapasów. Uspokajali go niezliczoną ilość razy, on jednak wciąż nie dowierzał i myszkował chytrze w okolicy spiżarni, chcąc o wszystkim przekonać się na własne oczy. Zauważono, że zaczyna tyć. Istotnie, z każdym dniem nabierał ciała. Uczeni kiwali głowami i zagłębiali się w teoretyczne dociekania. Ograniczyli mu wreszcie posiłki, lecz on nadal popuszczał pasa i pęczniał pod koszulą niepomiernie. Marynarze szczerzyli zęby w uśmiechu. Wiedzieli, o co chodzi. Kiedy zaś uczeni zaczęli go śledzić — dowiedzieli się również prawdy. Ujrzeli, jak po śniadaniu wymknął się ukradkiem i niby żebrak zaczepił marynarza wyciągając rękę. Marynarz z uśmiechem podał mu kawałek suchara. Człowiek pochwycił po łapczywie, spoglądając nań jak nędzarz na złoto, i wrzucił sobie za pazuchę. W podobny sposób obchodził i innych rozbawionych marynarzy. Uczeni zachowali się dyskretnie. Zostawili go w spokoju. Ale kiedyś w tajemnicy zrewidowali jego łóżko. Było całe wyłożone sucharami. Siennik był nimi wypchany. Wszystkie zakamarki były ich pełne. A przecież człowiek był przy zdrowych zmysłach. Po prostu przedsiębrał środki ostrożności na wypadek ponownego głodu, oto wszystko. Wyleczy się z tego — zadecydowali uczeni. Tak się też stało, zanim jeszcze kotwica „Bedfordu” opadła na dno zatoki San Francisco. Przełożył Zygmunt Glinka NIEOCZEKIWANE Widzieć dostrzegalne i robić powszednie — to prosta sprawa. Życie indywidualne skłonne jest raczej do bezwładu niż ruchu. Skłonność tę wzmaga cywilizacja, w której zasięgu widzi się tylko dostrzegalne, a nieoczekiwane nadchodzi bardzo rzadko. Jeżeli jednak nadchodzi i jest wystarczająco ważne, niezaradne jednostki giną. Nie mogą zobaczyć niedostrzegalnego, nie mogą stawić czoła nieoczekiwanemu, nie potrafią dopasować starannie sformowanego życia do kształtów odmiennych, niecodziennych łożysk: giną u kresu własnego, utartego łożyska. Bywają jednak ludzie powołani do wielkich przeżyć. Jednostki zaradne wymykają się prawu dostrzegalnego i powszedniego, przystosowują życie do kształtu najdziwaczniejszych nawet łożysk, w które zabłądzą lub zostaną zepchnięte siłą. Taką jednostką była Edyta Whittlesey. Urodziła się w rolniczej okolicy Anglii, gdzie życie płynie naturalnym rzeczy porządkiem, a nieoczekiwane jest tak bardzo nie oczekiwane, że uchodzi za niemoralność, jeżeli się czasami zdarzy. Edyta Whittlesey poszła na służbę wcześnie, była więc młoda, gdy naturalnym rzeczy porządkiem została pokojową wielkiej damy. Zasadą cywilizacji jest narzucanie ludzkich praw życiu, dopóki nie zacznie ono działać regularnie i sprawnie, jak maszyna. Unicestwia się nieprzyjemne, przewiduje nieuniknione. Człowiek nie moknie na deszczu, nie marznie podczas mrozów. Nawet śmierć nie skrada się groźnie ciachając kosą znienacka, lecz jest przygotowanym zawczasu pogrzebowym orszakiem sunącym gładko do rodzinnego grobowca, gdzie troskliwie odkurza się wszystko, a zawiasy oliwi, żeby ich rdza nie pokryła. Takie właśnie było życie Edyty Whittlesey. Nic się nie działo. Trudno nawet nazwać wydarzeniem to, że mając dwadzieścia pięć lat towarzyszyła swej pani w wycieczce do Stanów Zjednoczonych. Łożysko zmieniło tylko kierunek, zostało jednak tym samym dobrze naoliwionym łożyskiem. Bez przygód i niespodzianek wiodło na drugą stronę Atlantyku. Nawet okręt nie był okrętem na morzu, lecz pakownym wielopiętrowym hotelem, który porusza się szybko i pewnie, niezmiernym ciężarem gniecie fale i zmuszając je do uległości odmienia ocean w do znudzenia spokojną sadzawkę. Na amerykańskim brzegu łożysko wiodło dalej lądem; było to bardzo przyzwoite łożysko wiodące do hotelu na każdym postoju, a między postojami do hoteli na kołach. W Chicago, kiedy jej pani oglądała jedną stronę życia towarzyskiego, Edyta Whittlesey poznawała drugą. Objawiła nawet pewną zdolność do zmagania się z nieoczekiwanym i do zwycięstwa nad nim, gdyż podziękowała za służbę i została Edytą Nelson. Hans Nelson, imigrant, Szwed z pochodzenia i cieśla z zawodu, ulegał germańskiemu niepokojowi, który na szlaku wielkiej przygody wciąż popycha tę rasę ku zachodowi. Hans był muskularny, ciężki, zrównoważony, a mierną wyobraźnię łączył z niezwykłą przedsiębiorczością. Posiadał nadto uczciwość i dar kochania równe jego niepożytej energii. — Będę pracował ciężko, a jak zbiorę trochę pieniędzy, pojadę do Colorado — rzekł Edycie następnego dnia po ślubie. Po roku Nelsonowie byli w Colorado, gdzie Hans pierwszy raz ujrzał kopaczy złota i zaraził się ich gorączką. Poszukiwania wiodły go przez Dakotę, Idaho i wschodni Oregon, aż do gór Kolumbii Brytyjskiej. W obozie i na szlaku Edyta Nelson towarzyszyła mężowi — dzieliła jego szczęście, kłopoty i trudy. Dreptanie hodowanej w domu kobiety zamieniła na posuwisty chód górala. Nauczyła się spoglądać w oczy niebezpieczeństwu śmiało, ze zrozumieniem, i na zawsze pożegnała paniczny strach zrodzony z nieświadomości, pospolity wśród mieszczuchów. Bo mieszczuchy głupieją ze strachu jak przerażone konie i zamarli ze zgrozy oczekują losu, zamiast porwać go za bary, albo rzucają się naprzód i w samobójczym pędzie ścielą drogę własnymi trupami. Edyta Nelson spotykała nieoczekiwane na każdym zakręcie ścieżki, a wzrok wyćwiczyła tak, że w krajobrazie widziała przede wszystkim niedostrzegalne, ukryte. Ona, co nie zajmowała się kuchnią nigdy w życiu, potrafiła upiec doskonały chleb nad otwartym ogniem na zwyczajnej patelni, i to bez użycia chmielu, drożdży czy proszku do pieczenia. A kiedy zużyła ostatni kubek mąki i ostatni kawałek boczku, stać ją było na przystosowanie się do okoliczności: z mokasynów i miękko garbowanych skórzanych części ubrania i rynsztunku przyrządziła niby to gulasz, który mimo wszystko trzymał dusze w cielesnej powłoce i dawał siły do wleczenia się naprzód. Nauczyła się objuczać zarówno konia, jak człowieka, choć było to zadanie, które złamałoby mieszkańca miasta i odarło go z resztek ambicji. Wiedziała nawet, jakie węzły najlepiej nadają się do tego lub owego rodzaju bagażów. Umiała także — nie tracąc równowagi ducha — rozpalić ogień z mokrego drewna podczas gwałtownej ulewy. Krótko mówiąc, Edyta Nelson pod każdym względem zwyciężała nieoczekiwane. Ale WIELKIE NIEOCZEKIWANE miało jeszcze zastąpić jej, drogę i wystawić Edytę na ciężką próbę. Fala poszukiwaczy złota odpływała na północ, ku Alasce, więc nurt ten musiał porwać i rzucić w stronę Klondike Hansa Nelsona z żoną. Jesienią roku 1897 znaleźli się w Dyea, nie mieli jednak pieniędzy, aby przenieść sprzęt na drugą stronę Przełęczy Chilkoot i spławić później w dół Yukonu do Dawson. Owej zimy Hans Nelson pracował w swoim fachu, pomagał przy budowaniu wyrastających jak grzyby po deszczu domów miasta Skaguay, gdzie zaopatrywali się kopacze. Cieśla był w ostatecznej rozpaczy. Przez całą zimę słyszał nieodparty zew Alaski. Najgłośniej wołała Zatoką Latuya, toteż latem. 1898 roku długie na siedemdziesiąt stóp czółno Siwaszów płynęło labiryntem skał nadbrzeżnych. W czółnie byli Hans Nelson i jego żona, a prócz nich (nie licząc Indian) trzech białych mężczyzn. Indianie zostawili pasażerów i bagaże nad ustronną zatoczką mniej więcej sto mil od Zatoki Latuya i wrócili do Skaguay. Trzej biali ludzie zostali, ponieważ wchodzili w skład zorganizowanej grupy, której uczestnicy pokrywali w równych częściach koszt wyprawy i mieli otrzymywać jednakowe zyski. Edyta Nelson podjęła się gospodarowania, przysługiwał jej więc udział taki sam jak mężczyznom. Zrąbano pierwsze jodły, zbudowano trzyizbową chatę. Utrzymywanie w niej porządku stanowiło zadanie Edyty Nelson. Mężczyźni mieli szukać złota, co robili, i znaleźć złoto, co również się powiodło. Nie było to wspaniałe odkrycie, lecz dość ubogi pokład, gdzie wielogodzinna harówka przynosiła każdemu kopaczowi piętnaście do dwudziestu dolarów dziennie. Lato, krótkie na Alasce, przeciągało się niezwyczajnie, więc Hans Nelson i jego towarzysze korzystali ze sposobności i powrót do Skaguay: odkładali z dnia na dzień. W końcu było za późno. Od dawna uzgodniono, że poszukiwacze odpłyną w towarzystwie kilkudziesięciu miejscowych Indian, którzy wybierali się w jesienną podróż handlową wybrzeżem oceanu, Siwasze czekali na białych do ostatniej chwili, wreszcie ruszyli w drogę. Spółka nie miała wyboru; musiała wyglądać przypadkowej okazji. Tymczasem trzebiono drzewa na działce i gromadzono opał. Indiańskie lato marudziło, drzemało. Później nagle, jak na dźwięk surmy, przyszła zima. Nadciągnęła nocą, a kiedy kopacze zbudzili się, wyła wichura, szalała zamieć śnieżna, zamarzały wody. Nawałnica ścigała nawałnicę, w przerwach zaś panowała cisza i słychać było tylko szturm morza na bezludne wybrzeże, gdzie słone bryzgi inkrustowały plażę zlodowaciałą bielą. W chacie działo się dobrze. Zdobyty złoty piasek wart był około ośmiu tysięcy dolarów i poszukiwacze mogli się tylko cieszyć. Porobili rakiety śnieżne, tropili zwierzynę, by zaopatrywać spiżarnię w świeże mięso, a w długie wieczory siadywali przy tasiemcowych partiach wista lub pedro. Ponieważ ustała praca na działce, Edyta Nelson przekazała mężczyznom podsycanie ognia i zmywanie naczyń, sama zaś cerowała skarpety i naprawiała odzież. W ciasnej chacie nie znano utyskiwań, swarów, drobnych sprzeczek, więc mieszkańcy jej często gratulowali sobie wzajemnie, że żyją tak wesoło i po przyjacielsku. Hans Nelson (solidny, poważny, raczej sztywny) szczerze i od dawna podziwiał żonę za jej łatwość obcowania z ludźmi. Harkey — wysoki, chudy Amerykanin z Teksasu, człowiek przyjemny, choć małomówny, dobrze zgadzał się z towarzystwem, póki nikt nie zahaczył jego teorii, że złoto rośnie. Czwarty wspólnik, Michael Dennin, wnosił do zacisznej izby irlandzki humor. Był wysoki, atletycznie zbudowany, skłonny do nagłych wybuchów gniewu o byle drobiazg i niezawodnie pogodny w obliczu wielkich przykrości lub ciężkich trudów. Piąty i ostatni z kompanii, Dutchy*, z własnej woli stanowił zwykły cel żartów. Sam sobie robił na przekór, byle budzić śmiech na swój rachunek i byle trwała uciecha. Zdaje się, miał jasny, świadomy cel w życiu: chciał być wesołkiem, szafarzem śmiechu. Poważne kłótnie nie mąciły nigdy nastroju w szczupłym gronie. Panował tam umiejętnie podsycany, pełen zadowolenia duch pomyślności, gdyż każdy mógł poszczycić się wynikiem krótkiej pracy w ciągu lata: szesnastoma setkami dolarów. Wreszcie nadeszło Nieoczekiwane. Mieszkańcy chaty usiedli do śniadania późno, jak zwykle od czasu, gdy zima przerwała regularną pracę przy dobywaniu złota. Była już ósma, ale paliła się świeca zatknięta w szyjkę butelki. Edyta i Hans zajmowali oba końce stołu. Po jednej stronie, plecami do drzwi, siedzieli Harkey i Dutchy. Miejsce naprzeciw nich było wolne. Dennin nie przyszedł jeszcze. Hans Nelson zerknął na pusty stołek, wolno pokiwał głową i siląc się na dobry humor, powiedział: — Zawsze pierwszy pcha się do żarcia. Bardzo dziwne. Może zachorował? — Gdzie Michael? — zapytała Edyta. — Wstał trochę wcześniej od nas i wyszedł na dwór — wyjaśnił Harkey. Dutchy zrobił rozpromienioną minę, jak gdyby gotował figiel. Udawał, że wie coś niecoś o powodach nieobecności Dennina. Uśmiechał się tajemniczo. Inni zaczęli go głośno wypytywać. Edyta zajrzała do sypialni mężczyzn i wróciła do stołu. Hans spojrzał na żonę, lecz przecząco pokręciła głową. — Nigdy nie spóźnia się na posiłki — orzekła. — Nic nie rozumiem — podjął Hans. — Zawsze ma apetyt pierwsza klasa; je niczym wilk. — Bardzo niedobrze — odezwał się Dutchy i smutno pokiwał głową. Zebrani przy stole zaczęli żartować na temat zniknięcia towarzysza. — Wielka szkoda! — wtrącił znów Dutchy. — Czego szkoda? — zapytał chór. — Biedny Michael — westchnął Dutchy grobowym tonem. — A cóż się stało Michaelowi? — zawołał Harkey. — On więcej wcale nie głodny — ubolewał Dutchy. — Cały apetyt precz! On nie lubi żarcia. — Nie widać tego, by wpycha zawsze, aż mu się uszy trzęsą — powiedział Harkey. — On nie chce być niegrzeczny dla pani Nelson — podjął szybko Dutchy. — Ja wiem, ja wiem wszystko! To bardzo niedobre. Po co on tutaj nie jest? Bo wyszedł na dwór. Po co wyszedł na dwór? Żeby dostać apetyt. Jak on to robi? Chodzi boso po śniegu. Aha! Ja wiem wszystko! Tak bogate ludzie robią apetyt, kiedy apetyt pójdzie precz. Michael ma tysiąc i sześć setek dolarów. On bogaty człowiek. On nie miał apetytu. Jak otworzyliście drzwi, widzieliście, jak chodził boso po śniegu. Ale wy nie widzieliście apetytu. To cała bida Michaela! Jak on zobaczy apetyt, on go cap! i przyjdzie na śniadanie. Bredniom wesołka odpowiedział donośny śmiech. Ledwie przebrzmiał, drzwi otwarły się i do izby wszedł Dennin. Siedzący przy stole odwrócili głowy, spojrzeli na spóźnionego przybysza. Trzymał dubeltówkę. W oczach wszystkich podniósł ją do ramienia i dwa razy dał ognia. Po pierwszym strzale Dutchy padł na stół, wywrócił kubek z kawą i płową czupryną zarył w talerzu płatków owsianych. Czołem przygniótł bliższy brzeg, toteż pełen włosów talerz stanął na blacie stołu pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Harkey podskoczył, zerwał się z miejsca, ale trafiony drugim strzałem, upadł twarzą na podłogę. „Wielki Boże!” — zagulgotało mu w krtani i zamarło. Tak przyszło NIEOCZEKIWANE. Hans i Edyta zdrętwieli. Sztywno siedzieli za stołem, urzeczony wzrok utkwili w mordercy. Niewyraźnie widać go było przez obłok prochowego dymu. Wśród grobowej ciszy kawa rozlana z kubka Dutchy’ego ściekała na podłogę: kap, kap, kap… Dennin złamał dubeltówkę. Wyrzucił puste gilzy. Trzymając strzelbę w jednej ręce, drugą sięgnął do kieszeni po ładunki. Wsuwał je właśnie do luf, gdy Edyta Nelson ocknęła się, zaczęła działać. Nie miała wątpliwości, że Dennin chce zabić ją i Hansa. Na chwilę — nie dłuższą niż trzy sekundy — poraziła, sparaliżowała kobietę potworna, niepojęta forma, w jakiej objawiło się nieoczekiwane. Później Edyta wyszła mu na spotkanie, chwyciła je za bary. Chwyciła zresztą w ścisłym słowa tego znaczeniu, gdyż kocim susem skoczyła na mordercę i obydwiema rękami uczepiła się szalika, który miał związany na szyi. Dennin, napadnięty znienacka, zachwiał się, cofnął o kilka kroków. Próbował odzyskać swobodę ruchów, nie wypuszczał broni z ręki. Stało się wszakże coś dziwnego: twarde mięśnie Edyty nabrały kociej zwinności. Kobieta uskoczyła w bok i szarpnięciem za szyję przegięła mordercę prawie do podłogi. Wyprostował się, okręcił szybko dokoła własnej osi. Edyta nie wypuszczała szalika. Trzymała mocno i uczepiona oburącz wirowała wraz z Denninem. Wreszcie nogi jej oderwały się od podłogi, a ciało zaczęło krążyć w powietrzu tworząc wir, który nagle zderzył się ze stołkiem. Mężczyzna i kobieta runęli na podłogę, lecz w upadku nie zaprzestali obłąkańczej walki i szamocząc się przemierzyli połowę izby. Hans Nelson oprzytomniał, pojął nieoczekiwane o pół sekundy później niż żona. Procesy nerwowe i procesy myślowe zachodziły w nim wolniej. Był większym organizmem, toteż zmarnował pół sekundy, nim dostrzegł, zrozumiał, zaczął wreszcie działać. Edyta zdążyła już skoczyć na Dennina i chwycić go za gardło, gdy Hans porwał się na nogi. Ale nie był tak chłodny i opanowany jak żona. Wpadł w furię, w szał godny Wikinga. W chwili gdy podnosił się ze stołka, otworzył usta i wydał głos pośredni między rykiem a wyciem. Błyskawiczny wir dwóch ciał krążył już po izbie, a Hans rycząc wciąż i wyjąc ścigał go i pochwycił wreszcie, kiedy Edyta i Dennin runęli na podłogę. Hans rzucił się na powalonego mordercę i nieprzytomnie zaczął okładać go pięściami. Tłukł potężnie, jak młotem, toteż Edyta poczuła wkrótce, że Dennin nie stawia już oporu. Wypuściła z rąk szalik, odpełzła nieco dalej. Dysząc ciężko leżała na podłodze i patrzyła. Wciąż padały szaleńcze razy. Dennin nie czuł ich bodaj. Nie reagował, nie ruszał się nawet. Kobiecie przyszło na myśl, że musiał zemdleć. Zawołała, żeby Hans dał spokój. Krzyknęła po raz drugi, ale Hans nie zwracał uwagi na jej głos. Chwyciła męża za rękę, lecz osiągnęła tylko tyle, że rozmach osłabł trochę. Nie podszept rozsądku skłonił kobietę do tego, co zrobiła później, nie litość ani posłuszeństwo nakazowi religii: „Nie zabijaj!” Było to raczej poczucie prawa. Etyka rasy i otoczenia z dni młodości kazały jej własnym ciałem osłonić bezbronnego mordercę przed furią męża. Hans spostrzegł, że bije żonę, i wtedy dopiero przestał. Pozwolił Edycie odciągnąć się od ofiary. Podobnie rozjuszony, ale karny pies pozwala odciągnąć się swojemu panu. Podobieństwo to sięgało jeszcze dalej. Na zwierzęcy sposób złość harczała w głębi gardzieli Nelsona,. który kilka razy próbował znów rzucić się na zdobycz i uczyniłby to niezawodnie, gdyby Edyta zwinnie nie zagradzała mu drogi. Uparcie odciągała szaleńca, wlokła do tyłu. Nigdy nie widziała męża w takim stanie, więc bała się go bardziej niż Dennina w gorączce walki. Nie mogła uwierzyć, że ta rozszalała bestia jest jej Hansem. Ze zgrozą uświadomiła sobie nagle, że jak dziki zwierz może w każdej chwili chwycić jej dłoń zębami. Hans nie chciał bić żony, lecz gorąco pragnął podjąć przerwaną egzekucję. Przez kilka sekund szamotał się to w jedną, to w drugą stronę, lecz Edyta cierpliwie zagradzała mu drogę, uchylała się z nim razem, aż wreszcie rozsądek zaczął powracać i mąż dał za wygraną. Obydwoje z trudem dźwignęli się na nogi. Hans stanął pod ścianą, oparł się plecami. Twarz mu drgała, w gardle głuche, nieprzerwane warczenie cichło z sekundy na sekundę, aż umilkło zupełnie. Przyszła pora na reakcję. Edyta stała pośrodku izby. Załamywała ręce, jęczała i wzdychała ciężko, trzęsła się jak liść na wietrze. Nelson nie patrzył na nic, nic nie widział. Ale wzrok Edyty błądził niespokojnie po scenie niedawnych wydarzeń, od jednego szczegółu do drugiego. Dennin leżał bez ruchu niedaleko stołka obalonego szaleńczym wirem. Częściowo pod sobą miał dubeltówkę, nie zamkniętą jeszcze po wyrzuceniu pustych gilz. Z jego prawej dłoni wysuwały się dwa ładunki. Nie zdążył ich włożyć w lufy, ale kurczowo ściskał palcami, póki nie opuściła go przytomność. Harkey leżał twarzą do podłogi w miejscu, na którym upadł. Dutchy pochylony na blat stołu nurzał płową czuprynę w talerzu płatków owsianych, a talerz sterczał wciąż pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Ten sterczący talerz szczególnie interesował Edytę. Czemu nie spada? To pocieszne! Zgodnie z naturalnym porządkiem rzeczy talerz płatków owsianych nie powinien stać kantem na stole, choćby nawet zamordowano człowieka. Edyta przeniosła wzrok na Dennina, zaraz jednak wróciła do szczególnego talerza. Był taki zabawny! Odczuła histeryczną ochotę do śmiechu. Później uprzytomniła sobie ciszę i zapomniała o talerzu. Zapragnęła, by coś się zdarzyło. Jednostajne kapanie kawy ze stołu na podłogę podkreślało tylko grobowe milczenie. Czemu Hans nic nie robi, nie mówi? Spojrzała na niego i otworzyła usta, lecz przekonała się, że język nie chce pełnić zwyczajnych funkcji. Gardło bolało ją dziwnie, usta miała suche, jak gdyby kostropate. Mogła tylko gapić się na męża, ten zaś gapił się na nią. Nagle ciszę przerwał ostry metaliczny brzęk. Edyta krzyknęła, spojrzała w stronę stołu. Talerz spadł nareszcie. Hans westchnął, jak gdyby przebudzony ze snu. Brzęk talerza był dla Nelsonów początkiem życia w nowym świecie. Chata symbolizowała ów nowy świat, w którym od dzisiaj mieli obracać się i działać. Dawna chata zniknęła na zawsze. Widnokręgi były zupełnie nowe, obce. Nieoczekiwane jak czarnoksiężnik musnęło porządek rzeczy, odmieniło perspektywy, przetasowało wartości, zrobiło zwodniczą mieszaninę ze wszystkiego, co realne i nierealne. — Mój Boże! Hans! Takie były pierwsze słowa Edyty. Nelson nie odpowiedział. Ze zgrozą popatrzył na żonę i powoli rozejrzał się po izbie, pierwszy raz zaczął badać ją dokładnie. Później włożył czapkę i ruszył w stronę drzwi. Edytę ogarnęło przerażenie. — Dokąd idziesz?! — krzyknęła. Rękę miał na klamce. Odwrócił się i powiedział: — Wykopać groby. — Nie zostawiaj mnie, Hans, z… — spojrzeniem omiotła izbę — …z tym wszystkim.. — No przecież trzeba je kiedyś wykopać — odpowiedział. — Nie wiesz jeszcze, ile — sprzeciwiła się rozpaczliwie, a widząc, że mąż się waha, dodała: — A zresztą, pójdę z tobą, to ci pomogę. Wrócił do stołu. Machinalnie objaśnił palcami świecę. Później rozpoczęły się oględziny. Harkey i Dutchy nie żyli. Wyglądali okropnie, bo morderca strzelał z bardzo bliska. Hans nie chciał podejść do Dennina, więc Edyta musiała samodzielnie przeprowadzić tę część śledztwa. — Żyje! — zawołała. Hans zbliżył się i z góry spojrzał na mordercę. — Coś mówił! — zapytała Edyta, gdy w gardle męża zacharczały nieartykułowane dźwięki. — Mówiłem, że to cholerna szkoda, że taki nie zdechł — odpowiedział Nelson. Edyta schyliła się nad leżącym ciałem. — Zostaw go — rozkazał Nelson surowym, nie swoim głosem. Opanowana nagłą trwogą podniosła wzrok na męża. Chwycił dubeltówkę upuszczoną przez Dennina i zaczął ją nabijać. — Co robisz?! — krzyknęła prostując się gwałtownie. Hans milczał. Przyłożył kolbę do ramienia. Widząc to, Edyta chwyciła lufę blisko wylotu, szarpnęła w górę. — Zostaw mnie! — krzyknął Hans ochryple. Chciał jej wyrwać broń, ale kobieta przysunęła się bliżej, objęła go wpół. — Hans! Hans! — zawołał. — Zbudź się! Opamiętaj! Nie bądź szalony! — On zabił Dutchy’ego i Harkeya — odrzekł mąż. — Muszę go zabić. — Ależ to zbrodnia! — sprzeciwiła się gwałtownie. — Istnieje przecież prawo! Wykrzywił się wzgardliwie, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że nie wierzy w istnienie prawa w takiej okolicy. Ale powtórzył tylko beznamiętnie, uparcie: — On zabił Dutchy’ego i Harkeya. Edyta długo przekonywała męża, była to jednak dysputa jednostronna, gdyż ograniczał się do wypowiadanego raz po raz: „On zabił Dutchy’ego i Harkeya”. Kobieta nie ustępowała jednak, nie była w stanie uwolnić się od wpływów wychowania z lat dziecinnych, od krwi swojego narodu. Poczucie praworządności stanowiło jej dziedzictwo, a stosowanie prawa było dla niej jedynym słusznym postępowaniem. Innej uczciwej drogi nie mogła sobie wyobrazić. Hans — własnoręcznie wymierzający sprawiedliwość — byłby w równej niezgodzie z prawem, jak zbrodnia Dennina. „Dwa złe postępki nie dają w sumie dobrego — rozumowała Edyta — istnieje więc tylko jeden sposób ukarania mordercy: sposób legalny, ustalony przez porządek społeczny”. Wreszcie Nelson skapitulował. — Dobrze — burknął. — Niech stanie na twoim. Jutro czy pojutrze on zabije ciebie albo mnie. Sama zobaczysz. Pokręciła głową i wyciągnęła rękę po dubeltówkę. Hans był gotów oddać ją żonie, lecz zawahał się w ostatniej chwili. — Pozwól mi go zastrzelić. Tak będzie lepiej — poprosił. Znów pokręciła głową i Hans powtórnie wyciągnął do niej rękę ze strzelbą. Wtem drzwi otworzyły się i do izby, wszedł bez pukania Indianin. Wraz z nim wtargnął podmuch wiatru i zawierucha śnieżnych płatków. Nelsonowie odwrócili głowy, spojrzeli na przybysza. Hans trzymał jeszcze dubeltówkę. Nieproszony gość bez dreszczu przyjął do wiadomości krwawą scenę. Przelotnym spojrzeniem obrzucił trupy i rannego. Na twarzy jego nie odmalowało się zdziwienie ani ciekawość. Harkey leżał u jego nóg, ale Indianin nie zwracał nań uwagi. Dla niego zwłoki Harkeya nie istniały. — Straszna wiatr — odezwał się na powitanie. — Wszystko dobrze, co? Bardzo dobrze? Hans ściskał w ręku strzelbę. Był pewien, że Indianin jemu przypisuje zmasakrowane ciała. Błagalnie spojrzał na żonę. — Jak się masz, Negook — powiedziała z wysiłkiem. — Nie, nie bardzo dobrze. Straszne nieszczęście. — Do widzenia. Już idę. Bardzo pilno — odrzekł Negook. Ostrożnie, bez pośpiechu przestąpił czerwoną kałużę na podłodze, otworzył drzwi i wyszedł. Mężczyzna i kobieta spojrzeli na siebie. — Myśli, że to nasza robota — wykrztusił Hans — że moja… Edyta milczała chwilę. Następnie powiedziała zwięźle, rzeczowym tonem: — Mniejsza, co Negook myśli. To okaże się później. Teraz mamy dwa groby do wykopania. Ale przede wszystkim trzeba związać Dennina, żeby nie mógł uciec. Hans nie chciał dotknąć mordercy, więc Edyta skrępowała mu mocno ręce i nogi. Później wyszli w zamieć śnieżną. Zlodowaciała ziemia nie ustępowała pod uderzeniem kilofa. Nelsonowie przynieśli drewno i na oczyszczonej ze śniegu twardej skorupie rozniecili ognisko. Płonęło godzinę i rozmiękczyło kilka cali zmarzniętej powłoki. Teraz należało wybrać łopatami tę warstwę i na nowo rozpalić ogień. Grób pogłębiał się z szybkością dwóch lub trzech cali na godzinę. Praca była ciężka i żmudna. Tumany śniegu nie pozwalały ognisku palić się jak należy. Wiatr przenikał odzież, mroził skostniałe ciała. Nelsonowie odzywali się rzadko. Zawierucha przeszkadzała rozmowie. Najprzód próbowali odgadnąć motywy zbrodni Dennina. Później milczeli przejęci grozą. O pierwszej Hans spojrzał w stronę chaty i oznajmił, że jest głodny. — Nie, Hans — odpowiedziała żona. — Nie teraz. Trudno wymagać, żebym sama poszła do chaty… do tej chaty… i gotowała obiad. Koło drugiej Hans zgodził się towarzyszyć żonie, lecz zatrzymała go przy pracy. O czwartej oba doły zostały skończone. Były płytkie, nie głębsze niż na dwie stopy, nadawały się jednak do zamierzonego celu. Tymczasem zapadła noc. Hans wyciągnął sanki i dwa trupy powędrowały przez ciemności i zadymkę do zlodowaciałego grobowca. Pogrzeb nie przypominał w niczym uroczystego konduktu. Sanki głęboko tonęły w zaspach, opierały się mocno. Nelsonowie nie jedli nie od poprzedniego dnia, toteż osłabli z głodu i nerwowego wyczerpania. Nie mieli sił, by walczyć z wichurą, i od czasu do czasu padali obalani nagłym podmuchem. Sanki wywracały się kilkakrotnie, trzeba więc było ładować na nie od nowa upiorny bagaż. Ostatnie sto stóp do grobów wiodło pod górę, stromym zboczem. Hans i Edyta przebyli tę drogę na czworakach, niby psy pociągowe. Z rąk uczynili przednie nogi, dłonie nurzali w śniegu. Mimo to dwa razy ciężar ściągał ich w tył po stoku wzgórka. Żywi i umarli, postronki zaprzęgu i sanki — wszystko to sunęło na dół w straszliwym nieładzie. — Jutro ustawię w głowach mogił deski z ich nazwiskami — powiedział Hans po zasypaniu dołów. Edyta szlochała. Nabożeństwo żałobne ograniczyła do kilku urywanych zdań. Na nic więcej nie mogła się zdobyć. Osłabła i mąż prawie ją odniósł do chaty. Dennin odzyskał przytomność. Od dawna przewracał się z boku na bok i daremnie próbował zrzucić pęta. Na Hansa i Edytę spoglądał pałającym wzrokiem, nie zaczynał jednak rozmowy. Nelson nadal wzbraniał się dotknąć mordercy. Patrzył posępnie, jak żona wlecze go do sypialni mężczyzn, gdzie — mimo licznych wysiłków — nie mogła dźwignąć ciężaru z podłogi na pryczę. — Pozwól mi go zastrzelić. Tak będzie lepiej. Od razu skończą się kłopoty — wystąpił Hans z ostatnią prośbą. Edyta pokręciła głową i schyliła się, by wznowić próby. Ze zdziwieniem poczuła, że bezwładne ciało dało się unieść zupełnie łatwo, odgadła więc, że Hans zmiękł i pospieszył jej z pomocą. Później przyszła kolej na sprzątanie kuchni. Podłoga opowiadała jednak uparcie o tragedii i przestała wtedy dopiero, gdy Hans zheblował poplamione deski, a strużynami napalił w piecu. Dnie przechodziły i mijały. Wiele było ciemności i ciszy przerywanej tylko nawałnicami i grzmotem zamarzającego morza, którą szturmowało wybrzeże. Hans słuchał najlżejszego skinienia Edyty. Utracił swą wspaniałą przedsiębiorczość. Żona chciała policzyć się z Denninem na swój sposób, w jej więc rękach zostawił całą sprawę. Morderca był nieustanną groźbą. W każdej chwili mógł uwolnić się te więzów, toteż Nelsonowie pilnowali go dniem i nocą. Zawsze jedno lub drugie siedziało przy nim z nabitą strzelbą w pogotowiu. Zrazu Edyta ustanowiła ośmiogodzinne warty, ale tak długie i nieprzerwane napięcie było zbyt nużące. Później zmieniała się z mężem co cztery godziny. Nelsonowie musieli jednak spać, a że posterunku nie mogli opuszczać w nocy, prawie cały wolny czas poświęcali czuwaniu nad Denninem. Resztę pochłaniało przyrządzanie posiłków i zbieranie drewna na opał. Po wizycie złożonej nie w porę przez Negooka Indianie omijali chatę. Edyta wysłała do nich Hansa z propozycją, żeby czółnem wzdłuż wybrzeża morskiego odwieźli Dennina do najbliższej osady białych lub bodaj faktorii. Misja ta spełzła na niczym. Z kolei pani Nelson wybrała się sama i odbyła rozmowę z Negookiem. Był on naczelnikiem małej wioski i w pełni oceniał wagę tego stanowiska; swoją politykę wyłożył jasno i w niewielu słowach. — To zmartwienie białych — powiedział — nie zmartwienie Siwaszów. Moi ludzie wam pomogą, zmartwienie będzie także zmartwieniem Siwaszów. Jak zmartwienie białych będzie razem ze zmartwieniem Siwaszów, zrobi się jedno zmartwienie, bardzo wielkie zmarwienie, takie, że wcale nie będzie mu końca. Zmartwienie niedobre. Moi ludzie nie zrobili nic złego. Po co mają wam pomagać i mieć zmartwienie? Edyta wróciła z kwitkiem do straszliwej chaty i nie kończących się czterogodzinnych wart. Często podczas swojej zmiany, gdy z nabitą dubeltówką siedziała nad więźniem, przymykała oczy i zaczynała drzemać. Za każdym razem budziła się przerażona. Chwytała strzelbę i szybko zerkała na Dennina. Były to odruchy nerwowe, które wywierały zgubny wpływ na organizm. Bała się tego człowieka. Nawet na jawie nie mogła stłumić przerażenia i raptownie sięgała po broń, ilekroć poruszył się pod kocami. Była bliska rozstroju nerwowego i zdawała sobie z tego sprawę. Najprzód gałki oczne zaczynały drgać tak, że musiała zamykać oczy, by to powstrzymać. Z kolei przyszło nerwowe mruganie, bezwiedne, niemożliwe do opanowania. Kobieta była wyczerpana fizycznie i nerwowo, ponadto zaś nie mogła zapomnieć tragedii. Wciąż odczuwała grozę nie mniejszą niż w ów pierwszy ranek, kiedy nieoczekiwane wkroczyło do chaty i wzięło ją w posiadanie. Pełniąc codzienne posługi przy więźniu zaciskała zęby, żelazną ręką trzymała na wodzy ciało i ducha. Hans reagował odmiennie. Bez reszty uległ myśli, że obowiązkiem jego jest uśmiercenie Dennina, ilekroć więc zajmował się spętanym jeńcem lub czuwał przy nim, Edytę dręczyła obawa, że mąż wpisze nową szkarłatną pozycję w kronice chaty. Często przeklinał mordercę, obchodził się z nim brutalnie. Próbował jednak maskować zbrodniczą manię i od czasu do czasu mówił żonie: — Przyjdzie pora, że sama będziesz chciała, żebym go zabił, a ja tego nie zrobię. Sprzykrzy mi się cała historia. Nieraz podczas zmiany Hansa Edyta wchodziła cichaczem do sypialni. Strażnik i więzień złowieszczo wpatrywali się w siebie, niby dwie dzikie bestie. Na twarzy Nelsona wypisana była żądza mordu. Dennin miał obłąkaną, zaciętą minę szczura zapędzonego w pułapkę. — Hans! — wołała wtedy kobieta. — Ocknij się, Hans! Wracał do przytomności, opamiętywał się wystraszony, pełen wstydu, ale bynajmniej nie skruszony. Hans stał się zatem drugim czynnikiem problemu, który nieoczekiwane dało Edycie do rozwiązania. Z początku chodziło jedynie o słuszne postąpienie z Denninem, a słuszne wydawało się jej tylko trzymanie go pod strażą do chwili, gdy będzie mógł stanąć przed właściwym trybunałem. Później powstała kwestia Hansa. Edyta zrozumiała, że w grę wchodzą władze umysłowe i zbawienie duszy męża. Niebawem odkryła więcej. Problem obejmował również jej własne siły i odporność. Uginała się pod brzemieniem. Jej lewe ramię odmawiało posłuszeństwa, zaczynało drgać. Nie potrafiła donieść do ust pełnej łyżki, nie mogła ufać zagrożonej ręce. Doszła do wniosku, że to objawy tańca świętego Wita. Dręczyła się pytaniem, jak daleko sięgną skutki choroby. Co będzie, jeżeli ona załamie się zupełnie? Nową grozą była wizja prawdopodobnej przyszłości, gdy w chacie pozostanie tylko Dennin z Hansem. Czwartego dnia morderca odzyskał mowę. — Co myślicie ze mną zrobić? — brzmiało jego pierwsze pytanie, które powtarzał później codziennie i wiele razy na dzień. Edyta odpowiadała zawsze, że na pewno ona i jej mąż potraktują go zgodnie z prawem. Następnie zadawała swoje nieodmienne pytanie: — Czemu to zrobiłeś? Dennin nie odpowiadał. Wybuchał gniewem, klął, rzucał się, szarpał krępujące go rzemienie z surowej skóry. Groził Edycie albo mówił, jak zapłaci Nelsonom, kiedy się wyzwoli, co musi nastąpić wcześniej lub później. W takich przypadkach kobieta odwodziła kurki dubeltówki, gotowa posłać mu na spotkanie śmiercionośny ołów, jeśli Dennin odzyska swobodę ruchów. Ale serce biło jej mocno, drżała trwożliwie, odchodziła od zmysłów z napięcia i przerażenia. Z biegiem czasu morderca złagodniał nieco. Znużyła go ta sama, wciąż leżąca pozycja — tak przynajmniej rozumowała Edyta. Zaczął prosić i błagać, by go rozwiązać. Sypał szalonymi obietnicami. Nie uczyni Nelsonom krzywdy. Sam powędruje wzdłuż wybrzeża morskiego i dobrowolnie odda się w ręce sprawiedliwości. Odstąpi Nelsonom swoją część złota. Przepadnie w sercu dziewiczej puszczy i nigdy, przenigdy nie wróci do cywilizacji. Odbierze sobie życie zaraz po wyzwoleniu z pęt. Błagania kończyły się zwykle majaczeniem. Edyta była zdania, że morderca traci chwilami przytomność, nieodmiennie jednak kręciła głową i milcząco odmawiała Denninowi wolności, do której tęsknił tak, że często wpadał w dziką furię. Mijały tygodnie. Więzień łagodniał coraz bardziej. Znużenie dochodziło do głosu, tłumiło wszystko inne. — Taki jestem zmęczony, taki zmęczony — pomrukiwał często i jak rozkapryszone dziecko kręcił głową na poduszce. Prosił pokornie o śmierć. Błagał o nią Edytę. Zaklinał Hansa, by położył kres jego mękom. Chciał nareszcie odpocząć. Odpocząć! Niebawem wytworzyły się warunki nie do zniesienia. Edyta była coraz bardziej nerwowa. Zdawała sobie sprawę, że załamanie grozi lada chwila. Nie mogła nawet odpocząć należycie, gdyż dręczył ją strach, że Hans ulegnie swojej manii i zastrzeli Dennina korzystając ze snu żony. Nadszedł już styczeń, lecz pierwszego szkunera kupieckiego należało spodziewać się dopiero za kilka miesięcy. Mógł wówczas zawinąć do zatoki, ale wcale nie musiał. Ponadto poszukiwacze złota nie zamierzali zimować w chacie i zapasy żywności bliskie były końca. Hans nie uzupełniał ich polowaniem, bo konieczność pilnowania więźnia przykuwała do miejsca obydwoje Nelsonów. Edyta pojęła, że coś trzeba przedsięwziąć. Z wysiłkiem wielokrotnie rozważała cały problem. Nie potrafiła oczywiście otrząsnąć się z legalizmu swojej rasy, z poczucia praworządności odziedziczonego wraz z krwią i wpajanego od dzieciństwa. Wiedziała, iż wszystko, co uczyni, musi zgadzać się z zasadami prawa. Podczas długich godzin czuwania — gdy ze strzelbą na kolanach siedziała nad rzucającym się niespokojnie mordercą, a za oknem szalała nawałnica — Edyta Nelson prowadziła samodzielne badania socjologiczne i na własny użytek studiowała ewolucję pojęć prawnych. Wreszcie przyszło jej na myśl, że prawo stanowi tylko wyraz przekonania i woli takiej lub innej gromady ludzkiej. Nie ma znaczenia fakt, jak liczna jest gromada. Bywają niewielkie, na przykład Szwajcaria. Bywają też duże, na przykład Stany Zjednoczone. Kobieta rozumowała dalej. Nie ma również znaczenia fakt, że gromada jest mała, bodaj najmniejsza. Kraj może liczyć tylko dziesięć tysięcy ludności, a przecie jej zbiorowe przekonanie i wola decydują o obowiązujących prawach. Czemu zatem tysiąc ludzi nie mogłoby stanowić takiej grupy? Jeżeli zaś wystarczy tysiąc, z jakiej racji nie ma wystarczyć stu, pięćdziesięciu, pięciu?… Dlaczego nie ma wystarczyć DWOJE? Przestraszona śmiałością swoich wniosków omówiła je z mężem. Z początku nie mógł nic zrozumieć. Wreszcie rozjaśniło mu się w głowie i dorzucił przekonywający argument. Wspomniał o wiecach poszukiwaczy złota, kiedy to wszyscy mężczyźni pracujący w okolicy zbierają się, aby stanowić prawa i wymierzać sprawiedliwość. Hans dowodził, że często bywa ich tylko dziesięciu lub piętnastu, a jednak wola większości obowiązuje całą dziesiątkę lub piętnastkę i każdy, kto sprzeciwi się tej woli, ponosi karę. Edyta zobaczyła prostą, jasną drogę — nareszcie! Dennina trzeba powiesić. Hans wyraził zgodę. Przecież stanowią absolutną większość? określonej gromady ludzkiej. Zbiorowa wola orzekła, iż morderca ma wisieć. Wprowadzając w czyn tę wolę Edyta chciała za wszelką cenę zachować formy zwyczajowe. Ale gromada ludzka była tak szczupła, że Nelsonowie z konieczności odgrywali role świadków, ławy przysięgłych, sędziów, ba! nawet katów. Edyta formalnie oskarżyła Michaela Dennina o morderstwo Dutchy’ego oraz Harkeya i leżący na pryczy więzień wysłuchał zeznań — najprzód Hansa, później jego żony. Odmówił przyznania się lub nieprzyznania do winy i milczał uparcie, gdy kobieta spytała, czy podsądny ma coś na swą obronę. Z kolei Nelsonowie nie wstając ze stołków wydali werdykt ławy przysięgłych: winien. Wreszcie Edyta Jako sędzia ogłosiła wyrok. Głos jej się trząsł, powieki trzepotały, lewa ręka drgała nerwowo, ale zdobyła się na wysiłek: — Michaelu Dennin! Zostałeś skazany na śmierć. Za trzy dni będziesz powieszony. Tak brzmiała sentencja wyroku. Więzień bezwiednie westchnął z ulgą. Później roześmiał się szyderczo i powiedział: — No, przynajmniej ta piekielna prycza nie będzie mi uciskać gnatów. Zawszeć to jaka taka pociecha. Po ogłoszeniu wyroku wszyscy mieszkańcy chaty odczuli odprężenie. Zwłaszcza skazaniec. Zniknęła jego pochmurna, zaciekła wrogość. Spokojnie rozmawiał ze swoimi strażnikami, a od czasu do czasu błyskał nawet dawnym dowcipem. Chętnie też słuchał Biblii. Edyta czytywała mu Nowy Testament, a Dennin najbardziej interesował się synem marnotrawnym i łotrem na krzyżu. Dnia poprzedzającego wyznaczony termin egzekucji Edyta zadała swe zwyczajne pytanie: — Czemu to zrobiłeś? — Bardzo prosta sprawa — odpowiedział Dennin. — Przyszło mi do głowy… Stanowczym tonem kazała mu milczeć i zaczekać chwilę; pobiegła do pryczy męża. Hans był wolny od służby, toteż budząc się przecierał oczy i mamrotał gniewnie. — Idź zaraz — rozkazała mu żona — sprowadź Negooka i jakiego drugiego Indianina. Michael chce odbyć spowiedź. Muszą przyjść. Weź strzelbę i przygnaj ich pod groźbą, jeżeli zajdzie potrzeba. W pół godziny później Negook i jego wuj Hadikwan zostali wprowadzeni do celi śmierci. Przyszli niechętnie. Hans popędzał ich wycelowaną w plecy dubeltówką. — Negooku — odezwała się Edyta — nie będzie zmartwienia dla ciebie ani twoich ludzi. Nic od was nie chcemy. Usiądźcie tylko, słuchajcie wszystkiego i starajcie się zrozumieć. W takich warunkach skazany na śmierć Michael Dennin odbywał publiczną spowiedź. Kiedy mówił, Edyta notowała jego słowa, Indianie słuchali, a Hans pilnował drzwi, bo obawiał się, że świadkowie mogą czmychnąć. Na początek morderca powiedział, że od piętnastu lat nie był w starym kraju, a zawsze miał zamiar wrócić tam z furą pieniędzy, aby swojej starej matce zapewnić dobrobyt do końca życia. — A jak mógłbym tego dokazać z głupimi szesnastoma setkami dolarów? — zapytał. — Cóż, chciałem mieć wszystko złoto, całe osiem tysięcy. Wtedy wróciłbym z fasonem. Przyszło mi do głowy, że to nic trudnego. Zabiję was wszystkich, w Skaguay zameldują o napadzie Indian i zwieję do Irlandii. Więc wziąłem się do zabijania, ale, jak lubił mówić Harkey, ukrajałem za duży kęs i udławiłem się, nim go zdążyłem przełknąć. Koniec spowiedzi! Spełniłem obowiązek wobec diabła, a teraz, jak Bóg pozwoli, spełnię obowiązek wobec Boga. — Negooku i Hadikwanie — zwróciła się Edyta do Indian — słyszeliście mowę białego człowieka. Jego słowa są tutaj na papierze. Musicie zrobić znak, o, taki znak, na tym papierze, aby ci, co przyjdą później, wiedzieli, że słyszeliście wszystko. Siwasze nakreślili krzyżyki obok swoich imion i Edyta pozwoliła Im odejść, wprzód jednak zapowiedziała, by następnego dnia rano wrócili z całym plemieniem, jako świadkowie dalszego rozwoju wydarzeń. Denninowi na krótko oswobodzono ręce. Musiał przecie podpisać dokument. Później cisza zaległa w izbie. Hans był rozdrażniony, Edyta przygnębiona. Morderca leżał na wznak spoglądając prosto w pułap o szparach utkanych mchem. — Teraz spełnię obowiązek wobec Boga — mruknął i zwrócił się do Edyty. — Poczytaj mi z książki — poprosił dodając zaraz półżartobliwym tonem. — Pomoże mi to chyba zapomnieć o tej pryczy. Dzień egzekucji wstał pogodny i zimny. Termometr wskazywał dwadzieścia pięć stopni niżej zera. Dął lodowaty wicher, przenikał odzież i ciało, mroził do szpiku kości. Pierwszy raz od wielu tygodni Dennin stanął na nogach. Mięśnie jego długo nie pracowały, a że odwykł od utrzymywania się w pozycji pionowej, przychodziło mu to z trudem. Chwiał się w tył i do przodu, aż wreszcie poszukał oparcia i skrępowanymi rękami uczepił się Edyty. — Zupełnie jakbym był zalany — roześmiał się głucho i zaraz dorzucił. — Lepiej, że to już koniec. Cieszę się. I tak zdechłbym na pewno na tej piekielnej pryczy. Kiedy Edyta włożyła mu na głowę futrzaną czapkę i zaczęła opuszczać nauszniki, skazaniec roześmiał się znowu i zapytał: — Po co tyle zachodu? — Na dworze piekielnie zimno — odparła. — Za dziesięć minut odmrożone ucho nie będzie ważne dla biednego Michaela Dennina — powiedział. Edyta nastroiła nerwy przed ostatnią, straszliwą próbą, ale proste zdanie mordercy zadało cios jej równowadze. Do tej pory wszystko odbywało się jak w upiornym śnie, lecz naga prawda ostatnich słów wstrząsnęła Edytą, kazała jej szeroko otworzyć oczy na realizm tego, co się dzieje. Irlandczyk nie przegapił jej zmieszania. — Przykro mi, że cię zaniepokoiło moje głupie gadanie — powiedział zmartwiony. — Nic specjalnego nie miałem na myśli. To wielki dzień dla Michaela Dennina. Wesołym dziś jak szczygieł. Zaczął gwizdać ochoczo, niebawem jednak zmienił ton na smutniejszy i zupełnie umilkł. — Szkoda, że nie ma księdza — powiedział z żalem, lecz dodał bez namysłu. — No, ale Michael Dennin to stary wyga! W drodze na tamten świat obejdzie się bez ekstra wygód. Był bardzo słaby i tak odwykł od chodzenia, że tuż za progiem omal go wiatr nie obalił. Edyta i Hans szli po dwóch stronach skazańca i podtrzymywali go silnie, on zaś żartował nieustannie, starał się rozweselić eskortę. Tylko raz nabrał powagi na czas wystarczająco długi, by udzielić wskazówek co do przesłania jego udziału w złocie pod adresem matki zamieszkałej w Irlandii. Nelsonowie i Dennin wspięli się na niewielki wzgórek i spośród drzew wyszli na polanę. Negook, Hadikwan i wszyscy Siwasze (do niemowląt i psów włącznie) otaczali kręgiem beczkę ustawioną denkiem do góry na śniegu. Byli skupieni, uroczyści. Przyszli, aby przekonać się na własne oczy, jak działa prawo białego człowieka. Opodal widać było grób wypalony przez Hansa w zlodowaciałej ziemi. Dennin spokojnym wzrokiem zbadał i rzeczowo ocenił przygotowania: grób, beczkę, grubość postronka, średnicę konara, do którego stryk był uwiązany. — Jak Boga kocham, Hans, sam nie urządziłbym tego lepiej, gdyby o ciebie chodziło! Głośno roześmiał się z własnego dowcipu, ale twarz Hansa zastygła w upiorną, posępną maskę, którą zdołałyby skruszyć chyba tylko trąby na Sąd Ostateczny. Poza tym Hansowi robiło się słabo. Dotychczas nie zdawał sobie sprawy, jak straszliwym wysiłkiem może być wyprawienie na tamten świat bliźniego. Edyta rozumiała to od dawna, lecz rozumienie wcale nie ułatwiało jej zadania. Dręczyła ją niepewność, czy zdoła utrzymać się w garści, doprowadzić rzecz do końca. Raz po raz kusiło ją coś, żeby zawyć, krzyknąć, żeby rzucić się na śnieg albo zasłoniwszy oczy rękami odwrócić się na pięcie i pomknąć na oślep, uciec do puszczy, dokądkolwiek, byle dalej, dalej. Potężnym wysiłkiem woli panowała nad sobą. Wyprostowana szła naprzód. Robiła to, co musiało być zrobione. Pośród szalonej zawieruchy uczuć była wdzięczna Denninowi za pomoc, której udzielał oprawcom, w miarę możności. — Daj no mi rękę — powiedział do Hansa i korzystając z tej podpory wgramolił się jakoś na beczkę. Schylił się, żeby Edycie łatwiej było założyć mu pętlę na szyję. Później stanął znów prosto, kiedy Hans uwiązywał postronek do konara nad jego głową. — Michaelu Dennin! Czy masz coś do powiedzenia? — zapytała Edyta donośnym, lecz rozdygotanym głosem. Stojący na beczce skazaniec zaczął przestępować z nogi na nogą. Wstydliwie spuścił oczy, jak żółtodziób, który ma wygłosić pierwszą w życiu mowę. Odchrząknął raz i drugi. — Lepiej, że to już koniec — powiedział wreszcie. — Obeszliście się ze mną po chrześcijańsku. Z serca wdzięczny jestem za waszą dobroć. — Oby Bóg przyjął cię jak skruszonego grzesznika — powiedziała Edyta. — Aha — głęboki bas odpowiedział wysokiemu głosowi kobiety. — Oby Bóg przyjął mnie jak skruszonego grzesznika. — Żegnaj, Michaelu! — krzyknęła rozdzierająco, żałośnie. Ciężarem całego ciała runęła na beczkę, lecz beczka stała. — Hans! — zawołał omdlewającym tonem. — Hans! Ratunku! Prędzej! Czuła, że brak jej sił, a beczka nie ustępuje. Nelson skoczył na pomoc, wytrącił podporę spod nóg Michaela Dennina. Kobieta odwróciła się, uszy zatkała palcami. Potem wybuchnęła śmiechem — ostrym, przeraźliwym, metalicznym śmiechem. Hans przeraził się tak, jak ani razu podczas długotrwałej tragedii. Nadeszło ostateczne załamanie Edyty Nelson. Mimo ataku histerii zdawała sobie z tego sprawę i była szczęśliwa, że wytrzymała pod brzemieniem do ostatka. Zatoczyła się w stronę męża. — Hans, weź mnie do chaty — zdołała wyjąkać. — I pozwól mi odpocząć — dodała. — Ach, spać, spać, spać!… Odeszła po śniegu. Mąż otaczał ją ramieniem, podtrzymywał z całej mocy, kierował chwiejnymi krokami. Ale Indianie pozostali. W skupieniu patrzyli, jak działa osobliwe prawo białych, które każe człowiekowi wykonywać dziwaczny taniec w powietrzu. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel BURY WILK Zatrzymała się, żeby włożyć kalosze, bo trawa była mokra od rosy. Gdy wyszła, zobaczyła, że mąż który czekał na nią przed domem, wpatruje się nieprzytomnym wzrokiem w cud rozkwitającego pączka migdałowego. Rzuciła okiem na wysoką trawę, rozejrzała się wśród drzew owocowych. — A gdzie Wilk? — zapytała. — Był tu przed chwilą. Walt Irvine otrząsnął się z uroku, jakiemu uległ patrząc na niepojęte, cudowne zjawisko kwitnienia. Spojrzał dokoła. — Pogonił za królikiem i tyle go widziałem. — Wilk! Wilk! Wilk do nogi! — wołała, gdy opuściwszy polanę schodzili ścieżką, która wśród gęstwiny krzewów manzanity, usianych dzwoneczkami barwy wosku, wiodła w dół, ku wiejskiej drodze. Irvine, pragnąc przyjść żonie z pomocą, włożył do ust małe palce obu rąk i gwizdnął przeraźliwie. Zatkała czym prędzej uszy i skrzywiła się z niesmakiem. — Ojej! Poeta z lirą tak czułą, i jakby to jeszcze powiedzieć, wydaje nagle takie okropne dźwięki. O mało mi bębenki w uszach nie popękały. Gwiżdżesz nie gorzej, niż… — Orfeusz? — Niż ulicznik — dokończyła surowym tonem. — Poezja wcale nie przeszkadza myśleć praktycznie, przynajmniej mnie nie przeszkadza. Nie należę do zapoznanych geniuszów, którzy nie umieją sprzedać wydawcom klejnotów swej poezji. Przybrał pozę śmiesznej przesady i mówił dalej: — Nie śpiewam sobie a muzom, jak starożytni Grecy, ani dla uciechy gawiedzi. Dlaczego? Bo jestem praktyczny. Obca mi jest bieda z nędzą poezji, której nie da się przemienić, wedle właściwej wartości rzeczy, w domek spowity kwieciem, rozkoszną łączkę wśród gór, lasek czerwonopiennej sekwoi, sad, w którym rośnie trzydzieści siedem drzew, długi szpaler jeżyn i dwie grzędy poziomek, że nie wspomnę już o ćwierci mili szemrzącego strumyka. Jestem handlarzem piękna, sprzedawcą pieśni. Ciągnę z nich pożytki, moja miła. Śpiewam pieśń i dzięki wydawcom magazynów zamieniam ją w powiew zachodniego wiatru, co wzdycha pośród gałęzi sekwoi, w szmer strumyka między omszałymi głazami, który nuci mi moją własną piosenkę, tylko w cudowny sposób przemienioną. — O, gdybyż wszystkie metamorfozy twych pieśni były tak udane! — roześmiała się, — Wymień choć jedną nieudaną. — Na przykład dwa piękne sonety, które przemieniłeś w krowę, znaną w całej okolicy z tego, że nie chciała dawać mleka. — Piękna to była krowa… — zaczął. — Ale mleka nie dawała — przerwała Madge. — Była piękna, czy nie? — nalegał. — Sam widzisz, że piękno i użyteczność nie zawsze idą w parze. O, jest Wilk! W gęstych krzakach porastających stok wzgórza rozległ się trzask suchych gałązek, po czym czterdzieści stóp nad nimi, na skraju urwistej skały, ukazały się łeb i pierś Wilka. Zaparł się przednimi łapami, zepchnął okrągły kamyk i nastawiwszy bacznie uszu śledził go wzrokiem, póki nie stoczył się do ich nóg. Wówczas Wilk spojrzał na nich, otworzył pysk i uśmiechnął się od ucha do ucha. — Wilk! Wilk! Kochany Wilk! — wołali oboje. Na dźwięk głosów pies stulił uszy i pochylił głowę, jak gdyby pogłaskała go niewidzialna ręka. Patrzyli na niego, póki nie zaszył się znów w zaroślach, po czym ruszyli dalej. Gdy doszli do miejsca, gdzie ścieżka zataczała łuk i spadek jest znacznie łagodniejszy, pies dołączył do nich zjeżdżając z góry wśród lawiny kamyków i sypiącej się ziemi. Zachowywał się powściągliwie. Mężczyźnie dał się pogłaskać po głowie i podrapać między uszami, kobiecie pozwolił na nieco więcej czułości — i już biegł na dół przed nimi sunąc lekko nad ziemią niczym prawdziwy wilk. Sądząc z budowy i puszystego futra był okazem olbrzymiego wilka Północy, ale barwa sierści i plamy zadawały kłam jego wilczym cechom. Kolor sierści świadczył ponad wszelką wątpliwość, że jest psem. Jeszcze żaden wilk nie miał takiej barwy. Był bury. Ciemnobury, czerwonobury — cała orgia burych odcieni. Grzbiet i pierś miał ciemnobure, barwa ta przejaśniała się na bokach i brzuchu, przechodząc w kolor brudnawożółty, podszyty burym. Białe łapy i szyja oraz białe łatki nad oczami też były przybrudzone wszędzie obecnym, upartym brązem, a ślepia przypominały dwa bliźniacze, złocistobrązowe topazy. Kobieta i mężczyzna bardzo kochali tego psa, może dlatego, że niełatwo im przyszło zdobyć jego serce. Zadanie było trudne od samego początku, kiedy Wilk w zagadkowy sposób — nie wiadomo skąd — zawitał w ich zagrodzie wśród gór. Łapy miał pokaleczone. Wychudły z głodu, utrupił bezczelnie królika na ich oczach, tuż pod oknami domu, po czym zaczołgał się nad strumyk i tam zasnął w cieniu krzaków jeżyny. Gdy Walt Irvine poszedł zobaczyć, jak się ma nieproszony gość, pies przywitał go groźnym warczeniem. Tak samo przyjęta została Madge, kiedy przyniosła mu w ofierze michę mleka z chlebem, widomy znak pokojowych zamiarów. Okazało się, że pies nie ma ani krzty towarzyskich skłonności. Na wszelkie próby zbliżenia odpowiadał pogardą. Nie pozwalał się pogłaskać, od razu obnażał kły i jeżył sierść. Niemniej pozostał u nich. Spał i wylegiwał się nad strumykiem, pozwalał się też karmić, ale wymagał, by miskę stawiali w bezpiecznej odległości i odchodzili. Gościł u nich najwyraźniej tylko dlatego, że był zupełnie wyczerpany. Gdy po kilkunastu dniach odzyskał siły, zniknął. Na tym zapewne znajomość by się skończyła, gdyby nie to, że właśnie wtedy Irvine’owi wypadło pojechać do północnej części Kalifornii. Jadąc pociągiem blisko granicy Kalifornii i stanu Oregon wyjrzał przypadkiem przez okno i ujrzał swego gościa odludka. Bure wilczysko, zziajane, okryte kurzem i błotem dwustu mil drogi, sunęło wytrwale wzdłuż toru. Irvine kierował się zawsze pierwszym impulsem, a poza tym był poetą. Na najbliższej stacji wysiadł, kupił u rzeźnika kawał mięsa i na granicy miasta capnął włóczęgę. Powrót odbył się w wagonie towarowym i w ten sposób Wilk po raz wtóry trafił do górskiej sadyby. Przez tydzień trzymano go na uwięzi, a mężczyzna i kobieta usilnie zabiegali o jego względy. Musieli jednak przy tym bardzo uważać. Wilk był stworzeniem tak niedostępnym i obcym, jakby przybył z innej planety. Na ich słodkie, pieszczotliwe słowa odpowiadał warczeniem. Nie szczekał nigdy. Przez cały czas pobytu u nich ani razu nie zaszczekał. Zjednać go sobie było nie lada sztuką. Ale Irvine lubił trudne zadania. Zamówił więc metalową płytkę, na której kazał wygrawerować: „Odesłać do Walta Irvine’a, Glen Ellen, okręg Sonoma, Kalifornia”. Płytkę tę przymocowano do obroży, którą założono Wilkowi na szyję. Wówczas spuszczono go z łańcucha, po czym natychmiast przepadł. Na drugi dzień przyszedł telegram z okręgu Mendocino. W ciągu dwudziestu godzin zrobił przeszło sto mil na północ i biegłby dalej, gdyby go nie schwytano. Wrócił ekspresem, trzy dni siedział na łańcuchu, czwartego — zwiał. Tym razem zdołał dotrzeć do południowego Oregonu, nim go złapano i zwrócono na miejsce. Ilekroć potem odzyskał swobodę, uciekał — zawsze w tym samym kierunku. Jakby go szatan opętał i gnał na północ. Irvine nazwał to nostalgią, gdy za odesłanie psa z północnego Oregonu zapłacił sumę równą honorarium za sonet. Kiedy indziej bury uciekinier zdołał przemierzyć pół Kalifornii, cały Oregon i znaczną część Waszyngtonu, nim go złapano i odesłano „za zaliczeniem”. Zastanawiająca była szybkość jego wędrówek. Podkarmiony i wypoczęty, ledwie go spuszczono z uwięzi, zbierał wszystkie siły, by uciec jak najdalej. Pierwszego dnia potrafił przebiec sto pięćdziesiąt mil, a potem robił około stu mil dziennie, póki go znów nie złapano. Za każdym razem wracał wychudły, głodny i zdziczały, a w nową drogę wyruszał świeży i pełen sił. Parł na północ idąc za jakimś wewnętrznym podszeptem, którego nikt nie mógł zrozumieć. Wreszcie, po roku daremnych prób ucieczki, pies pogodził się z losem i postanowił pozostać tam, gdzie niegdyś zagryzł królika i przenocował nad strumieniem. Wiele jednak czasu upłynęło, nim mężczyzna i kobieta zdołali go pogłaskać. Było to wielkie zwycięstwo, gdyż nikomu innemu nie pozwalał się dotknąć. Pozostał tak wybredny i niedostępny, że żadnemu z gości Irvine’ów nie udało się zyskać jego sympatii. Głuchym pomrukiem witał każdą próbę zbliżenia, a jeśli ktoś ośmielił się podejść do niego, rozchylał wargi odsłaniając kły; pomruk wtedy przechodził w warczenie — tak gniewne i groźne, że strach oblatywał nawet najodważniejszych. Podobnym strachem napawał Wilk psy farmerów, które znały zwykłe psie warczenie, ale nigdy dotąd nie słyszały warczącego wilka. Nie miał przeszłości. Historia jego życia rozpoczynała się od Walta i Madge. Przyszedł do nich z południa, ale nie mieli najmniejszego pojęcia, kto był jego właścicielem, któremu Wilk najwidoczniej uciekł. Pani Johnson, najbliższa sąsiadka zaopatrująca Irvine’ów w mleko, orzekła, że pies pochodzi z Klondike. Jej brat w owym dalekim kraju dokopywał się cennego kruszcu pod pokrywą lodu, wobec czego pani Johnson miała się za powagę w sprawach Północy. Zresztą nikt się z nią nie spierał. O przeszłości Wilka świadczyły końce uszu, niewątpliwie tak srogo kiedyś odmrożone, że w żaden sposób nie chciały się zagoić. Poza tym był podobny do psów z Alaski, których zdjęcia widywali w magazynach i gazetach. Irvine’owie często rozprawiali o jego przeszłości, starając się (na podstawie tego, co czytali i słyszeli) odgadnąć, jakie życie wiódł w północnej krainie. O tym, że Północ wciąż jeszcze go woła, dobrze wiedzieli, bo słyszeli czasem w nocy, jak cicho skomli, a kiedy podnosił się wiatr północny i mróz zaczynał kąsać, wielki niepokój ogarniał Wilka. Zawodził wówczas swą żałosną skargę, w której rozpoznawali przeciągłe wilcze wycie. Ale nigdy nie szczekał. W żaden sposób nie można było wydobyć z Wilka psiego głosu. Zabiegając usilnie o jego względy, wiedli z sobą przewlekłe spory o to, czyim właściwie jest psem. Oboje zgłaszali pretensje i wystarczyło, by Wilk okazał któremuś z nich odrobinę sympatii, aby fakt ten natychmiast został otrąbiony. Z początku górę brał Walt, głównie z tej racji, że był mężczyzną. Najwidoczniej Wilk nie miał nigdy do czynienia z kobietami i nie wyznawał się na nich. Sukienki Madge były czymś takim, z czym do samego końca nie mógł się pogodzić. Na ich szelest jeżył się podejrzliwie, a w wietrzne dni Madge W ogóle nie miała do niego dostępu. Madge jednak karmiła go, a poza tym była panią kuchni i tylko ona jedna mogła łaskawie się zgodzić, by wszedł do tego przybytku. W tym stanie rzeczy Madge mogła śmiało uważać, że sukienka przestała jej szkodzić i szansę się wyrównały. Walt też nie zasypiał gruszek w popiele, a jego wysiłki nie poszły na marne. Gdy pisał, Wilk warował pod biurkiem u jego stóp, a on głaskał go i zagadywał wciąż odrywając się od roboty. Ostatecznie Więc Walt zwyciężył, najprawdopodobniej dzięki temu, że był mężczyzną. Madge jednak twierdziła stanowczo, że— mogliby kupić jeszcze ćwierć mili strumyka, który szemrze w gaju, a w powiększonym lasku sekwoi wzdychałyby teraz co najmniej dwa wiatry zachodnie, gdyby Walt skoncentrował swą energię na przemianie pieśni w dobra materialne, a Wilka zostawił .w spokoju i pozwolił mu dokonać swobodnego wyboru wedle jego naturalnych upodobań. — Powinienem już dowiedzieć się czegoś o moich trioletach — rzekł Walt po pięciu minutach milczenia, podczas których schodzili ścieżką w dół. — Coś mi się zdaje, że czek od wydawcy leży na poczcie. Zamienimy go w znakomitą mąkę gryczaną, galon klonowego syropu i nowe kalosze dla ciebie. — A także w pyszne mleko znakomitej krowy pani Johnson — dodała Madge. — Wiesz, że jutro jest pierwszy? Walt mimo woli spochmurniał. Po chwili jednak twarz mu rozjaśniała i uderzył się po bocznej kieszeni. — Nie szkodzi. Mam tutaj wspaniałą nową krowę, najbardziej mleczną w całej Kalifornii. — Kiedyś to napisał? — zapytała żywo, po czym dodała z wyrzutem: — I nie pokazałeś mi! — Schowałem, żeby przeczytać ci po drodze na pocztę, na przykład tutaj — odparł i szerokim gestem zaprosił, by usiadła na suchym pniu koło ścieżki. Maleńki strumyk wypływał z gęstwiny rozłożystych paproci, pluskał po omszałym kamieniu i przecinał ścieżkę u ich stóp. Z doliny dolatywał słodki śpiew skowronków, a wokół nich tańczyły — to w słońcu, to w cieniu — ogromne żółte motyle. Kiedy Walt cicho czytał swój rękopis, z dołu dobiegły, jakieś odgłosy. Było to ciężkie stąpanie, do którego dołączał się co chwila stukot strąconych nogą kamieni. Walt właśnie skończył i patrzał na żonę czekając pochwały, gdy na zakręcie pojawił się mężczyzna. Szedł z odkrytą głową, był zgrzany. Ocierał twarz chusteczką, a w drugiej ręce trzymał nowy kapelusz i zdjęty z szyi kołnierzyk, zupełnie rozkrochmalony. Nieznajomy był rosłym mężczyzną. Zdawało się, że jego mu—skuły lada moment rozsadzą bolesne więzy nowiuteńkiego czarnego ubrania, najwyraźniej prosto ze sklepu. — Cieplutko — zagadnął Walt. Wyznawał demokratyczne zasady i korzystał z każdej okazji, by dać im wyraz w sąsiedzkich stosunkach. Nieznajomy przystanął i skinął głową. — Po prawdzie, nie przywykłem do takiego upału. — powiedział uprzejmie, jakby się usprawiedliwiając. — Co innego siarczysty mróz. — U nas pan tego nie znajdzie — roześmiał się Walt. — Ano właśnie — odrzekł tamten. — Ale nie mrozu tu szukam, tylko siostry. Może państwo wiecie, gdzie mieszka? Nazywa się Johnson, jest żoną Williama Johnsona. — Ach, to pan jest jej bratem z Klondike! — zawołała Madgie i oczy błysnęły jej ciekawością. — Tyle słyszeliśmy o panu! — Tak, szanowna pani. To ja — odrzekł skromnie brat pani Johnson. — Nazywam się Miller, Skiff Miller. Chciałem zrobić jej niespodziankę. — Dobrze pan idzie. Tyle, że szedł pan ścieżką, a nie drogą. Madge wstała i pokazała mu kanion, w odległości ćwierć mili. — Widzi pan tę zwaloną sekwoję? Pójdzie pan tędy, tą ścieżką na prawo. Tak się idzie na krótkie drogi do pani Johnson. Zbłądzić nie sposób. — Tak, dziękuję pani dobrodziejce — powiedział. Zrobił ruch, jak gdyby chciał iść dalej, nie ruszył się jednak z miejsca. Patrzył na nią z jawnym podziwem nie zdając sobie z tego sprawy, aż go zaczęło ogarniać zmieszanie. — Chętnie byśmy posłuchali, gdyby pan opowiedział nam coś o Klondike — zaczęła Madge. — Czy pozwoli pan, że zajdziemy kiedyś do pańskiej siostry, zanim pan wyjedzie? Albo jeszcze lepiej, może przyjdziecie państwo do nas na obiad? — Dobrze, dziękuję bardzo łaskawej pani — odpowiedział machinalnie, ale zreflektował się i dodał: — Nie będę tu długo. Muszę wracać na Północ. Wyjeżdżam dziś nocnym pociągiem. Właśnie podpisałem umowę na przewóz poczty rządowej. Madge wyraziła swój żal z tego powodu i Skiff już miał iść dalej, ale nie mógł oderwać od niej wzroku. Był tak oczarowany, że zapomniał o swym zakłopotaniu. Z kolei Madge zarumieniła się i zmieszała. Walt właśnie uznał, że pora coś powiedzieć i rozładować niezręczną sytuację, gdy Wilk, który myszkował w zaroślach, nadbiegł nagle swym wilczym truchtem. Roztargnienie przeszło Millerowi jak ręką odjął. Stojąca przed nim piękna kobieta zniknęła z jego pola widzenia. Utkwił wzrok w psie. Ogromne zdziwienie pojawiło się na jego twarzy. — Hm, niech to diabli wezmą! Powiedział to wolno i z wielką powagą. W zamyśleniu usiadł na pniu, podczas gdy Madge dalej stała. Na dźwięk jego głosu Wilk stulił uszy, otworzył pysk i uśmiechnął się szeroko. Podbiegł do nieznajomego i najpierw powąchał, a potem polizał jego ręce. Skiff Miller pogłaskał go po głowie. Zwolna i uroczyście powtórzył: — Hm, niech to diabli wezmą! Przepraszam panią — dodał natychmiast — ale bardzo się zdziwiłem. Tak, tak. — Nas to także zaskoczyło — odparła z uśmiechem Madge. — Wilk nigdy dotąd nie łasił się do obcych. — Państwo nazywają go Wilkiem? — zapytał Skiff. Madge skinęła głową. — Nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego Wilk tak przyjaźnie pana potraktował. Chyba dlatego, że pan przyjechał z Klondike. Bo, widzi pan, to jest pies z Alaski. — Tak, proszę pani — odparł Miller z roztargnieniem. Podniósł przednią łapę Wilka. Obejrzał poduszkę i pomacał ją kciukiem. — Tak, dosyć miękka — zauważył. — Dawno nie był na szlaku. — Ciekawe — wtrącił się Walt — to niezwykła rzecz, że on panu pozwala się dotykać. Skiff Miller wstał. Widoczne było, że urok Madge już go przestał krępować. Ostro i rzeczowo zapytał: — Od jak dawna mają państwo tego psa? W tej właśnie chwili Wilk, który łasił się do nieznajomego i ocierał o jego nogi, otwarł pysk i zaszczekał. To, co mu się wyrwało z gardła, zabrzmiało krótko i radośnie, a jednak było niewątpliwym szczekaniem. — Tego się nie spodziewałem — powiedział Skiff Miller. Walt i Madge spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Stał się cud. — Pierwszy raz słyszę, że on szczeka — rzekła Madge. — Ja też — dodał Miller. Madge uśmiechnęła się do niego. Ten człowiek najwyraźniej lubił żartować. — Nic dziwnego — powiedziała. — Zobaczył go pan po raz pierwszy przed pięcioma minutami. Skiff Miller spojrzał jej prosto w oczy, szukając tam śladów podstępu, jaki wietrzył w jej słowach. — Przypuszczałem, że państwo się domyślili — wyrzekł zwolna. — Nie trudno się było skapować po tym, jak on się do mnie łasił. To mój pies. Nie nazywa się Wilk, tylko Bury. — Och, Walt! — krzyknęła Madge, instynktownie wzywając pomocy męża. Walt natychmiast pośpieszył na ratunek. — Skąd pan wie, że to pański pies? — zapytał. — Bo jest mój — brzmiała odpowiedź. — To tylko gołosłowne twierdzenie — odparł Walt szorstko. Skiff popatrzył na niego uważnie i zapytał wskazując głową w stronę Madge: — Skąd pan wie, że to pańska żona? Powie pan: „Bo jest moja”, a ja odpowiem, że to tylko gołosłowne twierdzenie. Pies jest mój. Wykarmiłem go, wychowałem i wiem najlepiej, czyj on jest. Czekaj pan, zaraz tego dowiodę. Zwrócił się do psa. — Bury! — Na jego głos, ostry i rozkazujący, uszy psa złożyły się jak do pieszczoty. — Hej! — Wilk pobiegł zataczając półkole w prawo. — Marsz! — Pies natychmiast przestał dreptać w kółko i ruszył prosto przed siebie. Potem posłusznie zatrzymał się na komendę. — To samo zrobi pod gwizdanie — z dumą oświadczył Skiff Miller. — Był u mnie przodownikiem. — Nie ma pan chyba zamiaru zabrać go z sobą? — drżącym głosem zapytała Madge. Nieznajomy skinął głową. — Żeby znów cierpiał męki w tym strasznym Klondike? Jeszcze raz skinął głową. — Och, nie jest tam tak źle, jakby się zdawało. Niśch pani spojrzy na mnie. Zdrowy chłop, prawda? — Ale psy! Ciężkie życie, okrutna mordęga, głód i mróz. Och, czytałam o tym i wiem. — Raz o mało go nie zjadłem nad Rzeką Małej Ryby — z ponurą miną wyznał Miller. — Gdybym wtedy nie ubił łosia, już by było po Burym. — Wolałabym sama umrzeć! — zawołała Madge. — Tu jest całkiem inaczej — tłumaczył Miller. — Pani nie musi jeść psów. Ale człowiek inaczej myśli, jak mu śmierć zajrzy w oczy. Pani nigdy się to nie zdarzyło i dlatego nie ma pani o tym pojęcia. — O to właśnie chodzi — gorąco podjęła Madge. — W Kalifornii psów się nie jada. Czemuż więc nie zostawić go tutaj? Jest szczęśliwy. Nigdy nie zazna głodu — sam pan wie. Nie będzie tu marzł ani ciężko pracował. W Kalifornii wszystko jest łagodne i delikatne. Ani przyroda, ani ludzie nie są tutaj okrutni. Nigdy więcej nie spotka się z batem człowieka. A klimat — przecież Kalifornia nie zna w ogóle śniegu. — Za to w lecie gorąco tu jak w piekle, pięknie dziękuję! — roześmiał się Miller. — Ale pan mi nie odpowiedział — nalegała gwałtownie. — Cóż pan może mu dać na Północy? — Żarcie, jeśli będę miał, a przeważnie mam. — A jak nie będzie co jeść? — To nie dam zryć. — A robota? — Tak, masa roboty — parsknął Miller. — Praca bez końca, głód i chłód, i wszystkie inne nieszczęścia. To będzie miał, gdy pójdzie ze mną. Ale on to lubi. Przywykł do trudów. Zna życie na Północy. Tam się urodził i wychował. A pani nic o tym nie wie. Mówi pani o rzeczach, na których się pani nie Tam pies poczuje się w swoim żywiole i będzie szczęśliwy. — Pies stąd nie odejdzie — oznajmił Walt stanowczym tonem. — Uważam dalszą dyskusję za zbędną. — Jak pan mówi? — zapytał Miller. Zmarszczył brwi, czoło gwałtownie mu pociemniało. — Powiedziałem, że pies się stąd nie ruszy, i na tym koniec. Nie wierzę, żeby to był pański pies. Może widział go pan kiedyś. Może nawet poganiał pan Wilka w cudzym zaprzęgu. To, że słucha zwykłych komend z Alaski, jeszcze nie dowodzi, że jest pańską własnością. Każdy pies z Alaski zrobi to samo. Poza tym pies ma niewątpliwie znaczną wartość, skoro w Klondike można by za niego dostać ciężkie pieniądze i to dostatecznie wyjaśnia, czemu pan chce go zabrać. Ale przedtem musiałby pan dowieść swych praw do niego. Skiff Miller — chłodny i opanowany, choć uparty rumieniec na czole nieco pociemniał, a potężne muskuły nabrzmiały pod czarną marynarką — mierzył poetę od stóp do głów, jakby chciał dokładnie ocenić siłę jego szczupłej postaci. Twarz gościa z Klondike przybrała pogardliwy wyraz, gdy się wreszcie odezwał. — Nic tutaj nie stoi na przeszkodzie, bym zaraz zabrał psa z sobą. Twarz Walta poczerwieniała, a muskuły jego rąk i ramion nabrzmiały. Madge zlękła się i próbowała załagodzić spór. — Być może pan Miller ma rację — powiedziała. — Zdaje mi się, że tak jest naprawdę. Wilk chyba go zna i wie, że nazywa się Bury. Od razu przyjaźnie powitał tego pana, a przecież do nikogo innego jeszcze się nie łasił. Zresztą, przypomnij sobie, jak zaszczekał. Po prostu szalał z radości. Cóż go tak ucieszyło? Z pewnością to, że odnalazł się pan Miller. Napięte muskuły Walta opadły, a ramiona zgarbiły się beznadziejnie. — Masz chyba słuszność, Madge — rzekł. — Wilk nie jest Wilkiem, tylko Burym, i niezawodnie należy do pana Millera. — Może go pan sprzeda? — zaproponowała Madge. — Chętnie byśmy kupili. Skiff potrząsnął głową. Nie był już wojowniczo usposobiony, wprost przeciwnie — pragnął za wspaniałomyślność odpłacić tą samą monetą. — Miałem pięć psów — zaczął, szukając najprostszego sposobu osłodzenia im swej odmowy. — Bury był przodownikiem. Był to najlepszy zaprzęg w całej Alasce, nie miał równego sobie. W roku 1898 nie chciałem go sprzedać za pięć tysięcy dolarów. Co prawda, płaciło się wtedy ciężkie pieniądze za psy, ale o tej fantastycznej cenie zadecydowało co innego: cały zaprzęg był świetny. A Bury był w nim najlepszy. Tej samej zimy dawali mi za niego tysiąc dwieście dolarów. Nie wziąłem, i dziś też Burego nie sprzedam. Strasznie jestem do niego przywiązany. Szukałem go przez trzy lata. Omal się nie rozchorowałem, kiedy mi go ukradli — nie dlatego, że był wart tak dużo, tylko że go — przepraszam za wyrażenie — cholernie lubiłem. Nie wierzyłem własnym oczom, kiedym go tu zobaczył. Myślałem, że to sen — życie nigdy nie jest tak piękne. Przecież ja go sam wykarmiłem. Go wieczór układałem go do snu. Matka mu zmarła i karmiłem szczeniaka skondensowanym mlekiem, po dwa dolary puszka, kiedy sam nie mogłem sobie pozwolić na białą kawę. Bury nie znał innej matki prócz mnie. Przyzwyczaił się, przeklęty szkrab, ssać mój palec, o, ten palec właśnie! Skiff Miller zaniemówił ze wzruszenia. Podniósł tylko wskazujący palec, aby go mogli zobaczyć. — Ten sam palec — z trudem wymówił te słowa. Palec miał być ostatecznym dowodem własności i rękojmią jego przywiązania do psa. Wciąż jeszcze patrzył na swój wyciągnięty palec, kiedy odezwała się Madge. — Ale co będzie z psem? O nim pan nie pomyślał. Skiff Miller spojrzał na nią ze zdziwieniem. — Czy pan pomyślał o psie? — powtórzyła. — Nie rozumiem o co pani chodzi — odparł. — Może pies sam chciałby dokonać wyboru. Może ma swoje upodobania i życzenia. Z nim pan się zupełnie nie liczy. Nie dał mu pan prawa wyboru. Nawet do głowy panu nie przyszła, że pies może woli Kalifornię od Alaski. Kieruje się pan tylko własnym sentymentem, a z nim chciałby postąpić jak z workiem kartofli lub wiązką siana. Był to całkiem nowy pogląd na sprawę. Miller zamyślił się. Widać było, że słowa Madge zrobiły na nim wrażenie. Wykorzystała jego wahanie. — Jeśli pan naprawdę kocha Burego, powinien pan cieszyć się jego szczęściem — napierała. W duszy Skiffa Millera toczyła się walka. Madge roziskrzonym okiem zerknęła na męża i wyczytała w jego spojrzeniu gorące poparcie. — A jak się pani zdaje? — nagle zapytał Miller. Z kolei zdziwiła się Madge. — O co panu chodzi? — Czy pani uważa, że pies wolałby zostać w Kalifornii? Kiwnęła stanowczo głową. — Jestem tego pewna. Skiff znów zaczął roztrząsać sprawę, tym razem głośno, okiem sędziego spozierając co chwila na zwierzę, o które toczył się spór. — Bury dobrze pracował i wykonał dla mnie masę roboty. Nigdy mi się nie lenił i taki był z niego majster, że umiał wy—musztrować świeży zaprzęg jak się patrzy. Główkę też ma na karku. Wszystko zrobi, tylko mówić nie umie. Rozumie, co się gada do niego. Spójrzcie, wie, że o nim mowa. Pies leżał u stóp Millera. Złożył pysk na wyciągniętych łapach, nastawił uszu i słuchał, a mądrymi ślepiami wpatrywał się po kolei w osoby, z których ust padały dźwięki ludzkiej mowy. — Może jeszcze dobrze popracować i nie jeden rok wytrzyma. Lubię go, diabelnie lubię. Potem Skiff Miller jeszcze parę razy otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. — Powiem państwu — odezwał się wreszcie — co zrobię. W tym, co szanowna pani powiedziała, jest trochę racji. Pies ciężko pracował. Może więc zasłużył sobie na wygodne legowisko i prawo wyboru. W każdym razie niech sam decyduje. Będzie tak, jak on zechce. Wy siedźcie tak, jak siedzicie. Pożegnam się i odejdę, jakby nigdy nic. Będzie chciał zostać, zostanie. Pójdzie za mną — jego wola. Nie będę go wołał i państwo też nie wołajcie, jeśli pójdzie za mną. Nagle spojrzał podejrzliwie na Madge i dodał: — Tylko proszę zachować się uczciwie i nie wabić go, kiedy odwrócę się tyłem. — Zachowamy się uczciwie — zapewniła Madge, lecz Skiff jej przerwał. — Już ja znam kobiety — oświadczył. — Miękkie mają serca. Jeśli im serduszko zabije, potrafią szachrować w grze, zaglądać w nie swoje karty i łgać jak sto diabłów. Bardzo panią przepraszam, mówię o kobietach w ogóle. — Nie wiem, jak panu dziękować — drżącym głosem powiedziała Madge. — Nie ma na razie za co — odparł Miller. — Bury jeszcze nie zadecydował. Państwo nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że pójdę powoli? To mi się chyba należy, bo po stu jardach już mnie nie będzie widać. Madge zgodziła się na ten warunek. — Daję panu słowo, że nie zrobimy nic, co by mogło wpłynąć na jego decyzję. — Ano dobrze. W takim razie już idę. Skiff Miller powiedział to zwykłym tonem pożegnania. Wilk spostrzegł zmianę głosu Millera i szybko podniósł łeb, a gdy ujrzał, że mężczyzna i kobieta podają sobie ręce — zerwał się na równe nogi. Stanął na tylnych łapach, przednie oparł na biodrze Madge i polizał rękę Millera. Kiedy zaś Miller żegnał się z Waltem, Wilk powtórzył to samo, z tą różnicą, że oparł się łapami o Walta i lizał ręce obu mężczyzn. — Nie jest mi wesoło, słowo daję. Były to ostatnie słowa gościa z Klondike. Odwrócił się do nich plecami i powoli ruszył ścieżką w górę. Wilk śledził go z niepokojem i nadzieją, czekając, że jeszcze zawróci. Gdy Miller zrobił jakieś dwadzieścia kroków, pies z cichym skowytem skoczył za nim, zabiegł mu drogę, chwycił ostrożnie zębami za rękę i delikatnie starał się go zatrzymać. Ale nie udało mu się, wrócił więc szybko do siedzącego na pniu Walta Irvine’a, złapał go zębami za rękaw i na próżno usiłował pociągnąć za odchodzącym. Niepokój Wilka rósł z każdą chwilą. Chciał być tam i tu równocześnie, ze swym dawnym panem i z nowym, a tymczasem odległość między nimi wciąż rosła. Rzucał się gorączkowo, biegał w krótkich nerwowych podskokach i zawracał od jednego do drugiego, męcząc się własnym niezdecydowaniem, nie wiedząc, co robić. Pragnął być z obydwoma, nie potrafił dokonać wyboru. Krótki, przejmujący skowyt dobywał się z jego gardzieli. Zaczął dyszeć. Nagle usiadł, zadarł nos. Pysk otwierał mu się i zamykał kurczowo, rozwierając się coraz szerzej. Towarzyszyło temu spazmatyczne, coraz gwałtowniejsze ściskanie gardła. Równocześnie krtań zaczęła drgać, najpierw głucho, ze świstem powietrza wypieranego z płuc, a potem zabrzmiała niskim, głębokim tonem, ledwie dosłyszalnym dla ucha ludzkiego. Tak wyglądało przygotowanie psich nerwów i mięśni do wycia. Ale gdy wycie już miało się dobyć z nabrzmiałej gardzieli, szeroko otwarty pysk zamknął się, spazmy ustały i Wilk spojrzał przeciągle za odchodzącym mężczyzną. Potem nagle odwrócił łeb i przez ramię spojrzał uważnie na Walta. Nie było odpowiedzi na jego wezwanie. Nie doczekał się ani słowa, ani znaku, żadnej rady, żadnej wskazówki, jak ma postąpić. Popatrzył na ścieżkę. Jego dawny pan zbliżał się już do zakrętu. Wilka znów ogarnął niepokój. Zerwał się, zaskowyczał. Zaświtała mu nowa myśl — zwrócił uwagę na Madge. Do tej chwili zupełnie się z nią nie liczył, ale teraz, gdy obaj panowie go opuścili, tylko ona mu została. Podbiegł do niej, wtulił łeb między jej kolana i nosem potrącał rękę — zawsze w ten sposób dopraszał się, by go pogłaskała. Potem cofnął się i zaczął zabawnie kręcić się, zwijać w kółko, przysiadać, podskakiwać, unosić na tylnych łapach i padać na przednie, starając się całym sobą, od przymilnego spojrzenia i stulonych uszu do merdającego ogona, wyrazić myśl, jaka nim zawładnęła, myśl, której nie mógł wypowiedzieć. Ale i tych sposobów szybko poniechał. Dręczyła go obojętność ludzi, którzy nigdy dotąd tak się do niego nie odnosili. Nie mógł wydobyć z nich odpowiedzi, nie chcieli mu przyjść z pomocą. Nie zwracali nań uwagi. Jakby umarli. Odwrócił się i spojrzał za swym dawnym panem. Miller dochodził do zakrętu. Jeszcze chwila i zniknie z oczu. Ani razu się nie obejrzał, szedł ciężkim, miarowym krokiem, jak gdyby nic go nie obchodziło, co się dzieje za jego plecami. Miller zniknął na zakręcie. Wilk czekał w nadziei, że jego pan znów się pokaże. Czekał długą minutę, cicho, spokojnie, bez ruchu, jakby zamienił się w kamień — ale kamień, w którym pulsował niepokój i tęsknota. Zaszczekał. Podbiegł do Irvine’a. Obwąchał mu rękę i ciężko położył się u jego stóp. Obserwował punkt, w którym ścieżka znikała na zakręcie. Strumyk, pluszczący po omszałym kamieniu, nagle jakby głośno zabulgotaj. Poza tym nic nie mąciło ciszy, tylko od łąki dobiegał śpiew skowronków. Ogromne żółte motyle cicho przelatywały w słońcu i nikły w sennym cieniu. Madge rzuciła mężowi zwycięskie spojrzenie. W parę minut później Wilk wstał. W jego ruchach przebijała pewność decyzji, jaką powziął. Nie patrzył na nich. Wzrok utkwił w ścieżce. Powziął decyzję. Wiedzieli o tym. Zdawali sobie sprawę, że teraz dla nich nadeszła chwila próby. Pobiegł kłusem, Madge chciała go zawołać, już wargi jej się zaokrągliły, a jednak nie padło pieszczotliwe słowo cisnące się na usta. Zerknęła na męża. Zobaczyła, że nie spuszcza z niej surowego spojrzenia. Zamknęła usta i tylko cicho westchnęła. Wilk z kłusa przeszedł w galop. Sadził susy coraz większe. Nie obejrzał się ani razu. Wyprostowany wilczy ogon powiewał za nim. Ostro wziął zakręt ścieżki i zniknął im z oczu. Przełożył Kazimierz Piotrowski ODSZCZEPIENIEC Oto wstaję do pracy. Modlę się w pokorze: Spraw, abym się nie lenił, dobry Panie Boże, Abym jeśli przed nocą zemrzeć mi wypadnie, Pozostawił robotą skończoną przykładnie. Amen* Jeżeli nie wstaniesz natychmiast, nie dostaniesz ani kęsa! Pogróżka nie odniosła skutku. Chłopiec czepiał się snu uporczywie, walcząc o chwilę niepamięci — jak marzyciel broni swego marzenia. Lekko zaciśniętymi rękoma wymachiwał kurczowo w powietrzu. Słabe te razy wymierzone były przeciw matce, lecz ona z dawno już widać nabytą wprawą unikała ich, nie przestając gwałtownie potrząsać ramieniem syna. — Zostaw mnie! Krzyk ten dobywał się zrazu przytłumiony z otchłani snu, potem szybko wzbijał się w skargę, następnie wybuchał z wojowniczą pasją i wreszcie zamierał przechodząc w niewyraźny skowyt. Był to głos zwierzęcia, krzyk istoty umęczonej, pełen bezgranicznej udręki i protestu. Lecz matka nie zwracała na to uwagi. Była to kobieta o smutnych oczach i znużonej twarzy; przywykła do tego obowiązku i spełniała go co dzień, przez całe życie. Schwyciła kołdrę i usiłowała ją ściągnąć, ale chłopak zaprzestał wymachiwań pięściami i rozpaczliwie przywarł do kołdry. Zwinięty w kłębek w nogach łóżka, był jeszcze przykryty. Wtedy próbowała zwlec pościel na podłogę. Opierał się dalej. Wreszcie mocno