13463

Szczegóły
Tytuł 13463
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13463 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13463 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13463 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Johnny Dixon jest zafascynowany zagadką zaginionego testamentu zmarłego milionera. I chociaż przyjaciel, profesor Chil-dermass, ostrzega go, Johnny wybiera się do opuszczonej posiadłości w poszukiwaniu tajnej skrytki. Nie ma się czego bać. Przecież jest w wielkim starym domu zupełnie sam. Ale tak mu się tylko wydaje... JOHN BELLAIRS Klasyk znakomitych baśniowych książek dla dzieci i młodzieży, niezwykle popularny autor kilkudziesięciu bestsellerów, które od lat rozpalają wyobraźnię młodych i starszych czytelników (seria LUIS BARN AVELT: Luis Barnavelt i zegar czarnoksiężnika, Luis Barnavelt i mroczny cień, Luis Barnavelt i pogromca czarownic, Luis Barnavelt i potwór Dzikiego Strumienia, Luis Barnavelt i upiór w operze, Luis Barnavelt i widmo z Muzeum Magii, Luis Barnavelt, list, pierścień i czarodziejka, Luis Bamavelt i duch w lustrze oraz seria JOHNNY DIXON: Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka) Kolejna mrożąca krew w żyłach przygoda Johnny'ego, który w starym dworze staje twarzą w twarz z prawdziwym koszmarem. „Booklist" Na każdej stronie tej książki czai się coś przerażającego. „School Library Journal" 19 LIS. 2004 X Bestsellery dla młodych czytelników w Wydawnictwie AMBER JOHN BELLAIRS Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka Johnny Dixon, mumia i testament milionera i w przygotowaniu HELEN DUNWOODIE Duch na luzie OOf/NNY DiX0N JOHN BELLAIRS 1< UP.M -I 2 4 OiCilOO^ 19 LIS. 2004 - 2 liii. 2005 2 5 CZE. 2005 1 8. 08. 2005 • Tytuł oryginału THE MUMMY, THE WILL, AND THE CRYPT Redakcja stylistyczn BEATA SŁAMA Redakcja techniczna ¦ ANDRZEJ WITKO WSI* Korekta ¦ JOANNA CIERKOŃSKi TATIANA TERCJAK Ilustracja na okładce PAUL O. ZELINSKY, 1996 Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER M-1 KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1983 by John Bellairs. Frontispiece and maps copyright © Edward Gorey, 1984. Ali rights reserved. For the Polisa edition Copyright © 2001 by Wydawnictwo Araber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-857-X unl • ... Dla Candice, kolezankt-ptsarki i dobrej prZyjaciółki Rozdział 1 Profesorze, czy możemy już iść do domu? Nogi mało mi nie odpadną. - Nie - odparł stanowczo profesor. - Jeszcze nie możemy iść do domu. Mamy do obejrzenia dwa pokoje pełne obrazów, a potem gabinet pana Glomusa. Na pewno są tam bezcenne dzieła sztuki. I jeśli masz zostać kulturalnym młodym człowiekiem, będziesz musiał nauczyć się cenić wielką sztukę. Więc chodź ze mną, później dasz odpocząć zmęczonym nogom. - Ale profesorze... - Żadnych „ale", Johnie. Jeżeli taki stary dziwak jak ja może utrzymać się na nogach, ty też możesz. Zanuciłbym ci piosenkę marszową, ale obawiam się, że nie spodobałoby się to strażnikowi, który tam stoi. Dam ci jeszcze dwie minuty na odpoczynek, a potem będziemy musieli iść dalej. Głos Johnny'ego zamienił się w żałosny jęk. - Dwie minuty? - Tak, dwie minuty. Będę patrzył na zegarek, więc odpoczywaj, póki możesz. Johnny Dixon i profesor Childermass siedzieli na wyściełanej ławce w sali pełnej obrazów siedemnastowiecznych malarzy holenderskich, takich jak Rembrandt, Ruysdael i De Hooch. Od kilku godzin zwiedzali wielką rezydencję Głomusów, pełną obrazów, zbroi, broni i dzieł sztuki, które H. Bagwell Glomus zgromadził podczas swego długiego żywota. Pan Glomus mógł pozwolić sobie na kolekcjonowanie dzieł sztuki, ponieważ był bogaty. Do wielkiej fortuny doszedł zaś, zajmując się przetwórstwem zbożowym. Jako prawdziwy miłośnik zdrowego żywienia, pan Glomus wynalazł napój zwany glomarem. Czarny i wyglądający jak kawa, wyrabiany był z pszenicy i miał okropny smak. Ludzie kupowali go jednak, ponieważ chcieli być zdrowi. Następnie pan Glomus wynalazł chrupki owsiane, które przypominały płatki kukurydziane Kel-logga. Chrupki zrobiły prawdziwą furorę i niebawem pan Glomus mógł zbudować dużą fabrykę przetworów zbożowych w Gildersleeve w stanie Massachusetts. Fabryka znajdowała się po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko rezydencji pana Glomusa i Johnny wraz z profesorem obejrzeli ją już wcześniej. Johnny siedział nieruchomo i usiłował się odprężyć, a profesor wpatrywał się w swój kieszonkowy zegarek, licząc w myślach sekundy. Doprawdy, była to dziwna para. Johnny miał dwanaście lat, był blady, jasnowłosy, piegowaty, dość nieśmiały i nosił okulary. Profesor natomiast był niski, miał czerwony, dziobaty nos i rozwichrzone bokobrody. Wyglądał groźnie i rzeczywiście był dość wybuchowy, ale jednocześnie miał złote serce. Mieszkał przy tej samej ulicy co Johnny i jego dziadkowie i chociaż może to wydawać się dziwne, bardzo się z chłopcem zaprzyjaźnił. Johnny potrzebował przyjaciół. Unikał swoich rówieśników i dopiero po roku mieszkania w Duston Heights w Massachusetts stał się bardziej towarzyski. Ciągle jednak, kiedy nie siedział w domu skulony nad książką, wolał towarzystwo profesora. - No, ruszamy! Wstawaj! - warknął rozkazująco profesor i podniósł się energicznie. Wsunął zegarek do kieszeni spodni i odwrócił się do Johnny'ego. - No dobrze! -jęknął chłopiec i krzywiąc się, wstał. Lecz profesor nie zamierzał mu współczuć. - O co chodzi? - zapytał sucho. - Dokucza ci artre-tyzm, tężec czy odmrożenia? - dodał ironicznie. Johnny rzucił profesorowi ponure spojrzenie. - Kiedy to się skończy, chcę zjeść lody czekoladowe - mruknął. Profesor uśmiechnął się na myśl o lodach czekoladowych. Johnny dobrze wiedział, że profesor miał słabość do czekolady. - Tak, oczywiście - odparł, kiwając głową na znak zgody. - Taki właśnie miałem zamiar. W Gildersleeve jest cudowna lodziarnia, w której podają