Johnny Dixon jest zafascynowany zagadką zaginionego testamentu zmarłego milionera. I chociaż przyjaciel, profesor Chil-dermass, ostrzega go, Johnny wybiera się do opuszczonej posiadłości w poszukiwaniu tajnej skrytki. Nie ma się czego bać. Przecież jest w wielkim starym domu zupełnie sam. Ale tak mu się tylko wydaje... JOHN BELLAIRS Klasyk znakomitych baśniowych książek dla dzieci i młodzieży, niezwykle popularny autor kilkudziesięciu bestsellerów, które od lat rozpalają wyobraźnię młodych i starszych czytelników (seria LUIS BARN AVELT: Luis Barnavelt i zegar czarnoksiężnika, Luis Barnavelt i mroczny cień, Luis Barnavelt i pogromca czarownic, Luis Barnavelt i potwór Dzikiego Strumienia, Luis Barnavelt i upiór w operze, Luis Barnavelt i widmo z Muzeum Magii, Luis Barnavelt, list, pierścień i czarodziejka, Luis Bamavelt i duch w lustrze oraz seria JOHNNY DIXON: Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka) Kolejna mrożąca krew w żyłach przygoda Johnny'ego, który w starym dworze staje twarzą w twarz z prawdziwym koszmarem. „Booklist" Na każdej stronie tej książki czai się coś przerażającego. „School Library Journal" 19 LIS. 2004 X Bestsellery dla młodych czytelników w Wydawnictwie AMBER JOHN BELLAIRS Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka Johnny Dixon, mumia i testament milionera i w przygotowaniu HELEN DUNWOODIE Duch na luzie OOf/NNY DiX0N JOHN BELLAIRS 1< UP.M -I 2 4 OiCilOO^ 19 LIS. 2004 - 2 liii. 2005 2 5 CZE. 2005 1 8. 08. 2005 • Tytuł oryginału THE MUMMY, THE WILL, AND THE CRYPT Redakcja stylistyczn BEATA SŁAMA Redakcja techniczna ¦ ANDRZEJ WITKO WSI* Korekta ¦ JOANNA CIERKOŃSKi TATIANA TERCJAK Ilustracja na okładce PAUL O. ZELINSKY, 1996 Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER M-1 KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1983 by John Bellairs. Frontispiece and maps copyright © Edward Gorey, 1984. Ali rights reserved. For the Polisa edition Copyright © 2001 by Wydawnictwo Araber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-857-X unl • ... Dla Candice, kolezankt-ptsarki i dobrej prZyjaciółki Rozdział 1 Profesorze, czy możemy już iść do domu? Nogi mało mi nie odpadną. - Nie - odparł stanowczo profesor. - Jeszcze nie możemy iść do domu. Mamy do obejrzenia dwa pokoje pełne obrazów, a potem gabinet pana Glomusa. Na pewno są tam bezcenne dzieła sztuki. I jeśli masz zostać kulturalnym młodym człowiekiem, będziesz musiał nauczyć się cenić wielką sztukę. Więc chodź ze mną, później dasz odpocząć zmęczonym nogom. - Ale profesorze... - Żadnych „ale", Johnie. Jeżeli taki stary dziwak jak ja może utrzymać się na nogach, ty też możesz. Zanuciłbym ci piosenkę marszową, ale obawiam się, że nie spodobałoby się to strażnikowi, który tam stoi. Dam ci jeszcze dwie minuty na odpoczynek, a potem będziemy musieli iść dalej. Głos Johnny'ego zamienił się w żałosny jęk. - Dwie minuty? - Tak, dwie minuty. Będę patrzył na zegarek, więc odpoczywaj, póki możesz. Johnny Dixon i profesor Childermass siedzieli na wyściełanej ławce w sali pełnej obrazów siedemnastowiecznych malarzy holenderskich, takich jak Rembrandt, Ruysdael i De Hooch. Od kilku godzin zwiedzali wielką rezydencję Głomusów, pełną obrazów, zbroi, broni i dzieł sztuki, które H. Bagwell Glomus zgromadził podczas swego długiego żywota. Pan Glomus mógł pozwolić sobie na kolekcjonowanie dzieł sztuki, ponieważ był bogaty. Do wielkiej fortuny doszedł zaś, zajmując się przetwórstwem zbożowym. Jako prawdziwy miłośnik zdrowego żywienia, pan Glomus wynalazł napój zwany glomarem. Czarny i wyglądający jak kawa, wyrabiany był z pszenicy i miał okropny smak. Ludzie kupowali go jednak, ponieważ chcieli być zdrowi. Następnie pan Glomus wynalazł chrupki owsiane, które przypominały płatki kukurydziane Kel-logga. Chrupki zrobiły prawdziwą furorę i niebawem pan Glomus mógł zbudować dużą fabrykę przetworów zbożowych w Gildersleeve w stanie Massachusetts. Fabryka znajdowała się po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko rezydencji pana Glomusa i Johnny wraz z profesorem obejrzeli ją już wcześniej. Johnny siedział nieruchomo i usiłował się odprężyć, a profesor wpatrywał się w swój kieszonkowy zegarek, licząc w myślach sekundy. Doprawdy, była to dziwna para. Johnny miał dwanaście lat, był blady, jasnowłosy, piegowaty, dość nieśmiały i nosił okulary. Profesor natomiast był niski, miał czerwony, dziobaty nos i rozwichrzone bokobrody. Wyglądał groźnie i rzeczywiście był dość wybuchowy, ale jednocześnie miał złote serce. Mieszkał przy tej samej ulicy co Johnny i jego dziadkowie i chociaż może to wydawać się dziwne, bardzo się z chłopcem zaprzyjaźnił. Johnny potrzebował przyjaciół. Unikał swoich rówieśników i dopiero po roku mieszkania w Duston Heights w Massachusetts stał się bardziej towarzyski. Ciągle jednak, kiedy nie siedział w domu skulony nad książką, wolał towarzystwo profesora. - No, ruszamy! Wstawaj! - warknął rozkazująco profesor i podniósł się energicznie. Wsunął zegarek do kieszeni spodni i odwrócił się do Johnny'ego. - No dobrze! -jęknął chłopiec i krzywiąc się, wstał. Lecz profesor nie zamierzał mu współczuć. - O co chodzi? - zapytał sucho. - Dokucza ci artre-tyzm, tężec czy odmrożenia? - dodał ironicznie. Johnny rzucił profesorowi ponure spojrzenie. - Kiedy to się skończy, chcę zjeść lody czekoladowe - mruknął. Profesor uśmiechnął się na myśl o lodach czekoladowych. Johnny dobrze wiedział, że profesor miał słabość do czekolady. - Tak, oczywiście - odparł, kiwając głową na znak zgody. - Taki właśnie miałem zamiar. W Gildersleeve jest cudowna lodziarnia, w której podają przepyszne lody czekoladowe. Pójdziemy tam, kiedy skończymy zwiedzać gabinet pana Glomusa. A więc chodźmy! Rezydencja pana Glomusa przypominała zamek, a gabinet właściciela znajdował się na szczycie wieży w północno-zachodnim skrzydle. Aby się tam dostać, Johnny i profesor Childermass musieli wspiąć się po marmurowych schodach, przebyć korytarz, a potem wejść po spiralnych żelaznych schodkach. Pokój był okrągły i bardzo ponury. Stały tam masywne meble, wielki zegar i dwie mahoniowe oszklone szafki. Wykonane z grubych dębowych desek biurko milionera ważyło chyba tonę i stał na nim zegar z czarnego marmuru. Krzesła wyściełane były czarną skórą, a na podłodze leżał zielony dywan. W górnej części każdego z wąskich okien umieszczono kolorową szybkę, a ponieważ dzień był słoneczny, wpadające przez okna promienie rzucały na podłogę czerwone, purpurowe, zielone i niebieskie kręgi. Był to jedyny wesoły akcent w całym gabinecie. Kiedy Johnny i profesor weszli do pokoju, okazało się, że w środku jest wycieczka z przewodniczką. Wokół biurka pana Glomusa tłoczyła się grupka starszych mężczyzn i kobiet. Przewodniczka, młoda kobieta, trzymała w ręku przenośny megafon i znudzonym głosem opowiadała zebranym dzieje pana Glomusa. Minę miała tak obojętną, że równie dobrze mogłaby rozprawiać o cenie wołowiny w Argentynie. -.. .i dlatego w roku 1936, chociaż zgromadził wielkie bogactwa, a interesy szły świetnie, pan Glomus popadł w depresję. Był smutny, nie spał i zaczął się dziwnie zachowywać. Lekarz doradził mu, żeby poszukał sobie jakiegoś ciekawego zajęcia, dlatego też pan Glomus zaczął studiować demonologię i czary. Czytał ta-10 jemnicze księgi, pojechał do Europy i' przywiózł stamtąd przedmioty, służące do praktykowania magii. Niektóre z nich widać w szafce obok wielkiego zegara, łącznie z tak zwanym czarodziejskim zwierciadłem, które niegdyś należało do doktora Johna Dee, czarnoksiężnika z XVII wieku. Niestety, pomimo nowego hobby pan Glomus nadal był przygnębiony. Wieczorem 13 listopada 1936 roku opuścił swój gabinet - właśnie ten, w którym państwo stoicie - poszedł do domu i wypił mieszankę strychniny i koniaku. Następnego ranka służba znalazła go martwego na podłodze jego sypialni. Kilka osób jęknęło. Profesor Childermass uśmiechnął się chytrze i trącił łokciem Johnny'ego. - Uważaj teraz - szepnął. - Następna część jest naprawdę interesująca. - Tego samego ranka, po śmierci pana Glomusa -mówiła dalej przewodniczka - na jego biurku znaleziono zapieczętowaną kopertę. W kopercie była notatka informująca o zaskakującym fakcie. Pan Glomus nie zostawił testamentu! Rozległy się okrzyki: „O, nie!", „Jak to możliwe?!" Starsza dama o zgrzytliwym, irytującym głosie zapytała: - A więc co się z tym wszystkim stało? Przewodniczka odchrząknęła i przybrała smutną minę. - Pana Glomusa... to znaczy jego pieniądze podzielono między spadkobierców zgodnie z prawami stanu Massachusetts. Ale to jeszcze nie koniec tej historii. Niedługo po śmierci pana Glomusa w jego pamiętniku 11 znaleziono dziwne zapiski. Rodzina wywnioskowała z nich, że testament jednak istnieje, i że pan Glomus zostawił wskazówki co do miejsca jego ukrycia. Te wskazówki mają znajdować się w tym właśnie pokoju! Wszyscy natychmiast zaczęli rozglądać się po pokoju, ale przewodniczka z tajemniczym uśmiechem na twarzy mówiła dalej: - Wszystko w tym gabinecie wygląda dokładnie tak jak w dniu śmierci pana Glomusa. Pani Annabella Glomus, wdowa po panu Glomusie, wyznaczyła nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów dla tego, kto odnajdzie skrytkę z testamentem. - Przewodniczka westchnęła. - Z całego świata sprowadzano ekspertów od łamigłówek, znawców kryptogramów i kodów. Niestety, nikomu nie udało się natrafić na ślad testamentu. Uważa się powszechnie, że wskazówki można znaleźć wśród tego dość dziwnego zbioru przedmiotów, tam, na tym dużym stole. Jeśli państwo zechcą je obejrzeć, proszę za mną. Z mnóstwem szeptów, szurań nogami grupa podążyła za przewodniczką na drugą stronę pokoju do dużego stołu z orzecha włoskiego. Wszyscy szeptem wymieniali uwagi na temat tych przedmiotów, niektórzy je sfotografowali. Biedny Johnny także chciał przyjrzeć się stołowi, ale niczego nie mógł zobaczyć; widok zasłaniali wysocy dorośli, a zwłaszcza rosły, bardzo gruby mężczyzna w czapce drużyny bejsbolowej New York Yankees. -1 w ten sposób - oświadczyła przewodniczka z uprzejmym uśmiechem - zakończyliśmy zwiedzanie. 12 Za kilka minut zjawi się następna grupa, więc muszę poprosić państwa, żebyście zeszli na dół do głównego holu, gdzie można kupić pamiątki. Dziękuję państwu. Rozmawiając półgłosem i nie przestając robić zdjęć, turyści wyszli z gabinetu. Johnny i profesor odsunęli się na bok, żeby zrobić przejście. Zostali w gabinecie sami i nikt nie zasłaniał im widoku. Johnny rozejrzał się wokoło. Chociaż teraz mógł z łatwością obejrzeć przedmioty na stole, zostawił je na sam koniec. Rozpoczął oględziny gabinetu, profesor szedł tuż za nim. Obejrzał dokładnie biurko pana Glomusa z ponuro wyglądającym marmurowym zegarem oraz kilkoma piórami i ołówkami ułożonymi w równym rządku na zakurzonym zielonym bibularzu; omiótł spojrzeniem kąt obok wielkiego stojącego zegara. Między oknami znajdowała się szafka z chińską porcelaną, a obok biblioteczka z kolekcją ksiąg i przyborów magicznych. Na ścianie wisiały dwa obrazy w ciężkich, pozłacanych ramach. Na jednym przedstawiono zachód słońca w Górach Białych w New Hamp-shire, drugi ukazywał rzekę Hudson w pobliżu West Point. Pod ścianą stało kilka krzeseł, marmurowe popiersie pana Glomusa, na samym końcu zaś znajomy stół ze zbiorem dziwnych przedmiotów. Johnny podszedł do stołu i stał ze skrzyżowanymi ramionami, przyglądając się kolekcji. Z przodu stołu umieszczono duży napis NIE DOTYKAĆ. Za napisem, na rogu blatu, znajdował się bardzo ładny komplet szachów z kości słoniowej i orzecha włoskiego. Szachy ustawiono na wypolerowanej drewnianej szachownicy, tak jakby za chwilę miała rozpocząć się gra. Obok szachów leżała stara, pożółkła, grecka 13 gazeta, złożona na pół, tak że widać było górną część pierwszej strony. Duże czarne litery to był - zdaniem Johnny'ego - tytuł gazety: ETHNIKOS KERYKS Drugie słowo zakreślono czerwonym atramentem. Trzecim przedmiotem z dziwnej kolekcji był stary, zniszczony szyld w kształcie tarczy, z fantazyjnym wzorem na szczycie. Johnny zauważył dwie zardzewiałe główki śrub wystające u góry szyldu i domyślił się, że wisiał on kiedyś na poprzeczce na słupie lub na jakiejś żelaznej podpórce. Litery na szyldzie wyblakły, ale nadal można było je odczytać: YE OLDE THEA SHOPPE, co znaczyło STARA HERBACIARNIA. A poza tym - na stole niczego więcej nie było. Profesor obserwował chłopca z rozbawieniem. - No więc? - zapytał zgrzytliwym głosem. - Odgadłeś już, gdzie jest testament pana Glomusa? Miałeś na to dość czasu. Johnny obrzucił profesora zniecierpliwionym spojrzeniem. - Ależ profesorze, przecież sam pan twierdził, że nikt nie zdoła tego odgadnąć! Nawet gdyby miał na to półtora miliona lat! Profesor uśmiechnął się szeroko i potarł podbródek. - Przyznaję - odparł sucho - że to trudna zagadka. Jaki jest związek między kompletem szachów, grecką gazetą i szyldem z herbaciarni? Może żaden? Na twoim miejscu nie zawracałbym sobie głowy tą absurdalną zagadką. Jak stwierdziła to tamta młoda dama, pan Glo-mus pod koniec życia miał nie po kolei w głowie. Możli- 14 we, że po prostu chciał rozzłościć swoich krewnych, sugerując, że jednak istnieje jakiś testament. Johnny właśnie miał otworzyć usta, by coś powiedzieć, kiedy w drzwiach pojawiła się niesympatycznie wyglądająca kobieta w wąskich, rogowych okularach. - Wy dwaj, wynoście się stąd! - warknęła. - Nie słyszeliście, co powiedziała przewodniczka? Zaraz przyjdzie następna grupa. Profesor odwrócił się do niej ze złośliwym błyskiem w oku. Nienawidził ludzi apodyktycznych i nadgorliwych. - Czy w zakres pani obowiązków wchodzi nieuprzejme zachowanie? - zapytał. - A może po prostu daje pani upust wrodzonym skłonnościom? Kobieta otworzyła usta i kiedy stała tak ze zdziwioną miną, Johnny i profesor minęli ją i skierowali się w stronę schodów. Kiedy po nich schodzili, profesor zachichotał, wyraźnie z siebie zadowolony. Kilka minut później Johnny i profesor siedzieli w lodziarni, w której znajdowały się staroświeckie drewniane loże, szklane abażury od Tiffany'ego, marmurowy kontuar, a nawet szafa grająca. Szafa grała piosenkę Przybądź do mego domu. Profesor nienawidził tej piosenki i wzdragał się od czasu do czasu, dziobiąc łyżeczką swoje lody. Johnny zamówił lody posypane orzeszkami ziemnymi. Kiedy tak jadł, siorbiąc i chrupiąc, czuł, że nareszcie jest zadowolony, a ponieważ lubił wszelkiego rodzaju łamigłówki - zagadki szachowe, układanki, puzzle, rebusy - dlatego wracał myślą do gabinetu pana 15 Glomusa i tajemniczych przedmiotów ustawionych na dużym stole. Profesor Childermass od razu zorientował się, że chłopiec nadal rozmyśla nad rozwiązaniem problemu testamentu milionera. - Ejże, chłopcze - powiedział - zostaw to. Nie rozwiążesz tej łamigłówki. Przypomina zagadkę: Ile kropli wody w morzu? Ona po prostu nie ma rozwiązania. Johnny włożył do ust polany czekoladą orzeszek ziemny i zaczął żuć go w zamyśleniu. - Profesorze - powiedział powoli - co by się stało, gdyby ktoś znalazł testament pana Glomusa? Profesor wzruszył ramionami. - Zgodnie z prawem podzielono majątek pana Glomusa między jego spadkobierców. Żona i dwóch synów-nicponi otrzymali trochę pieniędzy, podobnie jak jego dwaj pozostali przy życiu bracia oraz siostra. Gdyby testament się odnalazł, rozpoczęłyby się walki w sądzie, awantury, pieniądze podzielono by na nowo i wszyscy by się nawzajem znienawidzili. Byłoby tak, jakby ktoś podłożył bombę w wytwórni fajerwerków. Johnny roześmiał się, ale po chwili spoważniał. - Chwileczkę! Jeżeli testament sprawi wszystkim tyle kłopotu, dlaczego pani Glomus chce, żeby go odnaleziono? - zapytał. Profesor w zamyśleniu oblizał łyżeczkę. - No cóż - powiedział z namysłem - niewiele wiem o pani Glomus, ale przypuszczam, że jest jedną z tych kapryśnych, drobiazgowych osób, które uważają, że w życiu wszystko powinno być wyjaśnione do końca, bez 16 niedomówień. Bogaci ludzie powinni zostawiać testamenty i może rzeczywiście nie daje jej spokoju myśl, że jej mąż nie wyraził swojej ostatniej woli. A może po prostu jest chciwa. Możliwe, że nie zadowalają jej pieniądze otrzymane w wyniku obecnego podziału majątku i zakłada, że dostanie więcej, jeśli testament zostanie odnaleziony. Nie wiem. Ale na jej miejscu zostawiłbym wszystko tak, jak jest. Po odnalezieniu testamentu może stracić dziesięć tysięcy dolarów, a nawet jeszcze więcej. Nagle profesor zerwał się z krzesła. - Dość mam rozważań o sprawach rodziny Glomu-sów. Najwyższy czas, żebyśmy zapłacili rachunek i ruszyli do domu. Mam masę roboty. Muszę przejrzeć całe stosy papierów. Terminowych! Jedziemy! Kiedy samochód profesora mknął z rykiem w zapadającym zmierzchu w stronę Duston Heights, Johnny z zamkniętymi oczami siedział zgarbiony na przednim siedzeniu. To był męczący, ale ekscytujący dzień. Szum silnika i świst opon mijających ich aut ukołysały go do snu. Rozdział 2 Stało się to kilka tygodni później, pewnej chłodnej poniedziałkowej nocy pod koniec września. Johnny wracał do domu ze zbiórki harcerskiej w kościele metodystów, w nowym mundurku z czerwoną chustą i jaskra-woczerwonymi cyframi 112 wyszytymi na prawym ramieniu. Profesor Childermass i dziadkowie Johnny'ego od miesięcy usiłowali nakłonić go, by wstąpił do harcerstwa. Martwiło ich, że Johnny tak dużo czasu spędza sam i pragnęli, żeby znalazł sobie przyjaciół. Ulegając ich prośbom, w końcu zapisał się do zastępu numer 112. Pierwsza zbiórka nie bardzo mu się spodobała. Oczekując na przyjście zastępowego, chłopcy spędzali czas, nosząc się na barana, grając w zbijaka (zamiast piłki używali zawiązanego na supeł ręcznika) i obrzucając się kawałkami szarego mydła, z którego mieli rzeźbić małe zwierzątka. Ale kiedy zbiórka się rozpoczęła i w kościele trochę się uspokoiło, 18 Johnny uznał, że podoba mu się zastępowy i większość chłopców. Rzadko zmieniał zdanie, ale pomyślał, że być może - tylko być może - harcerstwo to dobry pomysł. Idąc przez miasto, Johnny rozmyślał o różnych sprawach; o mamie, która nie żyła już od ponad roku, o tacie, który służył w lotnictwie i latał odrzutowcem. Johnny nie mógł zrozumieć, dlaczego tata chce robić coś tak niebezpiecznego. Bał się o niego i czasami, zanim położył się wieczorem do łóżka, wyobrażał sobie, że widzi ojca mknącego po niebie odrzutowcem. Nagle samolot rozpadał się, buchając ogniem i dymem, a jego szczątki rozlatywały się na wszystkie strony. Wtedy Johnny zamykał oczy i trząsł się ze strachu. Gdy w sobotnie popołudnia listonosz przynosił pocztę, zastanawiał się, czy w stercie listów jest oficjalny telegram od rządu amerykańskiego, telegram, który zaczyna się tak: „Z żalem musimy państwa poinformować, że..." Johnny bardzo chciał przestać niepokoić się o tatę i pragnął postępować tak, jak powiedział mu profesor Childermass: w życiu obowiązuje jedna bardzo ważna zasada - to, czego się obawiasz, nigdy się nie zdarza, a to, co się zdarza, zawsze jest niespodzianką. Nie znaczy to, że rada ta na coś się zdała. Po prostu spędzał więcej czasu, zastanawiając się, jakie nieoczekiwane katastrofy mogą go w życiu spotkać. Kiedy Johnny wszedł na dróżkę prowadzącą do drzwi frontowych domu, w którym mieszkał, nagle ogarnęło go mrożące krew w żyłach przeczucie, że coś jest nie tak. Szybko zerknął w stronę wielkiego okna we wnęce. Było ciemne, choć zwykle o tej porze babcia oglądała w saloniku telewizję. Dixonowie byli biedni i dopiero od niedawna mieli telewizor. Profesor Childermass kupił 19 im go w prezencie. Początkowo babcia odnosiła się do telewizora podejrzliwie, przekonana, że emituje szkodliwe promieniowanie. Ale już po tygodniu z zapałem oglądała Wielką Grę i brazylijskie seriale. Jednak tego wieczoru niebieskawy blask nie rozjaśniał saloniku. Co też babcia porabia? No cóż, może robić wiele różnych rzeczy. Może boli ją głowa, może robi karmelki lub bezy cytrynowe, może jest w łazience. Johnny wzruszył ramionami i zaczął wchodzić po schodkach. Zatrzasnął drzwi werandy i otworzył drzwi do domu. Stał teraz w długim, pachnącym kurzem korytarzu, który biegł od frontu na tył domu. Dręczony złymi przeczuciami zajrzał do saloniku. Ciemno. W półmroku widział różne kształty: zaokrąglony zarys brązowego fotela i pudło telewizora. A kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczył, że jego babcia siedzi sztywna i nieruchoma na kanapie. Strach chwycił chłopca za serce. Co jej jest? Johnny głośno przełknął ślinę. Kiedy w końcu się odezwał, jego głos był cichy i niepewny: - Babciu? - Witaj, Johnie. Jak się masz? - Głos babci wydał mu się matowy, bez życia, jakby był odtwarzany z magnetofonu. Nie wiedząc, co powiedzieć, Johnny stał w drzwiach. Po chwili babcia znów odezwała się tym samym monotonnym głosem: - Wcześnie dziś wróciłeś. Wcześnie? Była dziewiąta wieczorem. Babcia zwariowała. Albo się upiła. Nie, ona nie cierpi alkoholu, nie 20 chciała nawet przebywać w pokoju, w którym pito alkohol. Johnny'ego zemdliło. Co się stało? Co on ma zrobić? Chciał wybiec z domu, chciał wrzeszczeć na całe gardło. Ale zamiast tego stał w drzwiach, nie mogąc się ruszyć. Nagle usłyszał za sobą kroki. Ktoś zmierzał dróżką do domu. Ten odgłos wyrwał Johnny'ego z osłupienia i chłopiec pobiegł korytarzem, by zapalić światło na werandzie. Kiedy wypadł na werandę, zobaczył dziadka i profesora Childermassa. Nawet w tym słabym świetle zauważył, że mają ponure, ściągnięte twarze. W jednej chwili zrozumiał, że oni również wiedzą, iż z babcią coś jest nie tak. Drzwi otworzyły się i staruszkowie weszli na werandę. Dziadek podszedł powoli i łagodnie położył rękę na ramieniu wnuka. -Johnny, musimy z tobą porozmawiać - powiedział spokojnie. Chłopiec poszedł za profesorem i dziadkiem do kuchni. Dziadek zapalił światło, zamknął drzwi i nastawił wodę na herbatę. Johnny widział teraz zaczerwienione oczy dziadka i wilgotne smugi na jego obwisłych, pomarszczonych policzkach, zupełnie jakby płakał. Profesor Childermass stanął na środku kuchni ze skrzyżowanymi ramionami. Wbił wzrok w podłogę. -Johnie - rzekł - twojej babci coś się stało. Przykro mi, że zastałeś ją sam w takim stanie, ale twój dziadek przybiegł do mnie... był... no, strasznie zdenerwowany... Johnny otworzył szeroko oczy ze strachu i zapytał drżącym głosem: -Profesorze, co jej jest? Dlaczego... dlaczego ona tak się zachowuje? 