13477

Szczegóły
Tytuł 13477
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13477 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13477 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13477 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

co «?~~ CT\ '^ś~ c=> CD co ^ a 5 W A CHLARZE KRYSTYNA SIESICKA H WIT 1'RESS Wydawnictwo AKAPIT PRESS Na okładce wykorZystE. ^produkcję obrazu Auguste'a Renoira; „P^*W"CZYNA Z WACHLARZEM" Redakcja: Danuta Sadkowska i Cpoyiight by Krystyna Siesicka [MIEJSKABIBLIOTEKA РІШИЮ \r 'l \ | ZN. KLAS. III p. 82 -93 L f NR li W. 59o* Щ%\ L ISBN 83-86l2Ms-l Wydawnictwo AkaP4 P*ess 90-368 Łódź, ul. pi*V*4 182 te]. 0-90 262-184, t^"V °"45 36-32-92 To właśnie ja dostałam od Róży Firlej czarny wachlarz z Andory. Od lat leżał na białej komodzie w jej pokoju, pośród innych pamiątek, ale pewnego dnia, kiedy siedziałyśmy przy herbacie w bawialni, podniosła się, poszła na górę i za chwilę wróciła z wachlarzem w ręku. - Proszę przyjąć ode mnie na szczęście - powiedziała. Znałyśmy się zaledwie od paru godzin, byłam tak speszona, że nawet nie wyciągnęłam ręki, żeby go od niej wziąć. Położyła wachlarz na stoliku między filiżankami z herbatą a pucharkami pełnymi konfitur i przesunęła w moją stronę. - Dziękuję, doprawdy nie mogę... - powiedziałam niepewnie. Usiadła w bujanym fotelu, przyrzuciła kolana czerwonym szalem, bo tego dnia ciągnęło od okien, mimo że były opatrzone na zimę grubymi ocieplającymi wałkami, które, jak powiedziała, robiła sama dla całej rodziny. - Pani Konstancja, moja sąsiadka, nie mówi „na szczęście", tylko „na dobry początek". Proszę przyjąć ode mnie ten wachlarz na dobry początek. - A jeżeli mi się nie uda? - Dlaczego miałoby się nie udać? Patrzyłam na nią. Podobała mi się. Wyglądała tak, jakby nigdy nie myślała o latach, które miała za sobą, ani o tych, które były przed nią, a jedynie o mijającym dniu, ciekawa, jak też może się skończyć. Niewykluczone, że się myliłam, ale takie właśnie robiła na mnie wrażenie. Obydwie spojrzałyśmy na stos kopert, które dla 5 ► ,-? гз» **• C "» ^ пч Г. Л «^ 4 Cb ^> та 5 3 .o O- З Й ся £2. fT&2 p < pa ^ ^ Є § B* w. S P. Й H ■^ t^^o % <s ШИН." o ^.^ £ <v f5 n — ^* и- °° Ę- £ & S. Я п ^ Ш 2 9 CV t*Z O o P' ■ рГче. g- gj. g- & g g g ? O' L', o P' o « _'S? £ «-"» s= ^. *3' £■ л < i* Li. !Z. r* m S' 0- « '«fil . fl> mnie przygotowała. Z listami włożonymi do nich poleciła mi coś zrobić, nie powiedziała, czego oczekuje, określenie „coś" było pojemne. Niektóre koperty miały brzegi postrzępione, niektóre przycięte równo, były wśród nich białe, były kolorowe, każda adresowana innym charakterem pisma. - To nie będzie takie proste, wydaje mi się - powiedziałam. - Nie, nie będzie - przyznała. Do bawialni weszła kotka, usiadła na szarym dywanie. Przez chwilę siedziała nieruchomo, mały postumencik, wreszcie ziewnęła, otwierając szeroko pyszczek i podwijając różowy język. Później podniosła się, przeciągnęła najpierw przednie łapy, potem tylne. Wskoczyła na kolana Róży, przez chwilę kręciła się na nich, potem usnęła zwinięta w kłębek. Powinnam już wyjść, nie mogłam przecież siedzieć w nieskończoność i wpatrywać się w kota. Zatrzymywało mnie pytanie, które koniecznie chciałam zadać Róży Firlej, ale ciągle brak mi było odwagi. Pośród wszystkich ogłoszeń, które ukazały się w przedwczorajszej gazecie, treść mojego wydawała się najmniej atrakcyjna. Nie zwróciłabym na nie uwagi, gdyby nie to, że sama zamieściłam je w rubryce „poszukuję pracy". Wreszcie zapytałam otwarcie: - Dlaczego wybrała pani właśnie mnie? Przechyliła głowę, przyglądała mi się i milczała, zupełnie tak, jakby dopiero teraz zaczęła zastanawiać się nad tym. - Moja córka Tamara powiedziałaby, że miałam taki kaprys, ale ja nie miewam kaprysów, nawet mnie denerwuje gadanie Tamary. Miewam humory, to prawda. Tym razem nie znajduję jednak innej odpowiedzi. Wybrałam panią, ponieważ miałam taki kaprys. Patrzyła na mnie wyraźnie zaciekawiona, jak na to zareaguję, ale nie odezwałam się. Wiedziałam, że to nie był żaden kaprys, ukrywała coś przede mną. Sięgnęłam po wachlarz, rozłożyłam go i zaczęłam liczyć piękne skrzydełka z usztywnionej czarnej tkaniny. Może jest w nim jakieś przesłanie, zastanowiłam się. Skrzydełek było piętnaście. Róża uśmiechnęła się. 6 - A listów, które pani daję, jest trzynaście - domyśliła się. - Czternasty jest gdzieś w domu, ale nie mogłam go znaleźć. Piętnastego nie ma. - Piętnasty zatrzymała pani dla siebie? - Nie, moje dziecko, nie został jeszcze napisany. - A jest pani pewna, że będzie? Uśmiechnęła się, zadowolona z mojego pytania. - Myślę, że tak. I myślę, że pani pierwsza będzie o tym wiedziała. Proszę mi podać mój kalendarz i długopis, dobrze? Leżą na szyfonierze, musiałabym wstać, żeby po nie sięgnąć, a wtedy obudziłabym moją kotkę. Przykro mi, ale bardziej rozpaskudzam zwierzęta niż ludzi, nic na to nie poradzę - śmiała się. Szyfoniera była piękną, starą komódką. Leżał na niej zeszytowy kalendarz z reprodukcjami francuskich impresjonistów i zwykły szkolny długopis. - Chciałabym zanotować pani adres i numer konta. Pomyślałam, że to brzmi tak, jakbym starała się o pracę w zakładzie przemysłowym i właśnie rozmawiała z główną księgową. Ta kobieta była chyba szalona, nigdy w życiu nie miałam żadnego konta. Gorzej, w tej chwili nie miałam również adresu. - Ma pani taką przerażoną minę, Elizo! - powiedziała z niepokojem. A więc sprawę mamy jasną, ona mnie po prostu bierze za kogoś innego, szkoda. - Mam na imię Elżbieta. - Wiem o tym, Elizo. - Nie mam numeru konta ani adresu. Do tej pory to ona mnie zaskakiwała. Tym razem udało się, patrzyła ze zdumieniem. - Więc gdzie pani mieszka? W wozie cygańskim? Pytała bez złośliwości, przeciwnie, nawet może z nadzieją w głosie, sądzę, że byłaby zachwycona, gdyby okazało się to prawdą. 