przepyszne lody czekoladowe. Pójdziemy tam, kiedy skończymy zwiedzać gabinet pana Glomusa. A więc chodźmy! Rezydencja pana Glomusa przypominała zamek, a gabinet właściciela znajdował się na szczycie wieży w północno-zachodnim skrzydle. Aby się tam dostać, Johnny i profesor Childermass musieli wspiąć się po marmurowych schodach, przebyć korytarz, a potem wejść po spiralnych żelaznych schodkach. Pokój był okrągły i bardzo ponury. Stały tam masywne meble, wielki zegar i dwie mahoniowe oszklone szafki. Wykonane z grubych dębowych desek biurko milionera ważyło chyba tonę i stał na nim zegar z czarnego marmuru. Krzesła wyściełane były czarną skórą, a na podłodze leżał zielony dywan. W górnej części każdego z wąskich okien umieszczono kolorową szybkę, a ponieważ dzień był słoneczny, wpadające przez okna promienie rzucały na podłogę czerwone, purpurowe, zielone i niebieskie kręgi. Był to jedyny wesoły akcent w całym gabinecie. Kiedy Johnny i profesor weszli do pokoju, okazało się, że w środku jest wycieczka z przewodniczką. Wokół biurka pana Glomusa tłoczyła się grupka starszych mężczyzn i kobiet. Przewodniczka, młoda kobieta, trzymała w ręku przenośny megafon i znudzonym głosem opowiadała zebranym dzieje pana Glomusa. Minę miała tak obojętną, że równie dobrze mogłaby rozprawiać o cenie wołowiny w Argentynie. -.. .i dlatego w roku 1936, chociaż zgromadził wielkie bogactwa, a interesy szły świetnie, pan Glomus popadł w depresję. Był smutny, nie spał i zaczął się dziwnie zachowywać. Lekarz doradził mu, żeby poszukał sobie jakiegoś ciekawego zajęcia, dlatego też pan Glomus zaczął studiować demonologię i czary. Czytał ta-10 jemnicze księgi, pojechał do Europy i' przywiózł stamtąd przedmioty, służące do praktykowania magii. Niektóre z nich widać w szafce obok wielkiego zegara, łącznie z tak zwanym czarodziejskim zwierciadłem, które niegdyś należało do doktora Johna Dee, czarnoksiężnika z XVII wieku. Niestety, pomimo nowego hobby pan Glomus nadal był przygnębiony. Wieczorem 13 listopada 1936 roku opuścił swój gabinet - właśnie ten, w którym państwo stoicie - poszedł do domu i wypił mieszankę strychniny i koniaku. Następnego ranka służba znalazła go martwego na podłodze jego sypialni. Kilka osób jęknęło. Profesor Childermass uśmiechnął się chytrze i trącił łokciem Johnny'ego. - Uważaj teraz - szepnął. - Następna część jest naprawdę interesująca. - Tego samego ranka, po śmierci pana Glomusa -mówiła dalej przewodniczka - na jego biurku znaleziono zapieczętowaną kopertę. W kopercie była notatka informująca o zaskakującym fakcie. Pan Glomus nie zostawił testamentu! Rozległy się okrzyki: „O, nie!", „Jak to możliwe?!" Starsza dama o zgrzytliwym, irytującym głosie zapytała: - A więc co się z tym wszystkim stało? Przewodniczka odchrząknęła i przybrała smutną minę. - Pana Glomusa... to znaczy jego pieniądze podzielono między spadkobierców zgodnie z prawami stanu Massachusetts. Ale to jeszcze nie koniec tej historii. Niedługo po śmierci pana Glomusa w jego pamiętniku 11 znaleziono dziwne zapiski. Rodzina wywnioskowała z nich, że testament jednak istnieje, i że pan Glomus zostawił wskazówki co do miejsca jego ukrycia. Te wskazówki mają znajdować się w tym właśnie pokoju! Wszyscy natychmiast zaczęli rozglądać się po pokoju, ale przewodniczka z tajemniczym uśmiechem na twarzy mówiła dalej: - Wszystko w tym gabinecie wygląda dokładnie tak jak w dniu śmierci pana Glomusa. Pani Annabella Glomus, wdowa po panu Glomusie, wyznaczyła nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów dla tego, kto odnajdzie skrytkę z testamentem. - Przewodniczka westchnęła. - Z całego świata sprowadzano ekspertów od łamigłówek, znawców kryptogramów i kodów. Niestety, nikomu nie udało się natrafić na ślad testamentu. Uważa się powszechnie, że wskazówki można znaleźć wśród tego dość dziwnego zbioru przedmiotów, tam, na tym dużym stole. Jeśli państwo zechcą je obejrzeć, proszę za mną. Z mnóstwem szeptów, szurań nogami grupa podążyła za przewodniczką na drugą stronę pokoju do dużego stołu z orzecha włoskiego. Wszyscy szeptem wymieniali uwagi na temat tych przedmiotów, niektórzy je sfotografowali. Biedny Johnny także chciał przyjrzeć się stołowi, ale niczego nie mógł zobaczyć; widok zasłaniali wysocy dorośli, a zwłaszcza rosły, bardzo gruby mężczyzna w czapce drużyny bejsbolowej New York Yankees. -1 w ten sposób - oświadczyła przewodniczka z uprzejmym uśmiechem - zakończyliśmy zwiedzanie. 12 Za kilka minut zjawi się następna grupa, więc muszę poprosić państwa, żebyście zeszli na dół do głównego holu, gdzie można kupić pamiątki. Dziękuję państwu. Rozmawiając półgłosem i nie przestając robić zdjęć, turyści wyszli z gabinetu. Johnny i profesor odsunęli się na bok, żeby zrobić przejście. Zostali w gabinecie sami i nikt nie zasłaniał im widoku. Johnny rozejrzał się wokoło. Chociaż teraz mógł z łatwością obejrzeć przedmioty na stole, zostawił je na sam koniec. Rozpoczął oględziny gabinetu, profesor szedł tuż za nim. Obejrzał dokładnie biurko pana Glomusa z ponuro wyglądającym marmurowym zegarem oraz kilkoma piórami i ołówkami ułożonymi w równym rządku na zakurzonym zielonym bibularzu; omiótł spojrzeniem kąt obok wielkiego stojącego zegara. Między oknami znajdowała się szafka z chińską porcelaną, a obok biblioteczka z kolekcją ksiąg i przyborów magicznych. Na ścianie wisiały dwa obrazy w ciężkich, pozłacanych ramach. Na jednym przedstawiono zachód słońca w Górach Białych w New Hamp-shire, drugi ukazywał rzekę Hudson w pobliżu West Point. Pod ścianą stało kilka krzeseł, marmurowe popiersie pana Glomusa, na samym końcu zaś znajomy stół ze zbiorem dziwnych przedmiotów. Johnny podszedł do stołu i stał ze skrzyżowanymi ramionami, przyglądając się kolekcji. Z przodu stołu umieszczono duży napis NIE DOTYKAĆ. Za napisem, na rogu blatu, znajdował się bardzo ładny komplet szachów z kości