się wsparła, że zaś była cięższa od syna, bety ruszyły wraz z chłopcem, który czepiał się ich instynktownie, chroniąc się przed chłodem przejmującym go do szpiku kości. Gdy zawisł na krawędzi łóżka, zdawało się, że nieuchronnie runie głową naprzód. Oprzytomniał jednak. Wyprostował się i przez chwilę chwiał się niepokojąco. Nagle uderzył stopami o podłogę. W tej samej chwili matka chwyciła go za ramiona i potrząsnęła. Zaczął znowu grzmocić pięściami, teraz już celniej i mocniej. Równocześnie otworzył oczy. Matka puściła. Obudził się. — Dobra jest! — mruknął. Spiesznie wyniosła lampę pozostawiając go w mroku. — Zapiszą cię — przestrzegała odchodząc. Nie przeszkadzała mu ciemność. Odziawszy się przeszedł do kuchni. Chód tego szczupłego, drobnego chłopca był niezwykle ciężki. Nogi wlokły się za nim, co wydawało się nieprawdopodobne, tak były cienkie i kościste. Przysunął do stołu dziurawe krzesło. — Johnny! — ofuknęła go matka. Zerwał się i bez słowa podszedł do zlewu. Zlew był zatłuszczony i plugawy. Z otworu buchał przykry zapach. Johnny nie zwracał na to uwagi. Że zlew cuchnie, było objawem naturalnym — tak jak to, że mydło jest umazane pomyjami i źle się pieni. Toteż niewiele zadawał sobie z nim trudu. Kilka chluśnięć zimną wodą z kranu dopełniło mycia. Zębów nie czyścił. Szczoteczki do zębów nie widział nigdy i nie przypuszczał, że na świecie mogą istnieć stworzenia zajmujące się takimi głupstwami. — Mógłbyś przecież umyć się przynajmniej raz na dzień bez przypominania — gderała matka. Przytrzymując nadtłuczoną pokrywę na dzbanku z kawą, napełniła dwa kubki. Johnny nie odpowiedział ani słowa, był to bowiem stały spór między nimi, jedna ze spraw, w których matka była twarda jak kamień. Raz na dzień — przymusowe mycie twarzy. Wycierał się zatłuszczonym, wilgotnym, brudnym i podartym ręcznikiem, którego nitki osiadały mu na twarzy. — Jakżebym chciała, byśmy nie mieszkali tak daleko — rzekła siadając do stołu. — Robię, co mogę. Wiesz o tym, ale jeden dolar mniej za mieszkanie — to znaczna oszczędność, a przy tym tutaj mamy więcej miejsca. Sam wiesz. Nie zważał na te słowa. Słyszał je już nieraz. Zakres myśli matki był ograniczony — stale powtarzała, jak to źle, że mieszkają tak daleko od fabryki. — Jeden dolar to znaczy więcej żarcia — stwierdził poważnie Johnny. — Wolę chodzić i mieć żarcie. Jadł z pośpiechem, prawie nie gryząc chleba, i spłukiwał kawą na pół przeżute kęsy. Bo ta gorąca, zamulona ciecz nosiła miano kawy. Johnny wierzył, że to jest kawa — i to doskonała. Było to jedno z nielicznych złudzeń życiowych, jakie mu zostały. Prawdziwej kawy nie pił nigdy w życiu. Jako omastę miał na chlebie kawałeczek zimnej wieprzowiny. Matka nalała mu drugi kubek kawy. A że zjadł swoją porcję, począł oglądać się, czy nie dostanie więcej. Podchwyciła jego pytające spojrzenie. — Johnny, nie bądź żarłokiem! — zgromiła go. — Dostałeś swoją część; twoi bracia i siostry są mniejsi od ciebie. Johnny nie odpowiedział; nie był skory do rozmowy. Przestał też oglądać się łapczywie za dodatkową porcją. Nie skarżył się; cierpliwość jego była tak straszliwa, jak straszliwa szkoła, którą przeszedł. Dopił swą kawę, otarł usta wierzchem dłoni i gotował się do odejścia. — Zaczekaj chwilkę — rzekła matka pośpiesznie. — Myślę, że można odkroić ci z bochenka kawałek, maleńki kawałek. Manewrowała jak kuglarz. Udając, że kroi kromkę dla niego, schowała bochenek wraz z oddzielną skibką chleba do skrzynki i podała mu jeden ze swoich dwóch kawałków. Sądziła, że go oszukała, ale zauważył jej podstęp. Mimo to wziął chleb bez wstydu. Był głęboko przekonany, iż matka z powodu chronicznej choroby niewiele może już jeść. Spostrzegła, że syn żuje chleb na sucho, i nachyliła się, by mu wlać kawy ze swego kubka. — Coś dzisiaj niedobrze z moim żołądkiem — tłumaczyła się. Odległy gwizd, przeciągły i przejmujący, zerwał ich oboje na nogi. Kobieta spojrzała na blaszany budzik na półce. Strzałki wskazywały pół do szóstej. Świat fabryczny dopiero teraz się budził. Narzuciła chustę na ramiona, głowę zaś nakryła staromodnym kapeluszem, spłowiałym i niekształtnym. — Musimy pędzić — rzekła przykręcając knot lampy i dmuchając w szkło. Po omacku zeszli na dół. Było jasno i chłodno; Johnnym wstrząsnął dreszcz przy pierwszym zetknięciu ze świeżym powietrzem. Gwiazdy nie zbladły jeszcze na niebie, miasto było pogrążone w ciemnościach. Syn i matka szli powłócząc nogami. Obca im była ambicja, by lekko stawiać stopy. Po kwadransie milczącego marszu kobieta skręciła w prawo. — A nie spóźnij się — rzuciła ostatnią przestrogę, ginąc w pomroce. Nic nie odpowiedział krocząc wytrwale swą drogą. W dzielnicy fabrycznej co chwila otwierały się jakieś drzwi. Johnny niebawem zmieszał się z tłumem śpieszącym w mroku. W chwili gdy mijał bramę fabryki, rozległ się powtórny gwizd syreny. Johnny spojrzał ku wschodowi. Skroś poszarpany szczytami domostw horyzont zaczynał się przesączać blady brzask. Tyle zobaczył ze światła dziennego, zanim odwrócił się do niego plecami, by przyłączyć się do towarzyszy pracy. Zajął swoje miejsce przy jednej z wielu maszyn ustawionych w długie szeregi. Przed nim stała skrzynia napełniona małymi szpulkami, nad którą szybko obracały się większe. Nawijał na nie przędzę juty. Robota była prosta, wymagała jedynie pośpiechu. Małe szpulki odwijały się tak szybko, tyle dużych szpul miał do obsłużenia, że nie było czasu na próżnowanie. Johnny pracował jak automat. Gdy nić kończyła się, używał lewej ręki jako hamulca, zatrzymywał dużą szpulę i chwytał palcami, dużym i wskazującym, wolny koniec nici. Jednocześnie prawą ręką brał luźny koniec nici ze szpuleczki. Wszystkie te ruchy obie ręce wykonywały równocześnie i sprawnie. Następnie błyskawicznie zawiązywał węzeł tkacki i puszczał dużą szpulę. Węzły tkackie — to nic trudnego. Johnny chwalił się kiedyś, że potrafiłby je wiązać nawet przez sen. W istocie, zdarzało mu się to niekiedy: mozolił się przez całe wieki — w jedną tylko noc — wiążąc bez końca owe supełki. Niektórzy z chłopców marnowali czas i niszczyli maszyny, zaniedbując wstawić na miejsce szpulki, kiedy się opróżniały. —Pilnował tego nadzorca. Właśnie przyłapał sąsiada Johnny’ego na tej szacherce i wytargał go za uszy. — Spójrz tam, na Johnny’ego, czemu nie robisz tak jak on? — powiedział z gniewem nadzorca. U Johnny’ego szpulki kręciły się jak wicher; lecz on ani nie drgnął słysząc tę pochwałę. Był czas… ale to dawno temu… bardzo dawno. Jego apatyczna twarz pozostawała bez wyrazu, gdy słyszał, że go stawiano za wzór. Był doskonałym robotnikiem. Wiedział o tym. Powtarzano mu to tak często, że pochwały nie wywierały już na nim wrażenia. Z doskonałego robotnika Johnny zmienił się w doskonałą maszynę. Jeśli robota szła niesporo — była to, jak w maszynie, wina materiału. Johnny nie mógł popełnić błędu: byłoby to tak, jak gdyby doskonała sztanca wykrawała niedoskonałe gwoździe. Nic w tym zresztą dziwnego. Nigdy jeszcze nie zdarzyła się przerwa w jego zażyłym obcowaniu z maszynami. Były niemal cząstką jego samego, a w każdym razie urodził się wśród nich. Przed dwunastu laty powstało drobne zamieszanie w sali warsztatów tkackich, w tej właśnie fabryce. Matka Johnny’ego zemdlała. Położono ją na podłodze wśród wrzawy huczących maszyn. Odwołano od krosien dwie starsze niewiasty. Pomagał też majster. Po upływie kilku minut sala warsztatowa mieściła o jedną istotę więcej, niż weszło ich przez bramę. Był to Johnny, urodzony wśród zgiełku i warkotu maszyn, wchłaniający z pierwszym oddechem parne powietrze zgęszczone od fruwających w nim strzępków przędzy. Pierwszego dnia zakaszlał usiłując oswobodzić płuca od owego nalotu; i z tego powodu kaszlał stale. Chłopak sąsiadujący z Johnny’m popłakiwał pociągając nosem. Twarz wykrzywiała mu konwulsyjnie nienawiść do dozorcy groźnie spoglądającego ku niemu z daleka, ale już wszystkie szpulki wirowały jak należy. Chłopiec miotał pod adresem owych szpulek straszliwe przekleństwa, lecz nie było ich słychać już na odległość sześciu kroków, gdyż rozbijały się o zgiełk sali niby o ścianą. Johnny’ego nic to wszystko nie obchodziło. Miał swoisty sposób przyjmowania otaczających go zjawisk. Zresztą fakty, które się wciąż powtarzają, stają się nudne, on zaś wielokrotnie był świadkiem takich scen. Stawianie oporu nadzorcy wydawało mu się czymś równie bezcelowym jak sprzeciwianie się maszynie. Maszyny są na to, by działały w pewien określony sposób i wykonywały pewne zadania; podobnie — nadzorca. O godzinie jedenastej na sali powstało jakieś podniecenie i w jednej chwili — niby tajemną mocą — ogarnęło wszystkich obecnych. Jednonogi chłopiec, pracujący po drugiej stronie Johnny’ego, żwawo prześliznął się po podłodze ku pustej skrzyni i schował się tam cały, razem, ze swym szczudłem. Dyrektor fabryki zbliżał się w towarzystwie jakiegoś młodego człowieka. Gość był pięknie odziany, miał wykrochmaloną koszulę; według klasyfikacji Johnny’ego był to gentleman, a przy tym „inspektor”. Po drodze spoglądał bystro na chłopców. Co chwila zatrzymywał się i zadawał pytania. Musiał przy tym krzyczeć na całe gardło; twarz wykrzywiała mu się pociesznie od wysiłku, by go słyszano. Przenikliwym okiem zauważył puste miejsce obok Johnny’ego, nic jednak nie powiedział; Johnny widać również zwrócił jego uwagę i inspektor nagle przystanął. Ujął chłopca za ramię, by go odciągnąć nieco od maszyny, lecz puścił natychmiast, wydając okrzyk zdumienia. — Okrutnie chudy — zaśmiał się z zakłopotaniem dyrektor. — Patyki — rzekł inspektor. — Proszę spojrzeć na te nogi. Chłopak ma krzywicę; zaczątki, ale ma. Jeżeli nie skończy na padaczkę — to tylko dlatego, że go suchoty zmogą wcześniej. Johnny słuchał nic nie rozumiejąc. A zresztą nie interesowały go przyszłe choroby. Grożąca mu choroba — i to poważniejsza — była tuż, w postaci inspektora. — Słuchaj, chłopcze, musisz powiedzieć mi prawdą — mówił, a raczej wrzeszczał do ucha Johnny’ego inspektor. — Ile masz lat? — Czternaście — skłamał Johnny z całej mocy swych płuc. Łgał tak głośno, że aż wybuchnął suchym kaszlem, który poruszył cały osad nagromadzony w nich od rana. — Wygląda co najmniej na szesnaście — rzekł dyrektor. — Albo na sześćdziesiąt — drwił inspektor. — On zawsze był taki. — Od jak dawna? — padło szybkie pytanie. — Już od wielu lat. Wcale się nie starzeje. — Ani młodnieje, prawda? Zapewne przez wszystkie owe lata pracował tutaj? — Tak, z przerwami… ale to było dawno, zanim weszła w życie nowa ustawa — dodał pośpiesznie dyrektor. — Maszyna nieczynna? — inspektor wskazał stojącą opodal Johnny’ego maszynę, w której na pół pełne szpulki fruwały jak szalone. — Wygląda na to. — Dyrektor skinął na nadzorcą i krzyknął mu coś w samo ucho. — Maszyna ta nie działa — zameldował inspektorowi. Przeszli dalej; Johnny wrócił do pracy — ucieszony, że nieszczęście go minęło. Ale kulawemu sąsiadowi nie powiodło się. Bystrooki inspektor wygrzebał go z paki. Chłopakowi wargi się trzęsły, miał wyraz twarzy człowieka, na którego spadła ciężka, nieodwracalna kląska. Nadzorca był zdumiony, jak gdyby widział chłopca po raz pierwszy, na obliczu zaś dyrektora malowały się zdziwienie i niezadowolenie. — Ja go znam — rzekł inspektor. — Ma dwanaście lat. W tym roku wykreśliłem go już z trzech fabryk, ta będzie czwarta. Zwrócił się do kaleki: — Obiecałeś mi pod słowem honoru, że pójdziesz do szkoły. Chłopak wybuchnął płaczem. — Proszę pana inspektora, dwoje dzieci nam umarło, straszna bieda w domu. — Czemu tak kaszlesz? — spytał inspektor, jakby oskarżał go o zbrodnię. Chłopiec–kaleka odpowiedział tonem usprawiedliwienia: — Nic mi nie jest. Zaziębiłem się tylko w zeszłym tygodniu, panie inspektorze. To wszystko. Skończyło się na tym, że jednonogi chłopiec opuścił salę wraz z inspektorem w towarzystwie zaniepokojonego i protestującego dyrektora. Po czym wróciła monotonia. Minęło długie przedpołudnie i popołudnie jeszcze dłuższe; gwizd syreny oznajmił koniec roboty. Zmrok zapadł, nim Johnny po raz wtóry minął bramę fabryki. Słońce wspięło się po złocistej drabinie niebios, zalewając świat dobroczynnym ciepłem, po czym osunęło się w dół i zniknęło na zachodzie za spiętrzonymi dachami domostw. Wieczerza była posiłkiem familijnym — jedynym, przy którym Johnny spotykał się z młodszym rodzeństwem. Spotkania te miały dla niego przeważnie charakter utarczek, gdyż on był bardzo stary, oni zaś — przerażająco młodzi. Okazywał zniecierpliwienie wobec ich zdumiewającej, nadmiernej dziecinności. Nie pojmował tego. Jego dzieciństwo było już zbyt odległe. Był już niejako starym nerwowym człowiekiem, którego drażniła owa — zgoła dla niego bezsensowna — burzliwość młodziutkich umysłów. Zadumał się gniewnie, pochylony nad jedzeniem; pewną pociechą była mu myśl, że i oni niezadługo będą musieli iść do pracy. To wypędzi im z głów wszystkie głupstwa i uczyni ich jak on poważnymi i statecznymi. Tak to zwyczajnie, po ludzku, Johnny siebie brał za miarę, którą przykładał do całego świata. Podczas posiłku matka tłumaczyła mu na różne sposoby, powtarzając w koło to samo, że ona stara się jak może, Johnny więc — ledwo skąpa kolacja się skończyła — z ulgą odsunął krzesło i wstał. Wahał się przez chwilę: położyć się spać czy wyjść przed bramę? Ostatecznie wybrał to drugie. Nie wędrował daleko. Przysiadł na progu, podwinąwszy nogi i pochyliwszy naprzód wąskie ramiona, łokciami wsparł się o kolana, dłońmi podtrzymując podbródek. Siedząc tak nie myślał o niczym. Tylko odpoczywał. Jego umysł spał. Bracia i siostry wyszli z domu i wraz z innymi dziećmi hałaśliwie bawili się niedaleko. Latarnia elektryczna na rogu ulicy oświetlała ich wesołe figle. Johnny był drażliwym zrzędą, dzieci o tym wiedziały. Ale żyłka awanturnicza kusiła je, by mu się sprzeciwić. Ujęły się tedy za ręce i kołysząc się do taktu, zaczęły wykrzykiwać mu pod nosem różne niemądre, złośliwe wierszyki. Johnny zrazu obrzucał ich przekleństwami, które zasłyszał od majstrów. Lecz po chwili, uznając rzecz za zbyt błahą, pomny swej godności, pogrążył się w zaciętym milczeniu. Brat jego — dziesięcioletni Will, najstarszy po nim z rodzeństwa — wodził rej w tym kółku. Johnny nie był zbyt czuły wobec brata. Jego życie od najwcześniejszych dni zatruwały ciągłe ustępstwa i poświęcenia dla Willa. Uważał młodszego brata za niewdzięcznego dłużnika. W latach — tak już odległych — gdy on, Johnny, mógł się bawić, ze znacznej części owego czasu ograbił go Will, którego trzeba było doglądać. Will wówczas był malutki, a matka, tak jak i teraz, spędzała całe dni w fabryce. Johnny musiał być Willowi zarazem i ojcem, i matką. Widać było, że Will skorzystał z owych ustępstw i poświęceń. Był zdrów, krzepko zbudowany, wzrostem dorównywał bratu, a wagą nawet go przewyższał. Rzekłbyś: wszystkie soki żywotne spłynęły w żyły tego drugiego. Podobnie i usposobienie. Johnny był znużony, wyniszczony, apatyczny — młodszego brata rozsadzała bujna żywotność. Irytujące śpiewanie stawało się coraz głośniejsze. Will w pląsach nacierał wciąż bliżej i pokazywał język. Johnny wyciągnął lewą rękę i chwycił chłopca za kark, wymierzając mu równocześnie silny cios kościstą pięścią. Pięść ta była rozpaczliwie chuda, że jednak potrafiła sprawić ból — świadczył o tym krzyk uderzonego. Reszta dziatwy wtórowała mu z przerażeniem, najmłodsza zaś siostrzyczka, Jenny, zemknęla do domu. Johnny pchnął Willa, kopnął go w nogę, potem chwycił znowu, cisnął twarzą w błoto i wytarzał w nim kilkakrotnie. Wreszcie puścił. Wtem nadbiegła matka — jak blady huragan macierzyńskiego oburzenia. — Czemuż mi on nie daje spokoju? — odparł Johnny, gdy go łajała. — Czy nie wie, że jestem zmęczony? — Ja jestem taki duży jak ty! — wołał Will w objęciach matczynych; na twarzy miał maskę z łez, brudu i krwi. — Teraz jestem taki sam, a urosnę jeszcze większy, wtedy cię stłukę, zobaczysz. — Powinieneś pracować, kiedyś taki duży — burknął Johnny. — Tego ci trzeba. Do roboty. Mama powinna posłać cię do roboty. — Ależ on za młody — protestowała matka. — To jeszcze dziecko. — Ja byłem młodszy, kiedy zacząłem pracować. Johnny stał jeszcze chwilę, wahając się, czy mówić dalej o doznanych krzywdach, ale zagryzł usta gwałtownie, wykręcił się na pięcie i poczłapał do domu, by natychmiast położyć się do łóżka. Drzwi izby były otwarte — ze względu na ciepło płynące z kuchni. Rozbierając się po ciemku, słyszał, jak matka rozmawia z sąsiadką. Matka płakała, żałosne chlipanie przerywało jej słowa. — Nie wiem, co się dzieje z Johnny’m. Nigdy mu się to nie zdarzało; taki był z niego cierpliwy aniołek. I jest dalej zacnym chłopcem — dodała na jego obronę. — Pracuje rzetelnie, choć zaczął zbyt wcześnie, to prawda. Lecz to nie moja wina. Naprawdę, staram się, jak tylko mogę. Chlipanie w kuchni nie ustawało. Powieki kleiły mu się do snu; mruknął jeszcze do siebie: — Za to, żem pracował rzetelnie, możesz ręczyć, czym chcesz! Nazajutrz rano, jak zwykle, matka wyrwała go z objęć snu. Potem — skąpe śniadanie, wędrówka w ciemnościach, blady błysk jutrzenki spoza dachów, gdy się odwracał tyłem do słońca, by zniknąć wśród murów fabrycznych. Był to jeszcze jeden dzień; wszystkie upływały tak samo. A przecież bywała w jego życiu rozmaitość: na przykład gdy zmieniał zajęcie albo chorował. Kiedy miał sześć lat, był ojcem i matką dla Willa oraz młodszego rodzeństwa. W siódmym roku życia poszedł do fabryki nawijać szpulki. W ósmym — dostał się do innej fabryki. Nowa jego funkcja była nadzwyczaj prosta — siedział trzymając w ręce mały kijek i nadawał kierunek spływającej przed nim, niby strumień, masie sukna. Strumień ów wydobywał się z trzewiów maszyny, prześlizgiwał się po gorącym wałku i odpływał dalej. On zaś siedział wciąż na tym samym miejscu, z dala od światła dziennego, pod syczącym płomieniem gazowym, całkiem tak, jak gdyby sam stanowił tylko część maszynerii. Czuł się wcale szczęśliwy przy tym nowym zajęciu, pomimo wilgoci i gorąca, cóż… był jeszcze młodziutki i doznawał marzeń i złud. Śniły mu się przedziwne rzeczy, kiedy doglądał owego dymiącego sukna spływającego nieskończoną strugą. Lecz przy tej robocie nie potrzebował wcale myśleć, marzył więc coraz mniej, a umysł jego tępiał i stawał się senny. Zarabiał wszakże dwa dolary tygodniowo; te dwa dolary stanowiły o różnicy między ostrym głodem a chronicznym niedojadaniem. Ale gdy skończył dziewięć lat, stracił miłe zajęcie. Powodem tego była odra. Kiedy wyzdrowiał, trafiła mu się praca w hucie szklanej. Wynagrodzenie było tam lepsze, a robota wymagała zręczności. Płacono mu od sztuki; im szybciej się uwijał, tym większy przypadał mu zarobek. To było podnietą, dzięki której stał się świetnym robotnikiem. Prostą wykonywał czynność: przytwierdzanie szklanych korków do buteleczek. U pasa miał kłębek szpagatu. Trzymał butelkę między kolanami, by mieć obie ręce wolne. Od owego siedzenia z korpusem wciąż zgiętym ku kolanom wąskie jego ramiona garbiły się, a piersi kurczyły co dzień przez dziesięć godzin. Nie sprzyjało to rozwojowi płuc, ale korkował trzysta tuzinów butelek dziennie. Dyrektor był bardzo dumny i sprowadzał gości, by go oglądali przy pracy. W ciągu dziesięciu godzin trzysta tuzinów butelek przechodziło przez jego ręce. Osiągnął więc sprawność maszyny. Nie wykonywał najmniejszego zbytecznego ruchu. Każde poruszenie jego chudych rąk, każde drgnienie muskułów było szybkie i niezawodne. Pracował w najwyższym napięciu. Skutkiem tego stawał się coraz bardziej nerwowy. W nocy, przez sen, mięśnie jego kurczyły się, w dzień zaś ani chwili nie mógł dać im folgi i wypoczynku. Był wciąż niby nakręcony, a mięśnie drgały same. Pobladł przy tym, a kaszel dokuczał mu coraz dotkliwiej. W końcu w skurczonych piersiach wybuchło zapalenie płuc i Johnny stracił pracę w hucie szklanej. Potem powrócił do fabryki, w której zaczął był karierę przy wirujących szpulkach. Tu czekał go awans. Dobry był z niego robotnik. Miał przejść zrazu do krochmalni, później — do „sali”. Potem nie pozostawało nic prócz podnoszenia wydajności. Maszyny działały obecnie szybciej niż wówczas, gdy po raz pierwszy przybył do fabryki, umysł zaś jego pracował powolniej. Jednak nie miewał już marzeń — choć za młodych lat marzył tak wiele. Raz nawet kochał się. Było to w owym czasie, gdy pracował przy suknie; zakochał się w córce dyrektora. Była to znacznie od niego starsza, dorosła już panna; widział ją z daleka, chyba ze sześć razy. Lecz co z tego? Na powierzchni sukna spływającego przed nim strugą Johnny widział promienną przyszłość: pokonywał olbrzymie trudności, wynajdywał przedziwne maszyny, by dojść następnie do władzy w fabryce; w końcu brał „ją” w ramiona i skromnie całował w czoło. Ale to wszystko należało już do przeszłości — zanim stał się zbyt stary i znużony, by kochać. Ona zresztą wyszła za mąż i wyjechała, a umysł Johnny’ego począł zasypiać. Została mu jednak pamięć o owym epizodzie — niby o niezwykłym przeżyciu; nieraz ku niemu powracał myślą — jak to czynią ludzie wspominający czas, kiedy wierzyli w bajki. Johnny nigdy nie wierzył w dobre wróżki ani w świętego Mikołaja; ale wtedy wierzył niezachwianie w uśmiechniętą przyszłość, która w jego wyobraźni żeglowała na strumieniu dymiącego sukna. Bardzo wcześnie został mężczyzną. Gdy w siódmym roku życia pobrał pierwszy zarobiony grosz — był już młodzieńcem. Wyrastało w nim jakieś poczucie niezależności i zmienił się jego stosunek do matki. Jako człowiek zarabiający na chleb i spełniający w świecie swą robotę, czuł się w pewnej mierze równy matce. Męskość, dojrzała męskość — przyszła wówczas, gdy Johnny poszedł na nocną zmianę do fabryki; chodził tam przez sześć miesięcy, a miał wtedy jedenaście lat. Żadne dziecko, które poznało pracę nocną, nie jest już dzieckiem! Żywot Johnny’ego miał kilka wielkich dat. Jedną z nich był dzień, w którym matka kupiła trochę śliwek kalifornijskich. Inny fakt zdarzył się dwukrotnie: matka piekła ciasto. Były to wielkie przeżycia. Wspominał je tkliwie. W owym też czasie matka opowiadała mu o jakiejś przepysznej słodkiej potrawie, lepszej od ciasta, którą kiedyś miała przyrządzić, a którą nazywała „pływającą wyspą”. Całymi latami Johnny oczekiwał chwili, gdy zasiądzie do stołu mając przed sobą ową „pływającą wyspę” — aż wreszcie oddalił tę myśl w krainę niedoścignionych marzeń. Pewnego razu znalazł na chodniku dwudziestopięciocentową srebrną monetę. Było to również w jego życiu wydarzenie doniosłe, a przy tym — tragiczne. Ledwie spostrzegł pieniądz, zanim jeszcze go podniósł, wiedział, co było jego obowiązkiem. W domu, jak zwykle, brakło żywności. Powinien więc był zanieść pieniądz do domu — tak jak oddawał swój zarobek każdego sobotniego wieczora. Sprawa była w tym wypadku jasna i całkiem prosta, ale Johnny nie wydawał nigdy centa ze swych pieniędzy i miał okrutną ochotę na cukierki, których kosztował jedynie przy uroczystych okazjach. Nie usiłował nawet oszukać samego siebie. Wiedział, że to grzech, i zgrzeszył rozmyślnie, puszczając się na orgię: kupił za piętnaście centów lodowatego cukru. Dziesięć centów schował — na następną hulankę. Lecz że nie był przyzwyczajony do noszenia przy sobie pieniędzy, zgubił te dziesięć centów. Zdarzyło się to właśnie wtedy, gdy cierpiał męki wyrzutów sumienia, i fakt ten wydał mu się karą boską. Grozą przejmowało go uczucie bliskości srogiego, zagniewanego Boga; Bóg widział wszystko i Bóg ukarał go odbierając mu nawet pełnię radości spożycia owoców grzechu. Ilekroć później wracał pamięcią do tego wypadku — zawsze wydawał mu się jedyną ciężką zbrodnią w jego życiu, na której wspomnienie budziła się w nim na nowo skrucha. Była to jedyna ciemna plama na jego przeszłości. Jednak do tych wyrzutów sumienia dołączał się zawsze pewien żal: Johnny nie był zadowolony z użytku, jaki uczynił z owych dwudziestu pięciu centów. Mógł był lepiej ich użyć; opierając się na późniejszym swym doświadczeniu co do boskiej rychliwości, byłby uprzedził Boga i wydał całe ćwierć dolara za jednym zamachem. Wracając tak wspomnieniami w przeszłość, w wyobraźni wydał owe pieniądze z tysiąc razy — za każdym razem korzystniej. Jedno jeszcze miał wspomnienie, spłowiałe i przywiędłe, lecz wbite w pamięć raz na zawsze — straszliwymi ojcowskimi nogami. Była to raczej jakaś zmora, aniżeli oglądanie pamięcią konkretnego faktu. Osobliwe to wspomnienie nigdy nie nawiedzało Johnny’ego w biały dzień, gdy był całkiem rozbudzony. Przychodziło nocą do jego wezgłowia — w chwili gdy tracił świadomość zapadając w sen. Budziło go zawsze, zmuszając do trwożnego czuwania, i przez chwilę, przy pierwszym chorobliwym wstrząsie, wydawało się chłopcu, że leży w nogach łóżka. W łóżku zaś znaczyły się niewyraźnie postacie rodziców. Johnny nie wiedział, jak wyglądał ojciec. Zachował bowiem jedno tylko związane z jego osobą wrażenie: to, że ów ojciec miał okrutne, niemiłosierne nogi. Wcześniejsze jego wspomnienia więdły wraz z nim samym, późniejszych zaś nie miał. Wszystkie dni były jednakie. Wczoraj było to samo, co przed rokiem, tysiąc lat znaczyło tyleż, co jedna minuta. Nic się nigdy nie działo. Nie było wydarzeń, które by zaznaczały bieg czasu. Czas nie płynął, stał w miejscu. Tylko maszyny wciąż były w ruchu, choć przecie nie dążyły nigdzie, mimo iż wirowały coraz szybciej. Kiedy Johnny skończył czternaście lat, wzięto go do krochmalni. To było wielkie wydarzenie. Coś się nareszcie stało, co warto było zapamiętać, coś ważniejszego, niż nocny spoczynek. To rozpoczynało epokę. Była to fabryczna olimpiada, fakt, od którego liczy się czas. „Kiedy zacząłem pracować w krochmalni” — albo: „Przed moim wstąpieniem do krochmalni” — były to zdania, które Johnny nieraz powtarzał. Szesnastą rocznicę urodzin uczcił Johnny uroczyście — przejściem do sali krosien. Tu miał znowu podnietę w pracy, bo robota była akordowa. Pod tym względem przodował, gdyż fabryka urobiła z niego doskonałą maszynę. Po upływie trzech miesięcy pracował przy dwóch warsztatach, później przy trzech, wreszcie przy czterech. Pod koniec drugiego roku pracy w warsztatach Johnny produkował znacznie większą ilość jardów sukna niż którykolwiek z pozostałych tkaczy, a przeszło dwa razy tyle, co mniej zdolni wśród robotników. W domu sprawy zaczęły się poprawiać, w miarę jak dosięgał pełni swej zdolności zarobkowania. Nie tak dalece jednak, by zwiększone dochody przewyższały potrzeby. Dzieci rosły i jadły więcej. Uczęszczały do szkół, a książki są drogie. Tak się jakoś składało, że im szybciej Johnny pracował — tym szybciej szły w górę cyfry wydatków. Nawet komorne zostało podwyższone, chociaż stan domu, już przedtem pożałowania godny, teraz był bliski ruiny. Johnny wyrósł, lecz przy swym wzroście wydawał się jeszcze mizerniejszy. Był też bardzo nerwowy, skutkiem czego spotęgowała się jego drażliwość i zrzędność. Dzieci, po wielu gorzkich nauczkach, stroniły od niego. Matka szanowała go ze względu na jego zdolność zarobkową, lecz szacunek ten mieszał się z pewnym lękiem. Życie nie dawało mu żadnych radości. Nie widział nigdy zmian i następstwa dni. Noce przesypiał w nieświadomości. Pozostały czas trawił na robocie, a świadomość jego była świadomością maszyny. Poza tym w głowie miał pustkę. Ideałów nie posiadał, a złudzenie miał tylko jedno: że pija doskonałą kawę. Był wołem roboczym. Nie miał żadnych przeżyć duchowych, a jednak — głęboko, gdzieś w zakamarkach jego duszy, była ważona i badana każda godzina znoju, każdy ruch rąk, każdy skurcz mięśni — i dojrzewało to, co miał zrobić i czym miał wprawić w zdumienie siebie samego i cały drobny światek swego otoczenia. Wiosna zbliżała się już ku końcowi, gdy pewnego wieczora Johnny, przyszedłszy z fabryki, uczuł niezwykłą słabość i znużenie. Zasiadł do stołu i nie zauważył, że obecni są w nastroju jakiegoś naprężonego oczekiwania. Posilał się w ponurym milczeniu, bezwiednie jedząc to, co przed nim postawiono. Dzieci chrząkały i mlaskały smakowicie. Ale Johnny pozostał głuchy na wszystko. — Johnny, czy ty wiesz, co jesz? — spytała wreszcie z rozpaczą matka. Spojrzał z roztargnieniem na talerz, potem tak samo na matkę. — „Pływająca wyspa”! — oznajmiła triumfalnie. — Aha — mruknął. — „Pływająca wyspa”! — chórem krzyknęły dzieci. — Aha — powtórzył i po dwóch czy trzech łyżkach dodał: — Jakoś dzisiaj nie jestem głodny. Odłożył łyżkę i odsunąwszy krzesło powstał ociężale. — Chyba pójdę się położyć. Przeszedł przez kuchnię. Powłóczył nogami jeszcze ciężej niż zwykle. Rozbieranie się było dla niego jakimś tytanicznym, daremnym wysiłkiem, płakał bezsilnie, gramoląc się do łóżka z jedną tylko nogą rozzutą. Zdawało mu się, że coś rośnie, nabrzmiewa mu w czaszce, przesłania i uciska mózg. Czuł, jak gdyby jego cienkie palce stawały się tak wielkie jak przegub ręki, a w ich końcach odczuwał jakieś niewyraźne szarpanie, podobnie jak w mózgu. Ból w krzyżu dolegał mu nieznośnie. Bolały go wszystkie kości. W głowie miał wycie, huk i warkot miliona krosien. Całą przestrzeń zapełniały wirujące czółenka tkackie. Mknęły i przepadały bezładnie, pomieszane z gwiazdami. On zaś tkał na tysiącu krosien sam jeden, warsztaty drgały coraz prędzej, a jego mózg także pracował coraz prędzej, coraz prędzej wysnuwając nić, która się nawijała na tysiąc latających czółenek. Nazajutrz nie poszedł do roboty. Był nazbyt zajęty kolosalną pracą przy tysiącu krosien huczących w jego czaszce. Matka udała się do swego zajęcia, lecz przedtem sprowadziła lekarza. Ten stwierdził, że Johnny ma silną grypę. Jenny pielęgnowała brata, wypełniając polecenia doktora. Był to istotnie potężny atak choroby; minął tydzień, zanim Johnny mógł wstać z łóżka i słaniając się przejść przez pokój. Jeszcze tydzień — zapewniał lekarz — a będzie mógł wrócić do pracy. Majster z tkalni przybył odwiedzić go w niedzielę po południu — pierwszego dnia jego rekonwalescencji. — To nasz najlepszy tkacz — oznajmił majster matce chorego. — Robota na niego poczeka, niech się zgłosi dopiero za tydzień od poniedziałku. — Czemu nie podziękujesz panu, Johnny? — odezwała się matka z niepokojem. — On tak ciężko chorował, że jeszcze nie przyszedł do siebie — tłumaczyła syna przed gościem. Johnny siedział przygarbiony i patrzał uporczywie w podłogę. Pozostał w tej pozycji jeszcze długo po odejściu majstra. Na dworze było ciepło; po południu chory usiadł na progu. Od czasu do czasu poruszał wargami. Był pochłonięty jakimiś zawiłymi obliczeniami. Następnego ranka, gdy tylko się ociepliło, Johnny znów usiadł na progu, tym razem z ołówkiem i ćwiartką papieru w ręku, i prowadził dalej swoje rachunki, licząc z wysiłkiem i ze zdumieniem. — Co następuje po milionie? — zagadnął Willa, gdy ten w południe przyszedł ze szkoły. — I jak się to oznacza? Wieczorem tego dnia Johnny skończył swoje zadanie. Potem co dzień siadywał na progu, lecz już bez papieru i ołówka. Ogromnie go zajmowało jedyne drzewo rosnące na przeciwległej stronie ulicy. Obserwował je po kilka godzin bez przerwy, przypatrywał się z zaciekawieniem, jak wiatr porusza gałęziami i targa liście. W ciągu całego tygodnia był głęboko pochłonięty obcowaniem z samym sobą. W niedzielę, siedząc na progu, roześmiał się kilkakrotnie na głos — ku wielkiemu zaniepokojeniu matki, która już od lat nie słyszała jego śmiechu. Nazajutrz, gdy ranek ledwo szarzał, podeszła do posłania, by go zbudzić. Johnny, wyspany do syta przez cały tydzień, tym razem ocknął się bez trudu. Nie walczył, nie usiłował przytrzymywać kołdry, gdy matka ją ściągała. Leżał spokojnie i spokojnie powiedział: — To na nic, mamo. — Spóźnisz się — rzekła sądząc, że jest jeszcze nieprzytomny ze snu. — Ja nie śpię i powiadam mamie, że to na nic. Lepiej daj mi spokój. Nie wstanę, — Stracisz robotę! — krzyknęła. — Nie wstanę — powtórzył jakimś dziwnym, beznamiętnym głosem. Matka tego dnia sama nie poszła do pracy. Johnny uległ jakiejś nie znanej jej chorobie. Gorączka, majaczenie — to były dla niej rzeczy zrozumiałe. Ale tu był obłęd. Narzuciła na niego pościel z powrotem i posłała córkę po lekarza. Gdy przybył ów pan, Johnny spał słodko; spokojnie się też przebudził i pozwolił ująć za puls. — Nic mu nie jest — stwierdził doktor. — Bardzo tylko osłabiony, skóra i kości. — Zawsze był taki — zapewniała skwapliwie matka. — Teraz niech mama pójdzie sobie i pozwoli mi dalej spać. Johnny przemawiał z łagodnym spokojem; z takim samym łagodnym spokojem obrócił się na bok i zasnął. Około godziny dziesiątej przebudził się i odział. Wszedł do kuchni i zastał tam matkę z wyrazem przerażenia na twarzy. — Mamo, ja odchodzę — oznajmił — i chcę się pożegnać. Skryła twarz w fartuchu, osunęła się na stołek i zaczęła płakać. Johnny czekał cierpliwie. — Mógłbyś mi chociaż wytłumaczyć… — szlochała. — Dokąd? — zapytała wreszcie odsłaniając twarz i patrząc na niego wzrokiem, w którym więcej było przerażenia niż ciekawości. — Nie wiem… wszystko jedno dokąd. Gdy to mówił, oczyma duszy ujrzał obraz swego drzewa na drugiej stronie ulicy; obraz zalany oślepiającym blaskiem jak gdyby ważył się tuż pod powiekami — tak iż mógł go zobaczyć, gdyby tylko zechciał. — A robota? — pytała drżącym głosem matka. — Nie pójdę już wcale do roboty. — Na Boga, Johnny, nie mów tego! — krzyknęła z bólem. Słowa syna zabrzmiały dla niej jak bluźnierstwo. Jak matka, która słyszy, że jej dziecko zaparło się Boga, tak rodzicielka Johnny’ego była zgorszona słowami syna. — Co się właściwie z tobą dzieje? — nastawała, nieudolnie siląc się na stanowczość. — Cóż cię opętało? — Liczby — odpowiedział Johnny. — Po prostu liczby. Mnóstwem liczb zajmowałem się w tym tygodniu; bardzo ciekawe rzeczy. — Nie rozumiem, o co ci chodzi — rzekła pociągając nosem. Johnny uśmiechnął się pobłażliwie; matka aż wstrząsnęła się trwożnie, widząc, że zupełnie opuściła go zwykła drażliwość i szorstkość. — Ja mamie objaśnię — rzekł Johnny. — Jestem śmiertelnie znużony. Co mnie tak wyczerpało? Ruchy. Od urodzenia ciągle byłem w ruchu. Zmęczyło mnie to, nie będę się więcej ruszał. Pamiętasz, mamo, jak pracowałem w fabryce szkła? Wyrabiałem trzysta tuzinów dziennie. Jak miarkuję, robiłem dziesięć różnych poruszeń przy każdej flaszce. To daje trzydzieści sześć tysięcy ruchów na dzień. Na dziesięć dni wypada trzysta sześćdziesiąt tysięcy ruchów. Miesięcznie — milion osiemdziesiąt tysięcy. Odrzućmy te osiemdziesiąt tysięcy — dodał z łaskawością dobrotliwego filantropa — odrzuć je, mamo, zostanie milion ruchów miesięcznie, a dwanaście milionów ruchów na rok. Przy krosnach ruszam się co najmniej dwa razy tyle; to daje dwadzieścia pięć milionów ruchów rocznie, a mam uczucie, jak gdybym wykonywał te ruchy w ciągu przeszło miliona lat. Otóż — w zeszłym tygodniu nie ruszałem się wcale. Całe godziny bez jednego poruszenia! Powiadam mamie, to było życie: tak sobie siedzieć godzina za godziną i nic nie robić. Nigdy przedtem nie byłem szczęśliwy; nie miałem czasu. Wciąż byłem w ruchu, a to nie bardzo sprzyja szczęściu. I to już się skończyło. Teraz będę tylko siedział i siedział, odpoczywał i odpoczywał, a potem jeszcze raz odpoczywał. — Lecz co będzie z Willem i z dzieciakami? — spytała z rozpaczą matka. — A właśnie, z Willem i z dzieciakami? — powtórzył. Ale w głosie jego nie było goryczy. Z dawna wiedział o wysokich ambicjach matki co do przyszłości młodszego brata, ale już go to nie złościło. Nic już nie miało znaczenia, nawet to. — Wiem, mamo, jakie miałaś zamiary co do Willa, posyłając go do szkoły: miał zostać buchalterem. Ale nic z tego; ja wyprzęgam. Niech idzie do roboty. — Na tom cię wychowała! — odparła z płaczem, unosząc fartuch, by znowu zakryć twarz, ale dała spokój. — Wcaleś mnie nie wychowała — zauważył ze smętną łagodnością. — Sam się wychowałem, mamo, i Willa wychowałem również. On jest wyższy ode mnie i więcej waży. Jak byłem mały, pewnie za mało dostawałem jeść. Kiedy on przyszedł na świat i potem, gdy był jeszcze maleńki, ja już pracowałem i zarabiałem na papu także dla niego. Ale to się skończyło. Will może iść do roboty tak samo jak ja; zresztą, niech idzie sobie do piekła, mnie to mało obchodzi. Jestem zmęczony. Odchodzę. Czy nie pożegnasz się ze mną? Nie odpowiedziała. Nakryła twarz fartuchem i płakała. Johnny zatrzymał się przez chwilę na progu. — Przecież robiłam, co mogłam — szlochała matka. Johnny wyszedł z domu i powędrował ulicą. Blady promyk radości zajaśniał na jego twarzy, kiedy mijał samotne drzewo. — Teraz już nic nie będę robił — powiedział cicho. Spojrzał tęsknie ku niebu, ale rozjarzone słońce oślepiło go swym blaskiem. Puszczał się w daleką drogę, kroczył powoli. Wypadło mu przejść obok przędzalni. Przytłumiony huk sali warsztatowej obił się o jego uszy; chłopak uśmiechnął się. Był to uśmiech łagodny, dobroduszny. Johnny do nikogo nie żywił nienawiści, nawet do tych huczących, rozkołatanych maszyn. Nie było w nim goryczy, tylko jedno niepowstrzymane pragnienie wypoczynku. Domy i fabryki malały stopniowo, a rosły wolne przestrzenie, w miarę jak oddalał się od miasta. Niebawem miał je już za sobą i skręcił w cienistą alejkę obok toru kolejowego. Nie szedł jak człowiek. Nie wyglądał na człowieka. Był karykaturą ludzką. To jakiś skurczony, bezkształtny ochłap życia wlókł się ciężko — niby chora małpa o zwisających ramionach, zgiętych plecach, wąskiej piersi — dziwaczny, groteskowy, straszny. Minął mały przystanek kolejowy i położył się na trawie pod drzewem. Tak przetrwał całe popołudnie. Chwilami drzemał, a mięśnie kurczyły mu się podczas snu. Kiedy nie spał — leżał bez ruchu, wodząc oczyma za ptakami albo patrząc w niebo poprzez rozpościerające się nad nim gałęzie. Kilkakrotnie zaśmiał się głośno, ale śmiech ten nie miał żadnego związku z tym, co widział lub odczuwał. O zmierzchu jakiś pociąg towarowy z hałasem wpadł na stację. Kiedy parowóz przetaczał wagony na boczny tor, Johnny przekradł się wzdłuż pociągu. Otworzył drzwiczki pustego wagonu. Mozolnie i niezgrabnie wsunął się do wnętrza. Zatrzasnął drzwi. Parowóz zagwizdał. Johnny leżał wyciągnięty jak długi i uśmiechał się w mroku. Przełożył Gabriel Karski GDY BOGOWIE SIĘ ŚMIEJĄ Bogowie są mocniejsi Czas Do stóp ich pada, a człek zatroskany Pokornie im się Mania w pas Śląc ku nim modły jak dym kadzidlany. Bo to są bogi, o Feliso Carquinez wygodnie usadowił się w fotelu. Zerknął w stroną rozdygotanych okien, przeniósł wzrok ku belkowanemu pułapowi i przez chwilę nasłuchiwał dzikich ryków południowo— wschodniej wichury, która porwała domek we wrzaskliwą paszczę. Następnie podniósł kieliszek, spojrzał przez złociste wino na ogień płonący w kominku i roześmiał się radośnie. — To piękno — powiedział — i słodycz słodyczy. Wino upajające jak czar niewieści. Stworzone po to, by je pili święci odziani w szare opończe. — Uprawiamy je na naszych słonecznych wzgórzach — odrzekłem z niewinną pychą kalifornijskiego patrioty. — Wczoraj jechałeś wśród winnic, z których właśnie pochodzi to wino. Dobrze się opłacało rozruszać Carquineza — stawał się naprawdę sobą wówczas dopiero, gdy rozkoszne ciepło soku winorośli zaczynało pulsować w jego żyłach. Oczywiście był artystą, zawsze artystą, ale na trzeźwo ulatniały się górnie nastrojone barwne tony jego myśli i Monte Carquinez stawał się nudny niczym angielska niedziela — nie nudny na modłę pospolitych ludzi, lecz odarty z błyskotliwego polotu, na jaki umiał się zdobyć, kiedy był naprawdę sobą. Można by z tego wywnioskować, że Carquinez — mój kochany przyjaciel i najmilszy kompan — był pijanicą. Nic podobnego! Zapominał się bardzo rzadko. Jak już wspomniałem, był artystą. Znał swoją miarką, a miarką tą była równowaga ducha — taka, jaką ja lub ty, czytelniku, odczuwamy w stanie zupełnej trzeźwości. Przypadł mu w udziale rozumny i instynktowny umiar zaprawiony duchem antycznej Grecji. Ale Carquinez stał daleko od hellenizmu. „Jestem Aztekiem, Inkiem, Hiszpanem” — zwykł mawiać i wyglądał na to wszystko. Stanowił szczególną mieszaninę prastarych ras. Miał śniadą cerę i prymitywne, nieregularne rysy. Szeroko rozstawione oczy spoglądające spod bujnych, krzaczastych brwi połyskiwały czernią, która kryła w sobie coś prawdziwie dzikiego. Na te oczy spadały ustawicznie niesforne kosmyki kruczych włosów i Carquinez zerkał spoza nich niby filuterny satyr z leśnej gęstwiny. Nieodmiennie ubierał się w miękką flanelową koszulę i w luźną bluzę z prążkowanego welwetu, a na szyi nosił szkarłatną chustkę. Ta ostatnia zastępowała czerwony sztandar (niegdyś, w Paryżu, Monte przyjaźnił się z socjalistami) oraz symbolizowała krew i braterstwo wszystkich ludzi. Nikt nie widział nigdy mojego przyjaciela w nakryciu głowy innym niż sombrero opasane rzemykiem zamiast wstążki. Chodziły nawet słuchy, że Carquinez przyszedł na świat w tym dziwnym nakryciu głowy. Z osobistego doświadczenia wiem, jak niezwykły i uroczy był widok tego meksykańskiego sombrera, kiedy szerokim gestem przyzywało dorożkę na Piccadilly* lub kołysało się na wzburzonych falach ludzkiego nurtu rwącego ku napowietrznej kolejce w Nowym Jorku. Powiedziałem już, że mój przyjaciel nabierał rozmachu pod wpływem wina „niby gruda gliny, kiedy Bóg tchnął w nią ducha życia” — tak lubił to określać sam Monte. Muszę przyznać, iż żył na bluźnierczo poufałej stopie z Panem Bogiem, chociaż nie miał w sobie ani trochę skłonności do bluźnierstwa. Zawsze cechowała go kryształowa uczciwość, a że stanowił zlepek paradoksów i sprzeczności, ludzie, którzy go niezbyt dobrze znali, wyrażali o nim jak najbardziej błędne sądy. Niekiedy potrafił być tak bezgranicznie pierwotny, jak wyjący dziko barbarzyńca. Innym razem był delikatny niczym dziewica, subtelny jak Hiszpan. Cóż? Był przecie Aztekiem, Inkiem, Hiszpanem! Pora chyba prosić o wybaczenie za to, że tyle miejsca poświęciłem Carquinezowi. Ale jest moim przyjacielem i bardzo go kocham. Dom dygotał od wichury, kiedy Monte przysunął krzesło bliżej kominka i przez kieliszek wina zaśmiał się do ognia. Spojrzał w moją stronę, a jasny błysk w jego nagle ożywionych oczach powiedział, że Carquinez jest już nastrojony na właściwą nutę. — A zatem sądzisz, że wygrałeś partię z bogami? — zapytał. — Czemu z bogami? — Bo tylko ich wola doświadcza człowieka przesytem! — zawołał. — A skąd bierze się we mnie wola, żeby ujść przesytowi? — zapytałem triumfującym tonem. — To również dzieło bogów — roześmiał się Carquinez. — Gramy przecie ich partię. Oni tasują i rozdają karty… no, i zagarniają stawki. Nie myśl tylko, że wykpiłeś się porzucając szaleństwa wielkich miast. Masz teraz swoje pokryte winnicami wzgórki, masz wschody i zachody słońca, masz skromny wikt i powszednie, szare życie. Ale to wszystko mało. Ha! Obserwuję cię od chwili przyjazdu. To nie jest wygrana. Zawarłeś pakt z przeciwnikiem. Przyznałeś, że jesteś strudzony. Podniosłeś białą chorągiew rezygnacji. Wywiesiłeś ogłoszenie, iż nastąpił w tobie odpływ życia. Tak! Uciekłeś od życia. Wykombinowałeś sztuczkę — marną, niemądrą sztuczkę! Gra cię rozczarowała, odmawiasz więc dalszego w niej udziału. Rzucasz karty pod stół i zmykasz, aby ukryć się tutaj, między wzgórzami na odludziu. Odgarnął proste włosy z pałających oczu i umilkł na chwilę, by na meksykański sposób skręcić długą, brunatną cygaretkę — Ale bogowie znają się na tym. To stary kawał. Próbowały go wszystkie pokolenia… próbowały i przegrywały. Bogowie umieją sobie radzić z takimi jak ty mądralami. Dążenie jest posiadaniem, a posiadanie przesytem. Cóż, ty w swej wielkiej mądrości postanowiłeś zaniechać dążeń. Wybrałeś rezygnację. Bardzo pięknie! Rychło doświadczysz przesytu rezygnacji. Powiadasz, że umknąłeś przesytowi? Nieprawda! Po prostu przehandlowałeś go na starczą bierność. A starcza bierność to drugie imię przesytu, jego maska. Rozumiesz? — Ale spójrz na mnie! — zawołałem. Carquinez jak zły demon potrafił zawsze wywlekać z człowieka duszę, targać ją na strzępy i szmaty. Od stóp do głów zmierzył mnie lekceważącym wzrokiem. — Nie widzisz przecie żadnych groźnych znaków — rzuciłem wyzywająco. — Rozkład czyni zdradliwe podstępy — odparł. — Dojrzałeś już i gnić zaczynasz. Roześmiałem się i wybaczyłem przyjacielowi jego szatańską pozę. Ale Carquinezowi nie o to chodziło, nie chciał przebaczenia. — Już ja się na tym znam — powiedział. — Bogowie zwyciężają zawsze. Obserwowałem ludzi, którzy przez długie lata niby wygrywali. W rezultacie niezawodnie ponosili klęskę. — A nie omyliłeś się nigdy? — zapytałem. Nim odpowiedział, wypuścił w zadumie wiele kółek tytoniowego dymu. — Tak — podjął wreszcie. — Raz prawie dałem się nabrać. Pamiętasz Marvina Fiskego? Musisz pamiętać tę dantejską twarz i poetyczną duszę, co jak prawdziwa kapłanka Miłości zawodniła namiętne hymny na cześć ciała. Pamiętasz Ethel Baird? I ją musisz pamiętać? — Płomienna święta — powiedziałem. — Tak, właśnie ona! Święta jak sama Miłość i jeszcze słodsza! Niewiasta stworzona do miłości, a mimo to… jakby tu powiedzieć… Aha! Tchnąca świętością jak tutejsze powietrze zapachem kwiatów. Cóż, pobrali się. Siedli do gry z bogami… — I wygrali! — krzyknąłem przerywając przyjacielowi. — Wygrali wspaniale! Carquinez spojrzał na mnie z politowaniem. Jego głos zabrzmiał tonem pogrzebowego dzwonu. — Przegrali. Ostatecznie, straszliwie przegrali. — Możliwe. Ale cały świat jest innego zdania — odrzekłem chłodno. — Świat sądzi powierzchownie. Świat dostrzega jedynie pozory. Ale ja wiem wszystko. Czy przyszło ci kiedy na myśl, by zastanowić się, czemu Ethel oblekła welon, czemu zagrzebała się w ponurym klasztorze, w grobie dla żywych? — Ponieważ bezgranicznie kochała męża, a kiedy umarł… Drwiący uśmiech przyjaciela zmroził słowa na moich ustach. — Trafna odpowiedź — syknął Monte. — Prosto z maszyny, niczym sztuka bawełnianego drelichu. Ha! Osąd świata! A światu dużo o tym wiadomo! Ethel Baird umknęła od życia podobnie jak ty, przyjacielu. Została pokonana. Podniosła białą chorągiew rezygnacji. Wierzaj mi, nigdy żadne oblężone miasto nie wywieszało tej chorągwi z równie gorzkimi łzami. Ale muszę ci opowiedzieć całą historię od początku, a ty możesz mi wierzyć, bo przecie wiem wszystko. Tych dwoje chciało uporać się z zagadnieniem przesytu. Kochali Miłość. Co do grosza znali jej cenę. Kochali Miłość tak bardzo, że na zawsze pragnęli zachować w sercach jej płomienne dreszcze. Radośnie powitali jej przybycie i obawiali się, by nie zechciała odejść. Miłość jest pragnieniem, rozumowali, rozkoszną udręką. Miłość wiecznie szuka nasycenia, a gdy je wreszcie znajdzie, kona. Nie zaspokojona — żyje, zaspokojona — umiera. Pojmujesz chyba, o co mi chodzi? Fiske i jego żona doszli do wniosku, że nie można odczuwać głodu tego, co się posiada. To zaprzeczenie praw życia, to coś nadludzkiego. Człowiek nie jest w stanie jeść i nieustannie łaknąć. Zagadnienie przesytu — o to właśnie chodziło. Mieć, a przecież utrzymywać wciąż przy życiu nienasycony apetyt, który głośno domaga się swego. W tym streszczał się ich problem, bo bezgranicznie wielbili Miłość. Często rozprawiali nad tą kwestią. W ich oczach igrały płomienne blaski Miłości, jej purpurowa krew barwiła im policzki. Jej melodia dźwięczała w ich głosach; raz przycichała, ledwie dosłyszalnym drżeniem kryła się w rozdygotanych krtaniach; innym znów razem barwiła słowa tonem niewyczerpanej czułości, na którą tylko Miłość potrafi się zdobyć. Skąd wiem to wszystko? Sam widziałem niemało. Jeszcze więcej powiedział mi dziennik Ethel. Znalazłem tam taką na przykład cytatę z Fiony Macleoda*: „Zaiste bowiem ów głos przelotny, co szepce o zmroku, owo tchnienie słodkie niby krople rosy, ów lutnista o skrzydłach z płomieni, którego nikt z nas nie widzi dłużej niż przez chwilę pełną tęczowych lśnień wesela lub gromów i błyskawic gorącej namiętności, owa urocza tajemnica zwana przez ludzi Miłością — jawi się (przynajmniej skłonnym do uniesień wizjonerom) nie ze słyszalną dla wszystkich pieśnią na ustach ani przy radosnych dźwiękach publicznej kapeli, lecz jako istota zrodzona z ekstazy i wymowna niemym pożądaniem”. Jak zatrzymać lutnistę o skrzydłach z płomieni, wymownego niemym pożądaniem? Nasycić go, to utracić bezpowrotnie. Marvin i Ethel darzyli się wzajemną wielką miłością. Niezmierne zasoby przepełniały ich spichlerze, lecz oni chcieli zachować głód miłosny, nie stępić jego ostrza. Nie byli żółtodziobami, co teoretyzują u progu Miłości. Mieli krzepkie, świadome dusze. Przed swym spotkaniem inne miłości dławili pieszczotami, zabijali pocałunkami, grzebali w mogile nasycenia. Ten mężczyzna i ta kobieta nie byli wystygłymi widmami ludzkimi, lecz prawdziwymi, gorącymi ludźmi. Anglosaska trzeźwość nie zaprawiała ich krwi purpurowej niby zachód słońca. Płonęli tą barwą. Ciała ich przesycał temperament, iście francuska radość życia. Idealiści? Tak, lecz idealizm ich był galicki. Nie kładła mu tamy owa chłodna, szara ciecz, która Anglikom zastępuje krew. Nie mieli w sobie ani krzty stoicyzmu. Byli Amerykanami pochodzenia angielskiego, a przecie brakło im skłonności do wyrzeczeń i umiaru tak typowego dla angielskiej duszy błądzącej we mgle. Byli tacy, jak ci powiedziałem — stworzeni do wesela. Niestety, jednak wyrobili sobie ogólny pogląd. Niech licho porwie wszelkie ogólne poglądy! Zaczęli igrać z logiką, a ich logika była mniej więcej taka… Ale najprzód muszę ci powiedzieć o pogawędce, którą miałem z nimi pewnego wieczora. Mówiliśmy wtedy o Gautierowskiej* Magdalenie de Maupin*. Pamiętasz tę dziewoję? Pocałowała raz — jeden raz tylko — i postanowiła zrezygnować z pocałunków. Nie dlatego wszakże, by nie zaznała słodyczy. Nic podobnego! Obleciał ją strach, że powtarzanie może odebrać smak pieszczocie. Znowu zagadnienie przesytu! Panna de Maupin próbowała grać bez pokrycia przeciwko bogom. Popadła w sprzeczność z prawidłami gry ustalonymi przez nich samych. Ale prawideł tych nie wypisano na suknie stolika. Śmiertelnik musi zasiąść do gry, by je poznać. Wróćmy jednak do logiki. Nasi znajomi rozumowali w taki sposób: czemu całować ten jeden raz? Jeżeli poprzestanie na pierwszym pocałunku dowodzi przezorności, to jeszcze rozumniej nie całować wcale. Dzięki temu uda się zachować Miłość przy życiu. Wygłodzona musi bez końca kołatać w sercach. Zapewne dziedzictwo krwi natchnęło ich tym bluźnierczym pomysłem. Często dziedzictwo krwi odzywa się najbardziej niedorzecznie. Może w ich duszach objawiła się podstępnie angielska chytrość: wyrachowana, sprzedajna, kalkulująca na zimno. Trudno powiedzieć coś na ten temat. Wiem tylko jedno: ci dwoje wyrzekli się radości z nieposkromionego jej pragnienia. Marvin Fiske dał temu taki wyraz (wyczytałem te zdania znacznie później w jednym z jego listów do Ethel Baird): „Trzymać cię w ramionach tuż przy sobie, a przecież z dala. Tęsknić do ciebie i nie mieć cię nigdy, aby w ten sposób mieć cię wiecznie”. A ona: „Pragnę, byś zawsze był mi bliski, lecz niedostępny, abym dosięgała cię zawsze i nigdy nie dosięgła, gdyż wówczas nasza miłość przetrwa, wciąż świeża i nowa, i nieustannie opromieniać nas będzie pierwszym płomiennym blaskiem”. Naturalnie oni mówili to inaczej. W moich ustach ich filozofia miłosna brzmi opacznie. Nie mam prawa wdzierać się w tajniki ich serc. Jestem jak ropucha, co siedzi na wilgotnym skraju nieprzeniknionych mroków i wyłupiastymi ślepiami gapi się na cudowną tajemnicę ich dusz z płomienia. Cóż, mieli słuszność… do pewnego stopnia. Wszystko jest dobre, pokąd nieosiągalne. Posiadanie i przesyt to dwa rumaki Śmierci. Zgodnie chodzą w jarzmie. I czas nauczy, jak połączyć żary Naszych uniesień z poblaskiem zwyczaju. Zaczerpnęli to z sonetu Alfreda Austina*. Nosi on tytuł: „Wiedza o miłości”. To właśnie ów jedyny pocałunek Magdaleny de Maupin. Jakże to szło dalej? Daj ust i odejdź. Nie można iść dalej… Lepsza śmierć niźli runięcie z wyżyny W dół, lub upadek z mocy ku słabości. Ale oni byli mądrzejsi. Nie myśleli o pocałunku i rozstaniu. Woleli zrezygnować z pocałunków i tą metodą utrzymać Miłość na niebosiężnych szczytach. Pobrali się. Bawiłeś wtedy w Anglii. Małżeństwo ich było jedyne w swoim rodzaju. Dla siebie samych chowali własne sekrety. Nie wiedziałem jeszcze o niczym. Ich płomienne uniesienie nie stygło. Miłość gorzała coraz jaśniejszym blaskiem. Nigdy chyba nie zdarzyło się nic podobnego. Czas mijał, uchodziły miesiące i lata, a lutnista o skrzydłach z płomieni grał coraz piękniej. Podziw ogarniał ludzi. Marvin i Ethel uchodzili za parę bajecznych kochanków. Wszyscy im zazdrościli. Kobiety litowały się niekiedy nad panią Fiske, że nie miała dzieci. Ale była to tylko forma, w jakiej często wyraża się kobieca zawiść. Ja nie znałem wówczas ich tajemnicy. Zastanawiałem się nad nią i głowiłem. Na początku — zapewne podświadomie — oczekiwałem, że uczucia tej pary przeminą. Później jednak zrozumiałem, iż Czas odchodzi, Miłość zostaje. Wtedy zainteresowałem się na dobre. Na czym polega ich sekret? Jakim czarnoksięskim łańcuchem przykuli do siebie Miłość? Jak trzymają na wodzy bezlitosnego bożka? Czy — podobnie jak w zamierzchłych czasach Tristan i Izolda — wypili wspólnie eliksir wiecznej miłości? Czyje ręce przysposobiły ów cudowny napój? Jak mówiłem, zainteresowałem się na dobre i zacząłem bacznie obserwować Marvina i Ethel. Opętało ich uczucie. Żyli w ustawicznym miłosnym upojeniu. Czynili z tego widowisko, ceremoniał. Chłonęli kunszt i poezję Miłości. Nie, nie ulegli szaleństwu. Byli przytomni i zdrowi. Po prostu spełniło się niepodobieństwo. Ci dwoje osiągnęli wieczne pożądanie. A ja? Cóż, przyglądałem się wiele tym ludziom i cudowi ich nieśmiertelnej miłości. Dziwiłem się. Dociekałem. Aż wreszcie pewnego dnia… Carquinez urwał nagle i zapytał: — Czytałeś kiedy „Czas oczekiwania miłości”? Zaprzeczyłem ruchem głowy. — Napisał to Page. Na imię mu było bodaj Curtis Hidden. Otóż ten wiersz dał mi w rękę klucz zagadki. Pewnego dnia w schowku pod oknem, niedaleko fortepianu… przypominasz sobie, jak Ethel grała? Często śmiała się ze mnie i mówiła, że nie wie, czy przychodzę dla nich, czy dla muzyki. Raz nazwała mnie żartobliwie „zwariowanym melomanem” i „rozpustnikiem tonów”. A głos Marvina? To był głos! Kiedy Marvin Fiske śpiewał, wierzyłem w nieśmiertelność, a na bogów spoglądałem z miną niemal protekcjonalną. Wynajdywałem podstępy i sztuki, przy pomocy których z pewnością potrafiłbym przechytrzyć bogów, pokrzyżować ich zdradliwe plany. Ach! Widok był godny Stwórcy! Mężczyzna i Kobieta, małżeństwo od lat, śpiewali pieśni miłosne z dziewiczą świeżością nowozrodzonej Miłości. Zarazem jednak uczucie ich było dojrzałe, buchało sutym ogniem, jakiego nie zaznają nigdy młodzi kochankowie. Tak! Wszyscy młodzi kochankowie są bladzi, anemiczni w porównaniu z tym wieloletnim małżeństwem. Patrzyłem na nich, na ów żar i płomień nieśmiałej miłości na odległość, co hojnie, w każdym ruchu i w każdej chwili ciszy szafuje pieszczotami głosu lub spojrzenia. Miłość pchała ich jedno ku drugiemu, a oni bronili się jak lotne ćmy. On dla niej, ona dla niego byli płomieniem świecy i zataczali wokół siebie obłąkańcze spirale upajających, okrężnych lotów. Zdawać się mogło, iż na zasadzie jakiegoś niewzruszonego fizycznego prawa, które jest mocniejsze i bardziej subtelne niż siła ciążenia, tych dwoje stopi się cieleśnie w jedność, tutaj, przed moimi oczyma. Cóż dziwnego, że nazywano ich cudownymi kochankami? Dziwiłem się, dręczyłem domysłami. Wróćmy jednak do klucza zagadki. Otóż pewnego dnia w schowku pod oknem znalazłem tomik wierszy. Ze starego nawyku sam otworzył się w mych rękach na „Czasie oczekiwania miłości”. Strona była zgnieciona i przybrudzona od zbyt częstego dotykania palcami. Zacząłem czytać: O, jakie słodko stać z dala od siebie. Poznać się bliżej, czuć i zapamiętać Miękki, rozkoszny dotyk naszych dłoni… Jeszcze nie, miła! O! niech nasza miłość Spowita słodko w cichą tajemnicę Czeka w ukryciu tych lat, które przyjdą Kiedyś… nie dzisiaj… tak, kiedyś — nie dzisiaj… Niech nasza miłość rośnie jeszcze chwilę, A gdy zakwitnie — niech, szczęsna, umiera. W cieniu ust twoich niech uśnie, zwożona Snem wyrzeczenia… niech śpi jeszcze chwilę… Założyłem książkę w tym miejscu i długo siedziałem bez ruchu, w milczeniu. Oszołomiła mnie jasność wizji zrodzonej z tego wiersza. Było to olśnienie: błysk gromu Bożego w Otchłani. Ci ludzie chcieli zatrzymać Miłość, lotnego ducha, zwiastuna młodego życia — młodego życia, które musi się narodzić! Zacząłem przetrawiać w myśli poszczególne zdania… „Kiedyś… nie dzisiaj… Tak, kiedyś — nie dzisiaj…” „W cieniu ust twoich niech uśnie, zmożona snem wyrzeczenia…” Roześmiałem się w głos. Cha! cha! cha! Wyraźnie, jak na dłoni, dojrzałem ich bezgrzeszne dusze. To są dzieciaki! Nic nie rozumieją. Swawolą z ogniem Natury. Igrają z obnażonym mieczem. Drwią sobie z bogów. Chcą zahamować krążenie kosmicznych soków żywotnych. Wymyślili system, przyszli z nim do szuler—ni życia i łudzą się nadzieją wygranej. „Strzeżcie się! — zawołałem. — Bogowie siedzą u stołu. Bogowie tworzą nowe prawa dla każdego systemu, który wymyślicie. Nie macie szans zwycięstwa”. Ale nie zawołałem tego pod ich adresem. Czekałem. Niebawem przecie pojmą bezsens swego systemu, odrzucą go. Zadowolą się szczęściem udzielonym im przez bogów, zaniechają walki o większą stawkę. Obserwowałem dalej. Nic nie mówiłem. Miesiące nadchodziły, mijały, a ostrze głodu tych dwojga nie tępiało. Ni razu nie wyszczerbili go o dozwolony uścisk miłosny, lecz szlifowali, wecowali na osełce samowyrzeczenia; było więc coraz ostrzejsze i ostrzejsze. Trwało to tak długo, że nawet we mnie poczęły się budzić wątpliwości. „Czyżby bogowie usnęli? — pytałem samego siebie. .— A może pomarli?” — śmiałem się w duchu. Mężczyzna i kobieta dokonali cudu. Okpili Boga! Pognębili ciało, smutkiem okryli lica dobrej Matki Ziemi. Igrali z jej ogniem i nie spłonęli w żarze. Są nietykalni, odporni. Sami zostali bogami, co bez posmakowania odróżniają dobro od zła. Czy tacy winni być bogowie? A gdy zadałem sobie to pytanie, beształem w skrytości ducha sam siebie: „Jestem ropuchą. Gdybym nie miał oczu zalepionych błockiem, oślepłbym od jasności cudu, którego jestem świadkiem”. Pęczniałem od własnej mądrości i bez wahania ferowałem wyroki na bogów. Ale myliłem się. Marvin i Ethel nie byli bogami. Byli ludźmi — mężczyzną i kobietą. Byli ulepieni z miękkiej gliny, co ugina się i dygoce przenikana pożądaniem i słabością zupełnie obcą bogom. Carquinez przerwał opowieść, żeby skręcić drugą cygaretkę. Roześmiał się sucho. Nie był to śmiech przyjemny. Zabrzmiał niby szatańska drwina i jak gdyby przytłumił na chwilę wichurę, której ryk dochodził zgłuszony z zewnątrz, ze smaganego nawałnicą świata. — Jestem ropuchą — powiedział mój przyjaciel, jak gdyby pragnął się usprawiedliwić. — Jakim cudem oni mogli to zrozumieć? Byli przecie artystami, nie biologami. Dobrze się znali na glinie w swej pracowni, lecz nie na tej, z której sami zostali ulepieni. Muszę jednak przyznać, że grali wysoko. Nikt przed nimi nie zaczął takiej partii i wątpię, czy kiedykolwiek trafi się podobna. Nigdy ekstaza kochanków nie dosięgła równych szczytów. Marvin i Ethel nie uśmiercili Miłości pocałunkami. Podsycali ją wyrzeczeniem i dzięki temu przywiedli do takiego stanu, że sama Miłość kipiała nienasyconą żądzą. Lutnista o skrzydłach z płomienia trzepotał nad nimi gorącymi skrzydłami, aż kochankowie bliscy byli omdlenia. Było to istne delirium miłosne, co nie malało, lecz przybierało na sile w miarę upływu tygodni i miesięcy. Marvin i Etheł tęsknili i pragnęli, doświadczali wszystkich tkliwych cierpień i rozkosznych udręk tak potężnie, jak nie zdarzyło się to nigdy żadnej zakochanej parze przed nimi albo po nich. Aż wreszcie zaspani bogowie przestali kiwać się nad stołem. Podnieśli głowy i zmierzyli wzrokiem mężczyznę i kobietę, którzy im urągali. Wówczas mężczyzna i kobieta spojrzeli sobie w oczy pewnego ranka i pojęli, że czegoś im brak. Odszedł lutnista o skrzydłach z płomieni. Zemknął cichaczem w nocy. Odstąpił posłania dobrowolnych pustelników. Marvin i Ethel tylko raz spojrzeli na siebie i zrozumieli, że stali się sobie obcy. Pożądanie umarło. Czy dobrze rozumiesz? Pożądanie umarło! A oni nie pocałowali się nigdy, ni razu! Miłość odeszła. Nie będą już tęsknić ani płonąć. Nic im nie pozostało. Minęły rozkoszne dreszcze, niepokoje, męki. Minęło bystre krążenie krwi i gwałtowne tętno. Minęły westchnienia i miłosne pieśni. Pożądanie umarło. Umarło nocą, na chłodnym, pustym łożu, a oni nie byli nawet świadkami zgonu. Wyczytali to wszystko w swoich oczach. Bogowie mogą nie być łaskawi, lecz są niekiedy miłosierni. Puścili w ruch kuleczkę z kości słoniowej i zagarnęli ze stołu stawki. Pozostawili tylko mężczyznę i kobietę zapatrzonych wzajemnie we własne chłodne oczy. On umarł wkrótce. Tak wyraziło się miłosierdzie bogów. Zanim upłynął tydzień. Marvin Fiske nie żył… Pamiętasz chyba ten wypadek? Znacznie później wyczytałem w dzienniku Ethel zapisany w owym czasie cytat z Mitchell Kennerly. Nie było takiej okazji, by usta Ust twych szukały, miła, nadaremnie. — To dopiero ironia! — zawołałem. Carquinez, który w świetle płonącego na kominku ognia wyglądał jak prawdziwy Mefisto w welwetowej bluzie, przeszył mnie spojrzeniem czarnych oczu. — I ty mówisz, że oni wygrali! Taki jest zresztą osąd świata. Cóż, opowiedziałem ci całą historię, a wiem wszystko. Wygrali podobnie, jak ty wygrywasz chroniąc się tutaj pośród wzgórz na odludziu. — A ty? — zapytałem żywo. — Czy jesteś zdania, że wygrywasz dzięki swym orgiom melodii i zmysłów, dzięki szaleństwu wielkiego miasta i jeszcze bardziej szalonym wybrykom? Czy wygrywasz? Zwolna pokręcił głową. — Przegrywasz wiodąc życie czyste, sielankowe, lecz to nie powód, abym ja miał wygrać. My nie wygrywamy nigdy. Łudzimy się niekiedy, że zwycięstwo bliskie, ale to tylko pobłażliwe kpiny bogów. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel JEDNODNIOWY POPAS Jak żyję, nie widziałem takich cholernych wyścigów! Tysiąc psich zaprzęgów dreptało po lodzie, a kundle parowały tak, że we mgle nie było ich widać. Dwóch białych i jakiś Szwed aa Śmierć zamarzli tamtej nocy, a sam słyszałem o kilkunastu, co odmrozili płuca. Ale cóż! Na własne oczy widziałem dno przerębli: było żółte od złota, jakby wysmarowane musztardą. Dlatego właśnie okołkowałem nad Yukonem działkę. Dlatego właśnie zaczął się cholerny wyścig. A później nic tam nie było! Powtarzam: NIC nie było! Czy rozumiecie? Do dziś dnia łamie, sobie nad tym głową. Opowiadanie Krótkiego John Messner ścisnął żerdkę sterową w okrytej rękawicą dłoni i przytrzymał sanki na utartym szlaku. Drugą ręką, również w rękawicy, pocierał co chwila nos i policzki. Prawdę rzekłszy, robił to niemal bez przerwy, a czasami, kiedy zaczynał odczuwać drętwotę, tarł szybko i bardzo mocno. Czoło miał ukryte pod daszkiem futrzanej czapy, której nauszniki dobrze chroniły uszy. Resztę twarzy porastała gęsta broda, ciemnozłocista pod powłoką szronu. Za człowiekiem sunęły obładowane ciężko yukońskie sanki, przed nim mozolił się rząd pięciu psów. Lina, przy pomocy której psy wlokły sanki, dotykała nóg Messnera. Przestępował ją za każdym razem, kiedy zaprzęg brał ostrzejszy zakręt utartego szlaku. Zakrętów było wiele, toteż John często musiał przestępować linę. Niekiedy zaczepiał się o nią, potykał. Od pewnego czasu szedł powoli, niezdarnie i zdradzał objawy zmęczenia tak wielkiego, że przód sań raz po raz obijał mu pięty. Na prostych odcinkach drogi, gdzie sanie mogły obyć się na moment bez kierowania, Messner puszczał żerdkę i prawą dłonią tłukł gwałtownie o twarde drewno. Dobrze wiedział, że „niełatwo będzie zachować prawidłowy obieg krwi w tej ręce. Ale rozgrzewając ją nie przestawał ani na chwilę pocierać nosa i policzków drugą ręką. — Tak czy inaczej, trochę za zimno na podróż — powiedział. Mówił głośno na modłę ludzi przywykłych do spędzania czasu w samotności. — Tylko dureń może włóczyć się przy takiej temperaturze. Jeżeli nie ma osiemdziesięciu stopni niżej zera*, to tylko dlatego, że jest dokładnie siedemdziesiąt dziewięć. Wydobył zegarek, aby grzebiąc niezdarnie w zanadrzu schować go zaraz do wewnętrznej kieszeni grubego wełnianego kaftana. Spojrzał w niebo, przebiegł wzrokiem wzdłuż linii widnokręgu na południu. — Dwunasta — mruknął — i niebo czyste, a słońca jak nie ma, tak nie ma. Przez dziesięć minut wlókł się bez słowa, a później jak gdyby zapomniał o długiej pauzie, dodał tym samym tonem: — I śniegu mało, i stanowczo za zimno na podróż… Hola! Hola! — wrzasnął pod adresem zaprzęgu. Z nagłym przerażeniem obmacał prawą rękę i zaczął nią walić o żerdkę sterową. — Wy… biedaki… biedaki — zwrócił się znowu do psów, które ciężko legły na lodzie i odpoczywały. Każdy wyraz wymawiał wolno, urywanym głosem, bo do taktu bębnił zmartwiałą dłonią w drewno. — Cóżeście złego zrobiły, że dwunogi zwierz innego gatunku musiał się zjawić, zaprząc was w jarzmo, podeptać wszystkie wasze wrodzone instynkty, uczynić z was niewolne pociągowe zwierzęta? Potarł nos — nie w zadumie, lecz szybko i mocno, aby pobudzić krew do krążenia — i znowu zapędził psy do pracy. Wędrował po zamarzłej powierzchni wielkiej rzeki. Za nim rzeka kreśliła rozległy łuk i ginęła w dali pośród labiryntu okrytych śniegiem i zamarzłych gór. Przed nim dzieliła się, tworzyła liczne odnogi i dźwigała na grzbiecie cały archipelag małych wysepek. Wysepki również były białe i martwe. Nic nie zakłócało ciszy. Nie odezwało, się zwierzę, nie bzyknął owad. Ptaki nie fruwały w lodowatym powietrzu. Nie słychać było głosu człowieka, nie widać żadnego dzieła ludzkie] ręki. Świat drzemał pogrążony we śnie podobnym śmierci. John Messner ulegał bezwładowi przyrody. Siły żywotne drętwiały w nim od mrozu. Wlókł się z opuszczoną głową niebaczny na nic. Odruchowo rozcierał nos i policzki, a na prostych odcinkach drogi tłukł prawą ręką o żerdkę sterową. Ale psy były czujne. Przystanęły nagle i odwróciły głowy. Spoglądały na swego pana pożądliwym, pytającym wzrokiem. Sierść na pyskach i rzęsy miały białe od szronu, a ta mroźna siwizna i widoczne przemęczenie stwarzały pozory niedołęstwa podeszłego wieku. Człowiek bezwiednie chciał pogonić zaprzęg, lecz oprzytomniał, wyprostował się z trudem i rozejrzał dokoła. Psy stanęły koło przerębli. Nie była to naturalna szczelina, lecz otwór zrobiony przez człowieka, pracowicie wyrąbany toporem w lodzie grubości przeszło trzech stóp. Dosyć gruba powłoka na dnie tej studni świadczyła, że z przerębli nie korzystano od pewnego czasu. Messner spojrzał na prawo i na lewo. Zresztą psy wskazywały kierunek. Pięć ziejących, oszronionych pysków zwracało się w stronę ścieżki ledwie widocznej w śniegu. Stanowiła ona rozwidlenie głównego szlaku rzecznego i wspinała się na stromy brzeg jednej z wysepek. — Dobrze już, dobrze; biedne, zdrożone zwierzaki — powiedział człowiek. — Pójdę na zwiady. Pilno wam do postoju, ale nie bardziej niż mnie. Wspiął się na brzeg i zniknął. Psy nie kładły się, lecz na nogach oczekiwały pana. Wrócił niebawem, ujął holowniczą linkę przymocowaną do przodu sanek i pętlę jej zarzucił sobie na ramiona. Później skierował zaprząg w prawo i cwałem popędził go na urwisko. Ciężko było windować pod górę sanie, ale wilczury zapomniały o zmęczeniu. Włócząc brzuchami po śniegu mozoliły się, ze wszystkich sił szarpały uprząż, a przy pracy skamlały radośnie i ochoczo. Jeżeli jeden z nich pośliznął się lub upadł, następny gryzł go w zadek, a człowiek rzucał groźby lub słowa zachęty i całym swym ciężarem kładł się na holowniczej lince. Sanie zdobyły szturmem brzeg, zwróciły w lewo i pomknęły w stronę małej budowli z nie ociosanych bali. Chata była nie zamieszkała i składała się z jednej izby mierzącej osiem stóp na dziesięć. Messner wyprzągł psy, rozładował sanki i objął pustą siedzibę w posiadanie. Ostatni przygodny lokator zostawił po sobie zapas drewna opałowego. Messner ustawił swój przenośny blaszany piecyk i rozniecił ogień. Wsunął do piekarnika pięć suszonych na słońcu łososi, aby odtajały, nim pójdą na żer dla psów. Zaczerpniętej z przerębli wody nalał do rondla i saganka przeznaczonego do gotowania kawy. Czekając aż woda zakipi, Messner zbliżył twarz do ognia. W czasie drogi wilgoć oddechu zebrała się na brodzie i pokryła ją grubą skorupą lodu. Skorupę tę trzeba było odmrozić. Kiedy topniała, krople kapały na gorącą blachę i ulatniały się z sykiem. Para spowijała człowieka, który pomagał sobie palcami, wydłubując spomiędzy włosów spore kawałki lodu. Spadały na podłogę i dźwięczały jak kamyki. Zaciekłe ujadanie przed chatą nie oderwało Johna od tego zajęcia. Słychać było wilczy charkot i szczekanie obcych psów. Odezwały się ludzkie głosy. Ktoś zastukał do drzwi. — Wejść! — zawołał Messner stłumionym głosem, bo właśnie wyrywał spory sopelek, który obrał sobie siedlisko na górnej wardze. Drzwi otworzyły się. John podniósł wzrok i przez kłęby pary zobaczył, że mężczyzna i kobieta przystanęli na progu. — Wejść! — powtórzył Messner stanowczym tonem. — Wejść i zamykać drzwi! Przez mgłę nie mógł należycie ocenić wyglądu swoich gości. Kobieta miała okutaną głowę i twarz przeciętą na krzyż ochraniaczami nosa i policzków, widać więc było tylko czarne oczy. Ciemnooki mężczyzna nie nosił zarostu. Miał tylko wąsy, które tak obmarzły, że zupełnie osłaniały usta. — Chcieliśmy zapytać, czy nie ma tu gdzieś w pobliżu drugiej chaty — powiedział rozglądając się po nie umeblowanym wnętrzu. — Myśleliśmy, że ta jest pusta. — To nie moja chata — odrzekł Messner. — Znalazłem ją kilka minut temu. Proszę dalej. Proszę się rozgościć. Starczy miejsca i nie będziecie musieli ustawiać piecyka. Doskonale pomieścimy się wszyscy. Na dźwięk głosu Messnera kobieta zerknęła ciekawie w jego stronę. — Rozbieraj się — zakomenderował jej towarzysz. — Zaraz wypakuję bagaż i przyniosę wody. Weźmiemy się do gotowania. Messner dobył z pieca odtajałe łososie i wyszedłszy przed chatę zaczął karmić psy. Musiał pilnować ich i bronić przed drugim zaprzęgiem, toteż nim wrócił do izby, nieznajomy zdążył rozładować sanie i przynieść wody. Saganek Johna już kipiał. Messner rzucił na wrzątek kawę i aby się ustała, dodał pół kubka zimnej wody. Później zdjął naczynie z ognia. W piekarniku odmroził kilka przaśnych sucharów i rozgrzał garnczek z fasolą ugotowaną poprzedniego wieczora, a w ciągu rana zlodowaciałą na saniach. Niebawem sprzątnął swe statki z piecyka (aby nowoprzybyli mogli wziąć się do gotowania) i zaczął się posilać. Zastawił obiad na wieku skrzynki do żywności, sam zaś usiadł na zrolowanym posłaniu. Między jednym a drugim kęsem gawędził o szlaku i psach z obcym mężczyzną, który nachylił twarz nad piecykiem i roztapiał lodowe sople z wąsów. W izbie były dwie prycze. Nieznajomy skończywszy robotę z wąsami rzucił na jedną z nich swoją pościel. — Będziemy spać tutaj — powiedział — jeżeli nie zależy panu na tej pryczy. Jako pierwszy ma pan prawo wyboru. — W porządku — odrzekł Messner. — Ta prycza tak samo dobra, jak tamta. Przygotował sobie miejsce na noc i usiadł na skraju przydzielonej mu pryczy. Nieznajomy wsunął pod koce u wezgłowia podróżny futerał na narzędzia lekarskie. Zastępował mu widać poduszkę. — Lekarz, hę? — zapytał Messner. — Tak. Ale zapewniam pana, nie przyjechałem tutaj, żeby nad Klondike szukać praktyki. Kobieta zajęła się gotowaniem. Mężczyzna krajał boczek i dorzucał drew na ogień. W izbie panował półmrok, gdyż światło przenikało tam okienkiem, w którym szybę zastępował bezdrzewny papier listowy natłuszczony smalcem. John Messner nie mógł więc przyjrzeć się dobrze kobiecie. Zresztą nie zależało mu na tym. Nie interesował się szczególnym gościem. Ona za to zerkała od czasu do czasu w ciemny kącik, gdzie usadowił się odkrywca chaty. — To się nazywa wspaniałe życie — oznajmił z zapałem doktor przerywając na chwilę ostrzenie noża o rurę piecyka. Najbardziej zachwyca mnie to, że nasze życie jest pełne walki, trudu własnych rąk, że jest prymitywne, realne. — W każdym razie temperatura jest realna — roześmiał się Messner. — Wie pan, ile jest właściwie stopni? — zapytał doktor. Messner pokręcił głową. — No, to panu powiem! Alkoholowy termometr przy saniach wskazuje siedemdziesiąt cztery niżej zera. — To znaczy sto sześć niżej punktu zamarzania. Trochę za zimno na podróż, hę? — To po prostu samobójstwo — brzmiało orzeczenie lekarskie. — Człowiek męczy się. Oddycha głęboko. Wypełnia płuca samym mrozem. Mróz chłodzi płuca, przeziębią delikatne tkanki. Tkanki zamierają, a człowiek wypluwając je dostaje suchego, uporczywego kaszlu. Następnego lata umiera na zapalenie płuc i dziwi się, skąd to na niego przyszło. Będę siedział w tej budzie bodaj przez cały tydzień, póki temperatura nie pójdzie w górę przynajmniej do pięćdziesięciu stopni niżej zera. Umilkł na chwilę. Później skarcił towarzyszkę: — Słuchaj, Tesso, chyba ta kawa ma już dosyć! Na dźwięk imienia kobiety John nagle się wzdrygnął. Spojrzał na nią z ukosa. Twarz jego przybrała bolesny wyraz, jak gdyby zmartwychwstało na moment jakieś dawno pogrzebane bolesne wspomnienie, jak gdyby pojawiło się jego widmo. Messner skupił siłę woli i niezwłocznie pochował upiora. Przybrał minę równie obojętną jak uprzednio, ale nadal był wzburzony, niekontent widoku niewieściej twarzy, która niewyraźnie rysowała się w mroku. Kobieta odruchowo zestawiła kawę z ognia. Później dopiero spojrzała w stronę Messnera. On jednak opanował się już zupełnie, toteż zobaczyła tylko mężczyznę, który siedział na skraju pryczy i bez zainteresowania oglądał noski swoich mokasynów. Kiedy jednak odwróciła się i pochyliła nad garnkami, John zerknął ponownie w jej kierunku, ona zaś obejrzała się szybko i wtedy właśnie spotkały się ich oczy. Messner przeniósł wzrok na doktora, lecz usta wykrzywił ledwie dostrzegalnym uśmiechem, bo spodobało mu się, że został tak chytrze przyłapany. Kobieta otworzyła skrzynkę na żywność. Wyjęła świecę, zapaliła. Messnerowi wystarczyło jedno spojrzenie na oświetloną twarz. W ciasnej izbie krąg poruszeń ograniczał się do kilku kroków, niebawem więc Tessa stanęła u boku Johna. Umyślnie podniosła świecę, na chwilę utkwiła w nim nieruchomy wzrok. Oczy miała szeroko otwarte, jak gdyby przeraziło ją rozpoznanie. On odpowiedział tylko chłodnym, spokojnym uśmiechem. — Czego szukasz, Tesso? — zawołał doktor. — Szpilek do włosów — odpowiedziała i odsunąwszy się trochę zaczęła grzebać w worku z odzieżą, który stał na pryczy. Doktor i jego towarzyszka zastawili obiad na własnej Skrzynce na żywność, usiedli zaś na skrzynce Johna zwróceni twarzą w jego stronę. On ułożył się na pryczy, podparł głowę ręką i odpoczywał leżąc na boku. W ciasnocie mieli wrażenie, iż we troje Siedzą u jednego stołu. — Z jakiej części Stanów pan pochodzi? — zapytał Messner. — Z San Francisco — odpowiedział doktor. — Ale jestem już tutaj od dwóch lat. — Ja też przywędrowałem z Kalifornii — oznajmił Messner. Kobieta spojrzała nań błagalnie, lecz on uśmiechnął się tylko i mówił dalej: — Z Berkeley, dokładnie. Doktor zaczynał zdradzać zainteresowanie. — Uniwersytet? — zapytał. — Aha. Dyplom z roku osiemdziesiątego szóstego. — Chodzi mi o to, czy był pan wykładowcą. Ma pan trochę profesorską minę. — Bardzo mnie to martwi — uśmiechnął się John. — Wolałbym wyglądać na poszukiwacza złota lub poganiacza psów. — Teraz on taki sam podobny do profesora, jak ty do lekarza — wtrąciła kobieta. — Dziękuję — bąknął John i zaraz zwrócił się do mężczyzny. — Aha, doktorze, jak też się pan nazywa, jeżeli wolno spytać? — Haythorn. Musi mi pan uwierzyć na słowo. Karty wizytowe porzuciłem razem z cywilizacją. — I pani Haythorn… — Messner z uśmiechem skinął głową kobiecie. Zarumieniła się i zmierzyła go wzrokiem tym razem bardziej gniewnym niż błagalnym. Haythorn miał już zapytać o nazwisko przypadkowego sąsiada, otworzył nawet usta, ale John go ubiegł: — Przyszło mi na myśl, że może pan, doktorze, potrafi zaspokoić moją ciekawość. Dwa czy trzy lata temu wybuchnął mały skandal w kołach uniwersyteckich. Żona jednego z profesorów anglistyki… bardzo przepraszam, że poruszam takie sprawy w obecności …hmm… pani Haythorn… Żona jednego z profesorów anglistyki zwiała, jeżeli się nie mylę, z jakimś lekarzem z San Francisco. Nie mogę sobie przypomnieć jego nazwiska. Pamięta pan tę historyjkę? Doktor przytaknął ruchem głowy. — W swoim czasie narobiła wiele wrzawy. On nazywał się Womble, Graham Womble. Miał olbrzymią praktykę. Znałem go nawet… trochę. Otóż najbardziej mnie ciekawi, co się z tą parą stało? A może pan coś słyszał? Zatarli wszelkie ślady. Nie zostawili po sobie dymu ani popiołu. — Istotnie, Womble zręcznie zatarł tropy — Haythorn odchrząknął. — Krążyły plotki, że czmychnęli na Morza Południowe i zginęli podczas tajfunu na kupieckim szkunerze. Nie pamiętam dokładnie. — Nigdy nie trafiły do mnie te plotki… A pani przypomina sobie tę awanturę, pani Haythorn? — Doskonale — odpowiedziała opanowanym tonem dziwnie kontrastującym z gniewnym wyrazem twarzy, którą odwróciła, aby jej towarzysz nic nie spostrzegł. Haythorn zamierzał znowu zapytać Messnera o nazwisko, lecz ponownie został uprzedzony: — Doktor Womble, jak słyszałem, był bardzo przystojny… Podobno… hm… miał nie lada powodzenie u płci pięknej. — Jeżeli to nawet prawda, dobrowolnie zakończył karierę tym skandalem — odburknął Haythorn. — A ta dama, to podobno sekutnica… Tak mi przynajmniej mówiono. W Berkeley wszyscy byli zdania, że mężowi stworzyła życie, które… hm… które trudno nazwać rajskim. — Nic o tym nie wiem — obruszył się doktor. — Po San Francisco kursowały zupełnie inne plotki. — Kobieta–męczennica, co? Przybita do małżeńskiego krzyża? Haythorn skinął głową. Szare oczy Johna błysnęły umiarkowanym zainteresowaniem. — Tego się należało spodziewać — podjął Messner. — Każdy medal ma dwie strony. Mieszkając w Berkeley oglądałem tylko jedną. Słyszałem, że ona wiele czasu spędzała w San Francisco. — Proszę o kawę — powiedział Haythorn. Kobieta napełniła jego kubek. Przy sposobności roześmiała się beztrosko. — Plotkujecie, niczym dwie kumoszki — skarciła mężczyzn. — To bardzo interesująca sprawa — Messner uśmiechnął się do niej i zaraz podjął rozmowę z doktorem. — Ten mąż nie miał, zdaje się, świetnej reputacji… przynajmniej w San Francisco? — Skąd znowu! To był cnotliwy mydłek! — wybuchnął Haythorn z nie uzasadnionym na pozór żarem. — Mól książkowy, zdechlak bez kropli czerwonej krwi w żyłach! — Znał go pan? — Nie widziałem na oczy. Nigdy nie obracałem się w waszych uniwersyteckich kołach. — I znowu jedna strona medalu — odpowiedział Messner z taką miną, jak gdyby głowił się nad bezstronnym wyrokiem. — Prawda, ten jegomość nie był żadnym asem, ale nie był też taki ostatni, jak pan powiada. Brał czynny udział w życiu sportowym studentów. Miał też trochę talentu. Napisał raz sztukę na zakończenie roku akademickiego; zyskał niemały, choć tylko lokalny rozgłos. Słyszałem też, że obrano go dziekanem anglistyki, ale cóż, właśnie wtedy wybuchnął ten skandal. Facet podał się do dymisji i zniknął. Można powiedzieć, zwichnęło mu to karierę. W każdym razie po naszej stronie medalu sądzono powszechnie, że właśnie on został znokautowany. Podobno naprawdę kochał swoją żonę, bardzo kochał. Haythorn dopił kawę, odburknął coś znudzonym tonem i zapalił fajkę. — Całe szczęście, że nie mieli dzieci — zaczął znów swoje Messner. Ale doktor spojrzał z ukosa na piec, nakrył głowę czapką i wciągnął rękawice. — Idę na dwór. Przyniosę trochę chrustu — powiedział. — Później nareszcie będę mógł zdjąć mokasyny, wypocząć. Drzwi trzasnęły za nim. Na minutę zaległa w izbie cisza. Była to długa minuta. Mężczyzna leżał bez ruchu na swym posłaniu. Kobieta siedziała na skrzynce zwrócona twarzą w jego stronę. — Co teraz zrobisz? — zapytała nagle. Messner spojrzał na nią tępo, niezdecydowanie. — A co, twoim zdaniem, powinienem zrobić? Mam nadzieję, że nie wymagasz teatralnej sceny. Widzisz, cały jestem zdrętwiały od trudów szlaku, a na tej pryczy dobrze się odpoczywa. W niemej irytacji przygryzła wargi. — Ale… — zaczęła wzburzona, lecz załamała tylko ręce i umilkła. — Nie życzysz sobie chyba, żebym zabił pana… hm… pana Haythorna — powiedział Messner łagodnie, niemal tonem prośby. — To byłaby bardzo kłopotliwa historia i zapewniam cię, najzupełniej zbyteczna. — Ale musisz przecież coś zrobić! — krzyknęła. — Całkiem na odwrót: wydaje mi się, że należałoby raczej nic nie robić. — Zostaniesz tutaj? Odpowiedział skinieniem głowy. Kobieta bezradnie rozejrzała się po izbie, zatrzymała wzrok na pościeli nie rozesłanej jeszcze na drugiej pryczy. — Robi się ciemno. Nie możesz nocować tutaj. Nie możesz! Rozumiesz? Nie wolno ci! — Ależ mogę. Na pewno mogę. Pozwól przypomnieć sobie, że to ja pierwszy znalazłem tę chatę, a wy jesteście moimi gośćmi. Znowu omiotła spojrzeniem wnętrze chaty. W oczach jej błysnął strach, gdy zwróciła je w stronę tej drugiej pryczy. — Więc my będziemy musieli odejść — oznajmiła stanowczo. — Wykluczone. Męczy cię suchy, duszący kaszel: taki właśnie, jak pan… hm… pan Haythorn opisywał fachowo. Już lekko odziębiłaś płuca. A zresztą, twój towarzysz jest lekarzem, zna się na rzeczy. Na pewno się nie zgodzi. — A więc co ty myślisz zrobić? — ponownie zapytała skupionym, głuchym tonem, który zdawał się zapowiadać rychły wybuch. Messner zmierzył ją niemal ojcowskim spojrzeniem. Starał się wyrazić wzrokiem bezdenną głębię współczucia i pobłażania. — Moja droga Tereso, mówiłem ci już, że nie wiem, co zrobię. Doprawdy, nie zdążyłem zastanowić się nad tą kwestią. — Ach, doprowadzisz mnie do szaleństwa! Zerwała się ze skrzynki i znów załamała ręce w bezsilnej złości. — Dawniej nigdy taki nie byłeś. — Dawniej byłem zawsze delikatny, łagodny — przyznał kiwając smutnie głową. — Czy dlatego mnie rzuciłaś? — Jesteś taki inny, taki przerażająco chłodny. Boję się ciebie. Czuję, że od chwili spotkania knujesz coś okropnego. Ale cokolwiek miałbyś zrobić, nie rób nic pochopnie. Nie wzruszaj się i… — Niczym się już nie wzruszam — przerwał — od chwili, kiedy odeszłaś. — Zmieniłeś się więc bardzo… i na korzyść — odpaliła. Uśmiechnął się tak, jak gdyby przyznawał jej rację. — Zastanawiałem się właśnie, co teraz zrobię, i przyszło mi do głowy, co ty powinnaś zrobić. Powiedz panu… hm… Haythornowi, kim jestem. Sądzę, że dzięki temu nasz pobyt w tej chacie będzie bardziej… nie wiem, czy wolno się tak wyrazić… familijny… — Dlaczego przyszedłeś za mną do tego okropnego kraju? — zapytała obcesowo. — Niech ci się nie zdaje, Tereso, że przyszedłem tutaj, by ciebie szukać. Nie syć swej próżności takimi obawami. Nasze spotkanie jest absolutnie przypadkowe. Zerwałem z uniwersyteckim życiem i musiałem gdzieś wyjechać. Mówiąc uczciwie, wybrałem Klondike, gdyż sądziłem, że to ostatnie miejsce, dokąd ty możesz trafić. Szczęknął rygiel. Na ten znak Teresa bez pośpiechu zaczęła sprzątać naczynia po obiedzie. Drzwi otworzyły się szeroko i na progu stanął Haythorn z naręczem chrustu, lecz zaraz wyszedł po większy zapas opału. — Czemu nas nie zapoznałaś? — spytał Messner. — Powiem mu wszystko — odpowiedziała podnosząc dumnie głowę. — Nie myśl, że się obawiam. — O ile wiem, nie bałaś się nigdy i niczego. — Nie strach mi też tej spowiedzi — dodała spokojniejszym tonem i z łagodniejszym wyrazem twarzy. — Obawiam się, że w danym przypadku spowiedź będzie to tylko nabieranie na fundusz Pana Boga, podstęp przynoszący korzyść, wywyższanie siebie samej kosztem i na rachunek Boga. — Daj spokój literaturze — odpowiedziała jeszcze miększym tonem. — Nigdy nie lubiłam żonglowania kalamburami. A zresztą, nie boję się również prosić ciebie o przebaczenie. — Nie mam nic do przebaczenia, Tereso. Raczej winienem ci dziękować. Prawda, z początku rozpaczałem, ale niebawem zrozumiałem, że jestem szczęśliwy. Było to cudowne odkrycie. Jak gdyby wiosna rozkwitła nagle. — A co by się stało, gdybym do ciebie wróciła? — Byłbym… — zerknął na nią z ukosa — byłbym w wielkim kłopocie. — Jestem twoją żoną. Nie uzyskałeś przecież rozwodu. — Tak, tak… niewątpliwie — powiedział zamyślony. — To karygodne niedbalstwo. Przy najbliższej sposobności muszę zatroszczyć się o to. Kobieta zbliżyła się do Messnera. Położyła mu dłoń na ramieniu. — Nie chcesz mnie, John? Mówiła aksamitnym, pieszczotliwym głosem. Jej ręka była jak przynęta. — Gdybym ci powiedziała, że popełniłam omyłkę? Gdybym wyznała, że jestem bardzo nieszczęśliwa?