7 - Jadąc tutaj widziałam trzy miasteczka pięknie ułożone nad rzeką... - Ułożone nad rzeką? - przerwała mi. - Tak. W jednym z nich chciałabym znaleźć dla siebie jakieś małe mieszkanie. - Czy mogłabym w czymś pomóc? - Nie, dziękuję, bawi mnie myśl o tym, że będę jeździła szukając miejsca, które mnie zatrzyma. - Zatrzyma panią... - powtórzyła. Przyglądała mi się uważnie. Przed domem zaczęły szczekać psy, ktoś otworzył drzwi, z sieni dobiegł stukot pazurów i czyjeś kroki. - Najbliższe miasteczko nie jest atrakcyjne, to najbardziej odległe również, chociaż tam od czasu do czasu coś się dzieje, no i jest pięknie położone. Najładniejsze jest środkowe. Ciekawa jestem, w którym pani w końcu zamieszka. Proszę do mnie zaraz zadzwonić, dobrze? I proszę założyć konto w banku, wydam w moim dyspozycję, żeby przekazywano pani pensję pod koniec każdego miesiąca. Chyba będę musiała opłacać jakąś składkę ubezpieczeniową czy coś... nie wiem, nie mam doświadczenia, pani jest moją pierwszą sekretarką, zapytam o to przyjaciół. Jeżeli napotka pani jakieś trudności w tej pracy... Spojrzała na stos listów i zamyśliła się. - Och, ma pani wolną rękę! - powiedziała krótko. - Zresztą zawsze może pani do mnie telefonować, przyjechać, właściwie nie ruszam się stąd. A raz w tygodniu, w poniedziałki, czekam na panią z obiadem, o pierwszej. Wstałam. Kotka zeskoczyła, Róża podniosła się z fotela. Zdjętym z kolan szalem przyrzuciła ramiona. Sięgnęłam po swoją torbę, schowałam do niej listy, wreszcie wzięłam wachlarz. - Dziękuję, jest piękny. Włożyłam go do torby. Róża ujęła mnie pod ramię i wolno szłyśmy przez bawialnię w stronę drzwi. W sieni usiadłam na 8 drewnianej skrzyni, zdjęłam czerwone kapcie z białymi pomponami i wróciłam do swoich adidasów. - Pani nie zapytała mnie o referencje ani o żaden list polecający! - Nie zapytałam? Widocznie nie muszę. Śmiała się. Co ona może o mnie wiedzieć, i skąd? Zastanawiałam się nad tym, kiedy przechodziłyśmy przez sień. Otworzyła drzwi, wyszłyśmy na zewnątrz, to była brzydka pora roku, już nie zima, a jeszcze nie lato, tu i ówdzie z szarej ziemi wyrastały nitki trawy, na gałęziach lekko nabrzmiewały pąki. Mój samochód stał obok trzepaka, zrobiło mi się głupio, zachlapany, jakby nie był myty przez rok. - Ma za sobą daleką drogę, ale dziś go umyję. - Sama? - A cóż to...? Podeszłyśmy bliżej, otworzyłam drzwiczki, rzuciłam torbę na fotel obok kierowcy. Odwróciłam się, żeby spojrzeć jeszcze raz na dom Róży. Wyszło słońce, zalśniły szyby. Szczekały psy, chyba zamknięte w kuchni. Na progu przysiadł duży, czarny kot. Róża wpatrywała się w głąb mojego samochodu. Milczała, nie zapytała o nic i ja niczego nie wyjaśniłam. Dopiero kiedy usiadłam za kierownicą i wsunęłam kluczyk do stacyjki, położyła rękę na opuszczonej szybie takim ruchem jakby chciała mnie zatrzymać. Pochyliła się, miałam teraz na wprost oczu jej oczy, szeroko rozstawione, jasnoniebieskie. Kosmyki rudych włosów wymykały się spod spinek i zwisały luźno wzdłuż twarzy. - A gdzie masz swoje rzeczy? - zapytała gwałtownie. - W bagażniku. - Wszystkie? - Wszystkie. Nie chciałam, żeby brzmiało to gorzko, ale słyszałam samą siebie, brzmiało gorzko. Nie, tak nie odjadę. - W recepcji hotelowej zostawiłam na parę godzin psa, jamnika. Czarna, podpalana suczka. Na imię ma Rita. 9 - Dlaczego nie wzięłaś jej ze sobą? - Nie wiedziałam, czy pani lubi zwierzęta, a ona nie chce zostawać w samochodzie. - Słuchaj, może potrzebujesz pieniędzy? Mogę ci płacić pensję z góry. - Dziękuję, mam jeszcze. Cieszę się, że mówi mi pani po imieniu. - A ja się cieszę, że ciebie poznałam, Elizo. I cieszę się, że będziesz pracowała dla mnie. Miałam ochotę wysiąść z samochodu, przytulić się do niej i zapłakać. Zdjęła rękę z szyby i wyprostowała się. - Wróć, jeżeli niczego nie znajdziesz. I weź ze sobą Ritę. - Dziękuję, ale ja znajdę. Ruszyłam. Mijając chatkę przycupniętą nad strumieniem spojrzałam w bok. Przygarbiona, starsza kobieta długą miotłą z ryżowej słomy zamiatała ścieżkę przed domem, wysoki chłopak malował płot otaczający ogródek. Znieruchomieli, kiedy przejeżdżałam obok, ona wsparta na miotle, on trzymając w ręku pędzel, cienkie strumyki farby spływały do stojącego na ziemi wiaderka. Patrzyli, jak wjeżdżam w wąski mostek. Byłam już na drodze prowadzącej do pobliskiego miasteczka, kiedy zauważyłam samotną, karłowatą wierzbę, z przymocowaną drewnianą kapliczką. Zatrzymałam się na poboczu i wysiadłam. Przykurzona szyba zasłaniała białą figurkę Madonny, nie mogłam odczytać napisu wyrytego na wąskiej ściemniałej tabliczce umieszczonej wewnątrz. Wreszcie z trudem wypatrzyłam litery: „Dziękujemy za Adrianę". Wróciłam do samochodu, sięgnęłam po torbę i wyjęłam z niej listy. Zaczęłam je przeglądać, szybko znalazłam ten, który zwrócił moją uwagę, kiedy w bawialni oglądałam koperty. Oprócz imion, nazwisk, adresów, na każdej z nich w prawym rogu Róża wpisała dla mnie dodatkowe informacje. Nie pomyliłam się, dobrze zapamiętałam to imię. 10 MELANIA DO ADRIANY Kochana Mamo! Nie bądź na mnie zła, ale wrzuciłam do pralki wszystkie trykotowe bluzki i wszystkie moje majtki razem z czerwoną skarpetką. Nie zauważyłam tej skarpetki, no i stało się. W związku z tym zawiadamiam Cię, cała w żalu, że zostałam bez porządnej bluzki, a moje dessous, jak powiadają Francuzi i Babcia, nadaje się tylko na szmatki do podłogi, jestem więc bez środków do życia. Jeżeli, tak jak Babcia, będziesz się głównie interesowała tym, gdzie jest druga czerwona skarpetka, to uroczyście Ci oświadczam, że nie mam pojęcia. Czy długo zamierzasz mnie tu trzymać? Pytam, bo wydaje mi się, że Babcia ma serdecznie dosyć gotowania dla mnie rosołów. Mówi, że w życiu nie widziała kogoś, kto tak długo jak ja wracałby do zdrowia po głupiej grypie. Mamusiu, kiedy będziesz mi