21 Profesor spojrzał smutno na Johnny'ego. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale wykrztusił tylko: - Moja kuzynka... Zamilkł, odwrócił oczy i wpatrzył się w tapetę. Jego twarz zamieniła się w nieruchomą, tajemniczą maskę. Johnny zastanawiał się przez chwilę, a potem wszystko zrozumiał; wiedział, co profesor chciał powiedzieć: „Moja kuzynka Bea zmarła na guza mózgu". Chłopiec wiele razy słyszał, jak profesor opowiadał dziadkowi, że jego kuzynka Bea miała guza mózgu, ale doktor Schermerhorn uznał, że bolą ją zepsute zęby, więc umarła. Guz mózgu. Brzmiało to tak strasznie, tak beznadziejnie. Johnny miał nadzieję, że profesor się myli. Dziadek łagodnie położył rękę na ramieniu chłopca. - Zatelefonowaliśmy... do szpitala - powiedział łamiącym się głosem. - Karetka już jedzie. Johnny spojrzał w otępieniu na dziadka. Poczekał, aż dziadek cofnie rękę, a potem osunął się na najbliższe krzesło. Był tak oszołomiony, jakby ktoś uderzył go w głowę kijem bejsbolowym. Nie mógł płakać. Nic nie czuł, a w głowie kołatała mu się jedna myśl: „To nie dzieje się naprawdę. To nie może być prawda". Pomimo tego, co powiedział profesor, rzeczy, których się obawiasz, naprawdę się zdarzają. A kiedy tak się dzieje, jest to gorsze niż najstraszniejszy nocny koszmar. Nad kuchenką zaterkotał elektryczny czerwony zegar, ale oprócz tego w pomieszczeniu nie słychać było żadnego innego dźwięku. Wreszcie profesor Childermass zakaszlał, po czym odwrócił się i stanowczym ruchem wziął dziadka za ramię. 22 - No, Henry - powiedział cicho - wiem, że to nie będzie przyjemne, musimy jednak przygotować Kate do drogi. Karetka zaraz tu będzie. Im wcześniej lekarze zbadają twoją żonę, tym szybciej zaczną ją leczyć. Ona może nie wie, dlaczego chcemy, żeby opuściła dom, ale... no cóż, nie sądzę, żeby narobiła nam kłopotów. Zgadzasz się ze mną? Dziadek skinął głową, a potem ruszył za profesorem do saloniku. Johnny poszedł za nimi. Profesor wkroczył w mrok, a po kilku minutach wyszedł z babcią, która trzymała się jego ramienia. Powłócząc nogami, szła niepewnie obok niego i Johnny zauważył, że babcia ma na nogach niebieskie kapcie, te z pilśniowymi rozetkami. Pończochy zsunęły jej się aż do kostek, ale nie zwracała na to uwagi. Wyglądała tak, jakby nie miała najmniejszego pojęcia, co się dzieje. Karetka zatrzymała się przed domem, błyskając czerwonymi światłami. Dwaj sanitariusze wyjęli nosze na kółkach i pomogli babci zejść po schodach. Ostrożnie położyli ją na noszach, które potem wsunęli do karetki. Tylne drzwi ambulansu zostały zamknięte i wielki biały samochód odjechał na sygnale. Profesor przez sekundę odprowadzał go wzrokiem, a potem przeszedł na drugą stronę ulicy do swojego auta - zamierzał zawieźć dziadka do szpitala. Zapytał Johnny'ego, czy chce pojechać z nimi, ale chłopiec odpowiedział, że nie, że zostanie w domu. Stał w drzwiach, patrząc, jak samochód wyjeżdża tyłem z podjazdu i mknie ulicą. 23 Kiedy babcia leżała w szpitalu, czas upływał John-ny'emu w niepokoju, a dni dłużyły się niemiłosiernie. Z trudem skupiał się na nauce, ponieważ ciągle myślał o babci. Gdy powiedział swojej nauczycielce, siostrze Mary Antho-ny, o tym, co się stało, ona poprosiła wszystkich uczniów, żeby modlili się za babcię Johnny'ego. Każdego dnia po lekcjach Johnny szedł do ciemnego, wypełnionego echem kościoła obok szkoły i zapalał świeczkę przed ołtarzem Najświętszej Panienki. Klęcząc przy balustradzie ołtarza, modlił się o to, żeby nic złego nie stało się jego babci. Wreszcie lekarze postawili diagnozę. Tak, babcia miała guza mózgu. Doktor ze szpitala wyjaśnił Johnny'emu i jego dziadkowi, że istnieją dwa rodzaje nowotworów, łagodne i złośliwe. Łagodny nowotwór był tylko nieszkodliwym guzkiem w mózgu; mógł rosnąć, ale zazwyczaj nie robił nic złego. Natomiast nowotwór złośliwy rozrastał się i zazwyczaj zabijał pacjenta. Niestety, by przekonać się, jaki to rodzaj nowotworu, trzeba było otworzyć głowę i go wyciąć. Doktor był z nimi szczery i jasno przedstawił sytuację: będzie to niebezpieczna operacja, zwłaszcza dla kogoś tak starego jak babcia Johnny'ego. Coś może pójść źle lub lekarze nie zdołają wyciąć całego guza. Po prostu wszyscy będą musieli trzymać za nią kciuki. Po spotkaniu z lekarzem dziadek odwiózł wnuka do domu. Przez całą drogę żaden z nich nie powiedział ani słowa. Gdy samochód zatrzymał się na podjeździe, dziadek mruknął: - Muszę zrobić kolację. Wysiadł z wozu, zatrzasnął drzwi i ruszył szybko w stronę domu. Wyglądał na kompletnie załamanego; 24 zgarbił się i zwiesił głowę. Łzy napłynęły Johnny'emu do oczu, ale powstrzymał szloch prychnięciem. Wysiadł z samochodu i zaczął iść w stronę garażu, kiedy usłyszał, że ktoś go woła. -John.1 Jestem tutaj! Chłopiec odwrócił się. To był profesor Childermass. Stał przed swoim domem z kijem golfowym w dłoni. Profesor fatalnie grał w golfa. Ćwiczył zamachy na podwórzu za domem z małą plastikową piłeczką. Jego gra nie stawała się przez to lepsza, ale za to - jak stwierdził kwaśno -w trawniku za domem wybił kilka ślicznych, dużych dziur. -Johnny! Chodź tu na chwilkę. Chciałbym z tobą porozmawiać. Johnny przeszedł na drugą stronę ulicy. - Tak, profesorze? O co chodzi? - Ton jego głosu wskazywał, jak kiepsko się czuje. Profesor uśmiechnął się smutno. - Więc jest aż tak źle? - zapytał. Johnny ponuro skinął głową. - Tak. Rozmawialiśmy z lekarzem i on powiedział, że... - Tak, wiem. Rozmawiałem już z tym lekarzem. Wiem, że to okropne, ale... no cóż, miejmy nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. - Akurat! - odparł gorzko chłopiec. Był w tak kiepskim nastroju, że nie chciał, by profesor go pocieszał i żeby roztaczał przed nim fałszywe wizje różowej przyszłości. - Johnie - powiedział profesor poważnie, podszedł do chłopca, objął go ramieniem i uśmiechnął się z trudem - myślę, że powinieneś zrobić sobie małe wakacje. 25 >>»<»«<- Rozdział 3 Johnny osłupiał - był zaszokowany i rozgniewany. Wyglądało to tak, jakby profesor powiedział: „Wiesz co? Urządźmy sobie piknik!". Kiedy chłopiec spróbował coś odpowiedzieć, okazało się, że może tylko bełkotać i się jąkać. -Profesorze, ja... chciałem powiedzieć, jak pan może... kiedy, kiedy, sam pan wie... Profesor zachowywał się tak, jakby nie powiedział niczego oburzającego. - Właśnie o to mi chodzi, Johnie. W tej chwili może wydać ci się to niestosowne, ale... no cóż, powiem ci tak: po kolacji chcę upiec ciasto i przydałaby mi się pomoc w kuchni. Może przyszedłbyś do mnie, kiedy zjesz, a wtedy wyjaśnię ci, dlaczego zaproponowałem ci coś tak niewłaściwego, dobrze? 26 Johnny gapił się na profesora, był naprawdę zaintrygowany. Wiedział, że profesor nie był ani twardy, ani pozbawiony uczuć. Może kiedy wyjaśni się, o co mu chodzi, wszystko nabierze sensu. - Zgoda - odparł z wahaniem. - Przyjdę później. -Po czym odwrócił się szybko i pobiegł do domu. Kolacja tego wieczoru okazała się naprawdę okropna -kolejny produkt strasznej kuchni dziadka; hamburgery nie tylko były za gorące, ale po prostu zwęglone. Zamiast tłuczonych kartofli dziadek podał kromkę chleba Wonder, a groszek z puszki gotował tak długo, że smakował i wyglądał jak mokre, zielone waciki. Po pierwszym kęsie hamburgera Johnny odszedł do kuchennego kredensu i wyjął wszystkie sosy i przyprawy, jakie znalazł: sos A-l, keczup, musztardę i sos Heinz 57. Za ich pomocą udało mu się przełknąć resztę posiłku. Podczas kolacji dziadek nie powiedział ani słowa. Samo patrzenie na niego sprawiało ból. Johnny szybko skończył jeść i poszedł na drugą stronę ulicy. Johnny zastał profesora Childermassa ubranego w duży biały fartuch i bufiastą białą czapkę (miał kilka takich fartuchów i czapek). Na kuchennym stole stały pudełka z mąką i cukrem, butelka mleka, puszka z proszkiem do pieczenia, kilka buteleczek ekstraktu z wanilii oraz sztuczny barwnik spożywczy. Przed profesorem znajdowała się duża zielona porcelanowa miska z biało-żółtym ciastem. Na widok Johnny'ego starszy pan podniósł oczy i uśmiechnął się szeroko. Po chwili zaczął mieszać rzadkie ciasto wielką drewnianą łyżką. 27 - A więc, na czym skończyliśmy? - zapytał. - Ach, tak. Próbowałem cię przekonać, żebyś wyjechał stąd na jakiś czas. Chcesz wiedzieć dlaczego? To bardzo proste. Będąc tu, w niczym nie pomagasz swojej babci. Może myślisz, że tak, ale kiedy odwiedzisz ją w szpitalu, przekonasz się, że jest w dość dziwnym stanie. Po operacji będzie dużo spała. Musisz zrozumieć, że teraz twój dziadek nie ma ochoty na niczyje towarzystwo. Będziecie tylko siedzieć ponuro i wpędzać się nawzajem w zły nastrój. Profesor urwał. Zanurzył palec w cieście, wyjął dużą, lepką bryłkę i włożył ją do ust, gdyż bardzo lubił smak rzadkiego ciasta. - Dlatego, Johnie - mówił dalej, nie przestając mieszać - myślę, że powinieneś gdzieś wyjechać. Jak wiesz, przyszły tydzień to Tydzień Kultury Fizycznej Stanu Massachusetts. Johnny osłupiał. Co ma Tydzień Kultury Fizycznej do wyjazdu na wakacje? W stanie Massachusetts między pierwszym a siódmym października wszystkie dzieci ze szkół podstawowych zamiast na lekcje będą chodziły na wykłady, zawody bobslejowe, filmy i dyskusje o kulturze fizycznej. Tutaj, w Duston Heights, codziennie na boisku będą się odbywać różne konkurencje sportowe, jak sztafeta, mecze bejsbolowe i przeciąganie liny. Na myśl o tym wszystkim ciarki chodziły mu po plecach. Nie był typem sportowca. Umiał, co prawda, grać w softball*, ale nie dość dobrze, żeby wzbudzić podziw twardych chłopaków, którzy rządzili na boisku Szkoły * Odmiana bejsbolu, w której gra się bardziej miękką i większą piłką bez użycia rękawicy (przyp. tłum.). 28 Św. Michała. We wszystkich innych dziedzinach sportu był zupełnym niedołęgą i dlatego oczekiwał, że spędzi Tydzień Kultury Fizycznej, stojąc z boku i obserwując, jak bawią się inne dzieci. - Taak - odparł ponuro Johnny - wiem wszystko o Tygodniu tej... jak jej tam... Kultury Fizycznej. A co to ma wspólnego z wyjazdem na małe wakacje? Profesor podniósł do góry oblepiony ciastem palec. - Ma bardzo dużo wspólnego, mój drogi, przygłupi przyjacielu! Częścią wielkiej zabawy w tym niezwykłym tygodniu będzie wyjazd w Góry Białe na obóz harcerski w pobliżu jeziora Chocorua. Kiedy tam dotrą, spędzą niezapomniany tydzień, wędrując górskimi ścieżkami, śpiewając przy ogniskach i świetnie się bawiąc. Spodoba ci się to, wiem, że tak. I będzie to milion razy lepsze niż chorowanie na chandrę tutaj, w Duston Heights. Co na to powiesz, hm? Na twarzy Johnny'ego malowało się powątpiewanie. Zanosiło się na dobrą zabawę, ale nie uważał, że powinien się bawić właśnie teraz. Byłoby to jak pójście na popołudniowy film po pogrzebie własnej matki. - Nie sądzę, by dziadek chciał, żebym tam pojechał - odrzekł. Profesor Childermass prychnął i dodał do ciasta garść cukru. - O tak, chciałby. Może temu zaprzeczać, ale myślę, że w tej sytuacji z wielką chęcią zgodzi się, żebyś pojechał gdzieś na krótko. Johnny podniósł dwie miarki w kształcie łyżki i uderzył jedną o drugą. Był w rozterce. Podobało mu się 29 harcerstwo i kochał Góry Białe, a wycieczki to było coś, co bardzo go pociągało. - To będzie dużo kosztowało, prawda? - Och, zapłacę za to - odpowiedział profesor, beztrosko wzruszając ramionami. - Po co trzymać pieniądze w banku, jeśli nie ma z nich żadnego pożytku? No, zastanów się. Bądź dobrym chłopcem i powiedz „tak". Johnny nadal nie mógł się zdecydować. Profesor uznał, że dziś namawianie go i naleganie na nic się nie zda, umówili się więc, że Johnny zastanowi się nad tą propozycją i da odpowiedź jutro. Chłopiec pomógł profesorowi przy pieczeniu ciasta, które udało się wspaniale. Profesor polał je lukrem Mamy Perkins i zasiedli do jedzenia. Później profesor odprowadził Johnny'ego do domu, niosąc połowę ciasta w aluminiowym pojemniku. Johnny poszedł do swojego pokoju, by trochę poczytać, a profesor udał się do salonu, żeby porozmawiać ze swoim starym przyjacielem, dziadkiem Dbconem. Zamierzał dodać mu otuchy i oczywiście nakłonić go, by wyraził zgodę na wyjazd wnuka. Kilka dni później, w niedzielę pierwszego października Johnny jechał na północ w szkolnym autobusie pełnym harcerzy. Na metalowej półce nad jego głową leżał plecak, kartonowa walizka i śpiwór. Johnny, tak jak wszyscy chłopcy, miał na sobie mundurek harcerski. Właśnie skończyli śpiewać piosenkę Dziewięćdziesiąt osiem butelek piwa na murze, która miała doprowadzić do szaleństwa kierowcę autobusu. Teraz większość chłopców 30 rozmawiała, śmiała się i dokuczała sobie wzajemnie, a Johnny siedział spokojnie, wpatrując się w okładkę notatnika, który trzymał na kolanach. Obok niego na siedzeniu leżał ilustrowany przewodnik po rezydencji Glo-musów. Chłopiec pracował nad rozwiązaniem łamigłówki testamentu pana Glomusa, usiłując doszukać się jakiegoś powiązania między przedmiotami ułożonymi na stole w gabinecie zmarłego króla przetworów zbożowych. Tak naprawdę nie sądził, że zgłębi tę tajemnicę; po prostu zajął się nią dla zabicia czasu. Próbował określić wszystkie właściwości tych przedmiotów, ale, o dziwo, logika niewiele mu w tym pomagała. SZACHY Materiał: drewno i kość słoniowa. Ułożenie: dokładnie takie, jak przed rozpoczęciem gry. Model: Staunton. GAZETA Język: grecki Materiał: szorstki papier gazetowy. Litery nagłówka: duże czarne, alfabet grecki. Zakreślone na czerwono słowo to KERYKS. To znaczy „herold". Cały tytuł ETHNIKOS KERYKS znaczy HEROLD NARODOWY. SZYLD Materiał: drewno. Nie wiem jakie. Uwagi: Drewno jest zniszczone. Prawdopodobnie przez długi czas znajdowało się na powietrzu. Niebieskie litery głoszą STARA HERBACIARNIA. Johnny spojrzał ponuro na spis, który sporządził. Niewiele mu pomógł. Z drugiej strony jednak był dumny 31 z tego, co odkrył w związku z ciekawą kolekcją przedmiotów. Przewodnik po rezydencji Glomusów bardzo mu się przydał. Była w nim kolorowa fotografia ukazująca z bliska stół w gabinecie pana Glomusa z leżącymi nań przedmiotami i zbliżenie greckiej gazety. Profesor Chil-dermass wyjaśnił chłopcu znaczenie greckich słów, a sam Johnny dodał informację o modelu szachów, był bowiem zapalonym szachistą i wiedział, że model Staunton jest najbardziej popularny. Wszystkie te informacje były bardzo interesujące, ale w żaden sposób nie zbliżyły John-ny'ego do rozwiązania zagadki. Chłopiec westchnął. Podniósł przewodnik, który leżał obok niego, i z roztargnieniem zaczął go wertować. Znów spojrzał na fotografię stołu z tajemniczym zbiorem dziwnych przedmiotów. To było wszystko, na czym mógł się oprzeć. Szkoda, że przed rozpoczęciem tej wycieczki nie mógł wpaść do Gildersleeve, do rezydencji Glomusów. Gildersleeve leżało jednak ponad 64 kilometry od Duston Heights - taka podróż zabrałaby mu zbyt wiele czasu. A przecież dobrze by było zerknąć jeszcze raz na wskazówki mające ułatwić odkrycie miejsca, w którym zmarły milioner ukrył swój testament - wskazówki, a niech to! - powiedział do siebie, zamykając przewodnik i rzucając go na siedzenie. Profesor Childermass prawdopodobnie miał rację, ta łamigłówka to tylko okrutny żart. Nie można jej rozwiązać, bo pan Glomus wymyślił ją tylko po to, żeby doprowadzić swoją rodzinę do szaleństwa. A zresztą, dlaczego on, Johnny Dixon, tak się interesuje tą idiotyczną zagadką? Czy dlatego, że lubi łamigłówki? Nie tylko. W grę wchodzi nagroda: dzie- 32 sieć tysięcy dolarów dla tego, kto odnajdzie skrytkę z testamentem. Miałby pieniądze na operację babci. Johnny wiedział, że operacje dużo kosztują, a jego dziadkowie są biedni. Był też jeszcze jeden powód tego, że szukał testamentu pana Glomusa: podobnie jak większość ludzi zawsze miał nadzieję, że któregoś dnia dokona czegoś wielkiego; odnajdzie na przykład zaginione miasto pogrzebane w piaskach Egiptu. Testament zmarłego milionera był dla Johnny'ego czymś w rodzaju zaginionego miasta. Jeżeli go znajdzie, otrzyma nagrodę, stanie się sławny i będzie mógł pomóc babci i dziadkowi. Czegóż jeszcze mógłby pragnąć? Johnny wyjrzał z rozmarzeniem przez okno autobusu. Góry były coraz bliżej. Rysowały się na horyzoncie długimi szaro-niebieskimi liniami. Chłopiec leniwie odchylił się w fotelu i zaczął się zastanawiać, jaki też będzie ten tydzień w Obozie Chocorua. z tego, co odkrył w związku z ciekawą kolekcją przedmiotów. Przewodnik po rezydencji Glomusów bardzo mu się przydał. Była w nim kolorowa fotografia ukazująca z bliska stół w gabinecie pana Glomusa z leżącymi nań przedmiotami i zbliżenie greckiej gazety. Profesor Chil-dermass wyjaśnił chłopcu znaczenie greckich słów, a sam Johnny dodał informację o modelu szachów, był bowiem zapalonym szachistą i wiedział, że model Staunton jest najbardziej popularny. Wszystkie te informacje były bardzo interesujące, ale w żaden sposób nie zbliżyły John-ny'ego do rozwiązania zagadki. Chłopiec westchnął. Podniósł przewodnik, który leżał obok niego, i z roztargnieniem zaczął go wertować. Znów spojrzał na fotografię stołu z tajemniczym zbiorem dziwnych przedmiotów. To było wszystko, na czym mógł się oprzeć. Szkoda, że przed rozpoczęciem tej wycieczki nie mógł wpaść do Gildersleeve, do rezydencji Glomusów. Gildersleeve leżało jednak ponad 64 kilometry od Duston Heights - taka podróż zabrałaby mu zbyt wiele czasu. A przecież dobrze by było zerknąć jeszcze raz na wskazówki mające ułatwić odkrycie miejsca, w którym zmarły milioner ukrył swój testament - wskazówki, a niech to! - powiedział do siebie, zamykając przewodnik i rzucając go na siedzenie. Profesor Childermass prawdopodobnie miał rację, ta łamigłówka to tylko okrutny żart. Nie można jej rozwiązać, bo pan Glomus wymyślił ją tylko po to, żeby doprowadzić swoją rodzinę do szaleństwa. A zresztą, dlaczego on, Johnny Dixon, tak się interesuje tą idiotyczną zagadką? Czy dlatego, że lubi łamigłówki? Nie tylko. W grę wchodzi nagroda: dzie- 32 sieć tysięcy dolarów dla tego, kto odnajdzie skrytkę z testamentem. Miałby pieniądze na operację babci. Johnny wiedział, że operacje dużo kosztują, a jego dziadkowie są biedni. Był też jeszcze jeden powód tego, że szukał testamentu pana Glomusa: podobnie jak większość ludzi zawsze miał nadzieję, że któregoś dnia dokona czegoś wielkiego; odnajdzie na przykład zaginione miasto pogrzebane w piaskach Egiptu. Testament zmarłego milionera był dla Johnny'ego czymś w rodzaju zaginionego miasta. Jeżeli go znajdzie, otrzyma nagrodę, stanie się sławny i będzie mógł pomóc babci i dziadkowi. Czegóż jeszcze mógłby pragnąć? Johnny wyjrzał z rozmarzeniem przez okno autobusu. Góry były coraz bliżej. Rysowały się na horyzoncie długimi szaro-niebieskimi liniami. Chłopiec leniwie odchylił się w fotelu i zaczął się zastanawiać, jaki też będzie ten tydzień w Obozie Chocorua. Rozdział 4 Jezioro Chocorua wygląda tak, jakby Bóg zapragnął uczynić z niego zwierciadło dla szlachetnej góry Chocorua. A góra ta zasługuje na zwierciadło; jej sylwetka zdecydowanie wyróżnia się na tle krajobrazu. Przez miliony lat wiatr i deszcze zamieniły Góry Białe w łagodne, porośnięte drzewami wzgórza, ale na szczycie góry Chocorua skalna ostroga mierzy prosto w niebo. Kiedy Johnny zobaczył górę po raz pierwszy, wyglądała przepięknie; był środek jesieni i rosnące na jej zboczach klony mieniły się czerwienią i złotem. Podniósł wzrok z nadzieją, że tego dnia nie będzie wiatru i że zobaczy doskonałe odbicie góry Chocorua w spokojnych wodach jeziora. Autobus jechał autostradą stanową nr 16, minął górę i jezioro, a potem zjechał na polną drogę. Przejechał przez rozklekotany drewniany most i dotarł do zalesionego 34 35 Rozdział 4 Jezioro Chocorua wygląda tak, jakby Bóg zapragnął uczynić z niego zwierciadło dla szlachetnej góry Chocorua. A góra ta zasługuje na zwierciadło; jej sylwetka zdecydowanie wyróżnia się na tle krajobrazu. Przez miliony lat wiatr i deszcze zamieniły Góry Białe w łagodne, porośnięte drzewami wzgórza, ale na szczycie góry Chocorua skalna ostroga mierzy prosto w niebo. Kiedy Johnny zobaczył górę po raz pierwszy, wyglądała przepięknie; był środek jesieni i rosnące na jej zboczach klony mieniły się czerwienią i złotem. Podniósł wzrok z nadzieją, że tego dnia nie będzie wiatru i że zobaczy doskonałe odbicie góry Chocorua w spokojnych wodach jeziora. Autobus jechał autostradą stanową nr 16, minął górę i jezioro, a potem zjechał na polną drogę. Przejechał przez rozklekotany drewniany most i dotarł do zalesionego 34 35 terenu, gdzie bogaci ludzi, zbudowali swoje domki letniskowe. Obóz Chocorua znajdował się na leśnej polanie. Składał się z czterech piętrowych drewnianych budynków, nad którymi górował maszt. Każdemu przydzielano łóżko w jednym z domków. Wieczorem w jednej z sypialni rozpalono na kominku ogień i harcerze oraz wychowawcy zebrali się wokół niego, by śpiewać piosenki, opowiadać historie o duchach, zajadać prażoną kukurydzę i popijać sok z jabłek. We wtorek rano, po śniadaniu, Johnny z grupą innych harcerzy wędrował zakurzoną drogą. Wszyscy ubrani byli w mundurki, a na czele kroczył pan Brentlinger, kierownik obozu. Był to potężny, barczysty, dość sympatyczny mężczyzna, który bardzo lubił śpiewać piosenki. Kiedy tak maszerowali, wzbijając tumany kurzu, śpiewali: Wędrujemy górskim szlakiem, Szczęśliwy wędrowiec i popularną żołnierską piosenkę Zaśpiewajmy to jeszcze raz! Dzień był ciepły i Johnny'emu niczego nie brakowało do szczęścia. Bawił się i żartował ze wszystkimi, miał świetny humor i pragnął, aby ten dzień nigdy się nie skończył. W południe wycieczkowicze zatrzymali się na lunch w miejscu, które Johnny uznał za interesujące z powodu dziwnego skupiska budynków nieopodal. Rozsiedli się na szczycie wzgórza o łagodnym zboczu. W dolinie poniżej widzieli kamienny kościółek nad spokojnym jeziorem, wierzbowy zagajnik i ponury szary pałac ze strzelistymi wieżami, wieżyczkami i dziwacznymi pękatymi kopułami. Strzegła go zamknięta na łańcuch żelazna bra- 36 ma, a zryta koleinami, zakurzona droga wiła się na prawo od otaczającego budowlę ogrodzenia i prowadziła w górę, aż do szlaku, którym przyszli harcerze. Miejsce styku obu dróg oznaczono wielkim kamiennym łukiem, na którym wyrzeźbiono łby potworów i złośliwie uśmiechnięte ludzkie głowy oraz wyryto napis STAUNTON HAROLD. Johnny stał z sandwiczem w ręku i wpatrywał się w kamienny łuk. STAUNTON HAROLD. Imię wydało mu się znajome, chociaż nie umiałby powiedzieć dlaczego. Hmm. Staunton Harold. Czy kiedykolwiek znał kogoś, kto tak się nazywał? Nie, na pewno nie pamiętał nikogo takiego. Wzruszył ramionami, usiadł na kamiennym murku okalającym drogę i zabrał się do jedzenia. - Wygląda to jak zamek Drakuli, co? - powiedział jakiś chłopiec siedzący na murku koło niego. Johnny zauważył go już wcześniej, gdyż wyglądał dość dziwnie; wydawało się, że ktoś rozciągnął go z obu stron. Miał pociągłą twarz, odstające uszy, długi nos i tłuste, kędzierzawe włosy. Jego ręce i nogi były bardzo długie, a stopy po prostu gigantyczne. Nosił buty, które dzieci nazywały traktorami. Chłopiec jadł olbrzymią kanapkę z szynką i serem, a kiedy przestał przeżuwać, jego usta wykrzywił przyjazny, choć trochę ironiczny uśmiech. -Jak się nazywasz? - zapytał. Johnny uśmiechnął się nieśmiało. -John Dixon. A ty? Chłopiec skrzywił się. - Byron Ferguson, wierz lub nie. Ale wolałbym, żebyś nazywał mnie Fergie, ponieważ nikt przy zdrowych 37 zmysłach nie chce, żeby nazywano go Byronem. - Fergie ugryzł kęs sandwicza. Żuł w zamyśleniu, a po chwili wskazał kciukiem na skupisko budynków w pobliżu. -Ta posiadłość jest twoja? Johnny patrzył na niego przez chwilę ze zdumieniam, a potem zrozumiał, że tamten żartuje. - Oczywiście - odparł z szerokim uśmiechem. - To wszystko jest moje, a ja jestem hrabia Drakula. Jem i trawię za pomocą najniższej części mojego przewodu pokarmowego! Odgryzam głowę od ciała i wysysam krew! Urodziłem się na Madagaskarze w roku 1892! Zastrzelono mnie, ale wróciłem do życia! - To ostatnie zdanie bardzo często powtarzał jego tata. Fergie wybuchnął śmiechem i wypluł resztki kanapki na trawę. - Gdzie, u licha, się tego nauczyłeś? Johnny wzruszył ramionami. - Och, znam wiele takich rzeczy. Znam wiersze, dziwaczne opowieści, co tylko zechcesz. Nagle Fergie zwrócił się do niego z błyskiem w oku: - Co się stało z Kolosem z Rodos? To pytanie zaskoczyło Johnny'ego. Wiedział tylko, że Kolos z Rodos był olbrzymim spiżowym posągiem zaliczanym niegdyś do Siedmiu Cudów Świata i że już nie istniał. - Czas minął! - warknął Fergie i uśmiechnął się triumfująco. - Nie wiesz? No cóż, runął podczas jakiegoś trzęsienia ziemi i sprzedano go saraceńskiemu handlarzowi złomu. Johnny zmrużył oczy. Tak łatwo się nie podda. 