słoniowej i orzecha włoskiego. Szachy ustawiono na wypolerowanej drewnianej szachownicy, tak jakby za chwilę miała rozpocząć się gra. Obok szachów leżała stara, pożółkła, grecka 13 gazeta, złożona na pół, tak że widać było górną część pierwszej strony. Duże czarne litery to był - zdaniem Johnny'ego - tytuł gazety: ETHNIKOS KERYKS Drugie słowo zakreślono czerwonym atramentem. Trzecim przedmiotem z dziwnej kolekcji był stary, zniszczony szyld w kształcie tarczy, z fantazyjnym wzorem na szczycie. Johnny zauważył dwie zardzewiałe główki śrub wystające u góry szyldu i domyślił się, że wisiał on kiedyś na poprzeczce na słupie lub na jakiejś żelaznej podpórce. Litery na szyldzie wyblakły, ale nadal można było je odczytać: YE OLDE THEA SHOPPE, co znaczyło STARA HERBACIARNIA. A poza tym - na stole niczego więcej nie było. Profesor obserwował chłopca z rozbawieniem. - No więc? - zapytał zgrzytliwym głosem. - Odgadłeś już, gdzie jest testament pana Glomusa? Miałeś na to dość czasu. Johnny obrzucił profesora zniecierpliwionym spojrzeniem. - Ależ profesorze, przecież sam pan twierdził, że nikt nie zdoła tego odgadnąć! Nawet gdyby miał na to półtora miliona lat! Profesor uśmiechnął się szeroko i potarł podbródek. - Przyznaję - odparł sucho - że to trudna zagadka. Jaki jest związek między kompletem szachów, grecką gazetą i szyldem z herbaciarni? Może żaden? Na twoim miejscu nie zawracałbym sobie głowy tą absurdalną zagadką. Jak stwierdziła to tamta młoda dama, pan Glo-mus pod koniec życia miał nie po kolei w głowie. Możli- 14 we, że po prostu chciał rozzłościć swoich krewnych, sugerując, że jednak istnieje jakiś testament. Johnny właśnie miał otworzyć usta, by coś powiedzieć, kiedy w drzwiach pojawiła się niesympatycznie wyglądająca kobieta w wąskich, rogowych okularach. - Wy dwaj, wynoście się stąd! - warknęła. - Nie słyszeliście, co powiedziała przewodniczka? Zaraz przyjdzie następna grupa. Profesor odwrócił się do niej ze złośliwym błyskiem w oku. Nienawidził ludzi apodyktycznych i nadgorliwych. - Czy w zakres pani obowiązków wchodzi nieuprzejme zachowanie? - zapytał. - A może po prostu daje pani upust wrodzonym skłonnościom? Kobieta otworzyła usta i kiedy stała tak ze zdziwioną miną, Johnny i profesor minęli ją i skierowali się w stronę schodów. Kiedy po nich schodzili, profesor zachichotał, wyraźnie z siebie zadowolony. Kilka minut później Johnny i profesor siedzieli w lodziarni, w której znajdowały się staroświeckie drewniane loże, szklane abażury od Tiffany'ego, marmurowy kontuar, a nawet szafa grająca. Szafa grała piosenkę Przybądź do mego domu. Profesor nienawidził tej piosenki i wzdragał się od czasu do czasu, dziobiąc łyżeczką swoje lody. Johnny zamówił lody posypane orzeszkami ziemnymi. Kiedy tak jadł, siorbiąc i chrupiąc, czuł, że nareszcie jest zadowolony, a ponieważ lubił wszelkiego rodzaju łamigłówki - zagadki szachowe, układanki, puzzle, rebusy - dlatego wracał myślą do gabinetu pana 15 Glomusa i tajemniczych przedmiotów ustawionych na dużym stole. Profesor Childermass od razu zorientował się, że chłopiec nadal rozmyśla nad rozwiązaniem problemu testamentu milionera. - Ejże, chłopcze - powiedział - zostaw to. Nie rozwiążesz tej łamigłówki. Przypomina zagadkę: Ile kropli wody w morzu? Ona po prostu nie ma rozwiązania. Johnny włożył do ust polany czekoladą orzeszek ziemny i zaczął żuć go w zamyśleniu. - Profesorze - powiedział powoli - co by się stało, gdyby ktoś znalazł testament pana Glomusa? Profesor wzruszył ramionami. - Zgodnie z prawem podzielono majątek pana Glomusa między jego spadkobierców. Żona i dwóch synów-nicponi otrzymali trochę pieniędzy, podobnie jak jego dwaj pozostali przy życiu bracia oraz siostra. Gdyby testament się odnalazł, rozpoczęłyby się walki w sądzie, awantury, pieniądze podzielono by na nowo i wszyscy by się nawzajem znienawidzili. Byłoby tak, jakby ktoś podłożył bombę w wytwórni fajerwerków. Johnny roześmiał się, ale po chwili spoważniał. - Chwileczkę! Jeżeli testament sprawi wszystkim tyle kłopotu, dlaczego pani Glomus chce, żeby go odnaleziono? - zapytał. Profesor w zamyśleniu oblizał łyżeczkę. - No cóż - powiedział z namysłem - niewiele wiem o pani Glomus, ale przypuszczam, że jest jedną z tych kapryśnych, drobiazgowych osób, które uważają, że w życiu wszystko powinno być wyjaśnione do końca, bez 16 niedomówień. Bogaci ludzie powinni zostawiać testamenty i może rzeczywiście nie daje jej spokoju myśl, że jej mąż nie wyraził swojej ostatniej woli. A może po prostu jest chciwa. Możliwe, że nie zadowalają jej pieniądze otrzymane w wyniku obecnego podziału majątku i zakłada, że dostanie więcej, jeśli testament zostanie odnaleziony. Nie wiem. Ale na jej miejscu zostawiłbym wszystko tak, jak jest. Po odnalezieniu testamentu może stracić dziesięć tysięcy dolarów, a nawet jeszcze więcej. Nagle profesor zerwał się z krzesła. - Dość mam rozważań o sprawach rodziny Glomu-sów. Najwyższy czas, żebyśmy zapłacili rachunek i ruszyli do domu. Mam masę roboty. Muszę przejrzeć całe stosy papierów. Terminowych! Jedziemy! Kiedy samochód profesora mknął z rykiem w zapadającym zmierzchu w stronę Duston Heights, Johnny z zamkniętymi oczami siedział zgarbiony na przednim siedzeniu. To był męczący, ale ekscytujący dzień. Szum silnika i świst opon mijających ich aut ukołysały go do snu. Rozdział 2 Stało się to kilka tygodni później, pewnej chłodnej poniedziałkowej nocy pod koniec września. Johnny wracał do domu ze zbiórki harcerskiej w kościele metodystów, w nowym mundurku z czerwoną chustą i jaskra-woczerwonymi cyframi 112 wyszytymi na prawym ramieniu. Profesor Childermass i dziadkowie Johnny'ego od miesięcy usiłowali nakłonić go, by wstąpił do harcerstwa. Martwiło ich, że Johnny tak dużo czasu spędza sam i pragnęli, żeby znalazł sobie przyjaciół. Ulegając ich prośbom, w końcu zapisał się do zastępu numer 112. Pierwsza