kupowała trykotowe bluzki, to błagam, nie kupuj czarnych i czerwonych, bo ja źle reaguję na te kolory. Myślę, że najbardziej chciałabym mieć białe, zielone i żółte. Jeżeli chodzi o figi damskie rozmiar „S" , to preferowałabym jednobarwne, koniecznie bez napisów z nazwami dni tygodnia, bo to jest idiotyczne. Jeżeli w poniedziałek noszę majtki z napisem piątek, czuję się tak, jakbym naruszała porządek świata i bez przerwy o tym myślę. Mamusiu, powiedz Petemu, jak go zobaczysz, że nasza Babcia nauczyła się w końcu obchodzić z pilotem do telewizora, Pete bardzo się ucieszy, bo włożył w to dużo wysiłku. Jeżeli ciągle masz w pamięci moje trykotowe bluzki, wchodzi tu również w grę delikatny fiolecik. Babcia wczoraj dostała wysypki. Jest przekonana, że to uczulenie na proszek ekologiczny, który kupiła. Jeszcze, Mamusiu, powiedz Petemu, że Babcia powiedziała, że nie ma zamiaru zjadać naczyń stołowych zrobionych z soi i z siemienia lnianego, które oglądała w tełewizji. Jest przekonana, że Pete przywiezie Jej cały serwis, bo to ułatwi mu sprawę zmywania. „Proszę bardzo, powiedziała Babcia, jak sobie Pete chce, to niech zjada naczynia po obiedzie, ale moje również, bo ja 11 nie będę." Babcia powiedziała też, że nie pozwoli, żeby jej psy i koty jadały w naczyniach ekologicznych, bo z całą pewnością dostaną parchów, i to jest wiadomość dla Tatusia. Ponieważ Babcia wie, że Tatuś wybiera się do nas, prosi, żeby przywiózł witaminy dla Sobusia, bo już się skończyły. Teraz opowiem Ci historię, w którą nie uwierzysz, ale trudno. W zeszłym tygodniu, w piątek, Babcia poszła do fryzjera. Zaczęła narzekać, że bardzo jej wypadają włosy. Fryzjer, ten na Wełnianym Rynku, powiedział, żeby Babcia koniecznie robiła sobie okłady z oleju rycynowego i żółtek. Babcia powiedziała, że zastosuje się do rad pana fryzjera, kupiła olej, jajka miała w domu, zrobiła packę, którą wysmarowała włosy. Na tę packę nałożyła torebkę foliową, na torebkę foliową ręcznik frotte, na ręcznik frotte naciągnęła starą nylonową pończochę, która jej została po wypychaniu wałków okiennych na zimę. Obcięła pończochę, żeby się nie majtała, i w ten sposób na czubku głowy zawiązała niesłychanie zabawny pępuszek. Ponieważ pan fryzjer kazał Babci trzymać packę na głowie co najmniej przez trzy godziny, postanowiła, że w tym czasie odkurzy wszystkie dywany i chodniki. I tak zrobiła. W chwili, kiedy zabrała się do czyszczenia dywanu w bawialni, ktoś zaczął dobijać się do drzwi, nawet ja to słyszałam, ale nie Babcia, ogłuszona odkurzaczem. Pomyślałam, że zejdę na dół i zobaczę, kto idzie, bo Babcia czyściła dywan ubrana w starą koszulkę Petego, szarą, powyciąganą, zasłaniającą jej tylko pupę. Ponieważ czerwoną skarpetką, nie pytaj mnie o to, co się stało z drugą, bo zwariuję, zafarbowałam również wszystkie dessous Babci, spod Petowej koszulki wystawały majtki w bliżej nieokreślonym kolorze. Na nogach miała kapcie żółte z zielonymi pomponami. Wyglądała szalowo, ale nie na tyle, żeby otwierać drzwi. Postanowiłam zejść, wyłączyć ten okropny odkurzacz, zamknąć Babcię w kuchni i zobaczyć, kto się dobija, ale gdzie tam! Myślisz, że mogłam? Skąd, jak tylko stanęłam na podeście schodów, zaczęła wypominać mi wszystkie grypy, które przeszłam od chwili narodzin, aż po tę ostatnią, te grypy, które beztrosko zrzucałaś na jej głowę, 12 nie licząc się zupełnie z tym, że ona też ma własne życie. Wściekłam się na Babcię okropnie, bo sama rozumiesz, miłe to nie było. Pomyślałam więc mściwie, że jak tak, to niech Babcia sama walczy z odkurzaczem i z tym kimś, kto stał za drzwiami i dobijał się, bo Babcia w końcu usłyszała, że ktoś łomocze. Jęknęła tylko: „kogo diabeł niesie?", i nie wyłączając odkurzacza podeszła do drzwi. Parę razy zapytała: „kto tam?", ale nikt jej nie odpowiadał, Babcię zagłuszał odkurzacz, który ciągnęła za sobą razem ze sznurem, wężem i szczotką do czyszczenia dywanów. Stanęła z boku, tak że drzwi, kiedy je uchyliła, zasłaniały ją zupełnie, to prawda. Okazało się, że za drzwiami stoi pan Grzymalski. Nie potrafię Ci opisać, ile razy pan Grzymalski wolał, żeby Babcia wyłączyła odkurzacz, nie słyszała go, tylko w kółko powtarzała, że nie ma teraz głowy na naprawę telefonu, jak wiesz, znów jest zepsuty. I być może udałoby się Babci spłoszyć odkurzaczem pana Grzymalskiego, gdyby nie Tutka. Pan Grzymalski przyszedł do nas ze swoim psem, który wabi się Muki i jest bardzo przyjemnym bokserkiem, Tutce też się podoba, a że ona akurat mogłaby Babcię uraczyć szczeniętami, radośnie wyleciała Mukowi naprzeciw, przekonana, że wspaniale nadaje się na tatusia jej nieurodzonych dzieciątek. Pampersów na sobie nie miała, bo Babcia zapomniała kupić, kiedy była na Wełnianym Rynku. Tutka wyleciała na dwór, żeby pobaraszkować z Mukim, a Babcia wypuściła z ręki sznur od odkurzacza i wyleciała za nią. Pan Grzymalski oniemiał. No, więc zeszłam z góry i wciągnęłam go do kuchni. W tym czasie Babcia w tym swoim okropnym stroju szarpała się przed domem z dwoma psami. Pan Grzymalski usiadł na zydlu i ciągle nie posiadał się ze zdumienia, ale odzyskał głos. Zwykle widywał Babcię w jej nieskazitełnych strojach i wymyślnych fryzurach, a to kok, a to lok, a to włosy rozpuszczone, sama wiesz. „Mój Boże, powiedział, ależ ta pani Firlej ma zgrabną figurkę! I ten mysi ogonek na głowie!" Był doprawdy rozrzewiony, Mamusiu, a kiedy mówił o mysim ogonku, przyklepywał swoją łysinę w tym miejscu, gdzie Babci sterczał pępuszek od pończochy. 