38 - Wymień ośmiu facetów, którzy zamordowali Juliusza Cezara - zażądał. Fergie nie wiedział i Johnny z dumą wymienił osiem rzymskich nazwisk. Nowy kolega spojrzał nań z podziwem i Johnny zrozumiał, że zostaną przyjaciółmi. Przez resztę wycieczki gadali jak najęci. Johnny opowiedział Fergiemu o profesorze Childermassie, o swoim tacie i o operacji, jaką miała wkrótce przejść jego babcia. W porze kolacji spotkali się przed drzwiami jadalni, żeby zająć miejsca koło siebie i dalej rozmawiać. Kolacja składała się z parówek i bułeczek, frytek, pieczonego grochu i „soku z robaków" - zwanego inaczej Wsparciem dla Nerwów. Fergie i Johnny rozmawiali o bejsbo-lu. Ponieważ Johnny nosił okulary, był ekspertem od grających w bejsbol okularników. Jego ulubieńcem był Dom DiMaggio, który grał w drużynie Red Sox. Opowiadał Fergiemu, jak w czasie meczu śpiewał razem z innymi dziećmi: On jest lepszy od swego brata Joe, Do-mi-nik Di-Mag-gi-gi-o! Później chłopcy przeszli do innych niepełnosprawnych graczy, do Monty'ego Strattona, który uczestniczył w grze, choć miał drewnianą nogę, i Mordechaja Brow-na z klubu Cubs, który miał u jednej ręki tylko trzy palce. W środku tej rozmowy, będącej wyliczanką zabawnych faktów, Johnny nagle zamyślił się i zamilkł. Fergie popatrzył na niego zdziwiony. - Hej, ignorancie! Coś ci przyszło do głowy? 39 - Taak. Myślę o nazwisku wyrytym na tamtym kamiennym łuku. Ono... no, przypomina mi coś, ale nie wiem co. Fergie wzruszył ramionami. - No to co, przypomnisz sobie w środku nocy. Moja mama tak zawsze mówi. Johnny wymamrotał: „Taak" i dalej rozmyślał o posiadłości zwanej Staunton Harold. Po kolacji poszedł z Fergiem do świetlicy i rozegrał parę partii szachów. Wreszcie około dziesiątej, zmęczony i obolały, powlókł się do swojego pokoju, który dzielił z grubym, nieznośnym dzieciakiem Duanem Eckelbeckerem, zwanym też Grubą Beką. Kiedy Johnny wszedł do pokoju, Eckelbec-ker leżał na łóżku i czytał komiks. - Cześć, Duane - powiedział Johnny. Eckelbecker odmruknął coś, przewrócił stronę i dalej czytał. Johnny usiadł na łóżku i wziął do ręki niebieski notatnik z zapiskami o łamigłówce pana Glomusa. Wyjął z szafki nocnej papier listowy, kilka kopert i zaczął pisać, używając notatnika jako biurka. Jeden list napisał do babci, drugi do dziadka, a trzeci do profesora Chil-dermassa. W liście do dziadka zapytał, czy babcia dobrze się czuje i kiedy będzie miała operację. Starannie złożył listy, włożył do kopert, ale kiedy zaczął adresować pierwszy list, jego pióro znieruchomiało nagle w połowie wyrazu. Coś zaczynało mu świtać... Szybko otworzył notatnik, przebiegł wzrokiem stronę. Szachy... Model: Staunton. W dole strony znalazł 40 w tytule greckiej gazety słowo zakreślone czerwonym atramentem: „Keryks", czyli „Herold". Staunton. Herold. Staunton Harold. Co to może znaczyć? Czy to tylko przypadkowa zbieżność rozmyślał gorączkowo. Nagle podskoczył. Jest coś, czego musi się dowiedzieć. Eckelbecker spojrzał z niedbałym zaciekawieniem, kiedy Johnny podbiegł do drzwi, otworzył je i zatrzasnął za sobą. Trzymając w rękach notatnik, Johnny zbiegł do jadalni. W wielkim pomieszczeniu panował półmrok, ale w dużym ceglanym kominku trzaskał ogień, a cienie tańczyły na trofeach myśliwskich i na kuflach ustawionych na kamiennym obramowaniu kominka. Przed kominkiem w wielkim skórzanym fotelu siedział pan Brentlinger. Wyciągnął wygodnie nogi i palił wielką fajkę z korzenia wrzośca. Na widok pana Brentlingera Johnny zatrzymał się; bał się wychowawców, nauczycieli, policjantów i innych dorosłych, którzy mieli nad nim władzę. Z drugiej jednak strony wiedział, że pan Brentlinger to bardzo miły, wyrozumiały jegomość. Chłopiec zdawał też sobie sprawę, że oszaleje, jeśli nie zdobędzie potrzebnych informacji. Zrobił ostrożnie kilka kroków i zatrzymał się obok poręczy fotela. Zakaszlał i pan Brentlinger zdał sobie sprawę z jego obecności. Odwrócił głowę i wypuścił długą, cienką smużkę dymu z fajki. - Witaj, Johnie. Masz na imię John, prawda? Johnny z napięciem skinął głową. - Tak, proszę pana. - Tak myślałem. Co mogę dla ciebie zrobić? 41 Pomyśli, że zwariowałem, przemknęło Johnny'emu przez głowę, ale powiedział: - Hm... no, panie Brentlinger, czy mógłby... mógłby pan... to znaczy, czy może przypadkiem zna pan nazwisko ludzi, do których należy pałac położony w pobliżu miejsca, gdzie jedliśmy lunch? No wie pan, ten z wieżami i kościółkiem obok? Ja... no... mnie to zainteresowało... i chciałbym to wiedzieć. Pan Brentlinger odwrócił się, popatrzył na Johnny'ego, a potem roześmiał się i pokiwał głową. - A niech to! To najdziwniejsza z rzeczy, o jakie mógłbyś zapytać. Masz nadzieję, że tam straszy czy coś podobnego? Johnny przestąpił z nogi na nogę i mocniej przycisnął notatnik do piersi. Przyszło mu na myśl, że przynosząc go tutaj, popełnił błąd. A jeśli pan Brentlinger zechce zobaczyć, co jest w środku? Czy wybuchnie śmiechem i uzna Johnny'ego za wariata? - Po prostu zastanawiałem się, czy pan to wie - wymamrotał. Czuł, że się czerwieni. Pan Brentlinger spojrzał na chłopca z sympatią. - Ani myślę się z ciebie śmiać, Johnie - powiedział łagodnie. - Pamiętam, do kogo należy rezydencja. Do rodziny właścicieli kompanii zbożowej. No wiesz, do ludzi, którzy wyrabiają chrupki owsiane i tym podobne rzeczy. Mają dziwaczne nazwisko... Glomfield, Glimp lub coś w tym rodzaju. W każdym razie ten pałac zbudował założyciel tej kompanii. Ona się rozpada, to znaczy ta rezydencja, i wciąż się zastanawiam, co oni z nią zrobią. Chciałbym podać ci ich nazwisko. Hmm... hmm... niech no sobie przypomnę... 42 Pan Brentlinger mruczał i pykał fajkę jeszcze przez jakiś czas. Johnny stał w ciemnościach i drżał. Rozwiązał tę łamigłówkę - w każdym razie jej część. Czy mógł się mylić? Chyba jednak nie. Zaginiony testament Glo-musa był tam, w tamtym starym pałacu - lub może gdzieś w pobliżu. Johnny miał ochotę zrobić kilka rzeczy naraz: rzucić się do telefonu i powiadomić profesora Chil-dermassa o swoim odkryciu, opowiedzieć o wszystkim swojemu nowemu przyjacielowi Fergiemu i znaleźć się w pałacu Glomusów, by poszukać testamentu. Głos pana Brentlingera wyrwał go z zamyślenia. - Nie, po prostu nie mogę sobie przypomnieć tego nazwiska! Johnie? Johnie? Jesteś tu? Pan Brentlinger odwrócił głowę i wpatrzył się w mrok za fotelem. Tak, Johnny nadal tam stał. W każdym razie stało tam jego ciało, lecz umysł chłopca błądził wśród rozpadających się kamiennych budowli majątku Staun-ton Harold. - Słucham? - powiedział Johnny nieprzytomnie. -No... tak, proszę pana... ee, to znaczy, co pan powiedział, panie Brentlinger? Pan Brentlinger zachichotał. - Nieważne. Czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić? - No... nie. Nie, proszę pana - odparł Johnny, czując, że kręci mu się w głowie, i szukając sposobności do odejścia. - Powiedział mi pan to, co chciałem wiedzieć, więc... więc chyba pójdę już spać. Bardzo dziękuję. - Nie ma o czym mówić. Śpij dobrze. 43 Johnny wrócił do sypialni, ale nie mógł zasnąć. Czuł się jak zaciśnięta sprężyna. Włożył piżamę i poszedł do łazienki umyć zęby i twarz. Potem wsunął się do łóżka i leżał, kręcąc się i wiercąc przez całą noc, podczas gdy Eckelbecker chrapał w najlepsze. Gdyby ludzki mózg był maszyną, którą można wyłączyć przez naciśnięcie guzika, Johnny z pewnością by to zrobił i przespał się trochę. Niestety, nie mógł przestać myśleć o przedmiotach leżących na stole w gabinecie pana Glomusa. Co znaczył tamten szyld? Czy testament jest ukryty w jakimś im-bryku? Johnny rzucał się, wiercił i jęczał. Wreszcie w pokoju zrobiło się jaśniej, a z dziedzińca dobiegły dźwięki trąbki. Pora wstawać. Rozdział 5 Johnny z trudem przetrwał poranne zajęcia w Obozie Chocorua. Umył się, ubrał, uczesał i chwiejnym krokiem poszedł na ceremonię wciągnięcia sztandaru, która zawsze zaczynała dzień. Czuł, że ma wypieki, i był zdenerwowany. Wiedział jedno: że przed południem musi dostać się do telefonu i porozmawiać z profesorem Childermassem, by opowiedzieć mu o swoim odkryciu i dowiedzieć się, jak się czuje babcia. Po wciągnięciu sztandaru na maszt harcerzom pozwolono odejść. Równe szeregi w barwach khaki i czerwieni zamieniły się w biegnącą bezładnie gromadę chłopców. Johnny próbował przepchnąć się do masztu ze sztandarem, żeby złapać pana Brendingera, ale przypominało to wchodzenie po schodach do góry, kiedy wszyscy inni pędzą w dół. Uparcie przedzierając się do przodu, dotarł w końcu do kierownika obozu w chwili, kiedy ten właśnie odchodził. 45 I - Pan Brentlinger? Czy mogę porozmawiać z panem przez chwilkę? Kierownik obozu odwrócił się i popatrzył na John-ny'ego z ciekawością. Zachichotał i pokiwał głową. - Zgoda, Dixon, o co ci tym razem chodzi? Myślę, że powinienem zażądać, żebyś dodatkowo płacił mi za usługi wykraczające poza zakres moich obowiązków. Johnny zmieszał się, ale po chwili zebrał się w sobie, żeby zadać pytanie. -Proszę pana... ja... ja chciałbym zatelefonować, jeśli to możliwe. Rozmowa międzymiastowa, ale z przywołaniem, obóz nic by za nią nie zapłacił. Pan Brentlinger posmutniał. - O, Boże. Że też musiałeś poprosić właśnie o to! Posłuchaj mnie, Dixon. Mamy pewien problem z telefonami. Pomysł otwarcia bozu właśnie na ten tydzień został wcielony w życie, no cóż, pod wpływem chwilowego impulsu. Obóz był zamknięty i musieliśmy włączyć światło, gaz i wszystko inne, a przecież sam dobrze wiesz, że zawsze o czymś się zapomni, prawda? Tym razem zapomnieliśmy o telefonie, a więc... taak... jesteśmy tu bez telefonu. Bardzo mi przykro. Johnny'ego ogarnęło uczucie bezsilności. Co robić? - Ale - dodał pan Brentlinger - istnieje rozwiązanie twojego problemu. Za jakieś pięć minut muszę pojechać do miasteczka, żeby wysłać parę listów i wykonać kilka telefonów. Zwykle dzwonię z Wiejskiego Domku, który jest jedynym hotelem w miasteczku. Pani Woodley zna mnie i na pewno pozwoli ci zadzwonić. Czy chciałbyś ze mną pojechać? 46 Uszczęśliwiony chłopiec skinął głową. Okazało się, że miasteczko to Kancamagus Center, mała wioska oddalona o trzy kilometry od obozu i położona przy autostradzie stanowej nr 16. Było tam kilka bocznych uliczek z wyglądającymi na wygodne białymi oszalowanymi domami i główna ulica z urzędem pocztowym, dwoma sklepami, stacją benzynową, kinem zwanym nie wiadomo dlaczego „Teatrem", Domem Towarzystwa Wzajemnej Pomocy i białym, drewnianym kościołem z przysadzistą kwadratową wieżą. Wiejski Domek był to długi jednopiętrowy budynek z zielonymi okiennicami i werandą, która biegła wzdłuż całego frontonu. Na werandzie stały bujane fotele, a obok schodów wisiał biały szyld. Napis na szyldzie głosił: NOCLEGI DLA TURYSTÓW. Ceny umiarkowane. B. Woodley, właścicielka". Pan Brentlinger i Johnny poszli najpierw na pocztę, później przeszli przez wiejskie błonia do Wiejskiego Domku. Hol hotelu był pusty, tylko jakiś młody mężczyzna siedział w fotelu i czytał gazetę. Kiedy Johnny go mijał, zatrzymał się nagle. Już go kiedyś widział. Ale gdzie? Za nic nie mógł sobie przypomnieć. Chociaż zawsze uczono go, że niegrzecznie jest wlepiać w kogoś wzrok, nie mógł się powstrzymać. Młody mężczyzna początkowo próbował ignorować Johnny'ego, ale w końcu odłożył gazetę i obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Miał jasne brwi, postrzępione rudawe włosy i cofnięty podbródek. Wyglądał na człowieka tajemniczego i podłego. Johnny szybko odwrócił wzrok i przeszedł przez korytarz, by dołączyć do pana Brentlingera, który stał 47 przy kontuarze i rozmawiał z właścicielką, starą damą 0 znudzonym wyrazie twarzy, z białymi włosami upiętymi w kok. Rozmawiając z panem Brentlingerem, dama wskazała na lewo; tam właśnie, w rogu pomieszczenia, znajdował się telefon, podrapany, czarny aparat, który stał na starym stoliku o wygiętych nogach. Obok telefonu postawiono cienki wazon z niebieskiego szkła, który sprawiał wrażenie, że lada chwila się przewróci, i dziwaczne krzesełko. Johnny omal nie jęknął. Spodziewał się zwyczajnej kabiny telefonicznej z drzwiami. Chciał przecież przeprowadzić bardzo prywatną rozmowę, lecz, jak widać, nie będzie to możliwe. Pan Brentlinger powiedział Johnny'emu, że będzie mógł odbyć rozmowę międzymiastową, lecz nie powinien rozmawiać zbyt długo, gdyż pani Woodley bardzo tego nie lubi. Kiedy pan Brentlinger telefonował, Johnny usiadł w jednym z foteli ustawionych na środku holu 1 rozglądał się dookoła. Nagle zdał sobie sprawę, że młody mężczyzna o nieprzyjemnym wyglądzie przygląda mu się uważnie. Chłopiec stwierdził z zaskoczeniem, że jego spojrzenie nie było zaciekawione, lecz nienawistne. Co ten człowiek, na którego widok cierpła Johnny'emu skóra, miał przeciwko niemu? Nerwowo chwycił stary numer czasopisma „Yankee" ze stojącego w pobliżu stolika i schował się za nim. Czas płynął. Wreszcie pan Brentlinger skończył telefonować i chłopiec mógł zadzwonić do profesora Chil-dermassa w Duston Heights. Kiedy profesor podniósł słuchawkę, był w wyjątkowo podłym nastroju. Właśnie rozmrażał lodówkę, cze- 48 go bardzo nie lubił. Mniej więcej od godziny wstawiał do lodówki garnki z wrzątkiem i dźgał lód swoim mieczem Rycerzy Kolumba, klnąc głośno, żarliwie i malowniczo. - Halo! - warknął. - Kto mówi? Głos w słuchawce brzmiał cicho i nieśmiało. - To ja, Johnny. Ja... muszę z panem porozmawiać. - Do wszystkich diabłów, dlaczego szepczesz, Joh-nie? Czy bierzesz udział w jakimś spisku? Czy ściga cię FBI? Johnny wyjaśnił, że telefonuje z holu wiejskiego hotelu. - No to co? - burknął profesor. - Czy masz mi do przekazania jakieś sekrety? Do pioruna, dlaczego musisz szeptać? Johnny z wysiłkiem przełknął ślinę, zalał się rumieńcem, a jego dłonie zwilgotniały od potu. Zawsze tracił głowę kiedy ktoś go krytykował. -Ja... ja t-tylko chciałem po-porozmawiać z panem przez m-minutę - wyjąkał. - Czy... czy pan się zgadza? Profesor powoli się uspokajał. Zrobiło mu się bardzo przykro, że przed chwilą zachował się tak niegrzecznie. - Mów - powiedział łagodnie. - Słucham. Strzelaj. - No cóż, ja... przede wszystkim chciałem zapytać, jak się czuje babcia. Czy już ją operowano? - Tak, w nocy z poniedziałku na wtorek. Czuje się dość dobrze, biorąc pod uwagę jej wiek i wszystko inne. Lekarze uważają, że wycięli całego guza, i przykro mi, ale muszę ci powiedzieć, że był to nowotwór złośliwy. 49 Skłamałbym, gdybym ci powiedział, że od tej pory wszystko będzie w porządku. Mogą być problemy. - Problemy? - Serce Johnny'ego zamarło. - Zawsze istnieje możliwość, że lekarze nie wycięli całego guza i jeśli tak się stało... to byłoby bardzo źle. Chodzi mi też o twojego dziadka; nadal jest bardzo przygnębiony i może upłynąć trochę czasu, zanim przyjdzie do siebie. To na razie tyle! Przekazałem ci wszystkie wiadomości. Czy jest jeszcze coś, o czym chciałbyś ze mną porozmawiać? Johnny znów się zawahał. Rozejrzał się nerwowo i szepnął głośno: - Dowiedziałem się czegoś o testamencie pana Glo- musa! Profesor jęknął. Zacisnął pięści i miał ochotę zrugać Johnny'ego. -Johnie - powiedział przez zęby - ty masz wypoczywać! Masz wędrować po leśnych ścieżkach i podziwiać piękno Gór Białych! Dlaczego, u licha, rozmyślasz o testamencie starego, kochanego pana Glomusa?! Johnny opowiedział profesorowi o kamiennym łuku z napisem „Staunton Harold" i wyjaśnił, co łączy ten napis z przedmiotami umieszczonymi na stole w rezydencji Glomusów. - ...dlatego myślę, że ten testament musi być ukryty na terenie tej posiadłości - ciągnął Johnny bez tchu. -Nie uważa pan, że mogę mieć rację? Profesor Childermass milczał tak długo, że chłopiec obawiał się, iż ich rozłączono. - Profesorze? Halo? Halo? Jest pan tam? 50 - Tak, jestem - odpowiedział profesor pełnym napięcia, gniewnym głosem. - Ale gdybym był z tobą, wbiłbym cię w ziemię jak kołek od namiotu! Johnie, proponowane przez ciebie rozwiązanie tej zagadki jest bardzo pomysłowe, ale absolutnie nieprawdopodobne! Proszę cię, przestań o tym myśleć, chodź na wycieczki i rób wszystko to, co powinien robić harcerz. - Ale ten pałac naprawdę należy do Glomusów! -stwierdził z rozpaczą chłopiec. - On... - Nie obchodzi mnie, czy należy do Nabuchodono-zora czy do cara Mikołaja! - ryknął profesor, przerywając mu. - Zmieńmy temat! Baw się! Wędruj, aż cię nogi rozbolą, zbieraj jesienne liście i wkładaj je do albumów! Rób cokolwiek, ale proszę cię, przestań myśleć o tym idiotycznym testamencie! To rozkaz! - Tak, proszę pana - odparł potulnie chłopiec. Wiedział, że dalsza dyskusja na nic się nie zda. Obiecał profesorowi, że postara się miło spędzić czas i rozłączył się. Kiedy odłożył słuchawkę, rozejrzał się po holu. Najpierw odwrócił się w stronę fotela, na którym kilka chwil temu siedział niesympatyczny młody mężczyzna. Z radością zauważył, że nieznajomy odszedł. Później zobaczył, że pani Woodley stoi nieruchomo za kontuarem i piorunuje go wzrokiem. Johnny zastanawiał się, czy wszyscy w tym hotelu powariowali. Najpierw tamten młodzieniec, a teraz ta stara baba robiła do niego groźne miny, chociaż nic złego nie zrobił. Zerknął na kruchy niebieski wazon stojący obok telefonu. Ona myśli, że go przewrócę, powiedział sobie w duchu. Miał nawet zamiar zrzucić wazon, a potem złapać go w locie, zanim 51 się rozbije, żeby zobaczyć, co zrobi pani Woodley. Przede wszystkim jednak pragnął jak najszybciej opuścić to nieprzyjemne miejsce. Pośpiesznie przeszedł przez hol, zszedł po frontowych schodach i wyszedł na ulicę zalaną jesiennym słońcem. Przechodząc przez błonia, pomyślał o rozmowie z profesorem Childermassem. Cieszył się, że babcia jest już po operacji i że operacja się udała, był jednak rozczarowany, że profesor nie potraktował poważnie tego, co opowiedział mu na temat zagadki. Zresztą, może profesor ma rację? Może powinien zapomnieć o Staunton Harold i testamencie Glomusa, wyrzucić z pamięci całą tę głupią sprawę. Furgonetka pana Brentlingera był zaparkowana przed pocztą, ale właściciela nie było. Może robił zakupy lub rozmawiał z jakimś znajomym? Johnny chciał wsiąść do samochodu i poczekać na kierownika obozu, ale gdy tylko otworzył drzwi, zobaczył, że coś leży na siedzeniu. Był to mały, kwadratowy kawałek grubego białego papieru o poszarpanych brzegach. Kiedy podniósł papier i odwrócił go, zobaczył staroświecki czar-no-biały drzeworyt ukazujący kilku młodzieńców pijących w karczmie. Za drzwiami karczmy stał szkielet z włócznią nad głową i wyglądało na to, że zamierza rzucić nią w rozbawionych biesiadników. Pod obrazkiem był dwuwiersz wydrukowany staroświeckimi literami: Mfodbfć życiem się raduje, A śmierć na nią już czatuje. 52 Rozdział 6 Tohnny siedział nieruchomo i czuł chłód pełznący mu I po ciele, jakby powoli zamieniał się w bryłę lodu. Ten kawałek papieru zostawił na siedzeniu samochodu ktoś, kto chciał, żeby to on go znalazł. Znał ten drzeworyt. Widział go w jakiejś książce historycznej i doskonale rozumiał jego znaczenie: ktoś groził mu śmiercią. Ale kto? I dlaczego? Johnny podniósł oczy i zobaczył pana Brentlingera idącego chodnikiem w stronę samochodu. Szybko podjął decyzję; zmiął drzeworyt i wcisnął do kieszeni spodni. Nie chciał rozmawiać o nim z panem Brentlingerem i wmawiać mu, że to zaproszenie na tańce w Halloween albo reklama jakiegoś zakładu pogrzebowego. Musi to wszystko przemyśleć i zastanowić się, co dalej robić. 