zbiórka nie bardzo mu się spodobała. Oczekując na przyjście zastępowego, chłopcy spędzali czas, nosząc się na barana, grając w zbijaka (zamiast piłki używali zawiązanego na supeł ręcznika) i obrzucając się kawałkami szarego mydła, z którego mieli rzeźbić małe zwierzątka. Ale kiedy zbiórka się rozpoczęła i w kościele trochę się uspokoiło, 18 Johnny uznał, że podoba mu się zastępowy i większość chłopców. Rzadko zmieniał zdanie, ale pomyślał, że być może - tylko być może - harcerstwo to dobry pomysł. Idąc przez miasto, Johnny rozmyślał o różnych sprawach; o mamie, która nie żyła już od ponad roku, o tacie, który służył w lotnictwie i latał odrzutowcem. Johnny nie mógł zrozumieć, dlaczego tata chce robić coś tak niebezpiecznego. Bał się o niego i czasami, zanim położył się wieczorem do łóżka, wyobrażał sobie, że widzi ojca mknącego po niebie odrzutowcem. Nagle samolot rozpadał się, buchając ogniem i dymem, a jego szczątki rozlatywały się na wszystkie strony. Wtedy Johnny zamykał oczy i trząsł się ze strachu. Gdy w sobotnie popołudnia listonosz przynosił pocztę, zastanawiał się, czy w stercie listów jest oficjalny telegram od rządu amerykańskiego, telegram, który zaczyna się tak: „Z żalem musimy państwa poinformować, że..." Johnny bardzo chciał przestać niepokoić się o tatę i pragnął postępować tak, jak powiedział mu profesor Childermass: w życiu obowiązuje jedna bardzo ważna zasada - to, czego się obawiasz, nigdy się nie zdarza, a to, co się zdarza, zawsze jest niespodzianką. Nie znaczy to, że rada ta na coś się zdała. Po prostu spędzał więcej czasu, zastanawiając się, jakie nieoczekiwane katastrofy mogą go w życiu spotkać. Kiedy Johnny wszedł na dróżkę prowadzącą do drzwi frontowych domu, w którym mieszkał, nagle ogarnęło go mrożące krew w żyłach przeczucie, że coś jest nie tak. Szybko zerknął w stronę wielkiego okna we wnęce. Było ciemne, choć zwykle o tej porze babcia oglądała w saloniku telewizję. Dixonowie byli biedni i dopiero od niedawna mieli telewizor. Profesor Childermass kupił 19 im go w prezencie. Początkowo babcia odnosiła się do telewizora podejrzliwie, przekonana, że emituje szkodliwe promieniowanie. Ale już po tygodniu z zapałem oglądała Wielką Grę i brazylijskie seriale. Jednak tego wieczoru niebieskawy blask nie rozjaśniał saloniku. Co też babcia porabia? No cóż, może robić wiele różnych rzeczy. Może boli ją głowa, może robi karmelki lub bezy cytrynowe, może jest w łazience. Johnny wzruszył ramionami i zaczął wchodzić po schodkach. Zatrzasnął drzwi werandy i otworzył drzwi do domu. Stał teraz w długim, pachnącym kurzem korytarzu, który biegł od frontu na tył domu. Dręczony złymi przeczuciami zajrzał do saloniku. Ciemno. W półmroku widział różne kształty: zaokrąglony zarys brązowego fotela i pudło telewizora. A kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczył, że jego babcia siedzi sztywna i nieruchoma na kanapie. Strach chwycił chłopca za serce. Co jej jest? Johnny głośno przełknął ślinę. Kiedy w końcu się odezwał, jego głos był cichy i niepewny: - Babciu? - Witaj, Johnie. Jak się masz? - Głos babci wydał mu się matowy, bez życia, jakby był odtwarzany z magnetofonu. Nie wiedząc, co powiedzieć, Johnny stał w drzwiach. Po chwili babcia znów odezwała się tym samym monotonnym głosem: - Wcześnie dziś wróciłeś. Wcześnie? Była dziewiąta wieczorem. Babcia zwariowała. Albo się upiła. Nie, ona nie cierpi alkoholu, nie 20 chciała nawet przebywać w pokoju, w którym pito alkohol. Johnny'ego zemdliło. Co się stało? Co on ma zrobić? Chciał wybiec z domu, chciał wrzeszczeć na całe gardło. Ale zamiast tego stał w drzwiach, nie mogąc się ruszyć. Nagle usłyszał za sobą kroki. Ktoś zmierzał dróżką do domu. Ten odgłos wyrwał Johnny'ego z osłupienia i chłopiec pobiegł korytarzem, by zapalić światło na werandzie. Kiedy wypadł na werandę, zobaczył dziadka i profesora Childermassa. Nawet w tym słabym świetle zauważył, że mają ponure, ściągnięte twarze. W jednej chwili zrozumiał, że oni również wiedzą, iż z babcią coś jest nie tak. Drzwi otworzyły się i staruszkowie weszli na werandę. Dziadek podszedł powoli i łagodnie położył rękę na ramieniu wnuka. -Johnny, musimy z tobą porozmawiać - powiedział spokojnie. Chłopiec poszedł za profesorem i dziadkiem do kuchni. Dziadek zapalił światło, zamknął drzwi i nastawił wodę na herbatę. Johnny widział teraz zaczerwienione oczy dziadka i wilgotne smugi na jego obwisłych, pomarszczonych policzkach, zupełnie jakby płakał. Profesor Childermass stanął na środku kuchni ze skrzyżowanymi ramionami. Wbił wzrok w podłogę. -Johnie - rzekł - twojej babci coś się stało. Przykro mi, że zastałeś ją sam w takim stanie, ale twój dziadek przybiegł do mnie... był... no, strasznie zdenerwowany... Johnny otworzył szeroko oczy ze strachu i zapytał drżącym głosem: -Profesorze, co jej jest? Dlaczego... dlaczego ona tak się zachowuje? 21 Profesor spojrzał smutno na Johnny'ego. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale wykrztusił tylko: - Moja kuzynka... Zamilkł, odwrócił oczy i wpatrzył się w tapetę. Jego twarz zamieniła się w nieruchomą, tajemniczą maskę. Johnny zastanawiał się przez chwilę, a potem wszystko zrozumiał; wiedział, co profesor chciał powiedzieć: „Moja kuzynka Bea zmarła na guza mózgu". Chłopiec wiele razy słyszał, jak profesor opowiadał dziadkowi, że jego kuzynka Bea miała guza mózgu, ale doktor Schermerhorn uznał, że bolą ją zepsute zęby, więc umarła. Guz mózgu. Brzmiało to tak strasznie, tak beznadziejnie. Johnny miał nadzieję, że profesor się myli. Dziadek łagodnie położył rękę na ramieniu chłopca. - Zatelefonowaliśmy... do szpitala - powiedział łamiącym się głosem. - Karetka już jedzie. Johnny spojrzał w otępieniu na dziadka. Poczekał, aż dziadek cofnie rękę, a potem osunął się na najbliższe krzesło. Był tak oszołomiony, jakby ktoś uderzył go w głowę kijem bejsbolowym. Nie mógł płakać. Nic nie czuł, a w głowie kołatała mu się jedna myśl: „To nie dzieje się naprawdę. To nie może być prawda". Pomimo tego, co powiedział profesor, rzeczy, których się obawiasz, naprawdę się zdarzają. A kiedy tak się dzieje, jest to gorsze niż najstraszniejszy nocny koszmar. Nad kuchenką zaterkotał elektryczny czerwony zegar, ale oprócz tego w pomieszczeniu nie słychać było żadnego innego dźwięku. Wreszcie profesor Childermass zakaszlał, po czym odwrócił się i stanowczym ruchem wziął dziadka za ramię. 