13 Za chwilę Babcia weszła do kuchni. Miała na sobie swoją domową suknię, tę z granatowego wełuru, na głowie turban z czerwonego ręcznika. Usiadła na zydlu, założyła nogę na nogę i zapytała: „Słucham pana, panie Grzymałski, jaką ma pan sprawę do mnie?" Pan Grzymalski wyjaśnił, że jeżeli o niego chodzi, to nie ma żadnej sprawy do Babci, że to ona wezwała go do zepsutego telefonu i zaproponowała tę właśnie godzinę, o której przyszedł. Babcia udawała, że nie słyszy, pan Grzymalski rozkręcił aparat, skręcił aparat i powiedział, że wszystko jest w porządku. I było. Babcia nie zaproponowała panu Grzymalskiemu ani kawy, ani herbaty, a kiedy wychodził, powiedziała krótko: „Zawiadomię, jak się urodzą szczenięta. Będzie pan obciążony kosztem porodu i utrzymania tej zwierzyny!" Pan Grzymakki bardzo był uradowany, powiedział, że cała przyjemność po jego stronie i że, oczywiście, będzie płacił za Muka ałimenty. Kiedy wreszcie pan Grzymalski i Muki zniknęli nam z oczu, Babcia zdjęła z siebie wełurową suknię, zsunęła z głowy czerwony ręcznik i w ten sposób znowu była w stroju roboczym. Przysiadła w kuchni na zydlu i patrzyła na Tutkę, która zajęła się obgryzaniem ciełęcej kości. Babcia westchnęła. Powiedziała, że nie wyobraża sobie do jakiego stopnia brzydkie mogą być dzieci pochodzące ze związku boksera ze spanielką, potem, Mamusiu, spojrzała na mnie i dodała sobie na pociechę, że ja też byłam bardzo nieładnym noworodkiem. Takie mam tu życie. Myślę, że wchodzi w grę jeszcze bluzeczka pomarańczowa, jak sądzisz? Wyślę ten list, chociaż telefon już działa, bo tak się napracowałam, żebyś wreszcie mogła wyjąć ze skrzynki coś, co nie będzie rachunkiem, wezwaniem albo reklamą. Jeszcze jedna rzecz: chciałabym wiedzieć, co się dzieje z Tamarą. Babcia wzrusza ramionami, kiedy o to pytam, i mówi: „Nic!" Nie pamiętam, kiedy widziałam ją ostatni raz, chyba w listopadzie, kiedy przyjechała na Zaduszki, ale była tyłko na grobie dziadka Juliusza, położyła kwiaty i odjechała, mówiła, że ma sesję zdjęciową. Potem widziałam jej dwie reklamówki w telewizji. W jednej prezentowała szampon do włosów, 14 w drugiej lakier do paznokci. Na Boże Narodzenie nie przyjechała, pamiętasz? Przysłała nam z Paryża taką ładną kartkę. No, dobrze, ale kiedy to było? W końcu jest już marzec. Całuję Ciebie, Mamo, i Tatę też. Poproś, żeby pamiętał o witaminach dla Sobusia, a w sytuacji, w której jest obecnie Tutka, jej też należy się witaminowe wsparcie. I powiedz Tacie, że koń pana Antoniego jest już zdrowy, widziałam go, ma piękne, wilgotne chrapy i wspaniałą grzywę. Zaglądam również do chlewika pani Konstancji, jej świnka wygląda na wyleczoną, jest w dobrym humorze i chrząka, czego nie można powiedzieć o pani Konstancji, która była na mnie zła, że w ogóle do niej przyszłam, bo z pewnością rozsiewam zarazki, a w tym roku grypa jest tak jadowita, że nawet wieprzek może się zarazić. Kocham Cię, Mamusiu! Melania List do Adriany Melania napisała na różowym papierze w kwiatki, szczególnie lubianym przez dziewczynki, które może jeszcze nie są dziewczynami, ale już potrafią bawić się epistolografią, czemu wyraźnie Melania uległa. Na ile przesadziła? Róża Firlej z listu swojej wnuczki, to naprawdę nie była Róża Firlej, którą przed chwilą pożegnałam. Siedziałam w samochodzie i patrzyłam przed siebie na szary, nierówny pas asfaltowej drogi, ze śladami pojazdów - musiały jechać tędy w jakieś minione upalne dni. Brzegi asfaltu były rozlane, pofałdowane, brzydkie. Dobre do zapatrzenia. Jaka naprawdę była Róża? Może ani Melania nie przesadziła, ani moje pierwsze wrażenie nie jest błędne? Może będę poznawać ciągle nowy obraz Róży Firlej i każdy z nich okaże się prawdziwy? Może właśnie z ludźmi tak jest? Odjechałam. Obrzeża miasteczka były niedaleko, przy szosie ciągnął się już szereg niepozornych domów. Nagie jeszcze drzewa i bure ogródki nie wyglądały zachęcająco. W miasteczku nie było lepiej, jedynie Wełniany Rynek, którego nazwę znałam już z listu 15 Melanii, był zabawny, ale z pewnością nie chciałabym tu zostać. Jechałam wolno, spoglądając jednocześnie w głąb uliczek, których wyloty mijałam, żadna mnie nie pociągała. Tu nie będę mieszkać, myślałam. Minęłam miasteczko i na szosie przyspieszyłam. Powinnam odebrać Ritę z hotelowej recepcji. Szybko przejechałam następne, to, o którym Róża mówiła „środkowe", ale nie przyglądałam mu się, nie wjeżdżałam w głąb. Zaczęłam się spieszyć. Rita leżała na krześle obitym brązową skórą. Łeb trzymała na wyciągniętych przed siebie przednich łapach, mrugała nerwowo, na mój widok nawet się nie ruszyła, musiała być na mnie bardzo obrażona. Zawołałam ją, poruszyła ogonem, przekonana chyba, że tego nie zauważę, i jeszcze szybciej zaczęła mrugać. Nie należała do psów, które szaleją ze szczęścia na widok swojej pani, jeżeli na to nie zasłużyła. Rita miała silnie rozwinięte poczucie godności osobistej, jednocześnie była bardzo kochającą i mądrą suczką. Wzięłam ją na ręce i przytuliłam dó siebie, poczułam szybkie uderzenia serca i leciutkie drżenie całego ciała. Długi pyszczek wsunęła mi pod pachę, usłyszałam ciche skomlenie. Biedna Rita, myślała, że już nie wrócę. Obiecałam sobie, że więcej nie zrobię jej czegoś takiego, trudno, wolę, żeby szczekała w samochodzie wypatrując mnie przez okno. - Była spokojna - powiedział młody człowiek w recepcji. - Wcale nie myślałem, że cierpi. - Ma to po mnie! - roześmiałam się. - Ja też jestem spokojna i nie wyglądam na osobę, która cierpi, prawda? - Nie, nie wygląda pani. Przeszłam do hotelowego baru, usiadłam na wysokim stołku, Rita ułożyła się na moich kolanach. Poprosiłam o frytki, podwójne parówki i sok pomarańczowy. Udało mi się podkarmić Ritę, bo nikogo oprócz nas tu nie było. Barek wyglądał tak, jak wyglądają barki w małych hotelikach, czysto i miło. Poprosiłam jeszcze o kawę z ekspresu. Syczał, kiedy napełniała się filiżanka. Zobaczyłam, że 16 obok mnie siada młody człowiek z recepcji, ten, pod którego opieką zostawiłam Ritę. Było parę minut po drugiej, widocznie skończył dyżur. Właściwie dopiero teraz zauważyłam, jakim był pięknym chłopcem, ciemnowłosym, z zielonymi oczyma, które