53 Kiedy samochód zatrzymał się na parkingu w Obozie Chocorua, Johnny podziękował panu Brentlingero-wi, wysiadł i pobiegł do swojego pokoju po rękawicę bejsbolową. Jadąc w stronę obozu, widział chłopców grających w softball. Lubił tę grę i chociaż nie był w niej zbyt dobry, zawsze miał nadzieję, że w jakiś tajemniczy sposób stanie się lepszym graczem. Teraz, kiedy biegł przez wysoką trawę, wracał myślą do złego rysunku tkwiącego w jego kieszeni. Musi komuś o tym powiedzieć, bo inaczej pęknie z napięcia i zdenerwowania. Nie mógł znów zadzwonić do profesora Childermassa. A więc komu ma się zwierzyć? Kiedy zbliżał się do tłumu wrzeszczących i gestykulujących chłopców, zaczął uśmiechać się coraz szerzej. Wśród nich był Fergie. Przyjaciel siedział w wysokiej trawie i z całkowicie nonszalancką miną żuł zakończone kitką źdźbło trawy. Należał do drużyny, która była przy piłce. Dzień był chłodny, więc Fergie miał na sobie starą, szarą, postrzępioną bluzę dresową z napisem CYCLOPS ATHLETICS CLUB. - Cześć, Fergie - powiedział Johnny, opadając na trawę. Starał się uśmiechnąć, ale kiedy pomyślał o papierze w kieszeni, uśmiech zamienił się w zasępioną minę. Fergie spojrzał na Johnny'ego z ciekawością. - Ejże, co z tobą? Założyłeś się, że Niemcy wygrają drugą wojnę światową? Normalnie Johnny wybuchnąłby śmiechem, ale teraz nie miał ochoty na żarty. Wyjął z kieszeni spodni zwinięty kawałek papieru, rozprostował go ostrożnie, wygładził na kolanie i podał Fergiemu. 54 - Znalazłem to dzisiaj w samochodzie, kiedy pojechałem do miasteczka z panem Brentlingerem. Myślę, że to wyrok śmierci. Fergie, mrużąc oczy, przyjrzał się pogniecionemu drzeworytowi i roześmiał się głośno. - Wyrok śmierci? Z byka spadłeś? To strona z książki, jak jej tam, no, ze starego elementarza, z którego dzieci uczyły się kiedyś czytać. Widziałem ją w bibliotece. Dlaczego myślisz, że to jest wyrok śmierci? - Ktoś zostawił ją na siedzeniu w samochodzie pana Brentlingera. Ja jechałem tym samochodem, nie rozumiesz? Czyhają na mnie dlatego, że wiem, gdzie jest ten testament i... - Johnny urwał i wbił wzrok w ziemię. Zagryzł wargi, czując, że się rumieni. Był podekscytowany i przestraszony i nie pomyślał o tym, że nowy przyjaciel uzna jego słowa za pozbawione sensu i prawdopodobnie dojdzie do wniosku, że Johnny jest dziwakiem. Wstanie, odejdzie i taki będzie koniec ich przyjaźni. Lecz wcale tak się nie stało. Fergie wprawdzie patrzył na Johnny'ego, ale w jego oczach widać było zainteresowanie, a na ustach igrał lekki uśmieszek. - Ejże, ejże - powiedział powoli. - W co ty się wpakowałeś? Możesz mi powiedzieć, nikomu nie wypaplam. No mów. I tak Johnny opowiedział Fergiemu o Staunton Ha-rold, o zaginionym testamencie Glomusa i dziwnej kolekcji przedmiotów. Kiedy rozmawiali, za ich plecami rozległy się głośne okrzyki i wrzaski. Drużyna Fergiego zdejmowała pokrowiec z piłki. Wkrótce potem wszyscy stanęli na swoich miejscach. 55 - Hej, Fergie! - wrzasnął któryś. - Pora na ciebie! - Ojej! Przepraszam! Zaraz wracam - powiedział Fergie i wstał z ziemi. Podniósł kij i pomknął w stronę boiska. Johnny widział, jak Fergie przygotowuje się do rzutu. Inny zawodnik rzucił piłkę, a Fergie się zamachnął. Ruch był zbyt zamaszysty i chłopiec chybił. Johnny'emu zrobiło się przykro, po chwili jednak piłka znów nadleciała ze świstem, Fergie zamachnął się i odbił. Piłka pomknęła w górę wysokim, pięknym łukiem, przeleciała nad głową zawodnika grającego na środku i spadła w krzaki na przeciwległym krańcu boiska. Fergie pobiegł po nią, a chłopcy z jego drużyny krzyczeli i wiwatowali z radości. Przeszedłszy na „swoją" połowę boiska, Fergie potykając się, wrócił na miejsce obok Johnny'ego. Usiadł, skrzyżował nogi i uśmiechnął się skromnie. - Wrodzone zdolności - powiedział, strząsając wyimaginowany pyłek z bluzy dresowej. - Chcesz mi więcej opowiedzieć o tarapatach, w jakie wpadłeś? Tak więc Johnny opowiedział przyjacielowi wszystko, co wiedział i co wydedukował. Powiedział mu, że jego zdaniem zaginiony testament Glomusa musi znajdować się na terenie posiadłości zwanej Staunton Ha-rold. Fergie wysłuchał tego wszystkiego w skupieniu. Od czasu do czasu kiwał lub kręcił głową albo mówił coś w rodzaju: „A niech to!" i „Chłopie, ten dziadek chyba miał nierówno pod sufitem!" „Nierówno pod sufitem" było jednym z ulubionych wyrażeń Fergiego. Wreszcie Johnny skończył, skrzyżował ramiona na piersiach i spojrzał nerwowo na Fergiego. 56 - Co o tym myślisz? - zapytał. Fergie milczał chwilę, zanim odpowiedział. - Myślę, że jesteś jedynym dzieciakiem, jakiego znam, któremu grożono śmiercią. Słowo honoru! Nigdy przedtem nie słyszałem o czymś takim! Johnny był zmieszany i czuł też coś w rodzaju gniewu. Najpierw Fergie utrzymywał, że ten obrazek nie jest wyrokiem śmierci, a teraz stwierdził coś wręcz odwrotnego. Czyżby sobie z niego żartował? - Mówisz, jakby to była jakaś nagroda - burknął w odpowiedzi - a ja usiłuję ci powiedzieć, że mogą mnie zabić. - Tak, mogą - odpowiedział Fergie, ale widać było, że myślami błądzi gdzieś daleko. Kiedy Johnny wpatrywał się weń z niepokojem, Fergie zanucił coś pod nosem. Po chwili oczy mu zabłysły, strzelił palcami i odwrócił się do Johnny'ego. - Hej! - powiedział żywo. - Wiesz, co powinniśmy zrobić? -Co? - Powinniśmy wymknąć się z sypialni dziś w nocy i spróbować dotrzeć do tej posiadłości zwanej Statler Harrison. Co ty na to? - To Staunton Harold - poprawił go poważnie Johnny. Nie znosił, kiedy ludzie przekręcali nazwy. - Statler Harrison, Staunton Harold, jaka różnica? -odparował Fergie, wzruszając ramionami z irytacją. - No, odpowiedz na moje pytanie. Chcesz tam pójść czy nie? Johnny odchrząknął kilka razy. Bardzo bał się łamania przepisów i regulaminów, a regulamin obozowy 57 mówił, że nie można opuszczać sypialni między zgaszeniem świateł i pobudką. - Nie możemy pójść - powiedział z niepokojem. -Jeżeli nas przyłapią, natychmiast nas wyrzucą, a jeśli tak się stanie, moi dziadkowie bardzo się zmartwią. Fergie prychnął z oburzeniem. - Ejże, Dbcon! Chcesz spędzić resztę życia schowany pod kołdrą? Jedynym sposobem, żeby się dobrze zabawić, jest złamanie przepisów od czasu do czasu! Spotkamy się 0 jedenastej w nocy koło masztu. Tam zaczyna się ścieżka -powiedział Fergie, wskazując na kępę krzaków w pobliżu kortów tenisowych - i prowadzi do polnej drogi. No wiesz, do tej, którą szliśmy, kiedy zobaczyliśmy ten stary pałac. Po prostu pójdziemy rzucić okiem na tę starą kupę gruzu 1 zaraz wrócimy. Nikt się nie dowie. Wrócisz do łóżka, zanim ktokolwiek się zorientuje, że cię nie ma. Co ty na to? Johnny nadal się wahał. -Jeśli Eckelbecker zorientuje się, że wychodziłem w nocy, na pewno na mnie naskarży. Fergie zasępił się. - Powiesz tej bryle sadła, że Byron Q. Ferguson kazał mu trzymać gębę na kłódkę, jeśli nie chce, by związano mu uszy z tyłu głowy. Johnny nie mógł się zdecydować. Profesor Childer-mass zawsze mu powtarzał, że powinien być bardziej odważny. Może rzeczywiście powinien przestać się martwić i spróbować prawdziwego życia. - No dobrze - rzekł w końcu. - Będę tam. 58 Jakieś pięć po jedenastej Johnny czekał przy maszcie. Noc była chłodna i wilgotna, w powietrzu wisiała lekka mgiełka. Chłopiec drżał z zimna, wpatrując się w zachmurzone niebo. Na bluzę od piżamy zarzucił ciepłą kurtkę firmy Notre Damę, a na nogach miał niebieskie dżinsy, grube skarpetki i tenisówki. Popatrzył w stronę drewnianych budynków. Gdzie jest Fergie? Czyżby stchórzył? Ale po chwili Johnny zobaczył, że od strony jadalni zbliża się jakaś postać. Fergie biegł po mokrej trawie, trzymając coś w ręku. Była to latarka. Johnny poczuł się bardzo głupio: sam miał latarkę, ale leżała w plecaku. Był tak bardzo zdenerwowany i przejęty, że zapomniał o latarce. Fergie dyszał ciężko. - Cześć! - szepnął. - Cieszę się, że nie wystawiłeś mnie do wiatru. Wziąłeś latarkę? -Nie mam latarki - skłamał Johnny. - Czy... czy wszystko w porządku? - Nie - odparł Fergie, śmiejąc się od ucha do ucha. -Dostałeś trzy nagany i pójdziesz spać bez kolacji. Oczywiście, że wszystko jest w porządku! Przestań być taki strachliwy! Zobacz, jaka fajna latarka, świeci na odległość wielu kilometrów. No, ruszajmy. Pobiegli truchcikiem w deszczową noc. Po paru minutach Fergie zapalił swoją wspaniałą latarkę. Efekt był naprawdę niezwykły: długi snop bladego światła strzelił w mrok. Fergie poruszył latarką i światło oświetliło szczyt pagórka na boisku, gdzie podczas gry stał zawodnik rzucający piłkę, a potem przesunęło się powoli po gąszczu krzaków za boiskiem. Snop światła wyłowił wyrwę w murze zarośli. 59 - Hura! - powiedział Fergie. - Hura i wszystkie inne określenia radości i zachwytu! Znaleźliśmy ją! Chłopcy dotarli na skraj boiska i zagłębili się w wyrwie w zaroślach. Ścieżka była wąska, dlatego musieli iść jeden za drugim. Fergie szedł pierwszy i oświetlał drogę latarką. Mokre liście smagały Johnny'ego po twarzy, więc zasłonił ją ramieniem. Głowę miał już całkiem mokrą i woda strumykami spływała mu po karku. Pomyślał o babci, o tym, że twierdziła, że jeśli się zmoknie na deszczu, to można umrzeć na zapalenie płuc. Biedna babcia! Miał nadzieję, że wyzdrowieje. Odmówił za nią w myśli Zdrowaś Mario i Ojcze Nasz. Po trwającej, jak mu się zdawało, wiele godzin wędrówce przez mokre krzaki, chłopcy wyszli na drogę pokrytą wilgotnym żwirem. Johnny miał niejasne wrażenie, że idą przez las, ale kiedy podniósł oczy, nie widział, gdzie kończą się drzewa, a zaczyna niebo. Światło latarki Fergiego rozcinało mgłę niczym miecz. Szli w milczeniu. Johnny zaczął rozmyślać o tajemniczym miejscu, które mieli zbadać. Ten stary pałac wyglądał groźnie nawet w jasnych promieniach słońca. A jaki będzie w nocy? Nagle Fergie chwycił Johnny'ego za ramię. - Hej! Co to było? - powiedział zaniepokojony. Chłopcy zatrzymali się i stali nieruchomo, nasłuchując. Na lewo usłyszeli jakieś odgłosy. Skrzyp, skrzyp, skrzyp, skrzyp. Ktoś - lub coś - przedzierało się przez ociekające wodą poszycie. Johnny miał ochotę uciekać, ale nie pozwoliła mu na to duma; jeżeli Fergie nie ruszy się z miejsca, on też ani drgnie. 60 - Hej, jak ci się zdaje, co to, u licha, mogło być? -Fergie starał się być dzielny, ale Johnny słyszał, że głos mu drży. - Nie wiem. Może pies. - Nie. Za dużo hałasu jak na psa. Powiedziałbym, że to jakiś myśliwy. Ale każdy myśliwy, który wybrałby się do lasu w taką okropną noc, musiałby mieć nierówno pod sufitem. Może to jakiś stary włóczęga? Johnny nie sądził jednak, że to włóczęga. Oczami wyobraźni zobaczył podobnego do Frankensteina potwora z ociekającymi zielonym śluzem zrogowaciałymi łapami. W każdej chwili może wypaść z mroku i zaatakować ich, wydając dziwne okrzyki, żądny ich krwi. Nagle szelest w zaroślach ucichł. Fergie wziął głęboki oddech i głośno wypuścił powietrze. - Do licha! - powiedział, uśmiechając się szeroko. -Chyba sobie poszedł - dodał, chichocząc. - Chodźmy ialej! Już naprawdę niedaleko - rzucił zawadiacko. Chłopcy znów pobiegli truchcikiem po mokrym żwirze, który zgrzytał pod ich stopami. Mgła zamieniła się w kapuśniaczek. Johnny wciąż wytężał wzrok, ale oprócz drogi i otaczających go tajemniczych, liściastych cieni niewiele mógł zobaczyć. Długi snop światła z latarki Fergiego skierował się w lewo i wyłowił bogato zdobiony kamienny łuk. Dotarli do Staunton Harold. A pod łukiem stał jakiś mężczyzna, zupełnie jakby na nich czekał. Miał na sobie żółty gumowany płaszcz przeciwdeszczowy i czarny gumowy kapelusz z szerokim, obwisłym rondem. Pod pachą trzymał latarkę, a w rękach strzelbę - wycelowaną prosto w Johnny'ego i w Fergiego. 61 •NVV Rozdział 7 Kapuśniaczek nadal padał. Nieruchomy snop mocnego światła z latarki Fergiego zaświecił prosto w twarz groźnej postaci. I chociaż częściowo zasłaniało ją rondo kapelusza, Johnny natychmiast zorientował się, z kim mają do czynienia. Był to ten sam młody mężczyzna z wyłupiastymi oczami i cofniętym podbródkiem, który patrzył na niego tak nieżyczliwie w holu Wiejskiego Domku. Poruszywszy strzelbą, mężczyzna zrobił krok do przodu. - Wy dwaj - powiedział groźnie - stójcie tam, gdzie jesteście. Czy nie zechcielibyście mi powiedzieć, co tu robicie? No? Johnny był przerażony. Oczami wyobraźni ujrzał siebie i Fergiego leżących na poboczu drogi, podziurawionych kulami i zalanych krwią. 62 Fergie był od niego odważniej szy. Postąpił krok do przodu i zapytał wyzywającym tonem: - Hej, a co z panem? Dlaczego celuje pan do nas z tej strzelby? To droga publiczna. Nie zrobiliśmy nic złego! Przez chwilę nieznajomy patrzył na Fergiego w zamyśleniu, a później spojrzał na strzelbę, którą trzymał w rękach. I o dziwo, jego zachowanie uległo radykalnej zmianie. - A niech to cholera! - wrzasnął i rzucił strzelbę na ziemię. - Niech cholera weźmie to wszystko! - Zerwał z głowy kapelusz i cisnął w kałużę. Usiadł na rzeźbionym kamiennym bloku, który tkwił w trawie w pobliżu łuku. - Idźcie dalej! - oświadczył, załamując ręce i patrząc ponuro w ziemię. - Róbcie, co chcecie! Ukradnijcie moją strzelbę! Włamcie się do mojego domu! Drwijcie sobie ze mnie! Nic mnie to nie obchodzi! Usiłuję być twardy, ale mi nie wychodzi! Ten dramatyczny zwrot w sytuacji wprawił obu chłopców w zdumienie. Popatrzyli na siebie, a później Fergie zrobił jeszcze jeden krok do przodu i oświadczył. - Nie chcemy pańskiej głupiej strzelby. I nie zamierzamy włamywać się do niczyjego domu. Po prostu nie lubimy, kiedy ktoś nam grozi. - Fergie wskazał w mrok. - To pański dom? Młody mężczyzna ponuro skinął głową. - Tak jakby. Należy do mojej rodziny. Nazywam się Chadwick Glomus, a moim dziadkiem był stary dobry H. Bagwell Glomus. Dziadzio Herbie, jak go nazywano w rodzinie. Mam za dużo pieniędzy i nic do roboty, 63 dlatego od czasu do czasu przyjeżdżam do tego starego domu i szukam testamentu dziadzia Herbiego. Johnny bardzo się zdziwił. Wyobrażał sobie, że jest jedynym człowiekiem na świecie, który wie, iż łamigłówka w gabinecie pana Glomusa wskazuje na to miejsce. Wypalił więc bez zastanowienia: - Ejże! Jak się pan domyślił, że... Młody mężczyzna rzucił mu nieprzyjazne spojrzenie, - Och, jestem bystry. Bardzo bystry. I domyślam się, że ty również odgadłeś część tej zagadki. Kiedy zobaczyłem cię w hotelu, domyśliłem się, że przybyłeś tu szukać testamentu. Widzisz, pracowałem w sklepie z upominkami w dniu, kiedy odwiedziłeś przetwórnię zbożową mojego drogiego dziadka. Słyszałem, co mówiłeś o tej zagadce do staruszka, z którym przyszedłeś, i domyśliłem się, że może trafiłeś na jakiś ślad. Johnny jęknął. A więc to tak. Już kiedyś widział tego mężczyznę! Chadwick Glomus uśmiechnął się niemiło. -Mam nadzieję, że znajdziesz ten testament i że okaże się, iż cała rodzina Glomusów została wydziedziczona. Mam nadzieję, że dziadzio Herbie zostawił swoją forsę Uczonym Chrześcijańskim lub Towarzystwu Przyjaciół Zwierząt, a może domowi dla emerytowanych kataryniarzy! Mam nadzieję, że nikt z rodziny nie dostanie nawet złamanego grosza! Fergie spojrzał zaskoczony na młodego mężczyznę. - Dlaczego nie lubi pan swojej rodziny? Co z nimi jest nie tak? 64 Chadwick Glomus zasłonił ręką twarz. - Och, nie pytaj! Nie pytaj! Ale jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, to głównym sprawcą tego całego bałaganu jest dziadzio Herbie. Był jednym z najgorszych ludzi, jakich spotkałem w życiu! Ciągle ględził o znaczeniu odpowiedniej diety; przeżuj każdy kęs trzydzieści dwa razy, zanim go połkniesz! Czy wiedziałeś, że miska chrupek owsianych zawiera trzydzieści dziewięć procent zalecanej dziennej porcji żelaza., ryboflawiny i niacyny? Brrr! A potem, pod koniec życia, zaczął parać się czarną magią! I na domiar złego ta zwariowana łamigłówka z testamentem! Młody Glomus pokręcił głową i skrzywił się. - Au! Wolałbym, żebyś nie zmuszał mnie do mówienia o mojej rodzinie! Głowa mnie od tego rozbolała! Johnny i Fergie spojrzeli po sobie. Żal im było wnuka pana Glomusa, ale chcieli już wracać do obozu. Uznali, że ich przygoda nie będzie miała dalszego ciągu i że muszą znaleźć jakiś miły, uprzejmy sposób pożegnania się z nocnym rozmówcą. - No, my... powinniśmy już wracać do naszego obozu - powiedział Fergie, zerkając nerwowo przez ramię. -Jeżeli wychowawcy dowiedzą się, że nie jesteśmy w łóżkach, będzie niezła awantura. Wnuk pana Glomusa, który początkowo wydawał się taki groźny, teraz sprawiał wrażenie bardzo samotnego i smutnego. - Och, proszę, jeszcze nie odchodźcie! - powiedział błagalnym tonem. - Przepraszam, że celowałem do was z tej strzelby! Posłuchajcie, jeśli zostaniecie jeszcze trochę, to coś wam pokażę. 65 Fergie podejrzliwie zmarszczył nos. -Tak? A co? - Tajemne przejście, które biegnie pod ogrodzeniem i prowadzi do kaplicy obok pałacu. Ten tunel to wielki sekret rodziny Glomusów, ale zaprowadzę was do niego. Te słowa bardzo zdenerwowały Johnny'ego. Od małego wbijano mu do głowy, że nie powinien nigdzie chodzić z nieznajomymi. A ten mężczyzna był dziwniejszy niż większość nieznajomych, jakich spotkał w życiu. Chadwick Glomus spojrzał na chłopców i zrozumiał, o czym myślą. Ze smutnym wyrazem twarzy wstał i wyłowił swój kapelusz z błotnistej kałuży, potrząsnął nim kilka razy i wsadził na głowę. - Uwierzcie mi, proszę! -poprosił zbolałym głosem. - Nie jestem mordercą! Nie mogę nawet strzelać do wiewiórek! Ta strzelba nie jest nabita. Sami zobaczcie! Fergie podszedł i wziął strzelbę. Otworzył komorę nabojową i skierował na nią światło latarki. Potem zamknął ją ze szczękiem i podał strzelbę młodemu Glo-musowi. - Tak, ma pan rację - powiedział, kiwając głową. -No dobrze, będę z panem szczery. Zamierzaliśmy tylko popatrzeć przez ogrodzenie na ten starą ruinę, a potem szybko wrócić do obozu. Ale jeśli chce pan nam coś pokazać, moglibyśmy zostać, och, może z pół godziny. -Fergie urwał i odwrócił się, by spojrzeć na Johnny'ego, który stał w milczeniu, denerwując się coraz bardziej. -Z tobą wszystko w porządku, Johnie? Johnny zerknął z niepokojem przez ramię. Targały nim sprzeczne uczucia. Obawiał się, że jeśli pozostanie 66 za długo poza obozem, wszystko się wyda, ale perspektywa zobaczenia tajemnego przejścia była naprawdę ekscytująca. Zawsze marzył o znalezieniu czegoś takiego. - Myślę, że moglibyśmy zostać jeszcze trochę - powiedział z wahaniem. I tak też śig stało. Młody Glomus ruszył w stronę kamiennego łuku, gestem nakazując chłopcom iść za sobą. Kroczyli wąską, błotnistą ścieżką, która biegła w dół niewielkiego zbocza i prowadziła do lasu. Johnny zdał sobie sprawę, że bardzo się denerwuje, ale naprawdę zaczyna się interesować tajemnym przejściem. Zastanawiał się, jak też będzie ono wyglądało. Szli dalej po kobiercu z mokrych liści. W końcu dotarli do małej polanki i Johnny zauważył ciemny cień niewielkiego budynku. Wyglądał jak mała chatka. Fergie skierował w górę światło swojej latarki i Johnny zobaczył część dachu pokrytego dachówką, ceglany mur i okienko z małymi szybkami. W fantazyjnym kamiennym łuku osadzono drzwi, nad którymi wyrzeźbiono kamienną chorągiew z napisem: ZDROWIE TO BOGACTWO. - To jeden z domków myśliwskich, które czasami można znaleźć na terenie okolicznych wielkich posiadłości - wyjaśnił Chadwick Glomus, po omacku szukając w kieszeni klucza. Następnie przekręcił klucz w zamku, mocno pchnął drzwi i zniknął w środku. Johnny i Fergie wahali się przez chwilę, po czym weszli za nim do cuchnącego stęchlizną pokoju, w którym nie było żadnych mebli. W jedną ze ścian wbudowano bardzo ozdobny marmurowy kominek pokryty rzeźbami maleńkich 67 dziecięcych główek. Pucołowate, roześmiane dzieci piły owsiankę z misek. Nad obramowaniem kominka wisiał zapleśniały portret samego dobrego, starego pana Glo-musa z paczką chrupków owsianych w dłoniach. Chadwick Glomus położył strzelbę na gzymsie kominka, a następnie przekręcił jedną z rzeźbionych główek. Rozległ się brzęk i szczęk, a Johnny zobaczył, że tylna ściana kominka odsuwa się, odsłaniając niski otwór z prowadzącymi w dół schodami. Chadwick Glomus skrzyżował ramiona na piersi i spokojnie spojrzał w mroczne wejście do tunelu, śmiejąc się ochryple. - Stary, dobry dziadzio Herbie naprawdę pomyślał 0 wszystkim! Jeżeli polujesz na przepiórki i zaskoczy cię burza, chowasz się tutaj. Potem zaś możesz szybciutko pognać tym przejściem prosto do kaplicy, nawet się nie zamoczywszy. A teraz, jeśli macie jeszcze kilka minut, pokażę wam część tego tunelu. Lecz zanim młody Glomus tam wszedł, zrobił coś dziwnego: cofnął się i zdjął z gzymsu kominka świecę 1 pudełko zapałek. Później przez kilka minut szukał czegoś w ciemnościach i znalazł wysoki spiżowy lichtarz. Nucąc fałszywie, osadził świecę w lichtarzu i zapalił ją. - Po co nam świeca? - zapytał Fergie. - Przecież ma pan latarkę. A może baterie wysiadły? - Mam w niej baterie Duracell, które przetrwają wieki - odparł sucho Chadwick Glomus. Jego twarz nagle sposępniała. W blasku świecy wyglądała teraz jak wychudłe, trupie oblicze potępieńca. - Czy słyszeliście coś o Strażniku? 