22 - No, Henry - powiedział cicho - wiem, że to nie będzie przyjemne, musimy jednak przygotować Kate do drogi. Karetka zaraz tu będzie. Im wcześniej lekarze zbadają twoją żonę, tym szybciej zaczną ją leczyć. Ona może nie wie, dlaczego chcemy, żeby opuściła dom, ale... no cóż, nie sądzę, żeby narobiła nam kłopotów. Zgadzasz się ze mną? Dziadek skinął głową, a potem ruszył za profesorem do saloniku. Johnny poszedł za nimi. Profesor wkroczył w mrok, a po kilku minutach wyszedł z babcią, która trzymała się jego ramienia. Powłócząc nogami, szła niepewnie obok niego i Johnny zauważył, że babcia ma na nogach niebieskie kapcie, te z pilśniowymi rozetkami. Pończochy zsunęły jej się aż do kostek, ale nie zwracała na to uwagi. Wyglądała tak, jakby nie miała najmniejszego pojęcia, co się dzieje. Karetka zatrzymała się przed domem, błyskając czerwonymi światłami. Dwaj sanitariusze wyjęli nosze na kółkach i pomogli babci zejść po schodach. Ostrożnie położyli ją na noszach, które potem wsunęli do karetki. Tylne drzwi ambulansu zostały zamknięte i wielki biały samochód odjechał na sygnale. Profesor przez sekundę odprowadzał go wzrokiem, a potem przeszedł na drugą stronę ulicy do swojego auta - zamierzał zawieźć dziadka do szpitala. Zapytał Johnny'ego, czy chce pojechać z nimi, ale chłopiec odpowiedział, że nie, że zostanie w domu. Stał w drzwiach, patrząc, jak samochód wyjeżdża tyłem z podjazdu i mknie ulicą. 23 Kiedy babcia leżała w szpitalu, czas upływał John-ny'emu w niepokoju, a dni dłużyły się niemiłosiernie. Z trudem skupiał się na nauce, ponieważ ciągle myślał o babci. Gdy powiedział swojej nauczycielce, siostrze Mary Antho-ny, o tym, co się stało, ona poprosiła wszystkich uczniów, żeby modlili się za babcię Johnny'ego. Każdego dnia po lekcjach Johnny szedł do ciemnego, wypełnionego echem kościoła obok szkoły i zapalał świeczkę przed ołtarzem Najświętszej Panienki. Klęcząc przy balustradzie ołtarza, modlił się o to, żeby nic złego nie stało się jego babci. Wreszcie lekarze postawili diagnozę. Tak, babcia miała guza mózgu. Doktor ze szpitala wyjaśnił Johnny'emu i jego dziadkowi, że istnieją dwa rodzaje nowotworów, łagodne i złośliwe. Łagodny nowotwór był tylko nieszkodliwym guzkiem w mózgu; mógł rosnąć, ale zazwyczaj nie robił nic złego. Natomiast nowotwór złośliwy rozrastał się i zazwyczaj zabijał pacjenta. Niestety, by przekonać się, jaki to rodzaj nowotworu, trzeba było otworzyć głowę i go wyciąć. Doktor był z nimi szczery i jasno przedstawił sytuację: będzie to niebezpieczna operacja, zwłaszcza dla kogoś tak starego jak babcia Johnny'ego. Coś może pójść źle lub lekarze nie zdołają wyciąć całego guza. Po prostu wszyscy będą musieli trzymać za nią kciuki. Po spotkaniu z lekarzem dziadek odwiózł wnuka do domu. Przez całą drogę żaden z nich nie powiedział ani słowa. Gdy samochód zatrzymał się na podjeździe, dziadek mruknął: - Muszę zrobić kolację. Wysiadł z wozu, zatrzasnął drzwi i ruszył szybko w stronę domu. Wyglądał na kompletnie załamanego; 24 zgarbił się i zwiesił głowę. Łzy napłynęły Johnny'emu do oczu, ale powstrzymał szloch prychnięciem. Wysiadł z samochodu i zaczął iść w stronę garażu, kiedy usłyszał, że ktoś go woła. -John.1 Jestem tutaj! Chłopiec odwrócił się. To był profesor Childermass. Stał przed swoim domem z kijem golfowym w dłoni. Profesor fatalnie grał w golfa. Ćwiczył zamachy na podwórzu za domem z małą plastikową piłeczką. Jego gra nie stawała się przez to lepsza, ale za to - jak stwierdził kwaśno -w trawniku za domem wybił kilka ślicznych, dużych dziur. -Johnny! Chodź tu na chwilkę. Chciałbym z tobą porozmawiać. Johnny przeszedł na drugą stronę ulicy. - Tak, profesorze? O co chodzi? - Ton jego głosu wskazywał, jak kiepsko się czuje. Profesor uśmiechnął się smutno. - Więc jest aż tak źle? - zapytał. Johnny ponuro skinął głową. - Tak. Rozmawialiśmy z lekarzem i on powiedział, że... - Tak, wiem. Rozmawiałem już z tym lekarzem. Wiem, że to okropne, ale... no cóż, miejmy nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. - Akurat! - odparł gorzko chłopiec. Był w tak kiepskim nastroju, że nie chciał, by profesor go pocieszał i żeby roztaczał przed nim fałszywe wizje różowej przyszłości. - Johnie - powiedział profesor poważnie, podszedł do chłopca, objął go ramieniem i uśmiechnął się z trudem - myślę, że powinieneś zrobić sobie małe wakacje. 25 >>»<»«<- Rozdział 3 Johnny osłupiał - był zaszokowany i rozgniewany. Wyglądało to tak, jakby profesor powiedział: „Wiesz co? Urządźmy sobie piknik!". Kiedy chłopiec spróbował coś odpowiedzieć, okazało się, że może tylko bełkotać i się jąkać. -Profesorze, ja... chciałem powiedzieć, jak pan może... kiedy, kiedy, sam pan wie... Profesor zachowywał się tak, jakby nie powiedział niczego oburzającego. - Właśnie o to mi chodzi, Johnie. W tej chwili może wydać ci się to niestosowne, ale... no cóż, powiem ci tak: po kolacji chcę upiec ciasto i przydałaby mi się pomoc w kuchni. Może przyszedłbyś do mnie, kiedy zjesz, a wtedy wyjaśnię ci, dlaczego zaproponowałem ci coś tak niewłaściwego, dobrze? 