przymrużał trochę. Może to jest nerwowe, jak mruganie Rity, pomyślałam. Zauważyłam, że nosi kolczyk, niedużą, przylegającą do ucha obrączkę. Podszedł mężczyzna zza baru. - Cześć, Radek! - powiedział. - Co jesz? - A co masz? - Frytki, parówki. Flaczki. Hamburger. - Frytki i hamburger, Mięciu. - Zawsze się pytasz, a potem: frytki i hamburger, Mięciu. - To daj jeszcze colę, Mięciu. Miecio otworzył butelkę, nalał colę do wysokiej szklanki i podsunął Radkowi. - Jak będzie z tymi twoimi studiami? - zapytał. - Podobno chcesz iść na uczelnię, czy coś? - Może w przyszłym roku, nie wiem, zależy. -Od? - No od forsy, wiesz, jak jest, żeby iść na studia, muszę na to mieć, nie? Ten zza baru przyniósł frytki i hamburgera. Oparł się głęboko na blacie i po chwili zapytał, nie kryjąc zaciekawienia. - Dziewczynę masz? Radek wbił widelec w hamburger, ale nie sięgnął po nóż, tylko spojrzał na tego Mięcia. - A co ty wiesz? - zapytał. - A co mam wiedzieć? - Najlepiej, żebyś nic nie wiedział. - Jak pytam, znaczy nie wiem. Podobno wpadła ci w oko Paulina, wnuczka malarza. - Wpadła, wypadła, jak to dziewczyna, miejsca nie zagrzeje - filozoficznie skonstatował Radek. 17 Roześmiałam się, spojrzał na mnie, potem na Ritę i też się uśmiechnął. - Hamburgery ona jada? - Nie jest głodna, dałam jej dwie parówki. - Pani dziś wyjeżdża? - Nie wiem. Muszę znaleźć jakieś mieszkanie. Szukam małego, taniego. - Na długo? - Też nie wiem. Na rok, myślę. Może pan coś słyszał? Jadł teraz frytki, każdą nabijał na widelec, zanurzał w ketchupie, patrzył, jak sos spływa, i dopiero brał do ust. - Może słyszałem - powiedział po namyśle. - Jest tu jedna pani, która ma coś do wynajęcia, sama tam nie mieszka, bo na stałe jest u córki. Nie wiem tylko, czy zgodzi się na psa. - To odpada. - Można się dowiedzieć, nie? Ładne mieszkanie, na pierwszym piętrze, z balkonem. - Tym bardziej odpada. - To prawda, że jamniki nie mogą po schodach? Nie odpowiedziałam od razu. Pogłaskałam lśniący łeb Rity, jej uszy wisiały jak gałganki. - Mają słabe kręgosłupy i łapki. Nie powinny. - Nawet na pierwsze piętro? Jeżeli tamta się zgodzi, to można przecież psinę wnosić, ciężka nie jest. - Dziękuję panu, szukam mieszkania na parterze. Jadł frytki szybko, ciągle je solił i polewał ketchupem. - Nic mi nie przychodzi do głowy. Tylko to jedno na piętrze. - Pojadę do tego miasteczka, wie pan, tego pośrodku, podobno jest ładne. - Nasze też jest ładne. Była pani w parku? A na rynku? A nad rzeką? Nie? To w ogóle pojęcia nie ma pani o naszym, tu jest naprawdę pięknie. Nawet jeden malarz osiadł na stałe. Ze wszystkim. Przypomniała mi się Paulina, wnuczka malarza, o którą Miecio pytał Radka. Paulina? Radek? Moja kawa wystygła, nie lubiłam zimnej, dopiłam ją z trudem. - Idziemy, Rita! - powiedziałam. Poruszyła się, gotowa do wyjścia, długi pyszczek wysunęła w stronę Radka i węszyła. - Bagaż pani zabiera? - A co ja tam mam na górze? Jedną torbę. Nie, nie zabieram jej. Dopóki tu mieszkam, torba mi wystarczy, reszta została w samochodzie. - Pokoju pani nie zwalnia? - upewnił się. - Nie, jeszcze nie, muszę coś znaleźć. Zapłaciliśmy oboje, było tak, jak sądziłam, Radek skończył dyżur w recepcji, razem wyszliśmy z hotelu. Założyłam Ricie smycz, przykucnęła pod najbliższym drzewem. - Wychodziłem z nią, ale wtedy nie chciała. Poszłyśmy do samochodu, Radek szedł o krok za nami. - Ej! - powiedział. - To pani ten brudas? - Mój, jechałam kawał drogi, potem spieszyłam się, nie miałam kiedy umyć. Może dziś to zrobię. Machnął ręką. - Pani zostawi! Co będzie się pani chlapać, jutro go machnę, nie sądzę, żeby dziś coś się znalazło. - A ten malarz gdzie mieszka? Spojrzał na mnie zdziwiony. - Tam! - wykonał bliżej nieokreślony ruch ręką. Otworzyłam drzwiczki samochodu, Rita wskoczyła i usadowiła się na miejscu obok mojego. - Co znaczy: tam? - W stronę rzeki, taki brązowy dom z cynobrowym dachem... Odpowiadał bezmyślnie, zajęty czymś innym. Przez szybę w drugich drzwiach samochodu wpatrywał się w siedzenia. Milczał. Położyłam 19 torbę obok Rity, która oparła się łapami o drzwiczki i wyglądała na zewnątrz. Uniosłam trochę szybę, zbyt nisko opuszczoną, bałam się zawsze, że jadąc w ten sposób Rita w końcu wyleci. Radek pogłaskał jej czarny łepek. Uśmiechał się do Rity, nie do mnie. - Do zobaczenia, panie Radku! - Do zobaczenia, dziewczyny! Rita merdała ogonem, popiskiwała. Przejechałam przez miasteczko nie patrząc nawet na nie. Zatrzymałam się na parkingu przed pawilonem handlowym o mało zachęcającej nazwie „Magazyn". Nie chciało mi się szukać przyjemniejszego miejsca, bo musiałam jak najprędzej zajrzeć do mojej torby i sprawdzić, czy to możliwe, czy też cierpię na jakieś omamy. Wyjęłam list. Odłożyłam ten, który pisała Melania, i zaczęłam przeglądać inne. Był! Biała koperta, starannie zaadresowana i w prawym rogu notatka Róży dla mnie: RADEK DO PAULINY Miła panienko z dobrego domu! Pewnie, że wolałbym dostać od Ciebie list mniej interesowny, ale zadowolony jestem, że w ogóle jakiś dostałem, więc najuprzejmiej dziękuję i kłaniam się nisko. Bardzo Ci jestem wdzięczny, że zadałaś mi tyłe pytań dotyczących mojej osoby, zanim wyłożyłaś kawę na lawę i napisałaś o tym wszystkim, o czym naprawdę chciałaś napisać od samego początku. Kłopot jest tylko jeden, taki, że sam już nie wiem, czy odpowiadać na pytania, które zadałaś mi grzecznościowo, czy pominąć tę sprawę grobowym milczeniem. Może Cię poinformuję o jednym, mój dyrektor w szkole wyraził zgodę i mogę podjąć pracę w naszym nowym hotelu, w recepcji, bardzo jestem z tego zadowolony. W ten sposób zarobię trochę i będę mógł studiować. Może mi się uda. Twoja przyjaciółka Maryśka ma już zupełnie poprzestawiane w głowie. Mówi, że powinienem każdy odłożony grosz zanieść do 20 biura maklerskiego i grać na giełdzie. Czy Ty wiesz, że