68 Johnny wytrzeszczył oczy. To było coś nowego zarówno dla niego, jak i dla Fergiego. - Nic o nim nie wiecie, co? - powiedział drwiąco młody Glomus. - No cóż, dzieciaki, Strażnika sprowadził mój nieodpowiedzialny dziadek, kiedy parał się czarną magią. Przywołał go z głębin, z wiecznej pustki i on wciąż tu jest, wędruje po tej starej posiadłości. Może być wszystkim: plamą księżycowej poświaty na podłodze lub krzesłem, a czasem smugą dymu. A jeśli cię schwyta... no cóż, Strażnik złapał jednego z moich stryjecznych dziadków. Później pogrzebali go w pośpiechu. - Chadwick Glomus urwał i uśmiechnął się nieprzyjemnie. - Czy wiecie, jak wygląda mumia, kiedy się ją odwinie? Jak wysuszona brązowa skorupa, która niegdyś była istotą ludzką, z dziurami zamiast oczu. Tak właśnie wyglądał stryjeczny dziadek Platt po napaści Strażnika. I powiem wam coś jeszcze. W ciągu ostatnich pięciu lat w tej okolicy zaginęły trzy osoby. Nigdy nie znaleziono ich ciał, ale założę się, postawię dolary przeciw ciastkom, że Strażnik również je dopadł. Fergie uniósł brwi. To wszystko zabrzmiało bardzo podejrzanie. - A więc jeśli jest tam jakiś potwór - powiedział - to dlaczego mamy wyjść mu na spotkanie? Czy to pora karmienia potworów lub coś w tym rodzaju? Chadwick Glomus wlepił w Fergiego kamienne spojrzenie. - Możesz sobie żartować do woli, przyjacielu - stwierdził gderliwie - ale to, co ci mówię, to prawda! A w odpowiedzi na twoje pytanie stwierdzam, że Strażnika nie ma 69 tu przez cały czas. Podejrzewam jednak, iż przyjdzie po was, jeśli zbytnio zbliżycie się do testamentu. Właśnie dlatego mam tę świecę. Jeśli w pobliżu jest jakaś zła istota, świeca pali się niebieskim płomieniem. Tak powiada Szekspir i mówi prawdę. Chodźcie za mną... Fergie i Johnny spojrzeli po sobie. Żaden nie uwierzył w ani jedno słowo młodego Glomusa. - Tak, pewnie, chodźmy - odparł Fergie z zuchowatym uśmieszkiem, beztrosko wzruszając ramionami. -Jeśli potwory panu nie przeszkadzają, to nam też nie. Chadwick Glomus uśmiechnął się drwiąco. Z lichtarzem w jednej ręce i z latarką w drugiej nachylił się i wszedł w wąskie wejście. Fergie za nim, a Johnny na końcu. Schodzili ciemnymi, cuchnącymi wilgocią schodami. Johnny naliczył dwadzieścia trzy stopnie. Kiedy schody się skończyły, tajemne przejście stało się szersze; trzy osoby mogły swobodnie iść obok siebie. Fergie powiódł latarką po ścianach i Johnny zobaczył na szczycie łuku, pod którym przechodzili, uśmiechniętego kamiennego cherubina i łacińskie motto: Mens sana in cor-pore sano, co znaczy „W zdrowym ciele zdrowy duch". Przy jednej ze ścian dostrzegli stos jakichś rupieci. - Czarujące miejsce, prawda? - zapytał młody Glomus, kiedy szli obok siebie. - O ile wiem, dziadzio Herbie początkowo chciał zrobić z tego małą kolejkę podziemną z pneumatycznymi wagonikami i tak dalej, ale porzucił projekt, kiedy dowiedział się, ile by to kosztowało. Szli dalej. Niekiedy powietrze przesycał mocny zapach ziemi. Johnny zauważył, że sufit zawalił się w kil- 70 ku miejscach. Czasami ściany były śliskie od wilgoci i widać było żółtawozielone smugi saletry spływającej po rzeźbionych kroksztynach i kolumnach. Co jakiś czas Johnny spoglądał na świecę, którą niósł ich przewodnik. Paliła się słabym płomykiem, nie był on jednak błękitny. W końcu się zatrzymali. Przed nimi majaczyły nabijane ćwiekami drewniane drzwi, osadzone w kamiennym łuku ozdobionym zygzakowatym gzymsikiem. - Koniec wędrówki - oznajmił młody Glomus z westchnieniem. Odwrócił się do chłopców. - Te drzwi prowadzą do krypty pod kaplicą w pobliżu tego wielkiego, okropnego domiska. Musieliście widzieć je z drogi. Nie sądzę, że powinniśmy wejść na górę. Nie, nie chciałbym ponosić odpowiedzialności za to, co się może stać. Wracajmy. Johnny był rozczarowany. Nie uwierzył w ostrzeżenia Chadwicka Glomusa o widmowym Strażniku i chciał zobaczyć wnętrze tej rzekomo nawiedzanej przezeń starej kaplicy. Owładnęła nim dziwna myśl: gdyby tylko mógł dostać się na teren posiadłości Glomusów, zdołałby rozwiązać resztę łamigłówki króla produktów zbożowych. Chłopcy zaczęli prosić młodego Glomusa, by zaprowadził ich do kaplicy, ale on nie zmienił swego postanowienia. Zawrócili i weszli po wąskich schodach do zakurzonego pokoiku, skąd rozpoczęli wędrówkę. Chadwick Glomus zdmuchnął świecę i odstawił ją na gzyms kominka. Później przekręcił rzeźbiony uchwyt i kamienna płyta w głębi kominka ze stukotem i trzaskiem wróciła 71 na dawne miejsce. Następnie wsunął strzelbę pod pachę, wyprowadził chłopców z domku myśliwskiego i włożył klucz do otworu w jednym z wyrzeźbionych na drzwiach kulistych kwiatów. Wszyscy trzej ruszyli truchcikiem znajomą błotnistą ścieżką wijącą się między drzewami. Kiedy dotarli do pokrytej żwirem drogi, młody Glo-mus znów przystanął. - Panowie, zamierzam się z wami pożegnać - powiedział, kłaniając się sztywno. - Zaparkowałem niedaleko stąd mój samochód i mam nadzieję, że bez przeszkód wrócicie do obozu. Bardzo się cieszę, że mogłem was gościć. Jeśli kiedyś pomyślicie o mnie, pamiętajcie, że na tym świecie są rzeczy, które są więcej warte niż dużo pieniędzy. Na przykład to, że macie wszystkie wasze kulki do gry, których ja, jak się zdaje, nie mam. Jak to się mówi: miło było was poznać. Powiedziawszy to, odwrócił się na pięcie i odszedł polną drogą. - Dziwak - oświadczył Fergie, kręcąc głową. - Tak, to odpowiednie określenie dla tego jegomościa. - Taak, ale mimo wszystko był miły - odparł Johnny w zamyśleniu. - Hm-hm - mruknął Fergie i wykrzywił usta z niedowierzaniem. Młodzi podróżnicy ruszyli szybko w stronę obozu. Przez kilka minut słyszeli tylko szum deszczu i zgrzyt żwiru pod butami. Nagle powietrze rozdarły przeciągłe wrzaski. Fergie i Johnny stanęli jak wryci. Krzyki dobiegały z odcinka drogi, w kierunku którego udał się młody Glo- 72 mus. Chłopcy bez słowa, co sił w nogach, pognali tam, skąd przyszli. Johnny nie był dobrym biegaczem, ale biegł najszybciej, jak mógł, gdyż za nic w świecie nie chciał zostać sam w ciemnościach. Nagle obaj zatrzymali się bez tchu pośrodku drogi. Podskakujące światło latarki Fergiego oświetliło leżące na mokrym od deszczu żwirze dwa przedmioty. Jednym była strzelba, a drugim latarka. Latarka nadal była włączona i słała długi, wąski snop światła w poprzek drogi. Na jej rączce znajdował się owalny medalion ze złotymi inicjałami CG. Rozdział 8 Przerażony Johnny spojrzał na Fergiego, który wpatrywał się w strzelbę i w latarkę, nadal dysząc ciężko po długim biegu. Nagle podniósł latarkę. Podał ją Johnny'emu. Chłopiec był tak zaskoczony, że omal jej nie upuścił. - Masz - powiedział Fergie. - Teraz każdy z nas ma jedną. No, chodź. Wracajmy do obozu. Johnny był zdumiony i oszołomiony. Stał, otwierając i zamykając usta, a w końcu zdołał wykrztusić: - Chcesz powiedzieć... chcesz powiedzieć, że my tylko... tylko... Fergie zawahał się. Przez chwilę spoglądał w mrok i w jego oczach widać było strach. Po chwili jednak roześmiał się chrapliwie. - Taak - powiedział - zrobimy tylko to. Wrócimy do obozu i prześpimy się trochę, jeśli będziemy w stanie. Po- 74 słuchaj, Johnie, nie rozumiesz, co się stało? Glomus wrzeszczał przez parę minut jak zarzynany, a potem zwiał w las, porzucając na drodze swoje rzeczy. Prawdopodobnie nadal tam jest i śmieje się z nas. Chyba nie uwierzyłeś w te wszystkie bzdury o potworze, który zamienia ludzi w mumie, co? Johnny milczał. Aż do tej chwili nie wierzył w opowieści dziwnego młodzieńca, teraz jednak zaczął mieć wątpliwości. Spojrzał na chromowaną latarkę, którą trzyma! w ręku. Wyglądała na bardzo drogą. - Może masz rację - odparł powoli - ale... no cóż, czyżby on naprawdę zostawił tu to wszystko? Fergie wzruszył ramionami. - Dlaczego nie? Jest bogaty, więc może sobie kupić sto strzelb i latarek. Poza tym on ma nie po kolei w głowie. Wariaci robią zwariowane rzeczy. Johnny milczał. Wydawało mu się, że to, co mówi Fergie, jest bardzo rozsądne i logiczne. A mimo to miał wątpliwości. W końcu wzruszył ramionami i powiedział zmęczonym głosem: - No dobrze! Wracajmy. - Właśnie - przytaknął Fergie, kiwając głową. Potem, pod wpływem nagłego impulsu, włożył latarkę pod pachę i przykładając dłonie do ust, wrzasnął: - Dobranoc, mały Chadwiku! Odpowiedziała im cisza. Fergie i Johnny nie zamierzali zabrać ze sobą strzelby młodego Glomusa. Zostawili ją na zalanej wodą drodze i ruszyli do obozu. Rozstali się przy maszcie, po czym każdy pobiegł do swojego budynku. Johnny zerknął na zegar w holu; była za pięć druga w nocy. 75 Johnny niewiele spał tej nocy. Nadal był bardzo zdenerwowany, długo wiercił się i przewracał, zanim - około piątej rano - udało mu się zasnąć. Przyśnił mu się pan Glomus, który gonił go przez niekończący się tunel. A potem, zanim sen się skończył, zagrała trąbka i chłopiec wyczołgał się z łóżka, by stawić czoło przygodom nowego dnia. Kiedy, potykając się, wszedł do jadalni na śniadanie, czuł się jak żywy trup. Nie spał już dwie noce z rzędu i brak snu zaczynał dawać mu się we znaki. Powłócząc nogami, szedł przy ladzie baru samoobsługowego, przesuwając swoją tacę po półce ze stalowych prętów. Gdy patrzył łzawiącymi oczami na talerze z jajecznicą, usłyszał rozmowę kobiet stojących za kontuarem - Hej, Edno - powiedziała jedna z nich. - Słyszałaś, co mówili przez radio? O tym facecie, który zaginął ostatniej nocy? - Nie, nie słyszałam. A co się stało? - Było tak samo jak z pozostałymi. Po prostu zniknął! Znaleźli jego strzelbę na drodze w pobliżu starego pałacu - wiesz, którego. A potem odkryli jego samochód zaparkowany w górze tej drogi, z kluczykami w stacyjce. Założę się, że nigdy go nie znajdą! Pamiętasz starą panią Spofford, Charleya Holmesa i tamtego włóczęgę... Jak on się nazywał? Nigdy nie znaleźli żadnego z nich. I założę się, że już nigdy ich nie znajdą! Johnny był teraz całkowicie rozbudzony. Tak intensywnie wpatrywał się w kobietę, która opowiadała tę 76 historię, że zauważyła jego spojrzenie i natychmiast zamilkła. - Mleko czy Wsparcie dla Nerwów? - zapytała monotonnym głosem, podsuwając Johnny'emu talerz z jajkiem na boczku. Chłopiec automatycznie wziął szklankę mleka i ruszył dalej ze swoją tacą wzdłuż kontuaru. Miał zamęt w głowie. Więc to nie był tylko głupi kawał. Chad naprawdę zniknął, tak jak inni przed nim. Johnny powiódł roztargnionym wzrokiem po sali. Zobaczył Fergiego, który machał do niego, dając znak, żeby usiadł przy jego stoliku. Johnny przeszedł szybko wąskim przejściem między dwoma rzędami stołów, postawił tacę, usiadł i natychmiast zaczął mówić: - Nie zgadniesz, co się stało! - powiedział bez tchu - Właśnie podsłuchałem rozmowę dwóch kobiet tam, przy kontuarze. Mówiły, że facet, którego spotkaliśmy, naprawdę zniknął! I że przedtem zniknęli także inni ludzie! Fergie spojrzał drwiąco na Johnny'ego. - Och, przestań, Dixon! Te dwie stare baby uwierzą we wszystko, co usłyszą. -Ty... chcesz powiedzieć, że nie myślisz, że... Fergie roześmiał się i energicznie pokręcił głową. - Nie, nie myślę! Naprawdę, Dixon, jesteś jednym z najbardziej przesądnych dzieciaków, jakich spotkałem w życiu! Posłuchaj: tamten facet był świrem, prawda? Chciał nam zrobić kawał. Kto wie, może potem wszystko mu się poplątało i naprawdę się zgubił. I chcesz wiedzieć, 77 co jeszcze myślę? Myślę, że to on zostawił ten dziwny obrazek w samochodzie. To do niego podobne. Ma nierówno pod sufitem! Dlatego nie martw się o niego. Znajdzie się. - Aha - odparł słabo Johnny. Słowa Fergiego zupełnie go nie przekonały, ale nie miał ochoty na dyskusję. Przypomniał sobie straszne krzyki, które usłyszeli. Zrobiło mu się żal Chada. Chyba go polubił. Nagle zdał sobie sprawę, że w ogóle nie powinni rozmawiać o nocnej eskapadzie. A jeśli usłyszy ich jakiś wścibski dzieciak, na przykład Eckelbecker, i ich wyda? Johnny z niepokojem rzucił okiem na grubaska, który siedział po drugiej stronie stołu. Ten jednak zdawał się nie zwracać uwagi najohnny'ego i Fergiego. Wpatrywał się w talerz i zajęty był wpychaniem jajecznicy do ust. Fergie szturchnął Johnny'ego łokciem. - Nie zwracaj na niego uwagi - prychnął. - On ma w uszach pełno dżemu truskawkowego. Lecz właśnie wtedy Eckelbecker podniósł oczy. Mijały dni. Johnny uczył się o indiańskich wierzeniach i zrobił sobie pas ze splecionych rzemyczków. Wraz z innymi chłopcami chodził na wielokilometrowe wycieczki, a w sobotę wspiął się na górę Chocorua. Była to długa, wyczerpująca wspinaczka, a w pobliżu szczytu ścieżka biegła skrajem przepaści. Johnny zdobył szczyt tak jak wszyscy inni i był z tego bardzo zadowolony. Zrobił coś trudnego i wymagającego odwagi, coś, do czego nie byłby zdolny jeszcze tydzień lub miesiąc temu. 78 W ostatni pożegnalny wieczór przy ognisku, kiedy już odśpiewali wszystkie piosenki, jakie znali, stanęli dookoła trzaskającego ognia i zaintonowali: Z wolna gaśnie jasny dzień, Dogasa ognisko. Każdy harcerz pyta się: Czym zrobił dziś wszystko? Czym honoru mego strzegł? Spać mogę spokojnie? Gotów jestem pomoc nieść W pokoju i wojnie? Johnny poczuł na twarzy ciepło ognia i odkrył, iż robi mu się smutno, że obóz dobiegł końca. Z radością pomyślał jednak, że zobaczy babcię i dowie się, jak się czuje. A potem przypomniał mu się Chad Glomus. Nigdy go nie znaleziono. Grupy poszukiwawcze całymi dniami przeczesywały lasy wokół góry Chocorua, bez skutku. Johnny zastanawiał się, czy nie powinien wystąpić przed szereg harcerzy i opowiedzieć wychowawcom o tym, co widzieli z Fergiem. Ale musiałby się wtedy przyznać, że byli poza obozem po zgaszeniu świateł. Bał się, że narobi sobie kłopotów. Johnny myślał jeszcze o czymś; o całej aferze z testamentem Glomusa i o dziwacznej kolekcji wskazówek na stole w jego gabinecie. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że rozwiązał pierwszą część łamigłówki, że zaginiony testament ukryty jest na terenie posiadłości zwanej Staunton Harold. Niestety, nie posunął się nawet 79 o krok w rozwiązaniu następnej części tajemnicy. Wkrótce będzie z powrotem w Duston Heights, bardzo, ale to bardzo daleko od tajemnej skrytki zmarłego milionera. Nawet jeśli rozwiąże zagadkę szyldu z herbaciarni, prawdopodobnie nigdy nie będzie miał szansy, by sprawdzić swoje teorie. Nie otrzyma też wspaniałej nagrody w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Nadeszła niedziela. Johnny spakował swoje rzeczy i pożegnał się z panem Brentlingerem. Wraz z innymi harcerzami wsiadł do dużego, czarno-żółtego autobusu. Żal mu było odjeżdżać i kiedy autobus wyjechał z obozu, chłopcu łzy napłynęły do oczu. Powrotna droga była bardzo przyjemna. Siedział obok Fergiego i ucięli sobie dłuższą przyjacielską pogawędkę. Johnny dowiedział się, że Fergie mieszka w Duston Heights! Nigdy dotąd się nie spotkali, ponieważ jego przyjaciel mieszka na drugim końcu miasta i chodzi do szkoły publicznej. Johnny początkowo zastanawiał się, dlaczego Fergie nie powiedział mu, gdzie mieszka, ale wkrótce uświadomił sobie, że jego przyjaciel jest biedny. Mieszka wraz z rodziną na drugim piętrze trzypiętrowej kamienicy w pobliżu torów kolejowych, a jego ojciec zarabia na życie, sprzedając zamówione pocztą buty i encyklopedie. Około trzeciej po południu autobus wjechał na parking przed ratuszem w Duston Heights. Johny wysiadł. Na plecach miał plecak i śpiwór, a w ręku trzymał tekturową walizkę. Rozejrzał się wokoło i zobaczył profesora 80 Childermassa i dziadka stojących obok starego, zabłoconego forda profesora. Chociaż dziadek miał na sobie jak zwykle szarą koszulę i szare spodnie, profesor wystroił się w niebieski garnitur w prążki, w kamizelkę, a kluczyk z greckimi literami phi, beta i kappa zwisał z jego złotego łańcuszka od zegarka. Obaj uśmiechali się i machali do Johnny'ego, ale kiedy chłopiec pomachał im w odpowiedzi, nagle zdał sobie sprawę, że ich uśmiechy są wymuszone. Ich oczy mówiły: Johnny, mamy dla ciebie złe wieści. Strach ścisnął mu serce i chłopiec zastanowił się, czy te złe wieści mają coś wspólnego z babcią. Rozdział 9 Tohnny uścisnął ręce profesorowi i dziadkowi. Przed-J stawił im Fergiego, który dał nurka w kłębiący się tłum krewnych i harcerzy i wrócił, prowadząc swojego tatę. Pan Ferguson był łagodnym, niski mężczyzną o rzednących włosach, nosił okulary. Przywitał się, a potem odszedł z Fergiem w stronę ich samochodu. Zapadło niezręczne milczenie. Profesor kaszlnął i powiedział, że powinni jechać do domu. Johnny włożył plecak i walizkę do bagażnika. Usiadł obok profesora, dziadek zajął miejsce z tyłu i odjechali. W samochodzie panowała cisza, którą przerywał tylko warkot motoru. Doprowadzało to Johnny'ego do szału. Chciał wrzasnąć: - Co się dzieje? O co chodzi? - Ale strach i wrodzona nieśmiałość sprawiły, że milczał. Wreszcie dotarli na Fillmore Street 28. 82 Profesor zahamował z silnym szarpnięciem i zgrzytem hamulców. Na schodach stała babcia, uśmiechając się szeroko! Johnny'ego ogarnęło zdumienie i poczuł wielką ulgę. Sądząc po zachowaniu dziadka i profesora Childermassa, spodziewał się zastać na drzwiach wieniec z czarną wstążką i babcię leżącą w trumnie w saloniku. Ale nie, stała oparta na lasce, a na głowie miała dziwny biały wełniany czepek. Oczy jej błyszczały i sprawiała wrażenie bardzo uradowanej. Johnny krzyknął głośno z radości, podbiegł do niej i objął ją mocno. - Babciu! - zawołał. -Jesteś zdrowa! Hura! Huraaa! - No cóż, czuję się nie najgorzej - odparła babcia, marszcząc brwi. - Dziadek zgani mnie pewnie za to, że wstałam, ale nie chciałam leżeć w saloniku jak jakaś inwalidka. Po chwili dziadek i profesor znaleźli się przy babci, powtarzając w kółko, że absolutnie nie powinna była wstawać. W końcu, trzaskając drzwiami i szurając nogami, wszyscy znaleźli się w domu. Dziadek pomógł babci wejść do saloniku i posadził ją w dużym brązowym fotelu, profesor zaś udał się do kuchni i zaczął przygotowywać niedzielną kolację. Johnny był bardzo z tego rad, bo nie miał pewności, czy zdołałby przełknąć jeszcze jeden okropny posiłek przyrządzony przez dziadka. Od czasu do czasu zerkał na staruszka i widział to samo tajemnicze spojrzenie, które zauważył wcześniej. Co przed nim ukrywali? Wreszcie podano kolację. Babcia przykuśtykała do jadalni przy pomocy dziadka, żeby się do nich przyłączyć. 83 Posiłek był smaczny - zapiekanka z mięsa i ziemniaków, danie, które profesor nauczył się gotować podczas pobytu w Anglii, i lody śmietankowe na deser. Jednak w połowie kolacji babcia poczuła się senna i zaczęła się skarżyć na ból głowy. Dziadek pomógł jej dojść do sypialni położonej z tyłu domu, ułożył ją wygodnie i wrócił, by skończyć posiłek. Po kolacji profesor poprosił Johnny'ego, żeby przyłączył się do niego i do dziadka w saloniku. No tak, pomyślał Johnny, usłyszę złe wieści. Profesor usiadł na kanapie. Miał poważną minę i nerwowo zacierał ręce. - Johnie - zaczął pełnym napięcia głosem - można powiedzieć, że nieszczęścia chodzą parami. Nieszczęścia twojej babci się skończyły - przynajmniej taką mamy nadzieję - ale w czwartek twój dziadek otrzymał telegram z Ministerstwa Obrony. Samolot twojego ojca spadł w czasie ćwiczeń nad Chinami. W pokoju zapadło ciężkie milczenie. Strach ścisnął serce chłopca. Wysiłkiem woli zmusił się, by zapytać: -Czy on... czy on... Profesor westchnął i odparł zmęczonym głosem: - Nie wiemy. Twój ojciec był dobrym pilotem, myślę, że możemy mieć nadzieję, iż zdołał bezpiecznie wyskoczyć na spadochronie, co oznacza, że złapali go Chińczycy, którzy bardzo nie lubią, gdy narusza się ich terytorium. Ale chociaż można by uznać, że to zła nowina, jest lepsza, znacznie lepsza... niż... - Na pewno - odrzekł dziadek, kiwając głową. Poklepał Johnny'ego po plecach i uśmiechnął się smutno. 