26 Johnny gapił się na profesora, był naprawdę zaintrygowany. Wiedział, że profesor nie był ani twardy, ani pozbawiony uczuć. Może kiedy wyjaśni się, o co mu chodzi, wszystko nabierze sensu. - Zgoda - odparł z wahaniem. - Przyjdę później. -Po czym odwrócił się szybko i pobiegł do domu. Kolacja tego wieczoru okazała się naprawdę okropna -kolejny produkt strasznej kuchni dziadka; hamburgery nie tylko były za gorące, ale po prostu zwęglone. Zamiast tłuczonych kartofli dziadek podał kromkę chleba Wonder, a groszek z puszki gotował tak długo, że smakował i wyglądał jak mokre, zielone waciki. Po pierwszym kęsie hamburgera Johnny odszedł do kuchennego kredensu i wyjął wszystkie sosy i przyprawy, jakie znalazł: sos A-l, keczup, musztardę i sos Heinz 57. Za ich pomocą udało mu się przełknąć resztę posiłku. Podczas kolacji dziadek nie powiedział ani słowa. Samo patrzenie na niego sprawiało ból. Johnny szybko skończył jeść i poszedł na drugą stronę ulicy. Johnny zastał profesora Childermassa ubranego w duży biały fartuch i bufiastą białą czapkę (miał kilka takich fartuchów i czapek). Na kuchennym stole stały pudełka z mąką i cukrem, butelka mleka, puszka z proszkiem do pieczenia, kilka buteleczek ekstraktu z wanilii oraz sztuczny barwnik spożywczy. Przed profesorem znajdowała się duża zielona porcelanowa miska z biało-żółtym ciastem. Na widok Johnny'ego starszy pan podniósł oczy i uśmiechnął się szeroko. Po chwili zaczął mieszać rzadkie ciasto wielką drewnianą łyżką. 27 - A więc, na czym skończyliśmy? - zapytał. - Ach, tak. Próbowałem cię przekonać, żebyś wyjechał stąd na jakiś czas. Chcesz wiedzieć dlaczego? To bardzo proste. Będąc tu, w niczym nie pomagasz swojej babci. Może myślisz, że tak, ale kiedy odwiedzisz ją w szpitalu, przekonasz się, że jest w dość dziwnym stanie. Po operacji będzie dużo spała. Musisz zrozumieć, że teraz twój dziadek nie ma ochoty na niczyje towarzystwo. Będziecie tylko siedzieć ponuro i wpędzać się nawzajem w zły nastrój. Profesor urwał. Zanurzył palec w cieście, wyjął dużą, lepką bryłkę i włożył ją do ust, gdyż bardzo lubił smak rzadkiego ciasta. - Dlatego, Johnie - mówił dalej, nie przestając mieszać - myślę, że powinieneś gdzieś wyjechać. Jak wiesz, przyszły tydzień to Tydzień Kultury Fizycznej Stanu Massachusetts. Johnny osłupiał. Co ma Tydzień Kultury Fizycznej do wyjazdu na wakacje? W stanie Massachusetts między pierwszym a siódmym października wszystkie dzieci ze szkół podstawowych zamiast na lekcje będą chodziły na wykłady, zawody bobslejowe, filmy i dyskusje o kulturze fizycznej. Tutaj, w Duston Heights, codziennie na boisku będą się odbywać różne konkurencje sportowe, jak sztafeta, mecze bejsbolowe i przeciąganie liny. Na myśl o tym wszystkim ciarki chodziły mu po plecach. Nie był typem sportowca. Umiał, co prawda, grać w softball*, ale nie dość dobrze, żeby wzbudzić podziw twardych chłopaków, którzy rządzili na boisku Szkoły * Odmiana bejsbolu, w której gra się bardziej miękką i większą piłką bez użycia rękawicy (przyp. tłum.). 28 Św. Michała. We wszystkich innych dziedzinach sportu był zupełnym niedołęgą i dlatego oczekiwał, że spędzi Tydzień Kultury Fizycznej, stojąc z boku i obserwując, jak bawią się inne dzieci. - Taak - odparł ponuro Johnny - wiem wszystko o Tygodniu tej... jak jej tam... Kultury Fizycznej. A co to ma wspólnego z wyjazdem na małe wakacje? Profesor podniósł do góry oblepiony ciastem palec. - Ma bardzo dużo wspólnego, mój drogi, przygłupi przyjacielu! Częścią wielkiej zabawy w tym niezwykłym tygodniu będzie wyjazd w Góry Białe na obóz harcerski w pobliżu jeziora Chocorua. Kiedy tam dotrą, spędzą niezapomniany tydzień, wędrując górskimi ścieżkami, śpiewając przy ogniskach i świetnie się bawiąc. Spodoba ci się to, wiem, że tak. I będzie to milion razy lepsze niż chorowanie na chandrę tutaj, w Duston Heights. Co na to powiesz, hm? Na twarzy Johnny'ego malowało się powątpiewanie. Zanosiło się na dobrą zabawę, ale nie uważał, że powinien się bawić właśnie teraz. Byłoby to jak pójście na popołudniowy film po pogrzebie własnej matki. - Nie sądzę, by dziadek chciał, żebym tam pojechał - odrzekł. Profesor Childermass prychnął i dodał do ciasta garść cukru. - O tak, chciałby. Może temu zaprzeczać, ale myślę, że w tej sytuacji z wielką chęcią zgodzi się, żebyś pojechał gdzieś na krótko. Johnny podniósł dwie miarki w kształcie łyżki i uderzył jedną o drugą. Był w rozterce. Podobało mu się 29 harcerstwo i kochał Góry Białe, a wycieczki to było coś, co bardzo go pociągało. - To będzie dużo kosztowało, prawda? - Och, zapłacę za to - odpowiedział profesor, beztrosko wzruszając ramionami. - Po co trzymać pieniądze w banku, jeśli nie ma z nich żadnego pożytku? No, zastanów się. Bądź dobrym chłopcem i powiedz „tak". Johnny nadal nie mógł się zdecydować. Profesor uznał, że dziś namawianie go i naleganie na nic się nie zda, umówili się więc, że Johnny zastanowi się nad tą propozycją i da odpowiedź jutro. Chłopiec pomógł profesorowi przy pieczeniu ciasta, które udało się wspaniale. Profesor polał je lukrem Mamy Perkins i zasiedli do jedzenia. Później profesor odprowadził Johnny'ego do domu, niosąc połowę ciasta w aluminiowym pojemniku. Johnny poszedł do swojego pokoju, by trochę poczytać, a profesor udał się do salonu, żeby porozmawiać ze swoim starym przyjacielem, dziadkiem Dbconem. Zamierzał dodać mu otuchy i oczywiście nakłonić go, by wyraził zgodę na wyjazd wnuka. Kilka dni później, w niedzielę pierwszego października Johnny jechał na północ w szkolnym autobusie pełnym harcerzy. Na metalowej półce nad jego głową leżał plecak, kartonowa walizka i śpiwór. Johnny, tak jak wszyscy chłopcy, miał na sobie mundurek harcerski. Właśnie skończyli śpiewać piosenkę Dziewięćdziesiąt osiem butelek piwa na murze, która miała doprowadzić do szaleństwa kierowcę autobusu. Teraz większość chłopców 30 rozmawiała, śmiała się i dokuczała sobie wzajemnie, a Johnny siedział spokojnie, wpatrując się w okładkę notatnika, który trzymał na kolanach. Obok niego na siedzeniu leżał ilustrowany przewodnik po rezydencji Glo-musów. Chłopiec pracował nad rozwiązaniem łamigłówki testamentu pana Glomusa, usiłując