ona naprawdę ma pojęcie, czym się różni rynek podstawowy od rynku równoległego? Ałe wczoraj przyszła do mnie do recepcji i przez godzinę czytała mi swoje wiersze, ubrana była w jakieś giezlo, które podobno dostała od Twojego dziadziusia. Nie chciałbym bynajmniej obrażać Twoich czcigodnych babek i prababek, ałe Maryśka wyglądała jak szurnięta i cholernie się balem, że zaraz przyjdzie właściciel mojego hotelu i wywali mnie z niego, razem z twoją przyjaciółką Marysieńką. Jej wiersze, których analizy nie podejmuję się dokonać, dotyczą głównie szumu fał - to o tym bajorze, naszej rzece(l), liści(l), których śpiew(l) utula twoją przyjaciółkę do snu - to o tej sośnie, którą, owszem, widać z okna Marysinego pokoju, ale rośnie blisko pół kilometra od ich domu, jest chora i straciła igły. Paulina, słuchaj, ja naprawdę, bardzo się staram, ałe w ogóle nie mogę pojąć, o czym ona pisze, przecież to są same głupoty, nawet rymu tam nie ma! Jak jej to mówię, twierdzi, że do rymu pisał Mickiewicz, więc ona już nie musi. Z moją pracą mam dobrze, bo jest na trzy zmiany, a w szkole jest nowy plan i chodzimy raz rano, raz po południu. Hotel, w którym pracuję, nazywa się „Pod Złocistą Chryzantemą". Maryśka twierdzi, że to pewnie na cześć cmentarza, który jest niedaleko. Nie wiem, możliwe, ale to jest przyzwoity hotel i bardzo mi się tu dobrze pracuje. W niedzielę widziałem Twojego dziadziusia, paradnym krokiem udawał się na brydża do księdza proboszcza. „Udaję się do Pana Plebana na brydża, może mnie odprowadzisz?" Co miałem robić, zabrałem się z Twoim dziadziusiem i dobrze, bo on zaczął opowiadać o tym, jak sam chodził do szkoły, i o tym, że był wtedy beznadziejnie narwany. W końcu usiedliśmy na ławce i śmieliśmy się okropnie. Ludzie zaczęli przystawać dokoła nas, bo myśleli, że coś nam się stało, a ta piekielna baba, która ma wnuczka, o ile pamiętam, Mariuszka, czy coś takiego, więc ta piekielna baba, wiesz, ta która przysiadła się do nas kiedyś w parku, to nawet zapytała, czy nie trzeba wezwać lekarza do Twojego dziadziusia. 21 Wiesz, Paułina, prawdę mówiąc piszę te wszystkie głupoty głównie dlatego, żeby jak najdłużej dochodzić do sedna sprawy, to znaczy do tych Twoich próśb, które do mnie skierowałaś. Szkoda, że nie chciałaś, żebym wtajemniczył Marysię w to wszystko, bo jeżeli miała mi pomóc, byłoby łatwiej, gdybym jej mógł coś powiedzieć, z drugiej strony, jeżeli to ma być aż taka tajemnica, to fakt, że Maryśka może coś niechcący wygadać pani Lucynce albo Twojemu dziadziusiowi, wiemy, jaka jest, dwa razy powie, zanim raz pomyśli. Pojechaliśmy do tego pałacu, w którym Twój tata ma organizować wystawę fotograficzną i pokazy mody. Te pokazy mają się nazywać: „Do noszenia dla każdej pani". Marysieńka weszła do pałacu i poszła szukać osoby, która z ramienia miasta opiekuje się wszystkim, i ona była. Siedziała w takim pokoju, jakiego Maryśka w życiu nie widziała, tak mi potem opowiadała, i oglądała żurnale, więc Maryśka powiedziała, że przyszła, bo chciała się dowiedzieć, kiedy przyjadą modelki, tak jej kazałem. Powiedziałem Maryśce, że mi to potrzebne do harmonogramu w hotelu, a że sam jakoś nie mam śmiałości pytać. Maryśka miała śmiałość, a jakże, bo siedziała u tej pani dwie godziny i razem z nią oglądała żurnale, a ja jak głupi pomagałem ustawiać stelaże na wystawę fotografii Twojego taty. No, dobra, niech tam, w końcu to Twój tata, niech Bóg mu da zdrowie, ale młotkiem rozwaliłem sobie palec. Wreszcie Maryśka wyszła i powiedziała, że te modelki przyjeżdżają za dwa tygodnie, nie wiem, czy to się zgadza z tym, co Twój tata zeznaje. Potem okazało się, że Maryśka nie zapytała w ogóle o nazwiska modelek, a Tobie, zdaje się, na tym najbardziej zależało. Nie zapytało nasze słoneczko, bo zagadała się z tą panią o szmatach. Kazałem jej wrócić i powiedzieć, że chciałaby od tych modelek autografy, więc zależy jej na tym, żeby wiedzieć, które będą. Maryśka wróciła, zapytała tej pani, ale ona po prostu nie wiedziała, które będą. Strasznie ciężko mi się to wszystko opisuje, bo jakieś tu same krętactwa, nie wiem, do czego Ci potrzebne. Czy nie możesz zapytać swojego Taty? Maryśka w końcu zaczęła płakać i powiedziała mi, że 22 w ogóle nie wierzy w żaden harmonogram, który jest mi potrzebny, i że na pewno ja sam kocham się w którejś z tych modelek, a ją wykorzystuję jak pionka na szachownicy, i że ona nie da tak sobą pomiatać. Powiedziałem jej, że to porównanie jest głupie. Wtedy powiedziała, że to ja jestem głupi. Paulina, nie mam siły opisywać Ci dalej naszych rozmów w drodze powrotnej. Maryśka obraziła się na mnie, i dopiero w dwa dni później, kiedy spotkaliśmy się przed kasą kina i zaproponowałem jej, żebyśmy kupili bilety obok siebie, to powiedziała mi łas... ... musiałem przerwać, bo przyjechała do hotelu jakaś grupa na zjazd. To powiedziała mi łaskawie, że się zgadza... Znowu musiałem przerwać, bo ta grupa ciągłe czegoś ode mnie chciała, więc kończę ten list wieczorem. Miałaś rację, znasz swoją przyjaciółkę Marysieńkę na wylot. Spotkałem w warzywniaku panią Lucynkę, zaofiarowała się, że wybierze mi ładną sałatę, bo mama kazała mi kupić. Wybiera tę sałatę i mówi: „A co to, Radeczku, podobno jesteś zakochany? Mówiła mi Marysieńka! Tak płakała, biedusia! Weź tę sałatę, kochasiu, na pewno będzie świeża i kruchutka! A w kim to zakochał się nasz drogi Radeczek, pytam Marysieńkę, ona na to, że nie może mi powiedzieć, bo to tajemnica! Popatrz, jaka jest dyskretna! A gdzieś ty tę modelkę poznał?" Masz pojęcie, Paulina? Nie dość, że mi się słabo robi, jak pani Lucynka mówi do mnie Radeczku, to jeszcze awansowałem na kochasia. A na Maryśkę nie będę więcej połowa! pod kinem i upraszał, żeby raczyła usiąść obok mnie. Dobrze, mogę się kochać w modelce, proszę bardzo, czemu nie? Czy Tobie, Pola, chodzi