… Tak! Jestem nieszczęśliwa! Na pewno się omyliłam! Messnera ogarnęło przerażenie. Czuł, że ugina się pod dotknięciem lekkiej dłoni. Sytuacja wymykała się jego władzy, wspaniały spokój pryskał. Kobieta spoglądała na niego płonącym wzrokiem, a on rozpływał się, topniał. Miał wrażenie, że stoi na skraju przepaści i jest bezradny wobec siły, co pcha go w otchłań. — Ja wrócę do ciebie, John. Wrócę dzisiaj… zaraz. Niby w koszmarnym śnie wił się pod kobiecą ręką. Kiedy Teresa mówiła, zdawało mu się, że słyszy czarowne tony pieśni Lorelei*. Jak gdyby gdzieś w pobliżu grał fortepian, jakby miękkie nuty wybijały takt na bębenkach uszu. Nagle Messner zerwał się, odtrącił kobietę, która próbowała go opleść ramionami, cofnął się pod drzwi. — Zrobię coś okropnego! — zawołał. — Ostrzegałam cię, żebyś się nie wzruszał. Roześmiała się i zaczęła zmywać naczynia. — Nikt cię nie chce. Bawiłam się tobą. Jestem teraz szczęśliwsza, znacznie szczęśliwsza. Messner nie wierzył. Dobrze pamiętał, jak łatwo przychodziła jej zawsze zmiana frontu. Tak! Teresa zmieniła nagle front. Chciała go zażyć z mańki. Nie była szczęśliwa z tamtym mężczyzną. Pojęła swój błąd. W Johnie buchnął płomień egoizmu. Ona pragnie do niego wrócić, a on przecie tego nie chce. Bezwiednie oparł rękę o drzwi. Rygiel zgrzytnął. — Nie uciekaj — roześmiała się znów Teresa. — Nie ugryzę cię. — Wcale nie uciekam — odparł tłumacząc się jak dziecko, lecz zaczął naciągać rękawice. — Przyniosę tylko trochę wody. Pozbierał próżne wiadra i saganki, otworzył drzwi. Na progu odwrócił się, spojrzał na Teresę. — Pamiętaj,, że masz powiedzieć panu… hm… panu Haythornowi, kim jestem. Messner potłukł skorupę, którą w ciągu godziny pokryła się przerębla i napełnił wodą naczynia. Niepilno mu było do chaty. Ustawił wiadra na ścieżce i zaczął chodzić szybko tam i z powrotem, żeby nie zamarznąć, gdyż mróz jak ogniem palił skórę. John miał brodę białą od zlodowaciałego oddechu, kiedy wygładził pomarszczone, chmurne czoło i zrobił taką minę, jakby powziął decyzję. Tak! Wreszcie znalazł metodę postępowania, a gdy pomyślał o niej, uśmiech wykrzywił mu skostniałe usta i policzki. Wiadra pokryły się już warstewką młodego lodu. Chwycił je i ruszył w stronę chaty. Wchodząc do izby zorientował się, że doktor nań czeka. Stał blisko piecyka i sztywną postawą zdradzał zakłopotanie, niepewność. Messner postawił pełne wiadra na podłodze. — Miło mi pana poznać, Grahamie Womble — powiedział konwencjonalnie, jak gdyby ktoś przed chwilą zaprezentował mu nieznajomego. Messner nie wyciągnął ręki. Womble poruszył się niespokojnie. Musiał nienawidzić Johna, bo człowiek zwykle nienawidzi tych, których skrzywdził. — A więc pan jest tym jegomościem — odezwał się Messner tonem zainteresowania i podziwu. — No, no… Bez żartów, cieszy mnie, naprawdę cieszy nasze spotkanie. Bardzo byłem zawsze ciekaw, co… hm… co Teresa znalazła w panu, na czym, że się tak wyrażę, polegała siła przyciągania. No, no… Zaczął oglądać doktora od stóp do głów takim wzrokiem, jak człowiek szacujący konia. — Wiem, jak mnie pan musi sądzić… — zaczął Womble. — Mniejsza o to! Nie zaprzątaj pan sobie głowy drobiazgami — przerwał John przesadnie kordialnym tonem. — Chciałbym się przede wszystkim dowiedzieć, jak ją pan znajduje? Spełniła nadzieje? Dobrze się spisała? Czy od pierwszej chwili wasze życie było uroczym snem? Czy uroczym snem pozostało? — Nie bądź głupi — oburzyła się Teresa. — Jestem po prostu naturalny i nic na to nie poradzę — usprawiedliwił się John. — Ale nie można jednocześnie politykować i rozwiązywać życiowych kwestii — powiedział szorstko Womble. — Chcielibyśmy się wreszcie dowiedzieć, co pan zamierza zrobić? Messner udawał z powodzeniem zupełną bezradność. Rozłożył ręce. — Doprawdy, nie wiem. Znaleźliśmy się w sytuacji na pozór niemożliwej. Z takich sytuacji nie ma wyjścia. We troje nie możemy przecie spędzić nocy w tej izbie. John skinął głową przyznając rację doktorowi. — A zatem ktoś musi się wynieść. — I to argument nie do odparcia — zgodził się Messner. — Jeżeli trzy ciała nie mogą pomieścić się jednocześnie w określonej przestrzeni, jedno z nich musi się wynieść. — Pan będzie tym jednym — oznajmił posępnie Womble. — Do najbliższego obozu kopaczy jest dziesięć mil. Łatwo pan zrobi tę drogę. — Oto pierwszy błąd pańskiego rozumowania. Czemu ja mam być tym jednym, co się wyniesie? Przecież pierwszy znalazłem chatę. — Ale Teresa nie może jej opuścić — wyjaśnił doktor. — Już lekko odziębiła płuca. — Zgadzam się z panem. Nie wolno jej ryzykować dziesięciomilowej wędrówki po mrozie. Bezwarunkowo ona musi tu zostać. — Zatem stanęło na moim — zawyrokował Womble. Messner chrząknął znacząco. — Pan ma płuca w porządku, prawda? — Tak… I co z tego? Messner odchrząknął ponownie i zaczął mówić wolno, rozwlekle — irytująco wolno i rozwlekłe. — No, że się tak wyrażę, właściwie nic z tego…. Aha! Może tylko tyle, że zgodnie z pańską opinią nie ma przeszkód, aby pan wyszedł na dwór i odbył w czasie srogiego mrozu niedługą, mniej więcej dziesięciomilową drogę. Łatwo to panu przyjdzie, prawda? Doktor spojrzał podejrzliwie na Teresę i zauważył w jej oczach błysk przyjemnego zdziwienia. — No więc? — rzucił pod jej adresem. Zawahała się. Twarz doktora pociemniała z gniewu. — Dość żartów. Nie może pan tutaj zostać — zwrócił się do Messnera. — Zapewniam pana, że mogę. — Ale ja nie pozwolę! — zawołał Womble i wyprostował się wojowniczo. — Mam głos decydujący! — Mimo to zostanę — powtórzył John z uporem. — Wyrzucę pana. — W takim razie wrócę. Doktor milczał przez chwilę. Chciał opanować głos, poskromić wzburzenie. Później przemówił zwolna głuchym, zdławionym tonem: — Posłuchaj no, panie Messner. Jeżeli nie zechcesz się wynieść, złoję ci skórę. Tu nie Kalifornia. Gołymi rękami stłukę cię na miazgę. John wzruszył ramionami. — Jeżeli to zrobisz, zwołam kopaczy i postaram się, żebyś zawisnął na pierwszym lepszym drzewie. Sam powiedziałeś, że tu nie Kalifornia. Kopacze to prości, zacni ludziska. Wystarczy mi pokazać ślady pobicia, powiedzieć o tobie prawdę i upomnieć się o żonę. Kobieta chciała się odezwać, ale Womble spojrzał na nią gniewnie. — Nie wtrącaj się! — krzyknął. Dziwnym kontrastem zabrzmiały słowa Messnera: — Bardzo proszę, nie przeszkadzaj nam, Tereso. Złość i dławione wzburzenie pobudziły odziębione płuca do suchego, duszącego kaszlu. Krew napłynęła jej do twarzy i Teresa przycisnąwszy dłoń do piersi czekała, aż atak minie. Womble spojrzał na nią posępnym wzrokiem. Zaniepokoił go kaszel. — Coś musimy zrobić — powiedział. — Te płuca nie wytrzymają mrozu. Ona nie może ruszyć w drogę, póki temperatura nie pójdzie w górę. A ja nie myślę rezygnować z Teresy. Messner odchrząknął, przełknął ślinę, znowu odchrząknął i odezwał się niemal pokornie: — Potrzeba mi pieniędzy. W jednej chwili Womble zrobił pogardliwą minę. Nareszcie! Ten drugi upadł jeszcze bardziej niż on, prześcignął go łajdactwem, sam się pogrążył! — Macie pękaty worek piasku — ciągnął Messner. — Widziałem, jak go pan zdejmował z sanek. — Ile pan chcesz? — rzucił doktor, a w głosie jego tyle było pogardy, co w wyrazie twarzy. — Na oko oceniłem worek i… hm… wydaje mi się, że waży ze dwadzieścia funtów… Może ubijemy interes za, powiedzmy, cztery tysiące dolarów? — Ależ, człowieku! — krzyknął Womble. — To wszystko, co posiadam! — Ją pan posiada — odpowiedział John tonem perswazji. — Chyba warta tyle? Proszę się zastanowić, z czego ja rezygnuję. Stawiam cenę godziwą, zupełnie godziwą. — Zgoda! — Womble skoczył po worek złota. — Tylko szybko, szybko zakończmy transakcję, ty… ty nędzny robaku! — Nowa pańska omyłka — uśmiechnął się Messner. — Z punktu widzenia etyki ten, co daje łapówkę, nie przerasta łapownika. Widzi pan, paser jest równie zły jak złodziej. Ubijamy mały interes, a pan niepotrzebnie pociesza się jakąś swą urojoną wyższością moralną. — Do diabła z etyką! — wybuchnął doktor. — Chodź pan tutaj! Pilnuj ważenia piasku. Mógłbym cię przecie okpić. Kobieta stała oparta o pryczę i z bezsilną furią przyglądała się wadze ustawionej na skrzynce. To ją ważono pod postacią żółtego pyłu i samorodków złota. Szalki były małe, więc manipulację powtarzano wielokrotnie. Za każdym razem Messner dokładnie sprawdzał wagę. — Za dużo srebra w tym piasku — powiedział zawiązując worek. — Nie sądzę, żeby uncja przyniosła całe szesnaście dolarów. Jednak nabrał mnie pan trochę, Womble. Pieczołowicie obchodził się z workiem, a gdy go niósł na sanki, widać było, że dobrze zdaje sobie sprawę z jego wartości i ceny. Niebawem wrócił, pozbierał swoje patelnie i garnczki, spakował skrzynkę na żywność, zrolował pościel. Kiedy sanie były osznurowane i skamlące psy zaprzężone, Messner jeszcze raz wszedł do izby po rękawice. — Żegnaj, Tesso — powiedział stojąc w otwartych drzwiach. Spojrzała w jego stronę i chciała się odezwać, lecz nie potrafiła wyrazić w słowach szalonej pasji, która w niej płonęła. — Żegnaj, Tesso — powtórzył łagodnie. — Bydlę! — zdołała tylko wykrztusić. Odwróciła się, zatoczyła w stronę pryczy, padła twarzą na pościel i zaczęła rozpaczliwie szlochać: — Wy bydlaki! Bydlaki! Bydlaki! John Messner cicho zamknął za sobą drzwi i popędziwszy psy obejrzał się w stronę chaty. Na jego twarzy zagościł wyraz niezmiernej ulgi. Po ostrym brzegu zjechał na rzeczny szlak i wstrzymał zaprząg. Spomiędzy sznurów wygrzebał worek złoto i zaniósł nad przeręblę pokrytą już nowym lodem. Potłukł pięścią tę skorupę i pomagając sobie zębami rozwiązał worek, a zawartość wysypał do wody. Rzeka była w tym miejscu płytka, toteż na dwie stopy pod powierzchnią Messner dojrzał dno, żółtawe w przyćmionym świetle zmierzchu. Na widok tego złota splunął do przerębli. Yukońskim szlakiem pognał psy, które skamlały żałośnie i niechętnie brały się do pracy. Człowiek chwycił żerdkę sterową w prawą rękę, lewą zaś począł rozcierać nos i policzki. Potknął się na pierwszym zakręcie. — Jazda dalej, biedne, zdrożone zwierzaki! — krzyknął na psy i zaraz dodał. — O to właśnie chodzi: jazda dalej! Przełożył Tadeusz Jan Dehnel POWIERZONY SKARB Zwolniono już wszystkie liny i „Seattle nr 4” począł powoli odbijać od brzegu. Na pokładach statku piętrzyły się wysoko stosy towarów i bagaży, a ponadto mrowiło się tam różnorodne zbiorowisko Indian, psów, poganiaczy, eksploratorów, kupców i wracających do domu poszukiwaczy złota. Spora część mieszkańców Dawson stała na brzegu, żegnając odpływających. Kiedy wciągnięto już pomost, a statek począł pruć fale rzeki, gwar pożegnań stał się ogłuszający. Poniewczasie wszyscy przypominali sobie ostatnie zlecenia i wykrzykiwali je sobie nawzajem ponad rozszerzającym się nieustannie pasmem wody. Louis Bondell, który jedną ręką podkręcał jasne wąsiki, drugą zaś powiewał niedbale ku stojącym na brzegu przyjaciołom, nagle coś sobie przypomniawszy podskoczył żywo ku barierze. — Fred! — ryknął. — Słuchaj no, Fred! Wezwany w ten sposób „Fred” naprężywszy potężne ramiona przecisnął się na sam przód stojącego na brzegu tłumu i usiłował pochwycić uchem polecenia Louisa Bondella. Krzyczącemu twarz już spurpurowiała od wciąż ponawianych wysiłków. A tymczasem pas wody między parowcem i brzegiem nie przestawał się rozszerzać. — Hej, kapitanie Scott! — wrzasnął pasażer w stronę mostku. — Proszę zatrzymać statek! Rozległ się dźwięk gongów, po czym wielkie koło sterowe obróciło się wstecz i stanęło. Wszyscy stojący na pokładzie i na lądzie skorzystali z tej zwłoki, by posłać w przestrzeń raz jeszcze ostateczne już, nieodwołalne słowa pożegnania. Toteż wysiłki Louisa Bondella, aby przyjaciel go dosłyszał, bardziej niż kiedykolwiek były bezowocne. „Seattle nr 4” stracił kurs i dryfował z prądem rzeki, wobec czego kapitan Scott musał ponownie popłynąć naprzód, a potem znowu zastopować. Głowa jego skryła się w głębi kapitańskiego mostku, skąd po chwili wyjrzała przesłonięta tubą wielkiego megafonu. Kapitan Scott miał głos nie byle jaki, toteż gromkie „Milczeć!”, jakim spiorunował rozwrzeszczany tłum na pokładzie i na brzegu, dotarło niewątpliwie aż na szczyt Łosiowej Góry, jak również do Klondike City. Urzędowa ta nagana rzucona z mostka kapitańskiego stłumiła wrzawę; zrobiło się cicho jak makiem zasiał. — Co pan chciał powiedzieć? — zapytał kapitan Ccotl. — Proszę zakomunikować Fredowi Churchillowi, stoi tam właśnie na wybrzeżu, żeby zaszedł do Macdonalda. W jego schowku ogniotrwałym leży moja torba podróżna. Niech ją zabierze stamtąd i przywiezie mi, kiedy będzie wracał, W zupełnej ciszy donośny głos kapitana przekazał przez megafon polecenie na brzeg rzeki. — Fred Churchill ma udać się do Macdonalda, w jego schowku mała torba, własność Louisa Bondella, niech ją przywiezie ze sobą! Sprawa ważna! Zrozumiano? Churchill zamachał ręką na znak, że zrozumiał polecenie. Przyznać trzeba, że gdyby sam Macdonald mieszkający o pół mili od przystani otworzył okno na chwilę, też by usłyszał. Wrzawa pożegnań rozszalała się znowu, gongi zadźwięczały, a „Seattle nr 4” ruszył żwawo naprzód, wpłynął w nurt, wyrównał kurs i popłynął w górę Yukonu. Bondell i Churchill do ostatka serdecznie machali sobie rękami na pożegnanie. Było to w połowie lata. Jesienią tegoż roku w tę samą drogę wyruszył „W. H. Willis” wioząc na pokładzie dwustu stęsknionych za domem wędrowców. W ich gronie znajdował się Churchill. W jego kajucie w głębi kuferka z odzieżą spoczywał depozyt Bondella. Była to niewielka torba z mocnej skóry, lecz jej czterdziestofuntowy ciężar sprawiał, że Churchill był niespokojny, ilekroć wypadło mu się od niej oddalić. Pasażer sąsiedniej kajuty również wiózł w swoim kuferku skarb w postaci złotego piasku, toteż w końcu porozumieli się i obaj kolejno pełnili wartę. Kiedy jeden z nich schodził do jadalni, drugi nie spuszczał z oka drzwi obu kajut. Kiedy Churchill miał chęć pograć z wista, sąsiad stawał na posterunku, a gdy znów tamten chciał zapomnieć na chwilę o troskach żywota, Churchill zasiadał na składanym stołku pomiędzy dwojgiem drzwi i czytał gazety sprzed czterech miesięcy. Mnożyły się oznaki wczesnej zimy, od świtu więc do wieczora, a nawet późno w noc, roztrząsano wciąż zagadnienie, czy uda im się przemknąć przed nastaniem mrozów, czy też będą zmuszeni porzucić parowiec i wędrować dalej po lodzie. Zdarzały się denerwujące postoje. Dwukrotnie maszyny psuły się i trzeba je było poddać gruntownej naprawie, a za każdym razem krótkie zamiecie śnieżne przypominały, że zima za pasem. Dziewięć razy „W. H. Willis” próbował ze swymi uszkodzonymi maszynami pokonać Bystrzyny* Pięciu Palców, a gdy mu się to wreszcie udało, miał cztery dni opóźnienia w porównaniu z już i tak ostrożnie ustalonym rozkładem. Powstało wtedy pytanie, czy parowiec „Flora” zechce poczekać na nich powyżej kanionu Box. Odcinek wody między górną granicą tego kanionu a końcem Bystrzyn Białego Konia nie był dla parowców żeglowny, wobec czego pasażerowie musieli przesiadać się tu na inny statek, omijając piechotą bystrzyny. W kraju tym telefony nie istniały, wobec czego nie sposób było zawiadomić „Florę”, iż „Willis” pomimo czterodniowego opóźnienia nadpłynie, Kiedy „W. H. Willis” zawinął do brzegu przy Białym Koniu, okazało się, że „Flora” czekała trzy dni dłużej niż zwykle, lecz właśnie przed paru godzinami odpłynęła. Dowiedziano się też, że przy jeziorze Tagish stać będzie do godziny dziewiątej rano w niedzielę. Była właśnie sobota, czwarta po południu. Podróżni zebrali się na naradę. Statek wiózł wielką łódż typu Peterborough, przeznaczoną dla posterunku policji u wlotu do jeziora Bennett. Zebrani podjęli się przenieść łódź brzegiem na odcinku, gdzie rzeka była nieżeglowna. Następnie podano do wiadomości ogółu, że poszukuje się ochotników. Potrzeba było dwóch mężczyzn gotowych ruszyć w pościg za „Florą”. Natychmiast zgłosiło się ze dwudziestu chętnych. Był wśród nich także i Churchill, który idąc za wrodzonym impulsem pośpieszył się, zanim zdążył pomyśleć o torbie Bondella. Kiedy sobie o niej przypomniał, pocieszał się nadzieją, że go może nie wybiorą; człowiek jednak, który był w swoim czasie znanym kapitanem akademickiej drużyny piłki nożnej i przewodniczącym klubu sportowego, który poganiał psy i torował szlaki na Yukonie, a ponadto miał takie wspaniałe bary — nie mógł uchylać się od podjęcia tego zaszczytnego zadania. Zostało ono zlecone jemu oraz olbrzymiemu Niemcowi nazwiskiem Nick Antonsen. Kiedy gromadka podróżnych z łodzią na ramionach puściła się kłusem drogą okrążającą Wiry, Churchill pobiegł do swojej kajuty. Wyrzucił na podłogę zawartość kufra i chwycił torbę w zamiarze polecenia jej opiece sąsiada. Poraziła go jednak myśl, że nie ma prawa wypuszczać z rąk powierzonej mu cudzej własności. Wybiegł tedy wraz z torbą na ląd i popędził brzegiem. Często przekładał ciężar z jednej ręki do drugiej zadając sobie pytanie, czy aby jego waga nie przekracza czterdziestu funtów. Było już pół do piątej, kiedy obaj mężczyźni wyruszyli w dalszą drogę. Na rzece Trzydziestej Mili prąd tak był rwący, że rzadko kiedy można było używać wioseł. Trzeba było wlec się brzegiem i ciągnąć linę holowniczą potykając się o głazy lub przeciskając przez zarośla. Niekiedy ślizgali się i wpadali do wody, brodzili po kolana lub nawet po pas; kiedy indziej, napotkawszy niemożliwe do przebycia urwisko, obaj wędrowcy wsiadali do łodzi i wściekłymi ruchami wioseł przeprawiali się na drugi brzeg, by tam znów złożyć wiosła i chwycić za linę holowniczą. Była to praca straszliwie wyczerpująca, Antonsen mozolił się, jak na wielkoluda przystało, wytrwale i bez słowa skargi, choć tężyzna cielesna i duchowa Churchilla zmuszały go do trudu nad siły. Nigdy nie pozwalali sobie na chwilę odpoczynku. Wciąż tylko naprzód, nieustannie naprzód. Nad rzeką dął ostry, mroźny wiatr, musieli więc od czasu do czasu zabijać ręce, by wpędzić z powrotem krew do zgrabiałych palców. Kiedy zapadła noc, brnęli dalej na los szczęścia. Idąc brzegiem bez ścieżki padali raz po raz, drąc ubranie na strzępy o krzaki, których w ciemności nie było widać. Obaj pokaleczeni byli boleśnie i krwawili. Niejednokrotnie w czasie szalonych przepraw z jednego brzegu na drugi łódź natrafiała na podwodne pnie i wywracała się. Za pierwszym razem Churchill musiał dać nurka, by po omacku w głębokiej na trzy stopy wodzie odnaleźć na dnie torbę przyjaciela. Na odzyskanie jej stracił pół godziny, po czym przymocował ją silnie do łodzi. Dopóki łódź nie pójdzie na dno, można było nie obawiać się o torbę. Antonsen pokpiwał sobie z niej, a nad ranem począł ją przeklinać, ale Churchill nie myślał tłumaczyć się ze swego postępowania. Przeszkody i nieszczęścia mnożyły się bez końca. Przy raptownym zakręcie, gdzie srożył się groźny wir, stracili całe dwie godziny, próbując szczęścia ze dwadzieścia razy i wywracając się dwukrotnie. W miejscu tym po obu stronach wznosiły się wprost nad głębią strome urwiska, nie pozwalające ani holować łodzi, ani też odpychać się drągami — wiosłując zaś nie mogli w żaden sposób pokonać prądu. Za każdą kolejną próbą wytężali siły do najwyższego stopnia, ale niezmiennie — choć serca zdawały się im pękać — prąd wypierał ich i odrzucał do tyłu. W końcu powiodło im się przez czysty przypadek. Kiedy byli w najgroźniejszym kłębowisku prądu i już mieli zostać, jak zawsze, odepchnięci — boczny nurt wyrwał łódź spod władzy Churchilla i rzucił ją na urwisty brzeg. Churchill skoczył na oślep i uczepił się szczeliny w skale. Wpierając się jedną ręką w stromą ścianę, drugą przytrzymywał zalaną łódź tak długo, aż Antonsen zdołał wygramolić się z wody. Wyciągnęli następnie łódź na brzeg i pozwolili sobie na chwilę wypoczynku. Za następną próbą udało im się przebrnąć ten krytyczny punkt. Trochę powyżej przybili do brzegu i natychmiast zaszyli się w krzaki ciągnąc z mozołem linę holowniczą. O brzasku dobry kawał drogi dzielił ich jeszcze od posterunku nad jeziorem Tagish. W niedzielę o dziewiątej rano usłyszeli gwizdek odpływającej „Flory”. Kiedy o dziesiątej dowlekli się wreszcie do posterunku, dostrzegli jeszcze niknący w południowej stronie słup dymu z kominów „Flory”. Kapitan Jones z Policji Konnej gościł u siebie dwóch istnych ober—wańców. Opowiadał potem, że objawiali tak nienasycony apetyt, jakiego dotychczas nigdy nie zdarzyło mu się podziwiać. Pokładli się następnie przy piecu i zasnęli w swoich mokrych łachmanach. Po upływie dwóch godzin Churchill podniósł się, zaniósł do łodzi torbę Bondella, której użył był jako poduszki, zbudził kopnięciem Antonsena i ruszyli w pościg za „Florą”. — Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć: jakaś awaria w maszynach czy coś podobnego — odpowiedział Churchill kapitanowi Jonesowi, który gorąco odradzał mu dalszej podróży. — Muszę złapać ten parowiec i odesłać go z powrotem po naszych chłopców. Na jeziorze Tagish dęła tak silna wichura, że cała jego powierzchnia bielała od pian. Ogromne rwące fale waliły na łódź, wobec czego trzeba było bez przerwy wylewać wodę i tylko jeden z nich mógł wiosłować. W ten sposób niewiele posuwali się naprzód. Musieli zatem wpłynąć na nadbrzeżne płycizny, gdzie obaj wyleźli z łodzi; jeden szedł przodem ciągnąc linę holowniczą, drugi popychał łódź od tyłu. Toczyli walkę z wichrem zanurzeni w lodowatej wodzie po pas, czasem po szyję; niejednokrotnie cali z głowami ginęli w potoku wielkich grzywiastych fal. Nie było odpoczynku, nie było chwili przerwy w tym ponurym, przygnębiającym boju. Tej nocy, u wylotu jeziora Tagish, dopędzili „Florę” w czasie gęstej śnieżnej zamieci. Antonsen runął na pokład i z głośnym chrapaniem zasnął tam, gdzie upadł. Churchill wyglądał jak dziki człowiek. Przemoczona odzież przylegało mu w strzępach do ciała. Twarz miał zlodowaciałą i opuchłą od trwającego całą dobę wysiłku, ręce jego zaś tak były nabrzmiałe, że nie mógł zginać palców. Dotkliwy ból stóp zamieniał stanie w istną mękę. Kapitan „Flory” sprzeciwiał się projektowi zawrócenia do Białego Konia. Churchill nalegał nieustępliwie, ale kapitan nie chciał zmienić zdania. W końcu podkreślił z naciskiem, że zawrócenie na nic się nie przyda, gdyż jedyny w Dyea parowiec oceaniczny, „Athenian”, wyruszyć ma we wtorek rano, wobec czego „Flora” — w razie podjęcia dodatkowego kursu do Białego Konia po wyczekujących tam ratunku wędrowców — z całą pewnością straciłaby to ostatnie połączenie. — O której godzinie odpływa „Athenian?” — zapytał Churchill. — Siódma rano, we wtorek. — W porządku — rzekł Churchill, szturchając uporczywie w żebra chrapiącego Antonsena. — Może pan spokojnie wracać do Białego Konia. My popłyniemy naprzód i zatrzymamy ,,Athenian”. Antonsen, rozespany i na pół przytomny, ciśnięty został do łodzi niby bezduszny tobół i wtedy dopiero odzyskał przytomność, kiedy ogromna fala opryskała go od stóp od głów lodowatą pianą, a karcący głos Churchilla zatrąbił mu w ciemności nad uchem: — Wiosłujże, niedołęgo! Czy chcesz pójść na dno? Świt zastał ich przy Jelenim Rozstaju; wiatr zamierał, ale Antonsen zanadto był wyczerpany, aby ruszyć wiosłem. Churchill wyciągnął łódź na zaciszne wybrzeże, gdzie natychmiast zasnęli. Układając się do snu, wsunął pod głowę tak silnie skręcone ramię, że krew swobodnie nie mogła w nim krążyć. Co kilka minut budził go ból w drętwiejącej ręce, wtedy spoglądał na zegarek i wsuwał z kolei pod głowę drugie ramię. Po upływie dwóch godzin stoczył walkę z Antonsenem, aby go rozbudzić. Wnet też ruszyli w dalszą drogę. Jezioro Bennett, długie na trzydzieści mil, spokojne było niby staw młyński; ledwie jednak zdążyli przebyć je w połowie, od południa zerwał się wiatr; woda zbielała, a łódź puściła się w tany. Przez długie godziny walczyć musieli podobnie jak na jeziorze Tagish, wyłażąc za burtę, ciągnąc i pchając łódź — w lodowatej wodzie po pas, to znów po szyję: często zupełnie tracili grunt. Wreszcie poczciwy olbrzym się wykończył. Churchill poganiał go bez litości, kiedy jednak Antonsen upadł i począł tonąć w wodzie nie głębszej nad trzy stopy, trzeba go było wciągnąć do łodzi. Od tej chwili Churchill samotnie wojował z żywiołem i wczesnym popołudniem dotarł do posterunku policji przy końcu jeziora. Chciał pomóc Antonsenowi wygramolić się z łodzi, ale na próżno. Słuchając ciężkiego oddechu wyczerpanego do ostatka człowieka, Churchill zazdrościł mu myśląc o tym, co jego samego jeszcze czeka. Antonsen będzie tu sobie leżał i spał, on zaś — goniąc czas — musi przeprawić się przez potężny Chilkoot i dostać się aż do morza. Najcięższą walkę ma dopiero przed sobą; na myśl o tym Churchill żałował, że w jego ciele tyle jest sił, które zadają mu taką mękę. Churchill wciągnął łódź na wybrzeże, pochwycił torbę Bondella i pokuśtykał na posterunek policji. — Jest tam nad wodą łódź nadana dla was z Dawson — krzyknął do policjanta, który na jego stukanie podszedł do drzwi. — Leży w niej człowiek, któremu niewiele już brakuje. Nic poważnego, po prostu straszliwe wyczerpanie. Proszę się nim zaopiekować. Ja nie mam chwili do stracenia. Do widzenia. Muszę doścignąć „Athenian”. Jezioro Bennett łączyła z jeziorem Lindermanna droga piesza długa na milę—, Churchill w biegu już kończył ostatnie słowa. Była to droga pełna męki, zacisnął jednak zęby i nie ustawał ani na chwilę, zapominając o bólu w złości, z jaką spoglądał ciągle na torbę przyjaciela. Była to poważna przeszkoda. Co chwila przerzucał torbę z ręki do ręki. Potem na odmianę wsuwał ją pod pachę, to znów przerzucał przez ramię, a ciężar obijał się i tłukł go po plecach w rytmie szybkiego biegu. Pokaleczone i spuchnięte palce z trudem mogły utrzymać torbę, którą też parokrotnie upuszczał. Raz, gdy zmieniał ręce, wyśliznęła mu się i upadła na ziemię tuż przed nim. Potknął się o nią i runął. Przy końcu drogi łączącej oba jeziora udało mu się nabyć za dolara używane troki rzemienne, przy pomocy których umocował sobie torbę na plecach. Wynajął też barkę, która przewiozła go do położonego o sześć mil dalej górnego końca jeziora Linderman, gdzie dotarł o czwartej po południu. „Athenian” odpłynąć miał z Dyea nazajutrz o siódmej rano. Od Dyea dzieliło go dwadzieścia osiem mil, z masywem Chilcoot pośrodku. Churchill usiadł na chwilę, by poprawić obuwie przed długą górską wspinaczką. Nagle obudził się. Sam nie wiedząc o tym, zasnął w tymże momencie, kiedy spoczął na ziemi, nie spał jednak więcej nad trzydzieści sekund. Obawiał się, że następna drzemka przeciągnąć się może dłużej, toteż sznurowania butów dokończył na stojąco. Ale jednak i w tej pozycji na mgnienie oka ogarnął go mrok. Kiedy sobie to uprzytomnił, spazmatycznym wysiłkiem napiętych mięśni zdołał powstrzymać się od upadku. Powrót do świadomości był tak raptowny, że Churchill poczuł się słabo, drżał. Uderzając się dłonią po głowie, usiłował przywrócić przytomność odurzonemu mózgowi. Konwój juczny Jacka Burnsa powracał właśnie bez towaru do jeziora Crater, więc zaproponowano Churchillowi, by dosiadł muła. Burns zamierzał zarzucić torbę na grzbiet innego zwierzęcia, ale Churchill nie chciał się z nią rozstać i umocował ją do łęku swego siodła. Raz po raz jednak zapadał w sen; wtedy torba zsuwała się to na jeden, to na drugi bok. Budził się wówczas pełen trwogi. Kiedy zaczęło się zmierzchać, muł Churchilla wlazł ze swym jeźdźcem pod sterczącą gałąź, która rozcięła mu policzek do kości. Na domiar nieszczęścia muł zgubił drogę i upadł rzucając na skały człowieka i torbę. Po tym wypadku Churchill dalej już szedł, czy raczej kuśtykał, po nędznej namiastce ścieżki prowadząc muła za uzdę. Wstrętny odór, snujący się po obu stronach drogi, świadczył o licznych koniach, które tu padły ofiarą gorączki złota. Ale Churchillowi było wszystko jedno. Zanadto był śpiący. Kiedy jednak dobrnęli nad Jezioro Długie, poczuł się przytomniejszy, toteż nad Jeziorem Głębokim oddał już torbę w ręce Burnsa i odtąd przy mdłym świetle gwiazd ani na chwilę nie spuszczał go z oka. Chciał mieć absolutną pewność, że torby nie spotka żadna zła przygoda. Przy jeziorze Krateru konwój zatrzymał się na postój nocny, lecz Churchill zarzucił swoje troki na plecy i zaczął wspinać się po stromej ścieżce na szczyt. Na tej przepaścistej grani zdał sobie po raz pierwszy sprawę z tego, jak straszliwie jest znużony. Wlókł się i pełznął niby robak, nie mogąc unieść ciężaru własnego ciała. Każdy krok był wynikiem potężnego wysiłku woli. Ogarnęło go uporczywe przywidzenie, ze niby nurek głębinowy ma u stóp ciężary z ołowiu i z trudem powstrzymywał się, by nie sprawdzić ręką. Co się tyczy torby Bondella, było wprost nieprawdopodobne, aby czterdzieści funtów tak potwornie mogło ciążyć. Ładunek przytłaczał go niby góra, toteż z niedowierzaniem przypominał sobie, jak to zaledwie przed rokiem wspinał się na tę samą przełęcz dźwigając na plecach sto pięćdziesiąt funtów. Jeżeli tamten ładunek ważył sto pięćdziesiąt funtów, torba Bondella musiała ważyć pięćset. Ścieżka wiodąca od jeziora Krateru ku działowi wód pięła się początkowo po niewielkim lodowcu i w tej części była dość wyraźnie wytknięta. Nad lodowcem jednak, a jednocześnie powyżej granicy zasięgu drzew, piętrzyły się już tylko nagie skały i olbrzymie głazy. Drogi w ciemności nie sposób było rozpoznać, więc nieustannie błądził zużywając trzykrotnie więcej energii, niż to było niezbędne. Na wierzchołek dobrnął wśród wycia wichru i śnieżnej zamieci. Opatrzność zesłała mu mały namiocik porzucony widocznie przez kogoś. Wczołgał się do niego natychmiast. Znalazł tam i przełknął łapczywie trochę odwiecznych smażonych ziemniaków oraz sześć surowych jajek. Kiedy śnieżyca ustała, a wicher przycichł nieco, Churchill rozpoczął niewiarogodnie trudne zejście. Ścieżki żadnej nie było, potykał się więc i ustawicznie schodził na manowce, nieraz zaś w ostatniej chwili zatrzymywał się na samym skraju skalnych ścian i stromych przepaści, których głębokości nie mógł nawet w przybliżeniu ocenić. W połowie zejścia ściemniło się znowu, gwiazdy znikły za chmurami, a w zgęstniałym mroku Churchill pośliznął się, potoczył i zjechał o dobrych sto stóp w dół; wreszcie stłuczony i krwawiący wylądował na dnie sporej płytkiej kotliny. Ze wszystkich stron unosiły się mdlące wyziewy padłych koni. Wgłębienie to leżało w pobliżu ścieżki, poganiacze więc powzięli zwyczaj strącania tam okaleczałych i zdychających zwierząt. Odór padliny tak oszołomił Churchilla, że zrobiło mu się słabo i niby w koszmarnym śnie wypełznął z cuchnącego dołu. W pół drogi do ścieżki przypomniał sobie jednak o pakunku Bondella. Torba wraz z nim stoczyła się do rozpadliny, rzemienie musiały puścić, a Churchill po prostu zapomniał o niej. Zszedł więc z powrotem do zapowietrzonej trupiej dziury i tam przez pół godziny krążył na czworakach. Ogółem napotkał i zliczył siedemnaście padłych koni (nie licząc jednego żywego jeszcze, którego dostrzelił z rewolweru), zanim natknął się wreszcie na torbę Bondella. Odtwarzając w pamięci swoje minione życie, w którym nie brakło dzielnych czynów i chlubnych osiągnięć, Churchill bez wahania stwierdził, że ten dobrowolny powrót po powierzoną sobie własność był największym bohaterstwem, jakiego kiedykolwiek dokonał Miarą jego heroizmu niech będzie fakt, że dwukrotnie bliski był zemdlenia, zanim ostatecznie wypełzł z obrzydłego dołu. Kiedy zszedł na przełęcz Wagi, miał już przepastne urwiska Chilcootu za sobą; droga stała się lżejsza. Nie znaczy to jednak, aby nawet w najmniej uciążliwych odcinkach miała być łatwa: po prostu był to możliwy do przebycia szlak, gdyby nie ostateczne wyczerpanie, brak światła, no i torba Bondella. W stanie wycieńczenia, w jakim się znajdował, była to dla niego przysłowiowa ostatnia kropla. Mając zaledwie dosyć siły na to, by wlec własne ciało, pod dodatkowym brzemieniem torby uginał się tak, że każde nieomal potknięcie waliło go z nóg. Kiedy zaś udawało mu się odzyskać równowagą, z mroku wysuwały się ku niemu gałęzie i czepiając się umocowanego na plecach bagażu nie pozwalały mu iść swobodnie naprzód. Wyrobił sobie niezłomne przekonanie, że jeśli nie zdąży złapać statku „Athenian”, będzie to wina nieszczęsnej torby. Prawdę mówiąc, dwie już tylko rzeczy miały dostęp do jego świadomości: torba Bondella i ścigany parowiec. Nic poza tym nie mieściło mu się w głowie, obie te sprawy zaś zlały się w jedno i utożsamiły z jakimś ważnym zadaniem, nad którym mozolił się i dla którego wędrował już od stuleci. Brnął naprzód i walczył niby we śnie. Jak we śnie przybył też do Owczego Obozu. Chwiejnym krokiem wszedł do jakiejś gospody i zsunął z ramion rzemienie, by złożyć torbę na podłodze. Wyśliznęła mu się jednak z ręki i upadła z ciężkim stuknięciem, czego nie omieszkali zauważyć dwaj wychodzący właśnie z karczmy ludzie. Churchill zażądał szklanki whisky, kazał oberżyście zbudzić się po dziesięciu minutach i usiadł oparłszy nogi na torbie, a głowę na kolanach. Jego umęczone ciało tak bardzo zesztywniało, że gdy oznaczona pora nadeszła, trzeba mu było drugich dziesięciu minut i jeszcze jednej szklanki whisky, aby rozruszać stężałe stawy i pobudzić bezwładne mięśnie. — Uwaga! Nie tędy droga! — zawołał w ślad za nim oberżysta, po czym wyszedł z gospody i wskazał mu w ciemności kierunek na Canyon City. Tlejąca w głębi duszy iskierka świadomości upewniła Churchilla, że jest na właściwej drodze, toteż — wciąż niby we śnie — wkroczył w otwierający się przed nim wąwóz. Nie zdawał sobie sprawy, skąd wzięło się to przeczucie, lecz po wędrówce trwającej — jak mu się zdawało — całe wieki, uświadomił sobie nagle niebezpieczeństwo i dobył rewolweru. Nie wychodząc ze stanu półprzytomności ujrzał zagradzających mu drogę dwóch mężczyzn, którzy wezwali go, by się zatrzymał. Słyszał, jak własny jego rewolwer wypalił czterokrotnie, a także widział błyski i słyszał wystrzały z broni napastników. Uprzytomnił sobie również, że został trafiony w udo. Widział, jak jeden z obcych upadł. Kiedy zaś drugi rzucił się na niego, Churchill zadał mu prosto w twarz uderzenie kolbą rewolweru. Następnie odwrócił się i zaczął uciekać. Wkrótce potem otrzeźwiał zupełnie i zdał sobie sprawę, że kuśtykając schodzi ścieżką w dół. Przede wszystkim pomyślał o torbie, która — jak się przekonał — tkwiła mu nadal na plecach. Wydało mu się, że całe to zdarzenie musiało być snem. Złudzenia tego pozbył się jednak stwierdziwszy, że nie ma rewolweru. Niebawem odczuł szarpiący ból w udzie, ręka zaś, którą chciał zbadać uszkodzone miejsce, pokryła się ciepłą krwią. Rana była powierzchowna, ale niewątpliwa. Oprzytomniał wtedy zupełnie i w dalszym ciągu biegł utykając ku Canyon City. Znalazł tam człowieka z wozem i parą koni, który za dwadzieścia dolarów zgodził się wyleźć z betów i przygotować się do drogi. Churchill wpełzł do legowiska na wozie i zasnął nie zdejmując torby z pleców. Jazda doliną rzeki Dyea po wygładzonych przez wodę otoczakach nie była wygodna; budził się jednak tylko na największych wybojach. Podskoki na mniej niż stopę ponad dno wozu nie robiły na nim żadnego wrażenia. Na ostatniej mili droga była dość gładka, toteż w końcu zasnął spokojnie. Ocknął się o wczesnym świtaniu, kiedy woźnica potrząsając nim dziko trąbił mu w ucho, że „Athenian” odpłynął. Churchill spoglądał mętnym wzrokiem na opustoszałą przystań. — Widać tam dym nad Skaguay — rzekł woźnica. Oczy Churchilla zanadto były opuchnięte, aby dostrzec cośkolwiek na taką odległość. Mimo to odparł: — To właśnie „Athenian”. Postarajcie mi się o łódź. Uczynny woźnica znalazł wnet czółno wraz z wioślarzem, który za dziesięć dolarów płatnych z góry gotów był wybrać się w podróż. Churchill zapłacił i z pomocą wioślarza wsiadł do łodzi, siły bowiem odmówiły mu posłuszeństwa. Skaguay oddalone było o sześć mil, miał więc błogą nadzieję przespania tej drogi. Okazało się jednak, że przewoźnik nie ma pojęcia o wiosłowaniu. I znów Churchill musiał chwycić za wiosła, by harować przez kilka dalszych wieków. Nigdy jeszcze nie było tak długich i męczących sześciu mil. Lekka, lecz mimo te złośliwa morka wzburzyła falę u wlotu do zatoki i znosiła łódź do tyłu. Churchilla ssało wciąż w dołku, a na dodatek cały zdrętwiał i omdlewał ze zmęczenia. Na jego życzenie towarzysz wziął czerpak i począł zlewać mu twarz słoną wodą. „Athenian” podnosił właśnie kotwicę, kiedy do niego podpłynęli; Churchill był u kresu sił. — Stać! Stać! — zawołał ochryple. — Ważna wiadomość! Zatrzymać statek. Niezwłocznie potem opuścił brodę na pierś i zasnął. Kiedy pół tuzina mężczyzn rzuciło się ku niemu i poczęło wnosić go na kładkę, obudził się, poszukał ręką torby i przywarł do niej jak tonący. Na pokładzie stał się ośrodkiem pełnego grozy zainteresowania. Ubranie, w którym opuszczał Białego Konia, zamieniło się w kilka łachmanów, on sam zaś był prawie takim samym strzępem jak jego ubranie. Przez pięćdziesiąt pięć godzin wędrował przecież w nadludzkim wysiłku. Na pięćdziesiąt pięć godzin spał zaledwie sześć; ubyło mu dwadzieścia funtów. Twarz, dłonie i całe ciało miał podrapane i obtłuczone, oczy zaś prawie odmawiały mu posłuszeństwa. Chciał wstać, ale nie mógł, przekazywał więc swoje zlecenie leżąc na pokładzie i kurczowo trzymając torbę. — A teraz połóżcie mnie do łóżka — zakończył. — Zjem, jak się obudzę. Uhonorowano go należycie, znosząc go na dół w brudnych łachmanach i układając wraz z torbą Bondella w kajucie dla nowożeńców, największym i najzbytkowniej urządzonym pomieszczeniu na statku. Dwa razy mała wskazówka na zegarze zatoczyła pełny krąg, zanim się wreszcie ocknął; kiedy zaś dwustu współpodróżnych z Białego Konia podpływało do burty „Athenian” — był już wykąpany, ogolony, najedzony i palił cygaro, oparty o barierę. Gdy statek przybył do Seattle, Churchill zupełnie już powrócił do sił i wyszedł na ląd z torbą Bondella w ręku. Czuł się dumny niosąc tę torbę. Był to probierz jego sprawności, rzetelności i słowności. ,,No, ale spisałem się dobrze” — powtarzał sobie w duchu, obejmując tym wyrażeniem wszystkie owe szczytne zalety. Był wczesny wieczór, kiedy zaszedł do Bondella. Louis Bondell ucieszył się na jego widok, ściskał mu dłonie oburącz i zapraszał gościnnie do wnętrza. — Ach, dziękuję ci, bracie; zacnie to z twojej strony, że pamiętałeś o tym — rzekł Bondell biorąc od niego torbę. Rzucił ją zaraz niedbale na kanapę, a Churchill ocenił siłę, z jaką ciężka torba odskoczyła pod działaniem sprężyn. Bondell zasypywał go wprost pytaniami. — No i jakże ci się tam powodziło? Jak miewają się nasi chłopcy? Co się dzieje z Billem Smithersem? Czy Del Bishop wciąż jeszcze trzyma się z Pierce’em? Czy sprzedał moje psy? Jak udała się eksploatacja Siarczanej Kotliny? Dobrze, bracie, wyglądasz. Jaki parowiec cię stamtąd zabrał? Na wszystkie te pytania Churchill udzielić musiał odpowiedzi, dopiero więc po upływie pół godziny nastąpiła pierwsza przerwa w rozmowie. — Czy nie zechciałbyś zajrzeć do środka? — zaproponował kiwnięciem głowy wskazując torbę. — Ach, to drobiazg — odparł Bondell. — Czy Mitchell wydobył ze swojej działki tyle, ile się spodziewał? — Powinieneś jednak sprawdzić — nalegał Churchill. — Skoro oddaję powierzoną sobie rzecz, chciałbym wiedzieć, że wszystko jest w porządku. Zawsze przecież jest możliwe, że ktoś obcy dobrał się do tego, gdy spałem, albo coś w tym rodzaju. — Ależ to nic ważnego, chłopie — zaśmiał się w odpowiedzi Bondell. — Nic ważnego — powtórzył Churchill głosem słabym i dziwnie zmienionym. Potem zaś powiedział ostro: — Słuchaj, Louis, co jest w tej torbie? Muszę się dowiedzieć. Louis Bondell spojrzał nań ze zdziwieniem, po czym wyszedł z pokoju i powrócił z pękiem kluczy. Wsunął rękę do torby i wydobył z niej ciężkiego colta, kaliber 44, kilka pudełek amunicji do niego oraz naboje do winchestera. Churchill wziął do ręki torbę i zajrzał do wnętrza. Następnie odwrócił ją dnem do góry i lekko potrząsnął. — Broń zupełnie zardzewiała — powiedział Bondell. — Musiała widocznie być na deszczu. — Ach tak — odparł Churchill. — To doprawdy przykre, że zamokła. Za mało się o nią troszczyłem. Wstał i wyszedł na dwór. Kiedy w dziesięć minut później wyszedł Louis Bondell, zastał przyjaciela siedzącego na schodkach z łokciami na kolanach, a brodą wspartą na rękach i wpatrzonego tępo w mrok. Przełożył Zygmunt Glinka PRZYGODA MARCUSA O’BRIENA Sąd postanawia, że musicie opuścić osadę… W sposób ustalony zwyczajem, tak, w sposób ustalony zwyczajem. Sędzia Marcus O’Brien był roztargniony; Mucluc Charley trącił go pod żebro. Marcus O’Brien odchrząknął i ciągnął dalej: — Zważywszy powagę przestępstwa, jak również okoliczności łagodzące, sąd doszedł do wniosku i postanowił, że należy zaopatrzyć was w żywność na trzy dni. To wszystko. Jack z Arizony rzucił ponure spojrzenie na Yukon. Rzeka toczyła swe wzdęte, niezgruntowane, czekoladowe wody, rozlane na milę szeroko. Brzeg wznosił się tu zwykle na dwanaście stóp ponad wodę, ale teraz Yukon szumiał nieomal równo z jego poziomem, pożerając co chwila okruchy ziemi. Spadały one prosto w rozwarte gardziele nieskończonych zastępów brunatnych wirów i znikały natychmiast. Jeszcze kilka cali, a wody zalałyby Red Cow. — Nie wystarczy — powiedział z goryczą Jack. — Żywność na trzy dni, to za mało. — A Manchester? — odparł poważnie Marcus O’Brien. — Nie dostał w ogóle jedzenia. — No i znaleźli jego trupa wyrzuconego na brzeg Dolnej Rzeki i na wpół zżartego przez psy — brzmiała odpowiedź Jacka z Arizony. — A zabił bez zaczepki. Joe Deeves nawet słowa nie pisnął, a Manchester, tylko dlatego, że był nie w sosie, wsadził mu kulę. Nie jesteście sprawiedliwi, O’Brien, mówię wam otwarcie. Dajcie mi żarcia na tydzień, to będę miał jakąś szansę. Jak dostanę tylko na trzy dni, to leżę. — Dlaczegoście zabili Fergusona? — zapytał O’Brien. — Brak mi już cierpliwości do tych nie sprowokowanych zabójstw. To się musi skończyć, bo w Red Cow nie ma za dużo ludzi. To porządna osada i nigdy tu nie było morderstw, a teraz pienią się jak zaraza. Żal mi was, Jack, ale musicie posłużyć za przykład. Ferguson nie zrobił wam nic takiego, żeby go aż zabijać. — Nie zrobił? — parsknął Jack z Arizony. — Powiadam wam, O’Brien, że nic nie rozumiecie. Nie macie za grosz artystycznej wrażliwości. Pytacie, dlaczego zabiłem Fergusona? A dlaczego Ferguson śpiewał: „Gdybym był ptaszkiem małym”? To chciałbym wiedzieć. Odpowiedzcie mi. Dlaczego śpiewał: „ptaszkiem małym, ptaszkiem małym”? Jeden ptaszek by wystarczył. Jednego jeszcze bym zniósł. Ale nie; on musiał śpiewać o dwóch! Dałem mu szansę. Podszedłem do niego strasznie grzecznie i poprosiłem uprzejmie, żeby z jednego zrezygnował. Namawiałem go. Są świadkowie, którzy to potwierdzili. — Ten Ferguson nie był znowu takie słowicze gardziołko — odezwał się ktoś z tłumu. O’Brien zawahał się. — Czy człowiek nie ma prawa do artystycznych uczuć? — pytał Jack z Arizony. — Ostrzegłem Fergusona. Dalsze słuchanie o tych jego ptaszkach było przeciwne mojej naturze. Ba, bywają tacy wytrawni i wrażliwi znawcy muzyki, że zabiliby człowieka za dużo błahszą rzecz niż ja. Chętnie zapłacę za swoje artystyczne uczucia. Przełknę lekarstwo i jeszcze łyżkę obliżę, ale żarcie na trzy dni to lekka przesada, bo to jest tak, jakbym już wykitował. No dalej, róbcie ten pogrzeb. O’Brien jeszcze się wahał. Zerknął pytająco na Mucluca Charleya. — Ja bym powiedział, sędzio, że żarcie na trzy dni to krzynkę za surowo — poddał tamten — ale to już sędzia decyduje. Wybraliśmy was do tego sądu, zgodziliśmy się stosować do waszych postanowień i takeśmy, psiakrew, robili, i dalej będziemy robić. — No, może i byłem trochę za surowy, Jack — powiedział pojednawczo O’Brien — bo taki jestem podminowany tymi zabójstwami. Zgadzam się dać wam żywność na tydzień. — Odchrząknął dostojnie i rozejrzał się żwawo dookoła. — A teraz możemy już kończyć sprawę. Łódź jest gotowa. Idźcie po żywność, Leclaire. Rozliczymy się później. Jack z Arizony był wyraźnie kontent. Mrucząc coś na temat „cholernych ptaszków” wsiadł do łodzi ocierającej się gwałtownie o brzeg. Było to spore czółno z nie heblowanych desek sosnowych, piłowanych ręcznie z drzew, które rosły nad jeziorem Lindeman, o kilkaset mil w górę rzeki, u stóp Chilcoot. W łodzi leżała para wioseł i koce Jacka. Leclaire przyniósł żywność w worku od mąki i załadował ją do łodzi szepcąc: — Dałem ci dobrą miarkę, Jack. Boś zabił sprowokowany. — Odepchnijcie! — zawołał Jack z Arizony. Ktoś odwiązał cumę i wrzucił ją do łodzi. Prąd porwał łódź, okręcił ją i poniósł. Morderca nie kwapił się do wioseł; przysiadł tylko na rufie i skręcił papierosa. Gdy skończył, potarł zapałkę i zapalił. Patrzący z brzegu mogli dostrzec małe kłęby dymu. Pozostali tam, póki łódź nie zniknęła za zakrętem o pół mili w dół rzeki. Sprawiedliwości stało się zadość. Mieszkańcy Red Cow ustanawiali prawa i wykonywali wyroki bez owego przewlekania, które jest właściwe łagodnej cywilizacji. Nad Yukonem nie było innych praw poza tymi, które sami sobie ustanowili. Musieli to czynić sami. Red Cow kwitło nad brzegami Yukonu od dawna — już w roku 1887 — kiedy Klondike i tłumne do niego wędrówki były jeszcze sprawą nie przeczuwanej przyszłości. Ludność Red Cow nie wiedziała nawet, czy jej osada znajduje się na Alasce, czy na Północno—Zachodnim Terytorium, czy żyją pod gwiaździstym sztandarem, czy też pod flagą brytyjską. Nie trafił tu żaden przedstawiciel władz, który by podał im długość i szerokość geograficzną tego miejsca. Wiedzieli, że Red Cow leży gdzieś nad Yukonem i to im wystarczało. Jeżeli idzie o sztandary, to i tak znajdowali się poza wszelką jurysdykcją. A jeśli idzie c prawo, to żyli na ziemi niczyjej. Sami więc stanowili prawa, a były one bardzo proste. Wyroki wykonywał Yukon. Około dwóch tysięcy mil poniżej Red Cow wpada on do Morza Beringa deltą szeroką na sto mil. Te dwa tysiące mil były od początku do końca dzikim pustkowiem. Co prawda tam, gdzie Porcupine wpada do Yukonu w obrębie Kręgu Polarnego, znajdowała się placówka handlowa Kompanii Zatoki Hudsona, ale była ona o wiele setek mil dalej. Przebąkiwano również, że o kilkaset mil od tego miejsca są misje. To jednak była tylko pogłoska; ludzie z Red Cow nigdy tam nie dotarli. Tu, do tego pustkowia, przedostali się od strony Chilcoot i górnego biegu Yukonu. Ludzie z Red Cow nie zwracali uwagi na wszelkie pomniejsze wykroczenia. Pijaństwo, burdy i używanie plugawych słów uznawali za przyrodzone i niezbywalne prawo. Byli indywidualistami i tylko dwie rzeczy uważali za święte: własność i życie. Nie było tam kobiet, które mogłyby skomplikować ich proste prawidła moralne. W Red Cow stały tylko trzy zbite z kloców domki — większość ludności, składającej się z czterdziestu mężczyzn, zamieszkiwała w namiotach i szałasach z chrustu. Brakowało aresztu, w którym można by zamknąć złoczyńców, a ludzie byli nazbyt zajęci kopaniem i szukaniem złota, aby oberwać się od pracy bodaj na jeden dzień i wybudować więzienie. Poza tym podstawowy problem wyżywienia uniemożliwiał zastosowanie tej metody. Toteż jeżeli ktoś pogwałcił prawo własności lub życia, wsadzano go do łodzi i puszczano z biegiem Yukonu. Ilość przydzielonego jedzenia była proporcjonalna do wagi przestępstwa. Tak na przykład zwyczajny złodziej mógł dostać żywność na okres dwóch tygodni; złodziej niezwykły — nie więcej niż połowę tego. Morderca nie sprowokowany nie dostawał nic. Człowiek, którego uznano winnym zabójstwa sprowokowanego, otrzymywał żywność na czas od trzech dni do tygodnia. Marcus O’Brien obrany został sędzią i on to przydzielał żywność. Ten, kto złamał prawo, zdawał się na los szczęścia. Unoszony przez Yukon docierał albo nie docierał do Morza Beringa. Żywność na kilka dni dawała mu pewne szansę. Pozbawienie jej było właściwie równoznaczne z karą śmierci, choć zostawała jeszcze wątła możliwość ocalenia w zależności od pory roku. Załatwiwszy się z Jackiem i zaczekawszy, aż zniknął im z oczu, ludzie odeszli z brzegu i wrócili do swoich spraw — wszyscy z wyjątkiem kudłatego Jima, który prowadził jedyną na całej Północy grę w faraona i spekulował na działkach, na których przeprowadzano próbne kopania. Tego dnia zdarzyły się dwie rzeczy doniosłe. Przed południem Marcus O’Brien natrafił na złoto. Z trzech kolejnych rynek wypłukał złoto najpierw za dolara, potem za półtora, wreszcie za dwa. Natknął się na żyłę. Kudłaty Jim zajrzał do wykopu, sam przepłukał kilka rynek i zaofiarował O’Brienowi dziesięć tysięcy dolarów za wszystkie prawa, z czego pięć tysięcy złotym piaskiem, a zamiast pozostałych pięciu — połowę dochodu z faraona. O’Brien odrzucił ofertę. Oświadczył ze wzburzeniem, że jest tu po to, aby wyciągać pieniądze z ziemi, a nie z ludzi. A zresztą faraona nie lubi, prócz tego zaś ocenia swoje znalezisko na sumę znacznie wyższą od dziesięciu tysięcy. Drugie doniosłe wydarzenie nastąpiło po południu, kiedy Siskiyou Pearly przypłynął do brzegu i uwiązał swą łódź. Przybywał prosto z szerokiego świata i miał w posiadaniu gazetę sprzed czterech miesięcy. Co więcej, przywiózł pół tuzina baryłek whisky przeznaczonych dla kudłatego Jima. Ludzie z Red Cow rzucili pracę. Zaczęli kosztować whisky — szklaneczka po dolarze odważonym w złocie na wadze Kudłatego — i omawiali nowiny. I wszystko byłoby dobrze, gdyby Kudłaty Jim nie powziął pewnego zgubnego planu, który polegał po pierwsze na tym, ażeby spić Marcusa O’Briena, po wtóre zaś, aby od niego odkupić działkę. Pierwsza połowa planu udała się wspaniale. Zaczęło się wczesnym wieczorem, a około dziewiątej O’Brien doszedł już do stadium śpiewania. Jedną ręką obejmował Kudłatego Jima za szyję i usiłował nucić piosenkę nieodżałowanego nieboszczyka Fergusona o małych ptaszkach. Uznał, że może to robić zupełnie bezpiecznie z uwagi na fakt, że jedyny w osadzie człowiek odznaczający się wrażliwością artystyczną właśnie w tej chwili pędził w dół Yukonu, unoszony prądem z szybkością pięciu mil na godzinę. Natomiast druga połowa planu zawiodła. Bez względu na to, ile whisky wlewano O’Brienowi do gardła, nie dawał się przekonać, że jego absolutnym, przyjacielskim obowiązkem jest odprzedać prawa do działki. Wahał się wprawdzie i chwilami już, już był bliski zgody, ale gdzieś w głębi swej zamroczonej świadomości chichotał sam z siebie. Był godnym partnerem w tej grze prowadzonej przez Kudłatego Jima i bawił się nią doskonale. Whisky była w dobrym gatunku, dostarczona w specjalnej baryłce i jakieś dziesięć razy lepsza od tej, która znajdowała się w pięciu pozostałych. W szynku Siskiyou Pearly częstował trunkiem resztę mieszkańców Red Cow, podczas gdy O’Brien i Kudłaty urządzali ową handlową orgię w kuchni. Ale O’Brien nie był człowiekiem małostkowym. Przeszedł do szynku i wrócił z Mucluc Charleyem i Percy Leclaire. — To są moi wspólnicy, tak, wspólnicy — oznajmił mrugając do nich i zarazem uśmiechając się niewinnie do Kudłatego. — Mam zawsze zaufanie do ich osądu, tak, zawsze. Porządne chłopy. Daj im trochę wody ognistej, Kudłaty, a potem obgadamy sprawę. To brzmiało podejrzanie, ale Kudłaty Jim dokonawszy pośpiesznego obliczenia i pomny, że z ostatniej rynki wypłukał złota za siedem dolarów, doszedł do wniosku, iż warto postawić dodatkową whisky, chociaż w sąsiedniej izbie szła po dolarze od szklanki. — Nie ma mowy, żebym się zgodził — wybełkotał O’Brien do swoich przyjaciół wprowadzając ich w sprawę i wyjaśniając, o co idzie. — Kto, ja? Ja miałbym to sprzedać za dziesięć tysięcy dolarów? Ale skąd! Sam wykopię złoto, a potem pojadę do tego boskiego kraju, do Południowej Kalifornii… tara będę mógł siedzieć sobie do późnej starości… a potem zacznę… jakem już mówił… co to ja miałem zacząć? — Hodować strusie — podpowiedział Mucluc Charley. — O, właśnie; to będę robił. — O’Brien raptem znieruchomiał i spojrzał zdumiony na Mucluca Charleya. — A ty skąd wiesz? Nigdy tego nie mówiłem. Zdawało mi się tylko, że mówiłem. Ty umiesz czytać w myślach, Charley. No, jeszcze jednego! Kudłaty Jim napełnił szklanki i miał przyjemność widzieć, jak znika whisky za cenę czterech dolarów, z czego równowartość jednego dolara przełknął on sam. O’Brien bowiem uparł się, że musi pić równo z gośćmi. — Lepiej weź forsę od razu — nalegał Leclaire. — Kopanie w tej dziurze zabierze ci ze dwa lata, a przez ten czas mógłbyś sobie hodować maluśkie strusiątka i wyskubywać pióra starym. O’Brien rozważył tę propozycję i kiwnął głową na znak zgody. Kudłaty Jim spojrzał z wdzięcznością na Leclaire’a i znowu napełnił szklanki. — Czekajcie no! — wybełkotał Mucluc Charley, któremu język zaczynał się plątać. — Mówię ci jak ojciec spowiednik… jak brat rodzony… cholera! — przerwał i zebrał się, by zacząć od nowa. — Jak przyjaciel… jak wspólnik… doradzałbym raczej… pozwoliłbym sobie wspomnieć… to znaczy zwrócić uwagę, że może jest więcej tych strusi… Ach, cholera! — przełknął jeszcze jedną szklankę, po czym ciągnął z większym skupieniem: — Mnie idzie o to… o co to mi idzie? — Palnął się kilka razy dłonią w czoło, ażeby wstrząsnąć nagromadzone w głowie myśli. — No, mam! — wykrzyknął tryumfalnie. — A jeżeli w tym wykopie siedzi grubo więcej niż dziesięć tysięcy dolarów? O’Brien, który najwyraźniej gotów już był dobić targu, obrócił się gwałtownie. — Brawo! — ryknął. — Bycza myśl! Wcale mi to do głowy nie przyszło. — Serdecznie ścisnął dłoń Mucluc Charleya. — Dobry z ciebie przyjaciel! Dobry wspólnik! — obrócił się wojowniczo do Kudłatego Jima. — A może tam jest ze sto tysięcy dolarów? Przecieżbyś nie obrabował starego kumpla, prawda, Kudłaty? Jasne, że nie. Ja cię znam… lepiej, niż ty sam siebie… no, lepiej. Nalejcie jeszcze jednego. Wszyscyśmy tutaj przyjaciele, mówię wam, wszyscy… I tak płynęła rozmowa, płynęła whisky, a nadzieja Kudłatego Jima to wzbierała w nim, to opadała. Z kolei Leclaire zaczął nalegać na natychmiastową sprzedaż i omal nie przeciągnął na swoją stronę wzdragającego się O’Briena, jednakże ten w ostatniej chwili uległ bardziej błyskotliwym kontrargumentom Charleya. Potem znów Mucluc Charley wysunął przekonywające racje, które przemawiały za sprzedażą, a Percy Leclaire stanowczo się temu sprzeciwił. Nieco później opowiedział się za sprzedażą sam O’Brien, natomiast obaj przyjaciele z płaczem i przekleństwami usiłowali mu to wyperswadować. Im więcej pili, tym płodniejsza stawała się ich wyobraźnia. Przeciwko jednemu trzeźwemu ,,za” lub „przeciw” znajdowali tuzin pijackich argumentów, przekonywali się wzajem tak gorliwie, że w toku dyskusji ustawicznie zmieniali poglądy. W pewnym momencie Mucluc Charley i Leclaire twardo obstawali przy sprzedaży, ochoczo odpierając wszelkie zastrzeżenia O’Briena, w miarę jak je wysuwał. O’Brien wpadł w rozpacz. Wyczerpał ostatnie argumenty i siedział w milczeniu. Spoglądał błagalnie na przyjaciół, którzy go opuścili. Kopnął pod stołem Charleya w goleń, ale ten podlec natychmiast przedstawił nowe i jak najlogiczniejsze racje, przemawiające za sprzedażą. Kudłaty Jim przyniósł papier oraz przybory do pisania i wykaligrafował umowę. O’Brien siedział trzymając pióro w pogotowiu. — Napijmy się jeszcze po jednym — poprosił. — Jeszcze po jednym, zanim odpiszę te sto tysięcy dolarów. Kudłaty Jim z tryumfem napełnił szklanki, O’Brien łyknął whisky i pochylił się, aby położyć swój podpis niepewnym piórem. Zaledwie zdążył usadzić pierwszy kleks na papierze, zerwał się nagle, uderzony myślą, która przeniknęła do jego świadomości. Stał przed nimi chwiejąc się w przód i w tył, a w jego wybałuszonych oczach odzwierciedlał się proces myślowy, przebiegający pod czaszką. Na koniec powziął postanowienie. Oblicze opromieniła mu dobrotliwość. Obrócił się do karciarza, ujął go za rękę i powiedział uroczyście: — Kudłaty, ty jesteś mój przyjaciel. Daj łapę. Słuchaj, stary, ja tego nie zrobię. Nie sprzedam. Nie ograbię druha. Żeby potem żaden skurczybyk nie mógł powiedzieć, że Marcus O’Brien okradł kumpla, bo kumpel był zalany. Ty jesteś zalany, Kudłaty, i ja cię nie okradnę. Właśnie mi przyszło do głowy… przedtem ani razu… nie wiem, co mi się stało, alem o tym dotąd nie pomyślał. No bo przypuśćmy, Kudłaty, mój stary, tylko przypuśćmy, że na tej całej cholernej działce nie ma złota za dziesięć tysięcy. Byłbyś wtedy obrabowany. Nie, mój kochany, tego nie zrobię. Marcus O’Brien wyciąga forsę z ziemi, a nie od przyjaciół. Percy Leclaire i Mucluc Charley utopili protesty karciarza w powodzi zachwytów nad taką szlachetnością uczuć. Przyskoczyli z obu stron do O’Briena, objęli go czule za szyję, a potok ich słów zagłuszył propozycję Kudłatego, aby w akcie sprzedaży umieścić klauzulę, że w wypadku, gdyby działka nie zawierała złota za dziesięć tysięcy dolarów, nabywca otrzyma zwrot różnicy między wpłaconą ceną a rzeczywistą wartością wydobytego kruszcu. Im dłużej gadali, tym szlachetniejsza i bardziej ckliwa stawała się dyskusja. Wyrugowano z niej wszelkie przyziemne pobudki. Ot, po prostu trójka filantropów usiłowała obronić Kudłatego Jima przed nim samym i jego własną filantropią. Z uporem bowiem twierdzili, że istotnie jest filantropem. Odmawiali uznania choćby na chwilę, że w całym świecie można by znaleźć jedną jedyną niegodną myśl. Wdrapywali się, gramolili i wpełzali na niedosiężne wyżyny etyczne, bądź też tonęli w metafizycznych odmętach czułostkowości. Kudłaty Jim pocił się i cały parował whisky. Stanął wobec dziesiątków argumentów, nie mających absolutnie nic wspólnego ze złotą żyłą, którą chciał kupić. Im dłużej gadali, tym bardziej oddalali się od niej i oto o drugiej nad ranem Kudłaty Jim uznał się za pobitego. Przeprowadził po jednym swych zataczających się gości przez kuchnię i wypchnął ich na dwór. O’Brien był ostatni; wszyscy trzej trzymając się za ręce, aby nie upaść, przystanęli chwiejąc się na podwórku. — Z ciebie jest pierwszorzędny biznesman, Kudłaty — mówił O’Brien. — Muszę powiedzieć… że podoba mi się twoje podejście… szlachetna, hojna gość… gość… gościnność. Moje uznanie… Nie ma w tobie nic niskiego, za grosz chciwości… Zawsze mówiłem… Ale właśnie w tej chwili Kudłaty Jim zatrzasnął drzwi. Cała trójka wybuchnęła radosnym śmiechem. Śmiali się długo. W końcu Mucluc Charley spróbował przemówić. — Zabawne… takeśmy się uśmieli… nie, nie to chciałem powiedzieć. Idzie mi o to, że… że co? Aha, mam! Śmieszne, jak te myśli uciekają. Uciekające myśli… gonitwa za uciekającymi myślami — fajna zabawa. Tyś kiedy gonił za zającem, Percy, mój przyjacielu? Raz miałem psa… doskonały był na zające. Jakże mu było? Nie pamiętam imienia… w ogóle nie miał imienia… zapomniałem… uciekające imię… gonitwa za uciekającym imieniem… nie, za myślą… uciekającą myślą… Ale już mam… chciałem powiedzieć, że… a niech cię diabli! Zaległo dłuższe milczenie. O’Brien wyśliznął im się z objęć i siadł na ziemi, gdzie najspokojniej zasnął. Mucluc Charley gonił uciekającą myśl poprzez wszystkie zakamarki i szczeliny roztapiającej się świadomości. Leclaire czekał jak urzeczony na jego opóźniającą się wypowiedź. Nagle uczuł, że tamten grzmotnął go w plecy. — Mam! — ryknął Mucluc Charley stentorowym głosem. Wstrząs ten przerwał ciągłość procesu myślowego Leclaire’a. — Po ile od rynki? — zapytał. — Guzik tam, rynka! — rozzłościł się Charley. — Mam tę myśl… mam… trzymam… dogoniłem ją. Twarz Leclaire’a przybrała wyraz podziwu i zachwytu; znów zawisł wzrokiem na ustach Charleya. — …O, cholera! — zaklął Mucluc Charley. W tej chwili drzwi kuchni otworzyły się i Kudłaty Jim wrzasnął: — Wynocha do domu! — Śmieszne — rzekł Mucluc Charley. — To ssamo pomyślałem, to ssamo. Chodźmy do domu. Dźwignęli O’Briena, wzięli go między siebie i ruszyli. Mucluc Charley rozpoczął na głos pogoń za inną myślą. Lecłaire z entuzjazmem przyłączył się do tego pościgu. O’Brien natomiast nie. Nic nie słyszał, nie wiedział i nie czuł. Był po prostu zataczającym się automatem, którego tkliwie, choć niezbyt pewnie podtrzymywali obaj wspólnicy. Szli ścieżką biegnącą wzdłuż brzegu Yukonu. W tej stronie nie było wprawdzie domu, była natomiast owa nieuchwytna myśl. Mucluc Charley zaśmiewał się, że nie może jej złapać ku zbudowaniu Leclaire’a. Doszli do miejsca, gdzie stała przy brzegu łódź Siskiyou Pearlyego. Lina, którą była przywiązana do pnia sosnowego, przebiegała w poprzek ścieżki. Potknęli się o nią i wywrócili; O’Brien znalazł się na spodzie. Nikły przebłysk świadomości rozświetlił jego mózg. Uczuł, że tamci zwalają się na niego i począł zapamiętale grzmocić ich pięściami. Potem znów zasnął. Rozległo się jego łagodne chrapanie, a Mucluc Charley zachichotał. — Mam nową myśl! — oznajmił. — Nowiuteńką. Właśniem ją złapał… bez żadnego trudu. Po prostu sama przyszła i tylko ją poklepałem po główce. Już ją trzymam. O’Brien zalał się, zalał się jak świnia. Wstyd… cholerny wstyd… ale damy mu szkołę. Tam stoi łódź Pearly’ego. Wsadzimy do niej O’Briena, odepchniemy… i niech sobie spływa Yukonem. O’Brien budzi się rano… prąd za mocny… Nie można wiosłować pod prąd… musi wracać na piechtę. Przyjdzie wściekły jak cholera. A my do lasu… Ale mu damy nauczkę, dobrą nauczkę. W łodzi Siskiyou Perly’ego nie było nic prócz pary wioseł. Burta ocierała się o brzeg w miejscu, gdzie leżał O’Brien. Wturlali go do środka, Mucluc Charley odwiązał linkę, a Leclaire zepchnął łódź w prąd. Następnie, wyczerpani tym ciężkim wysiłkiem, ułożyli się na brzegu i zasnęli. Nazajutrz całe Red Cow dowiedziało się o kawale, który spłatano Marcusowi O’Brienowi. Ludzie robili wysokie zakłady o to, co spotka obu winowajców, gdy ich ofiara powróci. Po południu wystawiono obserwatora, który miał dać znać, gdy tylko ujrzy O’Briena. Każdy chciał być świadkiem tej chwili. Ale O’Brien nie wrócił, choć go oczekiwali do północy. Nie wrócił też następnego dnia, ani w dwa dni później. Red Cow nigdy więcej nie ujrzało Marcusa O’Briena i chociaż snuto wiele domysłów, nie zdołano uzyskać klucza do tajemnicy jego zniknięcia. O tym, co się zdarzyło, wiedział tylko sam Marcus O’Brien, ale nie wrócił więcej, by to wyjawić. Nazajutrz obudził się w męce. Niezwykła ilość wypitej whisky przepaliła mu żołądek, który był wysuszony i rozprażony jak piec. O’Brien miał głowę obolałą od środka i od zewnątrz, lecz jeszcze gorszy był ból twarzy. Przez sześć godzin żarły O’Briena nieprzeliczone chmary moskitów i cała twarz obrzmiała mu od ich trującego jadu. Z najwyższym wysiłkiem zdołał rozewrzeć wąskie szpareczki powiek, aby wyjrzeć na świat. Poruszył rękami, ale go zabolały. Zerknął na nie, lecz ich nie mógł poznać, tak były spuchnięte od jadu moskitów. Poczuł się zagubiony i niejako utracił własną tożsamość. Nie znajdował w sobie nic znajomego, nic, co by mogło przez skojarzenie myślowe obudzić w jego mózgu poczucie ciągłości własnego istnienia. Rozstał się całkowicie ze swoją przeszłością, albowiem nie miał nic, co mogłoby w nim wskrzesić jej wspomnienie. Prócz tego był tak osłabiony, tak nieszczęśliwy, że brakowało mu chęci i energii do ustalenia, kim lub czym jest w istocie. Dopiero gdy odkrył skrzywienie małego palca — skutek źle zestawionego złamania sprzed lat — poznał, że jest Marcusem O’Brienem. Natychmiast cała przeszłość stanęła mu przed oczami. Kiedy zaś ujrzał krwawy wylew pod paznokciem dużego palca, samorozpoznanie stało się podwójnie pewne i wiedział już, że te obce ręce należą do Marcusa O’Briena, czy też może raczej Marcus O’Brien należy do owych rąk. Pierwszą jego myślą było, że jest chory, że dostał malarii. Otwieranie oczu zadawało mu taki ból, że przez cały czas miał je zamknięte. Niewielka gałąź, niesiona przez wodę, uderzała rozgłośnie w bok łodzi. Wydało mu się, że to ktoś puka do drzwi jego chaty, powiedział więc: „Proszę”. Odczekał chwilę, po czym rzekł z irytacją: „To nie wchodź, szlag by cię trafił!” Mimo to pragnął, by weszli i powiedzieli mu, na co jest chory. Jednakże gdy tak leżał, wydarzenia ubiegłej nocy zaczęły odtwarzać się w jego pamięci. Pomyślał, że wcale nie jest chory, tylko spił się, a teraz pora już wstać i iść do roboty. „Robota” nasunęła mu na myśl wykop i wtedy przypomniał sobie, że odmówił przyjęcia zań dziesięciu tysięcy dolarów. Podniósł się raptownie i z wysiłkiem otworzył oczy. Zobaczył, że siedzi w łodzi, unoszonej przez wzdęte, brunatne wody Yukonu. Porosłe świerkami brzegi i wysepki były mu nie znane. Przez pewien czas siedział otumaniony. Nie mógł nic zrozumieć. Przypomniał sobie wczorajszą orgię pijacką, ale nie widział związku między nią a swym obecnym położeniem. Zamknął oczy i ścisnął oburącz rozbolałą głowę. Co to się stało? Zwolna w jego mózgu zaczęła się budzić przerażająca myśl. Pasował się z nią, usiłował ją odegnać, ale powracała uparcie: widocznie kogoś zabił. To jedno mogło być wytłumaczeniem, dlaczego spływał teraz Yukonem. Prawo Red Cow, które sam tak długo stosował, zastosowano teraz do niego. Zamordował kogoś i dlatego puszczono go na rzekę. Ale kogo? Chciał wydrzeć z obolałego mózgu odpowiedź, lecz nasuwało mu się jedynie mgliste wspomnienie czyichś ciał walących się na niego i ciosów, które zadawał. Kim byli ci ludzie? A może zabił kilku? Sięgnął do pasa. W pochewce nie było noża. Bez wątpienia zamordował nim właśnie. Ale musiała być jakaś po temu przyczyna. Otworzył oczy i z przerażeniem zaczął przeszukiwać łódź. Nie było w niej ani jednej uncji żywności. Usiadł z jękiem. Zabił nie sprowokowany. Zastosowano do niego najsurowszy wymiar kary. Przez pół godziny siedział bez ruchu trzymając się za bolącą głowę i usiłując myśleć. Potem ochłodził sobie wnętrzności łykiem wody zaczerpniętej z rzeki i poczuł się lepiej. Wstał — i samotny na szeroko rozlanym Yukonie, zagubiony pośród pierwotnej puszczy — zaczął przeklinać wódkę. Później przywiązał łódź do olbrzymiego pnia sosny, który był głębiej zanurzony w prądzie i przez to płynął szybciej. Obmył twarz i ręce, usiadł na rufie i znowu pogrążył się w rozmyślaniach. Był koniec czerwca. Od Morza Beringa dzieliły O’Briena dwa tysiące mil. Łódź płynęła z przeciętną szybkością pięciu mil na godzinę. W tej porze roku na tak dalekiej Północy nie zapadał zmierzch, mógł więc płynąć bez przerwy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. To wypadało sto dwadzieścia mil dziennie. Po odliczeniu dwudziestu na nie przewidziane wypadki, zostawało sto mil na dzień. Za dwadzieścia dni dopłynie do Morza Beringa. Nie wymagało to żadnego nakładu energii; całą pracę wykona rzeka. Mógł leżeć na dnie łodzi i oszczędzać siły. Przez dwa dni nie jadł nic. Potem, spłynąwszy na rozlewiska Yukonu, wylądował na jednej z płaskich wysepek i nazbierał jaj dzikich gęsi i kaczek. Nie miał zapałek, zjadł je więc na surowo. Podtrzymały go na siłach Minąwszy Krąg Polarny natrafił na placówkę Kompanii Zatoki Hudsona. Załoga nie powróciła jeszcze z Mackenzie i placówka była zupełnie ogołocona z żywności. Poczęstowano go jajami dzikich kaczek, ale odpowiedział, że w łodzi ma ich na kopy. Zaproponowano mu także szklankę whisky, ale odmówił z gwałtowną odrazą. Dostał jednakże zapałki i potem mógł już gotować jaja. W pobliżu ujścia rzeki powstrzymały go przeciwne wiatry i przez dwadzieścia cztery dni żywił się wyłącznie jajami. Na nieszczęście przepłynął nie obudziwszy się obok obu misji: Świętego Pawła i Świętego Krzyża. Toteż mógł uczciwie powiedzieć, co zresztą później czynił, że cała gadanina o misjach nad Yukonem jest wierutną bzdurą. Nie ma tam żadnych misji, co sam najlepiej sprawdził. Znalazłszy się na Morzu Beringa zamienił dietę jajczaną na mięso fok i nigdy nie potrafił rozstrzygnąć, co mu mniej przypadało do smaku. Pod jesień wziął go na pokład kuter amerykańskiej straży granicznej, a następnej zimy O’Brien odniósł w San Francisco poważny sukces wygłaszając pogadanki na temat wstrzemięźliwości. Na tym polu znalazł swoje powołanie. ,,Unikajcie butelki!” — oto jego hasło i zawołanie bojowe. Potrafi delikatnie dawać do zrozumienia, że w jego własnym życiu wódka spowodowała okropną katastrofę. Napomyka wręcz, że utracił fortunę za sprawą owej pokusy szatańskiej, ale słuchacze wyczuwają za tym wydarzeniem cień jakiegoś straszliwego, nieodgadnionego zła, które przypisać należy butelce. Ma wielkie sukcesy w tej kampanii; posiwiał już oraz zyskał sobie szacunek biorąc udział w świętej wojnie przeciwko pijaństwu. Natomiast nad brzegami Yukonu zniknięcie Marcusa O’Briena przeszło do legendy. Jest taką samą tajemnicą jak zaginięcie sir Johna Franklina. Przełożył Bronisław Zieliński KOCHANY KLEKS traciłem serce do Stefana Mackaye’a, choć kiedyś w ogień bym za nim skoczył. Owszem, swego czasu Stefan droższy mi był od rodzonego brata. A dziś, jeśli go spotkam, nie ręczą za siebie. Po prostu wierzyć się nie chce, żeby człowiek, z którym dzieliłem chleb i koc, człowiek, z którym przewędrowałem szlak Chilkoot, mógł zrobić coś podobnego. Zawsze uważałem Stefana za równego chłopa i dobrego kolegę, co to urazy w sercu nie chowa i nie ma w sobie odrobiny złośliwości. Przestałem raz na zawsze ufać swoim sądom o ludziach. No cóż, pielęgnowałem faceta, gdy chorował na tyfus, razem zdychaliśmy z głodu u źródeł rzeki Stewarta, on mi uratował życie na Małym Łososiu. I oto, po tylu latach przeżytych razem, jedno tylko mogę powiedzieć o Stefanie Mackaye’u: jest największym nędznikiem, jakiego znałem. Jesienią roku 1897, ogarnięci gorączką złota, wyruszyliśmy do Klondike, lecz wybraLśmy się zbyt późno, żeby przejść Chilkoot przed zamarznięciem wód. Maszerowaliśmy dźwigając na plecach ekwipunek, gdy zaczął sypać śnieg i trzeba było kupić psy, żeby bagaż resztą drogi odbył na sankach. W ten sposób dostał nam się ów Kleks. Psy były drogie. Zapłaciliśmy za niego sto dziesięć dolarów. Wyglądał na tę cenę. Mówię: „wyglądał”, bo był to jeden z najlepiej prezentujących się psów, jakie widziałem w swym życiu. Ważył sześćdziesiąt funtów i był wprost stworzony do zaprzęgu. Nie mogliśmy w żaden sposób określić jego rasy. Ani husky, ani malemute, ani pies z Zatoki Hudsona. Podobny był do każdego, a przecież nie wyglądał jak żaden z nich. A do tego wszystkiego miał w sobie coś z psa białego człowieka, bo na jednym jego boku — w gąszczu barw żółto–brązowo–rudych oraz brudnobiałych — widniała czarna jak węgiel plama wielkości czerpaka do wody. Właśnie dlatego nazwaliśmy go Kleksem. Prezentował się okazale, szkoda gadać. Kiedy był w formie, muskuły pęczniały mu na całym ciele. Wyglądał na najsilniejszego psa Alaski, i najbardziej inteligentnego. Na pierwszy rzut oka zdawać się mogło, że uciągnie więcej niż trzy psy, z których każdy ważył tyle samo co on. Może by i uciągnął, ja tego nie widziałem. Co innego mu było w głowie. Celował w złodziejstwach i grabieży. Miał niesamowitą wprost zdolność zgadywania, kiedy zanosi się na robotę, i zawsze zmykał w samą porę. Zgubić się i odnaleźć potrafił w sposób zgoła natchniony. Ale gdy trzeba się było wziąć do roboty, natychmiast ulatniała się jego inteligencja i zostawała z niego kupa trzęsącej się, bezmyślnej galarety. Serce człowiekowi krwawiło z rozpaczy na ten widok. Bywają chwile, kiedy przychodzi mi na myśl, że nie była to głupota. Może — podobnie jak niektórzy moi znajomi — Kleks za mądry był na to, żeby pracować. Nic dziwiłbym się wcale, gdyby wyszło na jaw, że daleko nam do jego inteligencji. Może on to wszystko przemyślał i doszedł do wniosku, że nieporównanie lepiej jest czasem oberwać nic nie robiąc, niż nie brać w skórę i harować od rana do nocy. Był dostatecznie inteligentny, żeby to sobie wykalkulować. Mówię wam, siadywałem nieraz i patrzyłem w oczy tego psa, aż dreszcze zaczynały mi latać po krzyżu, a szpik pęczniał jak drożdże — taka inteligencja błyszczała