doszukać się jakiegoś powiązania między przedmiotami ułożonymi na stole w gabinecie zmarłego króla przetworów zbożowych. Tak naprawdę nie sądził, że zgłębi tę tajemnicę; po prostu zajął się nią dla zabicia czasu. Próbował określić wszystkie właściwości tych przedmiotów, ale, o dziwo, logika niewiele mu w tym pomagała. SZACHY Materiał: drewno i kość słoniowa. Ułożenie: dokładnie takie, jak przed rozpoczęciem gry. Model: Staunton. GAZETA Język: grecki Materiał: szorstki papier gazetowy. Litery nagłówka: duże czarne, alfabet grecki. Zakreślone na czerwono słowo to KERYKS. To znaczy „herold". Cały tytuł ETHNIKOS KERYKS znaczy HEROLD NARODOWY. SZYLD Materiał: drewno. Nie wiem jakie. Uwagi: Drewno jest zniszczone. Prawdopodobnie przez długi czas znajdowało się na powietrzu. Niebieskie litery głoszą STARA HERBACIARNIA. Johnny spojrzał ponuro na spis, który sporządził. Niewiele mu pomógł. Z drugiej strony jednak był dumny 31 z tego, co odkrył w związku z ciekawą kolekcją przedmiotów. Przewodnik po rezydencji Glomusów bardzo mu się przydał. Była w nim kolorowa fotografia ukazująca z bliska stół w gabinecie pana Glomusa z leżącymi nań przedmiotami i zbliżenie greckiej gazety. Profesor Chil-dermass wyjaśnił chłopcu znaczenie greckich słów, a sam Johnny dodał informację o modelu szachów, był bowiem zapalonym szachistą i wiedział, że model Staunton jest najbardziej popularny. Wszystkie te informacje były bardzo interesujące, ale w żaden sposób nie zbliżyły John-ny'ego do rozwiązania zagadki. Chłopiec westchnął. Podniósł przewodnik, który leżał obok niego, i z roztargnieniem zaczął go wertować. Znów spojrzał na fotografię stołu z tajemniczym zbiorem dziwnych przedmiotów. To było wszystko, na czym mógł się oprzeć. Szkoda, że przed rozpoczęciem tej wycieczki nie mógł wpaść do Gildersleeve, do rezydencji Glomusów. Gildersleeve leżało jednak ponad 64 kilometry od Duston Heights - taka podróż zabrałaby mu zbyt wiele czasu. A przecież dobrze by było zerknąć jeszcze raz na wskazówki mające ułatwić odkrycie miejsca, w którym zmarły milioner ukrył swój testament - wskazówki, a niech to! - powiedział do siebie, zamykając przewodnik i rzucając go na siedzenie. Profesor Childermass prawdopodobnie miał rację, ta łamigłówka to tylko okrutny żart. Nie można jej rozwiązać, bo pan Glomus wymyślił ją tylko po to, żeby doprowadzić swoją rodzinę do szaleństwa. A zresztą, dlaczego on, Johnny Dixon, tak się interesuje tą idiotyczną zagadką? Czy dlatego, że lubi łamigłówki? Nie tylko. W grę wchodzi nagroda: dzie- 32 sieć tysięcy dolarów dla tego, kto odnajdzie skrytkę z testamentem. Miałby pieniądze na operację babci. Johnny wiedział, że operacje dużo kosztują, a jego dziadkowie są biedni. Był też jeszcze jeden powód tego, że szukał testamentu pana Glomusa: podobnie jak większość ludzi zawsze miał nadzieję, że któregoś dnia dokona czegoś wielkiego; odnajdzie na przykład zaginione miasto pogrzebane w piaskach Egiptu. Testament zmarłego milionera był dla Johnny'ego czymś w rodzaju zaginionego miasta. Jeżeli go znajdzie, otrzyma nagrodę, stanie się sławny i będzie mógł pomóc babci i dziadkowi. Czegóż jeszcze mógłby pragnąć? Johnny wyjrzał z rozmarzeniem przez okno autobusu. Góry były coraz bliżej. Rysowały się na horyzoncie długimi szaro-niebieskimi liniami. Chłopiec leniwie odchylił się w fotelu i zaczął się zastanawiać, jaki też będzie ten tydzień w Obozie Chocorua. z tego, co odkrył w związku z ciekawą kolekcją przedmiotów. Przewodnik po rezydencji Glomusów bardzo mu się przydał. Była w nim kolorowa fotografia ukazująca z bliska stół w gabinecie pana Glomusa z leżącymi nań przedmiotami i zbliżenie greckiej gazety. Profesor Chil-dermass wyjaśnił chłopcu znaczenie greckich słów, a sam Johnny dodał informację o modelu szachów, był bowiem zapalonym szachistą i wiedział, że model Staunton jest najbardziej popularny. Wszystkie te informacje były bardzo interesujące, ale w żaden sposób nie zbliżyły John-ny'ego do rozwiązania zagadki. Chłopiec westchnął. Podniósł przewodnik, który leżał obok niego, i z roztargnieniem zaczął go wertować. Znów spojrzał na fotografię stołu z tajemniczym zbiorem dziwnych przedmiotów. To było wszystko, na czym mógł się oprzeć. Szkoda, że przed rozpoczęciem tej wycieczki nie mógł wpaść do Gildersleeve, do rezydencji Glomusów. Gildersleeve leżało jednak ponad 64 kilometry od Duston Heights - taka podróż zabrałaby mu zbyt wiele czasu. A przecież dobrze by było zerknąć jeszcze raz na wskazówki mające ułatwić odkrycie miejsca, w którym zmarły milioner ukrył swój testament - wskazówki, a niech to! - powiedział do siebie, zamykając przewodnik i rzucając go na siedzenie. Profesor Childermass prawdopodobnie miał rację, ta łamigłówka to tylko okrutny żart. Nie można jej rozwiązać, bo pan Glomus wymyślił ją tylko po to, żeby doprowadzić swoją rodzinę do szaleństwa. A zresztą, dlaczego on, Johnny Dixon, tak się interesuje tą idiotyczną zagadką? Czy dlatego, że lubi łamigłówki? Nie tylko. W grę wchodzi nagroda: dzie- 32 sieć tysięcy dolarów dla tego, kto odnajdzie skrytkę z testamentem. Miałby pieniądze na operację babci. Johnny wiedział, że operacje dużo kosztują, a jego dziadkowie są biedni. Był też jeszcze jeden powód tego, że szukał testamentu pana Glomusa: podobnie jak większość ludzi zawsze miał nadzieję, że któregoś dnia dokona czegoś wielkiego; odnajdzie na przykład zaginione miasto pogrzebane w piaskach Egiptu. Testament zmarłego milionera był dla Johnny'ego czymś w rodzaju zaginionego miasta. Jeżeli go znajdzie, otrzyma nagrodę, stanie się sławny i będzie mógł pomóc babci i dziadkowi. Czegóż jeszcze mógłby pragnąć? Johnny wyjrzał z rozmarzeniem przez okno autobusu. Góry były coraz bliżej. Rysowały się na horyzoncie długimi szaro-niebieskimi liniami. Chłopiec leniwie odchylił się w fotelu i zaczął się zastanawiać, jaki też będzie ten tydzień w