o tę Tamarę, którą widziałem w ogródku Twojego dziadziusia? Niech ja chociaż wiem, z czyjego powodu ta Maryśka tak mną łomocze. A Ty, Paułina, może znajdź sobie innego detektywa, bo widzę, że ja chyba nie podźwignę tej roli. Głupie jesteście, dziewczyny! Radek 23 Schowałam list Radka do koperty, ale jeszcze przez chwilę nie ruszałam z parkingu. Miałam ochotę przeczytać pozostałe, niestety nie mogłam, bo zrobiło się późno, a bardzo chciałam objechać tego dnia najbliższą okolicę, przekonana, że gdzieś tu musi być puste mieszkanie, które czeka na mnie i na które ja czekam. Środkowe miasteczko, zachwalane przez Różę, powitało mnie szczekaniem psów. Widząc w oknie Ritę i powiewające im na dzień dobry uszy, leciały za samochodem. Ricie schlebiało to wyraźnie, bo prężyła do granic możliwości swój smukły, czarny korpusik i mocno biła sztywnym ogonem w siedzenie fotela, pac w prawo, pac w lewo, pac w prawo, pac w lewo. Rozglądałam się, jadąc wolno wąskimi ulicami. Domy były niewysokie, najczęściej białe z siwymi dachami, ich architektura nie odznaczała się niczym szczególnym. Większość otoczona była skrawkami ogródków, na murach zwisały pędy winorośli, nagie jeszcze, ale już wyraźnie ożywione ciepłymi dniami, deszczem, słońcem. Dojechałam do rynku, okrążyłam go. Były tu sklepy, apteka, poczta, pośrodku fontanna: czarna wielka głowa lwa z otwartą paszczą, z której leciała woda. Nad lwem rozciągały się gałęzie kasztanowca. Pomyślałam, że powinnam wyobrazić sobie, jak to miasto wygląda późną wiosną, latem, jesienią, a nawet w zimie, kiedy przykrywa je śnieg. Ta pora, ten dzień, w którym oglądałam je pierwszy raz, szary był i brzydki. W jedną z uliczek wjechałam głębiej. Jezdnia była stroma, oddzielona od chodników ściankami żywopłotu. Stały tu domy inne, zamożniejsze. W końcu ulicy było ich coraz mniej, aż wreszcie zobaczyłam pozieleniałą łąkę i prowadzącą do rzeki szeroką piaszczystą drogę, wybrużdżoną koleinami. Nie pojechałam dalej, tu kończyło się miasteczko. Stanęłam, wypuściłam Ritę. Latała po skąpej trawie, z nosem przy ziemi. Patrzyłam, jak harcuje uradowana, później odwróciłam się. Przede mną było miasto rozłożone na niewielkim wzgórzu tarasami pełnymi niskich domów, szarych i ceglastych 24 dachów. Tu i ówdzie bieliły się brzozy. Chmury nad miastem zmieniły kolor, bo nagle przebiło się przez nie zachodzące słońce. Poróżowiały, ociepliły widok, było pięknie. Wolno ruszyłam z powrotem tą samą ulicą, którą tu przyjechałam. Rita ułożyła się na fotelu i usnęła. Rozglądałam się uważnie. Jeden z domów, ogrodzony żelaznymi szpiczastymi prętami osadzonymi w betonowej podmurówce, wydał mi się szczególnie ładny. Zatrzymałam się przy bramie, żeby go obejrzeć, chociaż nie wyglądał jak dom, w którym wynajmuje się mieszkania. We wszystkich oknach zobaczyłam gęste, białe firanki. Nawet o tej niewdzięcznej porze roku ogród był zadbany, przygotowano już grządki na kwiaty, zieleniła się wysiana przed domem gazonowa trawa. Patrzyłam długo, nie zauważyłam nawet, że ktoś zbliża się do mojego samochodu i przystaje. - Czy pani kogoś szuka? Dwoje starszych ludzi, starannie ubranych, pan z laską, pani z parasolką, przyglądało się mojemu brudnemu samochodowi i jego wnętrzu, widocznemu na odległość. - Nie, nie szukam nikogo. Podziwiam dom. Wysiadłam z samochodu, a rozbudzona Rita wyjrzała przez okno. Pani uśmiechnęła się, zaczęła zagadywać do niej. Rita kręciła się, przesuwała łapkami po brzegach szyby, poszczekiwała. Starszy pan nie odrywał wzroku od samochodu. Wydawało mi się, że najchętniej podszedłby bliżej, bo stał na brzegu chodnika i oparty na brązowej bambusowej lasce przechylał się do przodu. - Pani nietutejsza? - zapytał. Czekał tylko na potwierdzenie swoich przypuszczeń, bo z pewnością widział moje tablice rejestracyjne, kiedy podchodzili tutaj. - Nie, nie jestem stąd, ale chcę zatrzymać się tu na dłużej. Szukam mieszkania, obawiam się, że będzie z tym problem. - Nie słyszałem, żeby ktoś chciał wynajmować. Może w innej części miasta, ale nie tu. Wiedziałbym, bo znamy wszystkich. To piesek czy suczka? 25 - Suczka. Ma na imię Rita. Przez chwilę rozmawialiśmy o jamnikach. Lubili jamniki. Mieli kiedyś jamniczkę, bardzo ją kochali. Pewnego roku urodziła szczenięta. Były rozkoszne. Potem mieli bokserka, bardzo był przywiązany, ale zabrał go ich syn, kiedy zakładał własną rodzinę, właściwie dobrze, bo czasami wyjeżdżają i zawsze wtedy jest kłopot, kto wie, co w tym czasie robić z psem? Bokserki są duże, nie tak łatwo prosić o opiekę, bo to i karmić trzeba, i szczeka głośno. Potem dość długo rozmawialiśmy o kotach. - A co panią sprowadza w nasze strony? - zapytała wreszcie pani. - Och, nie bądź taka ciekawa, Zuziu! Starszy pan pogroził swojej żonie palcem, ale sam chyba był ciekawy, co mnie w te strony sprowadza, bo przechylił głowę, żeby lepiej słyszeć odpowiedź. - Dostałam pracę niedaleko stąd, ale chciałabym zamieszkać tutaj, podoba mi się okolica. To piękne miasteczko. - Piękne. Nawet malarze przyjeżdżają do nas na plenery. Pracę niedaleko stąd...? - zdziwiła się pani, ciągle głaszcząc Ritę. - W szpitalu? - Ach, nie... Zapadło milczenie, z którym musiałam coś zrobić, było niewygodne. A poza tym, naprawdę chciałam im wyjaśnić, jaką mam pracę, tylko że z tym też nie umiałam sobie poradzić. - Jestem sekretarką. To znaczy, nie jestem sekretarką w żadnej instytucji, tylko prywatnie, sekretarką jednej pani. Brzmiało to bezładnie, oboje potakująco kiwali głowami, ale chyba niczego nie rozumieli, bo przyglądali mi się z zaciekawieniem. Nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że powinnam im to wyjaśnić. - Ta pani jest znaną poetką, może państwo o niej słyszeli, nazywa się Róża Firlej. - Ach, Róża! Oczywiście. Znaliśmy całą rodzinę. Nie za dobrze, ale znaliśmy. Nasza córka