w jego ślepiach. Nie potrafię nic o tej inteligencji powiedzieć. Żadne słowa tu nie pomogą. Widziałem ją, i tyle. Czasem, patrząc w jego ślepia, miałem wrażenie, że zaglądam w głąb duszy ludzkiej. To, com widział, przejmowało mnie lękiem i przywodziło na myśl reinkarnację i temu podobne rzeczy. Powiadam wam, czułem w ślepiach tej bestii coś wielkiego, jakąś tajemniczą wieść, do której zrozumienia sam byłem za mały. Cokolwiek to było (wiem, że robię z siebie teraz durnia), cokolwiek było — zbijało mnie z tropu. Nie umiem określić, com widział w ślepiach tego psa. Nie był to blask i nie był kolor. Coś, co uciekało w głąb, choć oczy ani drgnęły. Może zresztą nie widziałem, jak uciekało, ale czułem. Był to raczej wyraz — otóż właśnie — wyraz, który robił na mnie wrażenie. Nie, nie był to tylko wyraz, lecz coś więcej. Nie wiem, co to było, dość, że doznawałem uczucia pokrewieństwa. Och nie, nie jakiegoś sentymentalnego związku między człowiekiem i psem. Było to raczej poczucie równości. Te ślepia nie błagały jak oczy sarny. One wyzywały. Chociaż nie. Po prostu wyrażały spokojne poczucie równości. Nie sądzę, by to było świadome. Wierzę, iż sam sobie z tego nie zdawał sprawy. Coś tam po prostu było w jego oczach, no i błyskało. Nie, wcale nie błyskało, poruszało się. Wiem, że plotę głupstwa, ale gdybyście patrzyli tak jak ja w oczy tego zwierzęcia, to byście zrozumieli. Ze Stefanem było to samo. Cóż, raz nawet spróbowałem zabić kochanego Kleksa — był przecież do niczego. I wpadłem. Prowadziłem go w krzaki, szedł za mną powoli i niechętnie. Wiedział, co w trawie piszczy. Stanąłem w dogodnym miejscu, przydepnąłem linkę i wyciągnąłem wielkiego colta. Kleks usiadł i patrzył na mnie. Mówię wam — o nic nie prosił. Tylko patrzył. Zobaczyłem wtedy mnóstwo niepojętych rzeczy, poruszających się, tak, poruszających, w jego źrenicach. Nie widziałem w ścisłym znaczeniu tego słowa. Myślałem, że widzę, bo jak już wspomniałem, dziś uważam, że było to tylko wrażenie. Muszę wam otwarcie powiedzieć — nie dałem rady. Czułem się tak, jakbym miał zabić człowieka, świadomego niebezpieczeństwa, odważnego człowieka, który patrzy spokojnie w lute mej broni i pyta spojrzeniem: „No, kto się boi?” Poza tym owa tajemnicza wieść była tak blisko, że zamiast prędko pociągnąć za cyngiel, czekałem, czy nie uda mi się schwytać jej teraz. Oto jest, jest tuż przede mną, błyska w jego oczach… A potem było za późno. Strach mnie ogarnął. Drżałem na całym ciele. Doznałem nerwowego skurczu żołądka, zrobiło mi się niedobrze. Usiadłem więc i patrzyłem na tego psa, a on na mnie. Czułem, że jeszcze chwila, a dostanę bzika. Chcecie wiedzieć, co zrobiłem? Rzuciłem rewolwer na ziemię i pobiegłem do obozu z bojaźnią bożą w sercu. Stefan śmiał się ze mnie. Ale w tydzień później zobaczyłem, jak poprowadził Kleksa do lasu w tym samym celu. Wrócił sam, a po chwili licho przyniosło Kleksa. W każdym razie Kleks pracować nie zamierzał. Zapłaciliśmy za niego sto dziesięć dolarów, wyskrobaliśmy je z samego dna mieszka, a on nie chciał pracować. Nie raczył nawet naciągnąć postronków. Kiedy zaprzęgliśmy go po raz pierwszy, Stefan próbował przemówić mu do rozumu. Psa dreszcz obleciał i na tym się skończyło. Uprząż ani drgnęła. Kleks stał jak malowany i dygotał niczym galareta. Stefan kropnął go batem. Kleks zaskowyczał, ale ani śniło mu się ruszyć. Stefan ciachnął go jeszcze raz, trochę mocniej, i Kleks zawył — prawdziwym, przeciągłym, wilczym głosem. Wtedy Stefan wściekł się i wlepił mu pół tuzina. Wybiegłem z namiotu. Zwróciłem Stefanowi uwagę, że się brutalnie obchodzi ze zwierzęciem. Powiedzieliśmy sobie przy tej okazji parę mocnych słów — po raz pierwszy w życiu. Szurnął bat w śnieg i odszedł wściekły. Podniosłem bat i wziąłem się do roboty. Kochany Kleks zatrząsł się, zadygotał i przycupnął, nim zdążyłem podnieść rękę. Ledwie go raz zaciąłem, zawył jak potępieniec i czym prędzej położył się na śniegu. Pognałem zaprzęg. Psy wlokły Kleksa, a ja łoiłem go batem. Sunął grzbietem po śniegu, podskakując na wybojach, powiewając w powietrzu czterema łapami i wyjąc tak przeraźliwie, jakby go przerabiano na kiełbaski. Stefan wrócił i śmiał się ze mnie. Musiałem przeprosić go za to, co powiedziałem przed chwilą. W żaden sposób nie można było nakłonić Kleksa do pracy. Za to w życiu nie widziałem większego żarłoka w psiej skórze. Na dobitkę był to złodziej nad złodziejami. Nie dał się złapać. Ileż razy nie jedliśmy bekonu na śniadanie, bo Kleks nas uprzedził. Przez niego omal nie pozdychaliśmy z głodu, wędrując w górę rzeki Stewarta. Zakradł się do naszej kryjówki z mięsem, czego zaś sam nie zeżarł, wykończyła reszta psiego zaprzęgu. Ale zachowywał się bezstronnie. Okradał każdego. Nie miał chwili spokoju, bez przerwy węszył za jakimś draństwem i dokądś latał. Żadnemu obozowi w promieniu pięciu mil nie przepuścił. Co gorsza, mieszkańcy tych obozów przychodzili do nas i przedstawiali rachunki za to, czym się tam ugościł. Było to sprawiedliwe, tak bowiem chciało miejscowe prawo. Ale dla nas był to dopust boży, zwłaszcza owej pierwszej zimy na Chilkoot, kiedy zostaliśmy doszczętnie zrujnowani, jak przyszło nam płacić za całe szynki i połcie bekonu, których nawet nie skosztowaliśmy. Walczyć też umiał nasz kochany Kleks. Wszystko umiał, tylko do pracy nie był zdolny. Nie uciągnął nigdy ani funta, ale za to dyrygował całym zaprzęgiem. Aby zmusić psy do szacunku, stosował metody pedagogiczne. To znaczy, tyranizował psy. Zawsze, przynajmniej jeden z nich, naznaczony był świeżymi śladami jego kłów. Był jednak czymś więcej niż zwykłym tyranem. Nie bał się niczego, co chodzi na czterech łapach. Widziałem, jak sam jeden, bez najmniejszej zaczepki, porywał się na obcy zaprzęg i rozbijał go w puch. Czy mówiłem już, jak się rwał do żarcia? Złapałem go kiedyś, jak pałaszował bat. Fakt! Zaczął od rzemienia, a kiedy go dopadłem, już się dobierał do rączki i śmiało sobie z nią poczynał. Ale prezentował się pięknie. Pod koniec pierwszego tygodnia sprzedaliśmy go konnej policji za siedemdziesiąt pięć dolarów. Policja miała doświadczonych, poganiaczy, spodziewaliśmy się więc, że Kleksowi wystarczy przebyć sześćset mil drogi do Dawson, aby został dobrym psem zaprzęgowym. Powiadam „spodziewaliśmy się”, bo nasza znajomość z Kleksem nie trwała długo. Krótko potem nie mieliśmy już na tyle czelności, by się czegokolwiek po nim spodziewać. W tydzień później obudziła nas rano potworna wprost psia burda. Okazało się, że wrócił kochany Kleks i robi w zaprzęgu porządek. W ponurym nastroju — możecie mi wierzyć — zjedliśmy śniadanie. Humory znacznie nam się poprawiły, gdy w dwie godziny później sprzedaliśmy go kurierowi śpieszącemu do Dawson z rządowymi depeszami. Tym razem Kleks wrócił już po trzech dniach i jak zwykle powrót swój uczcił piekielną awanturą z całą psią rodziną. Przeprawiwszy przez Chilkoot własny ekwipunek, całą zimę i wiosnę targaliśmy cudzy bagaż. Tłusty to był kąsek. Poza tym grubo zarabialiśmy na Kleksie. Jak sprzedaliśmy go raz, to potem sprzedaliśmy go dwadzieścia razy. Powracał wytrwale i nikt nie żądał zwrotu forsy. Nam też nie zależało na pieniądzach. Opłacilibyśmy sowicie faceta, który by wziął go od nas na zawsze. Chcieliśmy się pozbyć tego psa, ale nie można go było oddawać za darmo, bo to by zbudziło podejrzenia. Był jednak taki piękny, że kupców mieliśmy pod dostatkiem. ,,Niedotarty” — mówiliśmy i ludzie dawali nam za niego każdą cenę. Raz co prawda puściliśmy go za dwadzieścia pięć dolarów. Kiedy indziej wzięliśmy sto pięćdziesiąt i właśnie wtedy nabywca sam go nam przyprowadził z powrotem. Chcieliśmy oddać mu pieniądze, odmówił i tylko tak nas zelżył, że wstyd powtórzyć. Oświadczył przy tym, że i tak niedrogo zapłacił za przyjemność powiedzenia nam, co o nas myśli. W duchu przyznawaliśmy mu rację i nie było sensu się odszczekiwać. Ale do dziś dnia nie odzyskałem szacunku, jaki żywiłem względem własnej osoby, zanim ten facet do mnie przemówił. Kiedy lody ruszyły na jeziorach i rzece, załadowaliśmy nasz ekwipunek do łodzi i popłynęliśmy jeziorem Bennett w stronę Dawson. Nasz zaprzęg był niczego sobie, więc wpakowaliśmy pieski na górę bagażu. Kleks był z nami — nie udało nam się go spławić. Pierwszego dnia podróży ze dwanaście razy wszczynał bójkę i wrzucał do wody coraz to innego psa. W łódce było ciasno, a on tłoku nie lubił. — Ten pies potrzebuje przestrzeni — stwierdził Stefan na drugi dzień. — Trzeba wysadzić go na ląd. Jak się rzekło, tak się zrobiło. Koło Jeleniego Rozstaju przybiliśmy do brzegu, żeby Kleks mógł sobie wyskoczyć. Dwa inne psy, i to dobre psy, poszły za nim. Straciliśmy całe dwa dni na poszukiwania. Nigdy już ich nie ujrzeliśmy, ale błogi spokój, jakiego zażywaliśmy teraz, wart był znacznie wyższej ceny (jakby powiedział facet, który nie przyjął zwrotu stu pięćdziesięciu dolarów). Po raz pierwszy od wielu miesięcy obaj „ze Stefanem znów śmialiśmy się, gwizdali i śpiewali. Byliśmy szczęśliwi jak nigdy. Czarne dni minęły. Sczezły zmory nocne. Kochany Kleks nas opuścił. Pewnego ranka, w trzy tygodnie później, staliśmy ze Stefanem na brzegu rzeki w Dawson. Od strony jeziora Bennett nadpływała nieduża łódź. Nagle Stefan wzdrygnął się i nie zniżając głosu powiedział coś bardzo paskudnego. Patrzę, a tam, na dziobie łódki, siedzi Kleks i strzyże uszami. Natychmiast daliśmy nogę i zwiewaliśmy jak bite kundle, jak tchórze, jak złoczyńcy umykający przed wymiarem sprawiedliwości. Tak zapewne pomyślał oficer policji, gdy zobaczył, że dajemy chodu. Przypuszczał, że w łódce siedzą stróże prawa, którzy podążają naszym tropem. Nie czekając, aż się sytuacja wyjaśni, puścił się za nami i przydybał nas w kącie pewnego szynku. Zrobiła się heca, gdyśmy zaczęli się tłumaczyć, bo za żadne skarby nie chcieliśmy iść na brzeg i spotkać się z Kleksem. Wreszcie oficer zostawił nas pod strażą innego policjanta, a sam pobiegł do łodzi na brzegu. Kiedy nasz stróż się odczepił, poszliśmy do chałupy. Patrzymy, a tu kochany Kleks siedzi na ganeczku i czeka. No i skąd wiedział, że tu mieszkamy? Czterdzieści tysięcy ludzi mieszkało tego lata w Dawson. Jakim cudem wyniuchał naszą chałupkę? I skąd w ogóle wiedział, że jesteśmy w Dawson? Pozostawiam to wam do rozstrzygnięcia. Pamiętajcie tylko, com mówił o jego inteligencji i tym nieśmiertelnym czymsik, co błyskało w jego ślepiach. O spławieniu go nie było już mowy. W Dawson przebywało zbyt wielu takich, którzy kupili go od nas w drodze przez Chilkoot, i historia była powszechnie znana. Sześć razy zostawialiśmy go na pokładzie statków parowych odpływających z Dawson. Ale w pierwszej przystani po prostu wysiadał i brzegiem kłusował z powrotem. Nie mogliśmy go sprzedać, nie mogliśmy zabić (próbowaliśmy już obaj) i nikt inny nie mógł go utrupić. Śmierć się go nie imała, musiał być zaczarowany. Kiedyś widziałem go w psiej potyczce na głównej ulicy Dawson. Znalazł się na samym spodzie, pod pięćdziesięcioma żrącymi się psiskami. Gdy je rozdzielono, Kleks stał na wszystkich czterech nogach, cały i zdrów, a dwa psy, spod których wylazł, leżały martwe. Widziałem, jak zwędził ze spiżarni majora Dinwiddie płat jeleniego mięsa tak ciężki, że rabuś tylko o jeden skok wyprzedzał goniącą go z siekierą w ręku czerwonoskórą kucharkę. Wreszcie Indianka zaprzestała pościgu, a Kleks wdrapał się na pagórek. Wówczas sam major Dinwiddie wybiegł z domu i zaczął prażyć ze swego winchesteru, Major dwukrotnie opróżnił magazyn, a Kleksowi włos z głowy nie spadł. Nadszedł policjant i aresztował majora za użycie broni palnej w obrębie miasta. Dinwiddie zapłacił grzywnę, a my wybuliliśmy mu za jelenie mięso po dolarze funt, kości nie kości. Sam tyle płacił. Mięso było drogie tego roku. Mówię tylko o tym, com widział na własne oczy. I jeszcze coś wam opowiem. Byłem świadkiem, jak kochany Kleks wpadł do przerębli. Lód miał trzy i pół stopy grubości. Prąd wessał go jak słomkę. Trzysta jardów niżej była ogromna przerębla, skąd czerpano wodę do szpitala. Kleks wylazł z niej, otrząsnął się z wody, wygryzł lód wmarznięty między palce, podreptał na brzeg i sprawił lanie wielkiemu nowofunlandczykowi, którego właścicielem był sam Komisarz Pokładów Złota. Jesienią roku 1898 odpłynęliśmy ze Stefanem na ostatniej wodzie w górę Yukonu, zmierzając ku rzece Stewarta. Zabraliśmy wszystkie psy, prócz Kleksa. Uważaliśmy, że jadł u nas dostatecznie długo. Kosztował nas więcej czasu, kłopotu, pieniędzy i żywności, zwłaszcza żywności, niż zarobiliśmy sprzedając go na szlaku Chilkoot. Tak więc Stefan i ja przywiązaliśmy go w chacie i ruszyliśmy łodzią wraz z całym dobytkiem. Wieczorem rozbiliśmy obóz u ujścia Rzeki Indiańskiej, nie posiadając się z uciechy, że pozbyliśmy się Kleksa. Stefan błaznował, a ja siedziałem owinięty w koce i pokładałem się ze śmiechu, gdy wtem huragan runął na obóz. Furia, z jaką Kleks wjechał na psy i przerabiał zaprzęg, włosy nam jeżyła na głowie. Jakże się odwiązał? Sami powiedzcie. Ja rozkładam ręce. Jak przeprawił się przez rzekę Klondike? Oto jeszcze jedna zagadka. A poza tym skąd wiedział, że popłynęliśmy w górę Yukonu? Przecież sami rozumiecie, że na wodzie nie mógł wywęszyć naszych śladów. Stefan i ja zaczęliśmy podejrzewać, że coś niedobrze z tym psem. Grał nam na nerwach, to fakt. Ale — niech to zostanie między nami — małego pietra też się przed nim miało. Gdy dotarliśmy do ujścia potoku Hendersona, wody zamarzły. Sprzedaliśmy Kleksa za dwa worki mąki pewnej wyprawie udającej się po miedź w górę Rzeki Białej. No i cała ta wyprawa zaginęła. Nie odnaleziono nigdy śladu ludzi, psów, sanek, ani niczego innego. Przepadli jak kamień w wodę. Los tej wyprawy pozostał jedną z tajemnic Klondike. Powędrowaliśmy w górę rzeki Stewarta i w sześć tygodni później kochany Kleks przywlókł się do obozu. Wyglądał jak szkielet, ledwie powłóczył nogami, a jednak dobrnął do nas. A teraz chciałbym wiedzieć tylko jedno: kto mu powiedział, żeśmy powędrowali w górę rzeki Stewarta? Mogliśmy udać się w tysiąc innych miejsc. Skąd wiedział? Powiedzcie, bardzo proszę, bo ja nic z tego nie kapuję. Nie było na niego sposobu. W Mayo wszczął bijatykę z jakimś psem indiańskim. Właściciel tego kundla rąbnął w Kleksa siekierą — nie trafił i utrupił własnego psa. Mówcie sobie, co chcecie, o czarach i odbijaniu kul! Ja osobiście uważam, że diablo trudniej jest odbić siekierę, zwłaszcza z wielkim chłopem na końcu. Kleks to zrobił. Na własne oczy widziałem. Indianin nie chciał zabić swojego psa. Kto uważa, że chciał, niech mi tego dowiedzie. Opowiedziałem już, jak Kleks włamał się do schowka z mięsem. Oznaczało to dla nas nieomal śmierć głodową. Nie było na co polować, a prócz tego mięsa nie posiadaliśmy żadnych innych zapasów. Łosie odeszły o dobre setki mil, a Indianie w ślad za nimi. Ładna historia! Zbliżała się wiosna, trzeba było czekać, aż lody ruszą. Schudliśmy nielicho, nim zdecydowaliśmy się zjeść psy. Na pierwszym miejscu był Kleks. Wiecie, co zrobił? Zwiał. Skąd się dowiedział, że chcemy go zjeść? Czyhaliśmy na niego całymi nocami, ale nie wrócił. Zjedliśmy inne psy. Cały zaprzęg. A teraz ciąg dalszy. Czy wiecie, jak to wygląda, gdy wielka rzeka zrywa okowy, kiedy rusza parę miliardów ton, i góry lodu napierają na siebie, kruszą się i trzeszczą? W samym środku żywiołu, który z łoskotem i rykiem rwał naprzód, ujrzeliśmy Kleksa. Widocznie porwało go, gdy próbował gdzieś w górze rzeki przeprawić się na naszą stronę. Stefan i ja wyliśmy z uciechy. Z gromkimi okrzykami na ustach biegaliśmy po brzegu, podrzucając w górę kapelusze. Co chwila przystawaliśmy, padaliśmy sobie w ramiona. Szał radości nas ogarnął, bo oto ujrzeliśmy koniec Kleksa. Nie miał nawet jednej szansy na milion. Był bezapelacyjnie stracony. Gdy lody spłynęły, wsiedliśmy do łodzi i z biegiem Yukonu powiosłowaliśmy do Dawson. Po drodze zatrzymaliśmy się na tydzień w osadzie przy ujściu potoku Hendersona, żeby się trochę podkarmić. A kiedy przybiliśmy do brzegu w Dawson, siedział tam kochany Kleks. Czekał z nastawionymi uszami, merdał ogonem i pysk mu się uśmiechał, słowem, witał nas serdecznie. W jakiż sposób wykaraskał się z tych lodów? Skąd wiedział, że przybędziemy do Dawson dokładnie o tej godzinie i minucie? Wyszedł przecież powitać nas na brzegu. Im dłużej myślę o Kleksie, tym bardziej nabieram przekonania, że dzieją się na świecie rzeczy, wobec których rozum ludzki jest bezradny. W żaden naukowy sposób nie da się wyjaśnić sprawy Kleksa. Śmiem twierdzić, że są to zjawiska spirytystyczne, mistyczne i tak dalej, ze sporą domieszką teozoficzną. Klondike to piękny kraj. Żyłbym tam sobie do dziś i byłbym zapewne milionerem, gdyby nie ten Kleks. Działał mi na nerwy. Znosiłem go dobre dwa lata, po czym zupełnie się załamałem. W lecie roku 1899 wyprzęgłem. Stefanowi nie powiedziałem ani słowa. Po prostu dałem nogę. Ale zrobiłem, co do mnie należało. Zostawiłem Stefanowi paczuszkę z napisem: „Śmierć szczurom!” i dołączyłem kartkę pouczając w niej, co i jak ma zrobić. Kochany Kleks strasznie mnie zmordował. Zrobiłem się taki nerwowy, że wciąż zrywałem się na równe nogi i rozglądałem wokół, choć nie było żywej duszy w pobliżu. Jednakże niezwykle szybko wróciłem do stanu normalnego. Zanim dojechałem do San Francisco, odzyskałem dwadzieścia funtów wagi, a gdy przeprawiłem się promem do Oakland, byłem już dawnym sobą tak dalece, że nawet moja żona nie dostrzegła żadnej zmiany. Stefan napisał do mnie tylko raz. List zdradzał niejaką irytację. Mój przyjaciel bardzo wziął sobie do serca to, żem go zostawił z Kleksem. Pisał mi również, że „śmierci szczurom” użył zgodnie z moimi wskazówkami, lecz nic z tego nie wyszło. Minął rok. Znów pracowałem w biurze i świetnie mi się powodziło — nawet trochę się roztyłem. Nagle przyjechał Stefan. Ale do mnie nie wstąpił. Przeczytałem jego nazwisko na liście pasażerów, którzy przybyli statkiem parowym, i zachodziłem w głowę, co mu się stało. Ale niebawem przestałem się dziwić. Pewnego ranka wyszedłem z domu i ujrzałem, że kochany Kleks, przywiązany do furtki, nie chce wpuścić mleczarza. Tego samego ranka dowiedziałem się, że Stefan wyjechał na północ, do Seattle. Od tej chwili przestało mi przybywać na wadze. Żona kazała mi kupić obrożę i smycz. Nim minęła godzina, Kleks okazał żonie swą wdzięczność: zagryzł jej ulubieńca, perskiego kota. Nie dam rady pozbyć się kochanego Kleksa. Będzie ze mną aż do mojej śmierci, bo sam nie umrze nigdy. Odkąd się pojawił, apetyt mi nie dopisuje, a żona twierdzi, że marnie wyglądam. Zeszłej nocy Kleks dobrał się do kurnika pana Harveya (Harvey jest moim sąsiadem) i udusił dziewiętnaście rasowych kurcząt. Muszę za nie zapłacić. Sąsiedzi z naprzeciwka pokłócili się z moją żoną i wyprowadzili się gdzie indziej. Powodem był Kleks. Oto dlaczego rozczarowałem się do Stefana Mackaye’a. Nigdy bym się nie spodziewał, że jest człowiekiem tak podłym. Przełożył Kazimierz Piotrowski DOM MAPUHIEGO Mimo ociężałości swojej sylwetki „Aorai” manewrowała bez trudu na lekkim wietrze i kapitan podprowadził ją blisko do atolu, zanim zatrzymał statek tuż przed wirami przybrzeżnej kipieli. Atol Hikueru spoczywał płasko na morzu. Był to krąg miałkiego piasku koralowego, który miał sto jardów szerokości, dwadzieścia mil w obwodzie, a wynurzał się nad powierzchnię o trzy do pięciu stóp. Na dnie olbrzymiej szklistej laguny znajdowało się wiele muszli perłowych i z pokładu szkunera można było dojrzeć, poprzez wąski pierścień atolu, zajętych swą pracą nurków. Jednakże laguna nie miała wejścia odpowiedniego choćby dla handlowego szkunera. Przez kręty i płytki kanał mogły się przy pomyślnej bryzie przedostać kutry, natomiast szkunery stawały na zewnątrz i wysyłały tylko pomniejsze łodzie. ,,Aorai” spuściła zgrabnie szalupę, do której wskoczyło pół tuzina śniadych marynarzy odzianych tylko w szkarłatne przepaski biodrowe. Chwycili za wiosła. Na rufie łodzi, opodal rudla, stał młody człowiek w białym tropikalnym ubraniu znamionującym Europejczyka. Ale nie był stuprocentowym Europejczykiem. Złociste dziedzictwo Polinezji objawiało się w słonecznej pozłocie jego jasnej skóry, rzucało złote blaski i lśnienia poprzez migotliwy błękit oczu. Był to Raoul, Aleksander Raoul, najmłodszy syn Marie Raoul, bogatej pół–Kreolki, właścicielki sześciu handlowych szkunerów podobnych do „Aorai”. Szalupa przecięła wir kłębiący się tuż u wejścia i prując zbełtane piany przypływu, torowała sobie drogę do zwierciadlanego zacisza laguny. Młody Raoul wyskoczył na biały piasek i uściskał dłoń rosłego krajowca. Ów miał wspaniały tors i ramiona, lecz kikut prawej ręki, z wystającą na kilka cali zbielałą już kością, świadczył o spotkaniu z rekinem, które położyło kres karierze nurka i uczyniło zeń pochlebcę i intryganta ubiegającego się o drobne łaski. — Słyszałeś, Alek? — brzmiały jego pierwsze słowa. — Mapuhi znalazł perłę — ale jaką perłę! Nigdy nie wyłowiono podobnej na Hikueru ani na wszystkich Paumotach, ani na całym świecie. Odkup ją od niego. Ma ją jeszcze. I pamiętaj, że ja pierwszy powiedziałem ci o tym. Mapuhi jest głupi i możesz ją dostać tanio. Masz trochę tytoniu? Raoul skierował swe kroki prosto przez plażę, w stronę chaty stojącej pod drzewem pandanowym. Był konwojentem na szkunerze swojej matki i miał za zadanie przetrząsnąć całe Paumoty w poszukiwaniu zasobów kopry*, muszli i pereł, w które obfitowały. Był jeszcze młodym konwojentem; dopiero po raz drugi wyruszył w tym charakterze i gryzł się potajemnie swym brakiem doświadczenia w ocenianiu pereł. Kiedy jednakże Mapuhi pokazał mu perłę, Raoulowi udało się opanować pierwsze wrażenie i zachować na twarzy niedbały, kupiecki wyraz. Albowiem na widok perły doświadczył wstrząsu. Była wielka jak gołębie jajo, doskonale kulista, a w jej białości opalizowały promiennie wszystkie dookolne barwy. Ta perła była żywa. Nigdy nie widział nic podobnego. Kiedy Mapuhi opuścił mu ją na dłoń, Raoula zdumiał jej ciężar. Świadczył on że perła jest dobra. Obejrzał ją starannie przez kieszonkową lupę. Była bez jednej plamki czy skazy. Jej czystość jakby się roztapiała w powietrzu, perła, rzekłbyś, ulatywała mu z dłoni. W cieniu wydawała się miękko świetlista, błyszczała niby łagodny księżyc. Była tak przezroczyście biała, że kiedy ją wpuścił do szklanki z wodą, odnalazł ją nie bez trudu. Tak prosto i szybko osunęła się na dno, iż wiedział, że jej waga jest wyśmienita. — No, a co chcesz za nią? — spytał z udaną obojętnością. — Chcę… — zaczął Mapuhi, a za nim, tuż przy jego ciemnym obliczu, smagłe twarze dwóch kobiet i dziewczyny przytakiwały jego żądaniom. Wszystkie pochylone były do przodu, ożywiało je hamowane podniecenie, oczy ich chciwie błyszczały. — Chcę dom — mówił Mapuhi. — Musi mieć dach z blachy cynkowej i ośmiokątny zegar z wagami. Musi być długi na sześć sążni, z gankiem dokoła. W środku musi mieć duży pokój, a w nim okrągły stół i ośmiokątny zegar na ścianie. Muszą tam być cztery sypialnie, po dwie z każdej strony dużego pokoju, a w każdej sypialni musi być łóżko żelazne, dwa krzesła i umywalnia. A na tyłach musi być kuchnia, dobra kuchnia, z garnkami i patelniami, i piecem. A ty musisz zbudować ten dom na mojej wyspie, która jest Fakarava. — I to wszystko? — zapytał z niedowierzaniem Raoul. — Musi być maszyna do szycia — ozwała się Tefara, żona Mapuhiego. — Nie zapominaj o ośmiokątnym zegarze z wagami — dorzuciła Nauri, jego matka. — Tak, to wszystko — rzekł Mapuhi. Młody Raoul roześmiał się. Śmiał się długo, serdecznie. Lecz śmiejąc się rozwiązywał skrycie pamięciowe zadanie arytmetyczne. Nigdy w życiu nie budował domu i jego pojęcia o budownictwie były mgliste. Śmiejąc się obliczał koszt podróży na Tahiti po materiały, koszt samych materiałów, drogi powrotnej na Fakaravę, wyładunku i wreszcie budowy domu. Wyniosłoby to jakieś cztery tysiące francuskich talarów, z pewną marżą na wszelki wypadek; cztery tysiące francuskich talarów równały się dwudziestu tysiącom franków. To było niemożliwe. Gdzież mógł się dowiedzieć, jaka jest wartość podobnej perły? Dwadzieścia tysięcy franków to była masa pieniędzy — i na dobitkę pieniędzy jego matki. — Mapuhi — powiedział — jesteś wielkim głupcem. Oznacz cenę w pieniądzach. Ale Mapuhi potrząsnął głową, a trzy głowy powtórzyły za nim ten ruch. — Ja chcę mieć dom — powiedział. — Musi być długi na sześć sążni, z gankiem dokoła… — Tak, tak — przerwał mu Raoul. — Już słyszałem o tym twoim domu, ale nic z tego. Dam ci tysiąc talarów chilijskich. Cztery głowy dały społem milczący znak przeczenia. — I sto talarów chilijskich w towarach. — Ja chcę dom… — zaczął Mapuhi. — Na co ci dom? — zapytał Raoul. — Pierwszy huragan zmiecie go precz. Powinieneś o tym pamiętać. Kapitan Raffy mówi, że właśnie zanosi się na huragan. — Nie na Fakaravie — odrzekł Mapuhi. — Tam ląd jest o wiele wyższy. Na tej wyspie, owszem. Każdy huragan może zmieść Hikueru. Ale ja będę miał dom na Fakaravie. Musi być długi na sześć sążni, z gankiem dokoła… I Raoul znowu słuchał opowieści o domu. Strawił kilka godzin na próbach wybicia Mapuhiemu z głowy tej obsesji, jednakże matka i żona oraz córka, Ngakura, umacniały Mapuhiego w owym postanowieniu. Raoul, słuchając po raz dwudziesty szczegółowego opisu upragnionego domu, spostrzegł poprzez otwarte drzwi, że na plaży wylądowała druga szalupa z jego szkunera. Majtkowie nie wypuszczali z rąk wioseł, co wskazywało, że spieszno im wracać. Pierwszy oficer „Aorai” wyskoczył na brzeg, zamienił parę słów z jednorękim tubylcem i szybkim krokiem poszedł ku Raoulowi. Dzień nagle poszarzał, kiedy szkwał zasnuł tarczę słońca. Poprzez lagunę Raoul mógł dostrzec zbliżającą się po wodzie złowróżbną pręgę wiatru. — Kapitan Raffy powiada, żebyś pan stąd zwiewał czym prędzej — rzekł na powitanie oficer. — Jeżeli są tu jakieś muszle, może uda nam się zabrać je później; takie jest jego zdanie. Barometr spadł do dwudziestu dziewięciu siedemdziesiąt. Podmuch wiatru uderzył w rosnące przy chacie drzewo pandanowe i przedarł się przez sąsiednie palmy, strącając kilka dojrzałych orzechów kokosowych, które z głuchym dudnieniem spadły na ziemię. A potem z oddali nadleciał deszcz, zbliżając się wraz z szumem wiei, od której zakurzyły się pofałdowane w skiby wody laguny. Gdy rozległ się ostry grzechot pierwszych kropel o liście, Raoul zerwał się na równe nogi. — Tysiąc talarów chilijskich na stół, Mapuhi! — powiedział. — I dwieście w towarach. — Ja chcę dom… — zaczął tamten. — Mapuhi! — wrzasnął Raoul starając się przekrzyczeć wichurę. — Jesteś głupcem! Wypadł z chaty i razem z oficerem począł brnąć przez plażę w stronę łodzi. Nie mogli jej dojrzeć. Podzwrotnikowa ulewa przesłoniła wszystko dokoła; widzieli tylko piasek pod stopami i rozeźlone, małe fale laguny, które kąsały i rwały brzeg. Z owego potoku wynurzyła się jakaś postać. Był to Huru–Huru, jednoręki krajowiec. — Dostałeś perłę?! — krzyknął Raoulowi w ucho. — Mapuhi to dureń! — odkrzyknął mu Raoul i w następnej chwili zniknęli sobie z oczu pośród strumieni wody. W pół godziny później Huru–Huru, wypatrując z nadmorskiej strony atolu, zauważył, że obie łodzie już wciągnięto i „Aorai” obraca dziób w stronę pełnego morza. Opodal inny szkuner, dopiero co przyniesiony z oceanu na skrzydłach szkwału, zatrzymał się właśnie i spuszczał łódź na wodę. Znał ten statek. Była to „Orohena”, własność Torikiego, kupca— mieszańca, który sam sobie był konwojentem, a teraz zapewne znajdował się na rufie szalupy. Huru–Huru zachichotał. Wiedział, że Mapuhi jest winien Torikiemu za towary dostarczone zeszłego roku. Szkwał przeleciał. Rozgorzało palące słońce, a laguna znów wygładziła się niczym zwierciadło. Jednakże powietrze było kleiste jak szlam, a jego brzemię ciążyło płucom i utrudniało oddychanie. — Słyszałeś nowiny, Toriki? — zapytał Huru–Huru. — Mapuhi znalazł perłę. Nigdy nie wyłowiono takiej perły na Hikueru ani gdziekolwiek indziej na Paumotach, ani na całym świecie. Mapuhi to głupiec. Poza tym jest ci winien pieniądze. Pamiętaj, że ja pierwszy ci powiedziałem. Masz trochę tytoniu? I Toriki poszedł do Mapuhiego, do jego chaty z sitowia. Był to mężczyzna o władczym wejrzeniu, przy tym dość głupi. Obrzucił niedbałym spojrzeniem przecudną perłę — patrzał tylko przez chwilę — i równie niedbale wpuścił ją do kieszeni. — Masz szczęście — rzekł. — To ładna perła. Otworzę ci kredyt u siebie. — Ja chcę dom — zaczął stropiony Mapuhi. — Musi być długi na sześć sążni… — Gadaj do swojej babci! — uciął kupiec. — Chcesz spłacić długi: ot, czego chcesz. Byłeś mi dłużny tysiąc dwieście chilijskich talarów. W porządku: niceś mi już nie winien. Jesteśmy kwita. Poza tym skredytuję ci dwieście chilijskich. Jeżeli po powrocie na Tahiti uda mi się dobrze sprzedać tę perłę, dam ci kredyt jeszcze na sto — razem na trzysta. Ale pamiętaj: tylko wtedy, gdy ją dobrze sprzedam. Bo mogę na niej stracić. Mapuhi, zatroskany, skrzyżował ręce i siedział ze spuszczoną głową. Zrabowano mu jego perłę. Zamiast domu spłacił dług. Nie miał się czym pochwalić. — Jesteś głupi — powiedziała Tefara. — Jesteś głupi — powtórzyła Nauri, jego matka. — Po co mu dałeś perłę do ręki? — A co miałem zrobić? — bronił się Mapuhi. — Byłem mu winien pieniądze. Wiedział, że mam perłę. Same słyszałyście, jak prosił, żebym mu ją pokazał. Ja mu nie mówiłem. Wiedział. Ktoś inny dał mu znać. A ja mu byłem winien pieniądze. — Mapuhi jest głupi — powtórzyła z kolei Ngakura. Miała dwanaście lat i niewiele jeszcze rozumiała. Mapuhi pofolgował sobie dając jej w ucho kuksańca, od którego aż się zatoczyła. Tefara i Nauri wybuchnęły płaczem, a potem jęły znów zasypywać go wymówkami, jak to mają w zwyczaju kobiety. Huru–Huru, czatując na plaży, ujrzał trzeci szkuner, który zatrzymał się u wejścia na lagunę, i spuścił łódź. Był to ,,Hira”, słusznie tak zwany, albowiem należał do niemieckiego Żyda nazwiskiem Levy, największego handlarza pereł, Hira zaś był to tahitiański bóg rybaków i złodziei. — Słyszałeś już nowiny? — zapytał Huru–Huru, gdy Levy, otyły mężczyzna o ciężkich, asymetrycznych rysach wysiadł na plaży. — Mapuhi znalazł perłę. Nigdy nie było takiej perły na Hikueru ani na całych Paumotach, ani na całym świecie. Mapuhi jest głupi. Sprzedał ją Torikiemu za tysiąc czterysta chilijskich; podsłuchiwałem pod drzwiami, więc wiem. Toriki też jest głupi. Możesz ją tanio od niego odkupić. Pamiętaj, że to ja ci pierwszy powiedziałem. Masz trochę tytoniu? — Gdzie jest Toriki? — Pije absynt w domu kapitana Lyncha. Siedzi tam od godziny. I oto kiedy Levy z Torikim popijali absynt spierając się o perłę, Huru–Huru podsłuchał, że zgodzono się na zdumiewającą cenę dwudziestu pięciu tysięcy franków. W tym właśnie czasie zarówno „Orohena”, jak ,,Hira” podpłynęły tuż do brzegu i poczęły raz po raz dawać ognia oraz sygnalizować jak opętane. Trzej mężczyźni wybiegli na dwór w sam czas, by ujrzeć, jak szkunery robią pośpiesznie zwrot i odpływają od lądu, spuszczając grot— żagle i kliwry*, w ucieczce przed zajadłym szkwałem, który gnał oba statki daleko po zbielałych wodach. Wreszcie przesłonił je deszcz. — Wrócę, jak to się skończy — rzekł Toriki. — Lepiej się stąd wynosić. — Pewnie barometr znowu spadł — powiedział kapitan Lynch. Był to siwobrody kapitan okrętu, nazbyt już stary do służby, który doszedł do wniosku, że jedynym sposobem ułożenia sobie jako tako stosunków z własną astmą jest zamieszkanie na Hikueru. Wszedł do domu, by spojrzeć na barometr. — Boże drogi! — usłyszeli jego okrzyk i rzucili się do wnętrza, gdzie razem z nim wpatrzyli się w tarczę barometru, który wskazywał dwadzieścia dziewięć dwadzieścia. Znów wyszli, tym razem po to, by z niepokojem rozejrzeć się po niebie i morzu. Szkwał przeleciał, lecz niebo było wciąż zachmurzone. Można było dojrzeć oba szkunery, do których dołączył się trzeci, wracające pod wszystkimi żaglami. Zmiana kierunku wiatru skłoniła je do poluźnienia halsów*, ale w pięć minut później, od nagłego podmuchu z przeciwnej strony, żagle wszystkich trzech statków przylgnęły do masztów, a mężczyźni zebrani na brzegu dostrzegli, jak liny bo—mów rozluźniają się i opadają. Huk fal walących o brzeg był donośny, głuchy i złowrogi; rozpoczynała się potężna chwiejba. W oczach trzech mężczyzn rozdarła niebo straszliwa błyskawica rozświetlając ponury dzień; grzmot potoczył się dziko dokoła. Toriki i Levy ruszyli w skok do szalup, przy czym ten drugi podkłusowywał niczym wystraszony hipopotam. Kiedy obie ich łodzie wyrwały się z przesmyku, minęły wpływającą szalupę z „Aorai”. Na rufie, zachęcając wioślarzy do wysiłku, siedział Raoul. Nie mógł się uwolnić od myśli o perle i zawracał, aby wyrazić zgodę na postawione przez Mapuhiego warunki. Wylądował na plaży pośród gromowej nawałnicy, która była tak nieprzenikniona, że zderzył się z Huru–Huru, zanim go zdążył zobaczyć. — Za późno! — wrzasnął Huru–Huru. — Mapuhi sprzedał ją Torikiemu za tysiąc czterysta chilijskich, a Toriki odprzedał Levy’emu za dwadzieścia pięć tysięcy franków. A Levy sprzeda ją we Francji za sto tysięcy. Masz trochę tytoniu? Raoul poczuł ulgę. Skończyły się zmartwienia z perłą. Nie musiał już się trapić, jakkolwiek jej nie dostał. Tyle że nie wierzył temu Huru–Huru. Mapuhi mógł sprzedać perłę za tysiąc czterysta chilijskich, ale żeby Levy, który znał się na perłach, zapłacił dwadzieścia pięć tysięcy franków, tego już było za wiele. Raoul postanowił wypytać o to kapitana Lyncha, lecz kiedy przybył do domu sędziego marynarza, zastał go zapatrzonego w barometr szeroko rozwartymi oczyma. — Ile on pokazuje? — zapytał niespokojnie kapitan Lynch. Przetarł okulary i znowu wpatrzył się w przyrząd. — Dwadzieścia dziewięć i dziesięć — odczytał Raoul. — Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby opadł tak nisko. — No pewnie! — żachnął się kapitan. — Pięćdziesiąt lat spędziłem na morzach, pływając od małego, a też nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Słuchaj pan! Przez chwilę stali bez ruchu, a fale huczały i potrząsały domem. Potem wyszli na dwór. Szkwał przeminął. O milę ujrzeli pozbawioną wiatru „Aorai”, którą wściekle miotały potężne bałwany toczące się dostojnym orszakiem z północo–wschodu i wściekle chlaszczące o koralowy brzeg. Marynarz z załogi szalupy wskazał na ujście przesmyku i pokiwał głową. Raoul spojrzał w tę stronę i ujrzał biały mąt pian i bryzgów. — Zdaje się, że dziś przenocuję u pana, kapitanie — rzekł, po czym obrócił się do marynarza i nakazał mu wciągnąć szalupę na brzeg oraz poszukać schronienia dla siebie i towarzyszy. — Równe dwadzieścia dziewięć — oznajmił kapitan Lynch wracając od barometru z krzesłem w ręku. Usiadł i zapatrzył się na wspaniałe widowisko rozgrywające się na morzu. Słońce wyszło zza chmur wzmagając jeszcze duszność; w powietrzu wciąż panował martwy spokój. Fale nadal piętrzyły się coraz bardziej. — W głowę zachodzę, skąd biorą się takie fale! — mruknął z rozdrażnieniem Raoul. — Nie ma wiatru, a mimo to, spójrz pan tylko… o, patrz na tę, co idzie! Olbrzymia fala, długa na całe mile, niosąca dziesiątki tysięcy ton wody, runęła na wątły atol i targnęła nim jak trzęsienie ziemi. Kapitan Lynch drgnął. — Boże! — wykrzyknął, uniósł się z krzesła i opadł na powrót. — Ależ nie ma wiatru! — upierał się Raoul. — Rozumiałbym to, gdyby jednocześnie wiał wiatr. — Niebawem będziesz pan miał i wiatr, możesz się o to nie martwić — brzmiała ponura odpowiedź. Obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu. Pot występował im na ciało tysiącami drobniutkich kropelek, które zbiegały się tworząc pęcherzyki wilgoci, te zaś z kolei łączyły się w strumyczki i ściekały na ziemię. Z trudem chwytali powietrze, co było szczególnie uciążliwe dla starego mężczyzny. Jedna z fal wdarła się na plażę, przeszorowała między pniami palm kokosowych i cofnęła się niemal od stóp obu mężczyzn. — Grubo ponad najwyższy poziom wody — zauważył kapitan Lynch. — A mieszkam tutaj od lat jedenastu. — Spojrzał na zegarek. — Trzecia godzina. Obok nich przeciągnęli posępnie jakiś mężczyzna i kobieta, za którymi podążała bezładna ciżba dzieciaków i kundli. Zatrzymali się przed domem i po dłuższej chwili wahania usiedli na piasku. W kilka minut później przywlokła się z przeciwnej strony inna rodzina, której członkowie unosili ze sobą najróżnorodniejszy dobytek. Niebawem paręset osób wszelkiego wieku i płci zebrało się wokół siedziby kapitana. Ten zawołał jedną z przybyłych, kobietę z niemowlęciem przy piersi, i dowiedział się, że jej dom właśnie zmieciony został do laguny. Punkt ten był najwyższym wzniesieniem na przestrzeni wielu mil, natomiast w licznych miejscach po lewej i prawej ręce olbrzymie bałwany przerywały już wąski pierścień atolu wwalając się do laguny. Pierścień ów miał dwadzieścia mil obwodu, lecz nigdzie szerokość jego nie przekraczała pięćdziesięciu sążni. Sezon poławiania pereł był w pełni i krajowcy ze wszystkich okolicznych wysp, nawet tak odległych jak Tahiti, zebrali się na Hikueru. — Jest tutaj tysiąc dwieście osób, mężczyzn, kobiet i dzieci — ozwał się kapitan Lynch. — Ciekawe, ile ich będzie jutro rano. — Ale dlaczego nie wieje? To chciałbym wiedzieć — powiedział Raoul. — Nie martw się pan, nie martw; niedługo już przyjdzie bieda. Właśnie gdy kapitan Lynch wymawiał te słowa, olbrzymia wodna masa runęła na atol. Morska woda, na trzy cale głęboka, zapieniła się pod ich krzesłami. Stłumiony jęk przerażenia wydarł się z piersi licznych kobiet. Dzieci załamując rączki wpatrywały się w ogromne bałwany i krzyczały żałośnie. Koty i kury brodziły wystraszone w wodzie, po czym jak na komendę uciekły na złamanie karku, szukając schronienia na dachu domu kapitana. Jakiś tubylec, który niósł w koszyku kilka nowonarodzonych szczeniąt, wdrapał się na palmę kokosową i uwiązał go na wysokości dwudziestu stóp. Na dole rzucała się w wodzie ich matka skamląc i poszczekując. A słońce wciąż świeciło promiennie i martwa cisza wciąż trwała. Obaj Europejczycy siedzieli i obserwowali morze oraz szaleńczą huśtawkę ,,Aorai”. Kapitan Lynch spoglądał, póki mógł, na przepotężne góry wody, które się niosły ku niemu. Wreszcie zasłonił rękami twarz, by więcej nie patrzeć, a potem wszedł do domu. — Dwadzieścia osiem sześćdziesiąt — powiedział spokojnie, gdy wrócił. Przez rękę miał przerzucony zwój cienkiej liny, Pociął go na dwusążniowe kawałki, jeden wręczył Raoulowi, drugi zatrzymał dla siebie, resztę zaś rozdał kobietom doradzając, by każda wybrała sobie drzewo i wdrapała się na nie. Lekki powiew przyleciał z północnego wschodu, a Raoul, uczuwszy jego tchnienie na policzku, doznał jakby otuchy. Widział, że ,,Aorai” nastawia żagle i zaczyna odpływać od lądu; pożałował, że nie jest tam, na pokładzie. Statek wymknie się w każdym razie, natomiast co się tyczy atolu… Wdarła się nowa fala i omal nie zwaliła go z nóg; wybrał więc sobie drzewo. Potem przypomniał sobie o barometrze i pobiegł z powrotem do domu. Spotkał kapitana Lyncha, który zawrócił w tym samym celu, i obaj weszli razem. — Dwadzieścia osiem dwadzieścia — powiedział stary marynarz. — Niezłe tu będzie piekło… A to co znowu? Wydało się, że powietrze przepełnił jakiś pęd. Dom zadrżał i zatrząsł się, a obaj mężczyźni usłyszeli potężny szum. Zadzwoniły szyby w oknach. Dwie pękły i podmuch wleciał do wnętrza, uderzając w nich, aż się zachwiali. Drzwi naprzeciw trzasnęły tak silnie, że wypadł zamek. Biała gałka klamki osypała się kawałkami na podłogę. Ściany pokoju wydęły się niby raptownie napompowany balonik. A potem usłyszeli nowy odgłos przypominający grzechot karabinów, gdy bryzgi fal poczęły siec ścianę domu. Kapitan Lynch spojrzał na zegarek. Była godzina czwarta. Nałożył kurtkę z włochatego sukna, zdjął barometr ze ściany i wsunął go do obszernej kieszeni. Nowa fala zadudniła ciężko o dom, a lekki budyneczek pochylił się, przekręcił o ćwierć obrotu w posadach i osiadł, przy czym podłoga legła skośnie pod kątem dziesięciu stopni. Raoul wyszedł pierwszy. Pochwycił go wiatr, okręcił i popchnął naprzód. Raoul zauważył, że dmie teraz od wschodu. Z olbrzymim wysiłkiem rzucił się na piasek, skulił i przywarł doń mocno. Przewalił się przezeń kapitan Lynch porwany wiatrem niczym źdźbło trawy. Dwaj majtkowie z „Aorai” puścili palmę kokosową, której się uczepili, i przyszli im z pomocą, brnąc pod wiatr, nachyleni nieprawdopodobnym skosem, walcząc zaciekle o każdy cal drogi. Stary kapitan miał zesztywniałe członki i nie mógł wdrapać się na drzewo, toteż marynarze związali razem kawałki lin i poczęli stopniowo, po kilka stóp na raz, windować Lyncha na górę, po czym umocowali go na szczycie palmy, o pięćdziesiąt stóp ponad ziemią. Raoul okręcił swą linę wokół pnia sąsiedniego drzewa i stał patrząc, co się dzieje. Wicher był straszliwy. Raoulowi nigdy się nie śniło, że może dąć tak mocno. Przetoczył się bałwan i zmoczył go do kolan, nim spłynął do laguny. Słońce zniknęło i zapanował ołowiany półmrok. Raoula zacięło kilka kropel deszczu niesionego przez wiatr. Przypominało to uderzenie śrutem. Prysk słonej piany chlasnął go w twarz. Był jak trzaśniecie ręką. Policzki szczypały Raouła, a mimowolne łzy bólu napłynęły mu do piekących oczu. Kilkuset krajowców wdrapało się na drzewa; kiedy indziej rozśmieszyłyby go te grona ludzkich owoców, które obsiadły szczyty palm. Był rodem z Tahiti, sam więc też zgiął się wpół, objął oburącz palmę, wparł stopy w powierzchnię pnia i począł się wspinać. Na górze zastał już dwie kobiety, dwoje dzieci oraz mężczyznę. Jedna z dziewczynek przyciskała do piersi kota. Ze swego napowietrznego schronienia przesłał ręką pozdrowienie kapitanowi Lynchowi, a ów chwacki patriarcha odpowiedział mu w podobny sposób. Raoula przeraziło niebo. Zniżyło się znacznie — właściwie wydawało się, że zwisa tuż nad głową — a jego ołowiana barwa przemieniła się w czerń. Wielu ludzi pozostało jeszcze na ziemi; skupieni wokoło pni drzew, trzymali się ich kurczowo. Kilka takich grup modliło się, a w jednej modłami kierował mormoński* misjonarz. Do uszu Raoula doleciał przedziwny dźwięk, rytmiczny, zwiewny, niczym najdelikatniejszy głos dalekiego świerszcza; trwał ledwie chwilę, lecz w owej chwili nasunął mu niejasną myśl o niebie i niebiańskiej muzyce. Raoul rozejrzał się i spostrzegł u stóp innego drzewa sporą gromadę ludzi trzymających się lin i siebie nawzajem. Zauważył, że ich twarze i wargi poruszają się zgodnym rytmem. Nie dobiegły doń żadne słowa, lecz Raoul wiedział, że śpiewają hymny. Wicher dął coraz potężniej. Raoul nie umiał rozumowo określić jego siły, albowiem ta zawierucha dawno już przekroczyła wszystko, co znał z doświadczenia; niemniej czuł, że dmie coraz mocniej. Nie opodal drzewo wyrwane zostało z korzeniami, strząsając brzemię uczepionych doń istot ludzkich. Fala przeszorowała przez spłacheć piasku i wszyscy ci ludzie zniknęli. Stało się to błyskawicznie. Raoul dojrzał brązowe ramię i czarną głowę rysującą się na tle pienistej bieli laguny. W następnej chwili i to zginęło mu z oczu. Inne wyrwane drzewa krzyżowały się w powietrzu, niesione jak zapałki. Raoula zdumiewała potęga nawałnicy. Jego własna palma chwiała się niebezpiecznie; jedna z kobiet poczęła zawodzić przyciskając do siebie dziewczynkę, która z kolei tuliła do piersi kota. Mężczyzna, trzymający drugie dziecko, dotknął ramienia Raoula i wskazał przed siebie. Raoul spojrzał w tę stronę i zobaczył mormoński kościółek toczący się błędnie o sto stóp od niego. Orkan wyrwał go z posad i wspomagany przez fale, unosił go i gnał w stronę laguny. Straszliwa ściana wodna chwyciła budynek, okręciła nim i cisnęła na kępę palm kokosowych. Pęki ludzkich owoców osypały się z drzew niczym dojrzałe orzechy. Ustępująca fala ukazała ich na ziemi: niektórzy leżeli nieruchomo, inni wili się i skręcali. Dziwnie przypominali mrówki. Raoul nie był wstrząśnięty. Wzniósł się już ponad potworność. Zauważył jako rzecz samo przez się zrozumiałą, że następny bałwan oczyścił piasek z ludzkich szczątków. Trzeci z kolei, przerastający ogromem wszystko, co Raoul dotąd widział, zepchnął kościółek do laguny, gdzie ten spłynął i zniknął w mroku, na wpół zatopiony, przywodząc na myśl arkę Noego. Raoul poszukał wzrokiem domku kapitana Lyncha i ze zdumieniem stwierdził, że i on zniknął. Nie ma co gadać, wszystko działo się błyskawicznie. Zauważył, że liczni ludzie, którzy siedzieli na drzewach, poschodzili teraz na ziemię. Wiatr zyskał jeszcze na sile. Raoul mógł to poznać po własnym drzewie. Już się nie chwiało, nie kłoniło tam i na powrót. Trwało teraz prawie bez ruchu, przygięte wichrem pod ostrym kątem, i tylko drżało. Ale to drżenie było przerażające, przypominało wibrację kamertonu czy piły. Jego szybkość czyniła je tak strasznym. Aczkolwiek korzenie drzewa jeszcze nie puszczały, nie mogło ono długo wytrzymać takiego naporu. Coś musiało w nim trzasnąć. O, jeszcze jedno poszło. Nie widział, jak pękało, ale teraz zobaczył szczątek, pień złamany przez pół. Nie sposób było wiedzieć, co się dzieje, jeśli się na to wprost nie patrzało. Trzask drzew i jęki ludzkiej rozpaczy ginęły w potężnej zawierusze. Akurat patrzał w stronę kapitana Lyncha, kiedy to się stało. Ujrzał, jak pień palmy, przetrącony w połowie, rozszczepia się bezgłośnie. Korona drzewa, wraz z trzema marynarzami z ,,Aorai” i starym kapitanem, poszybowała nad laguną. Nie spadła, lecz mknęła przez powietrze niby garść plew. Śledził jej lot na przestrzeni stu jardów, wreszcie runęła w wodę. Wytężył wzrok i wydało mu się, iż widzi, jak kapitan Lynch macha mu ręką na pożegnanie. Raoul nie czekał dłużej. Dotknął ramienia krajowca i dał mu znak, że ma zejść na ziemię. Ten chciał tak postąpić, lecz jego kobiety były sparaliżowane strachem, więc postanowił zostać z nimi. Raoul owinął linę dokoła pnia i zsunął się w dół. Słona woda chlusnęła mu przez głowę. Zatrzymał oddech i rozpaczliwie uczepił się liny. Fala spłynęła i Raoul, osłonięty pniem drzewa, odetchnął znowu. Umocował pewniej linkę, po czym znów go zalała fala. Jedna z kobiet zsunęła się do niego, mężczyzna zaś pozostał na górze z drugą, dwiema dziewczynkami i kotem. Młody konwojent zauważył już przedtem, że grupki ludzi przywartych do pni innych drzew topnieją ustawicznie. Teraz zobaczył z bliska, jak to się dzieje. Musiał wytężać wszystkie siły, by się utrzymać, natomiast kobieta, która się doń przyłączyła, słabła wyraźnie. Za każdym wychynięciem z fali ze zdziwieniem stwierdzał, że on sam wciąż jeszcze tu jest, a w następnej chwili zdumiewał się, że jest i ta kobieta. Wreszcie wynurzył się z wody już tylko on jeden. Podniósł głowę. Górna część drzewa zniknęła również. Na połowie pierwotnej jego wysokości drżał rozszczepiony koniec pnia. Raoul był teraz bezpieczny. Korzenie wytrzymały, choć drzewo postradało koronę. Począł wdrapywać się na pień. Osłabł tak, że posuwał się zwolna, a fala za falą dosięgała go, nim zdołał wydostać się wyżej. Wreszcie przywiązał się do pnia i cały zakrzepł wewnętrznie, gotując się na spotkanie nocy i niewiadomego losu. Czuł się bardzo samotny w mroku. Chwilami wydawało mu się, że nadszedł koniec świata i że jest ostatnim człowiekiem, jaki pozostał przy życiu. Wichura wzmagała się ciągle. Wzmagała się z godziny na godzinę. Gdzieś około jedenastej, jak sobie obliczył, stała się wręcz niewiarogodna. Była to jakaś straszliwa potworność, wyjąca furia, zwarta ściana, co uderzała i przechodziła, ale nie przestawała uderzać i przechodzić — ściana bez końca. Miał złudzenie, że sam stał się lekki i ulotny, że to on jest w ruchu, że z niepojętą szybkością gnany jest wskroś bezkresnej masy. Wicher nie był już ruchomym powietrzem. Stał się dotykalny jak woda czy rtęć. Raoul miał wrażenie, że mógłby chwycić ten wiatr i drzeć go na płaty jak mięso ubitego wołu, że mógłby uczepić się go, zawisnąć na nim jak człowiek trzymający się skały. Wiatr dławił go. Nie sposób było obrócić się ku niemu i oddychać, gdyż wtłaczał się w usta i nozdrza, rozdymał płuca niczym pęcherze. W takich chwilach wydawało się Raoulowi, że jego ciało obrzmiewa od wypełniającego je zbitego piachu. Oddychać mógł tylko przywierając ustami do pnia. Bezustanny napór wiatru wyczerpywał go. Znużenie ogarniało ciało i mózg. Nie mógł już patrzeć, nie mógł już myśleć, był półprzytomny. Świadomość wypełniała mu jedyna myśl: więc to jest huragan. Ta myśl powracała od czasu do czasu. Była jak wątły, migocący co chwila płomyk. Ze stanu odrętwienia wracał do tego jednego: więc to jest huragan. A potem znów zapadał w odrętwienie. Najwyższe natężenie huraganu trwało od jedenastej wieczorem do trzeciej nad ranem, a właśnie o jedenastej trzasło drzewo, na którym siedział Mapuhi wraz ze swoimi kobietami. Mapuhi wypłynął na powierzchnię laguny, trzymając kurczowo swą córkę Ngakurę. Jedynie wyspiarz z Mórz Południowych mógł przetrzymać podobną udrękę. Drzewo pandanowe, którego się uczepił, przetaczało się w pianie i kipieli; tylko trzymając się go i wyczekując odpowiedniej chwili, kiedy indziej zaś szybko zmieniając uchwyt, był zdolny wynurzać własną i Ngakury głowę ponad powierzchnię, w odstępach dość krótkich, by nie utracić tchu. Jednakże i powietrze było właściwie wodą, gdyż wypełniała je kurzawa pian i potoki deszczu, który siekł pod kątem prostym do pionu. Do pierścienia piasku po drugiej stronie laguny było dziesięć mil. Tam pnie drzew miotane przez wodę, belki, szczątki kutrów i domów pozabijały dziewięć dziesiątych nieszczęsnych istot ludzkich, które ocalały z przeprawy na drugi brzeg. Na wpół utopieni, do cna wyczerpani, ciśnięci zostali w ów obłędny moździerz żywiołów i roztłuczeni na bezkształtne mięso. Ale Mapuhi miał szczęście. Dzięki kaprysowi losu przypadła mu w udziale ta jedna szansa na dziesięć. Wynurzył się na piasek krwawiąc z rozlicznych ran. Ngakura miała lewą rękę złamaną, zmiażdżone palce prawej dłoni, policzek i czoło rozdarte do kości. Mapuhi, przytrzymując córkę, uchwycił się jakiegoś pnia, który jeszcze się ostał, i z jękiem łykał powietrze; wody laguny oblewały go do kolan, chwilami nawet do pasa. O trzeciej nad ranem stos pacierzowy huraganu pękł. O piątej wiała już tylko silna morka. O szóstej zaległa martwa cisza i zaświeciło słońce. Morze opadło. Na jeszcze zbełtanym skraju laguny Mapuhi ujrzał zgruchotane trupy tych, którym nie udało się dotrzeć do lądu. Tefara i Nauri były niewątpliwie wśród nich. Mapuhi poszedł plażą, oglądając zwłoki, i natrafił na żonę leżącą do połowy w wodzie. Siadł przy niej i zapłakał wydając ochrypłe, zwierzęce okrzyki będące wyrazem pierwotnego bólu. Wówczas jego żona poruszyła się niespokojnie i jęknęła. Przyjrzał się jej uważniej. Była nie tylko żywa, ale nawet nie skaleczona. Po prostu spała. I jej również przypadła ta jedna szansa na dziesięć. Z tysiąca dwustu krajowców, którzy byli żywi poprzedniego wieczora, zostało zaledwie trzystu. Misjonarz mormoński i żandarm spisywali ocalałych. W lagunie walały się trupy. Nie ostał się ani jeden dom czy szałas. Na całym atolu nie utrzymał się kamień na kamieniu. Przetrwała jedna pięćdziesiąta palm kokosowych, a i te były potrzaskane, nie został na nich ani jeden orzech. Nie było słodkiej wody. Płytkie studzienki, do których przesączała się woda deszczowa, pełne były soli. Z laguny wyłowiono kilka przemoczonych worków mąki. Ci, co ocaleli, wykrawali i jedli miazgę ze zwalonych palm kokosowych. Tu i ówdzie wpełzali do małych jam wygrzebanych w piasku i przykrytych kawałkami blachy dachowej. Misjonarz sporządził prymitywny aparat destylacyjny, lecz nie mógł przedestylować wody dla trzystu osób. Pod koniec drugiego dnia Raoul kąpiąc się w lagunie zauważył, że jego pragnienie trochę zelżało. Krzykiem oznajmił tę wieść i po chwili trzystu mężczyzn, kobiet i dzieci stało już po szyję w lagunie, próbując wchłaniać wodę przez skórę. Ich zmarli unosili się wokół na powierzchni albo jeszcze leżeli na dnie i wówczas po nich deptano. Trzeciego dnia ludzie pogrzebali zabitych i zasiedli w oczekiwaniu na statki ratownicze. Tymczasem Nauri, którą huragan oderwał od rodziny, przeżyła własną burzliwą przygodę. Uczepiwszy się chropawej deski, która raniła i siniaczyła jej ciało szpikując je drzazgami, ciśnięta została z atolu prosto w morze i uniesiona na falach. Tutaj pod niewiarogodnym naporem gór wody wypuściła z rąk deskę. Była już starą kobietą około sześćdziesiątki, ale urodziła się na Paumotach i całe życie spędziła nad morzem. Gdy tak płynęła w ciemnościach, dusząc się, dławiąc, walcząc o każdy haust powietrza, uderzył ją mocno w ramię orzech kokosowy. W jednej chwili powzięła plan i chwyciła ów orzech. W ciągu następnej godziny wyłowiła ich jeszcze siedem. Związane razem utworzyły coś w rodzaju boi ratunkowej, która chroniła Nauri od utonięcia, jednocześnie zagrażając jej stłuczeniem na miazgę. Nauri była pulchna i na jej ciele łatwo robiły się sińce; miała jednakże doświadczenie z huraganami i modląc się do swego rekinowego boga o ochronę przed rekinami, czekała, kiedy wiatr wreszcie ustanie. Ale o trzeciej nad ranem była już tak zamroczona, że nie wiedziała, co się dzieje. Nie wiedziała też nic i o szóstej, kiedy zapanowała owa martwa cisza. Nagły wstrząs przywrócił jej świadomość w chwili, gdy woda rzuciła ją na piasek. Wryła się weń odartymi ze skóry, rozkrwawionymi dłońmi i stopami, wczepiła się zaciekle, by nie dać się zmyć ustępującej fali i trwała tak, póki nie znalazła się poza zasięgiem wody. Wiedziała, gdzie jest. Ten ląd nie mógł być niczym innym jak małą wysepką Takokota. Nie miała ona laguny. Nikt na niej nie mieszkał. Wyspa Hikueru znajdowała się o piętnaście mil. Nauri nie mogła jej dojrzeć, ale wiedziała, że leży ona w kierunku południowym. Mijały dnie, a Nauri żywiła się orzechami kokosowymi, które ją utrzymały na powierzchni. Dostarczały jej napoju i pokarmu. Jednakże nie piła tyle, ile jej było potrzeba, ani nie jadła tyle, ile pragnęła. Ratunek był dosyć wątpliwy. Widziała na horyzoncie dymy parowców ratowniczych, ale czyż można było spodziewać się, by któryś z nich przypłynął na tę samotną, nie zamieszkałą wysepkę? Od samego początku nękały ją trupy. Morze z uporem wyrzucało ciała na jej skrawek piasku, ona zaś z uporem, póki jej sił starczyło, wrzucała zwłoki na powrót w morze, gdzie szarpały je i pożerały rekiny. Kiedy zbrakło jej sił, trupy ułożyły się wokół plaży w koszmarną girlandę. Nauri zaś cofnęła się od nich najdalej, jak mogła, a nie było to zbyt daleko. Dziesiątego dnia skończył się ostatni orzech kokosowy i Nauri usychała z pragnienia. Powlokła się po piasku, szukając orzechów. Przedziwna rzecz: tyle trupów unosiło się na wodzie, natomiast nie było widać ani jednego orzecha. Przecież w morzu musiało pływać więcej orzechów niż zwłok! W końcu dała za wygraną i legła zupełnie wyczerpana. Przyszedł koniec. Nie pozostało nic prócz oczekiwania na śmierć. Ocknąwszy się z odrętwienia, powoli uświadomiła sobie, że wpatruje się w pasmo piaskoworudych włosów na głowie jakiegoś trupa. Morze wyrzuciło ciało w jej stronę, a potem odciągnęło je z powrotem. Zwłoki przekręciły się i Nauri ujrzała, że nie mają twarzy. A jednak było coś znajomego w tym paśmie piaskoworudych włosów. Minęła godzina. Nauri usiłowała rozpoznać trupa. Czekała na śmierć i było dla niej rzeczą małej wagi, jakim człowiekiem mogła niegdyś być owa potworność. Jednakże po upływie owej godziny usiadła zwolna i przypatrzyła się ciału. Niezwykle duży bałwan cisnął je poza zasięg pomniejszych fal. Tak, nie myliła się: to pasmo rudych włosów mogło należeć tylko do jednego człowieka na Paumotach. Był nim Levy, niemiecki Żyd, człowiek, który kupił perłę i uwiózł ją na swym statku „Hira”. Jedna rzecz była oczywista: ,,Hira” zatonął. Handlarza pereł zdradził patron jego statku, bóg rybaków i złodziei. Podczołgała się do martwego mężczyzny. Koszulę zdarła zeń woda i Nauri ujrzała skórzany pas na pieniądze, okalający jego brzuch. Powstrzymała oddech i szarpnęła za sprzączki. Ustąpiły łatwiej, niż myślała, więc popełzła spiesznie po piasku, wlokąc pas za sobą, Rozpinała kolejno jego kieszenie; były puste. Gdzież mógł włożyć tę perłę? W ostatniej kieszeni znalazła ją — pierwszą i jedyną perłę, jaką Levy zakupił na tej wyprawie. Odpełzła jeszcze kilka kroków, ażeby uniknąć smrodu wydzielanego przez pas, i obejrzała ją. Była to ta sama, którą znalazł Mapuhi, którą zrabował mu Toriki. Zważyła perłę na dłoni i jęła pieszczotliwie turlać ją tam i z powrotem. Nie widziała w niej jednak żadnego istotnego piękna. Widziała tylko dom, który Mapuhi, Tefara i ona sama wybudowali w myślach tak pieczołowicie. Ilekroć spojrzała na perłę, oczom jej ukazywał się ów dom ze wszystkimi szczegółami, aż po ośmiokątny zegar na ścianie. Dla tego warto było żyć. Oddarła pasek ze swego ahu i uwiązała sobie mocno perłę na szyi. Następnie poszła plażą, dysząc i stękając; z uporem szukała orzechów kokosowych. Rychło znalazła jeden, a potem, kiedy się rozejrzała, i drugi. Rozbiła orzech, wypiła jego spleśniały sok, wyjadła miąższ aż po ostatnią kruszynę. Nieco później znalazła uszkodzoną łódkę wydrążoną w pniu drzewnym. Nie miała ona wysięgnika*, ale Nauri pełna była najlepszych nadziei i zanim dzień się skończył, znalazła wysięgnik. Każde znalezisko było dobrą wróżbą. Perła była talizmanem. Późnym popołudniem spostrzegła unoszącą się na wodzie drewnianą skrzynkę. Gdy ją wywlokła na brzeg, w skrzynce coś brzękło i okazało się, że wewnątrz jest dziesięć puszek łososia. Przedziurawiła jedną uderzając nią o krawędź czółna. Wybiwszy otwór wypiła cały sos. Potem spędziła kilka godzin na wydobywaniu mięsa; tłukła puszkę o czółno i wyciskała łososia po kawałku. Osiem następnych dni czekała na ratunek. Tymczasem przytwierdziła wysięgnik do czółna, używając do tego wszystkich włókien kokosowych, jakie mogła znaleźć, a także resztek swojego ahu. Łódka była pęknięta i Nauri nie mogła jej uszczelnić, ale włożyła do niej czerpak sporządzony z łupiny orzecha kokosowego. Najtrudniej było z wiosłem. Kawałkiem blachy z puszki ucięła sobie włosy przy samej skórze. Uplotła z nich powrósło i przywiązała nim deskę ze skrzynki do złamanego kijka od miotły, długiego na trzy stopy. Zębami udarła z desek kliny, którymi umocniła wiązanie. Osiemnastego dnia o północy zepchnęła łódkę poprzez przybrzeżne fale i wyruszyła w drogę powrotną na Hikueru. Była starą kobietą. Na skutek ciężkich przejść straciła cały tłuszcz, tak że została na niej nieledwie sama skóra i kości, i trochę włóknistych mięśni. Czółno było spore i trzeba by trzech krzepkich mężczyzn, by nim wiosłować. Ale Nauri robiła to sama jedna, za pomocą naprędce skleconego wiosła. Na dobitkę łódka przeciekała fatalnie i Nauri trzecią część czasu poświęcała na usuwanie z niej wody. Kiedy się zrobił jasny dzień, daremnie szukała wzrokiem Hikueru. W tyle Takokota skryła się już za krawędzią morskiego horyzontu. Słońce paliło nagie ciało Nauri, zmuszając je do oddawania całej wilgoci. Zostały jej dwie puszki łososia; w ciągu dnia wybiła w nich dziury i wysączyła płyn. Nie mogła tracić czasu na wyciąganie mięsa. Trafiła na prąd płynący w kierunku zachodnim i choć usiłowała posuwać się na południe, znosiło ją ku zachodowi. Wczesnym popołudniem, stanąwszy w czółnie, ujrzała Hikueru. Znikła cała obfitość jej palm kokosowych. Zaledwie tu i ówdzie, w znacznych odstępach od siebie, mogła Nauri dostrzec postrzępione kikuty drzew. Widok lądu dodał jej otuchy. Była bliżej, niż przypuszczała. Prąd znosił ją wciąż na zar chód. Poczęła mu się opierać wiosłując dalej. Kliny w wiązaniach wiosła obluzowały się, toteż co chwila traciła czas na ich wbijanie. A jeszcze to czerpanie wody. Z trzech godzin jedną musiała poświęcać na to, by odłożywszy wiosło, opróżniać czółno. A przez cały ten czas znosiło ją na zachód. Gdy słońce zachodziło, Hikueru znajdowała się o trzy mile w kierunku południowo– wschodnim. Była pełnia księżyca; o ósmej dwie mile dzieliły Nauri od lądu, który leżał prosto na wschód. Zmagała się jeszcze godzinę, lecz ziemia była wciąż równie daleko. Nauri dostała się w sam środek prądu; łódka była za duża, wiosło nazbyt prymitywne, za wiele czasu i sił trwoniła na wylewanie wody. Poza tym była ogromnie wyczerpana i słabła coraz bardziej. Na przekór jej wysiłkom czółno dryfowało na zachód. Westchnieniem zaniosła modlitwę do swego rekinowego boga, zsunęła się przez burtę i poczęła płynąć. Woda orzeźwiła ją nieco; czółno szybko zostało w tyle. Po upływie godziny ląd zbliżył się wyraźnie. A potem przyszedł lęk. Wprost przed oczami Nauri, o niecałe dwadzieścia stóp od niej, przecięła wodę ogromna płetwa. Nauri popłynęła wprost na nią, a płetwa zwolna odsunęła się, skręciła w prawo i poczęła zataczać wokół niej krąg. Nauri nie spuszczała z niej oka i płynęła dalej. Gdy płetwa znikła, Nauri położyła się na wodzie twarzą do dołu i patrzała. Płetwa ukazała się znowu i Nauri zaczęła płynąć. Potwór był leniwy — to widziała jasno. Bez wątpienia dobrze się pożywił od czasu huraganu. Nauri wiedziała, że gdyby był głodny, rzuciłby się na nią bez wahania. Miał piętnaście stóp długości i zdawała sobie sprawę, że jednym kłapnięciem paszczy mógłby ją rozciąć na dwoje. Nie miała jednak czasu do stracenia. Czy płynęła, czy nie, prąd i tak rwał od wybrzeża. Minęło pół godziny i rekin zaczął się rozzuchwalać. Widząc, że Nauri nie jest niebezpieczna, podsunął się bliżej, zataczał coraz ciaśniejsze koła i bezczelnie łypał na nią przepływając mimo. Wiedziała doskonale, że wcześniej czy później zbierze się na odwagę i zaatakuje. Postanowiła sama uczynić pierwszy krok. Obmyśliła sobie czyn zgoła rozpaczliwy. Była starą kobietą, samotną pośród morza, osłabłą z głodu i utrudzenia, a jednak znalazłszy się w obliczu owego morskiego tygrysa postanowiła, że musi uprzedzić jego skok rzucając się na niego. Płynęła dalej; czekała stosownej chwili. Na koniec rekin przepłynął gnuśnie obok, zaledwie o osiem stóp. Rzuciła się nagle ku niemu, udając, że atakuje. Rekin dziko strzepnął ogonem w ucieczce, a jego skóra ostra jak tarka, dotknęła jej ręki i rozharatała ją od łokcia do ramienia. Zatoczył szybki, poszerzający się krąg i zniknął jej wreszcie z oczu. W jamie wygrzebanej w piasku i przykrytej kawałkiem blachy dachowej leżeli Mapuhi i Tefara wiodąc ze sobą dysputę. — Gdybyś był mnie posłuchał — nastawała Tefara po raz tysiączny — i schował perłę, a nikomu nie pisnął słowa, miałbyś ją teraz. — Ale przecież Huru–Huru był przy mnie, kiedy otworzyłem muszlę. Czyż nie powtarzałem ci tego wciąż i wciąż bez końca? — A teraz nie będziemy już mieli domu, Raoul mówił mi dzisiaj, że gdybyś nie sprzedał perły Torikiemu… — Nie sprzedałem mu jej. Toriki ją zrabował. — …że gdybyś nie sprzedał perły, byłby ci dał pięć tysięcy francuskich talarów, co wynosi dziesięć tysięcy chilijskich. — Bo rozmawiał ze swoją matką — wyjaśnił Mapuhi. — Ona ma oko do pereł. — A teraz perła stracona — narzekała Tefara. — Spłaciłem nią dług Torikiemu. W ten sposób zarobiłem swoje tysiąc dwieście. — Toriki nie żyje! — krzyknęła. — Nikt nie wie, co się stało z jego szkunerem. Rozbił się razem z „Aorai” i „Hirą”. Czy Toriki da ci te obiecane trzysta talarów kredytu? Nie, bo Toriki nie żyje. A gdybyś nie był znalazł perły, czy byłbyś mu dzisiaj winien tysiąc dwieście? Nie, bo Toriki nie żyje, a nie można płacić nieboszczykom. — Ale Levy nic nie zapłacił Torikiemu — powiedział Mapuhi. — Dał mu kawałek papieru, za który miał dostać pieniądze w Papeete, a teraz Levy nie żyje i już nie może zapłacić; i Toriki także nie żyje, a papier zginął razem z nim, a perła zginęła z Levy’m. Masz rację, Tefaro. Straciłem perłę i nic za nią nie dostałem. Ale teraz już śpijmy. Nagle podniósł dłoń i jął nasłuchiwać. Z zewnątrz doleciał odgłos podobny do ciężkiego, bolesnego dyszenia. Czyjaś ręka poczęła gmerać koło maty, która służyła za drzwi. — Kto tam? — krzyknął Mapuhi. — Nauri — dobiegła jego uszu odpowiedź. — Możecie mi powiedzieć, gdzie jest mój syn, Mapuhi? Tefara wrzasnęła i uczepiła się ręki męża. — Upiór! — wybełkotała. — Upiór! Twarz Mapuhiego stała się przeraźliwie żółta. Przywarł bezwładnie do żony. — Zacna kobieto — wyjąkał usiłując zmienić głos. — Dobrze znam twego syna. Mieszka po wschodniej stronie laguny. Z zewnątrz dobiegło westchnienie. Mapuhi już zaczynał triumfować. Oszukał upiora. — Ale skąd ty przychodzisz, stara kobieto? — zapytał. — Z morza — brzmiała zgnębiona odpowiedź. — Wiedziałam! Wiedziałam! — krzyknęła Tefara kołysząc się w miejscu. — Odkąd to Tefara zlega na spoczynek w obcym domu? — usłyszeli poprzez matę głos Nauri. Mapuhi z przerażeniem i wyrzutem spojrzał na żonę. Zdradził ich jej głos. — I odkąd mój syn, Mapuhi, wypiera się starej matki? —ciągnął duch. — Nie, nie… Ja nie… Mapuhi nie wyparł się ciebie! — zawołał. — Ja nie jestem Mapuhi. Mówię ci, że on mieszka na wschodnim krańcu laguny. Ngakura siadła na posłaniu i wybuchnęła płaczem. Mata poczęła drgać. — Co robisz? — zapytał Mapuhi. — Wchodzę — zabrzmiał głos Nauri. Brzeg maty uniósł się. Tefara spróbowała dać nurka pod koc, ale Mapuhi trzymał się jej. Musiał się czegoś przytrzymać. Zmagając się z sobą, drżąc na całym ciele i szczękając zębami, wpatrywali się wychodzącymi z orbit oczyma w matę, która podnosiła się zwolna. Ujrzeli Nauri, która ociekając wodą morską, bez ahu, wpełzła do wnętrza. Odturlali się w tył i poczęli wyrywać sobie koc Ngakury, by zakryć nim głowy. — Mógłbyś dać starej matce łyk wody — powiedział żałośliwie duch. — Daj jej łyk wody — rozkazała Tefara drżącym głosem. — Daj jej łyk wody — Mapuhi przekazał polecenie Ngakurze. Wspólnymi siłami wypchnęli Ngakurę spod koca. W minutę później Mapuhi zerknął i zobaczył, że duch pije. A kiedy zjawa wyciągnęła drżącą rękę i położyła ją na dłoni Mapuhiego, ten poczuł jej ciężar i nabrał przeświadczenia, że to nie upiór. Wówczas wylazł spod koca, ciągnąc za sobą Tefarę. W kilka minut później słuchali już opowieści Nauri. Kiedy zaś wspomniała o Levy’m i opuściła perłę na dłoń Tefary, nawet ta pogodziła się z faktem, że jej teściowa jest istotą z krwi i kości. — Rano sprzedasz perłę Raoulowi za pięć tysięcy franków. — A dom? — zaoponowała Nauri. — Raoul zbuduje dom — odparła Tefara. — Mówi, że będzie kosztował cztery tysiące. Prócz tego da tysiąc kredytu, co jest dwa tysiące chilijskich. — I dom będzie długi na sześć sążni? — spytała Nauri. — Tak — odrzekł Mapuhi. — Sześć sążni. — A w środkowym pokoju będzie ośmiokątny zegar? — Będzie; i okrągły stół też. — To dajcie mi coś zjeść, bo jestem głodna — powiedziała z zadowoleniem Nauri. — A potem pójdziemy spać, bo jestem znużona. Jutro pogadamy jeszcze o domu, zanim sprzedamy perłę. Lepiej będzie wziąć ten tysiąc gotówką. Pieniądze są zawsze lepsze niż kredyt, jak się chce nabyć towar od kupców. Przełożył Bronisław Zieliński MARZENIE DEBSA* Obudziłem się o dobrą godziną wcześniej, niż zwykle. Było to zdarzenie samo przez się osobliwe, zacząłem więc rozmyślać nad nim leżąc z szeroko otwartymi oczyma. Coś się działo, i to coś niedobrego, ale co — nie wiedziałem. Ogarnęło mnie przeczucie jakiejś okropności, która stała się albo stanie wkrótce. Cóż to być może? Nie szczędziłem starań, żeby się jako tako zorientować. Przypomniałem sobie, iż po wielkim trzęsieniu ziemi w 1906 roku wiele osób twierdziło, że ocknęło się na kilka minut przed pierwszym wstrząsem, a w okresie oczekiwania doświadczało dziwnej, niewytłumaczonej obawy. Czyżby drugie trzęsienie ziemi miało nawiedzić San Francisko? Przez minutę leżałem w niemym, trwożnym oczekiwaniu, lecz ściany nie kołysały się, nie pękały, nie waliły. Dokoła panował spokój. O to właśnie chodzi! Ta cisza!