Obozie Chocorua. Rozdział 4 Jezioro Chocorua wygląda tak, jakby Bóg zapragnął uczynić z niego zwierciadło dla szlachetnej góry Chocorua. A góra ta zasługuje na zwierciadło; jej sylwetka zdecydowanie wyróżnia się na tle krajobrazu. Przez miliony lat wiatr i deszcze zamieniły Góry Białe w łagodne, porośnięte drzewami wzgórza, ale na szczycie góry Chocorua skalna ostroga mierzy prosto w niebo. Kiedy Johnny zobaczył górę po raz pierwszy, wyglądała przepięknie; był środek jesieni i rosnące na jej zboczach klony mieniły się czerwienią i złotem. Podniósł wzrok z nadzieją, że tego dnia nie będzie wiatru i że zobaczy doskonałe odbicie góry Chocorua w spokojnych wodach jeziora. Autobus jechał autostradą stanową nr 16, minął górę i jezioro, a potem zjechał na polną drogę. Przejechał przez rozklekotany drewniany most i dotarł do zalesionego 34 35 Rozdział 4 Jezioro Chocorua wygląda tak, jakby Bóg zapragnął uczynić z niego zwierciadło dla szlachetnej góry Chocorua. A góra ta zasługuje na zwierciadło; jej sylwetka zdecydowanie wyróżnia się na tle krajobrazu. Przez miliony lat wiatr i deszcze zamieniły Góry Białe w łagodne, porośnięte drzewami wzgórza, ale na szczycie góry Chocorua skalna ostroga mierzy prosto w niebo. Kiedy Johnny zobaczył górę po raz pierwszy, wyglądała przepięknie; był środek jesieni i rosnące na jej zboczach klony mieniły się czerwienią i złotem. Podniósł wzrok z nadzieją, że tego dnia nie będzie wiatru i że zobaczy doskonałe odbicie góry Chocorua w spokojnych wodach jeziora. Autobus jechał autostradą stanową nr 16, minął górę i jezioro, a potem zjechał na polną drogę. Przejechał przez rozklekotany drewniany most i dotarł do zalesionego 34 35 terenu, gdzie bogaci ludzi, zbudowali swoje domki letniskowe. Obóz Chocorua znajdował się na leśnej polanie. Składał się z czterech piętrowych drewnianych budynków, nad którymi górował maszt. Każdemu przydzielano łóżko w jednym z domków. Wieczorem w jednej z sypialni rozpalono na kominku ogień i harcerze oraz wychowawcy zebrali się wokół niego, by śpiewać piosenki, opowiadać historie o duchach, zajadać prażoną kukurydzę i popijać sok z jabłek. We wtorek rano, po śniadaniu, Johnny z grupą innych harcerzy wędrował zakurzoną drogą. Wszyscy ubrani byli w mundurki, a na czele kroczył pan Brentlinger, kierownik obozu. Był to potężny, barczysty, dość sympatyczny mężczyzna, który bardzo lubił śpiewać piosenki. Kiedy tak maszerowali, wzbijając tumany kurzu, śpiewali: Wędrujemy górskim szlakiem, Szczęśliwy wędrowiec i popularną żołnierską piosenkę Zaśpiewajmy to jeszcze raz! Dzień był ciepły i Johnny'emu niczego nie brakowało do szczęścia. Bawił się i żartował ze wszystkimi, miał świetny humor i pragnął, aby ten dzień nigdy się nie skończył. W południe wycieczkowicze zatrzymali się na lunch w miejscu, które Johnny uznał za interesujące z powodu dziwnego skupiska budynków nieopodal. Rozsiedli się na szczycie wzgórza o łagodnym zboczu. W dolinie poniżej widzieli kamienny kościółek nad spokojnym jeziorem, wierzbowy zagajnik i ponury szary pałac ze strzelistymi wieżami, wieżyczkami i dziwacznymi pękatymi kopułami. Strzegła go zamknięta na łańcuch żelazna bra- 36 ma, a zryta koleinami, zakurzona droga wiła się na prawo od otaczającego budowlę ogrodzenia i prowadziła w górę, aż do szlaku, którym przyszli harcerze. Miejsce styku obu dróg oznaczono wielkim kamiennym łukiem, na którym wyrzeźbiono łby potworów i złośliwie uśmiechnięte ludzkie głowy oraz wyryto napis STAUNTON HAROLD. Johnny stał z sandwiczem w ręku i wpatrywał się w kamienny łuk. STAUNTON HAROLD. Imię wydało mu się znajome, chociaż nie umiałby powiedzieć dlaczego. Hmm. Staunton Harold. Czy kiedykolwiek znał kogoś, kto tak się nazywał? Nie, na pewno nie pamiętał nikogo takiego. Wzruszył ramionami, usiadł na kamiennym murku okalającym drogę i zabrał się do jedzenia. - Wygląda to jak zamek Drakuli, co? - powiedział jakiś chłopiec siedzący na murku koło niego. Johnny zauważył go już wcześniej, gdyż wyglądał dość dziwnie; wydawało się, że ktoś rozciągnął go z obu stron. Miał pociągłą twarz, odstające uszy, długi nos i tłuste, kędzierzawe włosy. Jego ręce i nogi były bardzo długie, a stopy po prostu gigantyczne. Nosił buty, które dzieci nazywały traktorami. Chłopiec jadł olbrzymią kanapkę z szynką i serem, a kiedy przestał przeżuwać, jego usta wykrzywił przyjazny, choć trochę ironiczny uśmiech. -Jak się nazywasz? - zapytał. Johnny uśmiechnął się nieśmiało. -John Dixon. A ty? Chłopiec skrzywił się. - Byron Ferguson, wierz lub nie. Ale wolałbym, żebyś nazywał mnie Fergie, ponieważ nikt przy zdrowych 37 zmysłach nie chce, żeby nazywano go Byronem. - Fergie ugryzł kęs sandwicza. Żuł w zamyśleniu, a po chwili wskazał kciukiem na skupisko budynków w pobliżu. -Ta posiadłość jest twoja? Johnny patrzył na niego przez chwilę ze zdumieniam, a potem zrozumiał, że tamten żartuje. - Oczywiście - odparł z szerokim uśmiechem. - To wszystko jest moje, a ja jestem hrabia Drakula. Jem i trawię za pomocą najniższej części mojego przewodu pokarmowego! Odgryzam głowę od ciała i wysysam krew! Urodziłem się na Madagaskarze w roku 1892! Zastrzelono mnie, ale wróciłem do życia! - To ostatnie zdanie bardzo często powtarzał jego tata. Fergie wybuchnął śmiechem i wypluł resztki kanapki na trawę. - Gdzie, u licha, się tego nauczyłeś? Johnny wzruszył ramionami. - Och, znam wiele takich rzeczy. Znam wiersze, dziwaczne opowieści, co tylko zechcesz. Nagle Fergie zwrócił się do niego z błyskiem w oku: - Co się stało z Kolosem z Rodos? To pytanie zaskoczyło Johnny'ego. Wiedział tylko, że Kolos z Rodos był olbrzymim spiżowym posągiem zaliczanym niegdyś do Siedmiu Cudów Świata i że już nie istniał. - Czas minął! - warknął Fergie i uśmiechnął się triumfująco. - Nie wiesz? No cóż, runął podczas jakiegoś trzęsienia ziemi i sprzedano go saraceńskiemu handlarzowi złomu. Johnny zmrużył