Ninka chodziła z Adriana do szkoły, 26 a nasz syn... - pani roześmiała się. - Nasz syn podkochiwał się w Tamarze, ale jakoś mu przeszło. - I dobrze, bo z Tamary było niezłe ziółko! - powiedział milczący dotąd pan. - Alfredzie, nie mów takich rzeczy. Była sobie po prostu panienką z temperamentem. Uderzała dłońmi w kremowych rękawiczkach, zupełnie jakby biła brawo. A może rzeczywiście biła brawo swojemu synowi, ponieważ mu przeszło. Parasolka w kwiatki tańczyła zawieszona na jej nadgarstku. Spojrzałam na zegarek. Dotarło do mnie, że stoję i rozmawiam z nimi, zamiast ruszyć w dalszą drogę. - Miło mi, ale muszę już jechać. Wypadało chyba podejść do nich, przedstawić się, pożegnać. Rozmawialiśmy tyle czasu, znali Różę Firlej, Ninka chodziła z Adriana do szkoły, ich syn kochał się w Tamarze, cóż z tego, że mu przeszło, mieścili się w moim nowym życiu. Oczywiście, że powinnam się przedstawić. Zbliżyłam się. Zobaczyłam, że jednocześnie spojrzeli na siebie i że były to spojrzenia porozumiewawcze. Po ceremonii wzajemnego przedstawiania, ona powiedziała uprzejmie, ale stanowczo. - Proszę wziąć psa i zajść do nas na herbatę. Wieki nie widzieliśmy Róży, ale nie pozwolimy, żeby jej sekretarka minęła nasz dom nie zachodząc na chwilę. Jak pani ma na imię, bo nie dosłyszałam? - Eliza. Eliza. Powiedziałam to z taką łatwością, jakbym nigdy nie używała imienia Elżbieta. Zaczynam egzystować w tym nowym życiu, pomyślałam wchodząc do ich domu. W przedpokoju pan zdjął trencz z podpinką w kratę, a pani beżowy płaszcz z gabardyny. On miał na sobie dwurzędowy, brązowy garnitur z kamizelką, która mocno opinała pokaźny brzuszek. Ona była ubrana w gładki granatowy kostium z morelową bluzką wiązaną pod szyją. Oboje niewysocy, pulchni, ona miała wyraźnie rozjaśnione, cienkie włosy, mocno nastroszone wokół jasnej, okrągłej twarzy. Wyglądały jak 27 aureola. On był prawie łysy, jedynie w tyle głowy i nad uszami miał trochę siwych, starannie przystrzyżonych włosów. Z głębi mieszkania wyszła gosposia. Starsza, chuda kobieta w brązowej sukni, przepasana białym fartuchem. - Był telefon do pana mecenasa - powiedziała. - Dzwoniono z apteki, jest lekarstwo, o które pan mecenas prosił - spojrzała na mnie. - Czy mam coś podać, pani mecenasowo? - Prosimy o herbatę. I jest jeszcze sernik, prawda, pani Cesiu? Zostałam zaproszona do pokoju, zajmował chyba dwie trzecie parteru. Stał w nim fortepian z czarnym okrągłym taboretem, dwa okrągłe, niskie stoliki otoczone fotelami. Parkiet lśnił. Ricie rozjeżdżały się łapy. - Niech ją pani weźmie na ręce, pani Elizo! Byli sympatyczni. O nic nie pytali. Piliśmy herbatę. Opowiadali o Nince, która jest w Stanach. O synu, który się ożenił i ma bliźniaki. Wspomnieli o dawnej znajomości z Różą Firlej. I o tym, jak piękną kobietą jest Tamara. - Mówiono mi... - mecenasowa zastanowiła się. - Czekajcie, kto mi to mówił? Mówiono mi, że ona miała romans z zięciem tego malarza, Joachima Morsa. Wiesz, Alfredzie, z Filipem Łamem, którego żona zginęła w wypadku samochodowym. Joachim prowadził wtedy, Boże, co za nieszczęście! Przypominasz sobie? - Coś pamiętam... - przyznał mecenas nakładając sobie kolejny kawałek sernika. - No więc, mówiono mi, że Tamara miała romans z zięciem Morsa. A teraz przepadła. Pani mecenasowa powiedziała to głosem teatralnym. „A teraz przepadła!" - Jak to, przepadła? - zapytałam. - Przepadła. Nikt nie wie, co się z nią dzieje, o ile się nie mylę, nawet Róża Firlej. Naszą gosposię odwiedziła kuzynka, Konstancja Żulichowa, która mieszka niedaleko Róży. I to ona mówiła, że 28 Róża nie wie ani gdzie jest Tamara, ani co robi. Czasem przysyła jakieś widokówki albo kartki z życzeniami. Jeszcze herbaty, pani Elizo? - Nie, dziękuję, pójdę już, rozejrzę się, może jednak znajdę tu coś dla siebie. - Bardzo żałuję, że nie możemy pani pomóc. Pożegnałam się, obiecałam, że wpadnę, przyjęłam kawałek kiełbasy zawiniętej w pergamin, dla Rity na kolację. Stali w drzwiach domu, kiedy odjeżdżałam. Pan mecenas i pani mecenasowa, miły grubasek i serdeczna gadułka. Jechałam wolno, jedną rękę trzymałam na kierownicy, drugą gładziłam aksamitny łepek Rity. „A teraz przepadła!" - kołatało mi w głowie. Gdzie była, u licha? Przed kim się chowa? Obiecałam sobie, że po przyjeździe do hotelu dokładnie przejrzę listy, które dała mi Róża Firlej. Nie przypominałam sobie, żebym zauważyła wśród nich kopertę adresowaną do Tamary lub skierowaną przez nią do kogoś. Pewnie list, na który czeka Róża, powinien być właśnie od niej. Zatrzymałam się przy poczcie, porozmawiałam w aptece, w sklepie warzywnym, w księgarni i w bibliotece. Nikt nie słyszał, żeby ktoś w miasteczku chciał wynająć mieszkanie. Wyjeżdżałam zrezygnowana. Było już prawie ciemno, kiedy znalazłam się przed hotelem „Pod Złocistą Chryzantemą". Założyłam Ricie smycz i postanowiłam przejść się z nią trochę, byłam ciekawa, czy rzeczywiście jest tu gdzieś w pobliżu cmentarz, tak jak twierdziła ta zabawna dziewczyna Marysieńka. Poszłam chyba w złą stronę, bo żadnego cmentarza nie było. Zobaczyłam za to brązowy dom z cynobrowym dachem. W oknach paliły się światła. Otworzyłam furtkę i weszłam do ogrodu. Co powiem, jeżeli ktoś wyjdzie i zapyta, czego szukam, zastanowiłam się, ale zastanowiłam się za późno. W progu domu stanął starszy mężczyzna, z siwymi włosami i brodą. Miał na sobie drelichową bluzę. Poczułam idący od progu zapach farb olejnych i terpentyny. Znajomy zapach. Nie pamiętam, gdzie i kiedy go czułam, ale czułam niedawno... 29 - Dobry wieczór! - powiedział mężczyzna stojący w drzwiach. - Kogóż to pani szuka po nocy, młoda damo? Rita napięła smycz, oparła przednie łapy o jego kolana, merdała ogonem i poszczekiwała. Nachylił się, omiatała jego dłonie długim różowym językiem. - Dobry wieczór... nikogo nie szukam... wyszłam na spacer