… Nic dziwnego, że czułem się nieswojo. Brakowało mi szumu wielkiego, tętniącego życiem miasta. O tej porze dnia tramwaje przebiegały moją ulicą mniej więcej dwadzieścia razy na godzinę. A w przeciągu ostatnich dziesięciu minut nie zaturkotał ani jeden! Może to strajk tramwajarzy? Może jakieś uszkodzenie w elektrowni? Nie ma dopływu prądu? Takim torem biegły moje myśli. Ale nie! Panowała zbyt głęboka cisza. Nie słyszałem zgrzytu i łoskotu wozów ciężarowych ani szczęku podkutych żelazem kopyt ślizgających się po kocich łbach. Nacisnąłem guzik nad łóżkiem i wytężyłem słuch, chociaż dobrze wiedziałem, że dźwięk dzwonka, gdyby się nawet odezwał, nie mógł przeniknąć aż na drugie piętro. Dzwonek działał jednak, bo za parę minut wszedł do sypialni Brown z tacą i poranną gazetą. Twarz miał jak zwykle bez wyrazu, lecz w oczach służącego zauważyłem dziwne, niespokojne błyski. Spostrzegłem również, że na tacy brak dzbanuszka ze śmietanką. — Mleczarnia nic dzisiaj nie dostarczyła — wyjaśnił Brown. — Tak samo piekarnia. Ponownie zerknąłem na tacę i stwierdziłem, że zamiast świeżych bułeczek dostałem na śniadanie wczorajsze czerstwe kromki grahama — chleba, jak na mój gust, wyjątkowo niesmacznego. — Nikt, proszę pana, nie dostarczył nic dziś rano — zaczął się usprawiedliwiać Brown, ale przerwałem mu wpół słowa. — A gazeta? — Tak, proszę pana. Otrzymaliśmy gazetę — tylko gazetę, i to ostatni raz. Jutro nie będzie nawet gazet. Tak piszą. Czy mam posłać na miasto po mleko skondensowane dla pana? Odmówiłem ruchem głowy i zadowoliwszy się czarną kawą, rozpostarłem gazetę. Nagłówki artykułów wyjaśniały wszystko, a prawdę rzekłszy, wyjaśniały aż nadto, gdyż dziennikarski pesymizm graniczył ze śmiesznością. W całych Stanach Zjednoczonych proklamowano strajk generalny! Dziennik donosząc o tym wyrażał pełną obawy troskę o przyszłe zaopatrzenie wielkich miast. Czytałem spiesznie, po łebkach, opuszczając wiele. Przypominałem sobie dawniejsze kłopoty z ruchem robotniczym. Od czasów mojego dzieciństwa strajk generalny był marzeniem zorganizowanego świata pracy — marzeniem poczętym w głowie Debsa, wybitnego przywódcy robotniczego, który działał przed trzydziestoma laty. Przypomniałem sobie nawet, że w studenckich czasach napisałem i umieściłem w pewnym tygodniku artykuł na ten temat, zatytułowany: „Marzenie Debsa”. Muszą przyznać, że śmiało, iście po studencku potraktowałem całą kwestię — jako mrzonkę, i tylko mrzonkę. Upływał czas, świat się toczył. Przeminął Gompers*, przeminęła Amerykańska Federacja Pracy, przeminął również Debs oraz jego szalone, rewolucyjne idee. Ale marzenie pozostało i oto realizuje się wreszcie. Czytając, śmiałem się serdecznie z żałosnych wróżb dziennika. Od lat przyglądałem się licznym zatargom, w których przegrywali zawsze robotnicy. Uporządkowanie tej nowej sprawy jest kwestią dni. To strajk na skalę państwową, a więc złamanie go zajmie rządowi niewiele czasu. Odrzuciłem gazetę i zacząłem się ubierać. San Francisco będzie niewątpliwie przedstawiało ciekawy widok — miasto, w którym nie obraca się ani jedno koło, a cała ludność korzysta z przymusowych wakacji. — Bardzo pana przepraszam — odezwał się Brown podając mi pudełko z cygarami — ale pan Harmmed chciałby zobaczyć się z panem, zanim pan wyjdzie na miasto. — Przyślij go zaraz — odpowiedziałem. Harmmed był moim kamerdynerem. Kiedy wszedł, spostrzegłem, że z trudem opanowuje wzburzenie. Bez wstępu przystąpił do sedna sprawy. — Co robić, proszę pana? Przecie nam potrzeba prowiantu, a kierowcy dostawców strajkują. Nie ma też prądu. Przypuszczam, że i elektrownia zastrajkowała. — A sklepy otwarte? — zapytałem. — Tylko małe, proszę pana. Subiekci nie stawili się do pracy. Nie można było otworzyć dużych. W małych sklepikach pracują właściciele z rodzinami. — W takim razie — powiedziałem — weź samochód, objedź miasto i załatw sprawunki. Zrób wielkie zapasy wszystkiego, co potrzebne, lub może się przydać. Pamiętaj o skrzynce świec… Nie, lepiej o sześciu skrzynkach. A jak zrobisz swoje, powiedz Harrisonowi, żeby przyjechał po mnie pod klub nie później, niż o jedenastej. Harmmed smutno pokiwał głową. — Pan Harrison strajkuje, podobnie jak cały Związek Kierowców, a ja nie umiem prowadzić samochodu. — Aha! Strajkuje! Bardzo dobrze! — zawołałem. — No, to jak ten twój szanowny pan Harrison pokaże się tutaj, powiedz mu, że może poszukać innego miejsca. — Dobrze, proszę pana. — Ale ty nie należysz chyba do Związku Kamerdynerów, co, Harmmed? — Nie, proszę pana, a gdybym nawet należał, nie opuściłbym chlebodawcy w takiej potrzebie, nigdy bym nie opuścił, proszę pana… — To dobrze. Bardzo ci dziękuję — powiedziałem. — A teraz przygotuj się. Razem pojedziemy do miasta. Sam poprowadzę samochód i zrobimy takie zapasy, że łatwo wytrzymamy oblężenie. W tym roku pogoda dopisała pierwszego maja — była wyjątkowo piękna nawet jak na dzień majowy. Wiatr nie wiał, niebo było bezchmurne, powietrze ciepłe, prawie balsamiczne. Po jezdniach krążyły liczne samochody, lecz za kierownicami siedzieli właściciele. Na chodnikach było tłoczno, ale spokojnie. Ludzie pracy, odziani odświętnie, paradowali po ulicach i podziwiali rezultaty strajku. Miasto wyglądało tak niezwykle, a zarazem tak spokojnie, że nawet ja odczuwałem pewną satysfakcję. Nerwy grały łagodnym podnieceniem. To przecież coś w rodzaju niezbyt groźnej przygody! Minąłem pannę Chickering. Sama prowadziła swój mały wóz sportowy. Zawróciła i dopadła mnie na skrzyżowaniu ulic. — Ach, panie Corf! — zawołała. — Nie wie pan, gdzie można dostać świece? Byłam w kilkunastu sklepach. Wszędzie wszystko wyprzedane. To straszna, okropna historia! Ale roziskrzony wzrok kłamał jej słowom. Nowość niesłychanie bawiła pannę Chickering, podobnie jak nas wszystkich. Szukanie świec było nieomal przygodą. Musieliśmy przejechać całe śródmieście i dopiero w dzielnicy robotniczej, na południe od Market Street, znaleźliśmy narożne sklepiki niezupełnie jeszcze ogołocone. Panna Chickering sądziła, że jedna skrzynka wystarczy, namówiłem ją jednak na cztery. Ja kupiłem aż dwanaście, bo miałem pakowny samochód, a nikt nie mógł przecie odgadnąć, kiedy nastąpi zakończenie strajku. Mój bagaż uzupełniły worki mąki, proszek do pieczenia, konserwy i wszelkiego rodzaju przydatne na codzień zapasy, których wybór zostawiłem Harmmedowi. Przejęty kamerdyner krzątał się koło sprawunków i gdakał niczym zaniepokojona stara kwoka. Dziwna rzecz, iż pierwszego dnia strajku nikt nie obawiał się prawdziwie poważnych następstw. Śmiech budziła zamieszczona w porannej prasie zapowiedź, że zorganizowana klasa robotnicza gotowa jest wytrwać choćby miesiąc, choćby trzy miesiące. A przecież już tego pierwszego dnia można było odgadnąć, że zapowiedź brzmi całkiem serio, gdyż ludność pracująca nie brała właściwie udziału w wielkim wyścigu po żywność. Po cóż miała brać udział? Od tygodni i miesięcy robotnicy skrzętnie i potajemnie zapełniali swe spiżarnie. Dlatego właśnie mogliśmy najeżdżać uboższe dzielnice i wykupywać towary z małych narożnych sklepików. Dopiero po południu, kiedy znalazłem się w klubie, zaczął mnie ogarniać niepokój. Panował tam zdumiewający nieład. Brakowało oliwek do coctailów. Służba spisywała się fatalnie. Wszyscy panowie byli zatroskani, a niektórzy bardzo rozdrażnieni. Na wstępie powitał mnie zgiełk gniewnych głosów. Brzuchaty generał Folsom zajął stanowisko na ławie w okiennej wnęce palarni i odpierał natarcie kilku zdenerwowanych jegomościów, którzy dowodzili, że powinien wreszcie coś przedsięwziąć. — Nie mogę zrobić nic więcej, niż zrobiłem — mówił generał Folsom. — Brak rozkazów z Waszyngtonu. Jeżeli panowie postaracie się, żebym dostał depeszę, wykonam każde polecenie. Ale nie wyobrażam sobie, co właściwie można by przedsięwziąć. Dziś rano, kiedy dowiedziałem się o strajku, przede wszystkim wezwałem z Presidio* wojsko — trzy tysiące chłopa! Pilnują teraz banków, mennicy, poczty, wszystkich gmachów publicznych. Ale nie ma zamieszek. Strajkujący zachowują zupełny spokój. Trudno wymagać, żebym kazał strzelać do ludzi, którzy wysztafirowani, zapięci na ostatni guzik spacerują po mieście z żonami i dziećmi. — Chciałbym wiedzieć, co się dzieje na Wall Street* — powiedział Jimmy Wombold, kiedy przechodziłem opodal. Łatwo zrozumiałem jego zaciekawienie, wiedziałem bowiem, że Jimmy tkwi po uszy w wielkiej spekulacji akcjami kolejowymi. — Słuchaj, Corf — zagadnął mnie obcesem Atkinson — czy twój wóz na chodzie? — Tak — odpowiedziałem. — Cóż się stało z twoim? — Nawalił, a wszystkie garaże nieczynne. Moja żona jest gdzieś po drugiej stronie zatoki. Zdaje się, że ugrzęzła w okolicach Truckee. Za skarby świata nie zdołam do niej zatelegrafować. Miała wrócić do domu dziś wieczorem. Może umiera z głodu… Słuchaj, pożycz mi wozu. — Samochodem nie przepłyniecie zatoki — wtrącił się Halstead. — Promy nie funkcjonują. Ale Rollinson… Rollinson, pozwól tu na momencik! Atkinson chce przetransportować wóz na tamten brzeg zatoki. Jego żona nie może się ruszyć z Truckee. Czy nie zechciałbyś ściągnąć „Lurette” z Tiburon? Zrób to dla Atkinsona, przewieź mu samochód na drugą stronę. „Lurette” był to dwustotonowy oceaniczny jacht–szkuner. Rollinson pokręcił głową. — Nie znajdziecie dokerów, którzy zgodziliby się załadować wóz na pokład, gdybym nawet zdołał sprowadzić „Lurette”. Ale i to jest niepodobieństwo, ponieważ moja załoga należy do Związku Marynarzy Żeglugi Przybrzeżnej, a ten związek strajkuje, jak wszystkie inne. — Ale moja żona pewnie umiera z głodu — biadał Atkinson, kiedy odchodziłem w przeciwny koniec palarni. Natknąłem się tam na grupę zirytowanych panów zbitą ciasno wokół Bertiego Messenera. Bertie drażnił ich i prowokował na swój chłodny, cyniczny sposób. Nie przejmował się strajkiem, podobnie jak nie przejmował się nigdy niczym. Był zblazowany, przynajmniej pod względem przyzwoitych stron życia, bo nieprzyzwoite wcale go nie pociągały. Miał dwadzieścia milionów ulokowanych pewnie i bezpiecznie, a od urodzenia nie poświęcił ani chwili produktywnej pracy. Fortunę odziedziczył po ojcu i dwóch stryjach. Był wszędzie, widział wszystko i robił wszystko. Nigdy się tylko nie ożenił mimo zaciekłych, bohaterskich szturmów kilkuset ambitnych mamuś. Jakoś uniknął sideł, chociaż od lat uchodził za najgrubszą zwierzynę, za partię aż irytująco dobrą. Nie mówiąc nawet o ogromnym majątku, Bertie był młody, urodziwy i jak już wspomniałem, wiódł przyzwoite życie. Był znakomitym sportowcem, siłaczem — młodym, jasnowłosym półbogiem, który robił doskonale i pięknie wszystko, do czego się zabrał, a brał się do wszystkiego, z wyjątkiem małżeństwa. Ale Bertie nie dbał o nic, nie miał ambicji, namiętności, nie pragnął popisywać się, chociaż bardzo wiele rzeczy potrafił robić nieporównanie lepiej niż inni ludzie. — To bunt, bunt! — wołał jeden ze zirytowanych panów. Inni nazywali strajk powstaniem, rewolucją, ba! — nawet powszechną anarchią. — Nie zdaje mi się — powiedział Bertie. — Przez cały ranek wałęsałem się po ulicach. W mieście panuje doskonały ład i porządek. Jak żyję, nie widziałem bardziej praworządnego ludu. Po co wymyślać obelżywe nazwy, jeżeli żadna z nich nie pasuje do sytuacji. Po prostu mamy do czynienia ze strajkiem generalnym, a więc z tym, za co się ów ruch podaje. Teraz, moi panowie, na was kolej. Wygrajcie swoją kartą! — Pewnie, że wygramy, i to jak jeszcze! — zawołał Garfield, milioner kolejowy. — Pokażemy tej hołocie, gdzie jej miejsce. Bydlaki! Poczekaj trochę! Niech tylko rząd się za nich weźmie! — Ale gdzie jest rząd? — zapytał Bertie. — Jeżeli chodzi o wasze sprawy, równie dobrze mógłby znajdować się na dnie morza. Nie wiecie, co się wyrabia w Waszyngtonie. Nie wiecie, czy macie rząd, czy też go nie macie. — O to się możesz nie martwić! — wybuchnął Garfield. — Zapewniam cię, że wcale się nie martwię — odpowiedział Bertie z beztroskim uśmiechem. — Wydaje mi się jednak, że wy się martwicie, moi panowie. Spojrzyj no w lustro, Garfield. Garfield nie spojrzał w lustro, lecz gdyby to uczynił, zobaczyłby bardzo rozdrażnionego dżentelmena ze wzburzoną szpakowatą czupryną, z rozgorączkowaną twarzą, mściwie zaciśniętymi ustami i roziskrzonym wzrokiem. — Ten strajk to niemoralność, mówię wam, niemoralność — odezwał się mały Hanover tonem, który upewnił mnie, że to samo zdanie wygłaszał już niemało razy. — Daj spokój, Hanover — skarcił go Bertie. — Co zanadto, to niezdrowo. Doprawdy, nudzicie mnie, moi panowie. Wszyscy jesteście zwolennikami otwartego warsztatu*. Ciągle wiercicie mi dziurę w brzuchu nieskończoną paplaniną w obronie warsztatu i prawa każdego człowieka do pracy. Od lat gadacie i gadacie na ten temat. Robotnicy nie popełniają przestępstwa biorąc udział w strajku generalnym. Strajk nie sprzeciwia się żadnym przepisom boskim ani ludzkim. Lepiej byś milczał, Hanover. Zbyt długo gardłowałeś o przyrodzonym prawie człowieka do pracy, a więc także do nic nierobienia. Nie zdołasz oprzeć się własnej logice. Wszystko, co się wyprawia, to nędzna, małoważna burda i na tym koniec. Wzięliście robotników za łeb i dusili, a teraz robotnicy was biorą za łeb i duszą, a wy wrzeszczycie. Oto cała historia. Zebrani wokół Bertiego panowie zaczęli gorąco protestować. Jeden przez drugiego dowodzili, że nikt nigdy nie dusił robotników. — Nie, mój panie! — krzyczał Garfield. — Dla robotników czynimy, co w ludzkiej mocy. Nie dusimy robotników. Dajemy im środki do życia, warsztat pracy. Czym byliby bez nas? — Na pewno wiodłoby się im bez porównania lepiej — zadrwił Bertie. — Braliście robotników za łby i dusili za każdym razem, gdy nadarzała się sposobność. No i stawaliście na głowach, aby stwarzać sposobności. — Nie! Nie! — zabrzmiały liczne głosy. — Tutaj, w San Francisco, był przecie strajk woźniców — ciągnął Bertie z niezmąconym spokojem, — Ten strajk wywołało Zrzeszenie Pracodawców. Wiecie o tym, i wiecie że ja wiem, bo siadywałem wówczas w tych właśnie salonach klubowych i wysłuchiwałem waszych poufnych rozmów i nowin z placu boju. Najprzód sprowokowaliście strajk, a później kupili prezydenta miasta i komendanta policji, żeby strajk złamać. Śliczne było widowisko! Wy, filantropi, braliście za łby woźniców i dusili. Nie przerywajcie! Jeszcze nie skończyłem! Ledwie rok temu w stanie Colorado gubernator został wybrany robotniczymi głosami. Został wybrany, ale nigdy nie objął stanowiska. Wiecie dlaczego. Dobrze pamiętacie, jak wasi bracia, filantropi i kapitaliści z Colorado, załatwili sprawę. Trudno nazwać to inaczej niż dławieniem ruchu robotniczego. Prezesa Południowo–Zachodniego Zjednoczonego Związku Górników trzymaliście przez trzy lata w więzieniu pod fałszywym zarzutem morderstwa. Usunęliście go z drogi i rozgromili Związek. Sami przyznacie chyba, że to duszenie robotników. Trzecim przykładem jest uznanie progresywnego podatku dochodowego za sprzeczny z konstytucją. A ustawa o ośmiogodzinnym dniu pracy pogrzebana na ostatniej sesji Kongresu*? Koronę wszystkich waszych bezlitosnych, niemoralnych chwytów stanowi jednak unicestwienie zasady zamkniętego warsztatu. Wiecie, jak to było załatwione. Przekupiliście Farburga, ostatniego prezesa Amerykańskiej Federacji Pracy. Farburg stał się waszym narzędziem, albo narzędziem wszystkich trustów i zrzeszeń pracodawców, co wychodzi na jedno. Wywołaliście wielki strajk w warsztatach zamkniętych. Farburg zdradził strajkujących towarzyszy. Zwyciężyliście, a stara Amerykańska Federacja Pracy rozpadła się zupełnie. Wyście ją zniszczyli i dzięki temu ukręcili bicz na własną skórę, bo na gruzach tej starej Federacji zaczęła się zaraz tworzyć NLP* — największa i najpotężniejsza organizacja robotnicza, jaką znały Stany Zjednoczone. Wy winniście jej powstania. Wy winniście dzisiejszego strajku generalnego. Wy miażdżyliście wszystkie inne związki i pchnęli robotników do NLP. A NLP ogłosiła strajk generalny. To dalszy etap walki o zamknięty warsztat. I wy macie odwagę mówić mi w oczy, że nigdy nie braliście robotników za łby, nie dusili? Dobre sobie! Tym razem nikt nie zdobył się na protest. Garfield wybuchnął, rozpoczął samoobronę: — Robiliśmy jedynie to, co było nieodzowne, by odnieść zwycięstwo. Działaliśmy pod przymusem. — To nie ma nic do rzeczy — odpowiedział Bertie. — Ubolewam tylko, że wrzeszczycie dzisiaj, pokosztowawszy leku przyrządzonego własnymi rękami. Ile strajków wygraliście? Ile razy głodem zmusiliście robotników do uległości? Otóż robotnicy przygotowali teraz plan, dzięki któremu was zmuszą do uległości. Robotnicy walczą o zamknięty warsztat, a jeżeli będą mogli zwyciężyć dopiero wtedy, kiedy wyzdychacie z głodu, musicie wyzdychać. — O ile mi wiadomo, w przeszłości ciągnął pan korzyści z duszenia robotników, o którym pan dziś mówi — odezwał się Brentwood, jeden z najprzebieglejszych i najbardziej pozbawionych skrupułów prawników w naszym mieście. — Paser nie jest lepszy niż złodziej — dodał z szyderczym uśmiechem. — Nie przykładał pan wprawdzie ręki do duszenia, lecz zyskiwał z racji tego procederu. — To nie ma nic do rzeczy, Brentwood — odrzekł Bertie bez pośpiechu i obojętnym tonem. — Popełnia pan taki sam błąd, jak Hanover, gdy porusza moralną stronę zagadnienia. Ja nie twierdzę, że coś jest godziwe lub niegodziwe. Dobrze wiem, że to podła gra, a irytuje mnie tylko, że wy, moi panowie, wrzeszczycie teraz, kiedy robotnicy biorą was za łby i duszą. Oczywiście! Ciągnąłem korzyści z duszenia robotników, i to dzięki wam, panowie, nie walając rąk brudną robotą, Wyście ją za mnie wykonywali… ach! proszę mi wierzyć, nie dlatego, żebym był od was cnotliwszy, lecz dlatego, że mój zacny ojciec i jego bracia zostawili mi wielkie pieniądze, którymi mogłem wam płacić za brudną robotę. — Jeżeli myśli pan insynuować… — zaczął czupurnie Brentwood. Daj pan spokój, nie dolewaj oliwy do ognia — przerwał mu obelżywie Bertie. — Po co bawić się w hipokryzję w tej złodziejskiej jamie? Wzniosła, szlachetna mowa jest dobra dla gazet, chłopięcych klubów i niedzielnych szkółek. To także część gry! Ale, na miłość boską, nie czarujmy się wzajemnie. Dobrze pan wie, i wie pan, że ja wiem, jakie świństwa działy się zeszłej jesieni podczas strajku robotników budowlanych: kto wyłożył pieniądze, kto ubił interes, kto zarobił. — (Szkarłatny rumieniec oblał twarz Brentwooda). Cóż, wszyscyśmy jednacy i najmądrzej zrobimy zostawiając moralność w spokoju. Jeszcze raz powtarzam: rozgrywajcie partię, rozgrywajcie do końca, ale na miłość boską nie wrzeszczcie, jak obrywacie po skórze. Kiedy opuszczałem tę grupkę, Bertie zaczynał właśnie z innej beczki. Dręcząc dalej przeciwników roztaczał ponury obraz ogólnej sytuacji, zwracał uwagę na brak żywności, który daje się już odczuć, i pytał, jakie środki zaradcze mają zamiar podjąć. Niebawem spotkałem znów Bertiego, tym razem w szatni. Wychodził na miasto, podwiozłem go więc do domu samochodem. — To potężny cios ten cały strajk generalny — rozprawiał po drodze, kiedy mknęliśmy natłoczonymi, lecz spokojnymi ulicami. — Druzgocące uderzenie. Robotnicy zaskoczyli nas nie przygotowanych i tłuką w najczulsze miejsce, w żołądek. Mam zamiar czmychnąć z San Francisco. Posłuchaj mojej rady, Corf, i zmykaj także. Wybierz się na wieś, dokądkolwiek. Będzie ci łatwiej. Zrób zapasy żywności i zamieszkaj na uboczu, w namiocie czy w szałasie. Niebawem tylko śmierć głodowa będzie czekać w tym mieście takich jak my. W głowie mi wówczas nie powstało, ile racji miał Bertie Messener. Orzekłem, że jest tchórz, i postanowiłem zostać w mieście, aby obserwować ciekawe widowisko. Pozbywszy się Bertiego nie wróciłem do domu, lecz wybrałem się po dalsze zakupy. Z nie lada zdziwieniem zobaczyłem jednak, że małe sklepiki, w których zaopatrywałem się tego ranka, zdążyły już wyprzedać towary. Rozszerzyłem więc krąg poszukiwań i w podmiejskiej dzielnicy Potrero dopisało mi szczęście. Zdobyłem jeszcze jedną skrzynkę świec, dwa worki pszennej mąki, dziesięć funtów mąki grahama (dla służby), dwie skrzynki kukurydzy w konserwach i skrzynkę ekstraktu pomidorowego. Sytuacja wyglądała tak, jak gdyby groził przynajmniej chwilowy głód, toteż gratulowałem sobie z racji pokaźnych zapasów żywności, które zdołałem zgromadzić. Następnego dnia rano jak zwykle piłem kawę w łóżku. Bardziej niż śmietanki brakowało mi jednak gazety. Przekonałem się, że najdotkliwiej dręczy nieświadomość tego, co dzieje się na świecie. W klubie niewiele też wiedziano. Rider przypłynął z Oakland własną motorówką, a Halstead wybrał się samochodem do San Jose i wrócił szczęśliwie. W obu tych miejscowościach sytuacja wyglądała tak, jak w San Francisco. Strajk sparaliżował całe życie. Klasy posiadające ogołociły sklepy z towarów. Panował doskonały ład i porządek. Ale co dzieje się w reszcie kraju? W Chicago? W Nowym Jorku? W Waszyngtonie? Oczywiście doszliśmy do wniosku, że zapewne to samo, co u nas, lecz brak zupełnej pewności irytował w najwyższym stopniu. Generał Folsom przyniósł trochę nowin. Próbowano obsadzić urząd telegraficzny operatorami wojskowymi, wnet jednak stwierdzono, że druty we wszystkich kierunkach są poprzecinane. Jak dotychczas było to jedyne wykroczenie strajkujących, niewątpliwie obmyślane i przygotowane zawczasu. Generał porozumiewał się drogą radiową z garnizonem w Benicia, skąd ustawicznie wysyłano patrole wzdłuż linii telegraficznej prowadzącej do Sacramento. Raz jeden i na krótką chwilę Benicia uzyskała połączenie z Sacramento, zaraz jednak druty zostały gdzieś przerwane. Folsom rozumował, że na całym kontynencie władze usiłują w podobny sposób nawiązać łączność, ale nie spodziewał się zbyt dobrych wyników. Najbardziej martwił się przecinaniem drutów, gdyż był zdania, że to dowodzi, jak głęboko zakorzenił się spisek robotników. Szczerze też ubolewał, że rząd nie zainstalował projektowanego od dawna łańcucha radiostacji*. Mijały dni, nudne i jednostajne. Nic się nie działo. Stępiało ostrze podniecenia. Tłumy nie wypełniały już ulic. Robotnicy zaniechali wycieczek do śródmieścia, dokąd przychodzili z początku zobaczyć, jak znosimy strajk generalny. Coraz mniej samochodów krążyło po mieście. Stacje obsługi i garaże były zamknięte, toteż każdy wóz, który zawiódł, wychodził z kursu. W mojej maszynie popsuło się sprzęgło i nie mogłem naprawić go za skarby świata. Zacząłem chodzić pieszo, podobnie jak inni. San Francisco zamarło. Nikt nie wiedział, co dzieje się w reszcie kraju. Ale sam fakt, że nikt nie wie, nasuwał wniosek, iż reszta kraju zamarła tak samo. Od czasu do czasu proklamacje zorganizowanego świata pracy oblepiały mury miasta. Proklamacje te drukowano przed kilkoma miesiącami, co dowodziło że NLP przygotowała strajk nad wyraz troskliwie. Każdy szczegół przemyślano dokładnie. Jak dotychczas, obywało się bez gwałtów, nie licząc zastrzelenia przez żołnierzy kilku osobników, którzy przecinali druty telegraficzne. Ale ludność slumsów głodowała i zaczynała zdradzać złowróżbny niepokój. Kupcy i przemysłowcy, milionerzy, przedstawiciele wolnych zawodów odbywali zebrania i uchwalali rezolucje. Nie było jednak sposobu opublikowania tych rezolucji. Nie można ich nawet było wydrukować. Jedyny rezultat tych narad stanowiło nakłonienie generała Folsoma, by obsadził wojskiem składy hurtowe oraz wszystkie magazyny mąki, zboża i żywności. Nadeszła po temu pora, gdyż w domach bogaczy zagościła straszliwa nędza i racjonowanie żywności stało się konieczne. Widziałem, że moja służba snuje się z posępnymi minami, jednocześnie zaś odkrywałem ciągle dotkliwe uszczerbki, jakie powstawały w domowych zapasach. Jak domyśliłem się później, wszyscy służący okradali mnie na własną rękę i każdy z nich tworzył prywatną spiżarnię. Z chwilą gdy pojawiły się kolejki po żywność, wynikły nowe kłopoty. San Francisco dysponowało ograniczonymi rezerwami, które nawet w najlepszym razie nie mogły starczyć na długo. Zorganizowany świat pracy, jak wiedzieliśmy dobrze, posiadał własne środki zaopatrzenia, mimo to jednak wszyscy robotnicy cisnęli się do kolejek. W rezultacie magazyny objęte przez generała Folsoma pustoszały z zastraszającą szybkością. W żaden sposób żołnierze nie mogli odróżnić wynędzniałego przedstawiciela klas średnich od członka NLP lub mieszkańca slumsów. Pierwszy i ostatni powinni otrzymać prowiant, ale żołnierze nie znali przecież wszystkich członków NLP w całym mieście, a tym bardziej ich żon, synów i córek, Przy pomocy pracodawców wyrzucano z kolejek niektórych bardziej znanych działaczy związkowych, lecz nie miało to żadnego znaczenia. Na domiar złego rządowe barki, które transportowały żywność z magazynów wojskowych na wyspie Marę i dostarczały ją na wyspę Angel, nie miały już nic do transportowania. Wobec tego żołnierze otrzymali racje ze skonfiskowanych zapasów i naturalnie otrzymywali je pierwsi. Widać było początek końca. Zbrodnia zaczynała ukazywać groźne oblicze. Praworządność i ład ginęły i to, muszę przyznać, ginęły pośród ludności slumsów i klas posiadających. Zorganizowany świat pracy zachowywał się nadal wzorowo. Cóż, mógł sobie na to pozwolić — miał jedzenia pod dostatkiem. Dobrze pamiętam jedno popołudnie, kiedy w klubie przydybałem Halsteada i Brentwooda. Szeptem naradzali się w kącie, lecz bez wahania przyjęli mnie do spółki. Samochód Brentwooda był jeszcze na chodzie i dwaj panowie planowali złodziejską wyprawę po krowę. Halstead miał długi nóż rzeźnicki i tasak. Niebawem minęliśmy przedmieścia. Bydło pasło się tu i ówdzie, lecz właściciele pilnowali go bacznie. Nie rezygnując z dalszych poszukiwań jechaliśmy na wschód wzdłuż granicy miasta. Wśród pagórków niedaleko Hunter Point wypatrzyliśmy krowę, którą pasła mała dziewczynka. Koło krowy kręciło się młode cielę. Nie marnowaliśmy czasu na pertraktacje. Pastuszka uciekła z krzykiem, a my zarżnęliśmy krowę. Pomijam opis niemiłych szczegółów operacji. Nie przyzwyczajeni do tego rodzaju roboty, spartoliliśmy ją haniebnie. Strach nas popędzał, więc pracowaliśmy szybko. Nie dokończyliśmy jeszcze dzieła, gdy zabrzmiały krzyki i ukazało się kilku biegnących mężczyzn. Porzuciliśmy zdobycz i wzięli nogi za pas, lecz — dziwna rzecz — nikt nas nie ścigał. Obejrzeliśmy się i zobaczyli, że nasi prześladowcy spiesznie ćwiartują krowę. Mieli takie jak my zamiary. Uznaliśmy, że dla wszystkich wystarczy, zawróciliśmy więc i pobiegli z powrotem. Nastąpiła scena niemożliwa do opisania. Jak dzikusy kłóciliśmy się i bili o podział. Brentwood zachowywał się niczym krwiożercza bestia — warczał, kłapał zębami, groził mordem, jeżeli nie dostaniemy należnego udziału. Właśnie otrzymywaliśmy ten należny udział, kiedy wynikła nowa przeszkoda. Tym razem była to groźna straż porządkowa NLP. Sprowadziła ją mała pastuszka. Nadbiegło przynajmniej dwudziestu ludzi uzbrojonych w kije i baty. Dziewczynka trzęsła się ze złości i płakała gorzkimi łzami. — Dobrze im dajcie! Dobrze im dajcie! — krzyczała. — O, ten facet w binoklach! On winien! On! Zbijcie mu gębę! Zbijcie mu gębę! „Facetem w binoklach” byłem ja i rzeczywiście „zbito mi gębę”. Miałem jednak dość przytomności umysłu, by zawczasu zdjąć szkła. Ach, dostaliśmy za swoje, choć co tchu umknęliśmy do samochodu. Brentwoodowi krew ciekła z nosa, a czerwona krecha po uderzeniu pejczem znaczyła policzek Halsteada. Kiedy wreszcie pościg ustał i dotarliśmy na miejsce, zobaczyliśmy ze zdziwieniem, że przerażone cielę kryje się za samochodem. Brentwood przestrzegł nas, żeby zachować spokój i rozwagę. Jak wilk lub tygrys podkradł się do ofiary. Nóż i tasak zostały przy zarżniętej krowie, ale Brentwood miał przecie ręce. Tarzał się, przewracał po trawie, mocował z nieszczęsnym cielęciem, dopóki go nie zadusił. Wrzuciliśmy zdobycz do samochodu, nakryli płaszczem i ruszyli w stronę miasta. Ale był to ledwie początek łańcucha nieszczęść. Niebawem pękła opona. Oczywiście nie można było jej naprawić, a że zmierzch zapadał, porzuciliśmy samochód. Brentwood szedł pierwszy. Potykał się i sapał. Na ramionach niósł cielę owinięte płaszczem. Dźwigaliśmy je na zmianę śmiertelnie zmęczeni. Wreszcie zbłądziliśmy i po kilku godzinach wędrówki i mordęgi napotkaliśmy bandę włóczęgów. Nie była to straż porządkowa strajkujących, ale jacyś zgłodniali awanturnicy. W każdym razie im dostało się cielę, a nam tęgie lanie. Przez całą dalszą drogę Brentwood złościł się jak szalony. Wyglądał zresztą jak szaleniec, bo miał ubranie w strzępach, spuchnięty nos, podbite oczy. Wkrótce skończyła się grabież krów. Generał Folsom wysłał na wieś patrole i zarekwirował wszystko bydło, a wojsko przy pomocy milicji* zjadło lwią część zdobytego mięsa. Trudno winić generała Folsoma. Obowiązkiem jego było utrzymywanie spokoju i porządku, że zaś utrzymywał go dzięki żołnierzom, ich przede wszystkim musiał karmić. W tym samym mniej więcej czasie wybuchła wielka panika. Ucieczkę zapoczątkowały klasy posiadające, lecz zaraza udzieliła się szybko mieszkańcom slumsów, którzy w dzikim popłochu zaczęli opuszczać miasto. Generał Folsom był zadowolony. Oceniał z grubsza, iż dwieście tysięcy gąb ubyło z San Francisco, co w pewnej mierze ułatwiło problem wyżywienia. Dobrze pamiętam ów dzień. Rano zjadłem kromkę czerstwego chleba. Połowę popołudnia przestałem w kolejce i o zmroku wróciłem do domu przygnębiony i strudzony, lecz z kwartą ryżu i kawałkiem boczku. Otworzył mi Brown. Miał zrozpaczoną, wystraszoną minę. Poinformował mnie, że cała służba uciekła. Tylko on został. Wzruszyła mnie ta wierność, kiedy zaś dowiedziałem się, że Brown przez cały dzień nic nie miał w ustach, podzieliłem się z nim zdobyczą. Ugotowaliśmy połowę ryżu i usmażyli połowę boczku. Podzieliliśmy się sprawiedliwie, a resztę schowaliśmy na jutrzejsze śniadanie. Głodny poszedłem do łóżka i przez całą noc przewracałem się z boku na bok. Nazajutrz stwierdziłem, że Brown uciekł i co gorsza ukradł zachowaną przezornie cząstkę boczku i ryżu. Tego dnia rano zebrała się w klubie garstka ludzi przygnębionych. Służby nie było. Ostatni lokaj przepadł. Przepadły również srebra i wnet dowiedziałem się, dokąd powędrowały. Nie zabrała ich służba, bo uprzedzili ją członkowie klubu. Metoda wykorzystywania sreber była zupełnie prosta. W dzielnicy położonej na południe od Market Street, a zamieszkałej przez ludność robotniczą, skrzętne gospodynie wydawały smaczne, obfite posiłki w zamian za srebra. Co tchu wróciłem do domu, ale cóż, moja zastawa zniknęła. Został tylko ciężki, kuty dzban. Owinąłem go w papier i poniosłem w stronę Market Street. Z pełnym brzuchem poczułem się znacznie lepiej, wróciłem więc do klubu, aby wybadać, czy w sytuacji nie nastąpiły zmiany. Na schodach spotkałem Hanovera, Collinsa i Dakona. Powiedzieli, że nikogo nie ma w salonach, i zaprosili mnie do kompanii. Zamierzali opuścić konno San Francisco. Dakon chętnie zaproponował mi wierzchowca, był bowiem właścicielem słynnej czwórki, którą pragnął ocalić, a generał Folsom ostrzegł go poufnie, że jutro wszystkie pozostałe w mieście konie zostaną zarekwirowane na rzeź. Prawdę mówiąc zostało ich niewiele, bo dziesiątki tysięcy wypędzono na wieś, kiedy w pierwszych dniach strajku zabrakło paszy. Dobrze pamiętam, jak Birdall, właściciel wielkiego przedsiębiorstwa transportowego, wypuścił na swobodę trzysta pociągowych perszeronów. Wartość ich — licząc przeciętnie po pięćset dolarów — wynosiła sto pięćdziesiąt tysięcy. Birdall miał zrazu nadzieję, że po zakończeniu strajku odzyska znaczną część żywego inwentarza, nigdy jednak nie zobaczył ani jednego konia. Wszystkie zostały zjedzone przez hordy umykające z San Francisco. Rozpoczynało się już zabijanie na mięso koni i mułów wojskowych. Na szczęście stajnia Dakona była obficie zaopatrzona w siano i owies. Kiedy udało nam się osiodłać cztery konie, przekonaliśmy się, że są w dobrej formie i wesołe, choć nieprzywykłe do chodzenia pod wierzch. Gdyśmy tak jechali ulicami, wspominałem San Francisco z czasów wielkiego trzęsienia ziemi, lecz przed oczyma miałem widok nieporównanie żałośniejszy. Tym razem nie zawinił żywiołowy kataklizm, lecz sroga tyrania związków zawodowych. Minęliśmy Union Street oraz dzielnicę teatrów, hoteli i wielkich sklepów. Ulice były wyludnione. Tu i ówdzie stały samochody, porzucone tam, gdzie się popsuły lub gdzie zabrakło paliwa. Wszelkie życie zamarło. Niekiedy tylko spotykaliśmy policjantów, a żołnierze stali na warcie przed bankami i gmachami publicznymi. Raz natknęliśmy się na funkcjonariusza NLP, który rozlepiał najświeższą proklamację. Przystanęliśmy, aby ją odczytać. „Zachowujemy ład podczas strajku i zachowamy go do końca. Koniec strajku nastąpi, kiedy spełnione zostaną nasze żądania, a stanie się to wówczas, gdy głodem zmusimy pracodawców do uległości, tak jak oni często zmuszali nas do uległości głodem”. — To słowa Messenera — powiedział Collins. — Jeżeli o mnie chodzi, gotówem poddać się choćby zaraz, tylko oni nie dają ku temu możliwości. Od wieków nie jadłem przyzwoitego obiadu. Ciekawe, jak smakuje konina? Wkrótce zatrzymaliśmy się znowu przed inną proklamacją: „Kiedy uznamy, że pracodawcy gotowi są do kapitulacji, otworzymy urzędy telegraficzne i pozwolimy porozumieć się przedstawicielom wszystkich stowarzyszeń pracodawców w Stanach Zjednoczonych. Ale nadawać można będzie jedynie telegramy tyczące warunków pokojowych”. Jadąc dalej minęliśmy Market Street i zapuścili się w dzielnice robotnicze. Tutaj miasto nie było wyludnione. Członkowie NLP stali przy furtkach swoich domków lub gromadkami spacerowali po chodnikach. Dokoła swawoliły wesołe, dobrze odżywione dzieci, a zażywne kumoszki gawędziły na progach. Wszyscy przyglądali się nam ironicznie. Małe dzieci biegły za nami z krzykiem: — Hej, panie, panie, nie głodnyś przypadkiem? Jakaś kobieta z niemowlęciem przy piersi zawołała pod adresem Dakona: — Panie grubas! Dam ci żreć za twoją chabetę. Posłuchaj: szynka, ziemniaki, galaretka porzeczkowa, biały chleb, masło z puszki i dwa kubki kawy! — Czy zauważyłeś — zwrócił się do mnie Hanover — że od kilku dni ani jeden pies nie wałęsa się po ulicach? Zauważyć to zauważyłem, ale dotychczas nie myślałem o tym. Tak! Najwyższy czas uciekać z nieszczęsnego miasta! Wreszcie odnaleźliśmy szosę do San Bruno i ruszyli na południe. W pobliżu Menlo miałem letnią rezydencję, która stanowiła cel naszej podróży. Niebawem jednak zaczęliśmy dochodzić do wniosku, że wieś jest bez porównania gorsza i niebezpieczniejsza niż miasto. W San Francisco ład utrzymywało wojsko, a także patrole porządkowe NLP. Na wsi panowała kompletna anarchia. Dwieście tysięcy ludzi uciekło z San Francisco, na każdym zaś kroku rzucały się w oczy dowody, iż ucieczka ta przypominała w skutkach szarańczę. Wszystko zmiotła do czysta. Wokół widać było ślady rabunku i krwawych utarczek. Od czasu do czasu mijaliśmy leżące przy szosie trupy albo poczerniałe zgliszcza farmerskich domów. Ogrodzenia były poprzewracane, zbiory, zdeptane nogami tłumu. Wygłodniała zgraja splądrowała do cna ogrody warzywne, wyrżnęła drób i cały żywy inwentarz wieśniaków. Tak działo się wzdłuż wszystkich głównych szlaków wiodących z San Francisco. Gdzieniegdzie, z dala od dróg, farmerzy nie dopuszczali napastników i ze strzelbą lub rewolwerem w ręku skutecznie bronili mienia. Ci odpędzali nas i nie chcieli nawet rozpoczynać pertraktacji. Należy wspomnieć, iż wszystkie spustoszenia były dziełem ludności slumsów i klas posiadających. Świetnie zaopatrzeni w żywność członkowie NLP spokojnie siedzieli w domach i nie ruszali się z miast. Na samym początku podróży otrzymaliśmy wymowny dowód, jak beznadziejnie przedstawia się sytuacja. Po prawej stronie szosy usłyszeliśmy wrzaski i strzelaninę. Pociski zaczęły świstać niepokojąco blisko. Rozległ się tętent w pobliskich zaroślach. Wspaniały kary perszeron przemknął przed nami w poprzek szosy i zniknął w lasku. Ledwie zdążyliśmy zauważyć, że koń kulał i krwawił. Ścigali go trzej wojskowi. Polowanie nie ustawało z lewej strony drogi. Słyszeliśmy głosy nawołujących się wzajem łowców. Czwarty żołnierz utykając wyszedł z gąszczu, usiadł na przydrożnym kamieniu i zaczął ocierać spocone czoło. Milicja — szepnął Dakon. — Dezerterzy. Drab uśmiechnął się do nas krzywo i zażądał zapałek. Na pytanie Dakona, co się właściwie dzieje, udzielił informacji, że milicjanci dezerterują. — Nie ma co żreć — wyjaśnił. — Karmi się teraz tylko regularne wojsko. Później dowiedzieliśmy się od niego, że z wojskowego więzienia na wyspie Alcatraz wypuszczono na wolność wszystkich więźniów, bo już nie było ich czym karmić. Do końca życia nie zapomnę następnego widoku, który rzucił się nam w oczy. Natknęliśmy się na niego z bliska na zakręcie szosy. Nad naszymi głowami wznosiło się sklepienie z konarów. Promienie słońca przeciekały między gałązkami. Wokół fruwały motyle, a z sąsiednich pól dochodził śpiew skowronków. Na zakręcie drogi stał wielki samochód turystyczny. W nim i dokoła niego leżało kilka trupów. Ponury obraz mówił sam za siebie. Pasażerowie samochodu umykali z miasta, lecz zostali zaatakowani przez bandę włóczęgów, zapewne mieszkańców slumsów. Zdarzyło się to nie dalej niż przed dwudziestu czterema godzinami. Przyczynę napaści wyjaśniły aż nadto dobitnie świeżo otwarte puszki po konserwach mięsnych i owocowych. Dakon obejrzał zwłoki. — Tak mi się zdawało — powiedział. — Nieraz jeździłem tym wozem. Cóż… To Perriton… Perriton z całą rodziną. Teraz, moi drodzy, musimy dobrze na siebie uważać. — Dlaczego? — zdziwiłem się. — Przecież nie mamy zapasów, które mogłyby sprowokować napaść. Dakon wskazał palcem mojego wierzchowca. Zrozumiałem, co miał na myśli. Następnego dnia rano koń Dakona zgubił podkowę. Delikatne kopyto pękało i koło południa biedne zwierzę zaczęło kuleć. Właściciel nie mógł na nim jechać, a za nic nie chciał go porzucić. Wreszcie nakłonił nas, byśmy we trzech ruszyli w dalszą drogę. Dakon miał poprowadzić konia i dogonić nas w mojej wiejskiej siedzibie. Rozmawialiśmy z nim wtedy po raz ostatni i nie dowiedzieliśmy się nigdy, w jakich okolicznościach zginął. O pierwszej po południu dowlekliśmy się do Menlo albo raczej do miejsca, na którym było Menlo. Zastaliśmy ruiny. Wszędzie leżały trupy. Pożar strawił miasto — zarówno dzielnicę handlową jak i mieszkalną. Gdzieniegdzie stały nietknięte domy, ale nie można było wejść w porozumienie z ich mieszkańcami. Kiedy przysuwaliśmy się zbyt blisko, strzelano do nas. Wreszcie spotkaliśmy kobietę, która rozgrzebywała dymiące pogorzelisko swojego domku. Powiedziała nam, że pierwszy szturm miał za cel sklepy i magazyny. Kiedy mówiła, wyobrażałem sobie rozszalały, wyjący, zgłodniały motłoch, który rzucił się na nieliczną ludność miasteczka. Milionerzy i nędzarze walczyli ramię w ramię, żeby zdobyć jadło, a kiedy je zdobyli, walczyli dalej między sobą. Dowiedzieliśmy się również, że pobliskie miasto Palo Alto i Uniwersytet Stanfordzki zostały zniszczone w podobny sposób. Przed nami ciągnęła się spustoszona, złupiona okolica. Niewątpliwie najrozumniej było zboczyć z drogi i pojechać do mojej letniej rezydencji. Leżała o trzy mile na zachód, utajona wśród pagórków. Niebawem jednak zobaczyliśmy, że ślady najazdu nie ograniczają się do głównych szlaków. Przednia straż emigrującej z San Francisco zgrai trzymała się wprawdzie szos i grabiła leżące po drodze miasteczka, lecz następne fale rozlewały się szeroko i niby olbrzymia miotła wymiatały całą okolicę. Mój dom, zbudowany z betonu, cegły i dachówki, uniknął pożogi. Był jednak ogołocony do czysta. W wiatraku znaleźliśmy ciało ogrodnika leżące pośród wielu pustych gilz karabinowych. Musiał się dzielnie bronić. Nie mogliśmy wszakże odnaleźć śladów dwóch moich parobków — Włochów — ani też gospodyni i jej męża. Zginęło wszystko, co było żywe. Ofiarą napastników padły cielęta, źrebaki, cały rasowy drób, zarodowa stajnia i obora. Kuchnia i kominki w pokojach, gdzie motłoch przygotowywał ucztę, wyglądały niczym śmietniska. Liczne ślady po ogniskach rozłożonych w sąsiedztwie domu świadczyły, że obozowały tu i nocowały wielkie tłumy. Czego nie pożarły na miejscu, zabrały ze sobą. Dla nas nie zostało ni kąska. Przez resztę nocy daremnie czekaliśmy Dakona, rano zaś odpędziliśmy ogniem rewolwerowym kilku maruderów. Potem zabiliśmy jednego konia i zachowali na później nie zjedzone od razu mięso. Pod wieczór Collins wyszedł na spacer, ale nie wrócił. Przepełniło to czarę goryczy Hanovera. Koniecznie chciał umykać natychmiast i z wielkim trudem przekonałem go, by doczekał świtu. Jeżeli o mnie chodzi, byłem zdania, iż zbliża się koniec strajku generalnego, postanowiłem więc wracać do San Francisco. Rano rozstałem się z towarzyszem. Hanover przytroczył do siodła pięćdziesiąt funtów koniny i pojechał dalej na południe, ja zaś zaopatrzony podobnie ruszyłem ku północy. Mały Hanover wywinął się szczęśliwie i jak mi wiadomo, do końca życia zanudzał każdego, kto chciał słuchać, opowieściami o swych niezwykłych przygodach. W powrotnej drodze dotarłem do Belmont, gdzie trzej milicjanci ograbili mnie z zapasu koniny. Przy sposobności powiedzieli mi, że sytuacja jest bez zmian, albo raczej zmienia się na gorsze. NLP ma nieprzebrane zapasy żywności ukryte w bezpiecznych miejscach, toteż strajkujący potrafią wytrwać jeszcze miesiące. Ruszyłem dalej i dojechałem do Baden, tam jednak kilkunastu drabów odebrało mi konia. Dwaj z nich mieli na sobie mundury policji z San Francisco, resztę bandy stanowiło regularne wojsko. Nie wróżyło to nic dobrego. Niewątpliwie zapanowała rozpaczliwa sytuacja, skoro żołnierze poczęli dezerterować. Kiedy poszedłem dalej, na własnych nogach, płonął już ogień, a ostatni koń z czwórki Dakona leżał zarżnięty na ziemi. Na szczęście skręciłem nogę w kostce i zawlokłem się tylko do południowych krańców San Francisco. Całą noc przeleżałem w jakiejś szopie dygocąc z zimna, a zarazem płonąc od gorączki. Spędziłem tam dwie doby, zbyt chory, żeby się ruszyć. Wreszcie półprzytomny, obolały zaimprowizowałem kule i pokuśtykałem w stronę miasta. Osłabłem zupełnie, bo od trzech dni nie miałem nic w ustach. Był to koszmarny dzień udręki i grozy. Jak we śnie mijałem setki żołnierzy ciągnących bezładnie w przeciwnym kierunku, a także wielu policjantów z rodzinami, zorganizowanych dla bezpieczeństwa w liczne bandy. Wchodząc do miasta przypomniałem sobie robotnicze mieszkanie, w którym przehandlowałem srebrny dzbanek. Głód pogonił mnie w tamtą stronę. Zapadł zmierzch, kiedy trafiłem do celu wędrówki. Obszedłem domek boczną ścieżką i przywlokłem się do kuchennych schodów, lecz tam opuściły mnie siły. Zdążyłem tylko dźwignąć kulę i zastukać do drzwi. Później musiałem zemdleć, gdyż ocknąłem się dopiero w kuchni. Twarz miałem zbryzganą wodą, a ktoś lał mi whisky w gardło. Zakrztusiłem się. Zacząłem pluć. Próbowałem dobyć głosu. Jąkałem, że nie mam dziś srebrnego dzbana, jeżeli jednak dostanę coś do jedzenia, hojnie odwdzięczę się w przyszłości. Ale gospodyni przerwała mi wpół słowa: — Jak to, biedaku? O niczym nie słyszałeś? Dziś po południu odwołano strajk. Naturalnie, damy ci coś do jedzenia. Zaczęła się krzątać. Otworzyła puszkę boczku i miała zamiar rzucić go na patelnię. — Proszę mi dać trochę… zaraz… — jęknąłem i zjadłem plaster surowego bekonu z chlebem słuchając męża gościnnej niewiasty, który opowiadał, iż warunki NLP zostały przyjęte. Telegraf zaczął działać wczesnym popołudniem. Zjednoczenia pracodawców poddały się jak kraj długi i szeroki. W San Francisco nie uchował się wprawdzie nikt z pracodawców, lecz generał Folsom zabrał głos w ich imieniu. Pociągi i statki ruszą jutro rano. Ruszy też wszystko inne niezwłocznie po ustanowieniu nowego systemu. Taki był koniec strajku generalnego; drugiego nie chciałbym oglądać, póki życia. To gorsze niż wojna. Strajk generalny to okrucieństwo i niemoralność, sądzę więc, że umysł ludzki powinien wynaleźć mądrzejszy sposób rozwiązywania konfliktów gospodarczych. Harrison do dziś jest moim kierowcą. Jeden z warunków NLP głosił, że wszyscy strajkujący muszą zostać na dawnych posadach. Brown nie wrócił, lecz reszta służby pracuje nadal w moim domu. Zrazu litowałem się nad biedakami, bo chociaż czmychnęli z zapasami żywności i srebrem, zmusiły ich do tego wyjątkowo trudne warunki. Później nie mogłem odprawić służących. Wszyscy przystąpili do związku powołanego do życia przez NLP. Tyrania zorganizowanego świata pracy przekracza wszelkie granice ludzkiej wytrzymałości. Trzeba jej jakoś zaradzić. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel PRAWNUK MCCOYA „Pireneje”, których żelazne burty wpierał głęboko w wodę ładunek pszenicy, kolebały się leniwie, co ułatwiało zadanie człowiekowi wdrapującemu się na pokład z małej łódki. Gdy jego oczy zrównały się z nadburciem, tak że mógł przez nie zajrzeć, doznał wrażenia, iż widzi leciutki, niemal niedostrzegalny opar. Było to coś na kształt woalu, jakiejś błony zacierającej kontury, która nagle rozpostarła mu się przed oczyma. Zapragnął odsunąć się i w tejże chwili pomyślał, iż się starzeje i pora już posłać do San Francisco po okulary. Przełazi przez poręcz nadburcia i rzucił w górę spojrzenie na śmigłe maszty, a potem na pompy. Były nieczynne. Pozornie nic nie zagrażało wielkiemu statkowi, więc przybysz zar stanowił się, czemu wywieszono sygnał niebezpieczeństwa. Pomyślał o swoich szczęśliwych wyspiarzach i w duchu zapragnął, aby to nie była zaraza. A może na statku wyczerpała się woda lub żywność? Uścisnął rękę kapitanowi, którego wycieńczona twarz i zatroskane oczy nie taiły bynajmniej, iż dzieje się coś złego. W tej samej chwili nowoprzybyły uświadomił sobie, że wyczuwa lekką, nieokreśloną woń. Wydała mu się podobna do zapachu przypalonego chleba, lecz była nieco odmienna. Rozejrzał się ciekawie wokoło. O dwadzieścia stóp od niego marynarz z widocznym na twarzy znużeniem uszczelniał deski pokładu. Kiedy przybyły zatrzymał wzrok na tym człowieku, spostrzegł, że nagle spod jego rąk wymknęła się wątła spirala dymu, która zwinęła się, zakręciła i znikła. W tej chwili stał już na pokładzie. Bosymi stopami wyczuł niewyraźne ciepło, które szybko przeniknęło wskroś zrogowaciałej skóry na podeszwach. Teraz już wiedział, jakiego rodzaju nieszczęście nawiedziło ów okręt. Wzrok jego powędrował szybko ku dziobowi, gdzie zebrali się wszyscy majtkowie, których znękane twarze zwrócone były wyczekująco ku niemu. Spojrzenie jego wilgotnych, piwnych oczu przesunęło się po marynarzach jak błogosławieństwo, niosąc im ukojenie, rzekłbyś, spowijając ich w szatę bezmiernego spokoju. — Od jak dawna ten statek się pali, kapitanie? — zapytał głosem tak delikatnym i spokojnym, że przypominał gruchanie gołębia. Zrazu i na kapitana podziałały spokój i pogoda spływające nań z owego głosu, lecz potem targnęła nim świadomość tego, co przeszedł, co jeszcze miał przejść, toteż uczuł niechęć. Jakim prawem ten oberwany włóczęga nadbrzeżny, w portkach z ordynarnego drelichu i w bawełnianej koszuli, nasuwa jemu i jego znękanej, wyczerpanej duszy myśl o spokoju i pogodzie? Kapitan tego nie wyrozumował, jedynie podświadome wzruszenie spowodowało jego urazę. — Piętnaście dni — odpowiedział krótko. — Kim pan jesteś? — Moje nazwisko: McCoy — udzielono mu odpowiedzi tonem, który tchnął łagodnością i współczuciem. — To pan jest pilotem? McCoy przeniósł błogosławieństwo swego spojrzenia na rosłego, barczystego mężczyznę o wynędzniałej, nie ogolonej twarzy, który stanął przy kapitanie. — Jestem pilotem jak każdy inny — odpowiedział. — My tutaj wszyscy jesteśmy pilotami, kapitanie; znam każdy zakątek tych wód. Kapitan był wyraźnie zniecierpliwiony. — Chcę się zobaczyć z jakimś przedstawicielem władz. Chcę z nim porozmawiać, i to diablo szybko. — W takim razie również się nadam do tego. Znów ta zdradziecka nuta spokoju, a tu okręt gorzeje wściekle pod stopami! Brwi kapitana uniosły się niecierpliwie, nerwowo, a pięść zacisnęła, jak gdyby miał nią zadać cios. — Kimże pan jesteś, u diabła? — zapytał. — Jestem tu najwyższym urzędnikiem administracyjnym i sądowym — brzmiała odpowiedź udzielona głosem, który był wciąż najmiększym i najdelikatniejszym w świecie. Rosły, barczysty mężczyzna wybuchnął szorstkim śmiechem wynikającym częściowo z rozbawienia, lecz głównie z roztrzęsionych nerwów. Zarówno on, jak i kapitan spojrzeli na McCoya z niedowierzaniem i zdumieniem. Było czymś niepojętym, żeby ten bosy włóczęga piastował tak górnie brzmiące godności. Rozpięta bawełniana koszula ukazywała posiwiałą pierś oraz brak jakiejkolwiek bielizny pod spodem. Spod wytartego słomianego kapelusza wymykały się skołtunione, szpakowate włosy. Nie przystrzygana, patriarchalna broda spadała aż na piersi. Za dwa szylingi można by na pierwszej lepszej tandecie wyposażyć tego człowieka we wszystko, co miał na sobie, kiedy tak stał przed nimi. — Jesteś pan jakimś krewnym tego McCoya z ,,Bounty”?* — spytał kapitan. — To był mój pradziad. — O! — powiedział kapitan, po czym zreflektował się. — Nazywam się Davenport, a to jest mój pierwszy oficer, pan Konig. Uścisnęli sobie dłonie. — No, a teraz przejdźmy do rzeczy. — Kapitan mówił szybko, przynaglała go bowiem konieczność wielkiego pośpiechu. — Pożar na statku trwa od przeszło dwóch tygodni. Każdej chwili może się tu rozpętać piekło. Dlatego przypłynąłem na Pitcairn. Chcę osadzić statek na piasku albo wpuścić do środka wodę, żeby uratować kadłub. — W takim razie popełnił pan błąd, kapitanie — rzekł McCoy. — Powinien pan był płynąć na Mangarevę. Jest tam wspaniała plaża nad laguną, a woda spokojna jak sadzawka. — Ale przecież jesteśmy już tutaj, nie? — rzekł pierwszy oficer. — To najważniejsze. Jesteśmy tu i coś musimy zrobić. McCoy uprzejmie potrząsnął głową. — Tu nie da się nic zrobić. Nie ma plaży. Nie ma nawet gdzie zakotwiczyć okrętu. — Bujda! — rzekł oficer. — Bujda! — powtórzył głośno, gdy kapitan począł mu dawać znaki, by się wyrażał oględniej. — Nie gadaj mi pan takich rzeczy. Gdzież w takim razie trzymacie własne statki — wasze szkunery, kutry, czy co tam macie? No? Odpowiadaj pan! McCoy uśmiechnął się równie łagodnie, jak mówił. Uśmiech jego był niby pieszczota, uścisk, w którym zamykał wyczerpanego oficera, usiłując przelać nań pokój i wytchnienie z własnej, niezamąconej duszy. — Nie mamy szkunera ani kutra — odpowiedział. — A czółna wciągamy na urwisko. — Chciałbym to zobaczyć — parsknął drwiąco oficer. — Jakże więc dostajecie się na inne wyspy, co? No, powiedz pan! — Nie dostajemy się wcale. Zdarza się, że ja gdzieś popłynę jako gubernator Pitcairn. Kiedy byłem młodszy, sporo podróżowałem — czasami na handlowych szkunerach, ale najczęściej na misjonarskim brygu. Teraz jednakże nie ma go już i jesteśmy uzależnieni od przepływających statków. Bywało, że i sześć odwiedziło nas w ciągu roku. Kiedy indziej znów mijał rok i więcej, a żaden okręt tędy nie przechodził. Wasz jest pierwszym od siedmiu miesięcy. — I pan chce mi wmówić… — zaczął oficer. Kapitan Davenport wtrącił się jednak do rozmowy. — Dość tego. Tracimy czas. Cóż więc należy zrobić, panie McCoy? Stary mężczyzna obrócił w stronę lądu swe piwne oczy, słodkie jak u kobiety, kapitan zaś i pierwszy oficer podążyli za jego spojrzeniem, które przeniosło się z samotnej skały Pitcairn na załogę stłoczoną u dziobu i trwożnie oczekującą oznajmienia decyzji. McCoy nie śpieszył się. Rozmyślał spokojnie, powoli, krok za krokiem, z ową pewnością, jaka cechuje umysł, którego nigdy nie udręczyło i nie sponiewierało życie. — Wiatr teraz jest słaby — powiedział wreszcie. — Na zachód płynie silny prąd. — Dlatego właśnie poszliśmy na zawietrzną — przerwał kapitan pragnąc wykazać swą biegłość żeglarską., — Tak, to właśnie zniosło was na zawietrzną — ciągnął McCoy. — No cóż, dziś nie możecie walczyć z tym prądem. A gdybyście nawet mogli, to i tak nie ma plaży. Wasz statek jest przeznaczony na stracenie. Przerwał, a kapitan i oficer spojrzeli rozpaczliwie po sobie. — Ale ja panu powiem, co można zrobić. Dziś około północy bryza się wzmocni — widzi pan te strzępy obłoków i chmury po nawietrznej, o tam, za cyplem? Stamtąd przyjdzie, prosto z południowego wschodu. Do Mangarevy jest trzysta mil. Bierzcie kurs na tę wyspę. Jest tam piękne łożysko dla waszego statku. Oficer potrząsnął głową. — Chodźmy do kajuty i popatrzmy na mapę — rzekł kapitan. W szczelnej kajucie owionęło McCoya duszne, zatrute powietrze. Zbłąkane wyziewy niewidzialnych gazów gryzły go w oczy, które poczęły piec. Podłoga była jeszcze gorętsza, rozgrzana niemal nieznośnie dla jego bosych stóp. Pot spływał mu po ciele. Rozejrzał się prawie ze strachem. Ten jadowity, wewnętrzny upał był zdumiewający. Wydawało się cudem, że kajuta nie stoi w płomieniach. McCoy miał wrażenie, iż przebywa w olbrzymim piecu do chleba, gdzie żar może każdej chwili wzmóc się i zwęglić go jak źdźbło trawy. Kiedy podniósł nogę i potarł o spodnie rozprażoną podeszwę stopy, oficer wybuchnął dzikim, szyderczym śmiechem. — Przedpokój piekieł! — zawołał. — Samo piekło jest wprost pod pańskimi stopami. — Gorąco! — wykrzyknął mimowolnie McCoy ocierając twarz bandanową* chustką. — Tu jest Mangareva — powiedział kapitan pochylając się nad stołem i wskazując czarny punkcik, który widniał wśród białej pustki mapy. — A tutaj, bliżej, jest inna wyspa. Może by do niej dopłynąć? McCoy nie spojrzał na mapę. — To Crescent — odparł. — Jest nie zamieszkana i wystaje zaledwie o parę stóp nad wodę. Ma lagunę, ale bez wejścia. Nie, Mangareva jest najbliższym miejscem odpowiednim dla waszych celów. — A więc niech będzie Mangareva — zawyrokował kapitan Davenport przerywając pomruki protestu, które wydawał oficer. — Niech pan zbierze załogę na rufie, panie Konig. Marynarze usłuchali rozkazu i z trudem powłócząc nogami po pokładzie, usilnie starali się pośpieszyć. W każdym ich ruchu widoczne było wyczerpanie. Z kambuza* wyszedł kucharz chcąc także posłuchać, przy nim zaś plątał się chłopiec okrętowy. Kiedy kapitan Davenport wyjaśnił sytuację i obwieścił o swoim zamiarze płynięcia na Mangarevę, wybuchła wrzawa. Wskroś zgiełku gardłowych głosów przedzierały się nieartykułowane krzyki wściekłości, tu i ówdzie wyraźne przekleństwo, jakieś słowo czy zdanie. Przenikliwy głos cockneya* wzbił się i na chwilę zapanował nad innymi. — O rany! Piętnaście dni było się w piekle, a ten chce, żebyśmy z tym pływającym piekłem znów zasuwali na morze! Kapitan nie mógł ich opanować, ale obecność łagodnego McCoya najwyraźniej poskramiała i uspokajała marynarzy, albowiem pomruki oraz przekleństwa jęły przycichać, aż wreszcie cała załoga z wyjątkiem paru ludzi, którzy zwracali na kapitana zaniepokojone spojrzenia, popatrzała tęsknie, milcząco na okryte zielenią wzgórza oraz urwiste brzegi Pitcairn. Słodki niczym wiosenny powiew był głos McCoya: — Kapitanie, jak mi się zdawało, niektórzy ludzie mówili, że umierają z głodu. — Owszem — brzmiała odpowiedź. — Tak jest rzeczywiście. Od dwóch dni nie miałem nic w ustach oprócz suchara i kawałka łososia. Wydzielamy sobie racje żywności. Widzi pan, kiedyśmy zauważyli ogień, natychmiast zamknęliśmy luki*, żeby go zdusić. I wtedy dopiero przekonaliśmy się, jak mało jedzenia zostało w spiżarni. Ale już było za późno. Nie śmieliśmy włamać się do ładowni. Czy jestem głodny? Równie głodny jak oni. Znowu przemówił do ludzi i znowu ozwał się gardłowy pomruk i przekleństwa, a twarze wykrzywiły się konwulsyjnie, iście zwierzęcą wściekłością. Do kapitana podeszli drugi i trzeci oficer i obaj stanęli tuż za nim na krawędzi rufy. Twarze mieli martwe i pozbawione wyrazu; wydawało się, że przede wszystkim nudzi ich ten bunt załogi. Kapitan Davenport spojrzał pytająco na pierwszego oficera, ten jednak wzruszył ramionami na znak bezradności. — Widzi pan? — ozwał się kapitan do McCoya. — Nie można zmusić marynarzy, by porzucili bezpieczny ląd i wędrowali po morzu na płonącym okręcie. Od przeszło dwóch tygodni jest dla nich pływającą trumną. Są wykończeni, zgłodniali i mają go dosyć. Zawijamy do Pitcairn! Jednakże wiatr był słaby, dno „Pirenejów” oblepione wodorostami i statek nie mógł walczyć z silnym zachodnim prądem. Po upływie dwóch godzin utracił trzy mile. Marynarze uwijali się zaciekle, jak gdyby mogli siłą zmusić „Pireneje” do pokonania przeciwnych żywiołów. Mimo to okręt nieustannie znosiło na zachód, to lewym, to prawym halsem*. Kapitan kroczył niespokojnie tam i z powrotem; od czasu do czasu przystawał, by rzucić badawcze spojrzenie na snujące się smużki dymu i wykryć, z którego miejsca pokładu się dobywają. Cieśla okrętowy ustawicznie wyszukiwał takie miejsca i w miarę możliwości uszczelniał je coraz gruntowniej. — No, i cóż pan sądzi? — zapytał wreszcie kapitan McCoya, który obserwował cieślę z dziecinną uwagą i ciekawością w oczach. McCoy popatrzył w stronę lądu, który znikał w gęstniejącym tumanie. — Uważam, że lepiej byłoby wziąć kurs na Mangarevę. Przy tej bryzie, która nadleci, może pan tam dotrzeć jutro wieczorem. — Ale co będzie, jeżeli ogień wybuchnie? Może się to stać w każdej chwili. — Miej pan szalupy przygotowane. Ta sama bryza poniesie je na Mangarevę, jeżeli statek zapali się od spodu. Kapitan Dayenport namyślał się przez chwilę, a potem McCoy usłyszał pytanie, którego nie chciał usłyszeć, ale o którym wiedział, że przyjdzie z pewnością. — Nie mam mapy tej wyspy. Na ogólnej jest to zaledwie punkcik. Nie wiedziałbym, gdzie szukać wejścia na lagunę. Czy nie popłynąłby pan z nami i nie zapilotował statku? Pogoda McCoya była niezmącona. — Dobrze, kapitanie — odrzekł z tą samą spokojną beztroską, z jaką przyjąłby zaproszenie na obiad. — Popłynę z panem na Mangarevę. Znowu zawezwano załogę i znowu kapitan przemówił do niej z rufy. — Próbowaliśmy dopłynąć, ale sami widzicie, jak się cofamy. Znosi nas prąd o szybkości dwóch węzłów. Ten pan jest to wielce szanowny McCoy, najwyższy sędzia i gubernator wyspy Pitcairn. Popłynie z nami na Mangarevę. Widzicie więc, że sytuacja nie jest zbyt niebezpieczna. Nie uczyniłby podobnej propozycji, gdyby uważał, że może postradać życie. A zresztą niezależnie od tego, co nam grozi, skoro sam z własnej woli przyszedł na pokład i chce zaryzykować, my nie możemy być gorsi. Cóż więc mówicie na Mangarevę? Tym razem nie było wrzawy. Obecność McCoya, pewność i spokój, które zeń promieniowały, odniosły skutek. Ludzie poczęli się naradzać przyciszonymi głosami. Krótko się przynaglali. Decyzję podjęli właściwie jednomyślnie, po czym wypchnęli naprzód cockneya jako rzecznika załogi. Ów zacny jegomość, przejęty świadomością heroizmu własnego i towarzyszy, zawołał z błyszczącymi oczyma: — Niech to licho! Jak on jadzie, jadziem i my! Załoga przytaknęła mu pomrukiem i ruszyła na dziób. — Chwileczkę, kapitanie — powiedział McCoy, gdy Davenport obracał się, by wydać rozkazy oficerowi. — Najpierw muszę wrócić na ląd. Konig przystanął niby piorunem rażony i wybałuszył oczy na McCoya, jak gdyby ten był szaleńcem. — Na ląd?! — wykrzyknął kapitan. — A po co? Miną ze trzy godziny, nim pan się tam dostaniesz na swojej łódce! McCoy zmierzył okiem odległość dzielącą ich od wyspy i kiwnął głową. — Tak. Teraz jest szósta. Nie dotrę do lądu przed dziewiątą. Nie zdołam zebrać ludzi wcześniej niż o dziesiątej. Jak w nocy powieje bryza, może pan popłynąć pod wiatr i zabrać mnie na pokład jutro o świcie. — W imię rozumu i zdrowego rozsądku! — wybuchnął kapitan. — Na cóż pan chcesz zbierać ludzi? Czyż pan nie zdajesz sobie sprawy, że mój statek pali się pode mną? McCoy był spokojny niby morze w czas lata i gniew kapitana nie wywołał na tym spokoju najlżejszej zmarszczki. — Owszem, kapitanie — zaszeptał swoim gołębim głosem. — Zdaję sobie sprawę, że pański okręt płonie. Dlatego właśnie płynę z panem na Mangarevę. Muszę jednakże uzyskać na to zezwolenie. Taki jest u nas zwyczaj. Wyjazd gubernatora z wyspy to rzecz poważna. Wchodzą wówczas w rachubę interesy ludności, ma więc ona prawo głosować za przyzwoleniem albo odmową. Wiem jednak, że mi zezwolą. — Jesteś pan pewien? — Zupełnie. — Jeżeli zatem pan wie, że dadzą to zezwolenie, to po cóż zawracać sobie głowę staraniem się o nie? Pomyślże pan o zwłoce, jaka stąd wyniknie! Cała noc! — Taki jest u nas zwyczaj — brzmiała niewzruszona odpowiedź. — Poza tym jestem gubernatorem i muszę dać zarządzenia, jak należy prowadzić sprawy wyspy pod moją nieobecność. — Ale podróż do Mangarevy potrwa zaledwie dwadzieścia cztery godziny! — zaprotestował kapitan. — A jeśli nawet powrót pod wiatr zabierze sześć razy więcej czasu, to i tak wrócisz pan pod koniec tygodnia. McCoy uśmiechnął się szeroko, dobrotliwie. — Bardzo nieliczne statki zawijają na wyspę Pitcairn, a jeśli tak się zdarzy, przychodzą zazwyczaj z San Francisco lub od przylądka Horn. Będę miał szczęście, jeżeli wrócę za sześć miesięcy. Może mnie nie być i rok, a nie wykluczone, że będę zmuszony płynąć do San Francisco, ażeby znaleźć statek, który by mnie przywiózł z powrotem. Mój ojciec raz opuścił Pitcairn na trzy miesiące, a dwa lata minęły, nim zdołał powrócić. Prócz tego brak wam żywności. Jeżeli będziecie zmuszeni zejść do szalup, a pogoda się zepsuje, upłynie wiele dni, zanim dotrzecie do lądu. Jutro rano mogę wam przyprowadzić dwa czółna pełne jedzenia. Najlepsze będą suszone banany. Jak bryza się wzmoże, płyńcie pod wiatr. Im bliżej będziecie, tym większy ładunek zdołam wam dostarczyć, Do widzenia. Wyciągnął rękę. Kapitan potrząsnął nią, lecz wzdragał się ją wypuścić. Przywarł do tej dłoni niczym tonący marynarz do boi ratunkowej. — Jakże mogę mieć pewność, że pan rano wróci? — zapytał. — Właśnie! — wykrzyknął oficer. — Skąd możemy wiedzieć, czy on nie wieje, żeby ocalić własną skórę? McCoy milczał. Popatrzył na obu mężczyzn ze słodyczą i dobrotliwością, oficerom zaś wydało się, iż przemówił do nich przemożny spokój jego ducha. Kapitan puścił rękę McCoya, a ten, ogarnąwszy po raz ostatni załogę swoim błogosławiącym spojrzeniem, przelazł przez poręcz nadburcia i opuścił się do swej łódki. Wiatr wzmógł się i „Pireneje”, mimo zanieczyszczenia dna, posunęły się sześć mil na przekór zachodniemu prądowi. O świcie, kiedy wyspa Pitcairn znalazła się o trzy mile po nawietrznej, kapitan Davenport dostrzegł dwa czółna płynące w stronę okrętu. I oto znowu McCoy wdrapał się po kadłubie i zeskoczył z nadburcia na rozgrzany pokład. Za nim wciągnięto liczne paki suszonych bananów, z których każda zawinięta była w suche liście. — A teraz, kapitanie — powiedział McCoy — brasuj pan reje i płyń co sił. Widzi pan, ja nie jestem nawigatorem — wyjaśnił w kilka minut później, gdy stanął na rufie przy kapitanie, który przenosił wzrok z masztów na morze, oceniając szybkość „Pirenejów”. — Musi pan doprowadzić statek na Mangarevę. Kiedy pan dojrzy ląd, ja was zapilotuję na lagunę. Jak szybko płyniemy, pańskim zdaniem? — Jedenaście — odparł kapitan Davenport rzuciwszy ostatnie spojrzenie na wodę przetaczającą się mimo. — Jedenaście… Zaraz… jeżeli utrzymamy to tempo, zobaczymy Mangarevę jutro między ósmą a dziewiątą rano. O dziesiątej, najpóźniej o jedenastej, osadzę statek na plaży. A wtedy skończą się pańskie kłopoty. Kapitanowi wydało się niemal, że nadszedł już ów błogi moment, taka była siła przekonywania w McCoyu. Kapitan Davenport, kierując od przeszło dwóch tygodni płonącym statkiem, żył w straszliwym napięciu i zaczynał uczuwać, że ma już tego dosyć. Silniejszy podmuch wiatru pchnął go w kark i świsnął koło uszu. Spróbował ocenić jego natężenie i szybko spojrzał za burtę. — Wiatr ciągle się wzmaga — oznajmił. — Moja poczciwa krypa robi już w tej chwili raczej dwanaście niż jedenaście węzłów. Jeżeli to się utrzyma, będziemy wieczorem skracali żagle. Przez cały dzień „Pireneje”, niosąc swój ładunek żywego ognia, parły po spienionym morzu. Gdy wieczór zapadł, zwinięto bram–żagle i bom–bramsle*; okręt mknął w ciemność, a ogromne, grzywiaste fale huczały za nim. Pomyślny wiatr wywarł swój skutek; zarówno na dziobie, jak i na rufie dało się zauważyć pewne odprężenie. W czasie drugiej wieczornej wachty jakiś beztroski marynarz zanucił piosenkę, gdy zaś ozwało się osiem uderzeń dzwonu, śpiewała już cała załoga. Kapitan Davenport kazał przynieść sobie koce i rozpostrzeć je na daszku kajuty. — Już zapomniałem, co to jest sen — wyjaśnił McCoyowi. — Jestem zupełnie wykończony. Ale zbudź mnie pan każdej chwili, jeśli to uznasz za potrzebne. O trzeciej nad ranem obudziło go delikatne pociąganie za ramię. Siadł szybko, opierając się o świetlik; był jeszcze otumaniony po twardym śnie. Wiatr wydzwaniał w olinowaniu swą pieśń bojową, a wściekłe bałwany łomotały o kadłub ,,Pirenejów”. Środek statku nurzał się w toni to jedną, to drugą burtą, a woda niemal bez przerwy chlustała po śródokręciu. McCoy krzyczał coś, czego kapitan nie mógł dosłyszeć. Davenport chwycił go więc za ramię i przyciągnął do siebie tak, że ucho kapitana znalazło się przy wargach McCoya. — Trzecia godzina — usłyszał głos McCoya jak zawsze gołębi, lecz osobliwie stłumiony, jak gdyby dolatywał z oddali. — Przepłynęliśmy dwieście pięćdziesiąt mil. Wyspa Crescent jest tylko o trzydzieści, gdzieś prosto przed nami. Nie ma na niej świateł. Jeżeli będziemy dalej płynęli, wpadniemy na brzeg i zginiemy razem z okrętem. — Więc co pan myśli zrobić? Zatrzymać się? — Właśnie, zatrzymać do świtu. W ten sposób stracimy zaledwie cztery godziny. Tak więc „Pireneje”, ładowne ogniem, zatrzymały się w miejscu i stawiając opór kąśliwej wiei, walecznie roztrącały napierające fale. Były jedynie łupiną pełną pożogi, a małe drobiny ludzkie, rozpaczliwie przywarte do tej łupiny, ze wszystkich sił dopomagały jej w walce. — Ten sztorm jest niezwykły — powiedział McCoy kapitanowi, kiedy schronili się do kajuty. — O tej porze roku nie powinno go być żadną miarą. Ale pogoda w ogóle jest niezwyczajna. Pasaty ustały, a teraz dmie prosto z tej strony. — Wyciągnął w ciemność rękę, jak gdyby jego wzrok potrafił przenikać na setki mil. — To idzie od zachodu. Coś grubszego tam się szykuje: huragan albo co. Mamy szczęście, że jesteśmy tak daleko na wschód. Ale na razie to tylko wiaterek — dorzucił. — Nie potrwa długo. O tym mogę pana zapewnić. O brzasku wieja osłabła do normalnego natężenia. Atoli świt ujawnił nowe niebezpieczeństwo. Przyszedł zasnuty mgłą. Morze okrywał tuman lub raczej perlisty opar, o tyle gęstością podobny do mgły, że przesłaniał widok, jakkolwiek był zaledwie błonką zalegającą na morzu, gdyż promienie słońca przebijały go na wskroś i wypełniały świetlistym blaskiem. Pokład „Pirenejów” dymił silniej niż poprzedniego dnia, toteż prysnął radosny nastrój oficerów i marynarzy. Słyszano, jak w zaciszu kuchni pochlipuje chłopiec okrętowy. Był to jego pierwszy rejs i serce napełniał mu lęk przed śmiercią. Kapitan błąkał się po statku jak dusza zatracona, nerwowo przygryzał wąsa i łypał spode łba, niezdolny powziąć decyzję, co dalej czynić. — Co pan myśli o tym wszystkim? — zapytał przystając obok McCoya, który zajadał śniadanie złożone z przypiekanych bananów i kubka wody. McCoy dokończył ostatniego banana, wychylił kubek i rozejrzał się zwolna. W jego oczach był serdeczny uśmiech, kiedy powiedział: — No cóż, kapitanie… Możemy równie dobrze płynąć dalej, jak zgorzeć. Pańskie pokłady nie będą tego wytrzymywały bez końca. Dziś rano są gorętsze. Nie znalazłby pan dla mnie jakiej pary butów? Coraz trudniej chodzić na bosaka. Dwa wielkie bałwany chlusnęły na „Pireneje”, gdy statek robiąc zwrot ustawiał się znowu na wiatr; pierwszy oficer oświadczył wówczas, że chciałby mieć całą tę wodę w ładowni, gdyby tylko można ją było tam wpuścić nie otwierając luków. McCoy wetknął głowę w naktuz* i śledził kurs. — Ja bym tam jeszcze trochę podciągnął, kapitanie — powiedział. — Statek zdryfował, kiedyśmy się zatrzymali. — Już zmieniłem kurs o rumb — brzmiała odpowiedź. — Czy to nie dosyć? — Wolałbym o dwa. Ta odrobina wiatru zwiększyła szybkość wschodniego prądu bardziej, niż pan przypuszcza. Kapitan Davenport zmienił kompromisowo kurs o półtora rumba, po czym razem z McCoyem i pierwszym oficerem wdrapał się na maszt, by wypatrywać lądu. Rozwinięto żagle i „Pireneje” robiły teraz dziesięć węzłów. Fale za rufą uspokajały się szybko. Perłowa mgła nie ustępowała i około dziesiątej Davenport zaczął się denerwować. Wszyscy marynarze tkwili na stanowiskach, gotowi na pierwszy meldunek o lądzie rzucić się jak szatany do lin, by wyprowadzić „Pireneje” z wiatru. Ów ląd leżący przed nimi — obmywana bryzgami fał zewnętrzna rafa — mógł znaleźć się niebezpiecznie blisko, ukazując się niespodzianie w podobnej mgle. Znowu minęła godzina. Trzy czaty na masztach wpatrywały się, milcząc, w perłowy blask. — A co będzie, jeżeli ominiemy Mangarevę? — zapytał nagle kapitan Davenport. McCoy, nie patrząc na niego, odpowiedział cicho: — Cóż, płyńmy dalej, kapitanie. Tyle tylko możemy uczynić. Przed nami są wszystkie Paumoty. Możemy żeglować i tysiąc mil pośród raf i atolów. Tak czy owak, musimy gdzieś dotrzeć. — Więc płyńmy. — Kapitan Davenport objawił chęć zejścia na pokład. — Ominęliśmy Mangarevę. Bóg jeden wie, gdzie jest najbliższy ląd. Szkoda, żem nie przesunął jeszcze o te pół rumba — wyznał w chwilę później. — Ten przeklęty prąd płata diabelskie figle nawigatorowi. — Dawni nawigatorzy nazywali Paumoty Niebezpiecznym Archipelagiem — powiedział McCoy, kiedy wrócili na rufę. — Właśnie ten prąd jest w pewnej mierze odpowiedzialny za ową nazwę. — Kiedyś rozmawiałem w Sydney z jednym marynarzem — rzekł Konig. — Woził towary na Paumoty. Mówił, że ubezpieczenie wynosiło osiemnaście od sta. Czy to prawda? McCoy uśmiechnął się i skinął głową. — Z tym tylko, że już nie ubezpieczają — wyjaśnił. — Armatorzy corocznie odpisują na straty dwadzieścia procent wartości swoich szkunerów. — Boże drogi! — jęknął kapitan Davenport. — To znaczy, że szkuner może się uchować zaledwie przez pięć lat! — Potrząsnął smutnie głową i szepnął: — Niedobre to wody! Niedobre! Znów zeszli do kajuty, by przestudiować wielką ogólną mapę, ale zatrute wyziewy wygnały ich na pokład, gdzie powrócili kaszląc i chwytając ustami powietrze. — Tu jest wyspa Moerenhout. — Kapitan Davenport pokazał ją na mapie, którą rozpostarł na dachu kajuty. — Nie może być dalej jak sto mil na zawietrzną. — Sto dziesięć. — McCoy pokiwał głową z powątpiewaniem. — Może się udać, ale to bardzo trudne. Mogę osadzić okręt na piasku, ale mogę też wjechać na rafy. Złe miejsce, bardzo złe miejsce. — Zaryzykujemy — zdecydował kapitan Davenport biorąc się do wykreślania kursu. Wczesnym popołudniem skrócono żagle, ażeby w nocy nie ominąć wyspy, a podczas drugiej nocnej wachty załoga poczęła znowu najwyraźniej nabierać otuchy. Ziemia była przecież tak blisko i rankiem miały się skończyć wszystkie zmartwienia. Dzień wstał przeczysty, pałało tropikalne słońce. Południowo–wschodni pasat przesunął się w kierunku wschodnim i gnał „Pireneje” przez toń z szybkością ośmiu węzłów. Kapitan Davenport poczynił obliczenia według logu*, szeroko uwzględniając dryf, i oznajmił, że wyspa Moerenhout nie może być dalej niż o dziesięć mil. „Pireneje” przepłynęły dziesięć mil; przepłynęły i dziesięć dalszych, a posterunki na trzech masztach nie mogły dojrzeć nic poza nagim, skąpanym w słońcu morzem. — Ależ powiadam wam, że ziemia tam jest! — krzyczał do nich z rufy kapitan Davenport. McCoy uśmiechnął się łagodnie, lecz kapitan potoczył wokół oszalałym wzrokiem, chwycił sekstans* i poczynił obserwacje chronometryczne. — Wiedziałem, że mam rację! — nieomal ryknął, gdy skończył. — Dwadzieścia jeden, pięćdziesiąt pięć szerokości południowej; sto trzydzieści sześć, dwa — długości zachodniej. Proszę! Mamy jeszcze osiem mil na nawietrzną. Co panu wyszło, panie Konig? Pierwszy oficer rzucił okiem na własne obliczenia i powiedział przyciszonym głosem: — Dwadzieścia jeden, pięćdziesiąt pięć — to się zgadza, natomiast długość wypadła mi sto trzydzieści sześć, czterdzieści osiem. To nas znacznie przesuwa na zawietrzną… Jednakże kapitan Davenport zbył jego dane tak pogardliwym milczeniem, że pan Konig zgrzytnął zębami i zaklął siarczyście pod wąsem. — Ster na burtę! — rozkazał kapitan marynarzowi stojącemu przy kole. — Trzy rumby! Teraz trzymaj tak, jak idzie. Następnie powrócił do swoich obliczeń i począł je sprawdzać. Pot zalewał mu twarz. Przygryzał wąsy, wargi i ołówek wpatrując się w cyfry niczym w upiora. Wtem żachnął się wściekle, potężnie zmiął w garści zapisaną kartkę papieru, cisnął ją na podłogę i podeptał. Konig wykrzywił twarz mściwym grymasem i odwrócił się, kapitan zaś oparł się o ściankę kajuty i przez pół godziny nie odezwał ni słowem, spoglądając tylko ku zawietrznej z wyrazem zadumy i beznadziejności. — Panie McCoy — przerwał nagle milczenie. — Mapa pokazuje grupkę wysp około czterdziestu mil stąd na północ czy na północny zachód; nie wiadomo tylko, ile ich jest. To wyspy Akteon. Co pan o nich powie? — Jest ich cztery, wszystkie płaskie — odparł McCoy. — Pierwsza na południowy wschód to Matueri; nie zamieszkana, bez wejścia na lagunę. Następna jest Tenarunga. Żyło na niej koło tuzina ludzi, ale już się pewnie wynieśli. W każdym razie nie istnieje tam przejście dla okrętu, co najwyżej dla łodzi; wody jest na sążeń głęboko. Dwie pozostałe to Vehauga i Tea– raro. Nie ma wejść, nie ma ludzi, obie bardzo płaskie. W tej grupie nie znajdzie się gruntu dla „Pirenejów” Okręt rozbiłby się w drzazgi. — Słuchajcie tylko! — kapitan Davenport wpadł w furię. — Nie ma ludzi! Nie ma wejść! Na co, u diabła, są wyspy? No! — warknął nagle jak rozzłoszczony foksterier. — Mapa podaje całą kupę wysepek na północny zachód. Co z nimi? Która ma wejście i miejsce, gdzie mógłbym osadzić statek? McCoy zastanowił się spokojnie. Nie zaglądał do mapy. Wszystkie te wyspy, rafy, ławice, laguny, wejścia i odległości zaznaczone były na mapie jego pamięci. Znał je tak, jak mieszkaniec miasta zna gmachy, ulice, zaułki. — Trochę więcej niż o sto mil na zachód albo północny zachód leży Papakena i Vanavana. Jedna jest nie zamieszkana, a słyszałem, że z drugiej ludzie przenieśli się na wyspę Cadmus. Tak czy owak, ani jedna, ani druga laguna nie ma wejścia. O sto mil dalej na północny zachód znajduje się Ahunui. Nie ma wejścia, nie ma i ludzi. — No dobrze, ale o czterdzieści mil za nimi są jeszcze dwie wyspy? — powiedział pytająco kapitan Davenport podnosząc oczy znad mapy. McCoy potrząsnął głową. — Paros i Manuhungi; bezludne, bez wejść. Czterdzieści mil za nimi leży z kolei Nengo— Nengo, również bezludna, również bez wejścia. Jest jednak i wyspa Hao. Tam będzie najlepiej. Jej laguna ma trzydzieści mil długości i pięć szerokości. Mieszka tam mnóstwo ludzi. Zazwyczaj można dostać wodę. A każdy statek na świecie może przepłynąć przez wejście. Umilkł i z troską w oku spojrzał na kapitana Davenporta, który pochylony z cyrklem w dłoni nad mapą wydał stłumiony jęk. — Czyż nie ma gdzieś bliżej laguny z wejściem? — zapytał Davenport. — Nie, kapitanie, Hao jest najbliższa. — To przecież o trzysta czterdzieści mil stąd. — Kapitan Davenport mówił bardzo powoli i stanowczo. — Nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za życie wszystkich mych ludzi. Rozbiję okręt na Akteonie. A to taki dobry żaglowiec! — dorzucił z żalem, gdy zmienił już kurs, uwzględniwszy tym razem szerzej niż dotąd działanie zachodniego prądu. W godzinę później niebo zasnuło się chmurami. Wiał jeszcze południowo–wschodni pasat, ale ocean przemienił się teraz w istną szachownicą szkwałów. — Będziemy tam o pierwszej — oświadczył z ufnością kapitan Davenport. — Najdalej o drugiej. Niech pan osadzi statek na tej wyspie, gdzie mieszkają ludzie. Słońce nie ukazało się więcej, a o godzinie pierwszej wciąż nie było widać lądu. Kapitan Davenport spojrzał za rufę, na kręty wart* „Pirenejów”. — Boże kochany! — wykrzyknął. — Wschodni prąd! Patrzaj pan! Konig miał wątpliwości. McCoy zachowywał rezerwę, aczkolwiek oświadczył, że nie widzi żadnej racji, by na Paumotach nie było wschodniego prądu. W kilka minut później przeciwny podmuch szkwału na chwilę pozbawił „Pireneje” wiatru i statek począł się ciężko przetaczać między jedną falą a drugą. — Gdzież ta sonda? Dawać ją tutaj! — Kapitan Davenport pochwycił linkę i patrzał, jak zbacza w kierunku północno–wschodnim. — No, tylko spójrzcie! Sami ją potrzymajcie. McCoy i pierwszy oficer spróbowali i uczuli, że napięta linka wściekle drga unoszona prądem. — On ma ze cztery węzły szybkości — rzekł Konig. — Wschodni prąd zamiast zachodniego! — powiedział kapitan Davenport patrząc z wyrzutem na McCoya, jak gdyby jemu przypisywał winę. — To właśnie jedna z przyczyn, kapitanie, że na tych wodach ubezpieczenie wynosi osiemnaście od sta — odparł McCoy. — Bo nigdy nie wiadomo. Prądy wciąż się zmieniają. Raz płynął na jachcie „Casco” jeden taki, co pisał książki, nie pamiętam jego nazwiska. Pomylił się o trzydzieści mil i zamiast na Takaroa trafił na Tikei, a wszystko przez te zmienne prądy. W tej chwili idziecie na nawietrzną i warto by zmienić kurs o kilka rumbów. — Ale jak dalece zniósł mnie ten prąd? — zapytał rozzłoszczony kapitan. — Skądże mam wiedzieć, o ile zmienić kurs? — Nie mam pojęcia, kapitanie — odrzekł McCoy z niezmierną łagodnością. Wiatr powiał znowu i „Pireneje” z dymiącym pokładem, który polśniewał w jasnoszarym świetle, poczęły sunąć prosto na zawietrzną. Potem znów zakręciły i idąc to lewym, to prawym halsem, przecinały toń krętym szlakiem w kierunku wysp Akteon, których ciągle nie mogły dojrzeć czaty na szczytach masztów. Kapitan Davenport wychodził z siebie. Jego wściekłość przybrała formę ponurego milczenia, całe popołudnie spędził krocząc po rufie lub opierając się na wantach* od nawietrznej. Gdy noc zapadła, kazał zbrasować reje, nie radząc się nawet McCoya, i skierował statek na północny zachód. Zarówno Konig, ukradkiem sprawdzający mapę i naktuz, jak McCoy, który jawnie i otwarcie zaglądał do tegoż naktuza, wiedzieli, że zmierzają w stronę wyspy Hao. Około północy szkwał ucichł i ukazały się gwiazdy. Kapitan Davenport radował się nadzieją na pogodny dzień. — Jutro rano porobię obserwacje — oświadczył McCoyowi — aczkolwiek nie mam zielonego pojęcia, na jakiej szerokości geograficznej jestem. Jednakże zastosuję metodę Sumnera i rzecz ustalę. Zna pan ten sposób? — Po czym wyjaśnił go szczegółowo McCoyowi. Dzień istotnie okazał się pogodny, pasat dął regularnie ze wschodu, a „Pireneje” równie regularnie robiły swoje dziewięć węzłów. Zarówno kapitan, jak porucznik ustalili położenie według metody Sumnera, w południe porównali swoje obliczenia, uzgodnili je znowu, następnie zaś sprawdzili obserwacje południowe z porannymi. — Jeszcze dwadzieścia cztery godziny, a będziemy na miejscu — zapewnił McCoya kapitan Davenport. — Cud, że pokłady naszego staruszka wciąż wytrzymują. Ale to nie na długo. Nie na długo! Patrz pan na ten dym: co dzień go więcej i więcej. A przecież pokład był szczelny, świeżutko wysmołowany we Frisco. Zdębiałem, jak ogień się pokazał, i zaraz kazałem zamknąć pokrywy luków. Cóż to znowu? Urwał i z opadniętą szczęką wbił wzrok w spiralę dymu, która zwijała się i kłębiła za bezanmasztem*, dwadzieścia stóp ponad pokładem. — A to skąd się wzięło? — zapytał z oburzeniem. Poniżej nie było dymu. Wypełznąwszy z pokładu, przesłonięty masztem od wiatru, ów kłąb przez jakiś dziwny kaprys nabierał kształtu i stawał się widoczny dopiero na tej wysokości, a teraz odsunął się od masztu i na moment zawisł nad kapitanem, niby złowroga wróżba. W następnej chwili zdmuchnął go wiatr, a szczęka kapitana powróciła na swoje miejsce. — No, więc mówiłem, że kiedyśmy po raz pierwszy zamknęli luki, zgłupiałem zupełnie. Pokład był szczelny, a przepuszczał dym jak rzeszoto. Odtąd ciągle go uszczelniamy i uszczelniamy. Pod spodem musi być ogromne ciśnienie, skoro wypycha aż tyle dymu. Tego popołudnia niebo znowu się zaciągnęło, zrobiło się wietrznie i dżdżysto. Wiatr dął to z południowego, to z północnego wschodu, a o dwunastej w nocy żagle „Pirenejów” przywarły do masztów od podmuchu ostrego szkwału z południowego zachodu. Odtąd wicher wiał wciąż ze zmienną siłą. — Nie dopłyniemy do Hao przed dziesiątą albo jedenastą — skarżył się kapitan Davenport o siódmej rano, kiedy przelotną nadzieję na słońce rozproszyły skłębione masy chmur we wschodniej stronie nieba. W następnej chwili zapytał żałośnie: — A gdzież się podziały te prądy? Posterunki na masztach nie meldowały o zbliżeniu się lądu i dzień upłynął pośród chwil ciszy i deszczu albo gwałtownych szkwałów. O zmierzchu morze zaczęło się wzdymać od zachodu. Barometr spadł do 29.50. Nie było wiatru, lecz złowróżbne fale piętrzyły się coraz bardziej. Wnet statek jął się wściekle kolebać na olbrzymich bałwanach, które nieskończonym pochodem wynurzały się z mroku po stronie zachodniej. Skrócono żagle tak szybko, jak to zdołały uczynić obie wachty, a kiedy zmordowana załoga zakończyła swą pracę, można było dosłyszeć w ciemnościach posępne, rozdrażnione głosy marynarzy, przedziwnie zwierzęce i groźne. Wolną wachtę wezwano na rufę, ażeby zamocować ruchome części, i wówczas ludzie otwarcie objawili swoje przygnębienie i niechęć. Każdy powolny ich ruch był protestem, groźbą. Powietrze stało się wilgotne i lepkie jak śluz, a wskutek braku wiatru wszyscy marynarze dyszeli ciężko i z trudem chwytali oddech. Pot wystąpił na czoła i obnażone ramiona. Kapitan Davenport, z twarzą bardziej wynędzniałą i zatroskaną niż kiedykolwiek, z oczyma mętnymi i utkwionymi w przestrzeń, doznał przytłaczającego uczucia, że katastrofa jest nieuchronnie bliska. — To idzie na zachód — powiedział pokrzepiająco McCoy. — W najgorszym razie zawadzi o nas ledwie samym brzegiem. Jednakże kapitan Davenport był głuchy na słowa pociechy, przy świetle latarni czytał z podręcznika żeglarskiego rozdział dotyczący kroków, jakie winni przedsiębrać dowódcy statków w czasie cyklonu. Ciszę przerywało stłumione chlipanie chłopca okrętowego gdzieś na śródokręciu. — Ach, milczeć tam! — ryknął nagle kapitan Davenport z taką siłą, że wszyscy obecni drgnęli, a winowajca począł okropnie zawodzić z przerażenia. — Panie poruczniku — powiedział kapitan głosem, który drżał z wściekłości i zdenerwowania — bądź pan łaskaw zatkać pakułami gębę temu pętakowi! Poszedł jednakże McCoy, któremu w ciągu kilku minut udało się uspokoić chłopca i ułożyć go do snu. Przed samym brzaskiem doleciało z południowego wschodu pierwsze tchnienie wiatru, który szybko zmieniał się w coraz mocniejszą bryzą. Wszyscy ludzie stali już na pokładzie, czekając, co z tego wyniknie. — Teraz już wszystko w porządku, kapitanie — rzekł McCoy, stojąc tuż przy jego ramieniu. — Huragan poszedł na zachód; my jesteśmy na południe od niego. Ta bryza to tylko powietrzny wir po jego przejściu. Nie będzie już mocniejsza. Może pan stawiać żagle. — Ale czy to warto? Dokąd popłynę? Już drugi dzień nie mamy obserwacji, a powinniśmy byli zobaczyć wyspę Hao wczoraj rano. W której ona jest stronie: na północ, południe, wschód czy gdzie jeszcze? Powiedz mi pan, a w jednej chwili postawię żagle. — Nie jestem nawigatorem, kapitanie — powiedział McCoy swoim łagodnym tonem. — A ja myślałem, że nim jestem — odparował kapitan — póki się nie dostałem na te Paumoty. W południe z masztów doleciał okrzyk: — Kipiel przed nami! — „Pireneje” zmieniły kurs; luzowano i zwijano żagiel po żaglu. Statek sunął przez toń walcząc z prądem, który zagrażał mu rzuceniem na mieliznę. Oficerowie i marynarze uwijali się jak szaleni, a pomagali im wszyscy: kucharz i chłopiec okrętowy, sam kapitan Davenport i McCoy. Byli o włos od zguby. Przed sobą mieli nagą, niebezpieczną ławicę, na której nieustannie łamały się fale; nie mógł na niej żyć żaden człowiek, nawet morskie ptactwo nie mogłoby tam spocząć. „Pireneje” porwane prądem znalazły się o sto jardów od niej, nim wiatr je wreszcie zniósł w bok; wówczas zziajana załoga, dokonawszy swej pracy, wybuchła potokiem przekleństw na McCoya — McCoya, który przybył na statek, zaproponował, by płynąć na Mangarevę, odwiódł ich od bezpiecznego schronienia na wyspie Pitcairn ku niechybnej zagładzie na tych zwodniczych, straszliwych wodach. Jednakże spokojna dusza McCoya była nieporuszona. Uśmiechnął się do ludzi z prostą, łaskawą życzliwością i jego natchniona dobroć snadź przeniknęła jakoś do mrocznych dusz marynarzy, bo zawstydzeni stłumili cisnące im się na usta przekleństwa. — Niedobre wody! — Niedobre wody! — mruknął kapitan Davenport, gdy statek parł już swobodnie naprzód; urwał jednakże raptownie, widząc, że ławica, która winna była znajdować się wprost za rufą, szybko przesuwa się ku nawietrznej. Siadł i ukrył twarz w dłoniach. Zarówno jego pierwszy oficer, jak McCoy, jak i cała załoga, widzieli to, co dostrzegł. Na południe od ławicy wschodni prąd popychał okręt ku niej; na północ równie bystry prąd zachodni porwał teraz żaglowiec i unosił go precz. — Słyszałem już o tych Paumotach — jęknął kapitan odrywając zbielałą twarz od dłoni. — Opowiadał mi o nich kapitan Moyendale, który tu stracił swój okręt. A ja się z niego śmiałem za plecami. Śmiałem się, Boże odpuść. Co to za ławica? — przerwał zwracając się do McCoya. — Nie wiem, kapitanie. — Czemu pan nie wie? — Bo nigdy dotąd jej nie widziałem i nigdym o niej nie słyszał. Wiem na pewno, że nie ma jej na mapie. Te wody nie zostały dotychczas gruntownie zbadane. — Więc pan nie orientuje się, gdzie jesteśmy? — Nie lepiej od pana — odrzekł łagodnie McCoy. W czwartek po południu dostrzeżono palmy kokosowe wyrastające niejako wprost z wody. Nieco później z morza wynurzył się płaski ląd atolu. — Teraz już wiem, gdzie jesteśmy, kapitanie. — McCoy odjął od oczu lunetę. — To wyspa Resolution. Znajdujemy się czterdzieści mil za Hao i mamy wiatr prosto w twarz. — W takim razie szykujemy się do osadzenia statku. Gdzie wejście do tego atolu? — Jest tylko przesmyk, którym może przejść czółno. Jednakże teraz, kiedy już znamy swoje położenie, możemy popłynąć na wyspę Barclay de Tolley. To jest ledwie sto dwadzieścia mil stąd, prosto na północny zachód. Z tym wiatrem zdołamy tam dotrzeć jutro o dziewiątej rano. Kapitan Davenport spojrzał na mapę i począł się zastanawiać. — Jeżeli się tu rozbijemy — dorzucił McCoy — będziemy musieli i tak płynąć na Barclay de Tolley w szalupach. Kapitan wydał rozkazy i raz jeszcze „Pireneje” ruszyły w drogę po niegościnnym morzu. Następne popołudnie stało się świadkiem rozpaczy i buntu na dymiących pokładach żaglowca. Wzmogła się szybkość prądu, wiatr osłabł i „Pireneje” zniosło na zachód. Czaty spostrzegły w stronie wschodniej wyspę Barclay de Tolley, ledwo widoczną ze szczytu masztu; daremnie „Pireneje” usiłowały przez długie godziny przybliżyć się do niej. Na kształt mirażu palmy kokosowe unosiły się wciąż nad horyzontem, widzialne tylko z masztów. Z pokładu przesłaniała je wypukłość kuli ziemskiej. I znowu kapitan Davenport począł się radzić McCoya i mapy. Makemo leżała o siedemdziesiąt pięć mil na południowy zachód. Jej laguna miała trzydzieści mil długości, a wejście było wyborne. Kiedy kapitan Davenport wydał rozkazy, załoga odmówiła ich wykonania. Oznajmiła, że dość już ma ognia piekielnego pod stopami. Ziemia jest blisko. Cóż z tego, że statek nie może do niej dotrzeć? Dopłyną na szalupach. Niech więc się pali. Własne życie także coś dla nich znaczy. Wiernie służyli statkowi, teraz pomyślą o sobie. Skoczyli do szalup, odpychając na bok drugiego i trzeciego oficera, i poczęli gotować się do spuszczenia. Kapitan Davenport oraz pierwszy oficer z rewolwerami w dłoni już szli ku krawędzi rufy, gdy wtem McCoy wdrapawszy się na nadbudówkę przemówił. Zwrócił się do marynarzy i na pierwszy dźwięk jego gołębiego, miękkiego głosu ludzie przystanęli, zasłuchani. Przekazywał im własną niezmąconą pogodę i spokój. Jego łagodny głos i proste myśli spływały na nich jak czarodziejski strumień, uśmierzając wbrew woli ich gniew. Powróciły na pamięć sprawy dawno zapomniane, niektórzy przypomnieli sobie kołysanki z dzieciństwa, zadowolenie i spokój znajdowany przy końcu dnia w ramionach matczynych. Nie było już na świecie troski, niebezpieczeństwa ani przykrości. Wszystko stało się takie, jak być powinno, uznali za rzecz zupełnie oczywistą, że znów odwrócą się od lądu i raz jeszcze ruszą na morze z ogniem piekielnym parzącym im stopy. McCoy mówił prosto, ale nie sama treść była ważna. Osobowość jego przemawiała o wiele dobitniej niż wszelkie słowa, jakie mógł wypowiedzieć. Była to jakaś przedziwnie tajemna i głęboka alchemia duszy — niepojęta jej emanacja, urzekająca, słodka i pokorna, a zarazem straszliwie władcza. Było to rozświetlenie mrocznych podziemi dusz marynarzy, nakaz czystości i łagodności, o wiele silniejszy od tego, który tkwił w połyskliwych, śmiercią plujących rewolwerach oficerów. Ludzie, niezdecydowani, ociągali się w miejscu, ci zaś którzy już poluzowali liny, przyciągnęli je na powrót. Następnie jeden, po nim drugi, a wreszcie wszyscy poczęli wycofywać się nieporadnie. Twarz McCoya promieniała iście dziecięcą radością, gdy schodził z nadbudówki. Niebezpieczeństwo minęło. Właściwie nawet nie mogło być mowy o jego zażegnaniu. W ogóle nie istniało żadne niebezpieczeństwo, albowiem w szczęśliwym świecie, w którym żył, nie było dlań miejsca. — Zahipnotyzował ich pan — powiedział zniżonym głosem Konig uśmiechając się do niego. — Ci chłopcy są dobrzy — brzmiała odpowiedź. — Dobre są ich serca. Przeżyli ciężkie chwile, pracowali ciężko i będą ciężko pracować aż do samego końca. Pan Konig nie miał czasu mu odrzec. Już wykrzykiwał rozkazy, marynarze rzucili się, by je wykonać, i „Pireneje” powoli zaczęły przesuwać się na nawietrzną, kierując dziób w stronę Makemo. Wiatr był bardzo lekki, a po zachodzie słońca ucichł niemal zupełnie. Zrobiło się nieznośnie gorąco; ludzie na dziobie i rufie daremnie usiłowali zasnąć. Pokład był nazbyt rozgrzany, aby się na nim położyć, a trujące wyziewy, które się przesączały przez szpary, pełzały po okręcie niby złe duchy, wkradały się w nozdrza i kanały oddechowe powodując ataki kaszlu i kichania. Na mrocznym sklepieniu w górze mrugały gnuśnie gwiazdy, na wschodzie zaś wstał księżyc w pełni i dotknął swymi promieniami nieprzeliczonych pasem, nitek, pajęczych woali dymu, który wił się, splatał i skręcał wzdłuż pokładu i ponad relingiem*, snuł się po masztach i wantach. — Powiedz mi pan — rzekł kapitan Davenport przecierając piekące oczy — co się później stało z tymi ludźmi z „Bounty”, kiedy dotarli do Pitcairn? Czytałem, że spalili swój okręt i że ich wykryto dopiero w wiele lat później. Ale co się tymczasem działo? Zawsze mnie to ogromnie ciekawiło. Przecież to byli ludzie żyjący ze stryczkiem na szyi. Mieli tam również i paru krajowców. A prócz tego kobiety. Stąd wniosek, że od samego początku musiały tam być awantury. — I owszem — odrzekł McCoy — to byli niedobrzy ludzie. Od razu powadzili się o kobiety. Jeden z buntowników, Williams, stracił żonę. Wszystkie one były z Tahiti. Jego żona spadła z nadbrzeżnych skał, polując na morskie ptactwo. Wtedy Williams zabrał żonę jednemu z krajowców. Pozostałych strasznie to rozjuszyło i wymordowali niemal wszystkich buntowników. Wówczas ci, co ocaleli, wybili krajowców. Kobiety im dopomogły. Krajowcy zabijali się wzajemnie. Wszyscy zabijali wszystkich. Straszni to byli ludzie. Timiti zginął z ręki dwóch swoich rodaków w chwili, gdy mu po przyjacielsku czesali włosy. Nasłali ich w tym celu biali ludzie, a potem zabili ich samych. Żona Tullalu zabiła męża w pieczarze, bo chciała wziąć sobie białego. Bardzo byli podli. Bóg odwrócił od nich swoje oblicze. Po upływie dwóch lat wymordowani byli wszyscy krajowcy i wszyscy biali, z wyjątkiem czterech: Younga, Johna Adamsa, mojego pradziada McCoya i Quintala. To także był bardzo zły człowiek. Kiedyś — tylko dlatego, że żona nie nałapała mu dosyć ryb — odgryzł jej ucho. — Paskudna banda! — wykrzyknął Konig. — Tak, bardzo paskudna — potwierdził McCoy i dalej pogodnie, miękko opowiadał o krwawych dziejach swych niegodziwych przodków. — Mój pradziad uniknął śmierci po to tylko, by zginąć ze swej własnej ręki. Sporządził sobie aparat destylacyjny i zaczął pędzić alkohol z korzeni rośliny ti. Quintal był jego kamratem i razem pili na umór przez cały czas. Nareszcie McCoy dostał delirium tremens*, uwiązał sobie kamień u szyi i skoczył w morze. Żona Ouintala, ta, której mąż odgryzł ucho, również zginęła spadając ze skał. Wówczas Cłuintal poszedł do Younga i zażądał jego żony, a potem do Adamsa i też domagał się, aby mu oddał żonę. Adams i Young bali się Quintala. Wiedzieli, że ich zamorduje. Więc go po społu zabili toporkiem. Później umarł i Young. I to już mniej więcej wszystkie biedy, jakie przeżyli. — Ja myślę! — parsknął kapitan Davenport. — Nie było już kogo zabijać. — Widzi pan, Bóg odwrócił od nich swoje oblicze — powiedział McCoy. Rankiem ze wschodu dmuchał już tylko leciutki powiew, toteż nie mogąc przy nim posuwać się należycie w kierunku południowym, kapitan Davenport pożeglował lewym halsem. Lękał się owego strasznego zachodniego prądu, który podstępnie odwiódł go od tylu spokojnych przystani. Przez cały dzień i noc trwała cisza morska, a marynarze, żywiący się skąpymi racjami suszonych bananów, szemrali. Prócz tego słabli wyraźnie i uskarżali się na bóle żołądka wywołane jednostajną bananową dietą. Przez cały dzień prąd znosił „Pireneje” w kierunku zachodnim, a nie było wiatru, który mógłby je pchnąć na południe. W połowie pierwszej nocnej wachty ujrzano w południowej stronie palmy kokosowe, których pióropusze wznosiły się nad wodą, znacząc miejsce, gdzie leżał płaski atol. — To wyspa Taenga — powiedział McCoy. — Dziś w nocy potrzeba nam będzie bryzy, gdyż inaczej ominiemy Makemo. — Co się stało z południowo–wschodnim pasatem? — zapytał kapitan. — Czemu nie wieje? Co to znaczy? — Na skutek parowania wielkich lagun; tyle ich tutaj — wyjaśnił McCoy. — To parowanie zakłóca cały system pasatów. Bywa nawet, że wskutek tego wiatr odwraca się i dmie wieją od południowego zachodu. To jest Niebezpieczny Archipelag, kapitanie. Kapitan Davenport zwrócił się ku niemu, otworzył usta i już miał rzucić przekleństwo, lecz zmilczał. Obecność McCoya tłumiła wszelkie bluźnierstwa, jakie burzyły się w mózgu kapitana i drgały w jego krtani. Wpływ McCoya wzrastał w ciągu tych dni, które spędzili razem. Kapitan Davenport był morskim samowładcą, nie lękał się nikogo, nigdy nie trzymał języka na wodzy, a oto stwierdził, że jest niezdolny zakląć w obecności tego starego człowieka o piwnych, kobiecych oczach i głosie gołębia. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, doświadczył wyraźnego wstrząsu. Ten stary był przecież tylko potomkiem McCoya, owego McCoya z „Bounty”, buntownika umykającego przed stryczkiem, który nań czekał w Anglii, McCoya będącego wcieleniem zła w tych dawnych czasach krwi, żądzy i gwałtownej śmierci na wyspie Pitcairn. Kapitan Davenport nie był bogobojny, a jednak w owej chwili uczuł szalone pragnienie, by rzucić mu się do nóg i mówić nie wiadomo jakie słowa. Wstrząsnęło mm do głębi raczej wzruszenie niżeli rozsądna myśl: niejasno uświadomił sobie, jak bardzo jest niegodny i mały w obliczu tamtego człowieka, którego cechowała prostota dziecka oraz łagodność niewiasty. Nie mógł oczywiście tak się upokorzyć w oczach swoich oficerów i marynarzy. A jednak gniew, który wyciskał mu na usta bluźnierstwo, nadal w nim szalał. Nagle trzasnął zaciśniętą pięścią w ścianę i krzyknął: — Słuchaj mnie, stary! Nie dam się! Te Paumoty zwodziły mnie, oszukiwały, wystrychnęły na dudka. Ale nie ulegnę! Będę dalej prowadził ten statek, wciąż dalej, dalej i dalej, poprzez Paumoty aż do samych Chin, póki nie znajdę miejsca, na którym mógłbym go osadzić. Choćby mnie wszyscy opuścili, sam na nim pozostaną. Pokażę tym Paumotom! Nie wywiodą mnie w pole! Poczciwy jest mój statek i wytrwam przy nim, póki ostanie się choć jedna deska, na której mógłbym oprzeć nogę. Słyszysz? — A ja zostanę z panem, kapitanie — powiedział McCoy. W nocy powiał lekki, zmienny wiatr od południa, a oszalały kapitan, płynący ze swym ładunkiem ognia, śledził i odmierzał dryf w kierunku zachodnim, od czasu do czasu zaś odchodził na stronę, by zakląć po cichu, tak żeby McCoy nie słyszał. Świt znowu ukazał ich oczom palmy wyrastające z wody w południowej stronie. — To jest zawietrzny cypel Makemo — powiedział McCoy — Katiu, leży zaledwie o kilka mil na zachód. Możemy tam dotrzeć. Jednakże prąd, zasysający wody pomiędzy dwiema wyspami, pchnął ich na północny zachód i o pierwszej w południe dojrzeli palmy Katiu, które zamajaczyły nad morzem i znowu się w nie zapadły. W kilka minut później, właśnie gdy kapitan wykrył, że ,,Pireneje” unosi nowy prąd od strony północnego wschodu, czaty na masztach doniosły, iż na północnym zachodzie widać palmy kokosowe. — To Raraka — oświadczył McCoy. — Nie dotrzemy tam bez wiatru. Prąd ściąga nas na południowy zachód. Ale musimy czuwać. O parę mil dalej jest inny, który płynie na północ, a potem zatacza półkole w kierunku północno—zachodnim. Może nas odepchnąć od Fakaravy, a właśnie na Fakaravie „Pireneje” powinny znaleźć odpowiedni grunt. — Niech sobie odpycha, do jasnej cho… ile mu się tylko podoba! — odparł z ogniem kapitan Davenport. — Tak czy owak, znajdziemy gdzieś miejsce dla statku. Jednakże sytuacja na „Pirenejach” dochodziła już do punktu kulminacyjnego. Pokład był tak rozpalony, iż wydawało się, że jeśli temperatura wzrośnie choćby o parę stopni, buchną z niego płomienie. W wielu miejscach nawet grube podeszwy marynarskich butów nie były dostateczną ochroną i ludzie musieli szybko przebiegać, by nie oparzyć sobie stóp. Dym wzmógł się i silniej drapał w gardle. Wszyscy na statku cierpieli na zapalenie oczu, kasłali i dławili się niczym załoga suchotników. Po południu zwieszono i wyekwipowano szalupy. Załadowano do nich ostatnie paki suszonych bananów i rzeczy oficerów. Kapitan Davenport umieścił chronometr w największej szalupie, obawiając się, że lada chwila pokład wyleci w powierzę. Niepokój ciężkim brzemieniem przytłaczał wszystkich przez całą noc, a o pierwszym brzasku ludzie z zapadniętymi oczyma i śmiertelnie wybladłymi twarzami spojrzeli po sobie jakby ze zdziwieniem, że „Pireneje” wciąż jeszcze się trzymają, a oni sami są żywi. Kapitan Davenport zlustrował pokład swojego okrętu, przemierzając go szybkim krokiem, a nawet od czasu do czasu przechodząc w niezbyt dostojne podskoki. — Teraz to już kwestia godzin, jeżeli nie minut — oznajmił po powrocie na rufę. Ze szczytu masztu doleciał okrzyk; — Ziemia! — Z pokładu nie podobna było jej dojrzeć, więc McCoy wdrapał się na górę, kapitan zaś skorzystał z tej sposobności, aby potokiem przekleństw wyrzucić z serca nieco goryczy. Jednakże owe przekleństwa powstrzymało nagłe pojawienie się ciemnego pasma na wodzie w stronie północno–wschodniej. Nie był to szkwał, lecz równa bryza — przerwany pasat wiejący o osiem rumbów od swego właściwego kierunku, ale powracający znowu. — Trzymaj pan kurs, kapitanie — rzekł McCoy, zaledwie dotarł na rufę. — To wschodni cypel Fakaravy; będziemy mogli wejść przez przesmyk na lagunę z pełną szybkością, wiatrem prosto w burtę i pod wszystkimi żaglami. Po upływie godziny z pokładu było widać palmy kokosowe i płaskie pasmo lądu. Na wszystkich ciążyła świadomość, że kres wytrzymałości ,,Pirenejów” jest nieuchronnie bliski. Kapitan rozkazał spuścić trzy szalupy tuż za rufę statku; w każdej siedział marynarz, który pilnował, aby się nie zderzyły. „Pireneje” z bliska opłynęły brzeg; bielejący pianami atol znalazł się ledwie o dwa kable*. — Gotuj się pan do zwrotu, kapitanie — przestrzegł McCoy. W minutę później ląd rozstąpił się ukazując wąski przesmyk, a za nim lagunę — ogromne zwierciadło wody długie na trzydzieści mil, szerokie na dziesięć. — Teraz, kapitanie. Po raz ostatni reje żaglowca obróciły się w chwili, kiedy posłuszny sterowi wpływał w przesmyk. Zaledwie okręt uczynił zwrot, nim jeszcze ułożono liny w zwoje, marynarze i oficerowie rzucili się na rufę w panicznym przerażeniu. Nic się nie stało, a przecież byli pewni, że coś stać się musi. Nie umieli powiedzieć, dlaczego. Po prostu wiedzieli, że zaraz się stanie. McCoy już ruszał na przód, by zająć miejsce na dziobie i pilotować okręt, ale kapitan pochwycił go za ramię i obrócił w miejscu. — Rób pan to stąd — powiedział. — Ten pokład nie jest bezpieczny. Co to? — zapytał w następnej chwili. — Stoimy w miejscu! McCoy uśmiechnął się. — Boryka się pan z prądem, który ma siedem węzłów szybkości, kapitanie — rzekł. — Bo cały odpływ wylewa się tym przesmykiem. W ciągu godziny „Pireneje” posunęły się ledwie o własną długość, ale wiatr przybierał na sile i okręt począł przeć naprzód. — Niech kilku z was zejdzie do szalup — zakomenderował kapitan Davenport. Głos jego jeszcze nie przebrzmiał, a ludzie ledwie ruszyli się z miejsca, aby wykonać rozkaz, gdy buchnął słup ognia i dymu, a środkowa część pokładu „Pirenejów” wyleciała w górę między żagle i takielunek*. Niektóre szczątki pozostały tam uczepione, reszta opadła w morze. Ludzi stłoczonych na rufie ocalił fakt, że wiatr dął prostopadle do burty. Rzucili się na oślep do szalup, ale powstrzymał ich głos McCoya, pełen perswazji, niosący im posłannictwo nieprzebranego, odwiecznego spokoju. — Powoli — mówił McCoy. — Wszystko jest w porządku. Niech ktoś pomoże spuścić tego chłopca. Sternik w popłochu porzucił koło sterowe, więc kapitan poskoczył i chwycił szprychy w samą porę, gdyż inaczej statek wpadłby w prąd i wjechał na brzeg. — Pan niech się zajmie szalupami — powiedział Konigowi. — Holuj pan jedną blisko, tuż za rufą… Kiedy przyjdzie pora, zeskoczę do niej. Konig zawahał się, potem przełazi przez reling i opuścił się do łodzi. — Zmień pan kurs o pół rumba, kapitanie. Kapitan Davenport drgnął. Myślał, że jest już zupełnie sam na statku. — Tak jest, o pół rumba. Środkowa część „Pirenejów” była ziejącym, rozgorzałym paleniskiem, z którego waliły olbrzymie kłęby dymu, wznosząc się wysoko ponad maszty i całkowicie skrywając przód statku. McCoy, osłonięty bezanwantami, nadal wykonywał swe trudne zadanie i pilotował żaglowiec poprzez zawiłości kanału. Ogień przenosił się po pokładzie od miejsca wybuchu ku rufie, spiętrzona masa płótna na głównym maszcie zajęła się i znikła objęta żagwią płomienia. Jakkolwiek nie sposób było dojrzeć przednich żagli, obaj mężczyźni wiedzieli, że ciągle jeszcze pracują. — Oby tylko wszystkie nie poszły, zanim okręt wpłynie do środka! — jęknął kapitan. — Wpłynie — upewnił go McCoy z najwyższą ufnością. — Mamy mnóstwo czasu. Musi wpłynąć. A kiedy już będziemy wewnątrz, ustawimy go od wiatru; to od nas odegna dym i nie pozwoli ogniowi przedostać się ku rufie. Język płomienia skoczył na bezanmaszt, sięgnął żarłocznie po najniższe żagle, ale nie zdołał ich pochwycić i zniknął. Strzęp gorejącej liny spadł z góry prosto na kark kapitanowi. Ten z szybkością człowieka ugryzionego przez osę jednym ruchem ręki zrzucił z siebie kąśliwy ogień. — Jaki jest kurs, kapitanie? — Nord–west do westu. — Weź pan west–nord–west. Kapitan Davenport obrócił kołem sterowym i przytrzymał statek. — West do nordu, kapitanie. — West–nord. — Teraz west. Powoli, rumb za rumbom, „Pireneje” wchodząc do laguny zakreślały koło i ustawiały się tyłem do wiatru; rumb za rumbem, z takim spokojem i pewnością, jakby miał jeszcze tysiąc lat czasu, McCoy podawał przeciągłym głosem zmianę kursu. — Jeszcze jeden rumb, kapitanie. — Jeden rumb. Kapitan Davenport przekręcił koło o kilka szprych — a potem nagle cofnął o jedną i zatrzymał. — Tak trzymać. — Dobrze. Teraz prosto. Aczkolwiek wiatr wiał obecnie od rufy, gorąco było tak straszliwie, iż kapitan zaglądając z ukosa do naktuza musiał odejmować od koła to jedną, to drugą rękę, aby rozetrzeć lub przesłonić rozpalone policzki. Włosy na brodzie McCoya zwijały się i skręcały, a kapitan poczuł ich drażniący zapach i zaniepokojony spojrzał na McCoya. Davenport wciąż na zmianę cofał ręce od szprych i pocierał rozprażony wierzch dłoni o spodnie. Płomienie ogarnęły wszystkie żagle na bezan——maszcie; obaj mężczyźni skulili się i zakryli twarze. — Teraz — powiedział McCoy rzucając ukradkiem spojrzenie na niski brzeg. — Jeszcze cztery rumby, kapitanie, niech idzie prosto. Strzępy płonących lin i żagli opadały wokoło i na nich. Smolisty dym z tlejącego kawałka liny, który leżał u stóp kapitana, sprawił, że ten zaniósł się gwałtownym kaszlem, nie wypuszczając jednak szprych z ręki. „Pireneje” uderzyły o brzeg wzniesionym dziobem i lekko trąc dnem, zatrzymały się. Pod wpływem wstrząsu spadł wokół deszcz gorejących szczątków. Statek znów posunął się naprzód i uderzył dnem powtórnie. Zmiażdżył delikatny koral pod kilem, posunął się jeszcze trochę i utknął po raz trzeci. — Ster na burtę — rzekł McCoy. — Już? — zapytał łagodnie w minutę później. — Nie słucha steru — brzmiała odpowiedź. — W porządku. Obraca się. — McCoy wyjrzał przez burtę. — Miękki, bielutki piasek. Nie można marzyć o czymś lepszym. Piękne dno. Kiedy „Pireneje” obracały się rufą od wiatru, straszliwy podmuch dymu i ognia runął w tył statku. Kapitan Davenport odskoczył od koła, sparzony boleśnie. Pochwycił linę szalupy znajdującej się pod rufą, a potem spojrzał na McCoya, który usunął się z drogi, by go przepuścić. — Pan pierwszy! — krzyknął kapitan, chwycił go za ramiona i nieomal wyrzucił przez burtę. Jednakże ogień i dym były nazbyt straszliwe, toteż sam zaraz podążył za McCoyem; obaj mężczyźni zakolysali się na linie i jednocześnie zsunęli do łodzi. Siedzący na dziobie marynarz nie czekając rozkazu przeciął linę dobytym z pochewki nożem. Trzymane w gotowości wiosła wżarły się w wodę i łódź jednym skokiem odbiła od statku. — Piękne dno, kapitanie — szepnął McCoy, oglądając się za siebie. — Tak, piękne, a wszystko dzięki panu — brzmiała odpowiedź. Trzy szalupy płynęły w stronę białej plaży z miału koralowego, za którą na brzegu kokosowego gaju widniało pół tuzina trzcinowych chat i kilkunastu podnieconych krajowców wpatrujących się szeroko rozwartymi oczyma w ową pożogę, co przyszła na ich ziemię. Szalupy zgruntowały i obaj mężczyźni wysiedli na białą plażę. — A teraz — powiedział McCoy — muszę pomyśleć o powrocie na Pitcairn. Przełożył Bronisław Zieliński ALOHA OE Nigdzie na świecie nie żegnają statków w taki sposób jak w porcie Honolulu. Wielki statek pasażerski stał pod parą, gotowy do wyjścia na morze. Tysiąc osób tłoczyło się na pokładzie, pięć tysięcy zostało na molo. Po długim trapie wchodzili i schodzili hawajscy książęta i hawajskie księżniczki, królowie cukru, dygnitarze administracji terytorialnej. Dalej w długich szeregach, wśród których porządku strzegła krajowa policja, czekały powozy i samochody arystokracji Honolulu. Królewska Orkiestra Hawajska grała na przystani Aloha Oe; gdy skończyła, instrumenty strunne ludowego zespołu na pokładzie statku podjęły rzewną melodię, a głos hawajskiej śpiewaczki — podobny trelom ptaków — wzbił się ponad muzykę i gwar portowy. Było to jak srebrna piszczałka rozbrzmiewająca czystą, wyraźną nutą pożegnania. Od strony dziobu, na dolnym pokładzie, stało wzdłuż burty jeden za drugim sześć rzędów młodych chłopców w mundurach khaki; ich spalone na brąz twarze świadczyły o trzyletnim życiu obozowym pod tropikalnym słońcem. Ale nie dla nich było to pożegnanie. Ani nie dla kapitana, który ubrany w nieskazitelną biel, odległy jak gwiazdy stał na podniebnym mostku spoglądając na rozgardiasz w dole. Ani nie dla młodych oficerów stojących nieco dalej, ku rufie, wracających z Filipin; ani nie dla bladych, zniszczonych tropikiem kobiet u ich boku. Na pokładzie spacerowym, między trapem a rufą, stało około dwudziestu amerykańskich senatorów z żonami i córkami — wycieczka, którą przez miesiąc podejmowano obiadami, pojono winem, szpikowano danymi statystycznymi, windowano na wulkaniczne pagórki, sprowadzano w dół ku użyźnionym lawą dolinom, aby mogli zobaczyć piękno i bogactwo Hawajów. Po tę to właśnie senatorską wycieczką wielki statek pasażerski zawinął do Honohilu i ją właśnie miasto uroczyście żegnało. Senatorowie byli przyozdobieni kwiatami i mieli na szyi girlandy. Senator Jeremy Sambrooke dźwigał na potężnym karku i okazałym torsie ze dwadzieścia wieńców. Z tej masy kwiecia sterczała głowa i prawie cała świeżo opalona, błyszcząca od potu twarz. Uważał, że te girlandy to coś wręcz ohydnego i okiem statystyka, który nie dostrzega piękna, spoglądał w dół na tłumy zebrane na przystani, będące dla niego jedynie uosobieniem siły roboczej i fabryk, kolei i plantacji. Widział zasoby kraju, myślał o uprzemysłowieniu, a tak był pochłonięty snami o materialnych podbojach i władzy, że nie zauważał córki stojącej przy nim i rozmawiającej z młodzieńcem w nieskazitelnym letnim ubraniu i słomkowym kapeluszu, którego oczy ją jedną zdawały się widzieć i ani na chwilę nie opuszczały jej twarzy. Gdyby senator Jeremy Sambrooke interesował się córką, spostrzegłby z pewnością, że zamiast piętnastoletniego dziewczątka, które zaledwie przed miesiącem przywiózł na Hawaje, wiezie do domu kobietę. Klimat Hawajów przyspiesza dojrzewanie, a Dorota Sambrooke podlegała działaniu hawajskiego klimatu w warunkach szczególnie sprzyjających. Smukła, blada, o niebieskich oczach zmęczonych nieco czytaniem książek, z których usiłowała poznać tajemnicę życia — oto obraz Doroty sprzed miesiąca. Ale teraz jej oczy nie były zmęczone; były promienne, policzki zaś miały złotawą barwę słońca, a linie dziewczęcej postaci zapowiadały nieśmiało pierwszą kobiecą krągłość kształtów. W ciągu tego miesiąca Dorota nie zaglądała do książek, znajdowała bowiem większą radość w czytaniu księgi życia. Jeździła konno, wspinała się na wierzchołki wulkanów, pływała na lagunach. Tropik przeniknął jej do krwi, promieniała ciepłem, barwą, słońcem. Cały miesiąc spędziła w towarzystwie mężczyzny — Steve’a Knighta, atlety, brązowego bożka mórz, który mknąc na nartach wodnych kiełznał rozbijające się fale, dosiadał ich grzbietów i gnał je zwycięsko do brzegu. Dorota Sambrooke nie zdawała sobie sprawy z przemiany. W świadomości wciąż jeszcze była małą dziewczynką, zaskoczyło ją więc i zaniepokoiło zachowanie się Steve’a w tej godzinie rozstania. Uważała go za towarzysza zabaw i przez cały miesiąc nim był; ale teraz żegnał się z nią nie jak towarzysz zabaw. To mówił z podnieceniem, bez związku, to znów milkł raptownie. Niekiedy nie słyszał, co do niego mówiła, lub kiedy słyszał, nie odpowiadał tak, jak zwykle. Patrzał na nią w jakiś dziwny sposób, budzący niepokój. Nie wiedziała dotąd, że w jego oczach tyle jest żaru. Było w nich coś, co ją przerażało. Nie mogła tego znieść i co chwila spuszczała wzrok pod jego spojrzeniem. A jednak było w tych oczach coś wabiącego i Dorota wciąż rzucała ukradkowe spojrzenia podchwytując błyski płomienne, władcze i tęskne, jakich nie widziała nigdy w oczach innych ludzi. Czuła się osobliwie zakłopotana i podniecona. Potężna syrena statku zawyła ogłuszająco i ukwiecony tłum przywarł ciaśniej do balustrady nadbrzeża. Na ten przeraźliwy dźwięk Dorota Sambrooke zatkała uszy palcami i wykrzywiła z niesmakiem wargi. I wtedy znowu spostrzegła ten sam władczy, tęskny płomień w oczach Steve’a. Nie patrzył na nią. Wzrok miał utkwiony w jej uszach — różowych, prześwietlonych ukośnymi promieniami popołudniowego słońca. Zaciekawiona, olśniona, wpatrywała się w owo dziwne coś w jego oczach, dopóki on nie spostrzegł, że został przyłapany. Zobaczyła, jak ciemny rumieniec wypływa mu na policzki, usłyszała słowa bez związku. Zmieszał się, ona też była dziwnie zmieszana. Stewardzi kręcili się nerwowo po pokładzie prosząc odprowadzających, aby zeszli na ląd. Steve wyciągnął do niej rękę. A gdy poczuła uścisk palców, które tysiące razy zamykały się na jej dłoni podczas wspinaczek na zbocza zastygłej ławy lub przejażdżek na nartach wodnych, uchwyciła nową treść w rzewnych słowach pieśni rozbrzmiewającej srebrnym głosem hawajskiej śpiewaczki. Ka halia ko aloha kai hiki mai, Ke hone ae nei i Jtu’u manawa, O oe no ka’u aloha A loko e hana nei. Steve nauczył ją melodii i słów, wyjaśnił, co znaczą. Tak jej się przynajmniej zdawało aż do tej chwili, kiedy po raz ostatni splotły się ich palce, a ciepło przeniknęło z dłoni do dłoni, i kiedy po raz pierwszy pojęła prawdziwą treść słów. Ledwie zauważyła, jak odchodził, nie mogła też odszukać jego postaci na zatłoczonym trapie. Zagubiła się w plątaninie wspomnień, przeżywała ponownie minione cztery tygodnie, odczytywała na nowo sens zdarzeń w świetle nagłego objawienia. Gdy wycieczka senatorów wylądowała na Hawajach, przyjął ją między innymi Steve, który był członkiem komitetu powitalnego. On pierwszy dał im popis jazdy po lagunie; wypłynął na morze na swej wąskiej desce i wiosłował, dopóki jego postać nie zmalała, nie stała się małą kropką niknącą w oddali. Potem nagle wrócił, wyłonił się jak bożek morski ze spienionego kotłowiska fal i białych bryzgów, rósł, wspinał się coraz wyżej i wyżej — ramiona, piersi, biodra, nogi — aż w końcu stał utrzymując równowagę na spienionym grzbiecie potężnego bałwana milowej długości. Stopy ginęły mu w białym puchu piany, mknął do brzegu z szybkością ekspresu; a gdy wyszedł spokojnie na piach, przywitało go osłupiałe spojrzenie ich oczu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyła Steve’a. Był najmłodszym członkiem komitetu, młodzieńcem zaledwie dwudziestoletnim. Nie zabawiał wygłaszaniem mów, nie błyszczał walorami towarzyskimi na przyjęciach. Za to w spienionych falach Waikiki, podczas polowania na dzikie stada w Mauna Kea, w zagrodzie do ujeżdżania koni na ranczy Haleakala — tam spełniał swój obowiązek gospodarza, tam dostarczał rozrywki gościom. Dorotę nie interesowały milowej długości kolumny cyfr i mowy wygłaszane bezustannie przez innych członków komitetu. Nie interesowały one także Steve’a. Dlatego właśnie z nim uciekła z rautu w ogrodach Hamakua, i od Abe’go Luissona, plantatora kawy, który przez dwie śmiertelnie nudne godziny mówił o kawie, kawie i tylko kawie. Tego samego dnia, kiedy jechali konno wśród paproci, Steve nauczył ją słów Aloha Oe, pieśni śpiewanej senatorom na pożegnanie w każdej wiosce, ranczy, każdej plantacji. Przebywali wciąż z sobą, od pierwszej chwili. Steve był jej towarzyszem zabaw. Zagarnęła go dla siebie, podczas gdy jej ojciec zagarniał na swój użytek dane statystyczne o wyspach. Była zbyt łagodna, aby tyranizować Steve’a, a jednak rządziła nim w sposób wręcz absolutny, oczywiście — prócz chwil spędzanych w czółnie, na koniu, albo na nartach wodnych na lagunie. Wtedy on przewodził, a ona okazywała mu posłuszeństwo. W chwili odjazdu, gdy po raz ostatni rozbrzmiewały słowa pieśni, gdy po zdjęciu cum ogromny statek zaczął powoli wypływać z doku — tak, wtedy wiedziała już, że Steve był dla niej czymś więcej niż towarzyszem zabaw. Pięć tysięcy głosów śpiewało Aloha Oe. „Me serce z tobą pełne tęsknoty, póki cię nie ujrzę”. I nagle, w tym pierwszym momencie uświadomionej miłości, Dorota zrozumiała, że ją rozdzielają ze Steve’m. Czy zobaczy go jeszcze.,, i kiedy? On sam nauczył ją tych słów. Przypomniała sobie, jak śpiewał, jak powtarzał je wciąż i wciąż, gdy siedzieli pod drzewem hau na Waikiki. Czy było to proroctwo? Zachwycała się jego śpiewem, chwaliła, że tyle w nim uczucia. Na wspomnienie tej sceny zaśmiała się głośno, histerycznie. Tyle uczucia! Przecież ten jego śpiew płynął prosto z serca! Zrozumiała to, ale za późno. Dlaczego Steve nic jej nie powiedział? Nagle uświadomiła sobie, że dziewczęta w jej wieku nie wychodzą za mąż. Natychmiast przypłynęła druga myśl: owszem, dziewczęta w jej wieku wychodzą za mąż… na Hawajach. Na Hawajach szybciej dojrzała… na tych wyspach, gdzie ciało ma barwę złota, gdzie wszystkie kobiety dojrzewają pod pieszczotą słońca. Na próżno przebiegała wzrokiem tłum zbity u nadbrzeża. Co się z nim stało? Czuła, że byłaby gotowa zapłacić każdą cenę za to, aby go jeszcze raz zobaczyć, i bez mała łudziła się, że jakaś śmiertelna choroba powali samotnego kapitana na mostku, co opóźniłoby ich wyjście z portu. Po raz pierwszy w życiu szacowała ojca uważnym spojrzeniem, a gdy dostrzegła na jego twarzy rysy świadczące o woli i stanowczości, nowy lęk zbudził się w jej sercu. Niebezpiecznie byłoby mu się sprzeciwić. I czyż miałaby szansę w takiej walce? Ale dlaczego Steve nic nie mówił? Teraz już za późno. Dlaczego nie przemówił do niej wtedy… pod drzewem hau na Waikiki? Nagle, z uczuciem bólu, zrozumiała, dlaczego Steve nie przemówił. Co to ona słyszała któregoś dnia. Ach, tak. Było to na podwieczorku u pani Stanton, tego popołudnia, kiedy panie z ,,Koła Misjonarzy” podejmowały panie z wycieczki senatorów. Pani Hodgkins, wysoka blondynka, zadała to pytanie. Napłynęło wyraziste wspomnienie tej sceny — rozlegle lanai, kwiaty tropikalne, bezszelestna azjatycka służba, szmer zmieszanych głosów i pytanie, które zadała pani Hodgkins siedząca w grupce dam tuż obok Doroty. Pani Hodgkins wiele lat przebywała na kontynencie i teraz, przyjechawszy na Hawaje, dopytywała się najwyraźniej o przyjaciółki z dawnych panieńskich czasów. „Co się stało z Susie Maydwell?” — tak brzmiało pytanie. „Och, zupełnie jej nie widujemy. Wyszła za mąż za Willy’ego Kupele” — odpowiedziała któraś z miejscowych dam. Wtedy żona senatora Behrendsa spytała ze śmiechem, dlaczego to małżeństwo tak nadwerężyło przyjaźń z Susie Meydwell. „Wyszła za mąż za hapa– haole — padła odpowiedź. — Jej mąż jest mieszańcem, a my tu na wyspach musimy mieć na względzie dobro naszych dzieci”. Dorota zwróciła się do ojca. Postanowiła poddać go próbie. — Ojczulku, czy Steve mógłby nas odwiedzić, jeżeli przyjedzie kiedyś do Stanów? — Kto? Steve? — Steve Knight. Znasz go przecież, pożegnałeś się z nim kilka minut temu. Czy mógłby nas odwiedzić, jeżeli przyjedzie kiedyś do Stanów? — Z pewnością nie! — odparł krótko Jeremy Sambrooke. — Steve Knight jest hapa– haole, a ty rozumiesz, co to znaczy. — Och — westchnęła Dorota. Czuła, jak obezwładniająca rozpacz wkrada jej się do serca. Steve nie był hapa–haole, Dorota wiedziała o tym. Ale wiedziała również, że krew w jego żyłach w jednej czwartej jest nasycona hawajskim słońcem, a to wystarczało, aby go postawić poza kręgiem małżeńskiego rynku. Dziwny jest świat. Taki na przykład A.C. Cleghorn, szlachcic angielski, ożenił się z ciemnoskórą księżniczką z rodu Kamehameha, a mimo to ludzie znajomość z nim poczytywali sobie za zaszczyt i nawet największe snobki z „Koła Misjonarzy” bywały w jego domu na herbacie. A z drugiej strony — Steve! Nikt nie miał nic przeciwko temu, aby uczył ją jazdy na nartach wodnych albo prowadził za rękę przez niebezpieczne zbocza krateru Kilauea. Zapraszany przez jej ojca mógł jadać z nimi obiady, tańczyć z nią, mógł być członkiem komitetu powitalnego. Ale nie mógł się z nią ożenić, ponieważ miał we krwi domieszkę tropikalnego słońca. A zresztą wcale nie było tego po nim widać. Gdyby jej nie powiedziano, nigdy by się nie domyśliła. I taki był przystojny. Postać Steve’a zarysowała się w jej wyobraźni i zanim Dorota zdała sobie z tego sprawę, zatonęła w rozkosznym rozpamiętywaniu czaru jego wspaniałego ciała, jego kształtnych ramion, siły, dzięki której sadzał ją tak lekko na konia, przenosił bezpiecznie przez grzbiety huczących fal lub wciągał uczepioną czekana na zbocze zastygłej ławy Świątyni Słońca. Ale było jeszcze coś mniej uchwytnego, co zapamiętała i co nawet wtedy zaczynała pojmować — aura istoty ludzkiej, która jest samą męskością, prawdziwym mężczyzną. Ocknęła się, zawstydzona własnymi myślami. Fala gorącej krwi zabarwiła jej policzki, a gdy rumieniec odpłynął, twarz jej stała się tym bledsza na myśl, że nigdy już nie zobaczy Steve’a. Przód statku znalazł się już poza dokiem i pokład spacerowy przesuwał się właśnie obok krawędzi nadbrzeża. — O, jest Steve, Dorotko — powiedział Jeremy Sambrooke. — Pomachaj mu ręką na pożegnanie. Spoglądając na nią skwapliwie Steve zobaczył w jej twarzy coś, czego przed tym nie widział. A po radości, która rozświetliła jego rysy, Dorota poznała, że on wie. Powietrze nabrzmiałe było pieśnią. Me serce z tobą Pełne tęsknoty, póki cię nie ujrzę. Niepotrzebne były im słowa, powiedzieli sobie wszystko bez słów. Dokoła niej pasażerowie rzucali swoje girlandy przyjaciołom stojącym na molo. Steve wyciągnął ręce, jego oczy patrzyły błagalnie. Dorota ściągnęła wieniec przez głowę, ale zaplątał się o sznurek pereł, włożony jej na szyję przez Marvina, niemłodego już króla cukru, gdy odwoził ją i jej ojca do portu. Szarpała naszyjnik sczepiony z kwiatami. Statek oddalał się powoli. Steve znajdował się teraz tuż pod nią. Był to właściwy moment. Jeszcze chwila, a będzie za późno. Załkała. Jeremy Sambrooke spojrzał na nią pytająco. — Dorotko! — krzyknął ostro. — Szarpnęła naszyjnik z rozmysłem; wśród deszczu pereł kwiaty spadły w dół do oczekującego młodzieńca. Wpatrywała się w niego, dopóki nie oślepiły jej łzy. Wtedy ukryła twarz na ramieniu ojca, A Jeremy Sambrooke, zapomniawszy o swoich ukochanych cyfrach, pomyślał ze zdumieniem, jak dziwne są małe dziewczynki, które upierają się, aby dorosnąć. Tłum śpiewał; pieśń coraz ciszej brzmiała w oddaleniu, ale wciąż stapiała się w jedno ze zmysłowym, miłosnym oparem Hawajów. Słowa pieśni jak trucizna sączyły się w serce Doroty, bo nie było w nich prawdy. Aloha oe, Aloha oe, e ke onaona no ho ika lipo. Pocałunek czuły, ahoi ae au, póki cię nie ujrzę. Przełożyła Krystyna Tarnowska NA POŁUDNIE OD TORU Stare San Francisco, to znaczy San Francisco zaledwie wczorajsze, sprzed ostatniego trzęsienia ziemi, przecięte było na dwie części przez Tor. Tak nazywano żelazny kanał biegnący środkiem Market Street. Dobywał się stamtąd hurkot niezmordowanego kabla, zaczepianego do woli o wagony, które ciągnął w górę lub w dół. Prawdę mówiąc były dwa tory, ale mieszkańcy Zachodu w pośpiechu połykali jedną literę i mówili „Tor”, a słowo to wiele znaczyło. Na północ od Toru znajdowały się teatry, hotele, sklepy, banki oraz siedziby solidnych i poważnych firm handlowych. Na południe mieściły się fabryki, slumsy, pralnie, warsztaty mechaniczne, kotłownie i mieszkania robotnicze. Tor był przenośnią oznaczającą klasowy podział społeczeństwa. Nikt nie przekraczał tej granicy w obu kierunkach z taką łatwością jak Freddie Drummond. Freddie przywykł żyć w obu tych światach, i w obu czuł się znakomicie. Był profesorem socjologii na Uniwersytecie Kalifornijskim. W tym właśnie charakterze przekroczył po raz pierwszy Tor i przez sześć miesięcy mieszkał w wielkim robotniczym getcie. Napisał wówczas dzieło pod tytułem: Niewykwalifikowany robotnik. Książka Drummonda uznana została powszechnie za cenny przyczynek do literatury postępowej i świetną odpowiedź udzieloną literaturze niezadowolonej z istniejącego stanu rzeczy. Polityczny i ekonomiczny sens tego dzieła był wybitnie zachowawczy. Prezesi wielkich towarzystw kolejowych wykupywali całe nakłady książki Drummonda i obdzielali nią swych pracowników. Jedno tylko zrzeszenie Przemysłowców rozdało pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy. Na dobrą sprawę była to książka prawie tak samo niemoralna jak aż nadto dobrze znany Apel do Garcji, a hasłem: „oszczędnością i pracą ludzie się bogacą” szermowała ze szkodliwością niewiele ustępującą dziełu pod tytułem: Pani Wiggs i jej ogródek warzywny. Zrazu Freddie Drummondowi niezmierną trudność sprawiało przystosowanie się do robotniczego trybu życia. Nie znał ich zwyczajów, a oni tym bardziej nie mogli go zrozumieć. Odnosili się do niego podejrzliwie. Nie miał robotniczej przeszłości. Nie mógł mówić, że już pracował fizycznie. Miał delikatne ręce. Jego niezwykła uprzejmość nie wróżyła nic dobrego. Najpierw zamierzał grać rolę wolnego i niezależnego Amerykanina, który postanowił żyć z pracy rąk i nikomu nie będzie się tłumaczył. Szybko jednak spostrzegł, że pomysł był kiepski. Uznali go, nie bez podejrzeń, za cudaka. Nieco później, w miarę jak się oswajał ze swym nowym położeniem, zaczął pomału wchodzić w rolę bardziej przekonywającą: był człowiekiem, któremu wiodło się kiedyś lepiej, nawet znacznie lepiej, potem noga mu się powinęła, ale niewątpliwie jeszcze wypłynie. Nauczył się dużo i wyciągnął z tego wiele ogólnych wniosków, często fałszywych, jak się można przekonać czytając Niewykwalifikowanego robotnika. Zabezpieczył się jednak przed zarzutami w ten sposób, że wszelkie uogólnienia nazwał „próbnymi”, czym dał świadectwo zdrowego rozsądku i konserwatyzmu, właściwych jego klasie. Pierwsze doświadczenia zbierał w fabryce konserw „Wilmax”, gdzie pracował na akord zbijając skrzynki do konserw. Fabryka skrzynek dostarczała gotowych części, całe więc zadanie Freddie Drummonda polegało na złożeniu tych części i wbiciu gwoździ lekkim młotkiem. Praca nie wymagała żadnych kwalifikacji, ale była na akord. Zwykły robotnik dostawał półtora dolara dziennie. Freddie Drummond zauważył, że robotnicy, którzy wykonują tą samą pracą co on i niezbyt się do niej przykładają, potrafią zarobić dolara siedemdziesiąt piąć centów. Trzeciego dnia udało mu się wyklepać tyle samo. Ale był ambitny. Nie miał zamiaru obijać się, a że ręce miał nie od parady, czwartego dnia zarobił dwa dolary. Nazajutrz wytężył wszystkie siły i zdobył dwa i pół dolara. Koledzy zaczęli marszczyć brwi i darzyć go chmurnymi spojrzeniami, docinając mu w robociarskiej gwarze, której nie rozumiał. Była tam mowa o podlizywaniu się fabrykantowi, nadawaniu tempa i wystawianiu innych do wiatru. Zdziwiony, że im się wcale nie spieszy przy pracy na akord, wyciągnął ogólny wniosek o wrodzonym lenistwie niewykwalifikowanego robotnika i następnego dnia wystukał trzy dolary przy swoich skrzynkach. Gdy wieczorem wyszedł z fabryki, zastąpili mu drogą koledzy. Byli bardzo źli i coś do niego mówili w swej gwarze. Nie mógł zrozumieć ich postawy. A była to postawa zdecydowana. Kiedy odmówił zwolnienia tempa i powołał się na wolność zawierania umów, amerykańskie swobody i dostojeństwo pracy, przystąpili do pozbawienia go zdolności nadawania tempa. Wywiązała się zawzięta walka, bo Drummond był rosłym i wysportowanym mężczyzną, w końcu jednak tłum wlazł mu na żebra, zdeptał twarz i pozgniatał palce. Tydzień przeleżał w łóżku, po czym jakoś się pozbierał i poszukał sobie innej pracy. Wszystko to wiernie opisał w swej pierwszej książce, w rozdziale pod tytułem Robotnicza tyrania. Krótko potem, w innym oddziale fabryki konserw ,,Wilmax”, gdzie pracowały kobiety, roznosił skrzynie z owocami. Spróbował brać dwie skrzynie na raz i natychmiast naraził się na zarzuty ze strony innych roznosicieli. Było to wyraźne nawalanie roboty, ale zjawił się tu nie po to, by zreorganizować pracę, i dlatego postanowił ograniczyć się do roli obserwatora. Wobec czego dźwigał już tylko po jednej skrzyni i tak pilnie studiował sztuką wymigiwania się od roboty, że napisał na ten temat cały rozdział, zakończony próbą wyciągnięcia wniosków ogólnych. Przez sześć miesięcy Freddie często zmieniał pracę i wykształcił się na zupełnie udaną imitację prawdziwego robotnika. Miał zdolności językowe, a przy tym zasłyszane zwroty zapisywał w notatniku. Tak długo studiował gwarę, aż ją dobrze opanował. Dzięki temu mógł nie tylko porozumieć się w gwarze, lecz także zgłębić sposób myślenia robotników, co pozwoliło mu zebrać obfity materiał do rozdziału książki, jaką zamierzał napisać. Miała ona nosić tytuł: Synteza psychologii klasy robotniczej. Zanim wypłynął na powierzchnię po pierwszym zanurzeniu się w odmętach nizin społecznych, odkrył w sobie niemałe talenty aktorskie i dowiódł, że bez trudu może się przystosować do obcego środowiska. Sam się dziwił swej elastyczności. Gdy już opanował robotniczą gwarę i przezwyciężył rozmaite subtelne skrupuły, mógł zapuścić się w dowolny zaułek robotniczego życia i tak zgrabnie przylgnąć do otoczenia, że czułby się tam nie gorzej niż u siebie w domu. Jak sam napisał w przedmowie do drugiej swej książki pod tytułem: Ciężko pracujący robotnik, zamierzał dobrze poznać klasę robotniczą, a jedyną drogą do tego celu było pracować wraz z robotnikami, jeść to samo co oni, spać w ich łóżkach, zażywać ich rozrywek, myśleć i czuć po robociarsku. Nie był głębokim myślicielem. Nie wierzył w nowe teorie. Trzymał się utartych norm i kryteriów. Praca doktorska Drummonda o rewolucji francuskiej zasłużyła sobie na pochlebną wzmiankę w uniwersyteckich rocznikach nie tylko z racji swej mozolnej i drobiazgowej ścisłości, ale również jako najbardziej oschły, bezduszny, belferski i najbardziej konserwatywny elaborat, jaki kiedykolwiek spłodzono na ten temat. Był człowiekiem niezmiernie powściągliwym. Wobec licznych powabów życia zachowywał kamienną obojętność. Przyjaciół miał niewielu. Zbyt był niedostępny i oziębły. Nie miał wad, nigdy się też nie wydało, aby ulegał jakimś pokusom. Nie cierpiał tytoniu, miał wstręt do piwa, nie widziano, by pił kiedy coś mocniejszego niż lekkie wino do obiadu, i to nieczęsto. Kiedy wstąpił na uniwersytet, koledzy gorętszej krwi przezwali go „Lodówką”, a jako profesor socjologii znany był pod przydomkiem „Chłodnia”. Jedno miał tylko zmartwienie — było nim zdrobniałe imię „Freddie”. Zdobył sobie to imię, kiedy grał w obronie w uniwersyteckiej jedenastce, i odtąd jego oschła duszyczka już się nie zdołała z tego otrząsnąć. Na zawsze pozostanie ,,Freddie”, tylko w papierach będzie figurowało jego prawdziwe imię. Nocą nawiedzały go straszliwe obrazy przyszłości — wszyscy ludzie z jego sfery mówili o nim: „ten stary Freddie”. Jak na doktora socjologii był bardzo młody, miał dwadzieścia siedem lat, a wyglądał jeszcze młodziej. Zewnętrznie stanowił okazały typ mężczyzny ze sfer uniwersyteckich. Wyróżniał się gładką twarzą, swobodnym obejściem, schludnym wyglądem, prostotą i zdrowiem. Miał markę świetnego sportowca i człowieka dużej kultury, chociaż zimnego i niedostępnego. O socjologii poza salą wykładową i konferencyjną nigdy nie mówił i dopiero później, gdy jego książki zwróciły nań powszechną, niemiłą mu zresztą, uwagę, ulegał czasem namowom i wygłaszał odczyty w pewnych kołach literackich i ekonomicznych. Wszystko robił dobrze — aż nadto dobrze. Ubierał się i zachowywał z nienaganną poprawnością. Nie był jednak światowcem. Broń Boże! W stroju i manierach absolutnie niczym się nie różnił od typu młodzieńca, jakich w ostatnich latach tak obficie wydają nasze wyższe zakłady naukowe. Ściskał każdemu rękę dostatecznie krzepko i mocno. Jego niebieskie oczy były szaroniebieskie i ujmująco szczere. Głos silny, męski, wyraźny i dobitny brzmiał mile dla ucha. Jedyną wadę Freddie Drummonda stanowiła jego powściągliwość. Nigdy nie tracił panowania nad sobą. Kiedy jeszcze grał w piłkę nożną, był tym chłodniejszy, im bardziej inni się rozgrzewali. Dał się poznać jako bokser, ale uważano go za automat, który z nieludzką precyzją ocenia dystans, wymierza ciosy, trzyma gardę, blokuje i zwodzi przeciwnika. Nieczęsto się zdarzało, żeby porządnie oberwał, ale sam też rzadko wykorzystywał swą przewagę. Zbyt mądry był i zbyt opanowany, aby pozwolić sobie na cios o jeden funt cięższy, niż zamierzał. Zawdzięczał to treningowi, który stale utrzymywał go w formie. Z czasem Drummond coraz częściej przekraczał Tor i zagłębiał się w dzielnicy na południe od Market Street. Spędzał tam letnie i zimowe ferie. Bez względu na to, czy jego pobyt w dzielnicy robotniczej trwał dzień czy tydzień, zawsze uważał, że spędził czas miło i pożytecznie. Tyle przecież danych trzeba było zebrać. Jego trzecią książką pod tytułem Lud i władca posługiwano się jako podręcznikiem na amerykańskich uniwersytetach. Nim zdążył się o tym dowiedzieć, już pracował nad czwartą, pod tytułem Złudzenia niewydajnego robotnika. A jednak podszywając się pod robotnika, Drummond robił to z jakimś dziwnym i nieco dwuznacznym upodobaniem. Może grała tu rolę odraza do środowiska, w którym się wychował, albo do chłodnej krwi, jaką odziedziczył po swych .przodkach, molach książkowych z pokolenia na pokolenie. W każdym razie bliska styczność z klasą robotniczą sprawiała mu przyjemność. We własnym świecie był „Chłodnią”, a tam, na nizinach, przedzierzgał się w Dużego Billa Tottsa, który umiał pić, palić fajkę, gadać po ludzku, kiedy trzeba walnąć w szczękę i cieszył się ogólną sympatią. Wszyscy go lubili i niejedna młoda robotnica w nim się durzyła. Na początku był tylko dobrym aktorem, z czasem udawanie weszło mu w krew. Już się nie zgrywał, lecz naprawdę przepadał za kiełbaskami i bekonem, o których w jego własnej sferze panowało przekonanie, że to świństwo nie nadające się do jedzenia. W ogóle rozsmakował się w roli, jaką grał mając co innego na oku. Zauważył, że gdy zbliżała się chwila powrotu do sali wykładowej i życia obwarowanego rygorami, doznaje uczucia żalu. Często przyłapywał się na tym, że tęskni do owego życia, podobnego do snu, które nań czeka, gdy przekroczy Tor, wyrwie się z niewoli i zacznie hasać na wolności. Nie był zepsuty, ale jako Duży Bill Totts wyprawiał takie harce, na które Freddie Drummond nigdy by nie śmiał sobie pozwolić. Co więcej, Freddie by na to nie miał ochoty. I to było najdziwniejsze w odkryciu, jakiego dokonał. Po prostu Freddie Drummond i Bill Totts byli dwiema całkiem różnymi istotami. Ich pragnienia, gusty i pobudki najwyraźniej się z sobą kłóciły. Bill Totts mógł z czystym sumieniem obijać się przy robocie, a Freddie Drummond potępiał nieróbstwo jako rzecz niecną, zbrodniczą, niegodną Amerykanina. W swych książkach przecież całe rozdziały wypisywał przeciwko tej zakale. Freddie za nic miał tańce, za to Bill co wieczór zawadzał o jeden z wielu klubów tanecznych, takich jak na przykład „Magnolia”, „Gwiazda Zachodu”, „Elita”. A na dorocznym wielkim balu maskowym Pracowników Przemysłu Mięsnego Bill wygrał ciężki puchar srebrny (trzydzieści cali wysokości!) za najlepszą kreację kostiumową. Bill Totts lubił spódniczki, i to nie bez wzajemności, podczas gdy Freddie Drummond z upodobaniem grał rolę świętego, jawnie występował przeciw politycznemu równouprawnieniu kobiet, a skrycie z obrzydzeniem potępiał koedukację. Freddie Drummond wraz ze zmianą stroju zmieniał bez trudu swoje zachowanie. Wchodząc do mrocznego pokoiku, w którym przedzierzgał się w Billa Tottsa, trzymał się trochę zbyt sztywno: przesadnie wyprostowany, ramiona o cal za dużo podane do tyłu, oblicze pełne powagi, nieomal surowe i absolutnie obojętne. A kiedy wychodził w ubraniu Billa Tottsa, był innym człowiekiem. Bill nie trzymał się źle, ale jakoś cała jego postać nabierała giętkości i wdzięku. Nawet głos mu się zmieniał, śmiał się na całe gardło, wyrażał się swobodnie, a w razie potrzeby klął najnaturalniej w świecie. Bill Totts nie bardzo też lubił wcześnie się kłaść do łóżka, a bywało i tak, że się w szynku rwał do koleżeńskiej bitki z innymi robotnikami. Co gorsze, na niedzielnych wycieczkach za miasto lub w drodze powrotnej z zabawy ręce Billa zdradzały dużą wprawę w obejmowaniu dziewcząt, przy czym popisywał się ciętym i miłym dowcipem w trakcie towarzyskiego flirtu, jak przystało grackiemu kawalerowi z robotniczej sfery. Tak bardzo Bill Totts był sobą, robotnikiem z krwi i kości, prawdziwym mieszkańcem południowej dzielnicy San Francisco, że nawet pod względem świadomości klasowej dorównywał innym, a łamistrajków nienawidził mocniej niż zwykły, lojalny członek związku zawodowego. Podczas strajku robotników portowych Freddie Drummondowi jakoś udało się wbrew zasadzie, że jedno ciało nie może się równocześnie znajdować w dwóch miejscach, stanąć na uboczu i chłodnym, krytycznym okiem obserwować, jak Bill Totts tęgo okłada pięściami łamistrajków. Bill Totts bowiem jako członek Związku Tragarzy Portowych regularnie płacił składki i tym samym miał prawo do oburzenia na tych, którzy obdzierali go z pracy. Duży Bill Totts był tak duży i tak obrotny, że wysuwano go na czoło, ilekroć zanosiło się na grubszą awanturę. Zaczął od udawania, że obrażono jego uczucia. Potem jednak, w roli swego drugiego ja, począł naprawdę doznawać uczucia krzywdy i dopiero gdy wracał do czcigodnej atmosfery uniwersyteckiej, zdolny był trzeźwo i w duchu zachowawczym wyciągać ogólne wnioski ze swych doświadczeń na nizinach społecznych i przelewać je na papier, jak przystało uczonemu socjologowi. Z tego, że Billowi Tottsowi niedostawało perspektywy, pozwalającej mu wznieść się ponad klasowe uprzedzenia, Freddie Drummond jasno zdawał sobie sprawę. Ale Bill Totts nie był taki mądry. Na widok łamistrajka, odbierającego mu pracę, krew go zalewała i tracił głowę. Dopiero Freddie Drummond, ubrany bez zarzutu pan o nienagannych manierach, siedząc za biurkiem w swym gabinecie lub za katedrą na wykładzie socjologii widział Billa Tottsa na właściwym tle, ogarniał całokształt problemu łamistrajków i organizacji robotniczych, rozumiał związek tego problemu ze sprawą dobrobytu Stanów Zjednoczonych, toczących walkę o rynki światowe. Bill Totts doprawdy nie był zdolny spojrzeć dalej i myślał tylko o najbliższym posiłku albo meczu bokserskim, który ma się odbyć następnego dnia w klubie „Jutrzenka”. Pierwszy sygnał grożącego mu niebezpieczeństwa Freddie dostrzegł, gdy gromadził materiały do książki pod tytułem Kobiety i praca. Zbyt łatwo żyło mu się w obu światach. Osobliwe, podwójne życie, jakie prowadził, było mimo wszystko bardzo niepewne. Siedząc w gabinecie rozmyślał nad tą sprawą. Zrozumiał, że długo to potrwać nie może. Jest to, w gruncie rzeczy, stan przejściowy. Prędzej czy później będzie musiał rzucić jeden z dwóch światów. Na dłuższą metę nie może żyć i tu, i tam. Spojrzał na rząd tomów zdobiących górną półkę ruchomego regału na książki. Były to jego własne dzieła, od pracy doktorskiej do Kobiet i pracy. Zdecydował wówczas, że to jest świat, którego powinien się trzymać. Bill Totts służył mu wiernie, ale stał się zbyt niebezpiecznym wspólnikiem. Bill Totts zatem musi pożegnać się z życiem. Bezpośrednią przyczyną obaw Drummonda stała się Mary Cotton, przewodnicząca oddziału Międzynarodowego Związku Rękawiczniczek. Po raz pierwszy ujrzał ją z galerii dla publiczności na dorocznym walnym zebraniu Północno–achodniej Federacji Pracy. Ujrzał ją oczami Billa Tottsa, a na tym osobniku Mary zrobiła jak najlepsze wrażenie, choć wcale nie była w guście Freddie Drummonda. Cóż z tego, że była wspaniale zbudowana, gibka i prężna niczym pantera, że miała niesłychanie czarne oczy, które to błyskały ogniem, to znów wesoło się śmiały? Nie cierpiał kobiet tryskających zdrowiem i temperamentem, kobiet nie dość… hm, opanowanych. Wyznawał teorię ewolucji, ponieważ w świecie uniwersyteckim stanowiła powszechnie przyjętą doktrynę. Wierzył święcie, że człowiek wspiął się po drabinie życia z grząskiego błota egzystencji potwornych pierwotniaków. Czuł się jednak nieco zawstydzony tą genealogią i wolał o tym nie myśleć. Dlatego zapewne narzucał sobie żelazne rygory i starał się innych urabiać w tym duchu. Z tej też przyczyny darzył sympatią kobiety swego pokroju, które potrafiły otrząsnąć się ze zwierzęcego, żałosnego dziedzictwa przodków i za sprawą dyscypliny i samokontroli pogłębić przepaść dzielącą je od okrytych mrokiem zamierzchłej przeszłości praszczurów rodzaju ludzkiego. Billowi Tottsowi obce były tego rodzaju względy. Mary Cotton spodobała mu się od pierwszego wejrzenia, gdy ją zobaczył na sali zebrań, postanowił więc dowiedzieć się, kto to jest. Drugi raz spotkał ją całkiem przypadkowo, kiedy pracował jako furman u Pata Morrisseya. Stało się to w domu czynszowym przy Mission Street, dokąd go zawołano, żeby zabrał kufer i złożył na skład. Córka gospodyni wprowadziła go do pokoiku sypialnego, którego lokatorkę, rękawiczniczkę, właśnie zabrano do szpitala. Ale Bill nie wiedział, o co chodzi. Przykucnął, postawił kufer na sztorc (kufer był niczego sobie), oparł go na ramieniu, podniósł się ciężko i stanął plecami do otwartych drzwi. W tej chwili usłyszał głos kobiecy: — Należy pan do związku? — zapytano. — A pani co do tego? — odburknął. — Zjeżdżaj paniusia z drogi, bo nie mogę nawrócić. Nie zdążył się nawet obejrzeć, jak ktoś go złapał za potężne bary, obrócił i pchnął w tył, aż się zatoczył. Ciężar obsunął mu się z ramienia i Bill byłby upadł, gdyby nie znalazł oparcia w ścianie, w którą z trzaskiem wyrżnął kufrem. Zaklął i w tej samej chwili stanął twarzą w twarz z Mary Cotton, której oczy ciskały błyskawice gniewu. — Jasne, że należę do związku — powiedział. — Na żartach się pani nie zna. — Gdzie legitymacja? — zapytała rzeczowo. — W kieszeni. Ale nie mogę jej teraz wydostać. Ciężki, cholera, ten kufer. Pójdziemy do wozu, to pokażę pani legitymację. — Postawić kufer! — rozkazała. — A po co? Mówię, że mam legitymację. — A ja mówię — postawić! Łamistrajk nie tknie tego kufra. Wstydu nie ma, chłop jak drąg, a tchórz, odbiera pracę uczciwym ludziom. Czemu nie przystąpi do związku jak prawdziwy mężczyzna? Twarz Mary Cotton zbladła, widać było, że jest wściekła. — Taki kawał chłopa, a zdradza własną klasę! Pewnie go korci wstąpić do policji, żeby mógł, jak będzie następny strajk, strzelać do związkowych furmanów. A może już jesteś w policji, co? Wyglądasz na… — Zamknij się, co za dużo, to niezdrowo. Bill opuścił kufer na podłogę, aż huknęło, wyprostował się i włożył rękę do wewnętrznej kieszeni bluzy. — Mówiłem, żem tylko żartował. Masz, popatrz! Pokazał legitymację, której nic nie można było zarzucić. — W porządku, bierz pan kufer — powiedziała Mary Cotton. — A na drugi raz niech się panu żartów nie zachciewa. Twarz Mary rozpogodziła się, gdy ujrzała, jak lekko dźwignął wielki kufer na ramię. Oczy jej zabłysły na widok rosłego i zręcznego mężczyzny. Ale Bill tego nie zauważył. Zbyt był zajęty kufrem. Potem zobaczył Mary Cotton w czasie strajku praczek. Pracownicy pralni dopiero niedawno się zorganizowali i nie mieli jeszcze doświadczenia, wobec czego poprosili Mary Cotton, aby pokierowała ich strajkiem. Freddie Drummond otrzymał poufną wiadomość, co się święci, wydelegował więc Billa Tottsa z poleceniem przystąpienia do związku i zasięgnięcia języka. Bill pracował w umywalni. Tego ranka mężczyźni pierwsi zostali odwołani od roboty, aby dodać odwagi dziewczętom. Bill stał właśnie koło drzwi do magla, gdy na progu ukazała się Mary Cotton. Nadzorca, wielkie, zwaliste chłopisko, zagrodził jej drogę. Ani mu się śniło pozwolić na to, by jego dziewczęta przystąpiły do strajku, i miał wielką ochotę dać Mary taką nauczkę, żeby pilnowała własnego nosa. Toteż gdy chciała za jego plecami prześliznąć się do środka, chwycił ją tłustą łapą za ramię i mocno odepchnął. Rozejrzała się dokoła. Zobaczyła Billa. — Panie Totts! — zawołała. — Pomóż pan, chcę tam wejść. Bill zmieszał się i doznał miłego zdziwienia. Zapamiętała jego nazwisko wypisane na legitymacji związkowej. W mgnieniu oka nadzorca wyleciał z drzwi krzycząc coś o pogwałceniu prawa. Dziewczęta porzuciły maszyny. Strajk trwał krótko i skończył się zwycięstwem. Przez cały czas Bill pełnił funkcję adiutanta i łącznika Mary Cotton. Gdy już było po wszystkim, wrócił na uniwersytet jako Freddie Drummond, który bardzo się dziwił, co takiego Bill Totts widzi w tej kobiecie. Drummondowi nic nie groziło, Bill zakochał się po uszy. Fakt ten trzeba było przyjąć do wiadomości. Właśnie ów fakt stał się ostrzeżeniem dla Drummonda. No cóż, wykonał zadanie i skończyły się przygody. Nie musi już przekraczać Toru. Zostały jeszcze tylko trzy końcowe rozdziały ostatniej jego książki Taktyka i strategia robotnicza. Poza tym praca jest gotowa, a do tych rozdziałów zebrał już wystarcające materiały. Następny wniosek, do którego doszedł, był taki: jeśli chce zarzucić kotwicę jako Freddie Drummond, trzeba koniecznie zadzierzgnąć ściślejsze więzy i bliższe stosunki z własną sferą. W każdym razie pora założyć gniazdo rodzinne, a jeśli Freddie się nie ożeni, zrobi to na pewno Bill, wtedy zaś powstaną takie komplikacje, że strach pomyśleć. Tutaj na scenę wkracza Katarzyna Van Vorst. Katarzyna też studiowała na uniwersytecie. Jej ojciec, jedyny zamożny członek profesorskiego grona, był ponadto dziekanem wydziału filozoficznego. Będzie to związek małżeński z każdego punktu widzenia sensowny — tak orzekł Freddie, gdy ich zaręczyny stały się faktem dokonanym i podanym do publicznej wiadomości. Katarzyna Van Vorst sprawiała wrażenie osoby chłodnej, opanowanej, usposobionej arystokratycznie i konserwatywnie. Choć nie brakowało jej swoistego temperamentu, trzymała się w karbach, podobnie jak Drummond. Wszystko zapowiadało się dobrze, a jednak Freddie nie mógł zagłuszyć wołającego nań głosu nizin i walczył z pokusą wolnego, niczym nieskrępowanego, nieodpowiedzialnego życia na południe od Toru. W miarę jak zbliżał się dzień ślubu, coraz lepiej zdawał sobie sprawą, że już się wyszumiał, ae równocześnie przychodziło mu do głowy, że pyszna byłaby to rzecz jeszcze jeden jedyny raz podskoczyć sobie, po raz ostatni zagrać rolę niefrasobliwego lekkoducha — zanim na zawsze ustabilizuje się w szarej sali wykładowej i trzeźwym związku małżeńskim. Na dobitkę nie mógł napisać ostatniego rozdziału Taktyki i strategii robotniczej, bo mu brakowało paru dość ważnych danych, które zapomniał zebrać. Freddie Drummond poszedł więc po raz ostatni jako Bill Totts, zebrał dane i, niestety, spotkał Mary Cotton. Gdy znów się znalazł w swym gabinecie, nie bez przykrości wracał myślą do tego, co się stało. Głos przestrogi przemówił doń ze zdwojoną siłą. Bill Totts zachował się haniebnie. Nie tylko spotkał się z Mary Cotton w biurze Centralnego Komitetu Robotniczego, ale jeszcze wstąpili do knajpki, gdzie zafundował jej ostrygi. Zanim zaś rozstali się przed bramą jej domu, ramiona Billa objęły Mary. Potem całował ją w usta, i to bez opamiętania. Teraz brzmiały mu jeszcze w uszach ostatnie jej słowa, wymówione cicho, z przejmującym szlochem w krtani. Nie było to nic innego jak miłosne wyzwanie. „Bill… kochany, kochany Bill!” Drummond wzdrygnął się na samo wspomnienie. Ujrzał przed sobą ziejącą otchłań. Z natury nie był poligamistą, nic więc dziwnego, że przerażała go taka ewentualność. Trzeba koniecznie z tym skończyć, a wyjścia są tylko dwa: albo będzie wyłącznie Billem Tottsem i ożeni się z Mary Cotton, albo pozostanie tylko i jedynie Freddie Drummondem i poślubi Katarzynę Van Vorst. Inaczej jego postępowanie będzie niżej wszelkiej krytyki — zgoła potworne. W ciągu kilku następnych miesięcy miastem wstrząsały zmagania między robotnikami i właścicielami fabryk. Związki zawodowe i zrzeszenie pracodawców wzięły się za łby tak mocno, jakby zmierzały do rozstrzygnięcia sporu raz na zawsze wedle zasady: wóz albo przewóz. Ale Freddie Drummond sprawdzał korekty, wykładał i ani drgnął. Cały wolny czas poświęcał Katarzynie Van Vorst i z każdym dniem rósł w nim szacunek i podziw dla niej — ba, nawet miłość. Strajk tramwajarzy kusił go, nie tak jednak gwałtownie, jakby się tego mógł spodziewać. Potem nadszedł wielki strajk pracowników przemysłu mięsnego. Freddie przeżył to obojętnie. Widmo Billa Tottsa zostało skutecznie pogrzebane — Drummond znów z młodzieńczym zapałem pracował nad od dawna planowaną broszurą na temat malejących zarobków. Pewnego ranka, na dwa tygodnie przed ślubem, Katarzyna Van Vorst przyjechała po niego autem. Chciała odwiedzić z nim Klub Młodzieży Męskiej, niedawno założony przez robotników z organizacji pracy społecznej, którą Katarzyna osobiście się interesowała. Auto należało do jej brata, lecz pojechali we dwójkę, tylko z szoferem. Na skrzyżowaniu z Kearny Street ulice Market Street i Geary Street zbiegają się pod ostrym kątem przypominającym literę ,,V”. Jechali Market Street i na rogu mieli ostrym wirażem skręcić w Geary Street. Nie wiedzieli jednak, co się dzieje na tej ulicy i co los zgotował im— tuż za owym ostrym zakrętem. Drummond wiedział z gazet, że doszło do strajku pracowników przemysłu mięsnego i że sytuacja jest bardzo napięta, lecz teraz zupełnie co innego zaprzątało jego uwagę. Czyż nie siedział koło Katarzyny? A poza tym właśnie wykładał jej swoje poglądy na pracę społeczną wśród robotników, poglądy ukształtowane pod wpływem przygód Billa Tottsa. Ulicą Geary zbliżało się do skrzyżowania sześć wozów z mięsem. Obok każdego furmana łamistrajka siedział policjant. Na czele tej procesji, z tyłu i po obu bokach, maszerowała eskorta złożona z setki policjantów. Za tylną strażą policji, w przyzwoitej odległości, posuwał się tłum, którego karne, choć hałaśliwe szeregi wypełniały całą szerokość ulicy i ciągnęły się wzdłuż kilku bloków kamienic. Trust mięsny robił, co mógł, żeby zaopatrzyć hotele, a przy tej okazji zdławić strajk. Hotel ,,St. Francis” już otrzymał mięso za cenę wielu rozbitych szyb i rozbitych głów. Teraz maszerowała ekspedycja śpiesząca z pomocą hotelowi „Pałace”. Freddie Drummond, niczego się nie domyślając, siedział obok Katarzyny i perorował na temat akcji społecznej wśród robotników. Auto rycząc jak najęte zataczało szeroki łuk, żeby wyminąć inne pojazdy stłoczone na skrzyżowaniu ulic. W tej chwili wielka platforma, zaprzężona w czwórkę olbrzymich koni i wyładowana bryłami węgla, wynurzyła się właśnie z Kearny Street i chcąc skręcić w Market Street zatarasowała im drogę. Furman najwidoczniej nie wiedział, co robić, a szofer zwolnił i nie bacząc na ostrzegawcze okrzyki policjantów, szarpnął wóz w lewo i chciał, wbrew przepisom ruchu, wyminąć platformę z przodu. Freddie Drummond przerwał rozmowę i nie miał sposobności podjąć jej na nowo, gdyż sytuacja zaczęła się rozwijać z błyskawiczną szybkością. Słyszał ryk tłumu w głębi ulicy, zobaczył policjantów w hełmach i wozy z mięsem ukryte za gęstym kordonem. W tym momencie furman zorientował się w sytuacji. Popędził konie batem, ruszył wprost na konwój, po czym zdarł konie, zakręcił korbę hamulca, omotał lejce o korbę i rozsiadł się z miną człowieka, który ma czas i może poczekać. Auto też się musiało zatrzymać, bo zamknęła mu drogę para zziajanych lejcowych koni. Szofer nie zdążył jeszcze cofnąć auta, gdy jakiś stary Irlandczyk nadjechał rozklekotanym wózkiem. Okładany batem konik Irlandczyka zagalopował tak skutecznie, że wózek zawadził kołami o samochód. Drummond poznał konia i wóz, bo sam często nim jeździł. Irlandczyk okazał się Patem Morrisseyem. Z przodu na platformę z węglem najechał wóz z piwem, a przez Kearny Street w kierunku wschodnim walił śmiało naprzód tramwaj dzwoniąc jak opętany. Motorniczy na całe gardło urągał zagradzającym drogę policjantom. W ten sposób korek był gotów. Jeden wóz za drugim najeżdżały na siebie, blokując ulicę i powiększając zamieszanie. Wozy z mięsem stanęły. Policjanci znaleźli się w potrzasku. Z tyłu ryk wzmagał się — tłum ruszył do natarcia. Równocześnie przednia straż policji przypuściła szturm na wozy tarasujące drogę. — A to ładna historia! — z kamiennym spokojem powiedział Drummond do Katarzyny. — Tak — odparła równie chłodno. — Cóż to za dzicy ludzie! Jego podziw dla Katarzyny wzrósł o sto procent. Oto kobieta stworzona dla niego. Byłby z niej zadowolony, nawet gdyby krzyczała i tuliła się do niego, ale to — to było wspaniałe. Siedziała w samym oku huraganu z takim spokojem, jakby to był zwyczajny zator pojazdów przed operą. Policja torowała przejście dla konwoju. Furman platformy z węglem, wielki chłop w kamizelce, zapalił fajkę i siedział, spokojnie sobie pykając. Pobłażliwie spoglądał z góry na kapitana policji, który pienił się i miotał w niego przekleństwami. Woźnica odpowiedział mu wzruszeniem ramion. Z tyłu słychać było trzaskanie policyjnych pałek, spadających na głowy demonstrantów przy wtórze piekielnych wrzasków, jęków i klątw. Nagle wzbiła się pod niebo jeszcze większa wrzawa na znak, że tłum przerwał kordon policji i ściąga z wozu łamistrajka. Na pomoc walczącym policjantom przyszły posiłki z czoła eskorty i tłum szturmujący wozy został odparty. Tymczasem w wysokim gmachu biurowym po prawej stronie ulicy zaczęły się otwierać okna, jedno po drugim. Na głowy policjantów i łamistrajków spadła ulewa rozmaitych sprzętów biurowych, którymi prażyli urzędnicy, solidaryzujący się ze strajkiem. Kosze na śmieci, butelki z atramentem, przyciski do papieru, maszyny do pisania — wszystko, co tylko wpadło w rękę, fruwało w powietrzu. Jeden policjant na rozkaz kapitana wdrapał się na wysoki kozioł platformy, żeby aresztować woźnicę. Ten najspokojniej w świecie uniósł się niedbale, złapał nagle napastnika w kleszcze ramion i rzucił prosto na głowę kapitanowi. Woźnica był młodym olbrzymem. Gdy wlazł na górę węgla i dźwignął oburącz bryłę, policjant, który właśnie wspinał się z boku na platformę, czym prędzej zsunął się na ziemię. Kapitan rozkazał sześciu ludziom wziąć wóz szturmem. Furman skakał po górze węgla na wszystkie strony i walił w nich potężnymi bryłami, aż strącił wszystkich. Tłum na trotuarach i furmani zablokowanych wozów rycząc z zachwytu okrzykami dodawali ducha obrońcy platformy. Motorniczy tramwaju żelazną sztangą korby rozłupywał hełmy policjantom, aż w końcu pobili go do nieprzytomności i wywlekli z pomostu. Kapitan, nie panując już nad sobą po klęsce swych podkomendnych, osobiście poprowadził następny atak na platformę z węglem. Dwudziestu policjantów drapało się na strome ściany twierdzy. Ale woźnica dwoił się i troił. Były chwile, że sześciu albo nawet ośmiu stróżów porządku fikało koziołki po bruku i staczało się pod wóz. Pochłonięty odpieraniem ataku na tyły fortecy, furman w ostatniej chwili odwrócił się i ujrzał, że kapitan włazi z przodu na kozioł. Oficer nie zdążył jeszcze stanąć na mocnych nogach i balansował w powietrzu, gdy woźnica rzucił w niego trzydziestofuntową bryłą węgla. Pocisk trafił kapitana prosto w pierś. Oficer poleciał w tył, odbił się od grzbietu konia dyszlowego, spadł na ziemię i przylgnął do tylnego koła samochodu. Katarzyna myślała, ze wyzionął ducha, ale pozbierał się i znów ruszył do ataku. Wyciągnęła dłoń w rękawiczce i poklepała po boku parskającego i drżącego konia kapitana. Drummond tego nie zauważył. Nie mógł oderwać oczu od bitwy o wóz z węglem, a tymczasem gdzieś w głębi jego skomplikowanej duszy niejaki Bill Totts szamotał się walcząc o powrót do życia. Drummond wierzył w prawo, porządek i utrzymanie istniejącego stanu rzeczy. Ale tamten buntownik i dzikus ukryty w Drummondzie za nic miał jego wiarę. W tej decydującej chwili Freddie Drummond szukając ratunku odwołał się do swej żelaznej dyscypliny. Aliści pisane jest w księgach, że dom, jeśli się go przepołowi, musi runąć. A Freddie Drummond zrozumiał, że swą wolą i siłą podzielił się z Billem Tottsem, a teraz całość, jaką stanowii we dwójkę, została rozdarta na dwie części. Siedział w aucie obok Katarzyny Van Vorst, spokojny i opanowany. Jednakże oczami Freddie Drummonda patrzył Bill Totts, a za tymi oczami, gdzieś w głębi czaszki, walczyli z sobą o władzę nad ich wspólnym ciałem: Freddie Drummond, rozsądny socjolog konserwatysta i Bill Totts, świadom swej przynależności klasowej robotnik, bojowy związkowiec. I właśnie Bill wyzierający z oczu Drummonda zobaczył, że walka na wozie z węglem zbliża się do fatalnego końca. Widział, jak jeden policjant dostał się na górę węgla, a za nim drugi i trzeci. Kiepsko się trzymali na niepewnym gruncie, ale wymachiwali długimi pałkami. Jeden cios trafił furmana w głowę. Przed drugim uchylił się i dostał tylko w ramię. Jego klęska była już przesądzona. Nagle skoczył, wziął w kleszcze ramion dwóch policjantów i runął z nimi na bruk, drogo sprzedając swą wolność. Na widok krwi i brutalnej walki Katarzynie zrobiło się słabo. Ale natychmiast oprzytomniała, gdy nastąpił niebywały i zupełnie niespodziewany wypadek. Mężczyzna siedzący obok niej zawył nieludzkim głosem i zerwał się na równe nogi. Zobaczyła, jak przesadził przednie siedzenie, wskoczył na szeroki zad dyszlowego konia i dostał się na platformę. Jak burza runął na policjantów. Zanim osłupiały funkcjonariusz odgadł, czego chce ten nienagannie ubrany, ale wyraźnie wzburzony dżentelmen, zafasował cios, wywinął młynka w powietrzu i zwalił się na bruk. Kopniak w twarz wyekspediował w ślad za nim jego kolegę, który chciał się wdrapać na wóz. Trzech następnych zuchów wskoczyło razem na górę. Zwarli się w straszliwym uścisku z Billem Tottsem, przy czym pałka rozcięła mu głowę i zdarli z niego marynarkę, kamizelkę i pół nakrochmalonej koszuli. Ale trzej stróże prawa prędko fyrgnęli w różne strony. Bill Totts, siejąc wokół bryłami węgla, trzymał twierdzę w swych rękach. Kapitan znów dziarsko ruszył na czele swego wojska, ale stuknęła go kula węgla, która rozprysnęła się na jego głowie. Wyglądał teraz jak po czarnym chrzcie. Zadaniem policji było przełamać blokadę, zanim tłum wtargnie na tyły, a cel Billa Tottsa stanowiło utrzymanie pozycji, póki tłum nie przerwie kordonu. Wobec czego walka o węiel toczyła się dalej. Tłum poznał swego bojownika. Duży Bill, jak zwykle, wysunął się na czoło. Katarzyna Van Vorst ze zdumieniem słuchała okrzyków: „Bill! Lu go, Bill!”, które wznosiły się ze wszystkich stron. Pat Morrissey podskakiwał na koźle i darł się jak potępieniec: „Bill, naparzaj! Lu! Jeszcze go raz!” Katarzyna usłyszała też, że jakiś kobiecy głos woła z trotuaru: „Uważaj, Bill! Z przodu!” Bill posłuchał ostrzeżenia i celnym rzutem wymiótł napastników z przodu platformy. Katarzyna Van Vorst odwróciła głowę i zobaczyła, że na skraju chodnika jakaś kobieta, z wypiekami na twarzy, o pałających ogniem czarnych oczach, wpatruje się nieprzytomnie w mężczyznę, który jeszcze parę minut temu był Freddie Drummondem. Z okien budynku biurowego zagrzmiały oklaski: tłum przedarł się z jednej strony przez kordon i parł naprzód. Rozproszeni policjanci walczyli osobno; każdego z nich otaczała gromada ludzi. Zwycięscy wyłuskali z wozów łamistrajków, pocięli uprząż, przegnali wystraszone konie. Wielu policjantów szukając ratunku wpełzło pod platformę, a konie puszczone luzem — ten i ów z policjantem na grzbiecie lub z policjantem przy pysku usiłującym go zatrzymać — stratowały chodnik po drugiej stronie ulicy i poszły w Market Street. Katarzyna Van Vorst usłyszała znów kobiecy głos ostrzegający Billa. Nieznajoma stała na brzegu chodnika i wołała: — Zostaw to, Bill! Trzeba wiać póki czas! Policja na razie została wymieciona z placu boju. Bill zeskoczył na jezdnię i przecisnął się do kobiety na trotuarze. Katarzyna Van Vorst była świadkiem, jak tamta zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała go w usta. Patrzyła za nim z zapartym oddechem. Szedł chodnikiem, objął tamtą kobietę wpół, oboje coś mówili i śmiali się. Nawet jej się nie śniło, że on potrafi tyle mówić i tak swobodnie się zachowywać. Policja wróciła i usuwała zator w oczekiwaniu na posiłki, nowych woźniców i konie. Tłum zrobił swoje i rozchodził się, a Katarzyna Van Vorst wciąż tkwiła na posterunku obserwacyjnym. Ujrzała znów człowieka, którego swego czasu znała jako Freddie Drummonda. Przewyższał tłum o głowę.. Jeszcze trzymał tamtą kobietę wpół. Śledząc ich z auta, Katarzyna zobaczyła, że para przeszła na drugą stronę Market Street, przekroczyła Tor i znikła w ulicy Trzeciej — w getcie robotniczym. W następnych, latach na Uniwersytecie Kalifornijskim nie było już wykładów niejakiego Freddie Drummonda i przestały ukazywać się poświęcone problemom ekonomicznym i kwestii robotniczej książki Fryderyka A. Drummonda. Natomiast pojawił się nowy przywódca ludu, William Totts. Ten sam, co ożenił się z Mary Cotton, przewodniczącą oddziału Międzynarodowego Związku Rękawiczniczek, ten sam, co zorganizował słynny strajk kucharzy i kelnerów, strajk, który — zanim się skończył zwycięstwem — poderwał do solidarnej akcji dziesiątki innych związków, między innymi związki reprezentujące zawody dosyć luźno spokrewnione, bo oskubywaczy kurcząt i karawaniarzy. Przełożył Kazimierz Piotrowski ŻEGNAJ, JACK Hawaje to dziwne miejsce na świecie. Na przykład stosunki społeczne są, moim zdaniem, wywrócone do góry nogami. Nie twierdzę, że wszystko tam nie jest jak należy. Powiedziałbym, że aż za bardzo. Ale mimo to — do góry nogami. Najbardziej ekskluzywna grupa to „Koło Misjonarzy”. Dość zaskakujący jest fakt, że na Hawajach bezimienny kandydat na męczennika zasiada na poczesnym miejscu przy biesiadnym stole arystokracji pieniądza. Ale tak już jest. Pokorni mieszkańcy Nowej Anglii, którzy w trzecim dziesiątku dziewiętnastego stulecia wylądowali na wyspach, przybyli we wzniosłym celu krzewienia wśród kanaków prawdziwej wiary, czci dla jedynego prawdziwego Boga. Zarówno w tym — jak w dziele cywilizowania kanaków — osiągnęli rezultaty tak znakomite, że tubylcy w drugim lub trzecim pokoleniu niemal zupełnie wyginęli. Takie oto owoce wydało ziarno Ewangelii, natomiast owocem z ziarna misjonarzy (mam na myśli ich synów i wnuków) było wzięcie w posiadanie samych wysp — ziemi, portów, gruntów miejskich, plantacji cukru. Misjonarze, którzy przybyli, by dać pokarm dla ducha, pozostali i pożerają wszystkie przysmaki pogańskiej uczty. Ale nie tę hawajską osobliwość zacząłem opisywać. Tylko że niesposób mówić o Hawajach nie wspominając ich misjonarzy. Chciałem opowiedzieć o Jacku Kersdale, który wywodzi się z ich pnia. To jest po stronie babki. Jego dziadek, Beniamin Kersdale, był kupcem jankeskim i w owych dawnych czasach położył fundament pod swój milion sprzedając krajowcom tanią whisky i dżin w kanciatych butelkach. I jeszcze jedna osobliwość: dawni misjonarze i dawni kupcy byli śmiertelnymi wrogami. Nic dziwnego — ich interesy kolidowały ze sobą. Ale dzieci naprawiły wszystko żeniąc się ze sobą i dzieląc między siebie wyspy. Życie na Hawajach jest pieśnią. Sam Stoddard mówi o tym w swojej „Hawaii Noi”: Jesteś niby melodia, Los wtórzy twym dźwiękom; Każda wyspa jest strofą, A całość piosenką. Miał rację. Ciało jest złote na Hawajach. Hawajska kobieta, to dojrzała na słońcu Junona, mężczyzna — to Apollo z brązu. Śpiewają wszyscy i tańczą. Noszą klejnoty z kwiatów na szyi i diademy z kwiatów we włosach. A poza kręgiem sztywnego ,,Koła Misjonarzy” biali ludzie też ulegają klimatowi i słońcu i choćby nie wiem jak byli zajęci, zawsze gotowi są tańczyć, śpiewać, zatykać kwiaty za uszy i we włosy. Do tych należał Jack Kersdale. Był jednym z najbardziej zapracowanych ludzi, jakich znałem, a poza tym wielokrotnym milionerem — królem cukru, plantatorem kawy, pionierem kauczuku, hodowcą bydła i inicjatorem przynajmniej trzech spośród każdych czterech nowych przedsięwzięć na wyspach. Był ozdobą salonów, bywalcem klubu, żeglarzem, kawalerem, a ponadto najprzystojniejszym z mężczyzn, do których kiedykolwiek wzdychały matki z córkami na wydaniu. Nawiasem mówiąc, studia odbył na uniwersytecie w Yale i głowę miał szczelniej nabitą danymi statystycznymi i naukowymi wiadomościami dotyczącymi Hawai, niż wszyscy inni znani mi mieszkańcy archipelagu. Pracował bardzo intensywnie, a mimo to tańczył, śpiewał, ozdabiał włosy kwiatami i bawił się z takim zapałem, jak pierwszy lepszy nierób. Był odważny i stawał do dwóch pojedynków (oba razy na tle politycznym). Miał wtedy jeszcze mleko pod nosem i po raz pierwszy próbował sił w polityce, Prawdę mówiąc, odznaczył się bardzo chwalebnie i wykazał dużą odwagę podczas ostatniej rewolucji, kiedy zrzucona została z tronu hawajska dynastia; miał wtedy nie więcej niż szesnaście lat. Staram się podkreślić, że nie był tchórzem, abyście tym lepiej mogli ocenić to, co się później zdarzyło. Widziałem, jak w zagrodzie do ujeżdżania koni na ranczy Haleakala ujarzmił czteroletnią bestię, od dwóch lat opierającą się zwycięsko najprzedniejszym cowboyom von Tempsky’ego. I muszę wspomnieć jeszcze o jednym. Działo się to w górnym okręgu Kona, którego mieszkańcy gardzą życiem na wysokości mniejszej niż tysiąc stóp. Siedzieliśmy wszyscy na lanai pięknego bungalow doktora Goodhouse’a. Właśnie rozmawiałem z Dottie Fairchild, kiedy ogromny jadowity stonóg — miał siedem cali długości, zmierzyliśmy go potem — spadł z wiązań nad naszymi głowami prosto w jej upięte włosy. Przyznaję, że mnie sparaliżowała ohyda tego widoku. Nie mogłem się ruszyć, mój mózg przestał funkcjonować, W odległości dwóch stóp ode mnie jadowity insekt wkręcał się we włosy kobiety. W każdej chwili mógł spaść na jej odsłonięte ramiona. Wstaliśmy właśnie od obiadu. — Co to? — spytała podnosząc rękę do głowy. — Nie dotykaj! — zawołałem. — Nie dotykaj! — Ale co to jest? — dopytywała się zaniepokojona przestrachem, który wyczytała w moich oczach i w drżeniu warg. Mój okrzyk zwrócił uwagę Kersdale’a. Spojrzał niedbale w naszą stronę, ale tym jednym spojrzeniem objął sytuację. Zbliżył się do nas bez pośpiechu. — Nie ruszaj się, Dottie — powiedział spokojnie. W jego ruchach nie było ani wahania, ani nerwowości, które mogłyby wszystko zepsuć. — Pozwól — dodał. Jedną ręką wyrwał Dottie szal i zarzuciwszy go jej na plecy ściągnął mocno, aby jadowita bestia nie mogła zsunąć się za dekolt sukni. Drugą, prawą, sięgnął do jej fryzury, chwycił ohydnego stonoga, jak tylko mógł najbliżej nasady łba, i trzymając mocno w palcach wyciągnął z włosów. Widok był przerażający, czyn prawdziwie bohaterski. Ścierpła mi skóra. Siedmiocalowy korpus najeżony drgającymi i drapiącymi nogami prężył się i skręcał, owijał dokoła palców Kersdale’a, usiłując się uwolnić. Stonóg ugryzł go dwa razy, Jack jednak zapewnił panie, że nic mu się nie stało. Rzucił potwora na ziemię i rozdeptał. Ale w pięć minut później widziałem, jak doktor Goodhouse w swoim gabinecie dezynfekował mu rany i wstrzykiwał nadmanganian potasu. Nazajutrz ręka Kersdale’a miała objętość beczki, a opuchlizna zeszła dopiero po trzech tygodniach. Wydarzenie powyższe nie ma nic wspólnego z moją opowieścią, ale mimo to musiałem je przytoczyć, aby dowieść, że Jack Kersdale z pewnością nie należał do tchórzy. Był to najklasyczniejszy popis odwagi, jaki kiedykolwiek w życiu widziałem. Kersdale ani jednym mięśniem twarzy nie zdradził niepokoju, ani na chwilę nie przestał się uśmiechać. Zagłębił palce we włosy Dottie Fairchild, jakby to było pudełko solonych migdałów. A jednak dane mi było widzieć tego człowieka w paroksyzmie strachu stokroć potworniejszego niż moje przerażenie, na widok wijącej się ohydy we włosach Dottie — tuż nad jej oczami i dekoltem. Ciekawiło mnie zagadnienie trądu, a w tej dziedzinie — jak we wszystkich innych związanych z Hawajami — Kersdale posiadał wiedzę encyklopedyczną. Co więcej, sam szczególnie się interesował tą chorobą i był gorliwym obrońcą kolonii w Molokai, dokąd wysiedlano trędowatych. Wśród krajowców dużo było gadania i panowało wielkie oburzenie, rozniecane przez demagogów, w związku z okrucieństwami popełnianymi na Molokai, gdzie mężczyźni i kobiety oderwani od rodziny i przyjaciół aż do śmierci pędzili życie więźniów. Nie było tam prawa łaski, nie było zawieszenia wyroku. Nad bramą Molokai widniał napis: „Wyrzuć z serca nadzieję”. Powiadam panu, że trędowaci są tam szczęśliwi — dowodził Kersdale. — I lepiej im, niż ich krewnym i przyjaciołom, którzy odcięci od nich pozostali w świecie ludzi zdrowych. To całe gadanie o okropnościach na Molokai jest po prostu wyssane z palca. Mógłbym zaprowadzić pana do pierwszego lepszego szpitala czy slumsu w którejś z wielkich stolic świata i pokazać stokroć gorsze rzeczy. Żywe trupy! Istoty, które kiedyś były ludźmi! Bzdura! Niechby pan tylko zobaczył te żywe trupy, jak w dniu czwartego lipca galopują na koniach. Niektórzy mają własne łodzie, a jeden nawet łódź motorową. Jedyne ich zmartwienie, to żeby się dobrze bawić. Zapewniamy im wszystko — jedzenie, dach nad głową, odzież, opiekę lekarską. Żyją na koszt administracji terytorialnej. Klimat mają dużo lepszy niż w Honolulu, a widoki przepiękne. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby tam spędzić resztę życia. To cudowne miejsce. Tyle mówił Kersdale o trędowatych szczęśliwcach. Nie bał się trądu. Sam mi to kiedyś powiedział i dodał, że biały człowiek ma nawet mniej niż jedną szansę na milion zarażenia się tą straszną chorobą. Potem jednak przyznał, że jego kolega szkolny, Alfred Starter, zachorował na trąd, został deportowany na Molokai i tam umarł. — Wie pan — wyjaśniał mi Kersdale — dawniej medycyna nie miała niezawodnego sposobu wykrycia choroby. Jaki bądź niepowszedni czy nieznany objaw wystarczał, żeby wysłać podejrzanego na Molokai. Skutek był taki, że deportowano tam dziesiątki ludzi, którzy tyle mieli wspólnego z trądem, co pan lub ja. Ale teraz nie popełnia się już takich omyłek. Próby stosowane przez Komisję Zdrowia są niezawodne. Rzecz ciekawa, że kiedy wynaleziono tę nową metodę i lekarze udali się na Molokai, aby ją tam zastosować, znaleźli sporo osób zdrowych. Naturalnie postanowiono bezzwłocznie deportować ich z wyspy. Pomyśli pan zapewne, że szczęście ich nie miało granic. Otóż przeciwnie — zawodzili rozpaczliwiej opuszczając kolonię, niż kiedy ich tam wysyłano z Honolulu. Niektórzy wręcz odmówili powrotu i trzeba ich było wywieźć siłą. Jeden ożenił się nawet z kobietą w ostatnim stadium choroby i potem zasypywał Komisję Zdrowia patetycznymi listami. Protestował w nich przeciwko deportacji dowodząc, że nikt tak jak on nie potrafi pielęgnować jego biednej, starej żony. — A na czym polega ta niezawodna próba? — spytałem. — Jest to badanie bakteriologiczne. Nie może być mowy o żadnej omyłce. Doktor Harvey — jak pan zapewne wie, nasz specjalista — pierwszy zastosował tę próbę na Hawajach. To cudotwórca. Posiada więcej wiadomości o trądzie niż ktokolwiek na świecie i jeżeli zostanie kiedyś wynalezione lekarstwo, on będzie jego twórcą. Jeśli idzie o samą próbę, jest niesłychanie prosta. Uczeni zdołali wydzielić i zbadać baccillus lepicie. Rozpoznaje się go teraz bez trudu pod mikroskopem. Wystarczy wziąć strzępek naskórka osoby podejrzanej i poddać go badaniu bakteriologicznemu. Człowiek nie zdradzający żadnych widocznych symptomów może być dosłownie naszpikowany bakteriami trądu. — Z tego wynika — podsunąłem — że pan lub ja możemy mieć ich pełno we krwi? Kersdale wzruszył ramionami i roześmiał się. — Kto wie? Okres inkubacji tych bakterii trwa siedem lat. Jeżeli ma pan jakiekolwiek wątpliwości, radzę pójść do doktora Harveya. Ustrzyże panu strzępek skóry i natychmiast będzie pan wiedział. Nieco później Kersdale przedstawił mnie doktorowi Harveyowi. Dostałem od niego mnóstwo broszur i raportów Komisji Zdrowia dotyczących trądu. Któregoś dnia zabrał mnie do Kalihi, stacji przyjęć, gdzie podejrzanych poddawano badaniu, chorych zaś zatrzymywano do czasu deportacji na Molokai. Deportacje odbywały się mniej więcej raz na miesiąc; trędowaci, pożegnawszy się z rodziną, szli na pokład małego parowca „Noeau” i odjeżdżali do kolonii. Gdy któregoś dnia pisałem listy w klubie, podszedł do mnie Kersdale. — Właśnie pana szukałem! — powiedział na przywitanie. — Chciałbym panu pokazać najsmutniejszy epizod tej całej historii — trędowatych odjeżdżających wśród płaczu na Molokai. Za kilka minut „Noeau” weźmie ich na pokład. Ale radzę nie poddawać się przygnębieniu. Jakkolwiek ich smutek jest szczery, szlochaliby stokroć rozpaczliwiej, gdyby od dziś za rok Komisja Zdrowia chciała zabrać ich z Molokai. Zdążymy jeszcze napić się whisky. Przed domem stoi mój powóz; do przystani mamy najwyżej pięć minut. Pojechaliśmy więc na przystań. Ze czterdziestu nieszczęśników siedziało melancholijnie przycupniętych na molo pośród rozmaitych bagaży, mat i koców. „Noeau” zbliżała się szybko do latarni, stojącej w połowie drogi do molo. McVeigh, główny zarządca kolonii, sprawował nadzór nad załadunkiem parowca. Zostałem przedstawiony jemu i doktorowi Georges, którego poznałem już zresztą w Kalihi, a który był członkiem Komisji Zdrowia. Żałość chwytała za serce na widok tych łudzi. Twarze większości były odrażające — zbyt potworne, aby je opisywać. Ale gdzieniegdzie dostrzegałem osoby o miłej powierzchowności, nie naznaczone stygmatem okrutnej choroby. Zauważyłem między innymi małą białą dziewczynkę, najwyżej dwunastoletnią, o złotych włosach i niebieskich oczach. Ale na policzku dziecka widniała plama trądu. Gdy wspomniałem, jak pożałowania godne jest jej położenie, obcej wśród chorych krajowców, doktor Georges odparł: — Och, nie powiedziałbym. To szczęśliwy dzień w jej życiu. Mieszkała w Kauai z ojcem brutalem. A teraz, gdy pojawiły się oznaki choroby, jedzie do matki do kolonii. Matkę deportowaliśmy trzy lata temu… bardzo ciężki stan. — Nie zawsze można sądzić po wyglądzie — ciągnął Mc Veigh. — Na przykład, ten mężczyzna tam — to duże chłopisko, istny okaz zdrowia — ma ropiejący wrzód w stopie i drugi pod łopatką. Są jeszcze inni — o, niech się pan przyjrzy ręce tej dziewczyny, która pali papierosa. Widzi pan te powykrzywiane palce? Jest to odmiana trądu, znieczulająca. Atakuje ośrodki nerwowe. Mógłby pan odkrajać jej palce tępym nożem albo zetrzeć na tarce do orzechów. Nie poczułaby absolutnie nic. — No dobrze, ale ta wspaniała kobieta tam… — obstawałem przy swoim. — Przecież jej z pewnością nic nie dolega. Jest zbyt piękna, zbyt zachwycająca… —— To istotnie smutny przypadek — rzucił McVeigh przez ramię, odchodząc wraz z Kersdale’m na drugi koniec mola. Była to piękna kobieta, czystej krwi Polinezyjka. Nawet ja z moim skromnym zasobem wiedzy o tej rasie i jej odmianach z łatwością poznałem, że wywodzi się z pradawnego pnia arystokracji rodowej. Miała najwyżej lat dwadzieścia kilka. Linie i proporcje jej postaci były doskonałe, ciało zaledwie zaczynało okazywać ową skłonność do obfitości właściwej kobietom polinezyjskiej rasy. — Wszyscy byliśmy wstrząśnięci — pośpieszył z informacją doktor Georges. — Zresztą zgłosiła się dobrowolnie. Nikt jej nie podejrzewał. Ale tak, czy inaczej zaraziła się trądem. Zapewniam pana, że wstrząsnęło to nami do głębi. Zdołaliśmy jednak zapobiec przedostaniu się wiadomości do gazet. Oprócz nas i rodziny nikt nie wie, co się z nią stało. Gdyby pan spytał pierwszego lepszego mieszkańca Honolulu, odpowiedziałby na pewno, że przebywa gdzieś w Europie. To na jej prośbę utrzymaliśmy całą rzecz w tajemnicy. Biedactwo, tyle w niej dumy! — Ale kto ona jest? — dopytywałem się. — Z tego, co pan mówi, wynika, że to ktoś znany. — Słyszał pan o Lucy Mokunui? — spytał. — Lucy Mokunui? — powtórzyłem. W mojej pamięci zbudziło się jakieś znajome echo. Potrząsnąłem głową. — Wydaje mi się, że słyszałem to nazwisko, ale nie pamiętam… nic mi ono nie mówi. — Nie wie pan, kto to jest Lucy Mokunui! Słowik Hawajów! No tak, przepraszam. Jest pan przecież malahini*, więc nie może pan wiedzieć. Ach, Lucy Mokunui była bożyszczem I Honolulu… a ściślej mówiąc całych Hawajów! — Mówi pan była — przerwałem. — No tak, była. Jej życie jest skończone. — Wzruszył współczująco ramionami. — Kilkunastu haole — przepraszam, białych — kochało się w niej bez pamięci. A nie wliczam w to byle kogo. Ci, o których wspomniałem, to ludzie świetnej pozycji i wielkiego znaczenia. Gdyby chciała, mogła wyjść za mąż za syna ministra sprawiedliwości. Uważa pan, że jest ładna, co? Szkoda, że nie słyszał pan jej śpiewu. Najlepsza krajowa śpiewaczka na całym Hawaii Nei. Z jej gardła wydobywało się czyste srebro zmieszane ze słońcem. Uwielbialiśmy ją. Najpierw odbyła tournee po Ameryce wraz z Królewskim Zespołem Hawajskim. Potem jeszcze dwukrotnie sama jeździła do Stanów i dawała koncerty. — Ach, teraz już wiem! — zawołałem. — Słyszałem ją dwa lata temu w Filharmonii Bostońskiej. Więc to ona. Poznaję ją. Ciężki smutek osiadł mi na sercu. Jakże kruche jest życie! Minęły zaledwie dwa lata i ta oszołamiająca istota, na samym szczycie zawrotnej kariery, znalazła się pośród gromady trędowatych deportowanych na Molokai. Przypomniały mi się strofy Henleya: Stary tramp opowiada O swych starych wrzodach; Myślą, że nasze życie to Haniebny błąd. Przerażony, wolałem nie myśleć o własnej przyszłości. Jeżeli taki los spotkał Lucy Mokunui, jakiż mnie może przypaść w udziale? Lub komukolwiek z nas? Rozumiałem dobrze, że żyjąc znajdujemy się pośrodku śmierci… ale być pośrodku żywej śmierci, umrzeć i nie być umarłym… należeć do gromady tych istot, które kiedyś były mężczyznami i kobietami… jak Lucy Mokunui, uosobienie polinezyjskiego wdzięku, artystka, przedmiot uwielbienia mężczyzn… Musiałem chyba zdradzić się z moimi emocjami, gdyż doktor Georges zapewnił mnie spiesznie, że trędowaci bardzo sobie chwalą życie w kolonii. Wszystko to było wprost niepojęte, potworne. Nie miałem odwagi na nią spojrzeć. W niewielkiej odległości, odgrodzeni sznurem strzeżonym przez policjanta, stali krewni i przyjaciele deportowanych. Wzbroniono im podchodzić bliżej. Nie było więc pożegnalnych uścisków, pocałunków. Nawoływali się tylko z daleka, rzucali ostatnie słowa miłości, ostatnie polecenia. Z oczu tych poza kordonem wyzierało straszliwe napięcie. Po raz ostatni przecież spoglądali w twarze swoich bliskich i kochanych, były to bowiem żywe trupy, które statek– karawan odwoził na cmentarzysko Molokai. Doktor Georges dał znak do odjazdu, nieszczęśliwcy dźwignęli się na nogi. Schyleni pod ciężarem bagaży szli chwiejnym krokiem przez trap na pokład statku. Był to kondukt pogrzebowy. Ludzie za kordonem natychmiast podnieśli lament. Ten głos krew ścinał w żyłach, rozdzierał serce… Nigdy nie słyszałem w głosie ludzkim takiej rozpaczy — i mam nadzieję, że nigdy już nie usłyszę. Kersdale i McVeigh stali wciąż na drugim końcu przystani, pochłonięci poważną rozmową — naturalnie na tematy polityczne. Obaj brali najżywszy udział w tej grze. Gdy Lucy Mokunui mijała mnie, rzuciłem na nią ukradkowe spojrzenie. Była naprawdę piękna, piękna również i według naszych standardów. Była jednym z tych rzadkich kwiatów, które zakwitają raz jeden w ciągu wielu pokoleń. I ją właśnie los skazał na Molokai. Królewskim krokiem przeszła przez trap na pokład, gdzie przy burcie tłoczyli się trędowaci, wznoszący wśród szlochów okrzyki do swoich bliskich na brzegu. Zrzucono cumy i „Noeau” zaczęła oddalać się od molo. Lament wzmógł się. Jakże bezmierny smutek, jak bezgraniczna rozpacz! Właśnie postanowiłem, że nigdy więcej nie będę świadkiem wyjścia „Noeau” z portu, gdy wrócili Kersdale z McVeighem. Oczy Kersdale’a błyszczały, wargi mimowolnie układały się do uśmiechu pełnego zadowolenia. Widocznie wiadomości polityczne były pomyślne. Zdjęto sznur i zawodzący krewni stłoczyli się teraz na deskach molo po obu naszych stronach. — To jest jej matka — powiedział doktor Georges. Wskazał starą kobietę tuż obok mnie, która kołysząc się do przodu i tyłu utkwiła oślepione łzami oczy w burcie statku. Zauważyłem, że Lucy Mokunui też zawodzi. Wtem umilkła raptownie i spojrzała na Kersdale’a. Potem wyciągnęła ręce tym zachwycającym, zmysłowym gestem, którym Olga Nethersole czarowała publiczność i zawołała: — Żegnaj, Jack! Żegnaj! Usłyszał okrzyk, spojrzał na nią. Nigdy chyba przerażenie tak bezgraniczne nie zmiażdżyło człowieka. Zachwiał się, twarz zbielała mu aż po nasadę włosów, jego ciało nagle jak gdyby się skurczyło, zmalało wewnątrz ubrania. Podniósł ręce do góry i jęknął: — Boże! Mój Boże! — Potem opanował się z wysiłkiem. — Żegnaj, Lucy! Żegnaj! — zawołał. I stał tak na molo wymachując do niej ręką, dopóki ,,Noeau” nie wypłynęła za redę, dopóki twarze nad burtą nie zatarły się, nie rozpłynęły w oddaleniu. — Myślałem, że pan wie — powiedział McVeigh przyglądając mu się ciekawie. — Pan przede wszystkim powinien był wiedzieć. Myślałem, że dlatego pan przyszedł. — Teraz już wiem — odparł Kersdale z bezmierną powagą. Gdzie jest powóz? Szedł bardzo szybko, prawie biegi w stronę czekającego pojazdu. Musiałem biec, żeby za nim nadążyć, — Jedź do doktora Harveya! — krzyknął stangretowi. — Jedź najszybciej, jak możesz! Rzucił się na siedzenie dysząc ciężko; z trudem łapał ustami powietrze. Jego bladość jeszcze się pogłębiła. Usta miał zaciśnięte, czoło i górną wargę zroszone potem. — Na miłość boską, Martin! Zrób coś, żeby te konie szły prędzej! — wybuchnął nagle. — Bat! Nie żałuj bata… Słyszysz? Nie żałuj bata! — Kiedy poniosą, proszę pana — sprzeciwiał się stangret. — Zapłacę za ciebie grzywnę i załatwię sprawę z policją. Przyłóż im batem! O tak. Prędzej! Prędzej! — I ja nie wiedziałem, o niczym nie miałem pojęcia — wymamrotał opadając na poduszki powozu i drżącymi rękami ścierając pot z twarzy. Powóz podskakiwał, chybotał się i na zakrętach przechylał mknąc z szybkością tak szaleńczą, że rozmowa stała się niemożliwa. A zresztą — brak było słów. Słyszałem jednak, jak wciąż mamrotał: — A ja nie wiedziałem, o niczym nie miałem pojęcia. Przełożyła Krystyna Tarnowska CHIŃCZAK Koral rośnie i palma, a człowiek — umiera Przysłowie z Tahiti Ah–Czo nie rozumiał po francusku. Siedział, zmęczony i znudzony, w natłoczonej sali sądowej i słuchał długich, hałaśliwych przemówień, wygłaszanych po francusku kolejno to przez tego, to przez innego z urzędników. Dla Ah–Czo była to tylko pusta paplanina; Chińczyk dziwił się głupocie Francuzów, którym potrzeba było tyle czasu na wykrycie mordercy Czung–Ga — aby go w końcu nie znaleźć. Każdy z pięciuset robotników z plantacji wiedział, że zabójstwo popełnił Ah–San, a oto Ah–San nie był nawet aresztowany. Prawda, wszyscy oni umówili się potajemnie, że nie będą świadczyć przeciwko sobie, ale przecież to takie proste, Francuzi sami powinni odkryć, że to Ah–San zabił. Jacy głupi ci Francuzi… Ah–Czo nie zrobił nic złego, nie miał więc żadnych powodów do obawy. Nie brał udziału w morderstwie. Wprawdzie był jego świadkiem, a Schemmer, nadzorca plantacji, wpadłszy do baraków zaraz po wypadku przyłapał go tam wraz z czterema czy pięciu innymi; ale cóż stąd? Czung–Ga dostał tylko dwa pchnięcia — łatwo więc pojąć, że pięciu czy sześciu ludzi nie mogło zadać dwóch ran sztyletem. W każdym razie, gdyby nawet liczyć po jednym ciosie na człowieka, to sprawców mordu byłoby najwyżej dwóch. Tak rozumował Ah–Czo — podczas gdy wraz ze swymi czterema towarzyszami wyłgiwał się, wypierał i wykręcał w zeznaniach. Usłyszeli hałas i, tak jak Schemmer, przybiegli na miejsce. Tylko, że przybyli tam przed Schemmerem — ot i wszystko. Co prawda Schemmer stwierdził, że na odgłos kłótni zatrzymał się przechodząc w pobliżu i stał najmniej z pięć minut na dworze; że gdy wszedł do baraku — zastał już w nim podsądnych, którzy nie mogli wejść tam przed chwilą, ponieważ on, Schemmer, stał przed jedynym wejściem do baraku. A czegóż to dowodzi? Ah– Czo i czterej jego towarzysze zeznali, że Schemmer się myli. Ostatecznie puszczą ich, byli tego pewni. Nie podobna ściąć pięciu ludzi za dwa pchnięcia nożem. A zresztą żaden z cudzoziemskich diabłów nie widział zbrodni. Ale ci Francuzi są głupi! W Chinach — Ah–Czo dobrze wiedział — sędzia kazałby wszystkich wziąć na tortury i dowiedziałby się prawdy. To przecież taki prosty sposób. Lecz ci Francuzi nie stosują tortur — co za głupcy! W ten sposób nigdy nie dojdą, kto zabił Czung–Ga. Lecz Ah–Czo nie wiedział wszystkiego. Angielska firma, właścicielka plantacji, przetransportowała na Tahiti tych pięciuset kulisów, ponosząc wielkie wydatki. Akcjonariusze wołali o dywidendy, a firma nie wypłaciła jeszcze nic, przeto nie życzyła sobie, by jej kosztowni robotnicy nabrali zwyczaju wzajemnego zabijania się. A poza tym byli Francuzi, którzy kwapią się do narzucania Chińczykom dobrodziejstw i doskonałości prawa francuskiego. Nic skuteczniejszego, jak co jakiś czas dobra nauczka, a zresztą do czego ma służyć Nowa Kaledonia*, jeśli nie do wysyłania ludzi, by przeżywali na niej dni swoje w nędzy i utrapieniu, płacąc w ten sposób za to tylko, że są słabi i łagodni? Tego wszystkiego Ah–Czo nie rozumiał. Siedział w sali rozpraw i oczekiwał, że sąd da się wywieść w pole i wyda wyrok, który pozwoli jemu i jego towarzyszom wrócić na plantacje i pracować aż do wygaśnięcia kontraktów. Wyrok będzie ogłoszony niebawem. Formalności dobiegają końca, miarkował Ah–Czo. Nie było już zeznań, paplanina ustała. Diabły francuskie też były znużone i najwidoczniej czekały na wyrok. Oczekujący wraz ze wszystkimi Ah–Czo wrócił pamięcią w przeszłość — do owej chwili, gdy podpisawszy umowę wsiadł na statek odjeżdżający do Tahiti. Ciężko było żyć w jego rodzinnej nadmorskiej wiosce; gdy zaś podpisał kontrakt na pięcioletnią pracę na Morzach Południowych po pięćdziesiąt centów meksykańskich dziennie — uważał się za szczęśliwca. Byli w jego wsi mężczyźni harujący cały rok za dziesięć dolarów meksykańskich, były kobiety, co wiązały sieci — przez cały okrągły rok — za pięć dolarów, i służące, co w domach sklepikarzy zarabiały po cztery dolary rocznie. A oto on, Ah–Czo, ma otrzymywać pięćdziesiąt centów dziennie, za dzień, za jeden dzień tylko pobierać będzie tę królewską pensję! Cóż z tego, że robota ciężka? Po upływie tych pięciu lat powróci do domu — jak było w umowie — i nie będzie już nigdy potrzebował pracować. Będzie do końca życia człowiekiem bogatym, będzie miał własny dom, żonę i dzieci, wzrastające w szacunku do niego. Tak… a za domem będzie miał ogródek — miejsce wypoczynku i rozmyślań — z malutkim basenem ze złotymi rybkami, z zawieszonymi na drzewach dzwoneczkami, które wiatr porusza; a dokoła ogródka — wysoki mur, by nic nie przeszkadzało rozmyślaniom i wypoczynkowi. No i odrobił już trzy lata z owych pięciu. Dzięki tym zarobkom w swej ojczyźnie byłby już człekiem zamożnym: dwa tylko lata dzieliły plantację bawełny w Tahiti od miejsca wypoczynku i rozmyślań. Ale w tej chwili, niestety, Ah–Czo traci pieniądze na skutek tego nieszczęsnego przypadku, który zrządził, że Ah–Czo był świadkiem sceny zabójstwa Czung–Ga. Próżnował przez trzy tygodnie w więzieniu, a każdy dzień tych trzech tygodni przynosił mu stratę pięćdziesięciu centów. Ale teraz wydadzą wyrok i Ah–Czo wróci nareszcie do pracy. Ah–Czo miał dwadzieścia dwa lata. Był wesoły, dobroduszny i skory do uśmiechu. Szczupły jak wszyscy Azjaci, twarz miał okrągłą, okrągłą jak księżyc i jaśniejącą łagodnym zadowoleniem, słodyczą i uprzejmością, co było rzadkie wśród jego współziomków. Wygląd jego nie kłamał. Ah–Czo nigdy nie zakłócał spokoju, nigdy nie brał udziału w awanturach. W karty nie grał, gdyż na gracza miał zbyt łagodne usposobienie. Ah–Czo zadowalał się rzeczami drobnymi, rozrywki jego były proste. Cisza i spokój w chwilach ochłody po znojnym skwarze na polu bawełny sprawiały mu niezmierną rozkosz. Mógł przesiadywać godzinami, wpatrując się w samotny kwiat i filozofując na temat tajemnic i zagadek bytu. Błękitna czapla na skrawku piaszczystego wybrzeża, srebrzysty błysk latającej ryby lub perłoworóżany zachód słońca nad laguną mogły wprawić go w ekstazę, tak że zapominał o szeregu nużących dni i o ciężkim bacie Schemmera. Schemmer, Karl Schemmer — było to brutalne bydlę. Ale pensję swoją wypracowywał sumiennie. Wyciągał ostatek sił ze swych pięciuset niewolników, byli to bowiem niewolnicy — aż do wygaśnięcia kontraktów. Schemmer ciężko pracował, by wyciskać siłę z tych pięciuset spotniałych ciał i zamieniać ją na bele włochatej bawełny gotowej do eksportu. Jego pierwotna, żelazna, władcza brutalność potrafiła dokonać takich przemian. Do pomocy miał gruby rzemienny bat, trzy cale szeroki i jard długi, z którym zawsze jeździł i który przy sposobności spadał na nagie plecy pochylonego kulisa z hukiem rewolwerowego wystrzału. Częste były te trzaskania, gdy Schemmer uganiał po bruzdach polnych. Pewnego razu w początkach pierwszego roku robót na plantacji Schemmer zwykłym uderzeniem pięści zabił jednego z kulisów. Oczywiście nie rozgniótł mu głowy jak skorupki jajka, ale cios wystarczył, by zniszczyć to, co było wewnątrz, i po tygodniowej chorobie ów człowiek umarł. Chińczycy nie poskarżyli się francuskim diabłom panującym na Tahiti. Woleli się w to nie wdawać. Schemmer — to był ich problemat. Musieli unikać jego gniewu — jak unikali skorpionów, czyhających w trawie lub wpełzających do sypialnych baraków w dżdżyste noce. „Chińczaki” — tak bowiem przezywali ich gnuśni, brunatnoskórzy wyspiarze — baczyli, by nie wywołać gniewu Schemmera, co równało się oddawaniu mu pełnej miary znojnej pracy. Owo uderzenie Schemmerowej pięści kosztowało firmę tysiąc dolarów, a Schemmera nie spotkała za to żadna nieprzyjemność. Pozbawieni instynktu kolonizacyjnego Francuzi — nieudolnie, jakby po dziecinnemu bawiący się w eksploatowanie bogactw wyspy — radzi byli powodzeniu angielskiej firmy. Co ich obchodził Schemmer i jego pięść? I ten Chińczyk, co umarł? Cóż — to był tylko Chińczyk. A zresztą umarł od porażenia słonecznego — jak opiewał raport lekarski. Wprawdzie na Tahiti, na przestrzeni jej dziejów, nikt nigdy nie umarł od porażenia słonecznego, ale właśnie ta okoliczność uczyniła śmierć tego chińskiego robotnika niejako jedyną w swoim rodzaju. Tyle napisał lekarz w swym sprawozdaniu. Doktor był rzetelny. Dywidendy muszą być wypłacane, gdyż w przeciwnym razie lista bankructw na Tahiti powiększyłaby się o nowy krach. Nie podobna zrozumieć tych białych czartów! Ah–Czo, oczekując ogłoszenia wyroku, rozmyślał nad ich tajemniczością. Nie sposób przeniknąć, co kryje się w ich mózgach. Ah–Czo znał niewielu spośród nich. Wszyscy byli jednakowi: oficerowie i marynarze na statku, francuscy urzędnicy i biali ludzie na plantacji wraz z Schemmerem. Umysły ich pracują w sposób tajemniczy, niepojęty. Wpadają w gniew bez widocznego powodu, a gniew ich — zawsze jest niebezpieczny. Wówczas są jak dzikie bestie. Przyczepiają się do głupstw, a czasem potrafią prześcignąć w pracy nawet Chińczyka. Nie zachowują umiaru jak Chińczaki, to obżartuchy: jedzą ponad miarę, a piją jeszcze więcej. Chińczak nigdy nie wie, kiedy mi się co spodoba, a kiedy wywoła burzę gniewu. To, co im raz dogodziło, za chwilę może sprowadzić wybuch złości. Za oczami białych diabłów jest jakaś zasłona ukrywająca ich zamysły przed wzrokiem Chińczaka. A poza tym ta straszliwa zręczność białych diabłów, ta ich obrotność, zdolność tworzenia, osiągania pożądanych wyników, podporządkowywania swej woli wszystkiego, co pełza i czołga się, a nawet ujarzmiania potęgi żywiołów. Tak, biali ludzie dziwni są i nadzwyczajni. To diabły. Spójrzcie tylko na Schemmera. Ah–Czo dziwił się, czemu tak długo nie ogłaszano wyroku. Żaden z oskarżonych nie podniósł był ręki na Czung–Ga. Zabił go Ah–San, Ah–San przechylił głowę Czung–Ga w tył jednym chwytem za warkocz, a drugą ręką dwukrotnie dźgnął go nożem. Siedząc w sali sądowej z przymkniętymi oczami, Ah–Czo przeżywał po raz wtóry scenę morderstwa: Sprzeczkę, wyzwiska padające to z jednej, to z drugiej strony, plugawe obelgi rzucane na czcigodnych przodków, przekleństwa ciskane na nie spłodzone jeszcze pokolenia, skok Ah–Sana, gdy chwytał za warkocz, Czung–Ga dwukrotne pchnięcie nożem, nagłe otwarcie drzwi, wtargnięcie Schemmera, ucieczkę Ah–Sana, świst pejcza nadzorcy, gdy pozostałych zaganiał w kąt, i wystrzał z rewolweru, który Schemmerowi sprowadził pomoc. Ah–Czo wzdrygnął się przeżywając to wszystko na nowo. Smagnięcie bata zdarło mu trochę skóry i posiniaczyło policzek. Schemmer wskazał te siniaki, stwierdzając tożsamość przesłuchiwanego świadka. Dopiero teraz, po trzech tygodniach, znaki zniknęły. To ci uderzenie! Pół cala wyżej — i byłoby po oku. Lecz już po chwili Ah–Czo zapomniał o całym tym zdarzeniu — przesłoniła je wizja owego ogródka rozmyślań i wypoczynku, który go czeka w przyszłości, po powrocie do kraju. Gdy sędzia ogłaszał wyrok, Ah–Czo miał wyraz twarzy obojętny; czterej jego towarzysze tak samo. I tacy pozostali wszyscy, niewzruszeni nawet wtedy, gdy tłumacz oznajmił im, że sąd wszystkich pięciu uznał winnymi zabójstwa Czung–Ga i że Ah–Czou ma być ścięty, Ah–Czo skazany na dwadzieścia lat więzienia w Nowej Kaledonii, Wong–Li — na dwanaście lat, Ah– Tong zaś — na dziesięć. Nie warto się było tym przejmować. Nawet Ah–Czou pozostał bez wyrazu, jak mumia, chociaż to jemu miano ściąć głowę. Sędzia dodał jeszcze kilka słów, a tłumacz je przełożył: oto fakt, iż Ah–Czou ma twarz najsilniej pokaleczoną rzemieniem Schemmera, tak dokładnie umożliwia jego zidentyfikowanie, że ponieważ jeden człowiek musi umrzeć, niechże nim będzie właśnie Ah–Czou. Podobnie okoliczność, że Ah–Czo ma również twarz mocno posiniaczoną — co dowodzi niezbicie jego obecności i współudziału w zbrodni — zdecydowała o owych dwudziestu latach więzienia. I tak dalej — aż do dziesięciu lat dla Ah–Tonga, stopniowanie każdego wyroku miało odpowiednie uzasadnienie. Niechaj Chińczaki zapamiętają tę nauczkę — orzekł sąd na zakończenie — niech wiedzą, że na Tahiti prawo będzie przestrzale, choćby się świat walił! Pięciu Chińczyków odprowadzona, z powrotem do więzienia. Nie byli oburzeni ani przybici. Nieprzewidziane wyroki nie dziwiły ich — do takich rzeczy przywykli obcując z białymi diabłami. Chińczyk mógł oczekiwać od nich każdej niespodzianki. Ciężka kara za zbrodnię, której nie popełnili, nie była bynajmniej dziwniejsza od mnóstwa innych postępków białych diabłów. Podczas następnych tygodni Ah–Czo często przypatrywał się Ah–Czou z łagodnym zaciekawieniem. Jego to głowa miała być ścięta na gilotynie, wzniesionej w tym celu na plantacji. Dla niego nie będzie upływających lat ani ogrodów spokoju. Ah–Czo filozofował i dumał o życiu i śmierci. Co do siebie — nie doznawał niepokoju. Dwadzieścia lat — to raptem dwadzieścia lat. O tyle tylko oddala się jego ogródek — to wszystko. Ah–Czo był młody i miał we krwi cierpliwość Azjatów. Może poczekać dwadzieścia lat — przez ten czas ogień w jego żyłach przygaśnie, co go jeszcze snadniej przysposobi do zażywania owego rozkosznego spokoju w swym ogrodzie. Pomyślał o nadaniu mu nazwy, na przykład: „Ogród Porannej Ciszy”. Myśl ta uszczęśliwiła go na cały dzień i natchnęła do ułożenia maksymy moralnej o cnocie cierpliwości, która to sentencja okazała się wielce pocieszająca — w szczególności dla Wong–Li i Ah–Tonga. Ah–Czou natomiast nie dbał o nią. Jego głowa miała być odcięta od tułowia w tak bliskim czasie, że niepotrzebna mu była cierpliwość, by czekać na to wydarzenie. Jadł, spał, palił, nie żałując sobie; nie dręczył go też powolny bieg czasu. * Cruchot był żandarmem. Przesłużył dwadzieścia lat w koloniach — od Nigerii i Senegalu po Morza Południowe — ale te dwadzieścia lat bynajmniej nie wpłynęły na rozszerzenie jego ciasnego umysłu. Pozostał tak nierozgarnięty i powolnie myślący, jaki był za czasów swego chłopskiego bytowania w południowej Francji. Znał rygor dyscypliny i strach przed władzą: począwszy od Pana Boga aż do sierżanta żandarmerii; jedyną dla niego różnicą była miara ślepego posłuszeństwa, jakie okazywał. W gruncie rzeczy w jego pojęciu sierżant więcej znaczył niż Bóg — z wyjątkiem niedziel, kiedy Najwyższy przemawiał przez usta swych sług, Zazwyczaj Bóg był bardziej oddalony, gdy sierżant — tuż pod ręką. Ten to Cruchot otrzymał od prezesa sądu rozkaz dla dozorcy więzienia — rozkaz natychmiastowego wydania osoby Ah–Czou w jego ręce. Otóż zdarzyło się, że pan prezes poprzedniego wieczora podejmował u siebie obiadem kapitana i kilku francuskich oficerów marynarki wojennej. Ręka prezesa drżała, gdy pisał rozkaz, a oczy tak go bolały, że poniechał odczytania tego, co napisał. Toć chodziło tylko o życie Chińczyka. I nie zauważył pan prezes, że opuścił końcową literę w nazwisku Ah–Czou. Gdy tedy Cruchot przedstawił papier dozorcy więzienia — ten wydał mu Ah–Czo. Cruchot usadowił więźnia obok siebie na wózku zaprzężonym w parę mułów i odjechał. Ah–Czo radował się, że jest na dworze, w blasku słońca. Siedział obok żandarma — i promieniał. Rozpromienił się jeszcze bardziej, widząc, że muły dążą na południe, w kierunku Atimaono. To z pewnością Schemmer po niego posłał. Potrzebuje go do pracy. Doskonale, będzie pracował pilnie. Schemmer nigdy nie będzie miał powodu do niezadowolenia. Dzień był upalny. Pasaty ustały. Muły pociły się. Pocili się także żandarm i Ah– Czo, ale Ah– Czo najlepiej znosił ten skwar. Wszak trzy lata mozolnie pracował pod tym słońcem, na plantacji. Promieniał wciąż i radował się: był w tak dobrym humorze, że nawet mało bystry Cruchot zdumiał się. — Jakiś ty zabawny! — rzekł wreszcie. Ah–Czo kiwnął głową potakująco, uśmiechnął się radośnie. W przeciwieństwie do sędziego — Cruchot przemawiał do niego w narzeczu kanaka, które Ah–Czo rozumiał podobnie jak wszyscy Chińczycy, a także i obce diabły. — I czemu się tak śmiejesz? — gderał Cruchot. — W taki dzień człowiek powinien zalewać się łzami. — Cieszę się, że wyszedłem z więzienia. — Tylko z tego? — Żandarm wzruszył ramionami. — Alboż to nie dosyć? — brzmiała odpowiedź. — A więc nie cieszysz się z tego, że ci utną głowę? Ah–Czo spojrzał na niego z nagłym zmieszaniem i rzekł: — Jakże to? Toć wracam do Atimaono, żeby pracować na plantacji u Schemmera! Czyż nie tam mnie wieziesz? Cruchot w zadumie pogładził wąsiska. — Hm, tak… — mruknął na koniec, smagając batem jednego z mułów. — To ty nie wiesz? — O czym? — Ah–Czo zaczynał odczuwać niewyraźny lęk. — Czy Schemmer nie chce, bym u niego pracował? — Nie po dzisiejszym dniu! — Cruchot roześmiał się serdecznie. — Dobry kawał.! Widzisz, jutro niezbyt będziesz zdatny do roboty. Człowiek z uciętą głową pracować chyba nie może, jak myślisz, hę? — Dał Chińczakowi szturchańca pod żebro i zachichotał. Ah–Czo milczał: muły tymczasem przekłusowały milę w upale. Wreszcie zapytał: — Czy Schemmer zetnie mi głowę? Cruchot wyszczerzył zęby, przytakując. — To pomyłka — rzekł Ah–Czo poważnie. — Ja nie jestem tym Chińczykiem, którego mają ściąć. Ja jestem Ah–Czo. Wielmożny sędzia orzekł, że mam przebyć dwadzieścia lat w Nowej Kaledonii. Żandarm uśmiał się. To dobry żart. — ten Chińczak chce oszukać gilotynę. Muły minęły kokosowy lasek i przemierzyły pół mili wzdłuż połyskliwego jeziora, zanim Ah–Czo przemówił na nowo: — Mówię wam, że ja nie jestem Ah–Czou. Wielmożny sędzia nie powiedział, że moja głowa ma być ścięta. — Nie bój się! — rzekł Cruchot ze wspaniałomyślnym zamiarem ulżenia więźniowi. — To nie tak trudno umrzeć w ten sposób. — Tu prztyknął palcami. — To idzie szybko. Ot tak. Nie to, co powieszenie na stryczku, kiedy człek wierzga nogami i wykrzywia się przez pięć minut. To tak, jakby zarżnąć kurczaka tasakiem. Ucinasz mu łeb — i po wszystkim. Z człowiekiem — zupełnie to samo. Ciach! — i już koniec. To nie boli. Nie zdążysz nawet pomyśleć, że boli. Nie myślisz w ogóle. Głowa twoja odpada, więc nie możesz myśleć. To bardzo dobre. Chciałbym tak umrzeć — szybko, ach, jak szybko! Ty masz szczęście, że umrzesz taką śmiercią. Bo, na przykład, mógłbyś dostać trądu, ciało odpadałoby ci kawałkami co jakiś czas, palec po palcu, to u ręki, to znów u nogi. Znałem człowieka, który poparzył się cały ukropem: no, ten konał przez dwa dni. O kilometr drogi słyszałeś jego jęki. Ale ty? Tak gładko! Cyk! Nóż spada ci na kark. Skończone. Nóż gotów nawet trochę połaskotać. Kto wie? Nigdy taki, co umarł w ten sposób, nie wrócił, by o tym opowiedzieć. Ostatnie zdanie Cruchot uznał za świetny dowcip i używał na to konto, trzęsąc się ze śmiechu przez pół minuty. Wesołość ta była poniekąd udana, ale żandarm uważał za swój szlachetny obowiązek rozweselić Chińczaka. — Ale powtarzam wam: ja jestem Ah–Czo — upierał się tamten. — Nie chcę, żeby mi ucięli głowę. Cruchot spochmurniał. Ten Chińczak stanowczo za dużo sobie pozwala. — Ja nie jestem Ah–Czou — zaczął znowu Ah–Czo. — Dość tego — przerwał mu żandarm. Wydął policzki, przybierając wyraz surowy. — Ależ mówię, że nie jestem… — próbował bronić się Ah–Czo. — Stul pysk! — wrzasnął Cruchot. Po czym jechali dalej, już w milczeniu. Dwadzieścia mil dzieli Papeete od Atimaono; ujechali już przeszło połowę drogi, gdy Chińczak odważył się zabrać głos na nowo. — Widziałem was w sali sądowej, kiedy wielmożny sędzia nas badał. Czy pamiętacie, że ten Ah–Czou, któremu mają ściąć głowę, że on, Ah–Czou, był wysokim mężczyzną? Spójrzcie teraz na mnie. Ah–Czo powstał raptownie: Cruchot zobaczył, że kulis jest małego wzrostu. I w tej chwili w umyśle żandarma błysnęło wspomnienie postaci Ah–Czou — Ah–Czou był wysoki. Dla żandarma wszystkie chińskie twarze były jednakowe. Ale między wzrostem niskim a wysokim dostrzegał różnicę i widział teraz, że ma przy sobie na wózku nie tego, którego miał wieźć. Szarpnął gwałtownie za lejce — tak że dyszel podniósł się, unosząc chomąta na mułach. — Widzicie, że to była pomyłka — rzekł Ah–Czo uśmiechając się uprzejmie. Ale Cruchot zamyślił się. Żałował już, że wstrzymał muły. Nie wiedział o pomyłce sędziego i nie potrafił się jej domyślić, ale wiedział jedno: że polecono mu przywieźć tego kulisa do Atimaono i że jego obowiązkiem jest dostawić go tam. Cóż, jeśli to nie ten, o którego chodzi, i jeśli zetną mu głowę? Ostatecznie to tylko Chińczak — a cóż to jest Chińczak, w gruncie rzeczy? Poza tym może to wcale nie omyłka. On, Cruchot, nie może wiedzieć, co myślą zwierzchnicy. Sami muszą najlepiej znać swoje sprawy. Kimże on jest, by miał myśleć za innych? Raz jeden, dawno temu, spróbował to zrobić, ale sierżant powiedział mu wtedy: „Cruchot, jesteś dureń! Im prędzej się o tym dowiesz, tym lepiej dla ciebie. Ty nie masz myśleć: masz słuchać, a myślenie pozostaw godniejszym osobom”. Cruchot wzdrygnął się na to wspomnienie. Otóż jeżeli zawróci do Papeete — odwlecze egzekucję w Atimaono; a jeśli w dodatku wróci niepotrzebnie — spotka go wymówka od sierżanta oczekującego przybycia więźnia; a poza tym w Papeete także go wyłają. Trzasnął z bata i ruszył w dalszą drogę. Spojrzał na zegarek. I tak spóźni się pół godziny; sierżant na pewno będzie zły. Popędził muły. Im goręcej Ah–Czo nalegał wyjaśniając pomyłkę — tym bardziej Cruchot stawał się nieugięty. Świadomość, że wiezie kogoś innego niż należy, psuła mu humor. To zaś, iż omyłka nie z jego była winy, utwierdzało go w przeświadczeniu, że zło, które spełnia, jest słuszne! Aby uniknąć niezadowolenia sierżanta, Cruchot chętnie dostarczyłby nawet pół tuzina takich omyłkowych skazańców. Co się tyczy Ah–Czo — z chwilą gdy żandarm trzasnął z biczyska, groźnie nakazując milczenie — nie pozostawało mu nic innego, jak siedzieć cicho. Długa jazda ciągnęła się dalej w zupełnym milczeniu. Ah–Czo zastanawiał się nad osobliwymi praktykami cudzoziemskich diabłów. Nie znajdował klucza do tej zagadki. To, co robili z nim, było tak samo niewytłumaczalne, jak wszystko inne. Tak oto przede wszystkim uznali winnymi pięciu niewinnych ludzi, a następnie chcą uciąć głowę człowiekowi, którego sami swymi zamroczonymi mózgami zasądzili tylko na dwadzieścia lat więzienia. A on nic na to poradzić nie może. Musi siedzieć bezczynnie i przyjąć to, co mu władcy życia i śmierci odmierzą. Zrazu ogarnęła go na chwilę panika i zimny pot wystąpił mu na czoło; lecz rychło przemógł się. Usiłował poddać się losowi, wspominając i powtarzając sobie wyjątki z Yin–Czih–Wen (Traktat o Gościńcu Spokoju); lecz zamiast tego widział wciąż swój wymarzony ogród rozmyślań i wypoczynku. Dręczył go ten natłok myśli, oddał się tedy wszystek marzeniom: siedział pośród drzew, zasłuchany w brzęk zawieszonych na gałęziach dzwoneczków. I o dziwo! Oto siedząc tak w marzeniach, mógł snadnie rozpamiętywać i przepowiadać sobie ustępy z „Traktatu o Gościńcu Spokoju”. Tak więc czas upływał mile — aż dojechali do Atimaono i muły zatrzymały się u samego podnóża szafotu, gdzie stał zniecierpliwiony sierżant. Ah–Czo został szybko wprowadzony po drabinie na rusztowanie. Z boku zobaczył na dole spędzonych wszystkich kulisów z plantacji. Schemmer — uważając, że ta egzekucja będzie dobrą lekcją poglądową — zwołał z pola wszystkich robotników i zmusił ich, by byli na tym widowisku obecni. Skoro Chińczycy ujrzeli Ah–Czo, poczęli między sobą szeptać. Spostrzegli pomyłkę, ale zatrzymali to przy sobie. Snadź te niepojęte białe diabły zmieniły zamiar. Zamiast stracić jednego niewinnego człowieka — wybrały drugiego równie niewinnego. Ah–Czou czy Ah–Czo — jakaż różnica? Nigdy nie mogli zrozumieć tych białych psów — tak jak tamci ich nie rozumieli. Ah–Czo będzie ścięty, ale oni po upływie jeszcze dwu lat niewoli powrócą do Chin. Schemmer sam wybudował gilotynę. Zręczny był z niego majster — nie widział nigdy gilotyny, ale Francuzi wyłożyli mu jej zasady. Za jego to namową egzekucję wyznaczyli w Atimaono zamiast w Papeete. Miejsce zbrodni — dowodził Schemmer — jest najodpowiedniejsze do wymierzania kary i w dodatku pół tysiąca owych Chińczaków z plantacji otrzyma w ten sposób zbawienną nauczkę. Schemmer dobrowolnie ofiarował się też wystąpić w roli kata i w tym właśnie charakterze stał teraz na rusztowaniu, wypróbowując sprawność skonstruowanego przyrządu. Pień drzewa bananowego grubości i twardości ludzkiej szyi leżał pod gilotyną. Ah–Czo przyglądał się temu wszystkiemu w osłupieniu. Niemiec, kręcąc małą korbą, wzniósł ostrze ku górze małego wyciągu. Szarpnięcie za koniec mocnego sznura — i nóż spadł błyskawicznie, równiutko odcinając krąg z pnia banana. — No cóż, jakże działa? — zapytał sierżant podchodząc ku rusztowaniu. — Wspaniale — brzmiała radosna odpowiedź Schemmera — pozwól, że ci zademonstruję. Zakręcił znowu korbą, wznosząc nóż, szarpnął sznur i spuścił klingę z łoskotem na miękkie drzewo. Lecz tym razem przebyła zaledwie dwie trzecie grubości i zatrzymała się. Sierżant zaklął. — Tak to na nic! — rzekł. Schemmer otarł pot z czoła. — Trzeba dać większy ciężar. Podszedłszy na skraj szafotu, rozkazał kowalowi przynieść dwudziestopięciofuntowy kawał żelaza. Podczas gdy Schemmer zajęty był przytwierdzaniem ciężaru do szerokiego brzegu klingi, Ah–Czo spojrzał na sierżanta i uznawszy, że chwila jest odpowiednia, zaczął: — Wielmożny pan sędzia mówił, że ścięty ma być Ah–Czou. Sierżant mruknął coś niecierpliwie. Myślał o piętnastomilowej przejażdżce, którą miał odbyć tego popołudnia ku wysuniętemu pod wiatr krańcowi wyspy, tudzież o Bercie, ładnej Metysce, córce handlarza pereł Lafi?re’a, czekającej na niego u kresu uciążliwej drogi. — Otóż ja nie jestem Ah–Czou. Ja jestem Ah–Czo. Pan dozorca omylił się. Ah–Czou to mężczyzna wysoki, a ja — proszę spojrzeć — jestem niski. Sierżant obejrzał go szybko i stwierdził fakt pomyłki. — Schemmer — zawołał rozkazująco — chodź tu! Niemiec odburknął coś, ale tkwił dalej schylony nad robotą — aż wreszcie ku jego zadowoleniu bryła żelaza umocowana została jak należy. Wówczas zapytał: — Czy Chińczak gotów? — Spójrz na niego — odrzekł sierżant. — Czy to ten? Schemmer zdziwił się. Klnąc siarczyście przez kilka sekund, patrzał z żalem na własnoręcznie zbudowany przyrząd, którego działania tak był ciekaw. — Słuchaj — rzekł wreszcie — nie podobna odłożyć tej sprawy. Straciłem już trzy godziny pracy tych pięciuset Chińczaków. Nie mogę tracić drugich trzech godzin, zanim odszukają właściwego skazańca. Doprowadźmy to do końca, tak jak jest. Cóż, to tylko Chińczak. Sierżant wspomniał czekającą go wycieczkę i córkę handlarza pereł; bił się z myślami. — Jeżeli rzecz się wykryje, winę poniesie Cruchot — nalegał Niemiec. — Ale to mało prawdopodobne. W każdym razie Ah–Czou nie piśnie ani słówka, to pewne. — To nie wina Cruchota, omyłkę niewątpliwie popełnił dozorca. — No, to skończmy z tym. Nam nic nie mogą zarzucić. Któż odróżni jednego Chińczaka od drugiego? Możemy powiedzieć po prostu, żeśmy wykonali wyrok na Chińczaku, którego nam dostawiono. Zresztą, ja doprawdy nie mógłbym po raz drugi odrywać od roboty tych wszystkich kulisów. Rozmawiali po francusku; lecz Ah–Czo, który ani słowa nie rozumiał, wiedział dobrze, że w tej chwili rozstrzygano jego losy. Wiedział także, iż decydował tu sierżant — wzrokiem tedy zawisł na wargach tego władcy. — W porządku — oznajmił sierżant. — Zaczynaj egzekucję. Przecież to tylko Chińczak. — Jeszcze tylko jedna próba, żeby się upewnić. — Schemmer podsunął pień banana pod nóż wzniesiony na wierzchołek rusztowania. Ah–Czo usiłował przypomnieć sobie jakąś maksymę z „Traktatu o Gościńcu Spokoju”. „Żyj w zgodzie” — nawinęło mu się, ale jakoś nie widział możliwości jej zastosowania — przecież nie będzie już żył. Ma umrzeć. Nie, to się nie nadaje. „Wybaczaj złość”. Tak, ale tu nie było złości do wybaczenia. Schemmer i tamci czynili to wszystko bez złości. Dla nich to była robota, która musi być wykonana — podobnie jak karczowanie dżungli, kopanie kanału lub uprawa bawełny. Schemmer szarpnął postronek. Ah–Czo zapomniał o „Traktacie o Gościńcu Spokoju”. Nóż opadł z brzękiem, zgrabnie odrzynając płat drzewa. — Znakomicie! — wołał zachwycony sierżant zapalając papierosa. — Wspaniale, przyjacielu! Schemmer był zadowolony z pochwały. — Chodź no, Ah–Czou — rzekł w narzeczu Tahiti. — Ale ja nie jestem Ah–Czou… — zaczął Chińczak. — Milcz! — usłyszał w odpowiedzi. — Jeśli raz jeszcze gębą otworzysz, to ci łeb rozbiję. Nadzorca pogroził mu zaciśniętą pięścią. Ah–Czo zamilkł. Na co zdałoby się protestować? Te zamorskie diabły i tak zrobią, co im się będzie podobało. Dał się przywiązać do pionowej deski o rozmiarach jego postaci. Schemmer zaciągnął węzły tak mocno, iż rzemienie werżnęły się boleśnie w ciało Ah–Czo. Ale Ah–Czo nie skarżył się. Ból nie potrwa długo. Uczuł, jak deska zmieniła położenie z pionowego na poziome — i przymknął powieki. W tej chwili przed oczyma zamajaczył mu po raz ostatni widok ogrodu rozmyślań i wypoczynku. Wydało mu się, że siedzi w owym ogródku wśród kępy drzew; świeży wietrzyk powiewa, dzwonki pobrzękują łagodnie, ptaki też czynią swą wieczorną wrzawę przed spoczynkiem, a spoza wysokiego muru dociera przytłumiony gwar wiejskiego życia. Wówczas uprzytomnił sobie, że deska leży nieruchomo, a po ucisku i naprężeniu mięśni odgadł, że położono go na wznak. Rozwarł powieki. Wprost nad sobą ujrzał zawieszony nóż, połyskujący w słonecznym blasku. Widział również ciężar dodany z wierzchu, zauważył też, że jeden z zaciągniętych ręką Schemmea węzłów rozluźnił się. Wtem usłyszał głos sierżanta wydającego krótki rozkaz. Ah–Czo spiesznie zamknął oczy. Nie chciał patrzeć, jak nóż będzie opadał, ale uczuł go — przez jedną krótką, lecz ważką chwilę. Wtedy wspomniał Cruchota i jego słowa. Lecz Cruchot mylił się: nóż nie łaskotał. Tyle jeszcze pomyślał Ah–Czo — zanim zupełnie przestał myśleć. Przełożył Gabriel Karski The Sheriff of Kona SZERYF KONY Trudno nie zakochać się w tym klimacie. To niepodobieństwo — powiedział Cudworth wysłuchawszy mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. — Osiemnaście lat temu wylądowałem tu po raz pierwszy jako młodzik świeżo po uniwersytecie i zamieszkałem na stałe. Od tego czasu rozstaję się z Koną tylko na krótko. Jeżeli masz pan na ziemi jakieś ulubione miejsce, strzeż się, nie marudź u nas, bo przekonasz się, że Kona stanie ci się droższa. Skończyliśmy właśnie kolację podaną na przestronnej werandzie — lanai — po północnej stronie domu. Słusznie, weranda miała północną wystawę, ale zastanawianie się nad taką lub inną wystawą w podobnie uroczym klimacie nie ma właściwie sensu. Zgaszono świece. Smukły, biało ubrany Japończyk zjawił się jak duch w smudze księżycowego blasku. Wręczył nam cygara i roztopił się w mrokach nie oświetlonego domu. Przez zasłonę bananów i drzew lehua spojrzałem w dół na gąszcz krzewów quava i leżące o tysiąc stóp niżej spokojne morze. Przed tygodniem zszedłem z małego przybrzeżnego parowca i zamieszkałem u Cudwortha. Od tej chwili wiatr nie pofałdował ani razu zwierciadlanej tafli wodnej. Prawda, zdarzał się powiew, ale był to zawsze najłagodniejszy z zefirów, jakie wiać mogą pośród wysp wiecznego lata — nie wiatr, lecz westchnienie, długie, balsamiczne westchnienie świata pogrążonego w słodkiej drzemce. — Kraina marzeń — powiedziałem. — Gdzie dni nie różnią się od siebie. Każdy jest wizerunkiem raju — dodał Cudworth. — Nigdy nic się nie dzieje. Ani za gorąco, ani za zimno; zawsze tak właśnie, jak trzeba. Czy pan spostrzegł, że ląd i morze oddychają regularnie, na zmianę? Tak, zauważyłem to rozkoszne, rytmiczne oddychanie. Każdego rana lekki powiew od morza powstawał jak gdyby niedaleko brzegu i z wolna przybliżał się coraz bardziej, nadpływał ku ziemi łagodnymi, wonnymi falami ozonu. Igrał nad wodą, subtelnie cieniował jej powierzchnię, a tu i ówdzie rysował niezliczone lustrzane pasy ciszy — ruchliwe, żywe, zmieniające kształty od kapryśnych pocałunków wietrzyka. Każdego wieczora powiew ów zamierał w niebiańskiej ciszy, a tchnienie lądu delikatne torowało sobie drogę pośród drzew kawowych i araukarii. — Kraina wiecznej ciszy — powiedziałem. — Czy dmie tu kiedy tak naprawdę? — Rozumie pan, o co mi chodzi? Cudworth zaprzeczył ruchem głowy i wskazał ręką ku wschodowi. — Jak może dąć za taką barierą? Olbrzymie masywy górskie, Mauna Kea i Mauna Loa, sterczały tam niby wieże przesłaniające połowę wygwieżdżonego nieba. Dwie i pół mili nad nami wznosiły głowy białe od śniegów, których nie roztapiało podzwrotnikowe słońce. — Trzymam zakład, że o trzydzieści mil stąd dmucha teraz czterdzieści mil na godzinę. Uśmiechnąłem się niedowierzająco. Cudworth podszedł do umieszczonego na lanai aparatu telefonicznego. Wzywał kolejno Waimeę, Kohalę i Hamakuę. Urywki rozmów dowodziły, że wieją tam wichry. — Zamiata w tę i w tamtą, hę?… Od kiedy?… Co, dopiero od tygodnia?… Halo, Abe… To ty?… Aha, aha… Uparłeś się sadzić kawę na wybrzeżu koło Hamakui… Rozwieś lepiej wiatrochrony… Ha! Szkoda, że nie możesz zobaczyć moich drzewek… Szkoda! — Prawie huragan — zwrócił się do mnie odłożywszy słuchawkę. — Zawsze nabijam się z Abego i jego kawy. Ma pięćset akrów plantacji. Czyni cuda, by uchronić ją od wiatru, nie mam jednak pojęcia, jak utrzymuje korzenie w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie! Po stronie Hamakui dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedziałem się o jakimś szkunerze, który ze zwiniętymi żaglami miotał się w cieśninie między Hawai i Manui. Psia pogoda! — Nie do wiary — bąknąłem. — Czy żaden boczny podmuch nigdy tutaj nie zbłądził? — Nigdy! Nasz wietrzyk jest zjawiskiem zupełnie odosobnionym, bo rodzi się po tej stronie Mauna Kea i Mauna Loa. Widzi pan, ziemia stygnie prędzej niż woda i dlatego w nocy ląd oddycha w kierunku morza. Za dnia ziemia jest cieplejsza niż woda i dzieje się odwrotnie. Niech pan posłucha! Właśnie ciągnie powiew od lądu, górski wiatr. Istotnie, słychać było, że się zbliża, szemrze cicho pośród drzew kawowych, porusza korony araukarii, wzdycha między laskami trzciny cukrowej. Na werandzie panowała jeszcze absolutna cisza. , niebawem jednak nadpłynął, dał się odczuć ów górski wiatr — subtelnie balsamiczny, przesycony korzennymi woniami i chłodny, rozkosznie, jedwabiście chłodny, upajający niby studzone wino — chłodny tak, jak potrafi być tylko górski powiew na tym rajskim wybrzeżu. — Dziwi się pan, że osiemnaście lat temu Kona podbiła moje serce? — podjął gospodarz. — Za nic nie mógłbym stąd wyjechać. To byłoby straszne. Umarłbym chyba. Ale znałem człowieka, który tak samo kochał Konę. Sądzę nawet, że mocniej, bo urodził się tutaj, na tym rajskim wybrzeżu. To był niezwykły człowiek, najbliższy mój przyjaciel, więcej niż brat. Cóż, rozstał się z Koną i nie umarł. — Miłość — zapytałem. — Kobieta? Cudworth pokręcił głową. — I nie powróci nigdy, chociaż sercem zostanie w Kailua. Paliłem bez słowa. Czekałem. — Kochał się już… we własnej żonie. Miał także troje dzieci; uwielbiał je. Są teraz w Honolulu. Syn, idzie na uniwersytet. — Może jakaś zbrodnia? — zapytałem po chwili, trochę już zniecierpliwiony. Cudworth znów pokręcił głową. — Nie popełnił przestępstwa i nikt mu go nie zarzucał. Był synem Kony. — Uparł się pan sypać paradoksami — powiedziałem. — Może się tak wydawać — przyznał. — W tym właśnie tkwi całe piekło. Przez czas pewien spoglądał na mnie bystro, później nagle podjął opowieść. — Był trędowaty. Nie, nie urodził się z tym. Nikt się z tym nie rodzi. Zaraził się. Ten człowiek… Cóż, nie będę robił tajemnicy… Nazywał się Lyte Gregory. Każdy kamaina* zna jego historię. Był czystej krwi Amerykaninem, ale zbudowanym tak, jak dawni wodzowie hawajscy. Mierzył sześć stóp i trzy cale. Bez ubrania ważył dwieście dwadzieścia funtów, w czym każda uncja to kości i mięśnie. Silniejszego mężczyzny nie widziałem w życiu. Był kolosem, atletą, półbogiem. Był moim przyjacielem. Serce i duszę miał równie wielkie, równie wspaniałe jak ciało. Ciekawe, co by pan uczynił, gdyby pan spostrzegł, że najbliższy przyjaciel, brat, ześlizguje się po stromym zboczu przepaści, że jest coraz niżej i niżej. A pan nie jest w stanie mu pomóc. W takiej właśnie znalazłem się sytuacji. Nie było rady! U Boga Ojca, cóż mogłem robić, człowieku? Złowróżbne, nieomylne piętno tej ohydy plamiło czoło przyjaciela. Nikt tego nie widział, tylko ja, dlatego zapewne, że bardzo kochałem Lyte’a. Nie miałem zaufania do własnych oczu. To było zbyt potworne, zbyt nieprawdopodobne. A przecież było! Na jego czole, na uszach. Oglądałem, obserwowałem miesiącami słabą — och! — prawie niedostrzegalną opuchliznę muszli usznych. Wbrew rozsądkowi podsycałem w sobie resztki nadziei. Później czoło nad obydwiema brwiami pociemniało mu tak lekko, jak gdyby od promieni słońca. Sądziłbym niewątpliwie, że ta opalenizna, gdyby nie ledwie dostrzegalny połysk; rozumie pan, zdawać się mogło, iż na powierzchni skóry nikłe światełko zapala się na sekundę i zaraz gaśnie. Próbowałem wierzyć, że to opalenizna, ale nie mogłem. Wiedziałem swoje! Nikt oprócz mnie nic nie zauważył. Oprócz mnie i Stephena Kaluny, lecz o tym dowiedziałem się znacznie później. Ale ja patrzyłem od początku, jak nadciąga piekielna, niewymownie groźna zmora. Nie chciałem myśleć o przyszłości. Bałem się. Nie mogłem! Po nocach płakałem z rozpaczy. Lyte Gregory był moim przyjacielem. Razem łowiliśmy rekiny w zatoce Niihau. Razem tropili dzikie bydło na stokach Mauna Kea i Mauna Loa. Ujeżdżaliśmy konie i cechowali młode byczki w Carter Ranch. Polowaliśmy na kozy koło Haleakala, Lyte uczył mnie nurkować i pływać, aż wreszcie prawie mu dorównałem, chociaż on w wodzie radził sobie lepiej od przeciętnego tubylca. Sam nieraz widywałem, jak szedł w głąb piętnaście sążni* i wytrzymywał pod wodą dwie minuty. Był stworem ziemnowodnym, a zarazem górskim. Wspinał się na urwiska dostępne jedynie kozom. Nie bał się niczego. Kiedy rozbiła się „Luga”, przepłynął trzydzieści mil po wzburzonym oceanie. Trwało to trzydzieści sześć godzin. O, Lyte potrafi torować sobie drogę pośród grzywaczy, które pana albo mnie zgniotłyby na galaretę. Niezwykły, wspaniały człowiek! Półbóg! Razem przebyliśmy rewolucję, obydwaj po stronie romantycznych lojalistów. Dostał dwie kule, a później wyrok śmierci. Ale był za wielkim człowiekiem, żeby republikanie mogli go zabić. Śmiał się z nich. Rychło wrócili mu honor, ba! mianowali szeryfem Kony. Był to człowiek nieskomplikowany, chłopiec, co nigdy nie dorasta. Mózg miał zdrowy, wolny od szarpaniny i zboczeń przy procesach myślowych. Szedł do celu prostą drogą, a dostrzegał tylko jasne cele. Oczywiście był sangwinikiem. Nie znałem nigdy człowieka równie ufnego, równie szczęśliwego, zadowolonego ze świata. Nie pozostało nic, czego mógłby pragnąć. Życie nie miało wobec niego długów: wszystko wypłaciło z góry, gotówką na stół! Czy mógł marzyć o czymś więcej, niż to wspaniałe ciało, żelazne siły, zdumiewająca odporność na zwykłe niedomagania ludzkie, niż cudowna świeżość ducha? Pod względem zalet cielesnych był doskonałością. Nie chorował nigdy w życiu. Nie miał pojęcia, co to ból głowy. Kiedy cierpiałem na tę dolegliwość, Lyte gapił się na mnie z podziwem i zmuszał do śmiechu niezręcznymi objawami współczucia. Nie rozumiał czegoś takiego, jak ból głowy. Nie mógł zrozumieć. Powiedziałem, że był sangwinikiem. Cóż dziwnego! Jaki mógł być przy swej niezwykłej żywotności i nadludzkim zdrowiu? Opowiem pewne wydarzenie na dowód, jak bardzo Lyte wierzył w swą pomyślną gwiazdę i że ta wiara była uzasadniona. Był jeszcze młodzikiem (niedawno go poznałem), kiedy zasiadł w Wailuku do pokera. W partii brał udział gruby Niemiec nazwiskiem Schultz, który grał brutalnie, narzucał własną wolę. Dopisywało mu szczęście i był zupełnie nieznośny w chwili, gdy Lyte Gregory wziął karty do ręki. Po pierwszym rozdaniu Schultz otworzył w ciemno, Lyte wyszedł podobnie jak inni partnerzy, lecz Schultz przebił i wystraszył wszystkich — wszystkich z wyjątkiem Lyte’a. Lyte’owi nie podobał się ton Niemca, przebił więc z kolei. Schultz odpowiedział pięknym za nadobne, a Lyte znów nie pozostał dłużny. Trwało to dosyć długo. Stawki były duże. A wie pan, co Lyte dostał do ręki? Parę króli i trzy treflowe blotki! To nie był poker. Lyte nie stawiał na karty. Stawiał na swój optymizm. Nie wiedział, co ma Schultz, ale przebijał, przebijał, aż wreszcie zaszantażował Niemca. Pomyśl pan tylko! Para króli zmusza faceta z asową trójką do kapitulacji, do obejrzenia kart przed zrzuceniem. Otóż Schultz poprosił o dwie karty. Rozdawał inny Niemiec, przyjaciel Schultza. Lyte dowiedział się wówczas, że przeciwnik ma trójkę. I jak postąpił? Jak pan by postąpił na jego miejscu? Naturalnie zrzuciłby pan trzy blotki, zostawił króle. Ale to nie dla Lyte’a! On stawiał przecie na swój optymizm! Odrzucił króle, zastawił trzy małe trefle i dobrał dwie karty. Nawet nie zerknął na nie! Spojrzał przez stół na Schultza i postawił grubo. Niemiec bez wahania odpowiedział jeszcze wyżej. Miał przecież w ręku trzy asy, wiedział więc, że dostał Lyte’a, bo oceniał go również na trójkę — z konieczności na niższą trójkę. Biedny Schultz! Rozumował najzupełniej słusznie. Miał rację. Popełnił tylko jeden błąd: zdawało mu się, że partner stawia na kartę. Przebijali kolejno mniej więcej przez pięć minut. Na koniec pewność siebie Schultza zaczęła topnieć. Przez cały czas Lyte nie spojrzał na kupione dwie karty i partner o tym nie wiedział. Wyraźnie widziałem, jak Niemiec zastanowił się, ożywił i znowu rzucił stawkę. Niedługo jednak wytrzymał napięcie nerwowe. „Daj pan spokój, Gregory — odezwał się wreszcie. — Od początku jestem wygrany. Nie chcę więcej pańskich pieniędzy. Mam…” „Mniejsza o to, co pan ma — przerwał mu Lyte. — Nie wie pan, co mnie się dostało. No, chyba pora zajrzeć”. Zerknął w karty i przebił Niemca o sto dolarów. Znowu jeden i drugi zaczęli stawiać raz po raz. Na koniec Schultz osłabł, zamknął pulę i położył na stole trzy asy. Lyte rzucił swoje pięć kart. Wszystkie były czarne. Kupił dwa trefle! Wie pan, że prawie wykończył Schultza jako pokerzystę. Niemiec nigdy nie odzyskał formy. Utracił całą butę. Był od tego czasu mało zdecydowany, trochę płochliwy. „Jak mogłeś tak postąpić? — spytałem później przyjaciela. — Schultz prosił o dwie karty. Wiedziałeś już wtedy, że przegrana pewna. A zresztą, nie spojrzałeś nawet na to, co sam kupiłeś”. „Wcale nie musiałem patrzeć — odpowiedział mi Lyte. — Od początku wiedziałem, że to dwa trefle. Powinienem kupić dwa trefle i kwita! Myślisz, że dałbym się pobić temu grubemu szwabowi? To było niemożliwe. Nie zwykłem w taki sposób dostawać w skórę. Po prostu musiałem wygrać. Co chcesz? Gdybym nie miał w garści pięciu trefli, zobaczyłbyś we mnie człowieka najbardziej zdziwionego na świecie”. Oto cały Lyte! Teraz chyba ocenia pan właściwie jego niezmierny optymizm. Jeżeli wziął się do czegoś, musiał bez trudu i kłopotu zyskać powodzenie. Usprawiedliwienie znajdował w takim choćby wydarzeniu i w dziesięciu tysiącach innych. Po prostu szczęściło mu się, wiodło. Dlatego się nie bał. Głęboko wierzył, że nic złego nie może go spotkać, bo nie spotkało dotychczas. Kiedy zatonęła „Luga”, a on przepłynął te trzydzieści mil — spędził w wodzie dwie noce i dzień. Przez cały ten okropny okres czasu ani razu nie stracił nadziei, bodaj na chwilę nie zwątpił w ocalenie. Był pewien, że trafi w końcu do jakiegoś lądu. Sam mi to mówił; a wiedziałem, że mówi prawdę. Taki był Lyte Gregory. Różnił się od przeciętnych, ułomnych ludzi. Należał do odmiennej rasy istot wyższych, odpornych na pospolite cierpienie i niedole. Zdobywał wszystko, co zechciał. Żonę sprzątnął sprzed nosa dwunastu rywalom. Młoda piękność z rodziny Carutherów ustatkowała się rychło. Lyte znalazł w niej towarzyszkę życia najlepszą pod słońcem. Zapragnął syna. Syn się urodził. Zapragnął córki i drugiego syna. I oni przyszli na świat. Dzieci były takie właśnie, jak potrzeba: bez śladu wad i braków. Klatki piersiowe miały niby miechy. Odziedziczyły całą siłę i zdrowie ojca. Później przyszło TO. Na Gregorym spoczęło potworne piętno. Obserwowałem je przez rok. Pękało mi serce. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy; nikt nie podejrzewał niczego — nikt z wyjątkiem przeklętego hapa–haole (to znaczy półkrwi tubylca) Stephena Kaluny. On wiedział, lecz ja nie domyślałem się tego. Aha! Wiedział również doktor Strowbridge. Był lekarzem rządowym. Miał wzrok uczulony na objawy trądu. Widzi pan, do jego obowiązków, między innymi, należało badanie podejrzanych i kierowanie ich na punkt zborny w Honolulu. Stephen Kaluna miał także oko wyczulone na trąd. Choroba panoszyła się w jego rodzinie, której czterech czy pięciu przedstawicieli przebywało już na Molokai.* Cała historia wybuchła z racji siostry Stephena Kaluny. Była podejrzana, lecz zanim trafiła w ręce doktora Strowbridge’a, brat ukrył ją w bezpiecznym miejscu. Lyte, jako szeryf Kony, powinien odnaleźć zgubę. Wchodziło to w zakres jego obowiązków. W ów pamiętny wieczór wybraliśmy się wszyscy do Hilo, do baru Neda Austina. Zastaliśmy tam Stephena Kalunę. Siedział bez towarzystwa, bardzo zły i pijany. Lyte śmiał się właśnie z jakiegoś dowcipu; huczał gromkim, radosnym śmiechem wielkiego dziecka. Kaluna ze wstrętem splunął na podłogę. Lyte dostrzegł to, podobnie jak inni, zlekceważył jednak zaczepkę. Kaluna szukał pretekstu do burdy. Za osobistą krzywdę uważał fakt, że Lyte próbuje odnaleźć jego siostrę. Na rozmaite sposoby dawał wyraz niezadowoleniu. Ze spotkania z szeryfem, ten wszakże nie zwracał nań uwagi. Zdawało mi się, że Lyte żałował trochę awanturnika, najbardziej przykrym obowiązkiem jego urzędu było właśnie wyłapywanie trędowatych. Niemiła sprawa wchodzić do cudzego domu, porywać matkę, ojca lub dziecko i wysyłać biedaka na dożywotnie zesłanie na Molokai, chociaż nie zrobił przecie nic złego. Oczywiście, było to konieczne ze względu na dobro społeczeństwa. Jestem przekonany, że Lyte pierwszy aresztowałby własnego ojca, gdyby ów był podejrzany. Wreszcie Kaluna wybuchnął: „Słuchaj, Gregory, myślisz pan, że capniesz Kalaniweo, ale jej nie capniesz”. Ta podejrzana o trąd siostra miała na imię Kalaniweo. Kiedy padło jego nazwisko, Lyte spojrzał na Kalunę, ale nie odpowiedział. Kaluna był już wściekły. Przez cały czas doprowadzał się do szaleństwa. „Więcej ci powiem — wrzasnął. — Sam trafisz na Molokai, zanim wyprawisz tam Kalaniweo. Zaraz ci powiem, coś za jeden. Nie wolno ci przebywać w towarzystwie przyzwoitych ludzi. Strasznie dziś pyskujesz o swoich obowiązkach. Może nie? Moc trędowatych wysyłasz na nnookai, a dobrze wiesz, że tam i twoje miejsce”. Widywałem już Lyte’a w gniewie, nigdy jednak nie był tak zły jak wtedy. Widzi pan, u nas nie dowcipkuje się na temat trądu. Lyte skoczył jednym susem na Kalunę, porwał go za gardło, zwlókł z krzesła i zaczął tarmosić, tak, że słychać było szczękanie zębów. „Co ci do łba przyszło? — wołał. — Gadaj zaraz, bo wyduszę z ciebie prawdę!” Widzi pan, na Zachodzie są pewne sprawy, o których na wszelki wypadek trzeba mówić z uśmiechem. Tak samo u nas, ludzi z wysp. Taką sprawą jest przede wszystkim trąd. Mniejsza o to, jaki był Kaluna. W każdym razie nie był tchórzem. Kiedy Lyte zwolnił nieco uścisk na jego gardle, odpowiedział bez wahania: „Powiem ci zaraz, co mi przyszło do łba. Sam jesteś trędowaty.” W tej chwili szeryf odepchnął w bok Kalunę, bez wysiłku rzucił go na krzesło. Później wybuchnął serdecznym, szczerym śmiechem. Ale śmiał się samotnie; gdy to zauważył, rozejrzał się dokoła po naszych twarzach. Przysunąłem się doń tymczasem, próbowałem namówić, żeby wyszedł. Nie zwracał na mnie uwagi. Jak urzeczony, patrzył na Kalunę, który nerwowo, niespokojnie wodził ręką po szyi, jak gdyby chciał pozbyć się śladu zakażonych palców, co dusiły go za gardło. Było to wyraźnie odruchowe; nie demonstracyjne. Lyte odwrócił się ku nam. Z wolna przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. „Wielki Boże! Chłopcy… Wielki Boże!” Właściwie nie powiedział tego, wykrztusił ochrypłym szeptem przerażenia i niezmiennej grozy. Strach grał mu w krtani, a przekonany jestem, iż Lyte Gregory nigdy przedtem nie doświadczył strachu. Wkrótce jednak odzyskał władzę jego niezmierny optymizm. Lyte roześmiał się znowu. „Dobry kawał… — powiedział. — Mniejsza o to, kto wpadł na taki pomysł. Za dużo wypiłem i w pierwszej chwili naprawdę strach mnie obleciał. Ale, chłopcy, nie róbcie tego więcej nigdy nikomu. Sprawa jest zbyt poważna. W tej pierwszej chwili umarłem tysiąc razy. Możecie mi wierzyć. Pomyślałem o żonie i o szkrabach, i…” Głos odmówił mu posłuszeństwa. Lyte stropił się, zasępił — spojrzał znów z ukosa na Kalunę, który nadal wodził ręką po szyi. „John” — odezwał się przyjaciel przenosząc wzrok na mnie. Pogodny ton jego głębokiego głosu zadźwięczał mi w uszach. Nie mogłem zdobyć się na odpowiedź. Z trudem przełykałem ślinę, a ponadto zdawałem sobie sprawę, że mam taki wyraz twarzy, jakiego mieć nie powinienem. „John” — powtórzył zbliżając się o krok. Przemówił do mnie trwożliwie, a ze wszystkich koszmarnych potworności najbardziej przerażający był bodaj akcent trwogi w ustach Lyte’a Gregory’ego. „John, John, co to wszystko ma znaczyć? — ciągnął coraz bardziej nieśmiało. — Przecież to kawał, prawda? John, oto moja ręka! Gdybym był trędowaty, nie podawałbym ci chyba ręki? A może naprawdę jestem trędowaty? Co, Johnie?” Wyciągnął do mnie rękę. Ach! Przez wszystkie moce niebieskie i piekielne, nie dbałem już o nic! Był moim przyjacielem. Uścisnąłem mu dłoń, choć serce omal mi nie pękło, kiedym zobaczył, jak twarz mu pojaśniała. „Tak, Lyte, to był kawał — powiedziałem. — Umówiliśmy się zawczasu. Ale masz rację. Sprawa jest zbyt poważna. Nigdy już nie spłatamy podobnego figla” Nie roześmiał się tym razem. Uśmiechnął się tylko jak człowiek zbudzony z okropnego snu, lecz dręczony jeszcze przez senne zjawy. „No, więc wszystko w porządku — odezwał się po chwili. — Nie płatajcie więcej podobnych figlów. Ja teraz stawiam. Cóż, przyznaję otwarcie, moi drodzy, że na moment zaleliście mi sadła za skórę. Popatrzcie tylko, jakem się spocił!” Westchnął z ulgą i ocierając czoło postąpił kilka kroków w stronę lady. „To żaden kawał” — rzucił szorstko Kaluna. Spojrzałem nań krwiożerczym wzrokiem — poczułem nagle chęć mordu. Nie śmiałem jednak odezwać się ani uderzyć. Przyśpieszyłbym tylko katastrofę, a nie straciłem jeszcze szaleńczej nadziei, że uda się jakoś zapobiec złu. „To żaden kawał! — powtórzył Kaluna. — Słuchaj, Lyte Gregory! Jesteś trędowaty! Nie wolno ci dotknąć ręką skóry porządnego człowieka, czystej skóry porządnego człowieka. Rozumiesz?” Gregory rozgorzał znowu: „Wystarczy chyba tych kawałów! Daj spokój! Powtarzam ci, daj spokój, Kaluna, bo jak nie, zarobisz lanie. „Najpierw poddaj się badaniu bakteriologicznemu — odpowiedział Kaluna — a później możesz mi sprawić lanie, ba! możesz mnie zatłuc na śmierć, jeżeli będziesz miał ochotę. Człowieku! Spójrzże w to lustro! Na własne oczy zobaczysz coś, co wszyscy widzą. Zaczyna ci się robić lwia twarz. Przypatrz się, jak ci skóra ciemnieje nad oczami”. Lyte nie mógł oderwać wzroku od lustra. Ręce mu drżały. „Nic nie widzę — odezwał się wreszcie i zwrócił twarz w stronę hapa–haole. — Masz złe serce, Kaluno. Nie wstyd mi przyznać się, że przeraziłeś mnie tak, jak nikomu nie wolno straszyć drugiego człowieka. Trzymam cię za słowo! Zaraz wyjaśnię całą sprawę. Idę prosto do doktora Strowbridge’a. Ale miej się na baczności, kiedy wrócę!” Nie patrząc na nas ruszył w kierunku drzwi. „Poczekaj tutaj, Johnie” powiedział i ruchem ręki zatrzymał mnie, gdy chciałem mu towarzyszyć. Staliśmy w barze, niby gromadka upiorów. „Mówiłem prawdę — odezwał się Kaluna. — Sami to chyba widzicie”. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę. Skinąłem głową. Harry Burnley podniósł szklankę i opuścił, nie tknąwszy jej wargami, Połowę zawartości wylał na ladę. Usta drżały mu jak małemu dziecku, które zaczyna płakać. Ned Austin czynił wiele hałasu przerzucając lód w lodówce. Nie szukał niczego. Sądzę, że nie wiedział, co w tej chwili robi. Wszyscy milczeli. Usta Harry’ego Burnleya drżały coraz mocniej. Nagle Harry zrobił okropną, zawziętą minę i pięścią grzmotnął Kalunę w twarz — raz, drugi, trzeci. Nie próbowaliśmy oderwać napastnika od ofiary, nie przejmowaliśmy się wcale. Burnley mógł go nawet zabić w naszych oczach. Lanie było okropne, nas jednak to nie obchodziło. Nie przypominam sobie, kiedy właściwie Harry dał za wygraną i pozwolił Kalunie odpełznąć w jakiś kąt. Podobnie jak inni, byłem zbyt oszołomiony. Doktor Strowbridge wszystko mi później opowiedział. Pracował w nocy nad raportem, kiedy Lyte zgłosił się do ambulatorium. Lyte zdążył odzyskać swój zwykły, optymizm. Przyszedł na nieco chwiejących się nogach, — trochę jeszcze zły na Kalunę, lecz najzupełniej pewny swego. „Cóż mogłem zrobić? — mówił mi doktor. — Wiedziałem, że ma trąd. Od miesięcy to obserwowałem. Nie śmiałem wyrzec słowa. Nie śmiałem powiedzieć: tak. Wcale mi nie wstyd, że wybuchnąłem płaczem. Lyte błagał o badanie bakteriologiczne. Raz po raz powtarzał: „Wytnij kawałek skóry, doktorze. Zrób analizę. Wytnij kawałek skóry!” Płacz doktora Strowbridge’a musiał jednak przekonać Gregory’ego. Następnego ranka parowiec „Claudine” odpływał do Honolulu. Przychwyciliśmy Lyte’a, kiedy wchodził na pokład. Widzi pan, wybierał się do Honolulu, by się stawić do dyspozycji Urzędu Zdrowia. Nie mogliśmy sobie z nim poradzić. Zbyt wiele ludzi wysłał na Molokai, by samemu zwlekać. Doradzaliśmy Japonię, ale on nie chciał nawet słuchać. „Muszę przyjąć właściwe lekarstwo, moi drodzy” — powtarzał raz po raz i nie mówił nic więcej. Opętała go ta jedna myśl. Z punktu zbornego w Honolulu zlikwidował swoje sprawy i odpłynął na Molokai. Źle mu się tam wiodło. Lekarz osiadły w kolonii trędowatych pisał do nas, że Lyte wygląda jak własny cień. Rozumie pan, tęsknił do żony i dzieci, martwił się o nie. Wiedział oczywiście, że są pod naszą opieką, ale i tak cierpiał. Kiedy upłynęło mniej więcej sześć miesięcy, wybrałem się na Molokai. Siedziałem po jednej stronie grubej, lustrzanej szyby — Lyte po drugiej. Patrzyliśmy na siebie przez szkło, a rozmawialiśmy przy pomocy czegoś w rodzaju tuby. Cóż, sprawa była beznadziejna. Lyte postanowił zostać. Przekonywałem go uparcie. Trwało to cztery śmiertelnie długie godziny. Wreszcie wyczerpałem się do cna, no i parowiec zaczął na mnie gwizdać. Ale przyjaciele Lyte’a nie mogli znieść takiej sytuacji. W trzy miesiące po mojej wizycie na Molokai zakontraktowaliśmy szkuner „Halcyon”. Trudnił się przemytem opium, a żeglował jak wszyscy diabli! Jego szyprem był Amerykanin pochodzenia skandynawskiego. Przezwaliśmy go Wikingiem. Za pieniądze zrobiłby wszystko, a postaraliśmy się, aby podróż do Chin mu się opłaciła. Wiking wypłynął z San Francisco, a w kilka dni później wyruszyliśmy na morze jachtem Landhouse’a. Była to ledwie pięciotonowa łajba, ale pognaliśmy ją pod wiatr całe pięćdziesiąt mil, i to w czasie północno–wschodniego pasatu. Choroba morska? Jak żyję, na to nie cierpiałem. Z dala od lądu spotkaliśmy „Halcyona”. Burnley i ja przesiedliśmy się na szkuner. Pożeglowaliśmy w stronę Molokai i dotarliśmy tam koło jedenastej w nocy. Szkuner manewrował na redzie, a my w czasie przypływu przybiliśmy szalupą do wybrzeża, niedaleko Kalawao, wioski, gdzie — wie pan — umarł ksiądz Damien. Nasz Wiking był całkiem do rzeczy. Z dwoma rewolwerami za pasem śmiało szedł naprzód. We trójkę przebrnęliśmy w poprzek półwysep Kalaupapa, ze dwie mile drogi. Proszę sobie wyobrazić głuchą, ciemną noc i poszukiwanie człowieka w osiedlu, gdzie mieszka ponad tysiąc trędowatych. Widzi pan, gdyby podniesiono alarm, byłby z nami koniec. Teren był nam zupełnie obcy i ciemno choć oko wykol. Psy trędowatych obskakiwały nas, szczekały. Wreszcie zgubiliśmy drogę. Wiking uratował sytuację. Poprowadził nas do pierwszego, stojącego na uboczu domku. Zamknęliśmy drzwi od środka i zapalili światło. Trędowatych było sześciu. Obudzili się, a ja przemówiłem do nich w tubylczym narzeczu. Pytałem o kokuę. Kokua znaczy dosłownie „pomocnik”. W danym przypadku to krajowiec, który jest zdrów, lecz mieszka w leprozorium*, a Urząd Zdrowia płaci mu za doglądanie trędowatych, opatrywanie ich ran i rozmaite funkcje w tym rodzaju. Pozostaliśmy w domku pilnując jego lokatorów; jednego z nich Wiking zabrał na poszukiwanie kokui, którego znalazł wkrótce i przypędził pod groźbą rewolweru. Kokua zachował się przyzwoicie. Mnie i Burnleya poprowadził do siedziby Lyte’a. Wiking tymczasem został na straży w domku sześciu trędowatych. Nasz przyjaciel mieszkał sam. „Spodziewałem się, że przyjedziecie, moi drodzy — powiedział na powitanie. — Nie dotykaj mnie, John. Cóż tam słychać u Neda, Charleya i całej naszej paczki? Mniejsza zresztą o to. Zdążycie powiedzieć wszystko później. Jestem gotów do podróży. Ha! Wytrzymałem tutaj dziewięć miesięcy. Gdzie macie łódź?” Wróciliśmy do tamtego domku, żeby zabrać Wikinga. Ale rozpoczął się już alarm. W oknach migotały światła, drzwi trzaskały. Umówiliśmy się z góry, że strzelać będziemy tylko w ostatecznej potrzebie, toteż kiedy nas zatrzymywano, radziliśmy sobie pięściami i kolbami rewolwerów. Jakiś drab chwycił mnie, oplótł rękami. Nie mogłem się wyzwolić, chociaż dwukrotnie grzmotnąłem go w twarz pięścią. Szamotaliśmy się przez chwilę, potem runęliśmy walcząc na ziemi. Bliski byłem ostatecznej klęski, kiedy nadbiegł ktoś drugi z latarnią. Ujrzałem wtedy twarz mego przeciwnika! Ach, jak opisać tę ohydę? Nie była to właściwie twarz, lecz zgniłe lub gnijące szczątki — żywa padlina bez nosa, bez ust, z jednym uchem opuchłym, poszarpanym, zwisającym aż do ramienia. Uległem panice. Jednym chwytem potwór przygarnął mnie do siebie i okropne ucho musnęło mój policzek. Wówczas postradałem chyba zmysły. Było to zbyt przerażające. Rewolwerem zacząłem tłuc napastnika. Nie mam pojęcia, jakim sposobem w chwili, kiedy odskakiwałem już od niego, uczepił się mnie zębami. Cały bok dłoni miałem w tych wstrętnych, bezwargich ustach. Kolbą rewolweru gruchnąłem go potężnie pomiędzy oczy. Chwyt zębów zelżał. Cudworth wyciągnął do mnie rękę, a że księżyc świecił jasno, zobaczyłem blizny podobne do tych, jakie zostają po ukąszeniu przez psa. — Nie bał się pan? — zapytałem. — Bałem się. Czekałem siedem lat. Widzi pan, aż tak długo trwa okres inkubacyjny. Czekałem tutaj, w Konie, ale trąd nie przyszedł. Cóż, w ciągu tych siedmiu lat nie było dnia, nie było nocy wolnej od strachu… Głos mu się załamał. Cudworth spojrzał w dół, na skąpane w księżycowym blasku morze, a później przeniósł wzrok ku strzelającym w niebo śnieżnym szczytom. — Nie mogłem znieść myśli, że może stracę to wszystko, że nigdy nie zobaczę Kony. Siedem lat! Nie zaraziłem się jakoś… Ale dlatego właśnie zostałem starym kawalerem. Byłem zaręczony. Nie odważyłem się jednak na małżeństwo, gdyż dręczyła mnie niepewność. Narzeczona nie mogła tego pojąć. Wyjechała do Stanów, wyszła za mąż. Nigdy jej później nie widziałem. Kiedy pozbyłem się nareszcie trędowatego policjanta, usłyszałem tętent i łomot kopyt, jak gdyby szarżowała kawaleria. To był nasz Wiking. Wystraszył się zgiełku i nie marnując czasu kazał tym, poczciwym trędowatym, których pilnował, osiodłać dla nas cztery konie. Byliśmy gotowi do drogi. Lyte położył aż trzech kokuów, a wspólnymi siłami wyrwaliśmy Burnleya dwójce napastników. Cała osada była tymczasem w ruchu, a kiedy umykaliśmy cwałem, ktoś (zapewne Jack McVeigh, administrator Molokai) otworzył ogień z winchestera. To była jazda! Konie, siodła i uździenice trędowatych, ciemno choć oko wykol, gwiżdżące nad głową pociski i droga wcale nie najlepsza. Na domiar złego wierzchowiec Wikinga był mułem, a sam Viking nie miał pojęcia o hipice! Ale dotarliśmy jakoś do szalupy kiedyśmy odbijali od brzegu, słychać było tętent koni cwałujących dół stokiem wzgórz na półwyspie Kalaupapa. Jedzie pan do Szanghaju. Niech pan odszuka Lyte’a Gregory’ego, pracuje tam w niemieckiej firmie. Niech pan zaprosi go na obiad, nie żałuje wina, da mu wszystko najlepsze. Tylko proszę mu nie pozwolić za nic płacić. Ja czekam na rachunek. Lyte potrzebuje pieniędzy dla żony i dzieci, które mieszkają teraz w Honolulu. Wiem o wszystkim. Wysyła rodzinie lwią część zarobków, a sam żyje niczym pustelnik. Niech mu pan opowie o Konie. Tutaj przecie zostawił serce. Niech mu pan opowie o Konie tyle, ile pan powiedzieć potrafi. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel BEFSZTYK Ostatnim kawałkiem chleba Tom King wymazał do czysta resztkę mącznego sosu z talerza i długo, z namysłem żuł ten kęs. Gdy jednak wstał od stołu, ciągle mu jeszcze doskwierało wyraźne uczucie głodu. A przecież i tak tylko on jadł; dwoje dzieci wcześnie położono do łóżka, by we śnie zapomniały, że nie dostały kolacji. Żona Toma nie wzięła nic do ust i siedziała cicho nie spuszczając z męża troskliwych oczu. Pochodziła z klasy robotniczej; była chuda i zniszczona, choć na jej twarzy znać jeszcze było ślady dawnej urody. Mąkę do sosu pożyczyła od sąsiadki po drugiej stronie korytarza. Ostatnie dwa półpensy wydała na chleb. Tom usiadł przy oknie na mocno sfatygowanym krześle, które rozpaczliwie skrzypnęło pod jego ciężarem, machinalnie wsadził fajkę do ust i wsunął rękę do bocznej kieszeni marynarki. Nie namacawszy tam tytoniu, zdał sobie sprawę z bezcelowości tego ruchu i odłożył fajkę na bok. Ruszał się powoli, niemal niezgrabnie, jakby go przytłaczał olbrzymi ciężar własnych mięśni. Budowę ciała miał krzepką, wyraz twarzy tępy. Całym swoim wyglądem bynajmniej nie budził sympatii. Jego prostackie odzienie było stare i źle uszyte, a przyszwy butów — już za słabe jak na ciężar zelówek, zresztą też mocno nadwerężonych. Tania bawełniana koszula nosiła niezmywalne ślady farby, a kołnierz przy niej był przetarty. Ale o profesji Toma Kinga — najwymowniej świadczyła jego twarz. Była to typowa twarz zawodowego boksera, który długie lata spędził w czworokącie ringu, przez co rozwinął w sobie i uwypuklił wszystkie charakterystyczne cechy drapieżnego zwierzęcia. Dokładnie wygolona, jakby po to, by żaden jej rys nie umknął uwagi patrzącego — była wyraźnie posępna. Nieforemne wargi układały się w surową linię ust, które wyglądały jak głęboka blizna. Dolna szczęka była zaczepna, brutalna i masywna. Nieruchliwe oczy o ciężkich powiekach patrzały obojętnie spod krzaczastych, zmarszczonych brwi. Te oczy były najbardziej zwierzęcą cechą Toma i tak już przypominającego prawdziwe zwierzę. Senne jak u lwa — oczy drapieżnej bestii. Spadziste czoło stromo uchodziło pod krótko ścięte włosy, spod których wystawał każdy guz na szpetnej głowie. Nos, złamany w dwóch miejscach, fantastycznie uformowany niezliczoną ilością ciosów i charakterystyczne ucho boksera, zniekształcone i rozdęte do podwójnej wielkości, dopełniały urody, a gęsty zarost, mimo że świeżo zgolony, zabarwiał twarz na sino. Słowem była to twarz człowieka, który mógł napędzić stracha w ciemnej ulicy lub w odludnym miejscu, A jednak Tom King nigdy w życiu nie popełnił żadnego przestępstwa. Poza bójkami, zwykłymi w jego sferze, nikogo nie skrzywdził. Nigdy też nie wszczął żadnej kłótni. Był zawodowcem i wszystkie swoje brutalne instynkty zachowywał na zawodowe występy. Poza ringiem cechowała go flegma i dobroduszność, a za młodu, gdy pieniędzy miał jak wody, wydawał je na prawo i na lewo ze szkodą dla własnych interesów. Nie był pamiętliwy i prawie nie miał wrogów. Walkę traktował jako zawód. Na ringu walił, by zadać ból, by okaleczyć, zniszczyć przeciwnika, ale nie czuł złości. Robił tak, bo tego wymagał zawód. Publiczność zeszła się i zapłaciła za to, żeby zobaczyć walkę dwóch ludzi. Zwycięzca dostaje lwią część nagrody. Gdy przed dwudziestu laty Tom King zmierzył się z Woolloomooloo Gougerem, wiedział, że szczęka jego przeciwnika zaledwie cztery miesiące temu zagoiła się po złamaniu w walce w Newcastle. Toteż celował przede wszystkim w tą szczękę i złamał ją wreszcie w dziewiątej rundzie. Nie dlatego, żeby żywił złość do Gougera, ale dlatego, że była to najpewniejsza droga pokonania przeciwnika i zdobycia tej lwiej części nagrody. A Gouger też nie czuł za to złości do niego. Obaj wiedzieli, że tego wymagał ich zawód, i stosowali się do jego prawideł. Tom King był z natury małomówny. Siedział teraz przy oknie milcząc ponuro i patrzył na swoje ręce. Żyły na nich nabrzmiały, wystąpiły na wierzch, a rozbite, zniekształcone i zmaltretowane knykcie świadczyły, do czego były używane. Tom nigdy nie słyszał, że życie człowieka jest życiem jego arterii, ale doskonale wiedział, co znaczą te wielkie, wypukłe żyły: serce pompowało przez nie za dużo krwi pod najwyższym ciśnieniem. Nie spełniają już swego zadania. Do końca wyeksploatował ich elastyczność, a gdy się rozdęły, stracił wytrzymałość. Teraz łatwo się męczył. Nie mógł już w błyskawicznym tempie walczyć przez dwadzieścia rund, młócić, bombardować ciosami i walczyć, walczyć, walczyć, od gongu do gongu, w zaciekłych nieustannych zwarciach, być na linkach i z kolei zapędzić przeciwnika na linki, i zewrzeć się jeszcze mocniej, z jeszcze większą zaciekłością w tej ostatniej, dwudziestej rundzie, kiedy widzowie już stoją i wyją, a on atakuje, bije, uchyla się w unikach, raz po raz sypie gradem ciosów i odbiera grad ciosów, a przez ten cały czas serce wiernie pompuje krew, fala za falą, przez sprawne żyły. Spęczniałe, zawsze wówczas wracały do normy, choć niezupełnie, bo za każdym razem, na początku ledwie widocznie — rozciągały się nieco. Patrzył teraz na nie i na pokiereszowane knykcie i na chwilę ujrzał doskonałą młodość swych rąk, do chwili, kiedy rozbił pierwszy knykieć o głowę Benny Jonesa, znanego pod przezwiskiem „Postrach Walii”. I znów poczuł ssanie w dołku. — Do diabła. Żebym tak mógł zjeść befsztyk! — mruknął głośno i zacisnąwszy potężne pięści zmełł w ustach jakieś przekleństwo. — Próbowałam i u Burkego, i u Sawleye’a — powiedziała żona na pół przepraszająco. — I nie chcieli dać? — zapytał. — Nie chcą dać nawet za pół pensa. Burkę mówił… — zawahała się. — Gadaj, co mówił. — Mówił, że Sandel cię dzisiaj pokona, a my i tak jesteśmy mu dosyć winni. Tom King chrząknął, ale nic nie rzekł. Zamyślił się nad tym, jak w młodości obkarmiał befsztykami swego bullterriera. Wtedy Burkę skredytowałby mu tysiąc befsztyków. Ale czasy się zmieniły. Tom King się zestarzał, a stary człowiek, który walczy na drugorzędnych ringach, nie może liczyć na żaden kredyt u kupców. Od samego rana, gdy tylko wstał z łóżka, gorąco pragnął zjeść kawałek mięsa. I to pragnienie go nie opuściło. Do dzisiejszej walki brakło mu dostatecznej zaprawy. W Australii panowała tego roku posucha, czasy były ciężkie i trudno było znaleźć nawet dorywczą pracę. Nie miał też partnera do treningu, a odżywiał się marnie i często niedostatecznie. Imał się parodniowej pracy kopacza, gdy tylko mógł ją dostać, a wczesnym rankiem biegał trochę, by utrzymać nogi w formie. Ale ciężko było trenować bez partnera, gdy się ma jeszcze żonę i dwoje dzieci na karku. Kupcy podnieśli mu trochę kredyt na wiadomość, że ma się zmierzyć z Sandelem. Sekretarz klubu „Rozmaitości” wypłacił mu też awansem trzy funty — wynagrodzenie dla przegrywającego — ale nie chciał dać ani grosza więcej. Od czasu do czasu udawało się Tomowi pożyczyć parę szylingów od starych kumpli, którzy chętnie daliby mu więcej, gdyby nie fakt, że ten rok był suchy i sami byli w potrzebie. Tak — nie ma co ukrywać — nie był w dostatecznie dobrej formie. Powinien był lepiej jadać i nie mieć kłopotów. A poza tym po czterdziestce człowiek trudniej wraca do formy, niż gdy ma lat dwadzieścia. — Która godzina, Lizzie? — zapytał. Żona poszła zapytać sąsiadów po drugiej stronie korytarza. — Za kwadrans ósma. — Za parą minut zacznie się pierwsze spotkanie — powiedział. — To będzie przedmecz. Potem cztery rundy pomiędzy Wellsem i Gridleyem i dziesięciorundowa walka Starligtha z jakimś tam marynarzem. Moja kolej przyjdzie najwcześniej za godzinę. Jeszcze dziesięć minut przesiedział w milczeniu, a potem wstał. — Prawdę mówiąc, Lizzie, nie miałem dostatecznego treningu. Sięgnął po kapelusz i ruszył do drzwi. Nie pochylił się, by ją pocałować — nigdy tego nie robił wychodząc z domu — ale tego wieczoru ona odważyła się go pocałować. Zarzuciła mu ręce na szyję i zmusiła do schylenia. Przy tym krzepkim, masywnym mężczyźnie wydawała się zupełnie malutka. — Powodzenia, Tom — rzekła. — Musisz go pokonać. — Tak, muszę go pokonać — powtórzył. — Tylko tyle i nic więcej. Muszę go pokonać. Spróbował roześmiać się szczerze, gdy mocniej przycisnęła się do niego. Ponad jej ramieniem rozejrzał się po pustym pokoju. Tu było wszystko, co miał na świecie — zaległe komorne, żona i dzieci. A teraz wychodził z niego, w noc, by zdobyć pożywienie dla towarzyszki życia i potomstwa i to nie tak jak nowoczesny robotnik, który idzie do swej obrabiarki, lecz na stary, prymitywny, królewski, zwierzęcy sposób — by je wywalczyć siłą. — Muszę go pokonać — powtórzył, tym razem z nutą rozpaczy w głosie. — Zwycięstwo — to trzydzieści funtów. Wtedy zapłacę wszystkie długi i jeszcze zostanie fura pieniędzy. Ale jeśli przegram, nie dostanę nic — nawet jednego pensa na tramwaj do domu. Sekretarz już mi dał wszystko, co się należy w razie przegranej. Do widzenia, staruszko. Gdybym wygrał, wrócę prosto do domu. — Będę czekać! — zawołała za nim przez korytarz. Do „Rozmaitości” było bite dwie mile i Tom idąc rozmyślał nad tym, że gdyby to było w jego najwspanialszych czasach, kiedy był mistrzem wagi ciężkiej Nowej Południowej Walii — jechałby teraz na pewno powozikiem opłaconym przez jednego z tych, co go mocno „obstawili”. Teraz za to Tommy Burns i ten Murzyn amerykański, Jack Johnson, rozbijają się samochodami. A on idzie piechotą! Każdy zaś wie, że taki dwumilowy spacer nie jest najlepszym wstępem do walki. Był stary, a świat nie certuje się ze starymi. Nie nadawał się już do niczego, chyba tylko do łopaty, ale i tu nawet przeszkadzał mu złamany nos i rozdęte ucho. Pożałował, że się nie nauczył żadnego porządnego fachu. Na dłuższą metę to by się lepiej opłaciło. Ale nikt mu tego nie powiedział. Zresztą w głębi duszy czuł, że gdyby mu nawet powiedziano, toby i tak nie posłuchał. Tamto było takie łatwe i przyjemne. Dużo pieniędzy — ostre, pełne chwały walki z okresami wypoczynku i nieróbstwa między nimi — świta rozentuzjazmowanych pochlebców, poklepywanie po ramieniu, uściski rąk, szykowni faceci z radością stawiający kieliszek za przywilej pięciominutowej rozmowy no — i zaszczyt, który z tego wszystkiego wypływał. Rozwrzeszczany tłum na widowni, huraganowy finisz i głos sędziego: „Zwyciężył King!” A nazajutrz jego nazwisko w sportowych sprawozdaniach gazet. To były czasy. Ale teraz, mozolnie medytując na swój powolny sposób, Tom zrozumiał, że wtedy usuwał z drogi starych. On był wschodzącą Młodością, gdy oni byli zmierzchającą się starością. Nic dziwnego, że szło mu łatwo: tamci mieli rozdęte żyły, pokaleczone knykcie i słabe kości po tylu już walkach. Przypomniał sobie, jak w Rush Cutters Bay pokonał starego Billa Stowshera w osiemnastej rundzie i jak potem stary Bill płakał w szatni niczym dziecko. Może też zalegał z komornem. Może w domu miał żonę i dwoje dzieci. I może akurat wtedy łaknął kawałka mięsa. Bill mężnie stawał i oberwał porządnie. Teraz, gdy Tom sam już przeszedł przez surową szkołę, rozumiał, że wtedy — dwadzieścia lat temu — Stowsher Bill walczył o coś więcej niż on, młody Tom King, który chciał zwyciężyć dla sławy i łatwych pieniędzy. Trudno się więc dziwić, że Bill płakał później w szatni. Tak, człowiek jest zdolny tylko do pewnej określonej ilości walk. To jest żelazne prawo gry. Jednego stać na sto ciężkich walk, drugiego tylko na dwadzieścia. Każdy zależnie od swej fizycznej budowy i charakteru może stoczyć pewną ilość walk, a gdy je ma za sobą — jest skończony. Tak, on miał ich więcej w sobie niż większość innych ludzi. I stoczył też o wiele więcej walk niż powinien był, walk wyniszczających, takich, które rozsadzają serce i płuca, pozbawiają żyły elastyczności, a zwinną prężność młodości zamieniają w twarde węzły mięśni. Takich walk, w których nadmiar wysiłku i chęć wytrwania osłabiają mózg i kości i wyczerpują do cna każdy nerw i ludzką wytrzymałość. Tom wytrzymał więcej niż inni. Z jego dawnych kolegów nikt nie pozostał na ringu. Był ostatni ze starej gwardii. Widział, jak tamci się kończyli, i nieraz sam do tego przyłożył ręki. Dawniej na próbę wystawiano go do walki ze starymi. Zmiatał ich z drogi jednego po drugim, śmiejąc się, gdy płakali w szatni, jak płakał Stowsher Bill. A teraz on sam już był stary i na nim wypróbowywano młodych. Tak było z tym gościem, Sandelem. Przybył z Nowej Zelandii już z jakimś wyczynem za sobą, ale w Australii nikt o nim nie słyszał, wystawiono więc przeciw niemu starego Toma Kinga. Jeśli Sandel dobrze się spisze, dostanie lepszego przeciwnika i możność większej wygranej. Trzeba się zatem spodziewać, że będzie walczył zaciekle. Ma wszystko do wygrania w tej walce — pieniądze, sławę, karierę, a Tom King jest dla niego siwiejącym, starym zawalidrogą, który mu przeszkadza w dojściu do pieniędzy i sławy. I cóż Tom może wygrać prócz trzydziestu funtów na komorne i spłatę długu w sklepiku? Wolno żując te myśli ujrzał nagle w swej flegmatycznej wyobraźni wizję Młodości, wspaniałej Młodości budzącej entuzjazm, niezwyciężonej, o sprężystych mięśniach i jedwabistej skórze, o żelaznym, niezmordowanym sercu i płucach, tej Młodości, która drwi z oszczędzania wysiłku. Tak, Młodość to Nemezis. Niszczy starych wcale się z tym nie licząc, że jednocześnie niszczy i siebie. Rozdyma własne tętnice i rozbija sobie knykcie, aż z kolei i ją zniszczy Młodość. Bo Młodość jest wiecznie młoda. Tylko Starość się starzeje. Na ulicy Castlereagh Tom skręcił w lewo, minął trzy bloki i znalazł się przed klubem „Rozmaitości”. Tłum wyrostków oblegających drzwi rozstąpił się przed nim z szacunkiem i ktoś powiedział głośno: „To on. To Tom King”. W budynku, po drodze do szatni, Tom spotkał sekretarza klubu, młodego mężczyznę o ostrym spojrzeniu i chytrej twarzy. Uścisnęli sobie ręce. — Jak się czujesz, Tom? — zapytał sekretarz. — Nic mi nie brakuje — odparł King, choć wiedział, że kłamie i że gdyby miał funta przy duszy, zaraz by go oddał za porządny befsztyk. Tłum widzów powitał go burzą braw i okrzyków, gdy wraz z sekundantami wyszedł z szatni i między rzędami krzeseł poszedł na kwadratowy ring na środku sali. Odpowiadał ukłonami rozdawanymi na prawo i na lewo, choć widział mało znajomych twarzy. Przeważnie były to twarze młodzieńców, których jeszcze na świecie nie było, gdy on zdobywał pierwsze laury na ringu. Lekko wskoczył na estradę, przesunął się pod linami do swego narożnika i usiadł na składanym krzesełku. Jack Bali, sędzia ringowy, podszedł do niego i podał mu rękę. Ten wyranżerowany już bokser od dziesięciu lat przeszło nie stawał na ringu jako zawodnik. King był zadowolony, że to on będzie sędziował. Obaj należeli do „starych” i Tom wiedział, że jeśli w walce z Sandelem pozwoli sobie trochę ostrzej potraktować przeciwnika z lekka wbrew regułom, może liczyć, że Bali puści mu to płazem. Młodzi kandydaci wagi ciężkiej jeden za drugim wchodzili na ring, gdzie sędzia przedstawiał ich publiczności. W ich też imieniu rzucał wyzwania. — Młody Pronto — ogłosił Bali — z Północnego Sydney wyzywa zwycięzcę i stawia na boku pięćdziesiąt funtów. Publiczność zaczęła klaskać, a gdy Sandel przeskoczył liny i usiadł w swoim rogu, rozległy się nowe brawa. Tom King ciekawie spojrzał na niego poprzez ring. Za chwilę zewrą się przecież w bezlitosnej walce i każdy ze wszystkich sił będzie próbował znokautować drugiego. Ale niewiele dojrzał, bo Sandel — jak i on sam — miał spodnie i sweter na bokserskich trykotach. Zobaczył tylko zdecydowanie przystojną twarz ukoronowaną jasną kędzierzawą czupryną i muskularną szyję, która świadczyła o herkulesowej budowie ciała. Młody Pronto przeszedł z jednego narożnika do drugiego, zamienił uścisk ręki z zawodnikami i zeskoczył z ringu. Wyzwań padało coraz więcej. Wieczna Młodość — Młodość nieznana, ale nienasycona — przeskakiwała sznury ringu wołając ludziom, że przy pomocy zręczności i siły dorówna zwycięzcy. Kilka lat temu w tym szczytowym okresie, kiedy był niezwyciężony, takie przygotowania bawiły i nudziły Toma Kinga. Ale teraz siedział jak urzeczony i nie mógł się pozbyć wizji Młodości sprzed oczu. W tej grze bokserskiej zawsze wybijali się młodzi. Przeskakiwali przez liny i rzucali wyzwanie, a starzy zawsze musieli im ulec. Młodzi szli do Triumfu po trupach starych. Ale za nimi szli jeszcze i jeszcze młodsi — Młodość niezmordowana i niezwyciężona — i zawsze spychali starych z drogi. A potem sami się starzeli i schodzili po tej samej pochyłej ścieżce, gdy za nimi, następując im na pięty, szła wieczna Młodość — nowe dzieciaki, teraz już krzepkie i spychające na bok starych. Za nimi zaś nieprzerwane szeregi nowych dzieciaków — i tak bez końca — nieśmiertelna Młodość, która zawsze musi dopiąć celu. King spojrzał na loże prasową i kiwnął głową Morganowi ze „Sportowca” i Corbettowi z „Arbitra”. Potem wyciągnął ręce do swych sekundantów, Sida Sullivana i Charleya Batesa. Włożyli mu rękawice i mocno je zasznurowali pod bacznym okiem jednego z sekundantów Sandela, który przedtem jeszcze uważnie zbadał bandaże na knykciach Kinga. Jeden z sekundantów Kinga robił to samo w narożniku Sandela. Wreszcie ściągnięto z Sandela spodnie, a gdy wstał — zdjęto mu sweter przez głowę. Tom King spojrzał i zobaczył wcielenie Młodości: wspaniale sklepioną pierś, mocne, muskularne ciało i mięśnie, które jak żywe drgały i przesuwały się pod białą, aksamitną skórą. To ciało tętniło życiem i Tom King wiedział, że świeżość tego życia jeszcze nigdy nie uciekała przez obolałe pory w czasie długich walk, kiedy to Młodość płaciła swą dań i schodziła z ringu już nie tak młoda, jak weszła. Dwaj mężczyźni ruszyli ku sobie. Gdy zabrzmiał gong i sekundanci zabrawszy składane stołeczki zeskoczyli z ringu, zawodnicy podali sobie ręce i stanęli w postawie. Zaraz też, jak mechanizm ze stali i sprężyn zaczepiony na czułym spuście, Sandel doskoczył i odskoczył, i znów doskoczył ładując lewy cios w oczy, prawy w żebra, unikiem uchodząc przed kontrą, tańcząc leciutko w tył i znowu — groźnie — w przód. Był zwinny i sprytny. Widowisko było oszałamiające. Publiczność wyła z zachwytu. Ale King wcale nie czuł oszołomienia. Zbyt dużo miał walk za sobą i zbyt wielu pokonał młodzików. Dobrze oceniał ciosy — były za szybkie, za kunsztowne, by mogły być groźne. Najwidoczniej Sandel od samego początku chciał poprowadzić forsowną walkę. Można się było tego spodziewać. Młodość zawsze tak robi: trwoni swą wyższość i bogactwo w dzikim uniesieniu i w szaleńczym ataku, przytłacza przeciwnika bezgraniczną wspaniałością siły i woli. Sandel był tu i tam — wszędzie — dwoił się i troił, lekkonogi i zapalczywy, żywy cud białego ciała i kąśliwych mięśni, zwijających się w olśniewająco skonstruowanym ataku, biegających pod skórą tam i z powrotem niby tkackie czółenko, od ataku do ataku, poprzez tysiąc ruchów, a wszystkie miały tylko jeden cel: zniszczyć Toma Kinga, który zagradzał drogę do fortuny i szczęścia. Tom King znosił to cierpliwie. Znał swój fach, znał Młodość i wiedział, że ma ją już za sobą. Wiedział, że nic nie zrobi, póki ten drugi nie straci na wigorze. Na myśl o tym uśmiechał się do siebie, celowo nadstawiając w uniku czubka głowy pod silny cios Sandela. Było to złośliwe, ale zupełnie zgodne z regułami boksu. Człowiek powinien dbać o swoje knykcie, a jeśli koniecznie chce ugodzić przeciwnika w czubek głowy, robi to z własną szkodą. King mógł się schylić niżej i pozwolić, by cios świsnął nad nim, ale przypomniał sobie, jak w jednej ze swych pierwszych walk rozbił sobie pierwszy knykieć o głowę „Postrachu Walii”. Stosował się tylko do zasad gry. Jego unik zadecydował o losie jednego z knykci Sandela. Teraz mu to jeszcze nie przeszkodzi. Będzie dalej jednako atakował, cudownie beztroski, bijąc tak silnie jak przedtem, przez cały czas spotkania. Ale później, kiedy odezwą się liczne walki na ringu, pożałuje tego knykcia, spojrzy w przeszłość i przypomni sobie, jak go rozbił na głowie Toma Kinga. Pierwsza runda należała do Sandela. Widownia ryczała porwana jego huraganowymi atakami. Zasypał Kinga lawiną ciosów, a King je biernie przyjmował. Ani razu nie skontrował, zasłaniał się, wolał blokować i robić uniki, przechodził do zwarć, by uniknąć ciosów. Czasem markował jakieś uderzenie, trząsł głową, gdy odebrał cięższy cios, ale ruszał się powoli, nie skakał, nie rzucał się i oszczędzał każdej drobiny sił. Sandel jak koń musi się zmydlić pianą Młodości, zanim wiek dojrzały ośmieli się wziąć odwet. Ruchy Kinga były wolne i metodyczne, a jego oczy, prawie nieruchome pod ciężkimi powiekami, nadawały mu wygląd senny i ospały. A jednak były to oczy, które widziały wszystko, oczy wytrenowane w przeszło dwudziestoletnich walkach na ringu tak, by nic nie uszło ich uwagi. Nie mrużyły się przed grożącym ciosem, nie drgnęły nawet — tylko spokojnie oceniały i mierzyły odległość. Po pierwszej rundzie Tom King odpoczywał przez minutę siedząc w swoim kącie odchylony w tył, z wyciągniętymi nogami i ramionami opartymi na zbiegających się pod kątem prostym linach. Pierś i przepona brzuszna unosiły mu się swobodnie i wysoko, gdy chłonął powietrze, które nawiewali mu ręcznikami obaj sekundanci. Zamknąwszy oczy słuchał głosów z widowni. „Czemu nie idziesz na niego, Tom?” słychać było liczne krzyki: „Boisz się go, czy co?” — Mięśnie mu zesztywniały — usłyszał komentarz z pierwszego rzędu krzeseł. — Nie może szybciej się ruszać. Stawiam dwa do jednego na Sandela, w funtach szterlingach. Rozległ się dźwięk gongu i przeciwnicy ruszyli ze swych narożników. Sandel, pałający chęcią walki, przebył trzy czwarte ringu, King zaś był rad, że została mu mniejsza część drogi. Zgadzało się to z jego taktyką oszczędzania sił. Brakło mu treningu, nie dojadał, toteż każdy krok się liczył. Prócz tego przeszedł już pieszo dwumilową drogę do klubu. Druga runda była powtórzeniem pierwszej: Sandel atakował jak huragan, a publiczność z oburzeniem pytała, czemu King nie walczy. King bowiem tylko pozorował ataki, wymierzył kilka bezskutecznych i ospałych ciosów — poza tym nie robił nic, jedynie blokował, umykał przeciwnikowi i wpadał w clinch. Sandel usiłował przyspieszyć tempo, ale King, kierując się doświadczeniem, nie podejmował tej inicjatywy. Uśmiechał się z jakimś smutno rozbrajającym wyrazem na swej zniekształconej twarzy i dalej skąpił sił z zazdrością, do jakiej tylko starość jest zdolna. Sandel był Młodością i marnotrawił siły tak rozrzutnie, jak to Młodość potrafi. Do Kinga należało mistrzostwo ringu, mądrość zdobyta w wielu bolesnych walkach. Z trzeźwą głową, zimnym wzrokiem obserwował przeciwnika i nie spiesząc się czekał, aż z Sandela wykipi piana młodości. Większość widzów myślała, że King jest beznadziejnie zdeklasowany, i pogląd swój wyrażała propozycjami zakładu trzech do jednego na korzyść Sandela. Ale było paru mądrzejszych, którzy znali Kinga z dawnych czasów — ci przyjmowali zakłady, uważając, że to pewne pieniądze. Trzecia runda zaczęła się jak poprzednia. Była jednostronna, wszystkie akcje inicjował Sandel i on też zadawał ciosy. Minęło pół minuty i Sandel, zbyt zadufany w sobie, odsłonił się. W tej chwili błysnęły oczy Kinga i mignęło jego prawe ramię. Był to pierwszy prawdziwy cios, jaki zadał — sierpowy z wygiętego łuku ramienia po to, by był sztywniejszy i poparty całym ciężarem ciała z półobrotu. Jakby zbudził się pozornie śpiący lew i błyskawicznie walnął łapą. Sandel trafiony w szczękę zwalił się niby ogłuszony wół. Publiczność wstrzymała oddech i słychać było pełne uznania szepty. Widać — mimo wszystko — Tom nie miał sztywnych mięśni i potrafił bić jak młot parowy. Sandel doznał wstrząsu. Przekręcił się na bok i spróbował wstać, ale powstrzymał go ostry okrzyk sekundantów, którzy kazali mu odczekać, aż sędzia doliczy do dziewięciu. Przykląkł więc na jedno kolano, gotów się poderwać, i czekał, podczas gdy sędzia stał nad nim i głośno odliczał mu wprost do ucha mijające sekundy. Przy dziewiątej Sandel podniósł się i stanął w postawie, a Tom King patrząc na niego żałował, że nie zadał ciosu o cal bliżej w szczękę. Byłby to nokaut i Tom mógłby przynieść do domu trzydzieści funtów. Runda trwała dalej aż do końca przepisowej trzeciej minuty. Sandel po raz pierwszy walczył przejęty szacunkiem dla przeciwnika; Tom, jak zawsze, ruszał się powoli i patrzał sennymi oczami. Przed samym zakończeniem rundy King — domyśliwszy się z widoku sekundantów, którzy szykowali się już do przeskoczenia sznurów, że runda zbliża się do końca — tak poprowadził walkę, aby się znaleźć jak najbliżej swego narożnika. A kiedy rozległ się gong, usiadł niezwłocznie na już podstawionym krzesełku, gdy Sandel musiał przejść po przekątnej ringu do swego narożnika. Był to drobiazg, ale suma drobiazgów już coś znaczy. Sandel musiał przejść tych parę dodatkowych kroków, poświęcając na to odpowiednią ilość energii, i stracić część cennej minuty przeznaczonej na wypoczynek. Na początku każdej rundy King wolno wyłaził ze swego kąta i w ten sposób zmuszał przeciwnika do przebycia większej części drogi. Przy końcu rundy zawsze tak manewrował, by się znaleźć w swoim narożniku i móc zaraz usiąść. Minęły jeszcze dwie rundy, w których King oszczędzał sił, a Sandel je trwonił. Jego próby przyspieszenia tempa dały się Kingowi we znaki, bo spory procent wymierzanych ciosów docierał do celu. Jednakże King uparcie trzymał się taktyki zwolnionych ruchów, mimo głośnych poduszczeń młodych zapaleńców spośród publiczności. W szóstej rundzie Sandel znów nie uważał i znów straszliwy prawy Kinga wylądował mu na szczęce, poszedł więc na deski i leżał aż do dziewięciu. W siódmej rundzie Sandel stracił swą wspaniałą kondycję i zrozumiał, że to będzie najcięższa walka w jego dotychczasowej praktyce. Tom King był stary, ale lepszy od tych, jakich Sandel dotąd spotykał — taki stary, który nigdy nie tracił głowy, zadziwiająco umiał się bronić, zadawał ciosy niczym uderzenia maczugi, a w jego każdej ręce czaił się nokaut. Lecz mimo to nieczęsto odważał się uderzyć. Stale pamiętał o swych nadwerężonych knykciach i wiedział, że każdy cios się liczy, jeśli mają one wytrzymać do końca walki. Gdy siedział w swym rogu i patrzał przez ring na przeciwnika, przychodziło mu na myśl, że jego mądrość w połączeniu z młodością tamtego złożyłyby się na mistrza świata wagi ciężkiej. Ale w tym właśnie sęk. Sandel nigdy nie będzie mistrzem świata. Brakowało mu doświadczenia, które mógł nabyć tylko za cenę Młodości. Lecz zanim je zdobędzie, Młodość mu zejdzie na jej kupno. King wykorzystywał każdą szansę. Nie opuścił żadnej okazji do clinchu i niemal zawsze przy tym uderzał mocno ramieniem w żebra Sandela. W teorii walki bokserskiej pchnięcie ramieniem tyleż znaczy, co cios, gdy chodzi o unieszkodliwienie przeciwnika, ale jest znacznie lepsze, gdy idzie o oszczędność wysiłku. W clinchach Tom całym ciężarem kładł się na Sandelu i uparcie kleił się do niego. To zmuszało sędziego do interwencji. Rozdzielał ich, a zawsze przy tym pomagał mu Sandel, który jeszcze nie nauczył się odpoczywać. Nie mógł się powstrzymać do użycia swych wspaniałych, śmigłych rąk i sprężystych mięśni. Kiedy King szedł w zwarcie i barkiem szturchał go w żebra, chowając jednocześnie głowę pod jego lewe ramię, Sandel niemal zawsze zakładał prawą rękę za plecy i walił przeciwnika w wystającą twarz. Był to cios zręczny, który budził zachwyt publiczności, ale zupełnie nieszkodliwy i dlatego niepotrzebnie pochłaniał energię. Sandel nie znał jednak zmęczenia, nie umiał dawkować sił, a King uśmiechał się tylko i znosił wszystko cierpliwie. Sandel uciekł się teraz do wściekłych ciosów prawą w korpus. Na pozór szkodziły one bardzo Kingowi i tylko wytrawni znawcy potrafili ocenić zręczny dotyk lewej rękawicy Kinga w biceps Sandela tuż przed samym ciosem. Prawda, że każdy cios dochodził Kinga, ale za każdym też razem ten dotyk w biceps odbierał siłę uderzeniom. W dziewiątej rundzie King trzy razy w ciągu minuty prawym szerokim sierpowym ugodził przeciwnika w szczękę. I trzy razy Sandel całym ciężarem potężnego ciała padał na deski. Zawsze leżał dozwolone dziewięć sekund i wstawał drżący i oszołomiony, a jednak wciąż mocny. Stracił bardzo wiele ze swej szybkości i oszczędzał sił. Walczył nieustępliwie, ale ciągle czerpał ze swego głównego kapitału — Młodości. Głównym kapitałem Kinga było doświadczenie. W miarę jak opuszczały go żywotne siły i energia, zastępował je chytrością, rozumem zrodzonym w długoletnich walkach i przezorną oszczędnością wysiłku. Nie tylko nauczył się unikać zbędnych ruchów, ale nauczył się też, jak kusić przeciwnika do marnotrawienia sił. Raz po raz złudnym ruchem nóg, rąk i ciała prowokował Sandela do odskoku, uniku czy kontry. Sam odpoczywał, ale nigdy nie pozwolił odpocząć przeciwnikowi. Była to taktyka Wieku Dojrzałego. Tuż na początku dziesiątej rundy King począł stopować ataki Sandela prostymi lewymi w twarz, a Sandel, już ostrożny, odpowiadał wyrzutem lewej, ugięciem jej i mocnym prawym sierpowym w skroń. Ciosy lądowały za wysoko i dlatego nie były druzgoczące, ale już przy pierwszym z nich King doświadczył starego, dobrze znanego uczucia — jakby mu czarna zasłona omdlenia przesłoniła mózg. Na jedno mgnienie oka, a raczej na ułamek mgnienia, zapadł w nicość. Przez chwilę widział, jak przeciwnik i tło białych, wpatrzonych w ring twarzy odpływa mu sprzed oczu. Ale już w następnej chwili znów ujrzał Sandela i twarze. Zdawało mu się, że usnął na moment, a teraz znów otworzył oczy. Chwila nieświadomości była jednak tak krótka, że nawet nie zdążył upaść. Publiczność dostrzegła, że się zachwiał, że kolana się pod nim ugięły, ale zaraz się opanował i tylko głębiej wciągnął brodę pod osłonę lewego ramienia. Sandel parokrotnie powtórzył ten cios utrzymując Kinga w częściowym zamroczeniu, ale potem King wypracował sobie system obrony, który jednocześnie był kontrą. Pozornie zagroziwszy przeciwnikowi lewą, odstąpił pół kroku i w tej samej chwili całą siłą uderzył prawą od dołu w górę. Tak dobrze to sobie wyliczył, że trafił Sandela prostopadle w brodę w pełni jego niskiego uniku. Sandel wyleciał w powietrze, przegiął się w tył i spadł głową i plecami na matę. King dwa razy powtórzył ten cios, a potem ruszył już całą parą i przygwoździł przeciwnika do lin. Nie dawał mu teraz chwili wytchnienia, nie pozwolił mu przyjść do siebie i bił w niego jak w bęben, aż cała widownia zerwała się na nogi, a powietrze zatrzęsło się od braw. Sandel zadziwiał siłą i wytrzymałością. Mimo wszystko trzymał się na nogach. Zdawało się, że nokaut będzie nieunikniony, toteż komisarz policji, przerażony widokiem tych straszliwych ciosów, zjawił się nagle obok ringu, by przerwać walkę. Gong ogłosił koniec rundy i Sandel powlókł się do swego narożnika zapewniając komisarza, że jest cały i zdrów. Na dowód wywinął dwa kozły i komisarz się uspokoił. Tom King, ciężko dysząc, przechylony w tył w swoim narożniku, przeżywał rozczarowanie. Gdyby walkę przerwano, sędzia z konieczności musiałby go ogłosić zwycięzcą i wtedy zdobyłby nagrodę. W przeciwieństwie do Sandela Tom nie walczył przecież dla kariery i sławy, lecz po prostu dla trzydziestu funtów. A teraz Sandel po minucie odpoczynku odzyska siły. „Trzsba schylić czoło przed Młodością” — przemknęło mu przez myśl; przypomniał sobie, że powiedzenie to słyszał po raz pierwszy tego wieczoru, kiedy pokonał Billa Stowshera. Powiedział je pewien wytworny facet stawiając Tomowi jakiś trunek po walce i klepiąc go po plecach. „Trzeba schylić czoła przed Młodością” — ten gość miał rację. Owego wieczoru, już dawno temu, Tom był Młodością. Dziś wieczór Młodość siedziała w przeciwległym kącie. Walczy już od pół godziny, a jest przecież stary. Gdyby walczył jak Sandel, nie wytrzymałby nawet kwadransa. Ałe najgorsze było to, że Tom nie odzyskiwał sił. W przerwach między rundami nie mógł dostatecznie wypocząć, bo mu na to nie pozwalały rozdęte żyły i przemęczone serce. A był przecież za słaby nawet na to, żeby stanąć do tej walki. Nogi mu ciążyły i czuł, że chwytają go kurcze. Nie powinien był iść tych dwóch mil piechotą. Poza tym ten upragniony od samego rana befsztyk, tak bardzo mu potrzebny. Porwała go straszliwa nienawiść do rzeźników, którzy odmówili mu kredytu. Ciężko walczyć staremu człowiekowi, zwłaszcza gdy się nie najadł do syta. Kawałek mięsa to taki drobiazg, najwyżej parę pensów, ale dla niego oznaczał trzydzieści funtów. Wraz z uderzeniem gongu, otwierającego jedenastą rundę, Sandel ruszył do ataku z ostentacyjną rześkością, której w rzeczywistości nie miał. King nie dał się oszukać. To był bluff, tak stary jak boks. Poszukał ratunku w clinchu, a potem wyszedł z niego i pozwolił Sandelowi przygotować się do ciosu. Tak to sobie uplanował. Pozorowanym ciosem z lewej skłonił Sandela do uniku i do kontry w górę sierpowym, potem się cofnął pół kroku i z ramienia zadał uderzenie od dołu w brodę. Sandel zwinął się i padł na matę. Od tej chwili King nie dawał mu spokoju. Odbierał wprawdzie ciosy, ale zadawał ich znacznie więcej. Przyciskał Sandela do lin, grzmocił prostymi i sierpowymi, wyrywał się ze zwarć lub zapobiegał im ciosem, a gdy Sandel już, już miał upaść, chwytał go wyciągniętą ręką i uderzeniem drugiej posyłał na liny, aby nie mógł runąć na deski. Publiczność oszalała. Była po jego stronie. Prawie wszyscy ryczeli: „Jazda, Tom!” „Wal go! Wal go!” „Już go masz, Tom! Już go masz!” Zanosiło się na huraganowy finsz, a publiczność płaci za taki właśnie widok. Tom King zaś, który przez pół godziny szczędził sił, teraz hojnie nimi szafował w jednym jedynym wysiłku na jaki, jak wiedział, było go jeszcze stać. To ostatnia szansa, teraz albo nigdy. Szybko opadał z sił i cała jego nadzieja leżała w tym, że nim zupełnie je straci, powali przeciwnika, tak że go wyliczą. W miarę jak bił i parł naprzód, zimno oceniając wagę swych ciosów i szkodę, którą nimi wyrządza, zaczynał rozumieć, że ciężko mu będzie nokautem pokonać takiego człowieka jak Sandel, który miał wprost niewyczerpany zapas życiowych sił i bezgraniczną wytrzymałość — siły i wytrzymałość właściwe dziewiczej Młodości. Niewątpliwie przyszłość należała do Sandela. Miał ją w sobie. Tylko z takiego twardego materiału powstają zwycięzcy. Sandel potykał się i zataczał, ale i Tomowi drętwiały nogi, a knykcie dawały o sobie znać. Mimo to zmuszał się do silnych ciosów, z których każdy przyczyniał męki zmaltretowanym rękom. I choć teraz właściwie nie odbierał żadnych ciosów, słabł równie szybko jak Sandel. Jego uderzenia trafiały w przeciwnika, ale brakło im już dawnej wagi, a każdy wymagał szalonego wysiłku woli. Nogi miał jak z ołowiu i wyraźnie nimi powłóczył. Sympatycy Sandela ucieszyli się z tych objawów i okrzykami zaczęli dodawać odwagi swemu faworytowi. Pobudziło to Kinga do ostatecznego zrywu. Zadał dwa kolejne ciosy — lewy odrobinę za wysoko, w słoneczny splot i prawy poprzeczny w szczękę. Nie były to ciężkie ciosy, jednakże Sandel tak osłabł i tak był odurzony, że upadł na ziemię i leżał drżąc. Sędzia stał nad nim i głośno odliczał mu do ucha fatalne sekundy. Jeśli się nie podniesie przed wywołaniem dziesiątej — przegra. Publiczność czekała w martwej ciszy. King odpoczywał na drżących nogach. Był śmiertelnie zmęczony. Przed oczyma płynęło mu i wirowało morze ludzkich twarzy, a do uszu, skądś z daleka, docierał głos sędziego, który odliczał czas. Lecz mimo to uważał, że wygrał walkę. Niemożliwe, żeby człowiek wstał po takich ciosach. Tylko Młodość mogła wstać — i Sandel wstał. Przy czwartej sekundzie przekręcił się na brzuch i zaczął po omacku szukać linek. Przy siódmej z trudem przykląkł na kolano i odpoczywał, a głowa chwiała mu się na ramionach jak pijanemu. Gdy zaś sędzia wykrzyknął „dziewięć!” — stał wyprostowany, w klasycznej obronnej pozycji z lewym ramieniem osłaniającym twarz, a prawym — żołądek. Broniąc w ten sposób najżywotniejszych miejsc chwiejnie ruszył naprzód, by wpaść w clinch i zyskać na czasie. Ledwie Sandel wstał, King zaatakował, ale oba jego ciosy utknęły w obronnie nastawionych ramionach. Za chwilę Sandel już go trzymał w clinchu i kleił się do niego desperacko, podczas gdy sędzia starał się ich rozdzielić. King próbował się wyrwać. Wiedział, jak szybko Młodość powraca do sił, i wiedział też, że pokona Sandela, jeżeli nie pozwoli mu ich odzyskać. Wystarczy jeden mocny cios. Pokonał Sandela, niewątpliwie pokonał. Przewyższył, go, zwyciężył, zdystansował. Sandel zataczając się wyszedł ze zwarcia i balansował teraz na cieniutkiej jak włos linii dzielącej porażkę od przetrzymania. Jeden porządny cios przewróci go, powali i wyeliminuje z walki. I w nagłym przebłysku goryczy Tom King przypomniał sobie befsztyk i pożałował, że go nie mógł zjeść przed tym ciosem, który musi za wszelką cenę teraz zadać. Zebrał się w sobie i uderzył, ale cios nie był ani dostatecznie silny, ani szybki. Sandel zachwiał się, jednak nie upadł, zatoczył się tylko na liny i przytrzymał się ich. King powlókł się za nim i z bólem, jak przy konaniu, zadał jeszcze jeden cios. Lecz ciało już mu odmówiło posłuszeństwa. Nic nie pozostało z To—ma prócz bokserskiego doświadczenia, przyćmionego zupełnym wyczerpaniem. Chciał uderzyć wyżej, ale zmęczone mięśnie nie zdołały usłuchać i cios wymierzony w szczęki trafił zaledwie w ramię. Pod wpływem inercji sam się zatoczył i o mały włos nie upadł. Raz jeszcze uderzył. Tym razem jednak całkiem chybił i wyczerpany do cna runął na Sandela; zwarł się z nim i trzymał się go mocno, by nie upaść na deski. Teraz nie próbował wyrwać się z clinchu. Wypuścił ostatnią strzałę z kołczana. Było już po nim. Schylił czoło przed Młodością. Nawet w clinchu czuł, że Sandelowi przybywa sił. Kiedy sędzia ich rozdzielił, Tom ujrzał odrodzoną Młodość przed sobą. Z sekundy na sekundę Sandel stawał się coraz silniejszy. Jego ciosy, słabe i niepewne na początku, nabierały precyzji i mocy. Zamglonymi oczyma King dojrzał rękawicę celującą w jego szczękę. Chciał podstawić ramię. Widział niebezpieczeństwo, pragnął działać, ale jego ręka była za ciężka. Zdawało mu się, że ciąży na niej sto funtów ołowiu. Nie uniosła się sama, toteż usiłował ją unieść całym wysiłkiem woli. Wtedy pięść w rękawicy spadła na jego szczękę. Tom usłyszał suchy trzask, jakby elektrycznej iskry, i zaraz potem spadła nań czarna zasłona. Kiedy otworzył oczy, był znów w swym narożniku i słyszał ryk publiczności przypominający przybój morza na Bondi Beach. Na karku poczuł wilgotną gąbkę, a Sid Sullivan bryzgał mu ożywczą zimną wodą, na pierś i twarz. Rękawice już mu zdjęto. Sandel pochylony nad nim ściskał mu rękę. Tom nie czuł żalu do człowieka, który go pobił, toteż oddał uścisk ręki tak szczerze, że aż zabolały go potłuczone knykcie. Potem Sandel wyszedł na środek ringu, a publiczność pohamowała nieco swe okrzyki entuzjazmu, by wysłuchać jego oświadczenia, że przyjmuje wyzwanie młodego Pronto i proponuje podwyższyć dodatkowy zakład do stu funtów. King patrzał osowiałym wzrokiem, gdy sekundanci ocierali z niego kapiącą wodę, osuszali mu twarz i przygotowywali go do zejścia z ringu. Czuł głód. Nie było to zwykłe ssanie w dołku, ale wielka słabość, pulsowanie w dole żołądka, które udzielało się całemu ciału. Przebiegał pamięcią walkę do chwili, kiedy dopadł Sandela, gdy ten chwiał się o krok od porażki. Ach, ten befsztyk przesądziłby sprawę! Zabrakło mu go dla decydującego ciosu i dlatego przegrał. Wszystko przez ten befsztyk! Sekundanci podtrzymali Toma, by mu pomóc przejść przez liny. Odepchnął ich, sam się pochylił pod linami i ciężko zeskoczył na ziemię. Szedł tuż za swymi sekundantami, którzy torowali mu drogę przez zapchane publicznością główne przejście. Gdy wychodził z szatni na ulicę, zaczepił go jakiś młodziak przy wejściu do hallu. — Czemuś go nie wykończył, kiedy już go miałeś? — zapytał. — Idź do diabła! — odparł Tom King i zszedł ze schodów na chodnik. Drzwi szynku na rogu stały otworem i Tom ujrzał światła i uśmiechnięte kelnerki. Usłyszał liczne głosy rozprawiające o walce i miły dźwięk pieniędzy rzucanych na ladę. Ktoś zaprosił go na kieliszek. Zawahał się wyraźnie, potem odmówił i ruszył w swoją drogę. Nie miał grosza w kieszeni, a dwumilowy spacer do domu wydawał mu się bardzo długi. Starzeje się niewątpliwie. Przeciąwszy Domain, usiadł nagle na ławce, dręczony myślą o żonie, która czekała na niego i na wynik walki. To było cięższe od każdego nokautu i wydawało się prawie nie do zniesienia. Był słaby i obolały, a ból w rozbitych knykciach mówił mu, że jeśli nawet znajdzie pracę kopacza, wcześniej niż za tydzień nie zdoła chwycić za kilof lub łopatę. Mdliło go z tego świdrującego w dole żołądka głodu. Czuł się złamany swoim nieszczęściem, a do oczu napłynęły mu nieproszone łzy. Ukrył twarz w dłoniach i płacząc przypomniał sobie Billa Stowshera, który schylił przed nim czoło tamtej nocy, dawno temu. Biedny stary Stowsher Bill! Teraz Tom King zrozumiał, czemu Bill płakał w szatni. Przełożył Tadeusz Evert Koolau the Leper TRĘDOWATY KOOLAU Dlatego, że jesteśmy chorzy, odbierają nam wolność. Byliśmy posłuszni prawu. Nie zrobiliśmy nic złego. A jednak chcieliby wsadzić nas do więzienia. Molokai to więzienie. O tym wiecie. Siostrę tego tu, Niuliego, posłali do Molokai przed siedmiu laty. Odtąd już jej nie widział. I nigdy nie zobaczy. Będzie musiała tam siedzieć do śmierci. To nie stało się z jej woli. Ani z woli Niuliego. Stało się z woli białych, którzy rządzą tym krajem. A kimże są ci biali? My wiemy. Wiemy o tym od naszych ojców i dziadów. Biali przyszli tu jak baranki, przemawiali łagodnie. Musieli przemawiać łagodnie, bo my byliśmy liczni i silni, i wszystkie wyspy do nas należały. Jak powiadam, przemawiali do nas łagodnie. Byli to ludzie dwojakiego rodzaju. Jedni prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie głoszenia nam słowa bożego. Drudzy prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie handlowania z nami. Taki był początek. Dzisiaj wszystkie wyspy należą do nich, cała ziemia, całe bydło — wszystko jest ich. Ci, którzy krzewili słowo boże, i ci, którzy krzewili rum, połączyli się i stali wielkimi panami. Żyją niczym królowie w domach o wielu izbach i mają bez liku służby, która ich obsługuje. Ci, co nie mieli nic, mają teraz wszystko, a jeśli ty czy ja, czy którykolwiek kanaka jest głodny, drwią z nas i powiadają: ,,To czemu nie pracujesz? Przecież są plantacje?” Koolau przerwał. Podniósł ręką i sękatymi, poskręcanymi palcami poprawił wieniec gorejących hibiskusów, który opasywał jego czarne włosy. Księżyc oblewał srebrem całą tę scenę. Była to noc pokoju, choć ci, co siedzieli dokoła słuchając jego słów, mieli wszelkie znamiona ludzi okaleczonych w bitwie. Twarze ich były drapieżne, U jednego ziała pustka na miejscu nosa, u innego sterczący kikut wskazywał, że ręka przegniła i odpadła. Tych trzydzieścioro mężczyzn i kobiet znajdowało się poza nawiasem życia, albowiem naznaczono ich piętnem bestii. Siedzieli wśród wonnej, świetlistej nocy, przystrojeni w girlandy kwiatów, usta ich wydawały dzikie dźwięki, a krtanie chrypiały uznaniem dla przemówienia Koolau. Istoty te były niegdyś mężczyznami i kobietami. Ale teraz już nimi nie były. Stały się potworami — z twarzy i postaci groteskowymi karykaturami wszystkiego co ludzkie. Ohydnie okaleczeni i zniekształceni, wyglądali jak stwory przez całe tysiąclecia dręczone w piekle. Ich ręce — jeżeli je mieli — przypominały szpony harpii. Twarze były poczwarnymi dziwolągami, zmiażdżonymi i potłuczonymi przez jakiegoś oszalałego boga igrającego z machiną życia. Tu i ówdzie ich rysy zdawały się na wpół starte przez tego oszalałego boga, a jednej z kobiet ciekły piekące łzy z dwóch potwornych jam, w których niegdyś znajdowały się oczy. Jedni wili się w boleściach i jęczeli z głębi piersi. Inni zanosili się kaszlem, który brzmiał niby rozdzieranie płótna. Dwaj byli niespełna rozumu i przypominali jakieś ogromne, pokraczne małpy — przy nich nawet małpa wydawała się aniołem. Wykrzywiali się i bełkotali siedząc w świetle księżyca pod zwisającymi kiściami złocistego kwiecia. Jeden, którego rozdęta muszla uszna chwiała się nad ramieniem jak wachlarz, zerwał przepyszny, pomarańczowoszkarłatny kwiat i ozdobił nim to potworne ucho kołyszące się przy lada poruszeniu. Koolau był królem tych ludzi. Tu było jego państwo — ten tonący w kwiatach jar pod urwistymi nawisami i głazami, spomiędzy których dolatywało beczenie dzikich kóz. Z trzech stron piętrzyły się ponure ściany, zdobne w fantastyczne festony podzwrotnikowej roślinności, podziurawione otworami jaskiń — skalnych siedzib poddanych Koolau. Z czwartej strony jar opadał w potężną przepaść; hen, w dole, widniały wierzchołki pomniejszych skał i turni, a u ich podnóża pieniły się i huczały fale Oceanu Spokojnego. W dobrą pogodę łódź mogła wylądować na skalistym pobrzeżu u wejścia do doliny Kalalau — ale na to trzeba było bardzo pięknej pogody. Mający dużo zimnej krwi mieszkaniec gór mógłby wspiąć się z brzegu aż do doliny Kalalau, do owej kotlinki między szczytami, gdzie sprawował rządy Koolau — lecz człowiek taki musiałby mieć bardzo zimną krew i na dodatek znać ścieżki dzikich kóz. Rzeczą niewiarygodną było to, że owa masa ludzkiego śmiecia, która składała się na poddanych Koolau, zdołała nieprzebytymi ścieżkami dowlec swą beznadziejną nędzę do tak niedostępnego miejsca. — Bracia! — zaczął Koolau, ale jedna ze strojących małpie grymasy maszkar wydała dziki, obłędny wrzask, odczekał więc, aż ów przejmujący chichot odbił się echem od skalnych ścian i uleciał daleko w martwą noc. — Bracia, czy to nie dziwne? Nasz był ten kraj, a oto patrzcie — już do nas nie należy. Cóż dali nam w zamian ci krzewiciele słowa bożego i rumu? Czy którykolwiek z was dostał choćby dolara, choćby jednego dolara za tę ziemię? A jednak jest ona teraz ich własnością i powiadają nam, że możemy pracować na ziemi, na ich ziemi, i że to, co trudem naszym wytworzymy, też będzie do nich należało. A przecie za dawnych czasów nie musieliśmy pracować. Co więcej, kiedy zachorujemy, odbierają nam wolność. — Kto tutaj przywlókł chorobę, Koolau? — spytał Kiloliana, chudy, żylasty mężczyzna o twarzy tak dalece przypominającej roześmianego fauna, że patrząc nań, mimo woli szukało się wzrokiem rozszczepionych kopyt. Jakoż istotnie stopy miał rozszczepione, lecz od olbrzymich wrzodów i sinych ran w miejscach, gdzie wygniło ciało. A jednak Kiloliana był z nich wszystkich najśmielszy do górskiej wspinaczki, znał każdą ścieżkę dzikich kóz i on to właśnie wskazał Koolau oraz jego nieszczęsnym poddanym drogę do kryjówek w dolinie Kalalau. — Tak, to słuszne pytanie — odparł Koolau. — Ponieważ nie chcieliśmy obrabiać całych mil trzciny cukrowej, rosnącej tam, gdzie niegdyś pasły się nasze konie, sprowadzili zza morza chińskich niewolników. A z nimi przyszła ta chińska zaraza, na którą teraz cierpimy i która sprawia, że chcą nas zamknąć na Molokai. Urodziliśmy się na Kauai. Bywaliśmy na innych wyspach, jedni tu, drudzy tam, na Oahu, Maui, Hawajach, w Honolulu. A jednak zawsze wracaliśmy na Kauai. Dlaczego wracaliśmy? Musi być jakiś powód. Bo kochamy Kauai. Tu przyszliśmy na świat. Tutaj żyliśmy i tutaj pomrzemy… chyba… chyba że znajdą się między nami słabe serca. Takich nie chcemy. Tacy w sam raz nadają się do Molokai. A jeśli są między nami, niech tutaj nie zostają. Jutro wylądują na brzegu żołnierze. Niech ci, co mają serca słabe, idą z nimi. Szybko ich poślą na Molokai. A my zostaniemy i będziemy walczyć. Ale wiedzcie, że nie zginiemy. Mamy karabiny. Znacie te wąskie ścieżki, po których ludzie muszą pełzać jeden za drugim. Ja, Koolau, który dawniej pasałem krowy na Niihau, potrafię sam jeden bronić takiej ścieżki przed tysiącem ludzi. A oto tam siedzi Kapalei, który niegdyś był sędzią nad innymi i człowiekiem czcigodnym, a teraz jest ściganym szczurem jak każdy z nas. Wysłuchajcie go, bo jest mądry. Kapalei wstał. Był niegdyś sędzią. Chodził do collegeu w Punahou. Zasiadał do stołu z panami i wodzami, z dostojnymi przedstawicielami obcych mocarstw, które chroniły interesy kupców i misjonarzy. Taki był dawniej Kapalei. Ale teraz, jak powiedział Koolau, był ściganym szczurem, istotą wyrzuconą poza nawias prawa, i ugrzązł tak głęboko w bagnie ludzkiej potworności, że znajdował się zarówno ponad prawem, jak i poniżej niego. Twarz jego zatraciła rysy — zostały w niej tylko ziejące jamy i oczy bez powiek, gorejące pod bezwłosymi łukami brwi. — Nie wdawajmy się w awantury — zaczął. — Chcemy, żeby nas zostawili w spokoju. Ale jeżeli nas nie zostawią, sami za to zapłacą. Jak widzicie, nie mam już palców. — Podniósł kikuty dłoni i pokazał je wszystkim dookoła. — Ale został mi knykieć jednego palca i ten potrafi nacisnąć cyngiel równie pewnie, jak dawniej jego utracony sąsiad. Kochamy Kauai. Żyjmy tu, umierajmy tu, ale nie idźmy do więzienia na Molokai. Nie nasza wina, że jesteśmy chorzy. Nie zgrzeszyliśmy niczym. Ludzie, którzy krzewili słowo boże i rum, przywlekli tu zarazę wraz z niewolnikami—kulisami, którzy pracują na zrabowanej ziemi. Niegdyś byłem sędzią. Znam prawo i sprawiedliwość i to wam powiadam, że niesprawiedliwie jest rabować cudzą ziemię, zarażać człowieka chińską chorobą, a potem zamykać go do końca życia w więzieniu. — Życie jest krótkie, a dni są pełne cierpienia — rzekł Koolau. — Pijmy, tańczmy i weselmy się, jak możemy. Z jednego ze skalnych zakamarków wydobyto tykwy i puszczono je w obieg. Były napełnione palącym odwarem z korzeni rośliny ti. Kiedy ów płynny ogień jął krążyć im w żyłach i uderzać do głowy, zapomnieli o myśli, że niegdyś byli mężczyznami i kobietami, bo stali się nimi znowu. Kobieta płacząca żrącymi łzami, które ciekły z pustych oczodołów, tętniła teraz życiem, trącała struny ukulele i wyrzucała z siebie barbarzyńskie wezwanie miłosne, takie, jakie mogło dobywać się z mrocznych kniei pierwotnego świata. Powietrze drgało od jej natrętnego, uwodzicielskiego krzyku. Na macie tańczył Kiloliana w rytm jej pieśni. Było to całkowicie przejrzyste — w każdym jego ruchu tańczyła miłość, toteż po chwili znalazła się obok niego na macie inna kobieta, której ciężkie biodra i obfite piersi zadawały kłam przeżartej chorobą twarzy. Był to taniec żywych trupów, bo w ich rozpadających się ciałach życie wciąż jeszcze kochało i tęskniło. Kobieta o niewidzących oczach, z których ciekły łzy, wciąż zawodziła miłosną pieśń, tamci ciągle tańczyli miłosny taniec pośród upalnej nocy, a tykwy ciągle krążyły, aż wreszcie w mózgach ludzkich poczęły się lęgnąć pełzające larwy wspomnień i pożądania. Obok pierwszej kobiety zaczęła tańczyć na macie szczupła dziewczyna, której twarz była piękna i nienaruszona, gdy tymczasem powykręcane ręce, wznoszące się i opadające na przemian, świadczyły o spustoszeniach, jakie poczyniła choroba. A dwa półgłupki, bełkocząc dziwnie, ruszyły w tany na uboczu, groteskowe, nieprawdopodobne, przedrzeźniające miłość, tak jak ich samych przedrzeźniało życie. Ale miłosna pieśń kobiety urwała się w pół tonu, ręce trzymające tykwy opadły, tancerze znieruchomieli; wszyscy wpatrzyli się w przepaść nad morzem, gdzie nagle zapłonęła rakieta niby blada zjawa w księżycowej poświacie. — To żołnierze — powiedział Koolau. — Juro będzie walka. Trzeba się przespać i przygotować. Trędowaci usłuchali rozkazu i odpełzli do swych legowisk w skałach; pozostał tylko Koolau, który siedział nieruchomo w promieniach księżyca, z karabinem w poprzek kolan, i spoglądał daleko w dół, ku szalupom, co lądowały na brzegu. Koniec doliny Kalalau był miejscem dobrze wybranym na schronienie. Oprócz Kiloliany, który znał ścieżki wiodące w górę po urwistej ścianie skalnej, nikt nie mógł przedostać się do jaru inaczej jak po grani wąskiej niczym ostrze noża. Przejście to miało sto jardów długości. Szerokie było w najlepszym razie zaledwie na dwanaście cali. Po obu jego stronach ziała przepaść. Jedno pośliznięcie — i człowiek zlatywał w prawo lub w lewo, gdzie go czekała śmierć. Natomiast przeszedłszy na drugą stronę dostawał się do ziemskiego raju. Morze roślinności obmywało tu wszystko dokoła rozlewając się zielonymi falami od jednej ściany skalnej do drugiej, ściekało z krawędzi urwisk wielkimi kaskadami pnączy, chlustało w liczne rozpadliny pianą paproci i orchidei. Przez wiele miesięcy swych rządów Koolau i jego ludzie zmagali się z tym roślinnym morzem. Wszystko dławiącą dżunglę wraz z jej orgią kwitnienia odegnali od dziko rosnących palm bananowych, drzew pomarańczy i mango. Na małych polankach rosły dzikie aksamitowce, na skalnych tarasach, pokrytych nawianą glebą, pieniły się taro i melony, a w każdym otwartym miejscu, do którego przenikało słońce, stały drzewa papai, uginające się pod brzemieniem złocistych owoców. Koolau wyparto do tej kryjówki z nadbrzeżnej doliny. Gdyby z kolei miano go wyprzeć i stąd, znał pośród kłębowiska turni wewnętrznego masywu takie wąwozy, do których mógł zaprowadzić swoich poddanych i żyć tam z nimi dalej. Teraz leżał z karabinem u boku i poprzez wikłaninę listowia przyglądał się żołnierzom na brzegu. Zauważył, że przywieźli spore działka, na których słońce połyskiwało niczym w lusterku. Wąziutką grań miał wprost przed sobą. Na ścieżce, która do niej wiodła, dostrzegł pełzające pod górę drobne figurki ludzkie. Poznał, że to nie żołnierze, a policjanci. Dopiero gdyby tym się nie powiodło, miało przystąpić do walki wojsko. Czule pogładził powykręcaną dłonią lufę karabinu i sprawdził, czy celownik nie jest zanieczyszczony. Nauczył się strzelać polując na wyspie Niihau, gdzie jego strzelecka biegłość pozostawiła trwałe wspomnienie. W miarę jak małe ludzkie kropeczki zbliżały się coraz bardziej i rosły w oczach, oceniał odległość, odchylenie, które mógł dawać wiatr wiejący prostopadle do linii strzału oraz możliwości przeniesienia kulą celu znajdującego się o tyle niżej od jego stanowiska. Nie strzelał jednak. Nie zdradził swej obecności do chwili, gdy dotarli do owego wąskiego przejścia. Nie pokazał się, tylko zagadał z gąszczu. — Czego tu szukacie? — zapytał. — Trędowatego Koolau — odparł człowiek dowodzący tubylczymi policjantami, błękitnooki Amerykanin. — Zawracajcie — powiedział Koolau. Znał tamtego j był to ów wiceszeryf, który przepędził go z Niihau, poprzez Kauai aż do doliny Kalalau, a stamtąd do wąwozu. — Kto jesteś? — zapytał szeryf. — Jestem Koolau, trędowaty — brzmiała odpowiedź. — To wychodź. Szukamy ciebie. Za dostarczenie cię żywego lub umarłego wyznaczono tysiąc dolarów nagrody. Nie uciekniesz. Koolau roześmiał się głośno w gęstwinie. — Wychodź! — rozkazał szeryf, ale odpowiedziało mu milczenie. Zaczął naradzać się z policjantami i Koolau spostrzegł, że szykują się do natarcia. — Koolau! — zawołał szeryf. — Koolau, idę po ciebie! — To najpierw rozejrzyj się dobrze dokoła, popatrz na słońce, morze i niebo, bo będziesz je oglądał po raz ostatni. — W porządku, Koolau — rzekł uspokajająco szeryf. — Wiem, że strzelasz bez pudła. Ale mnie nie zastrzelisz. Nigdy nie zrobiłem ci żadnej krzywdy. Koolau mruknął coś w gęstwinie. — No przecież mówię, że nigdy nie zrobiłem ci krzywdy, prawda? — powtórzył szeryf. — Robisz mi krzywdę, chcąc wsadzić mnie do więzienia — brzmiała odpowiedź. — I robisz mi krzywdę, kiedy próbujesz zasłużyć na te tysiąc dolarów, które wyznaczono za moją głowę. Jeżeli chcesz żyć, nie ruszaj się z miejsca. — Muszę cię dostać. Bardzo mi przykro, ale to mój obowiązek. — Zginiesz, nim przejdziesz. Szeryf nie był tchórzem, ale zawahał się. Rzucił okiem w przepaść po obu stronach oraz na wąską grań, którą musiałby przebyć. Potem zaś powziął decyzję. — Koolau! — zawołał. W gąszczu panowało milczenie. — Koolau, nie strzelaj! Idę! Szeryf obrócił się, wydał jakieś rozkazy policjantom i ruszył w swą niebezpieczną drogę. Posuwał się naprzód powoli. Przypominało to chodzenie po linie. Mógł trzymać się co najwyżej powietrza. Wulkaniczna skala kruszyła się pod jego stopami, a jej grudki spadały z obu stron w przepaść. Słońce paliło i twarz miał mokrą od potu. Posuwał się jednak dalej, aż dotarł do połowy drogi. — Stój! — rozkazał Koolau z zarośli. — Jeszcze jeden krok, a strzelam. Szeryf zatrzymał się i stanął nad pustką, z trudem utrzymując równowagę. Był blady, ale w jego oczach malowała się determinacja. Zanim przemówił, zwilżył językiem suche wargi. — Koolau, ty mnie nie zastrzelisz. Wiem, że tego nie zrobisz. Znów ruszył przed siebie. Uderzenie kuli okręciło go o pół obrotu. Na twarzy miał wyraz żałosnego zdziwienia, gdy zachwiał się przed upadkiem. Próbował uratować się padając w poprzek grani, ale w tej chwili zaskoczyła go śmierć. W następnym momencie grań była już pusta. Wtedy pięciu policjantów, jeden za drugim, rzuciło się na nią ze wspaniałą determinacją. Jednocześnie reszta oddziałku otworzyła ogień na zarośla. Było to czyste szaleństwo. Koolau pięć razy pociągnął za cyngiel, tak szybko, że strzały zlały się w jeden grzechot. Odczołgał się w bok i przypadłszy do ziemi pod kulami, które z jękliwym świstem kąsały krzaki, wyjrzał na grań. Czterech policjantów runęło w dół śladem szeryfa. Piąty, jeszcze żywy, leżał przewieszony przez krawędź. Po drugiej stronie ci, którzy ocaleli, przerwali ogień. Na nagiej skale nie mieli żadnych szans. Zanim by spełzli w dół, Koolau mógł wystrzelać ich do nogi. Ale nie strzelał; po krótkiej naradzie jeden z nich ściągnął biały podkoszulek i pomachał nim jak flagą. Wraz z drugim podsunął się po grani ku rannemu koledze. Koolau nie ruszał się, tylko obserwował, a tamci wycofali się zwolna i przemienili w ciemne kropeczki schodząc w niższą dolinę. W dwie godziny później Koolau śledził z innego gąszczu oddziałek policjantów usiłujących wdrapać się doń z przeciwległej strony. Widział dzikie kozy, zmykające przed nimi w miarę jak pięli się coraz .—wyżej i wyżej. W końcu zwątpił w słuszność swojej oceny i posłał po Kilolianę, który przyczołgał się do niego. — Nie, tam nie ma drogi — oświadczył Kiloliana. — A kozy? — zapytał Koolau. — Przechodzą z sąsiedniej doliny, ale nie mogą dostać się do tej. Nie ma drogi. Ci ludzie nie są mądrzejsi od kóz. Spadną i skręcą karki. Popatrzmy. — Odważni są — rzekł Koołau. — Patrzmy. Leżeli obok siebie wśród kielichów powoju, a nad nimi zwisały żółte kwiaty hau; śledzili ludzkie kropeczki, aż wreszcie stało się to, czego oczekiwali: trzej policjanci osunęli się, stoczyli, ześliznęli, przelecieli nad krawędzią urwiska i runęli pół tysiąca stóp w dół. Kiloliana zachichotał. — Już nie będą nas niepokoić — rzekł. — Mają działka — odparł Koolau. — Żołnierze jeszcze nie przemówili. Było senne popołudnie i większość trędowatych chrapała w zakamarkach skalnych. Koolau drzemał u wejścia do swojej jaskini trzymając na kolanach świeżo wyczyszczony, przygotowany karabin. Dziewczyna z powykręcaną ręką leżała niżej w gęstwinie obserwując przejście przez grań. Nagle Koolau wyrwała z drzemki detonacja na brzegu. W następnej chwili potworny huk rozdarł powietrze. Ten straszny odgłos przeraził go. Było to tak, jak gdyby bogowie chwycili w garście niebieskie sklepienie i rozrywali je, niczym kobieta, która drze prześcieradło z bawełnianego płótna. Ale ten odgłos był przepotężny i zbliżał się błyskawicznie. Koolau z niepokojem podniósł oczy, jakby spodziewał się, że go dostrzeże. A potem, wyżej na wzgórzach, pękł granat fontanną czarnego dymu. Roztrzaskał skałę, której okruchy posypały się do stóp wzniesienia. Koolau przesunął dłonią po spoconym czole. Był straszliwie wstrząśnięty. Nigdy nie zetknął się z ogniem działowym i było to bardziej przerażające, niż mógł sobie wyobrazić. — Jeden — powiedział Kapahei, któremu nagle przyszło do głowy liczyć pociski. Drugi i trzeci granat przeleciał z wyciem nad skalną ścianą i rozerwał się gdzieś daleko. Kapahei systematycznie prowadził rachunek. Trędowaci stłoczyli się na otwartej przestrzeni przed jaskiniami. Zrazu się przerazili, lecz potem, widząc, iż pociski przelatują górą, odzyskali spokój i zaczęli podziwiać to widowisko. Oba półgłupki wrzeszczały z uciechy podskakując dziko za każdym rozdzierającym powietrze granatem. Koolau zaczął odzyskiwać pewność siebie. Granaty nie wyrządzały żadnych szkód. Najwyraźniej nie można było posyłać tak wielkich pocisków na odległość tak znaczną równie celnie, jak kule z karabinu. Ale sytuacja niebawem się zmieniła. Granaty zaczęły padać coraz bliżej. Jeden rozerwał się w gąszczach przy grani. Koolau przypomniał sobie leżącą tam na straży dziewczynę i zbiegł zobaczyć, co się z nią stało. Gdy wpełznął w zarośla, dym jeszcze się z nich wznosił. Koolau ogarnęło zdumienie. Gałęzie były potrzaskane i połamane. Tam, gdzie leżała dziewczyna, widniał lej w ziemi. Sama dziewczyna była rozerwana na szczątki. Granat wybuchnął wprost na niej. Wyjrzawszy, aby się upewnić, czy żołnierze nie próbują przejść przez grań, Koolau zawrócił pędem do pieczar. Przez cały czas wyły, jęczały, świstały obok niego granaty, a cała dolina huczała echem wybuchów. Gdy znalazł się nie opodal pieczar, zobaczył obu półgłupków, którzy wytańcowywali trzymając się za ręce kikutami palców. Koolau biegnąc ujrzał fontannę czarnego dymu wystrzelającą przy nich z ziemi. Eksplozja odrzuciła ich na boki. Jeden legł bez mchu, ale drugi zaczął się czołgać na rękach ku jaskini. Nogi wlokły się za nim bezwładnie, z ciała chlustała krew. Cały był w niej skąpany, a czołgając się skomlał jak mały psiak. Reszta trędowatych, z wyjątkiem Kapahei, zbiegła do pieczar. — Siedemnaście — powiedział Kapahei. — Osiemnaście — dodał. Ostatni granat wpadł do jednej z jaskiń. Wybuch wypłoszył ludzi ze wszystkich pozostałych. Z tej jednak nikt nie wychodził. Koolau wczołgał się do środka poprzez gryzący, cierpki dym. Leżały tu cztery straszliwie zmasakrowane trupy. Jednym z nich była niewidoma kobieta, której łzy do tej chwili nie przestały płynąć. Wycofawszy się na zewnątrz Koolau stwierdził, że jego ludzi ogarnęła panika, i że już zaczynają wspinać się po koziej ścieżce, która wychodziła z wąwozu biegnąc pomiędzy licznymi wierzchołkami i rozpadlinami. Raniony półgłupek skowycząc cicho wlókł się z tyłu po ziemi pomagając sobie rękoma. Ale na pierwszej stromiźnie zabrakło mu sił i spadł. — Lepiej byłoby go dobić — powiedział Koolau do Kapahei, który wciąż siedział na tym samym miejscu. — Dwadzieścia dwa — odparł Kapahei. — Owszem, mądrze byłoby go dobić. Dwadzieścia trzy… dwadzieścia cztery. Półgłupek zawył przenikliwie, gdy ujrzał wymierzony w siebie karabin. Koolau zawahał się i opuścił broń. — Niełatwo to zrobić — powiedział. — Głupi jesteś, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem — rzekł Kapahei. — Ja ci pokażę. Wstał i chwyciwszy ciężki złom skalny zbliżył się do rannego. Kiedy podniósł rękę do ciosu, granat rozerwał się wprost na nim, zwalniając go od konieczności dokonania owego dzieła i zarazem kładąc kres jego obliczeniom. Koolau pozostał sam w jarze. Patrzał, jak reszta jego ludzi przerzuca swoje kalekie ciała przez krawędź wierzchołka i znika mu z oczu. Potem zawrócił i zszedł do zarośli, w których zginęła dziewczyna. Ogień działowy wciąż trwał, ale Koolau pozostał na miejscu, gdyż daleko w dole widział wspinających się żołnierzy. Granat rozerwał się o dwadzieścia stóp od niego. Koolau, rozpłaszczony na ziemi, usłyszał świst przelatujących w górze odłamków. Opadł nań deszcz kwiatów hau. Podniósł głowę, zerknął na ścieżkę i westchnął. Bał się ogromnie. Nie przejąłby się strzałami karabinowymi, ale ten ogień armatni był obrzydliwy. Ilekroć zawył w pobliżu przelatujący granat, Koolau drżał i przypadał do ziemi, lecz za każdym razem znowu podnosił głowę, ażeby obserwować ścieżkę. Wreszcie pociski przestały padać. Wyrozumował sobie, iż to dlatego, że żołnierze byli teraz bliżej. Posuwali się gęsiego po ścieżce; Koolau zaczął ich liczyć, ale wkrótce stracił rachubę. W każdym razie było ich około stu, a wszyscy przyszli po trędowatego Koolau. Uczuł przypływ dumy. Policjanci i żołnierze, zbrojni w działka i karabiny, przyszli po niego, a on był tylko sam jeden, i to kaleka, szczątek ludzki. Tysiąc dolarów wyznaczyli za niego, żywego czy umarłego. Koolau nigdy w życiu nie miał tyle pieniędzy. Ta myśl była gorzka. Kapahei miał słuszność. On, Koolau, nie zrobił nic złego. Ponieważ haole potrzebowali siły roboczej do uprawiania zrabowanej ziemi, więc sprowadzili chińskich kulisów, a z nimi przyszła choroba. A teraz, dlatego że się nią zaraził, wart był tysiąc dolarów — ale nie jako on sam. Tyle pieniędzy warte było jego bezwartościowe ścierwo, przegniłe od trądu albo zmiażdżone wybuchającym pociskiem. Kiedy żołnierze dotarli do wąskiej jak ostrze noża grani, Koolau chciał ich przestrzec. Ale wzrok jego padł na szczątki zamordowanej dziewczyny, więc zmilczał. Gdy sześciu żołnierzy weszło na grań, otworzył ogień. I nie przestał strzelać, gdy tam nie został już nikt. Opróżniwszy magazynek, naładował go i znów wystrzelał do ostatniego naboju. Strzelał dalej. Wszystkie krzywdy gorzały mu w pamięci, ogarnęła go mściwa furia. Wzdłuż całej ścieżki strzelali żołnierze, a choć leżeli płasko na ziemi i usiłowali kryć się za płytkimi nierównościami gruntu, przecie dla niego stanowili wyraźne cele. Dokoła świszczały i łomotały kule, a od czasu do czasu rykoszet przeszywał ostrym jękiem powietrze. Jedna z kul wyorała mu bruzdę na skórze czaszki, druga oparzyła łopatkę nie naruszając ciała. Była to masakra dokonywana przez jednego człowieka. Żołnierze zaczęli się wycofywać odciągając rannych kolegów. Kiedy Koolau do nich mierzył, poczuł swąd przypalonego mięsa. Zrazu rozejrzał się, a potem odkrył, że zapach pochodzi z jego własnych dłoni. Przyczyną był rozgrzany metal lufy. Trąd zniszczył większość nerwów w rękach Koolau. Choć ciało miał przypalone i czuł jego woń, przecie nie doświadczał żadnego bólu. Leżał w gęstwinie i uśmiechał się, gdy wtem przypomniał sobie działka. Bez wątpienia zaczną z nich strzelać znowu, tym razem prosto w te zarośla, z których im zadał takie straty. Ledwie zdążył się ukryć za małym występem skalnym, gdzie jak zauważył, nie padały granaty, gdy bombardowanie zaczęło się od nowa. Liczył pociski. Sześćdziesiąt wybuchło jeszcze w wąwozie, nim działka zamilkły. Niewielka przestrzeń była tak usiana lejami, iż wydawało się niepodobieństwem, by mogła tam ocaleć jakakolwiek żywa istota. Tak widać uważali żołnierze, bo znów zaczęli piąć się po ścieżce w promieniach palącego, popołudniowego słońca, I znowu rozgorzała walka o grań, i raz jeszcze żołnierze wycofali się na brzeg morza. Przez dwa następne dni Koolau pilnował przejścia, jakkolwiek żołnierze zadowalali się teraz posyłaniem granatów na jego kryjówkę. Potem Pahau, trędowaty chłopiec, przyszedł nad krawędź ściany wąwozu i krzyknął do Koolau, że Kilolianę przygniotła osuwająca się skała, kiedy polował na kozy, aby dostarczyć ludziom mięsa, i że kobiety są wystraszone i nie wiedzą, co robić. Koolau przywołał chłopca do siebie i postawił go z wolnym karabinem na straży u przejścia. Ludzi zastał upadłych na duchu. Większość była zbyt niedołężna, by zaopatrzyć się w pożywienie w tak nie sprzyjających warunkach, toteż wszyscy przymierali głodem. Wybrał dwie kobiety oraz mężczyznę, których nie zżarła jeszcze choroba, i posłał ich do wąwozu po żywność i maty. Resztę zaczął pocieszać i pokrzepiać, aż w końcu nawet najsłabszy wziął się do pomocy przy budowaniu prymitywnych schronów. Ale ci, których posłał po żywność, nie wrócili, sam więc znów ruszył do wąwozu. Kiedy ukazał się na skraju skalnej ściany, zagrzechotało kilka karabinów. Jedna kula rozdarła Koolau ciało na ramieniu, a odprysk skały, w którą trzasnęła druga, rozciął mu policzek. W chwili gdy to się stało, odskoczył i spostrzegł, że wąwóz zaroił się od żołnierzy. Zdradzili go właśni ludzie. Ogień armatni był zbyt straszliwy, wybrali przeto więzienie na Molokai. Koolau cofnął się i zdjął jeden z ciężkich pasów z nabojami. Leżąc między głazami odczekał, aż głowa i ramiona pierwszego żołnierza ukazały mu się wyraźnie i dopiero wtedy nacisnął spust. Powtórzyło się to dwukrotnie, a potem, po dłuższej chwili, nad krawędzią skalnej ściany ukazała się miast głowy i ramion biała flaga. — Czego chcecie? — zapytał. — Ciebie, jeżeli jesteś trędowatym Koolau — doleciała go odpowiedź. Koolau zapomniał, gdzie jest, zapomniał o wszystkim leżąc tam i podziwiając niesamowity upór tych haole, którzy musieli postawić na swoim, choćby się niebo waliło. Tak, chcieli narzucić swą wolę wszystkiemu i wszystkim, nawet gdyby przyszło im zginąć. Nie mógł się oprzeć podziwowi dla nich, dla tej woli silniejszej niż życie, naginającej do siebie wszystko. Był przeświadczony o beznadziejności swej walki. Nie sposób było oprzeć się straszliwej woli haołe. Choćby ich ubił tysiąc, powstaliby niczym piaski z dna morza i uderzyli na niego, coraz liczniejsi i liczniejsi. Nigdy nie wiedzieli, kiedy są pokonani. To było ich wadą i ich zaletą. Tego właśnie brakowało ludziom jego rasy. Teraz pojmował, jakim sposobem podbiła ten kraj garść głosicieli Boga i głosicieli Rumu. Stało się tak dlatego, że… — No, co masz do powiedzenia? Pójdziesz ze mną? Był to głos niewidocznego człowieka, który trzymał białą flagę. Jak każdy haole zdążał prosto do obranego celu. — Pogadajmy — odpowiedział Koolau. Ukazała się głowa, potem ramiona tamtego, a wreszcie całe ciało. Był niebieskookim, dwudziestopięcioletnim młodzieńcem o gładkiej twarzy, wyglądał szczupło i zgrabnie w mundurze kapitana. Podszedł bliżej, przystanął i usiadł o kilkanaście stóp od Koolau. — Dzielny z ciebie chłop — powiedział z podziwem Koolau. — Mógłbym cię zabić jak muchę. — Wcale nie — odparł tamten. — A to dlaczego? — Bo jesteś człowiekiem, Koolau, choć złym. Znam twoją historią. Zabijasz uczciwie. Koolau mruknął coś, ale w głębi duszy czuł, że sprawiło mu to przyjemność. — Coście zrobili z moimi ludźmi? — zapytał. — Z chłopcem, dwiema kobietami i mężczyzną? — Poddali się, a ja teraz przychodzę, ażebyś ty zrobił to samo. Koolau roześmiał się z powątpiewaniem. — Jestem człowiekiem wolnym — oświadczył. — Nikomu nie uczyniłem nic złego. Chcę tylko jednego: żeby mnie zostawiono w spokoju. Żyłem wolny i umrę wolny. Nie poddam się nigdy. — W takim razie twoi ludzie są mądrzejsi od ciebie — odparł młody kapitan. — Patrz: właśnie idą. Koolau obrócił się i popatrzył na zbliżającą się resztę swojej gromady. Stękając i wzdychając nadciągał upiorny orszak wlokąc mimo niego swą nędzę. Dane było Koolau pokosztować jeszcze głębszej goryczy, gdyż przechodzący poczęli obrzucać go złorzeczeniami i wymysłami; dysząca jędza, która zamykała pochód, przystanęła i wyciągnąwszy wynędzniałe ręce o szponach harpii, potrząsając swą wyszczerzoną, trupią czaszką cisnęła w niego przekleństwo. Po jednym opuszczali się przez krawędź ściany i oddawali w ręce ukrytym żołnierzom. — Możesz już odejść — powiedział Koolau do kapitana. — Ja się nigdy nie poddam. To moje ostatnie słowo. Do widzenia. Kapitan zsunął się po pochyłości do swoich żołnierzy. W następnej chwili, nie pokazując już flagi, podniósł czapkę nasadzoną na pochwę szabli, a Koolau zaraz przeszył ją kulą. Tego popołudnia ostrzeliwali go znad morza granatami, a gdy wycofał się wyżej, w niedostępne rozpadliny, ruszyli za nim żołnierze. Przez sześć tygodni tropili go z jednego rozdołu do drugiego, poprzez wulkaniczne urwiska, po ścieżkach dzikich kóz. Kiedy się skrył w lantanowej dżungli, utworzyli linię naganki i pędzili go niczym królika poprzez gąszcze lantany i krzewy guava. Ale on wciąż kołował, zawracał i wymykał im się. Nie—sposób było go dopaść. Gdy go zbyt mocno nacisnęli, niechybny karabin powstrzymywał ich w miejscu i musieli znosić swych rannych ścieżkami na brzeg morza. Czasem sami otwierali ogień, kiedy brunatne ciało mignęło im na chwilę w gąszczach. Raz pięciu żołnierzy zdybało go na otwartej ścieżce między rozdołami. Opróżnili weń magazynki karabinów, gdy kulejąc piął się po karkołomnej drodze. Później znaleźli w tym miejscu ślady krwi świadczące o tym, że został ranny. Po upływie sześciu tygodni dali za wygraną. Żołnierze i policjanci wrócili do Honolulu, a Koolau pozostał panem doliny Kalalau; od czasu do czasu zapuszczali się tam za nim łowcy głów, ale jedynie po to, by ponieść klęskę. W dwa lata później Koolau po raz ostatni wczołgał się w gęstwinę i położył wśród liści ti oraz kwiecia dzikiego imbiru. Żył wolny i wolny umierał. Zaczął siąpić drobniutki deszcz i Koolau otulił kocem swoje powykręcane, wynędzniałe ciało. Miał na sobie nieprzemakalną kurtę. Na piersiach ułożył mauzera i przez chwilę czule ocierał z lufy krople wilgoci. Jego ręka nie miała już palców które mogłyby pociągnąć za cyngiel. Przymknął oczy, albowiem po osłabieniu całego ciała i wirującym zamęcie w mózgu poznał, że zbliża się śmierć. Wzorem dzikiego zwierza wpełznął w kryjówkę, aby tam sczeznąć. Na wpół przytomny, otumaniony i majaczący cofnął się myślami do swej młodości na Niihau. W miarę jak uciekało z niego życie, a szmer deszczu zacierał mu się w uszach, doznał złudzenia, że znowu układa konie, że dzikie źrebce ze związanymi pod brzuchem strzemionami stają dęba i koziołkują pod nim albo też gnają jak oszalałe po zagrodzie wypędzając luzaków poza bariery. W następnej chwili, w sposób pozornie naturalny, ujrzał siebie ścigającego po górskich pastwiskach bawoły, chwytającego je na powróz i sprowadzającego pojmane zwierzęta do dolin. Znów szczypał go w oczy i drażnił nozdrza pot i pył koński. Przeżywał na nowo całą swą jurną, krwistą młodość aż do chwili, gdy przenikliwa męka konania wyrwała go z owych marzeń. Podniósł poczwarne dłonie i przyjrzał im się ze zdumieniem. Jak to? Dlaczego? Czemu ta dzika młodość przeobraziła się w coś podobnego? A potem przypomniał sobie wszystko i znów na krótką chwilę stał się trędowatym Koolau. Powieki zatrzepotały słabo i przymknęły się, w uszach ucichł szmer dżdżu. Przeciągły dreszcz wstrząsnął ciałem, lecz i on ustał. Koolau uniósł głowę, ale opadła na powrót. Wtedy oczy jego rozchyliły się i nie zamknęły więcej. Ostatnia myśl pobiegła ku mauzerowi — przycisnął go do piersi złożonymi dłońmi pozbawionymi palców. Przełożył Bronisław Zieliński * Coup (franc) — wyczyn * Nawietrzna — ta strona statku (lub np. wyspy), w którą uderza wiatr, przeciwna stronie zawietrznej. * Gafel — ukośnie przymocowane do masztu drzewce, do którego przyczepiony jest górny róg żagla * Miecz (poruszający się w „skrzyni mieczowej) — deska lub blacha, którą się opuszcza w celu zabezpieczenia stateczności poprzecznej statku oraz zapobieżenia dryfowaniu. * Ref — skrócenie żagla. * Sztaksel — żagiel trójkątny * Top — szczyt masztu. * Fok–żagiel — żagiel przedni; grot–żagiel — główny; sterbort — prawa burta; bakbort — lewa. * Brasować — zmieniać kąt, pod którym reje i żagle ustawione są do osi statku * Topsel — górny żagiel. * Szkot — lina służąca do naciągania dolnego rogu żagla. * Antiochia — miejscowość położona przy ujściu rzeki San Joaquin. * Marszpikiel — ostry pręt metalowy, służący do robót linowych. * Rumb — 1/32 obwodu horyzontu. * Sierra — mowa tu o łańcuchu Sierra Nevada w Ameryce Północnej. * James Boswell (1740–1795) — przyjaciel Samuela Johnsona, wybitnego pisarza angielskiego, autor jego biografii. Dzieło Boswella swą sławę zawdzięcza przede wszystkim temu, ze rejestruje myśli i słowa Johnsona. * Dutchy jest przezwiskiem, zniekształceniem wyrazu Holender (ang. Dutch). Dutchy mówi łamaną angielszczyzną, (przyp. tłum.) * Przełożył Gabriel Karski * Piccadilly — główna ulica w wytwornej, rozrywkowej dzielnicy Londynu * Fiona Macleod — pseudonim, pod którym poeta i powieściopisarz angielski William Sharpr (1856–1905) wydawał swe głośne ballady i romanse celtyckie i nowoceltyckie. (Przyp. tłum). * Teofil Gautier (1811–1872) — poeta i powieściopisarz francuski, jeden z czołowych przedstawicieli romantyzmu. * Magdalena de Maupin — bohaterka pierwsze] wielkiej powieści Gautiera pt. ,,Mademoiselle de Maupin” (Panna de Maupin), która ukazała się w 1835 r. (Przyp. tłum.). * Alfred Austin (1835–1913) — poeta angielski. (Przyp. tłum.) * Osiemdziesiąt stopni niżej zera — w skali Fahrenheita odpowiada 62,2° C. (Przyp, tłum.) * Lorelei — rusałka z niemieckiej legendy, która śpiewając na skale nad Renem wabiła żeglarzy ku zdradliwym wirom. Wsławił ją Heine w balladzie pod tym samym tytułem (Przyp. tłum). * Bystrzyny — stromy spadek rzeki powodujący szczególnie wartki prąd. (Przyp. tłum.). * Kopra — suszone jądra orzechów kokosowych * Kliwer — trójkątny żagiel na przednim maszcie * Hals — lina służąca do wyciągania dolnego rogu żagla * Mormoni — sekta religijna utworzona w 1830 r w Ameryce * Wysięgnik (outrigger) — urządzenie przymocowywane do jednej lub obu burt czółen na Morzach Południowych dla zabezpieczenia się przed wywróceniem Składa się. ono z dwóch lekkich drzewc połączonych poprzecznym * Eugene V. Debs (1855–1926) — wybitny działacz amerykańskiego ruchu robotniczego. W roku 1894 Debs staje na czele potężnego strajku robotników fabryki wagonów koncernu ,,Pullman” i kolejarzy, brutalnie zdławionego przez wojska federalne. W latach 1900–1901 organizuje amerykańską Partię Socjalistyczną. Przy jego aktywnym poparciu powstaje w roku 1905 związkowa organizacja pod nazwą „Przemysłowi Robotnicy Świata”, która w ciągu kilkunastu lat prowadzi akcje strajkowe na wielką skalę. W r. 1912 Debs kandyduje na prezydenta Stanów Zjednoczonych i uzyskuje ok. 900 000 głosów. Za wystąpienia antywojenne skazany został w r. 1918 na dziesięć lat więzienia. London napisał „Marzenie Debsa” w r. 1909. * Samuel Gompers (1850–1924), odegrał wybitną, ale i niesławną rolę w Amerykańskiej Federacji Pracy (powstałej w r. 1881), która początkowo była bojową organizacją związkową, ale rychło — pod przewodem Gompersa — przeszła na żołd kapitalistów * Presidio — stara hiszpańska cytadela w San Francisco. (Przyp. tłum.) * Wall Street — nowojorska ulica, przy której mieści się giełda i wielkie banki. (Przyp. tłum) * Otwarty warsztat — zakład pracy zatrudniający pracowników bez wyboru i nie podlegający kontroli związków zawodowych. W Stanach Zjednoczonych kwestia otwartego i zamkniętego warsztatu była i jest nutą przewodnią w walce świata pracy z kapitałem. (Przyp. tłum.) * Kongres — parlament Stanów Zjednoczonych (Przyp. tłum.) * NLP — London w swej fantastycznej opowieści wprowadza fikcyjną organizację świata pracy (ILW — zapewne Independent League of Workers), którą nazwałem w swym przekładzie Niezależną Ligą Pracowniczą. (Przyp. tłum.). * Łańcuch radiostacji — w czasie, kiedy London pisał „Marzenie Debsa”, radio miało bardzo niedaleki zasięg (Przyp. tłum.) * Milicja — w Anglii i w St. Zjednoczonych przed wprowadzeniem obowiązkowej służby wojskowej ochotnicy pełnili służbą pomocniczą i w razie potrzeby byli powoływani pod broń jako uzupełnienie armii zawodowej. * ,,Bounty” — nazwa okrętu angielskiego, który w r. 1789 płynął z ładunkiem sadzonek drzewa chlebowego do Indii Zachodnich. Wskutek surowości kapitana na okręcie wybuchł bunt: załoga załadowała do szalupy kapitana oraz kilkunastu jego zwolenników i puściła ich na morze. Okręt zawinął na wyspę Pitcairn, gdzie część buntowników założyła osadę, którą wykryto dopiero w dwadzieścia lat później. * Bandana — barwny indyjski jedwab. * Kambuz — kuchnia okrętowa * Cockney — gwara (i mieszkaniec) przedmieść Londynu * Luk — otwór w pokładzie statku, służący do ładowania towarów lub do schodzenia do wnętrza statku. * Iść lewym (prawym) halsem — płynąć w takim kierunku względem wiatru, przy którym należy ściągnąć odpowiedni hals, tj. liną przytwierdzoną do lewego albo prawego dolnego rogu najniższych żagli czworokątnych. * Bram–żagie1 — czwarty czworokątny żagiel od dołu; bomb–bramsel — piąty od dołu. * Naktuz — szafka, w które] umieszczony jest kompas. * Log — przyrząd służący do mierzenia szybkości statku. * Sekstans — przyrząd służący do wyznaczania współrzędnych geograficznych miejsca obserwacji. * Wart — szlak zakreślony na wodzie przez okręt. * Wanty — grube liny umocowujące maszt z boków, wiązano w poprzek cieńszymi linkami, które tworzą drabinki. * Bezanmaszt — trzeci maszt od przodu okrętu. * Reling — poręcz na burcie. * Delirium tremens — ostra forma szalu pijackiego, połączonego z drgawkami, halucynacjami itp. * Kabel — 1/10 mili angielskiej. * Takielunek — omasztowanie i olinowanie okrętu. * Malahini — przybysz. * Nowa Kaledonia — wyspa w Melanezji (kolonia franc.) Do końca XIX w miejsce zesłań dla skazańców sądowych. * Kamaina — tubylec * Sążeń — ok. 180 centymetrów * Wysepka, na którą wywozi się trędowatych z pozostałych wysp Archipelagu Hawajskiego * Leprozorium — miejsce, gdzie izoluje się trędowatych