84 - Nie martw się chłopcze. Twojemu tacie nic się nie stanie. Czytałem kiedyś o pewnym zestrzelonym w dżungli pilocie, który ukradł łódź wiosłową, dotarł aż do Japonii i został uratowany. Nie martw się, twój tata wkrótce wróci. Wróci, pomyślał ponuro Johnny, jeśli nadal żyje. Pomyślał o Chadzie Glomusie i przypomniał sobie wszystkie opowieści o osobach, które zaginęły. O słynnym sędzi Craterze, który pewnego wieczoru poszedł na kolację i nigdy nie wrócił. O Amelii Earhart, pilotce, która zaginęła wraz ze swoim samolotem. Czy tata stanie się jedną z takich zaginionych osób? Czy on, Johnny, będzie czekał dwadzieścia lub trzydzieści lat na wieści o pilocie, który zniknął bez śladu? Ogarnęła go czarna rozpacz. A tak się cieszył z powrotu do domu. Zamierzał opowiedzieć dziadkowi i profesorowi Childermassowi o tajemniczym spotkaniu z Cha-dem Glomusem i o tajemnym przejściu. Ale teraz nie miał już ochoty na żadne opowieści. Promienie zachodzącego słońca wpadały ukośnie przez okna saloniku. Był piękny słoneczny dzień. Niestety, nie dla wszystkich. - No cóż, Johnie - odezwał się w końcu profesor. -Możemy tylko mieć nadzieję i modlić się. Nie trzeba rozpaczać, póki nie ma konkretnych powodów do rozpaczy. Profesor miał rację, ale to, co powiedział, nie było dla Johnny'ego żadnym pocieszeniem. Ogromnym wysiłkiem woli zmusił się, by pójść na górę i odrobić pracę domową z łaciny, którą siostra Mary Anthony zadała na 85 wolny tydzień. Otworzył książkę, westchnął głęboko i wkrótce zajął się słowami fruor, ulciscor, fungor i całym mnóstwem innych czasowników biernych. Ale kiedy przewracał strony podręcznika, oczami wyobraźni raz po raz widział samolot swego ojca wybuchający jaskrawym płomieniem. Minął październik. Silny jesienny wiatr zerwał liście z drzew na Fillmore Street. Johnny pomógł dziadkowi zgrabić je w stos na podjeździe i spalić. Gdy ogień płonął, chłopiec wrzucał do niego kasztany, by pękały z hukiem. Z każdym dniem babcia czuła się coraz lepiej i niebawem wstała i chodziła po domu - oczywiście wbrew zaleceniom lekarza. W dni powszednie, kiedy Johnny chodził do szkoły, po lekcjach wybierał się czasem do Słodkiego Sklepiku przy ulicy Merrimack, z wodą sodową, napojami bezalkoholowymi i przekąskami, gawędził z Fergiem i objadał się słodyczami. Często wieczorami Fergie przychodził do Johnny'ego, by grać w szachy lub urządzać konkursy, licytując się w wyliczaniu dziwacznych faktów lub po prostu siedzieć i gadać. Codziennie o szóstej wieczorem Johnny włączał telewizor z nadzieją, że usłyszy jakieś nowiny o pilocie odrzutowca Harri-sonie Dixonie lub zobaczy zdjęcie swojego ojca, którego znaleźli Chińczycy. Niestety, żadnych wiadomości nie było. - Brak wieści to dobre wieści - oświadczył profesor. Chodziło mu o to, że przynajmniej nie dowiedzieli się, iż tata Johnny'ego nie żyje. Dla chłdpca nie była to jed- 86 nak żadna pociecha. Z dnia na dzień był coraz smutniejszy, właściwie utracił wszelką nadzieję. Odkąd matka Johnny'ego zmarła na raka, chłopca dręczył strach, że utraci wszystkich bliskich i że zostanie zupełnie sam. Teraz wydawało mu się to przerażająco prawdopodobne. Mama nie żyła, tata zaginął, babcia bardzo ciężko chorowała. Gdyby babcia umarła, dziadek mógł wpaść w takie przygnębienie, że nie zechciałby dłużej żyć. Wtedy Johnny zostałby zupełnie sam. Oczywiście był jeszcze profesor Chiłdermass, ale chłopiec nie miał żadnych wątpliwości, że staruszek nie zechce go adoptować. Wiele razy słyszał, jak profesor mówił, że lubi mieszkać sam. Nie, nie może liczyć na jego pomoc. Gdyby wszyscy członkowie rodziny Johnny'ego umarli, zostałby sam jak palec. Johnny pozwolił, by strach przed utratą najbliższych owładnął nim bez reszty. Ciągle myślał o ojcu i z niepokojem patrzył na babcię, by sprawdzić, czy nie dzieje się nic złego. O dziwo, troska o zdrowie babci przypominała mu o zaginionym testamencie Glomusa. Rozumował tak: jeśli jego babcia znów zachoruje, będzie mógł ją uratować tylko wybitny neurochirurg. Na pewno nie zrobi tego za darmo, a teraz, kiedy zamienili na gotówkę wszystkie obligacje, byli prawie zrujnowani. Pozostała im tylko drobna suma na rachunku bankowym i trochę dolarów w blaszanej puszce ukrytej w kuchni. Johnny nie wiedział, ile wielcy neurochirurdzy liczą sobie za swoje usługi, ale domyślał się, że dużo. Gdyby tylko otrzymał nagrodę wynoszącą dziesięć tysięcy dolarów za znalezienie testamentu Glomusa, zatrudniłby najlepszego 87 neurochirurga, żeby zoperował babcię w razie nawrotu choroby. To były tylko mrzonki, ale pomogły Johnny'emu przezwyciężyć najgorsze obawy. Testament Glomusa uratuje go, gdy wszystko inne zawiedzie. Chłopca ogarnęła obsesja; przez cały czas rozmyślał o zaginionej ostatniej woli króla zbożowego. Nigdy nie opowiedział ani dziadkowi, ani profesorowi o dziwnym spotkaniu z Cha-dem Glomusem, nie wyjawił też dziadkowi swojej teorii na temat posiadłości Staunton Harold czy swoich przypuszczeń, co do miejsca ukrycia testamentu. Bardzo chciał przedyskutować swoje hipotezy z Fergiem, ale coś go powstrzymało. Obawiał się, że Fergie może przypadkowo wspomnieć o nich profesorowi Childermassowi lub dziadkowi i że jego opiekunowie będą próbowali przeszkodzić mu w odnalezieniu testamentu. Musi działać, by ocalić babcię, i nikt nie może mu w tym przeszkodzić. Postanowił, że dopóki nie opracuje precyzyjnego planu, nie piśnie nikomu ani słowa. Wieczorami często chodził do biblioteki publicznej, żeby dowiedzieć się możliwie wszystkiego o rodzinie Glomusów i ich posiadłości w Górach Białych. Znalazł jedynie informację o zaginięciu Chada na ostatniej stronie „Boston Globe" oraz artykuł o majątku Staunton Harold w starej książce z obrazkami pod tytułem Dziwne Rezydencje w Nowej Anglii. Było tam kilka ciemnych sztychów i zaskakująca informacja, że pan Glomus został pochowany w mauzoleum na terenie tej posiadłości. Wszystko to było bardzo interesujące, ale nie rzuciło żadnego światła na znaczenie szyldu z napisem YE OLDE TEA SHOPPE. Johnny musiał przyznać ze smutkiem, że zabrnął w ślepy zaułek. Ślady testamentu Glomusa zaprowadziły go aż do tamtego majątku, ale ponieważ nie był Supermanem i nie umiał przeniknąć wzrokiem murów, wątpił, czy kiedykolwiek dowie się, gdzie dokument został ukryty. Pewnego zimnego, pochmurnego, listopadowego dnia Johnny wrócił wcześniej ze szkoły i nie zastał nikogo w domu. W jadalni pod cukiernicą leżała notatka o następującej treści: Drogi Johnny, Zawiozłem babcię do szpitala na badania kontrolne. Wrócimy na kolację. Dziadek Johnny poczuł, że krew lodowacieje mu w żyłach. Gdyby był mniej zdenerwowany, na pewno zrozumiałby, że nie ma nic dziwnego w tym, iż jego babcia pojechała do szpitala na badania. Teraz jednak był przekonany, że babcia umiera. Co, u licha, mógł zrobić? Niektórzy ludzie, gdy są zdenerwowani, wrzeszczą i krzyczą, ale w takich wypadkach Johnny zawsze stawał się bardzo spokojny, opanowany i zamknięty w sobie. Siedział w jadalni i patrzył na wiszący nad kredensem obraz przedstawiający Ostatnią Wieczerzę. Widział go tylko jako zamazaną plamę. Tak naprawdę przed oczami miał górę Chocorua i rozpadający się kamienny łuk z napisem STAUNTON HAROLD. Zobaczył też pociąg jadący na północ, w kierunku Gór Białych. I wtedy, powoli, 89 gdy zegar marki Session tykał na kredensie, w rozgorączkowanym umyśle chłopca zaczął rysować się plan. Pojedzie do New Hampshire, do Staunton Harold. Zarezerwuje sobie pokój w hotelu, który należał do kapryśnej starej damy. Jak ten hotel się nazywał? Och, nieważne. Miał papier listowy z nazwą hotelu i numerem telefonu - rozdano go harcerzom, żeby mogli pisać listy do domu. Pójdzie do pałacu i za wszelką cenę postara się odnaleźć zaginiony testament Glomusa, zażąda nagrody i w ten sposób zdobędzie pieniądze na opłacenie neurochirurga dla babci. Johnny zdawał sobie sprawę, że to szalony plan. Mógł też okazać się niebezpieczny, ale, o dziwo, niebezpieczeństwo pociągało chłopca. Bo chociaż Johnny był nieśmiały i zawsze rozglądał się na wszystkie strony, zanim przeszedł przez ulicę, od czasu do czasu miał ochotę zrobić coś dzikiego i szaleńczo odważnego. A więc dobrze, jadę, pomyślał. Nie powiem o tym ani profesorowi, ani Fergiemu. Johnny pragnął, by rozwiązanie zagadki było tylko jego zasługą. Zajmijmy się więc przygotowaniami. Co będzie mi potrzebne? Zegar na kredensie tykał spokojnie, cienie w jadalni wydłużyły się. Johnny siedział jak zaczarowany. Oczy mu błyszczały, myśli przelatywały przez głowę z szybkością uciekającej lokomotywy parowej, mózg pracował, układając plan. Wspaniały i nieprawdopodobny. Rozdział 10 Później tego samego dnia, kiedy dziadkowie wrócili ze szpitala, powiedzieli Johnny'emu, że badania kontrolne wykazały, iż wszystko jest w porządku. Ale chłopiec im nie uwierzył. Był przekonany, że udają. Powoli i w tajemnicy, gdy mijały listopadowe dni, Johnny przygotował się do wprowadzenia swojego planu w życie. Poszedł na stację i zapytał zawiadowcę o pociągi kursujące do Gór Białych. Dowiedział się, że jest pociąg Boston-Maine, który zatrzymuje się w Kancamagus Cen-ter dwa razy dziennie, wczesnym rankiem i późno w nocy. Chciał pojechać tym drugim pociągiem, który odjeżdżał z Duston Heights o piątej po południu. Wymknie się z domu około czwartej trzydzieści, złapie pociąg i zanim ktokolwiek się zorientuje, że go nie ma, będzie już daleko. Była też sprawa pieniędzy. Będzie musiał zapłacić za bilet kolejowy i za pokój w hotelu. Chociaż Johnny nie 91 miał żadnych oszczędności, wiedział, że dziadkowie dysponują pewnym zapasem gotówki. Nie mieli zaufania do banków i większą część swoich oszczędności trzymali na górnej półce kredensu w kuchni, w czerwonej puszce po tytoniu. Było tam około stu dolarów drobnymi - niewiele. Johnny z ciężkim sercem postanowił wziąć te pieniądze, ale nie miał innego wyjścia. Żeby nie wzbudzić podejrzeń dziadka, postanowił zabrać je dopiero w dniu wyjazdu. Wymienił baterie w swojej starej, odrapanej latarce i zaczął wybierać ubrania, które będą mu potrzebne. Zamierzał zabrać całą ciepłą odzież - futrzaną kurtkę z kapturem, czapkę, skórzane rękawiczki i wełniany szalik. New Hamp-shire mógł się zamienić w prawdziwą lodownię i według prognoz meteorologicznych w północnych hrabstwach spadł już śnieg. Zastanawiał się, jak będzie wyglądał stary, ponury pałac w zimowej szacie. Z lekkim dreszczykiem emocji, nieco zdenerwowany, zdał sobie sprawę, że wkrótce sam się o tym przekona. Przez jakiś czas nie mógł podjąć decyzji co do daty wyjazdu. W końcu, bez konkretnego powodu, postanowił, że będzie to piętnasty listopada. Ponieważ dzień ten już się zbliżał, przyspieszył przygotowania. Przez cały czas pilnie strzegł swojej tajemnicy, przerażony, że ktoś pozna jego zamiary i spróbuje go zatrzymać. Rankiem czternastego listopada Johnny po przebudzeniu się stwierdził, że jest przeziębiony. Bolały go wszystkie kości, miał gorączkę i katar. 92 Jęknął zrozpaczony. Wyruszając na wyprawę, chciał być w jak najlepszej formie. Czy powinien ją odłożyć? Czy nie lepiej zaczekać, aż naprawdę będzie gotowy? Wahał się i denerwował przez całe śniadanie, po drodze do szkoły i w czasie lekcji. Im więcej o tym myślał, tym głębiej był przekonany, że powinien zaczekać, aż poczuje się lepiej. Z drugiej jednak strony babcia może umrzeć. Nie ma więc czasu. O trzeciej trzydzieści, kiedy lekcje się skończyły, ciągle jeszcze nie podjął decyzji. W drodze do domu wstąpił do biblioteki. Chciał jeszcze raz przeczytać artykuł o posiadłości Glomusów. Skierował się prosto do znajomej półki, wziął książkę, usiadł przy stole i zajął się lekturą. Kiedy czytał ten artykuł po raz pierwszy, nie wywarł na nim większego wrażenia. Tym razem było zupełnie inaczej. Znów przeczytał, że rezydencję ozdobiono posągami Dziewięciu Cnotliwych, kimkolwiek oni byli, a kaplica to kopia osiemnastowiecznej kaplicy zbudowanej przez angielskiego szlachcica sir Roberta Shirleya. Jego posiadłość nazywała się Staunton Harold i to od niej Glomus zapożyczył nazwę. Johnny zauważył coś nowego: napis nad wejściem do kaplicy Glomusa ku czci sir Roberta Shirleya, tak jak w autentycznej kaplicy. W dole strony znajdowało się powiększone zdjęcie tej inskrypcji, także łatwo można było ją odczytać. Johnny znał ją, ale zrozumiał tylko w połowie. Odczytał ją ponownie i nagle wydało mu się, że w jego mózgu zapaliło się światełko. Być może, rozwiązał drugą część łamigłówki Glomusa! 93 - Hura! - zawołał. Zamknął książkę, a bibliotekarka skarciła go głośnym syknięciem: „Ciiiszej!" Normalnie wprawiłoby go to w zakłopotanie, ale teraz nie liczyło się nic oprócz zaginionego testamentu. Był bliżej rozwiązania zagadki niż kiedykolwiek przedtem. Podjął decyzję. Pojedzie jutro wieczorem, tak jak zaplanował. Wieczór minął szybko - kolacja, mycie talerzy i praca domowa. Kiedy wszyscy poszli do łóżek, Johnny zaczął pakować plecak. Wrzucił do niego ubranie i wielki śrubokręt ze skrzynki z narzędziami, którą dziadek trzymał w suterenie. Później zszedł do kuchni, wspiął się na krzesło, zdjął puszkę po tytoniu i przeliczył pieniądze. Nadal miał wyrzuty sumienia, była to w końcu kradzież, ale wierzył, że tylko w ten sposób może uratować babci życie. Z ciężkim sercem wrócił na górę, by skończyć pakowanie. Następnego ranka, kiedy chłopiec wyjrzał przez okno, zobaczył, że dzień będzie jasny, słoneczny. Po niebie płynęła ławica małych, szarych chmurek o ciemniejszych spodach. Chmury zawsze przywodziłyJohnny'emu na myśl statki i podróże. Jedząc śniadanie, usłyszał przez radio, że z Kanady nadciąga pierwsza wielka burza śnieżna. Tej nocy w Górach Białych będzie padał gęsty śnieg. To może utrudnić poszukiwania... Ale przecież prognozy pogody często się nie sprawdzały - profesor Chiłdermass zawsze tak mówił. Johnny pośpiesznie powtórzył w myśli swój plan: będzie musiał wymknąć się z domu z walizką na jakieś pół godziny przed odjazdem pociągu. Czy powinien zostawić jakiś list? Tak, musi to zrobić, gdyż ina- 94 czej dziadkowie mogą pomyśleć, iż rzucił się do rzeki Merrimack. - O czym tak rozmyślasz? - zapytała babcia, która siedziała naprzeciwko Johnny'ego, jedząc grzankę i pijąc kawę. Zaniepokojony chłopiec podniósł oczy. - Och, o niczym, babciu - odparł szybko. - Ja tylko... martwię się o wynik klasówki z łaciny. Babcia prychnęła. - Podziękuj swojej gwieździe, że tylko tym możesz się martwić - powiedziała gderliwie. -Ja muszę wracać do szpitala na kolejne głupie badania kontrolne. Tym razem do szpitala w Amesbury. Jak on się nazywa, Hen-ry? - Bon Sekoors* - odpowiedział po chwili namysłu dziadek. - To francuska nazwa, ale nie wiem, co znaczy. Wrócimy dopiero na kolację. Babcia zrobiła dla ciebie kilka kanapek i włożyła je do lodówki. Johnny popatrzył na dziadków. Miał ochotę się rozpłakać. Byli tacy mili, tacy dobrzy, a on od nich ucieka! I na domiar złego z pieniędzmi, które zaoszczędzili! Poczują się strasznie, kiedy odkryją, że odszedł. Jak może im powiedzieć, że robi to wszystko dla babci? Cały dzień w szkole minął Johnny'emu jak w dziwnym śnie. Wydawało mu się, że wszyscy na niego patrzą, że siostra Mary i wszystkie dzieci wiedzą, co zamierza zrobić. W końcu, kiedy kwadrans po trzeciej zszedł po kamiennych schodkach i wyszedł na słońce, zdał sobie sprawę, że ogarnia go strach. Tak naprawdę * Bon secours - skuteczna pomoc (przyp. tłum.). 95 wcale nie chciał jechać. Tak łatwo byłoby wrócić do domu, rozpakować walizkę i się odprężyć. Tak, tak właśnie zrobi i zapomni o całej głupiej eskapadzie. Idąc do domu, poczuł się lepiej. Wielki kamień spadł mu z serca. Wbiegł szybko po schodach, przemknął przez werandę i otworzył drzwi frontowe. Na podłodze w kuchni leżała poczta. Pewnie przyniesiono ją po wyjeździe dziadków. Johnny nachylił się, żeby podnieść listy, i ze-sztywniał. Zobaczył adres zwrotny na leżącej na samej górze kopercie, która wyglądała na urzędową: DIGBYICOUGHLAN/PRZEDSIĘBIORCY POGRZEBOWI Serce chłopca zabiło gwałtownie. Wiedział, co to oznacza. Babcia przygotowywała się do swojego pogrzebu. Była bardzo praktyczną i rozsądną sobą, i zaplanowanie wszystkiego z góry bardzo do niej pasowało. Żal ścisnął chłopca za gardło. Nie może stać bezczynnie i pozwolić, by babcia umarła! Jeśli John Michael Dixon ma coś do powiedzenia w tej sprawie, zajmie się nią wkrótce najlepszy neurochirurg! Pobiegł do swojego pokoju, a potem, dysząc ciężko, starał się uspokoić. Była dopiero za dwadzieścia czwarta. Miał dużo czasu. Najpierw otworzył górną szufladę biurka. Leżał tam zwitek pieniędzy z puszki, ściśnięty gumką. Obok niego stało mosiężne wodoodporne pudełko z zapałkami z emaliowanym obrazkiem na wieczku, przedstawiającym głowę Indianina na tle dużej białej gwiazdy. To było szczęśliwe pudełko, które dostał od profesora Childermassa. Profesor miał je ze sobą przez całą wojnę i odniósł tylko jedną, niegroźną ranę. Jeżeli 96 kiedykolwiek będę potrzebował szczęścia, to właśnie teraz, pomyślał chłopiec i wsunął pudełko do kieszeni. Włożył trzydzieści dolarów do portfela i wcisnął resztę do plecaka, który, już spakowany, wyciągnął spod łóżka. Jeszcze raz sprawdził jego zawartość, później zbiegł po schodach do sutereny i wrócił ze starym zardzewiałym łomem. Kiedy zapakował łom, znów wrócił na dół, by zjeść babcine kanapki. Mniam - pieczeń wołowa z musztardą i majonezem! Normalnie uznałby to za prawdziwy przysmak, ale teraz miał zatkany nos i wydawało mu się, że wszystko smakuje dziwnie. Bardzo chciało mu się jeść, zjadł więc łapczywie kanapki, wypił szklankę mleka, a potem znów pobiegł na górę. Usiadł przy biurku i napisał taki list: Drodzy Babciu i Dziadku, Muszę zrobić coś bardzo ważnego. To sprawa życia lub śmierci i nie może czekać. Wrócę za kilka dni, więc się nie martwcie. Proszę, nie gniewajcie się na mnie, wszystko później wytłumaczę. Pozdrawiam John PS: Przykro mi, ale nie mogę Warn powiedzieć, dokąd jadę. To tajemnica. Johnny ze smutkiem położył list na kuchennym stole i przycisnął cukiernicą. Po raz ostatni wszedł na górę do swojego pokoju. Z plecakiem na ramionach, czując ucisk w gardle, zapytał się w duchu, kiedy tu wróci. Potem 97 odwrócił się szybko, wyszedł z domu i zbiegł po schodach. Chociaż twarz miał bladą i ściągniętą, był niewiarygodnie zdeterminowany. I przerażony. Profesor Childermass nie widział Johnny'ego od dość dawna. Przebywał w Springfield, w zachodniej części Massachusetts, zajęty wyprawianiem pogrzebu swego brata. Po powrocie do Duston Heights wieczorem czternastego listopada był tak zmęczony i miał tak kiepski humor, że nie chciał nikogo widzieć. Ale teraz, w dwadzieścia cztery godziny po powrocie, nabrał ochoty na kilka trudnych partii szachów. Po wcześniejszej kolacji pojechał do sklepu ze słodyczami w New Hampshire, kupił pół kilograma ciemnych czekoladek śmietankowych (dla babci Johnny'ego, która je uwielbiała) i wrócił autostradą nr 125 do Duston Heights. Zatrzymał się przed domem Dixonów mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Johnny kupował bilet na dworcu kolejowym. Gwiżdżąc zawadiacką melodię, profesor wyskoczył z samochodu. Z pudełkiem czekoladek w ręku podszedł do domu Dixonów, wspiął się po schodach, otworzył drzwi werandy i szybko podszedł do frontowych drzwi. Był tam dzwonek, ale wolał walnąć w drzwi pięścią. Żadnej odpowiedzi. Uderzył jeszcze kilka razy, aż wreszcie w desperacji nacisnął dzwonek. Cisza. - A niech to! Do licha! - warknął i ruszył w stronę wyjścia z werandy. Lecz właśnie wtedy usłyszał warkot motoru, zobaczył światła reflektorów i zobaczył, że na podjazd wjeżdża auto Dixonów. 98 - Ach! - zakrzyknął profesor z szerokim uśmiechem, biegnąc na spotkanie swoich przyjaciół. Dziadek Dixon odsunął szybę i wyjrzał przez okno samochodu. - To ty, Rod? - Tak, to ja! - odpowiedział wesoło profesor. - A kogo się spodziewałeś, Wielkiego Mistrza Joannitów? Właśnie miałem zrezygnować z dobijania się do waszych drzwi i wracać do domu. A tak między nami, gdzie jest Johnny? Dziadek popatrzył na niego zdziwiony. - Chcesz powiedzieć, że nie ma go w domu? Profesor spochmurniał. - No cóż, może jest w łazience lub chował się w piwnicy z węglem, aleja nie mam zwyczaju włamywania się do domów przyjaciół, kiedy nikt nie odpowiada na pukanie. No dobrze! Jak tylko wygramolicie się z auta, spróbujemy go poszukać. Po kilku minutach dziadkowie Johnny'ego i profesor Childermass zgromadzili się wokół kuchennego stołu. Babcia pokiwała głową i zaczęła płakać, dziadek zaś osłupiał ze zdumienia. Profesor Childermass, który stał z drugiej strony stołu naprzeciwko dziadka, trzymał list Johnny'ego w drżącej dłoni. Mięsień w kąciku ust drgał mu konwulsyjnie. Nagle rzucił list na środek stołu. - Musimy... zachować... spokój! Na boga, zachowajmy spokój! - ryknął i żeby pokazać, jaki jest spokojny, walnął pięściami w stół. Cukiernica podskoczyła i przewróciła się na bok, a trochę cukru wysypało się na stół. 99 - Dokąd, do cholery, mógł pojechać?! To do niego niepodobne, zupełnie niepodobne. O Johnie, Johnie, myślałem, że jesteś taki zrównoważony i rozsądny. Gdzie się podział twój rozsądek?! Och, Boże, Boże! Na przemian wykrzykując i deklamując z patosem, profesor przemierzał jadalnię. Dziadek Dixon patrzył niewidzącym spojrzeniem w przestrzeń, a babcia płakała cicho. W końcu profesor zatrzymał się i stanął obok dziadka. - Henry, musisz mieć jakieś pojęcie, dokąd on pojechał! - zawołał z rozdrażnieniem. Dziadek Johnny'ego powoli odwrócił się w stronę profesora. Policzki miał mokre od łez. Profesor skrzywił się, opadł na najbliższe krzesło i ukrył twarz w dłoniach. -Jestem starym wariatem - powiedział przez palce. - Wybaczcie mi, proszę. A teraz musimy zachować jasność umysłu i spróbować odgadnąć, gdzie on może być. - Odetchnął głęboko i przesunął rękami po twarzy. -W porządku, nie mógł popłynąć do Chin w poszukiwaniu swojego ojca, więc tę możliwość możemy wyeliminować. Zakładam, że nie ma dość pieniędzy na daleką podróż. Henry, ile mu dajesz kieszonkowego? - Dolara tygodniowo - odparł dziadek zmęczonym głosem. - Chciałbym dawać mu więcej, ale... - urwał. Nagle coś przyszło mu do głowy. - O, Boże! - wykrzyknął, uderzając się ręką w czoło. - Nie sądzisz chyba, że... Kiedy profesor stał, nic nie rozumiejąc, dziadek poszedł do kuchni. Dotarło stamtąd szuranie i trzaskanie, i po chwili dziadek wrócił niosąc puszkę po tytoniu. Postawił ją na stole do góry nogami; była pusta. - Sto dolarów! - jęknął. - Zabrał je wszystkie! Nie mogę w to uwierzyć! Babcia głośno wytarła nos i podniosła oczy. - Założę się, że wiem, co się stało - powiedziała zachrypniętym od płaczu głosem. - Prawdopodobnie jakiś złodziej włamał się do domu i zmusił Johnny'ego, żeby oddał mu te pieniądze. Potem przystawił chłopcu pistolet do głowy i kazał napisać ten list, a następnie porwał Johnny'ego. Profesor spojrzał sceptycznie na babcię. - Szanowna pani - odparł poważnie - nie chciałbym pani obrazić, ale wygląd waszego domu nie skusiłby żadnego włamywacza, chyba że byłby to skończony kretyn. - Podrapał się po nosie i z roztargnieniem wyjrzał przez okno. Potem znów odczytał list. - Sprawa życia lub śmierci... - mruknął. - Co to ma znaczyć, do wszystkich diabłów? - Odwrócił się do dziadka Dixona. - Henry, czy bardzo byś się obraził, gdybym poszedł do pokoju Johnny'ego i trochę powęszył? Może znajdę coś, co pozwoli nam się zorientować w jego zamiarach. To znaczy, chciałem powiedzieć... Nagle otworzył szeroko usta. - Wielki Cezarze! Chyba nie przypuszczasz... ale nie. Nie zrobiłby tego! Ale mimo to... Przepraszam was na chwilę. Z tymi słowami profesor wybiegł z domu i zbiegł po schodkach. Dziadek i babcia Dixonowie patrzyli na niego przez szerokie, łukowato zwieńczone drzwi dzielące hol od kuchni, a później spojrzeli po sobie z najwyższym zdumieniem. 100 101 - Dokąd, do cholery, mógł pojechać?! To do niego niepodobne, zupełnie niepodobne. O Johnie, Johnie, myślałem, że jesteś taki zrównoważony i rozsądny. Gdzie się podział twój rozsądek?! Och, Boże, Boże! Na przemian wykrzykując i deklamując z patosem, profesor przemierzał jadalnię. Dziadek Dixon patrzył niewidzącym spojrzeniem w przestrzeń, a babcia płakała cicho. W końcu profesor zatrzymał się i stanął obok dziadka. - Henry, musisz mieć jakieś pojęcie, dokąd on pojechał! - zawołał z rozdrażnieniem. Dziadek Johnny'ego powoli odwrócił się w stronę profesora. Policzki miał mokre od łez. Profesor skrzywił się, opadł na najbliższe krzesło i ukrył twarz w dłoniach. -Jestem starym wariatem - powiedział przez palce. - Wybaczcie mi, proszę. A teraz musimy zachować jasność umysłu i spróbować odgadnąć, gdzie on może być. - Odetchnął głęboko i przesunął rękami po twarzy. ~ W porządku, nie mógł popłynąć do Chin w poszukiwaniu swojego ojca, więc tę możliwość możemy wyeliminować. Zakładam, że nie ma dość pieniędzy na daleką podróż. Henry, ile mu dajesz kieszonkowego? - Dolara tygodniowo - odparł dziadek zmęczonym głosem. - Chciałbym dawać mu więcej, ale... - urwał. Nagle coś przyszło mu do głowy. - O, Boże! - wykrzyknął, uderzając się ręką w czoło. - Nie sądzisz chyba, że... Kiedy profesor stał, nic nie rozumiejąc, dziadek poszedł do kuchni. Dotarło stamtąd szuranie i trzaskanie, i po chwili dziadek wrócił niosąc puszkę po tytoniu. Postawił ją na stole do góry nogami; była pusta. - Sto dolarów! - jęknął. - Zabrał je wszystkie! Nie mogę w to uwierzyć! Babcia głośno wytarła nos i podniosła oczy. - Założę się, że wiem, co się stało - powiedziała zachrypniętym od płaczu głosem. - Prawdopodobnie jakiś złodziej włamał się do domu i zmusił Johnny'ego, żeby oddał mu te pieniądze. Potem przystawił chłopcu pistolet do głowy i kazał napisać ten list, a następnie porwał Johnny'ego. Profesor spojrzał sceptycznie na babcię. - Szanowna pani - odparł poważnie - nie chciałbym pani obrazić, ale wygląd waszego domu nie skusiłby żadnego włamywacza, chyba że byłby to skończony kretyn. - Podrapał się po nosie i z roztargnieniem wyjrzał przez okno. Potem znów odczytał list. - Sprawa życia lub śmierci... - mruknął. - Co to ma znaczyć, do wszystkich diabłów? - Odwrócił się do dziadka Dixona. - Henry, czy bardzo byś się obraził, gdybym poszedł do pokoju Johnny'ego i trochę powęszył? Może znajdę coś, co pozwoli nam się zorientować w jego zamiarach. To znaczy, chciałem powiedzieć... Nagle otworzył szeroko usta. - Wielki Cezarze! Chyba nie przypuszczasz... ale nie. Nie zrobiłby tego! Ale mimo to... Przepraszam was na chwilę. Z tymi słowami profesor wybiegł z domu i zbiegł po schodkach. Dziadek i babcia Dixonowie patrzyli na niego przez szerokie, łukowato zwieńczone drzwi dzielące hol od kuchni, a później spojrzeli po sobie z najwyższym zdumieniem. 100 101 Rozdział 11 Lokomotywa zagwizdała. Był to przeciągły, smutny, ponury dźwięk. Johnny uśmiechnął się lekko. Siedział przy oknie i z powodu przeziębienia i gorączki na przemian zapadał w sen i znów się budził. Zastanowił się, co mogli robić teraz dziadkowie i profesor Childer-mass. Czy rozpaczali i wyrywali sobie włosy z głowy? Czy wezwali policję? A może płakali? Johnny czuł się winny. Ale to przecież jedyny sposób, powiedział sobie w duchu. Wszystko się uda, obiecuję. Sami zobaczycie, zobaczycie... Chłopiec rozejrzał się wokoło. W wagonie był jeszcze tylko jeden pasażer, a raczej pasażerka, stara dama w brązowym płaszczu zimowym i kwiaciastej chustce na głowie. Najwidoczniej niewiele osób miało ochotę jechać w Góry Białe o tej porze roku. Nagle nawiedziła go przerażająca myśl. A jeśli Wiejski Domek został na zimę 102 zamknięty? No cóż, wtedy będzie musiał poszukać jakiegoś innego noclegu. Drzwi na końcu wagonu otworzyły się z trzaskiem i do środka wszedł gruby mężczyzna w niebieskim mundurze. - Kancamagus Center! - zawołał. - Proszę wysiadać, tędy! Minęła dziewiąta wieczorem. Johnny podniósł się z trudem, ściągnął plecak z półki nad głową i ruszył w stronę drzwi. Para syczała i buchała kłębami wokół niego, kiedy schodził po żelaznych schodkach. Powiódł wokół załzawionymi oczami. Na malutkiej, staroświeckiej stacji paliła się latarnia, a obok niej stał samochód z oświetlonym napisem TAXI na dachu. Johnny przyśpieszył kroku. Ach, gdybyż tylko taksówka zawiozła go tam, gdzie chciał dotrzeć! Kilka minut później taksówka Johnny'ego zatrzymała się przed Wiejskim Domkiem. Stary zajazd wyglądał tak samo jak wtedy, kiedy widział go po raz ostatni. W oknach na dole paliło się światło, co było dobrym znakiem. Johnny wysiadł, a kiedy płacił taksówkarzowi, zalała go fala strachu i samotności. - Czy... czy to miejsce jest otwarte zimą? - zapytał drżącym głosem. Taksówkarz wybuchnął śmiechem. - No cóż, jeśli nie, dzieciaku, to będziesz musiał spać pod tymi krzakami. - Potem, kiedy zauważył przerażone spojrzenie Johnny'ego, dodał: - Stara pani Woodley trzyma ten hotel otwarty przez całą zimę. Dla bogaczy, którzy przyjeżdżają tu na narty. - Popatrzył na chłopca. 103 - A tak między nami, jesteś chyba za mały, żeby sam jeździć koleją, co? Po co tu przyjechałeś? Johnny zastanawiał się co odpowiedzieć. - Przyjechałem tu na spotkanie z moim dziadkiem -odparł, zerkając w stronę hotelu. - Ma przybyć po mnie z Center Sandwich. Taksówkarz przyjrzał się chłopcu uważnie. Wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale zmienił zamiar, bez słowa zamknął okno w taksówce i odjechał. Johnny był przerażony. Wysiłkiem woli wziął się w garść, chwycił walizkę i ruszył w stronę hotelu. Początkowo nikt nie odpowiadał na jego dzwonienie. Po chwili chłopiec zobaczył jakąś postać za fałdzistą zasłoną w oknie z prawej. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i stanęła w nich pani Woodley. Miała taką samą ponurą, groźną minę jak wtedy, w październiku. Wyraźnie zdziwiła się na widok Johnny'ego, ale po chwili ponura mina zniknęła i twarz staruszki rozjaśnił ciepły, przyjazny uśmiech. -A niech to! - zawołała. - Przecież to ten młody człowiek z obozu harcerskiego, który dzwonił z mojego telefonu! Co ty tu robisz o tej porze? Wejdź do środka, szybko! Możesz złapać zapalenie płuc! Johnny'ego zaskoczyła nagła zmiana nastawienia starej damy, ale ucieszył się, że nie zostanie wyrzucony za drzwi. Niewiarygodnie zmęczony, trawiony gorączką, zakatarzony, wciągnął plecak do holu i postawił go przy recepcji. Pani Woodley powiedziała mu, żeby poczekał, i dodała, że zaraz wraca. Zniknęła w jakimś pokoju od podwórza, a Johnny stanął przy kontuarze. Się-104 gnał do kieszeni kurtki i zacisnął dłoń na czymś zimnym i twardym - to było przynoszące szczęście pudełko zapałek. Johnny wyciągnął je i zaczął się nim bawić. Pocieranie gładkiej powierzchni dodawało mu otuchy. Pani Woodley wróciła z książką gości w zielonej skórzanej okładce i z wiecznym piórem. Położyła rejestr przed Johnnym i podała mu pióro. Chłopiec zawahał się przez moment. Czy powinien podać fałszywe nazwisko? Nie. Możliwe, żeby pani Woodley zapamiętała, jak się nazywa. Nachyliwszy się nad książką, powoli i wyraźnie napisał: „Johnny Dixon". Kiedy chłopiec wpisywał się do rejestru, pani Woodley cały czas mówiła wesoło: - To bardzo miło mieć gości o tej porze roku! Wiesz, że to okres przejściowy między jesienią i zimą. Liście opadły z drzew, a śniegu jeszcze nie ma. A tak między nami, po co tu przyjechałeś? Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu, że o to pytam? Johnny odłożył pióro i spojrzał nieufnie na starszą panią. Jej wesołość i uprzejmość budziła jego podejrzenia. Ona udaje, czy co? Co się zaś tyczy pytania o to, co robi, Johnny przewidział, że padnie wcześniej czy później i miał już gotową odpowiedź, tę samą, którą dał taksówkarzowi. -Ja, no, mam się spotkać z dziadkiem. On mieszka tu w pobliżu, w Center Sandwich. Przyjedzie po mnie jutro, jak tylko będzie mógł. Może się spóźnić, ponieważ... krowa zachorowała. -1 raczej niepotrzebnie dodał: - Dziadek ma farmę. 105 Johnny urwał i czekał na reakcję pani Woodley. W drodze do miasteczka dobrze przyjrzał się mapie okolicy i wybrał Center Sandwich, ponieważ wyglądało na to, że nie docierają tam pociągi. Czy pani Woodley uwierzy w to kłamstewko? Najwidoczniej tak się stało. Zamykając księgę gości, spojrzała spokojnie na chłopca. - No cóż, młody człowieku, możesz tu zostać tak długo, jak będziesz musiał. Obecnie jesteś moim jedynym gościem i okażę ci całą gościnność, na jaką mnie stać. Czy jadłeś kolację? Johnny jadł przed wyjściem z domu. Ale to nie miało znaczenia, nadal był głodny. -No, nie... nie jadłem - mruknął, rozglądając się głupawo. - Mogę dostać coś do jedzenia? Pani Woodley znów okazała prawdziwie babciną serdeczność. - Oczywiście, że możesz! Na Boga, i w dodatku się przeziębiłeś! Kiedy jest się przeziębionym, trzeba się dobrze odżywiać, to pomaga organizmowi w walce z chorobą. No, chodź, pójdziemy do kuchni i zobaczymy, co tam znajdziemy. I traktując chłopca z taką życzliwością, jakby była Królową Wszystkich Babć, pani Woodley poprowadziła Johnny'ego przez pachnący dymem krótki korytarz do dużej, staroświeckiej kuchni. Później, kiedy Johnny się posilił, pani Woodley zaprowadziła go na górę do jego pokoju. Był to wygodny pokój z białą boazerią i dużym łóżkiem z orzecha włoskiego. Nad komodą wisiał obrazek, który zdziwił chłop- 106 ca. Przedstawiał oko świecące pośrodku piramidy, a na szczycie piramidy znajdowało się motto: WIDZISZ MNIE, O BOŻE. Pani Woodley wyjaśniła Johnny'emu, gdzie znajduje się łazienka, życzyła mu przyjemnych snów i wyszła, zamykając cicho drzwi. Chłopiec został sam. Rozejrzał się po pokoju. Oprócz tego dziwnego obrazka pokój wydawał się bardzo przytulny i przyjazny. Johnny'ego powinno teraz ogarniać zmęczenie i senność, ale z jakiegoś powodu tak nie było. Coś w nim szumiało jak dynamo, sprawiało, że czuł się rześki i wcale nie chciało mu się spać. Rzucił plecak na łóżko, zaczął wyjmować z niego ubranie i wkładać je do szuflad komody. Kiedy plecak był pusty - z wyjątkiem łomu, śrubokręta i latarki -Johnny zapiął go i postawił w kącie. Nadal jednak szumiało mu w uszach. Nadal jakiś wewnętrzny głos mówił mu: Bądź ostrożny. Coś tu jest nie w porządku. Johnny był trochę przestraszony, ale też zaintrygowany. Wiedział również, że jeśli nie prześpi się choć trochę, jutro będzie zupełnie do niczego, a przecież ma pójść do posiadłości Glomusów i szukać testamentu. Wyjął z komody piżamę i położył ją na łóżku. Właśnie zaczął rozpinać koszulę, kiedy poczuł głupią, nieodpartą chęć pobawienia się latarką. Roześmiał się. Od małego lubił latarki. Kiedyś miał wspaniałą staroświecką latarkę z długą, niklowaną rączką, którą dla zabawy świecił z okna sypialni. Tamta latarka miała guziczek do włączania i Johnny używał go do wysyłania wymyślonych sygnałów od wyimaginowanych szpiegów lub pasażerów tonących statków. Może teraz zabawa z latarką pozwoli 107 mu się odprężyć. Otworzył walizkę. Z latarką w ręku podszedł do okna. Było to małe, lekko przekrzywione okno ze skrzydłami przesuwanymi pionowo, ale popychając z całej siły, Johnny zdołał je podnieść. Do pokoju wpadło zimne powietrze i chłopiec zadrżał. Zapalił latarkę i poświecił nią na ścianę sosen w oddali. Świetlny krążek przesunął się ponad murem ciemnozielonych igieł. Błysk-błysk-błysk. Jonny nacisnął guziczek - ta latarka również go miała - i wymyślone posłania pomknęły w mrok. „Statek tonie. Przyślijcie pomoc". To, co chłopiec naprawdę wysyłał w mrok, to było tylko: kreska-kropka, kreska-kropka, kropka-kropka-kropka-kreska. Czyli, w alfabecie Morse'a, litery CV, inicjały Champagne Vel-vet, najlepszego piwa butelkowego. Johhny usłyszał je w reklamie radiowej i teraz nadawał je raz za razem. Zajęcie to wkrótce go znudziło. Chciał się przekonać, jak daleko sięgnie światło jego latarki. Na otwartej przestrzeni poza sosnami ledwie widział ścianę białego oszalowanego domu. Czy dotrze tam wiązka światła? Wyciągnął rękę za okno najdalej, jak mógł, lecz pomimo jego wysiłków snop światła zanikał, zanim dotarł do majaczącego w oddali domu. Johnny z westchnieniem zgasił latarkę i cofnął ramię, ale kiedy to robił, uderzył łokciem o parapet i wypuścił latarkę. Spadła w krzaki pod oknem. - Kurczę! - wrzasnął chłopiec. Zirytowany, spojrzał na ziemię w dole, mając nadzieję, że krzaki osłabiły impet. Jeżeli latarka się rozbiła... Johnny nie chciał o tym myśleć. Szybko zamknął okno, założył kurtkę i porusza- jąc się cicho i powoli, wyszedł na korytarz. To prawda, że był jedynym gościem w hotelu, ale nie chciał, żeby pani Woodley go usłyszała. Na palcach przeszedł przez korytarz i zszedł po schodach. Stopnie głośno skrzypiały, ale chłopiec nic na to nie mógł poradzić. U podnóża schodów zobaczył drzwi zamknięte na zasuwę od wewnątrz. Johnny otworzył drzwi i wyszedł na zimne, ciemne podwórze. Nagle coś przyszło mu do głowy; zawrócił, znalazł jakąś cegłę i wetknął ją w drzwi. Gałązki i żwir skrzypiały pod jego nogami, kiedy okrążał róg budynku. Znalazł się teraz z tej strony hotelu, po której było okno jego pokoju. Nachyliwszy się, ruszył bokiem, muskając plecami kamienny fundament. Było ciemno jak w grobie. Chłopiec przesunął ręką po wierzchołku niskiego jałowca. Niczego tam nie było... może na następnym... Ach! Tak, była tam, leżała na miękkich, sprężystych gałązkach, cała! Johnny podniósł latarkę, zapalił ją i zgasił. Działa! Odetchnął z ulgą i właśnie miał ruszyć z powrotem do znajomych drzwi, gdy znieruchomiał. Gdzieś w górze usłyszał głos. Był to głos pani Woodley, docierający przez przymknięte okno. Johnny wstrzymał oddech i słuchał. Początkowo brzmiało to jak mruczenie bez słów, ale kiedy wytężył słuch, zaczął rozumieć, co mówiła staruszka. To, co usłyszał, sprawiło, że włos zjeżył mu się na głowie. 108 Rozdział 12 Chad? Chad? Czy to ty? - powiedział zgrzytliwy, płaczliwy głos. - Znów przyszedłeś, żeby się na mnie gapić, co? No, mój śliczny, młody bratanku, myślę, że powinnam powiedzieć: mój były bratanku. Widziałam w życiu gorsze rzeczy niż twoja brzydka gęba patrząca na mnie z góry. Kiedy nauczyłam się kontrolować Strażnika, zrobiłam kilka rzeczy, od których ty za życia uciekłbyś z wrzaskiem. No, kiwaj głową, sprawdź, czy mnie to obchodzi. Wiem, powinnam się czuć winna, ponieważ usunęłam cię z drogi. Ale wcale się tak nie czuję. Mam pewne prawa w tym życiu. Ciężko pracowałam i zasługuję na jakieś wygody na stare lata. Gdybym pozwoliła ci odnaleźć testament mojego kochanego braciszka - a ty właśnie byłeś kimś, kto mógłby tego dokonać - co by wtedy stało się ze mną? Odpowiedz mi! A jeśli w testamencie było napisane, że kochany Herbert mnie wydzie- 110 dziczył, nie dając mi ani centa? Przynajmniej bez tego testamentu coś dostałam! I dlatego, drogi chłopcze, musiałeś nas opuścić. Nie wiem, czy byłeś bliski odnalezienia ostatniej woli Herberta, ale nie zamierzałam pozwolić nawet na najmniejsze ryzyko - co to, to nie! Pani Woodley przestała mówić. Johnny usłyszał jakiś cichy odgłos, coś jak skrzypnięcie łóżka lub krzesła czy kaszlnięcie, a potem znów głos starej hotełarki: - Proszę, nie patrz tak na mnie. Wiem, że źle się czujesz, ale ja nic na to nie mogę poradzić. Byłeś nierozważnym i nieodpowiedzialnym młodym człowiekiem, i co się stało, to się nie odstanie. I powiem ci jeszcze coś: jest tu ktoś, kto wkrótce przyłączy się do ciebie. To ten mały smarkacz, chłopiec, który był tu w zeszłym miesiącu. Pamiętasz go chyba - ten, któremu posłałam kartkę z życzeniami, ten, którego próbowałam w ten sposób ostrzec, by dalej się nie posuwał. Tak, on tu jest, zatrzymał się w moim hotelu! Pani Woodley wybuchnęła złym, drwiącym śmiechem. - Tak, on też szuka testamentu. Skąd o tym wiem? Kiedy był tu w październiku, zatelefonował z mojego hotelu, a ja umiem czytać z warg. Zrozumiałam każde słowo, które wypowiedział. Tak, odgadł wiele spraw i jestem pewna, że znalazłby testament, gdybym pozwoliła mu dalej szukać. Ale tak między nami mówiąc: nawet się do niego nie zbliży, ponieważ jutro rano będzie miał mały wypadek, a później znajdzie się tam gdzie ty. Tylko pomyśl! Będziesz miał towarzystwo! Czy to nie cudownie? 111 Milczenie. Johnny skulił się pod parapetem. Pot zlewał mu twarz i gęsia skórka pokryła całe ciało. Więc pani Woodley była siostrą pana Glomusa! Wiedziała, że testament jej brata jest gdzieś na terenie posiadłości i zabiła Chada - a może nie? Może po prostu zwariowała? Mówiła do siebie lub... ' W tej chwili zobaczył coś... zobaczył i poczuł. Wyglądało to jak szara, świetlista mgła, wisząca w powietrzu chmura w kształcie człowieka. Wypłynęła z okna sypialni pani Woodley, a kiedy się oddalała, Johnny'emu krew ścięła się w żyłach. Ciarki przeszły mu po skórze, serce zabiło szybciej, oddychał z trudem. Widmowy kształt odpłynął w mrok, przez moment unosił się nad sosnami, a potem zniknął. Johnny zamknął oczy i wzdrygnął się nerwowo. Żałował, że się tu zjawił. Zapragnął znaleźć się w łóżku w swoim bezpiecznym domu. Ale niestety, był tutaj, w New Hampshirę, na zimnie, w ciemnościach, w hotelu prowadzonym przez kobietę, która zamierzała go zabić. Co powinien zrobić? Chciał uciec w nocny mrok, ukryć się koło dworca kolejowego i czekać na przybycie pociągu, ale pieniądze zostawił w szufladzie komody w swoim pokoju. Wszystko tam było, łącznie z narzędziami, których zamierzał użyć podczas poszukiwań testamentu Glomusa. Czy więc będzie musiał zaprzestać poszukiwań, uciec od tej złej staruszki, która zdawała się władać jakimiś nadprzyrodzonymi mocami? Jednakże Johnny, pomimo nieśmiałości, był bardzo silną osobowością. Wpadł co prawda w panikę, zmroził go strach, ale, skulony przy ścianie, opanował się i odzyskał dawną determinację. 112 Chłopiec zamyślił się głęboko. Podczas gry w szachy wielokrotnie starał się odgadnąć następne posunięcie przeciwnika, żeby móc go przechytrzyć. Teraz zaś próbował domyślić się, co zrobi pani Woodley. Prawdopodobnie nic, przynajmniej na razie. Jutro rano, kiedy będzie gotów wyruszyć do posiadłości Glomusów, żeby się rozejrzeć - tak, powiedziała, że wtedy spróbuje go powstrzymać. A zatem pokrzyżuje jej plany. Ucieknie dziś w nocy. Wróci do pokoju i weźmie kilka rzeczy -łom, śrubokręt, pieniądze i mapę dróg wokół jeziora Chocorua. Czy zdobędzie się na odwagę, by wrócić na górę? Johnny zagryzł wargi, zamknął oczy, wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc. Tak, jest gotowy. Musi wrócić. Chłopiec ostrożnie ruszył do hotelu. Szedł przy ścianie bokiem, jak krab, ściskając w dłoniach cenną latarkę Okrążył róg domu, a potem wyprostował się i podszedł do drzwi. Bezszelestnie odsunął cegłę, zamknął drzwi i na palcach wszedł na schody. Znów zaczęły trzeszczeć - ale nic na to nie mógł poradzić. Później poszedł korytarzem do swojego pokoju, wślizgnął się do środka, zamknął drzwi i odetchnął z ulgą. Krążył po pokoiku, zabierając potrzebne rzeczy: łom, śrubokręt, mapę, pieniądze, portfel. W końcu był gotów do wyjścia. Do góry Chocorua i posiadłości Glomusów nie było daleko. Johnny miał niezłe wyczucie kierunku i uznał, że kiedy wyjdzie na autostradę nr 16, przypomni sobie drogę. Ze strachem przyjrzał się drzwiom pokoju. Co go za nimi czeka? Otworzył je szarpnięciem i zobaczył tylko korytarz z zakurzonym chodnikiem. Zrobił znak krzyża, 113 niezręcznie, ponieważ trzymał latarkę i ruszył korytarzem. Samochód profesora Childermassa przez wiele godzin mknął autostradą nr 16 w stanie New Hampshire. Profesor prowadził, pochylony nad kierownicą, ściskając ją mocno. W ustach trzymał niezapalonego papierosa marki Bałkan Sobranie, a na jego twarzy malowała się ponura determinacja. Na głowie miał myśliwską czapeczkę z zasłaniającymi uszy naszywanymi futrem klapkami. Obok profesora siedział Fergie Ferguson. Profesor przekonał go, żeby mu towarzyszył, ponieważ miał nadzieję, iż Fegie pomoże mu znaleźć Johnny'ego. Starszy pan najpierw wypadł jak szalony z domu Dixonów i udał się do Fergusonów. Zastał ich podczas kolacji i przeraziwszy niemal na śmierć biedną panią Ferguson, zdołał wmówić całej rodzinie, że bardzo potrzebuje pomocy Fergiego. Przypuszczenia profesora były słuszne; w pokoju Johnny'ego znalazł kilka arkuszy papieru listowego z Wiejskiego Domku i nie miał najmniejszych wątpliwości, że chłopiec szuka testamentu Glomusa. A potem, tym razem snując fantastyczne przypuszczenia, uznał, że Johnny i Fergie wiedzieli coś, czego mu nie powiedzieli. Dlatego zabrał Fergiego do ustronnego pokoju w mieszkaniu Fergusonów i wymusił na nim zeznanie. Fergie początkowo nie chciał nic powiedzieć. Jednak gdy zdał sobie sprawę, że Johnny'emu może grozić śmierć, zmienił zamiar i opowiedział profesorowi o dziwnym spotkaniu w środku nocy z Chadem Glomu- 114 sem i o przerażającym zniknięciu tego ostatniego. Tego właśnie potrzebował profesor Childermass. Przekonał zaintrygowanych państwa Fergusonów, że ich syn powinien z nim pojechać. Ci początkowo nie chcieli się zgodzić, ale profesor prosił i namawiał ich aż do skutku. Dodał*też, że chłopcu nie grozi żadne niebezpieczeństwo - co nie było prawdą. Trzeba jednak wiedzieć, że profesor, gdy chciał osiągnąć jakiś cel, umiał kłamać jak z nut. W końcu Fergusonowie zaczęli nalegać, aby powiadomił policję. Profesor powiedział obojętnie, że oczywiście zamierza zaraz to zrobić. Było to kolejne kłamstwo, gdyż profesor miał powody, żeby nie włączać policji do tych dziwnych, desperackich poszukiwań. Samochód profesora mknął z rykiem. Profesor Childermass był postrachem dróg, nawet jeśli nie jechał, by uratować komuś życie. Wcisnął pedał gazu do oporu i strzałka szybkościomierza minęła setkę. Fergie siedział sztywno, oburącz trzymając się brzegu siedzenia. Kiedyś jechał z ojcem Higginsem, proboszczem parafii pod wezwaniem św. Michała. Czuł się wtedy okropnie, ale nie można było tego porównywać z dzisiejsza jazdą. - Profesorze? - zapytał Fergie pełnym napięcia głosem. -Jak daleko... jak daleko jeszcze? - Och, niezbyt daleko. Właśnie minęliśmy miasteczko Center Ossipee. Stąd jest tylko około dwudziestu kilometrów do Kancamagus Center. Nie martw się, wkrótce będziemy na miejscu. Opony zapiszczały, kiedy samochód pokonał trudny zakręt w kształcie litery S. Fergiego najpierw rzuciło na drzwi, a potem na profesora. 115 -Jak ci się zdaje, dokąd pojechał? - warknął nagle profesor, nie odrywając oczu od drogi. Ferege zamyślił się głęboko. - Ojej. Nie wiem. Czy mówił pan, że kupił bilet na dworcu kolejowym? - Tak. Sprawdziłem to. Tylko w ten sposób Johnny mógł dotrzeć do tej idiotycznej posiadłości Glomusów. Kupił bilet do Kancamagus Center. Czy mógł stamtąd dojść pieszo do ich pałacu? Fergie zastanowił się jeszcze raz. - Być może, ale nie sądzę, żeby chciał to zrobić, chyba że naprawdę mu odbiło. Założę się, że zatrzymał się gdzieś na noc, a rano wpadnie jak bomba do pałacu. Profesor rozważył sugestię Fergigo. Skrzywił się, jak robił często, kiedy o czymś myślał, a papieros zakołysał mu się w ustach. - Hmm, myślę, Byronie, że najprawdopodobniej masz rację. Przecież John nie wie, że ktoś go ściga, i na pewno może zapłacić za pokój. Mówiłem ci, że zwędził dziadkom około stu dolarów? - Tak, powiedział pan. Ale to nie takie ważne. Profesor zamierzał westchnąć, ale papieros wypadł mu z ust. - Do pioruna! - warknął, a potem pokiwał głową i jego twarz stężała. - Mam nadzieję, że z Johnny'm wszystko w porządku - powiedział cicho i jeszcze mocniej nacisnął pedał gazu. Rozdział 13 Wkrótce samochód profesora wjechał do Kancamagus Center, gdzie domy, drzewa, kościelna wieża i szerokie trawiaste błonia trwały jak we śnie w tę mroźną noc listopadową. Niebo było bezchmurne i nikt nigdy nie podejrzewałby, że zbliża się burza śnieżna. Ale właśnie tak zapowiedział meteorolog w radiu. W drodze profesor kilkakrotnie wysłuchał tej prognozy, która napełniła jego serce strachem o bezpieczeństwo Johnny'ego. Zahamował w pobliżu opustoszałego błonia, wyłączył motor i westchnął cicho. Po omacku poszperał w skrytce obok kierownicy, znalazł pudełko papierosów marki Bałkan Sobranie i zapalił jednego. - A więc tak, Byronie - rzekł, odwracając się do Fer-giego. - Zastanawiam się, jaki powinien być nasz następny ruch. Jeżeli masz rację, Johnny prawdopodobnie ukrył się gdzieś w tym miasteczku. Ten Wiejski Domek, 117 z którego Johnny miał papier listowy, to najpewniej nasz cel. Co o tym sądzisz? Fergie skinął głową. -Jestem tego samego zdania co pan. Moglibyśmy zapytać się pani, która prowadzi hotel, czy on się tam zatrzymał. Ale jest już późno, a Johnny powiedział mi, że to straszna jędza. Myślę, że zrobiłaby piekło, gdybyśmy po prostu tam poszli i zapukali do jej drzwi. Profesor zapalił lampkę w samochodzie i spojrzał na zegarek - było dziesięć po dwunastej. - Ta-ak - odparł powoli, gasząc lampkę. - Myślę, że dostałaby szału, gdybyśmy ją teraz obudzili. Niestety, na nieszczęście dla niej, jestem bardzo niecierpliwym człowiekiem i nie zamierzam siedzieć tu do świtu, paląc papierosy i denerwując się. Dlatego pani Jakjejtam po prostu będzie musiała wpaść w szał. Pojedziemy tam teraz! Mówiąc to, profesor włączył silnik. Samochód ożył. Ale po chwili profesor przekręcił kluczyk. - Co się stało? - spytał Fergie z niepokojem. - Nic takiego. Po prostu zdałem sobie sprawę, że nie wiem, gdzie się znajduje ten cholerny zajazd. - Nagle coś przyszło mu do głowy. Znów włączył lampkę, pogrzebał w skrytce i wyjął kawałek zmiętego papieru. Rozwinął go i Fergie zobaczył, że jest to papier listowy z Wiejskiego Domku. Na górze znajdował się narysowany zielonym atramentem wizerunek hotelu, a w dole motto: „Przyjazny biały zajazd na błoniach". Usta profesora wykrzywił ironiczny uśniech. - Przyjazny, co? No cóż, zobaczymy. 118 Poobijany stary ford popełzł powoli ciemną ulicą, która z każdą chwilą stawała się coraz mroczniej sza, gdyż czarne chmury mknęły gnane wiatrem, by zasłonić księżyc. Profesor wyjrzał przez okno samochodu, przyglądając się niepokornie wyglądającej fasadzie jednego domu, potem przesunął wzrok na następną, a potem na jeszcze jedną. Wyglądał jak stara sowa. W końcu z triumfalną miną nacisnął hamulce. Przed nimi stał zajazd, identyczny jak na obrazku w nagłówku papieru listowego. Ale chociaż przed hotelikiem świeciła lampa na słupie, okna były ciemne. Profesor wyłączył silnik i siedział ze skrzyżowanymi ramionami. Patrząc na zajazd, powoli pokiwał głową. - Kiedy ją obudzimy, będzie w szczególnym nastroju - powiedział. - Ale obawiam się, że nie ma na to rady. Chodź, Byronie. Chyba że wolałbyś zostać w aucie. - O nie, pójdę z panem - odparł Fergie z chytrym uśmieszkiem. Pomyślał, że widok tej starej jędzy wyrwanej ze smacznego snu będzie naprawdę zabawny. Dwoje drzwi samochodu zatrzasnęło się niemal jednocześnie. Fergie i profesor Childermass wielkimi krokami przeszli przez chodnik, po czym weszli po schodach na szeroką werandę. Profesor odchrząknął nerwowo i nacisnął dzwonek, który dzwonił tak głośno, że słyszeli go z głębi hoteliku. Początkowo nic się nie działo. Fergie potarł dłonie w rękawiczkach, a profesor wyjął papierosa i zanucił nonsensowną francuską piosenkę pod tytułem Cadet Roussel. Ale niebawem światła zaczęły się zapalać, rozległ się szczęk łańcucha i drzwi się otworzyły. Przed nimi stanęła pani Woodley, ubrana w niebieski 119 pikowany szlafrok z koronkowym kołnierzykiem, trzymając małą czarną latarkę. Twarz miała posmarowaną kremem i wyglądała na bardzo, ale to bardzo rozgniewaną. - Słucham? - Głos jej zadrżał z oburzenia, kiedy przyjrzała się nieproszonym gościom. - Gratuluję - obudziliście mnie w środku nocy. Czego chcecie? Zazwyczaj profesor Childermass umiał stawić czoło nawet najbardziej zwariowanym i niebezpiecznym osobom, ale od pani Woodley biła aura sugerująca... no cóż, coś więcej niż zwyczajną złość. Profesor cofnął się o krok, a w jego oczach błysnął strach. Po chwili jednak zebrał się w sobie i przybrał najbardziej oficjalną, urzędową minę. - Proszę pani - powiedział sucho - bardzo panią przepraszam za to, że obudziłem panią z krzepiącego snu w taką zimną noc i o tak późnej porze. Faktem jest jednak, że uczyniłem to w sytuacji nadzwyczajnej. Szukamy pewnego młodego człowieka, który nazywa się John Dixon. Ma około dwunastu lat, jest blady, jasnowłosy i nosi okulary. Mamy powody, by przypuszczać, że przyjechał tutaj pociągiem i zamierzał spędzić tę noc w pani, no, domu. Czy jest tutaj? Pani Wooley myślała gorączkowo. Jeżeli powie temu mężczyźnie, że chłopiec jest tutaj, wtedy nieznośny przybysz zabierze smarkacza i w ten sposób ona pozbędzie się go bez trudu. Ale ten intruz może wrócić. Nie, znacznie lepiej będzie pozbyć się go raz na zawsze. - Dzisiejszej nocy w zajeździe nie ma nikogo oprócz mnie - oświadczyła najbardziej oziębłym tonem. - O tej 120 porze roku nie mam wielu klientów. A teraz, jeśli tylko o to chcieliście mnie zapytać... Pani Woodley cofnęła się, szykując się do zamknięcia drzwi przed nosem irttruzów. Profesor jednak obserwował ją bardzo uważnie. Dostrzegł w oczach hotelarki coś, co wskazywało, że może kłamać. Skoczył nagle do przodu i stanął na progu. Pani Woodley zaskoczona otworzyła usta. - Pan wybaczy... - zaczęła, podnosząc głos. - Dziękuję, przyjmuję pani zaproszenie - warknął profesor, obcesowo przepchnął się przez drzwi obok pani Woodley i wbiegł do oświetlonego holu. Było to desperackie posunięcie, chciał dostać się do środka i zobaczyć, czy zdoła znaleźć coś, co zaświadczy, że Johnny był tutaj. Szybko rozejrzał się dookoła. Zobaczył kanapy, fotele oraz przeładowane lampami naftowymi i bibelo-tami mahoniowe stoły. W tym samym czasie pani Woodley szła ku niemu, nie posiadając się z wściekłości. - Posłuchaj no pan! - wrzasnęła. - Co pan sobie wyobraża, jakim prawem w,lrgnął pan tutaj i... - Mam to w nosie! - zaskrzeczał profesor. Skoczył w stronę recepcji i podniósł coś prawą ręką, trzymając to triumfalnie między kciukem i palcem wskazującym. Było to należące do Johnny'ego metalowe, wodoodporne pudełko zapałek. - A więc on jednak tu był! A ty mi skłamałaś w żywe oczy, stara wiedźmo! Skłamałaś! Profesor oskarżycielskim gestem pokiwał palcem przed twarzą pani Woodley. Hotelarka jednak stała się niebezpiecznie spokojna. Skrzyżowała ramiona na piersi i spiorunowała go wzrokiem. 121 - To pudełko jest moje - odparła ponuro. - A pan wtargnął do cudzego domu. Proszę, żeby oddał mi je pan, zabrał tego brzydkiego smarkacza i wyszedł stąd natychmiast, zanim zadzwonię na policję! Kiedy Fergie patrzył na profesora i panią Woodley stojących naprzeciw siebie pośrodku holu, wydało mu się, że powietrze między nimi zaiskrzyło się z napięcia. Profesor machnął pudełkiem przed oczami pani Woodley. - Zaprzeczasz, że to należy do Johnny'ego? - krzyknął, z każdym słowem podnosząc głos. - Ośmielasz się temu zaprzeczyć?! Pani Woodley patrzyła na niego ze złością, nic nie mówiąc. Nagle profesor obrócił się na pięcie i wielkimi krokami podszedł do długiego, połyskliwego stołu stojącego między dwoma rzędami foteli. Zobaczył tam kilka starannie ustawionych przedmiotów: porcelanowe figurki psów i kotów ze Staffordshire, szklane przyciski, niebieską szklaną buteleczkę na lekarstwo i drezdeńską figurkę pazia grającego na mandolinie. Profesor przypomniał sobie historię, którą Johnny opowiedział mu o tej kapryśnej starej damie: pani Woodley obawiała się, że chłopiec stłucze jej wazon stojący na stoliku z telefonem. Profesor nagłym ruchem chwycił porcelanowego pieska, i wrzucił go do kominka. Piesek roztrzaskał się na tysiące maleńkich kawałeczków. - No! - prychnął z satysfakcją profesor i odwrócił się do pani Woodley. - Słuchaj teraz! Jeśli nie chcesz, żeby coś takiego się powtórzyło, ty złośliwa stara wiedźmo, radzę ci, żebyś mi powiedziała, co zrobiłaś z Johnnym! 122 Twarz pani Woodley stężała w maskę zimnej nienawiści. Nagle machnęła lewą ręką i profesor poczuł, przeszywający ból. Wydało mu się, że olbrzymia pszczoła ukąsiła go w prawą rękę - tę, którą rzucił pieska. Przyciskając pulsującą bólem rękę do piersi, profesor cofnął się chwiejnym krokiem. Oczy miał szeroko otwarte ze strachu. - To kara za rozmyślne zniszczenie własności prywatnej! - pisnęła starucha. Teraz jej głos stał się bardziej zdecydowany, brzmiał w nim wściekły gniew. Ruszyła w stronę profesora, który cofał się, nadal ściskając zranioną rękę. - Wynoś się stąd! - warknęła. - Wynoś się stąd i nigdy tu nie wracaj! Profesor i Fergie nie potrzebowali dalszej zachęty. Fergie uciekł pierwszy, a profesor pomknął za nim, zatrzaskując za sobą drzwi. Potykając się, zbiegli ze schodów i byli już w połowie chodnika, gdy pani Woodley wyszła na werandę. Jej twarz była purpurowa z wściekłości, a białe kropelki piany pojawiły się w kącikach ust. -Jeśli kiedykolwiek go znajdziesz, może nie spodoba ci się to, co zobaczysz! - zaskrzeczała nieludzkim głosem. - A jeśli będziesz próbował się wtrącać w nie swoje sprawy, gorzko tego pożałujesz! - Potem cofnęła się i głośno trzasnęła drzwiami, a głośny huk zawibrował w nieruchomym, mroźnym powietrzu nocy. Po chwili zapadła cisza i światła w zajeździe zgasły. Profesor i Fergie stali przy samochodzie, szeroko otwartymi z przerażenia oczami wpatrując się w ciemny budynek. Przez dłuższy czas żaden z nich nie był w stanie wymówić słowa. 123 Wreszcie profesor przerwał milczenie. - Mój Boże! Nigdy nie wyobrażałem sobie... to znaczy, kto mógłby przypuszczać... Fergie nerwowo zerknął na hotel i pociągnął profesora za ramię. - Chodźmy. Wynośmy się stąd, zanim wróci i naprawdę się za nas weźmie. Profesor skinął głową. Biegiem okrążyli forda i wskoczyli do środka. - Przez jakiś czas będę musiał prowadzić jedną ręką -powiedział profesor i jęknął z bólu. - Ale dam sobie radę. -Przekręcił kluczyk i motor zapalił. A potem, opierając lewe ramię o kierownicę i wrzucając biegi prawą ręką, uruchomił samochód. Ford ruszył, kołysząc się niepewnie. Profesor zjechał na drugą stronę błonia, zahamował, wyłączył motor i siedział, wpatrując się tępo w przednią szybę. Fergie zaniepokoił się. Może profesor był chory, a może umierał? - Czy... czy nic panu nie jest? - wyjąkał. - Nie - powiedział zdecydowanie profesor, a potem wybuchnął śmiechem i uśmiechnął się uspokajająco. -W wyobraźni wysadzam Wiejski Domek w powietrze. Czuję się tak dobrze, jak można tego oczekiwać, jak mawiała moja chorowita ciotka Sally. Co teraz zrobimy? Fergie usilnie starał się coś wymyślić. - Czy ona jest czarownicą? - spytał w końcu. Profesor jęknął. -O, Boże! Nie zagłębiajmy się w to! Ona jest... „czymś", to na pewno! -1 zdrową ręką ¦ walnął w kierownicę. 124 - Przypuszcza pan, że ona więzi Johnny'ego? - zapytał Fergie. - To znaczy, związanego i zakneblowanego w piwnicy^lub... w czymś podobnym? Profesor pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. Ostatnie słowa, które wywrzesz-czała - „jeśli kiedykolwiek go znajdziesz..." - mówią mi, że on jest gdzieś tam, w ciemności. Nie, musiał jej uciec, dlatego jest tak niewiarygodnie wściekła. Oczywiście nie możemy być niczego pewni, ale uważam, że powinniśmy się udać do tej okropnej posiadłości Glomusów... Tooting Stan ton, czy jak tam ona się nazywa. Jeżeli John-ny gdzieś jest, to na pewno tam. I mam nadzieję, głęboką nadzieję, że zdołamy tam się dostać tym tajemnym przejściem, o którym mi opowiedziałeś. Myślisz, że będziesz mógł wskazać mi drogę? Fergie skinął głową. - Tak... tak przypuszczam, profesorze Childermass. Wprawdzie jest ciemno, ale kiedy dotrzemy do drogi wychodzącej z naszego obozu, myślę, że rozpoznam otoczenie. Profesor włączył reflektory. - Mam nadzieję - odparł, zapalił auto i odjechał w kłębach spalin. W tym czasie pani Woodley w swojej sypialni wyciągała z szafy duży dziwny przedmiot. Wyglądał jak mały kwadratowy kuferek pokryty spękaną skórą, obsypaną czymś przypominającym pryszcze. Mrucząc coś do siebie, staruszka zwinęła wierzchnią i przednią część skórzanego futerału. Teraz kuferek wyglądał jak mała scena, po której mogliby się poruszać miniaturowi aktorzy. 125 W środku było ciemno, ale... Nie! Pani Woodley wymówiła jakieś słowo i wnętrze sceny zaczęło świecić drżącym, niebieskim światłem. Na drewnianej powierzchni powoli stały się widoczne dziwne symbole i obrazek komety z długim, rozszerzającym się ogonem. Na maleńkiej scenie stało rządkiem kilka szklanych butelek. Jedna była wysoka i cienka, druga miała kształt gruszki, a trzecia bulwy z wystającym z niej długim dziobkiem. Syczący niebieski płomień wystrzelił z tego dziobka i sprawił, że pozostałe butelki zaczęły się jarzyć. We wnętrzu każdej z nich zapłonęły skręcone pasma i pętle -purpurowe, czerwone, pomarańczowe i żółte. Z szufladki z przodu kuferka pani Woodley wyjęła małe metalowe kropidło. Pokropiła wodą święconą świecące butelki, które zaczęły drżeć i wydawać wysokie, ostre, melodyjne dźwięki jak szklana harmonika. Nagle na ścianie za kuferkiem pojawiła się bezkształtna plama złotego światła. W samym centrum tej plamy znajdowała się piramida z okiem pośrodku, a ponad piramidą czerwonym ogniem płonęły hebrajskie litery. Przemieszane kolorowe światła przemykały przez twarz pani Woodley, kiedy patrzyła na nie w napięciu. Jej usta wypowiedziały dziwne zdania, wyśpiewały magiczne zaklęcie, którego melodia zmieszała się z niesamowitym jękiem rozjarzonych butelek. Johnny szedł szybko ciemną żwirową drogą, która przecinała wielkie skupiska drzew. Prowadziła z Obozu Chocorua do posiadłości Głomusów i dobrze ją pamię- 126 tał. Przechodząc przez opustoszały teren nad ciemnym, nieruchomym jeziorem Chocorua, poczuł się nieswojo. Wprawdzie nie mógł zobaczyć samej góry, ale wyczuł jej obecność, gdyż dominowała nad okolicą. Chłopiec ku swojemu faskoczeniu przekonał się, że jest dobrym piechurem. Może czas spędzony na obozie harcerskim nie poszedł na marne? Tak czy inaczej, przeszedł prawie pięć kilometrów we względnie krótkim czasie. Przeziębienie nadal dawało mu się we znaki. Z powodu kataru od czasu do czasu musiał położyć łom i wyjąć z kieszeni chustkę do nosa. Czuł się jednak silny, odważny i zdecydowany, chociaż przez cały czas bał się pani Woodley. Johnny zwolnił kroku. Przesunął bladym snopem światła po lewej stronie drogi, szukając małego kamienia, którym oznaczono początek ścieżki prowadzącej do domku myśliwskiego. Czyżby zaszedł za daleko? Nie! Kamień tkwił na swoim miejscu, na pół zasypany liśćmi. Johnny skręcił na ścieżkę i szedł dalej, wpatrując się w mrok. Teraz, kiedy drzewa były nagie, lepiej widział okolicę. W oddali dostrzegł wreszcie dziwaczny domek o stromych szczytach z tak zwanymi gotyckimi rzeźbami. Kiedy zaczął biec w tamtą stronę, poczuł coś zimnego na policzku. Śnieg! Na szczęście nie padał zbyt gęsto. Chłopiec szedł dalej, zawadiacko wymachując łomem. W końcu stanął przed domkiem myśliwskim. Johnny roześmiał się. Poczuł się jak Jaś i Małgosia przy chatce czarownicy. Domek myśliwski Głomusów rzeczywiście wyglądał jak dziwaczna chata z bajki, w której mogłaby mieszkać stara wiedźma. A jeśli on, Johnny, 127 otworzy drzwi i zobaczy stojącą tam panią Woodley, szczerzącą zęby w złowrogim uśmiechu? Wzdrygnął się. Postanowił o tym nie myśleć. Rozejrzawszy się nerwowo dokoła, chłopiec położył łom koło drzwi. Omiótł wiązką światła rząd rzeźbionych kwiatów biegnący nad nadprożem. Który to był? Ach... to ten, z otworem w środku! Johnny stanął na palcach i wyciągnął stamtąd mały klucz o staroświeckim kształcie, włożył go do zamka i naparł na drzwi. Podniósł łom i wszedł do środka. Pokój cuchnął stęchlizną i był tak pusty i przygnębiający, jak wtedy kiedy był tu ostatnio. Pan Glomus uśmiechał się do niego złośliwie z portretu nad kominkiem i po raz tysięczny Johnny pomyślał, że musiał to być stary dziwak. Nie przyszedł tu jednak, żeby rozmyślać o panu Glomusie, miał co innego do roboty. Przyjrzał się przodowi kominka. Uśmiechające się dzieci z miseczkami pełnymi owsianki patrzyły na niego obojętnie. Jedna z tych główek była gałką. Jedna, druga, trzecia... Trzecia z prawej wyglądała na podniszczoną. Johnny ostrożnie spróbował ją przekręcić. Poruszyła się. Ku swojej wielkiej radości usłyszał zgrzyt mechanizmu. Powoli, centymetr za centymetrem, gruba kamienna płyta w tyle komina podniosła się do góry. Ale potem, zupełnie nieoczekiwanie zgrzyt ustał. Płyta się zacięła! W świetle latarki Johnny zobaczył ciemny otwór, wysoki zaledwie na trzydzieści kilka centymetrów. Chłopiec westchnął. Ukląkł i podczołgał się na kolanach do kominka, żeby przyjrzeć się wąskiemu otworowi. 128 Czy zdoła się przezeń przecisnąć? Będzie musiał. Najpierw wsunął najważniejszy ze wszystkiego łom najdalej, jak mógł. Później, z latarką w ręku, rozpłaszczył się na kamiennej podłodze, podpełzł w stronę czarnego od sadzy paleniska i przecisnął się na drugą stronę. Z drugiej strony kominka Johnny wstał z pewnym trudem. Przez chwilę myślał o odszukaniu dźwigni, żeby opuścić kamienną płytę, przyszło mu jednak na myśl, że może będzie chciał wrócić tą samą drogą, a jeśli teraz zamknie tajemne drzwi, niewykluczone, że - co uznał za bardzo prawdopodobne - zatrzaśnie je na dobre. Dlatego strzepnął sadzę z kurtki i ponownie podniósł łom. Przyświecając sobie latarką, ruszył w głąb wilgotnego, cuchnącego tunelu. Szedł przez mrok. Nagle, bez żadnego powodu, przypomniał sobie swoje pudełko zapałek. Pomacał kieszenie. Och, nie! Zniknęło! Prawdopodobnie zostawił je w zajeździe. Nie miał jednak teraz czasu na powrót. Przyśpieszył kroku, a strach przed Strażnikiem zaczął wkra-dać się w jego serce. Usłyszał w myśli okropne wrzaski Chada Glomusa i przypomniał sobie jego słowa: „Strażnik może być wszystkim: plamą poświaty księżycowej na podłodze lub krzesłem, a może smugą dymu w powietrzu. Przyjdzie do was, jeśli zbytnio zbliżycie się do testamentu..." Johnny próbował wyśmiać własny strach. Chciał uwierzyć w to, w co wierzył Fergie, i wmawiał sobie uparcie, że zniknięcie Chada było ukartowane. Młody Glomus był bogaty i szurnięty, i może właśnie w tej chwili pije dżin z tonikiem w jakimś barze na Bermudach. 130 Wszystko jest możliwe, jeśli jesteś bogaty, powiedział sobie chłopiec. Ale potem pomyślał o tym, co zobaczył i usłyszał, gdy kulił się pod oknem pani Woodley, i strach powrócił, mrożąc mu krew w żyłach. A mimo to szedł nadal. Wspiął się po dwóch szerokich stopniach na drugi poziom tunelu, aż w końcu zobaczył w oddali grube, nabijane ćwiekami drzwi prowadzące do krypty pod kaplicą. Zatrzymał się, nasłuchując. Nic. Cisza była absolutna i niczym niezmącona. Nerwowo skierował latarkę w bok i nagle odskoczył jak oparzony. Światło wyłowiło wyrzeźbiony na ścianie szkielet. Języczek lodu biegł w dół rzeźby, wypełniając jeden z pustych oczodołów. Chłopiec szybko cofnął latarkę. Podszedł do drzwi. Klucz wisiał na gwoździu i Johnny musiał oburącz przekręcić go w zamku. W końcu klucz szczęknął. Chłopiec pchnął drzwi. Uchyliły się na jakieś dziesięć centymetrów, a potem zacięły - uderzyły w coś. Johnny wsadził głowę w szparę i poświecił w dół. Poczuł, że krew zastyga w jego żyłach. Otworzył szeroko oczy i strach chwycił go za gardło. Za drzwiami leżało jakieś ciało, ciało mężczyzny w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym Czarny gumowy kapelusz częściowo zasłaniał głowę i to, co Johnny zobaczył, sprawiło, że hył wdzięczny, iż nie może dostrzec więcej. Jedno ramię mężczyzny było zgięte i podsunięte pod tułów, drugie zaś wyciągnięte, a dłoń rozpłaszczona na podłodze. Była brązowa i wysuszona jak ręka mumii. Rozdział 14 Johnny zamknął oczy. Obłędne przerażenie chwyciło go za serce. Bał się, że zemdleje lub umrze. Zebrał całą swoją odwagę i uniósł powieki. Straszny kształt nadal tam był, rozciągnięty na zimnych kamieniach. Chociaż chłopca ogarnęła panika, zrobiło mu się bardzo żal Chada. Był dziwnym człowiekiem, ale starał się być miły dla Johnny'ego i Fergiego. Chłopiec z trudem przełknął ślinę i wstrząsnął nim kolejny wywołujący mdłości dreszcz. W jakiś sposób rozjaśniło mu to jednak w głowie. Nie ma czasu na przygnębienie, nie teraz. Musi iść dalej, a jeśli Strażnik go dopadnie... no cóż, przynajmniej zginie w walce. Mocniej ścisnął łom i latarkę i odwracając oczy, obszedł ciało, oświetlając pomieszczenie. Krypta była niska i ciemna, a rząd kamiennych łuków ginął w mroku. Czy tam są 132 drzwi, któje prowadzą na górę do kaplicy? Muszą być. Johnny zaczął iść powoli, mijając masywne, okrągłe kolumny. Przed sobą, na szczycie krótkich schodów, zobaczył to, czego szukał. Wszedł po schodach. Drzwi otworzyły się łatwo i oczom chłopca ukazała się wąska klatka schodowa z kręconymi schodami. Wspiął się po nich i zobaczył następne drzwi. Kiedy je otworzył, znalazł się w kaplicy. Ponieważ było ciemno, Johnny wyrobił sobie tylko niejasne pojęcie o wyglądzie tego miejsca. Powiódł po niej światłem latarki i zobaczył wysokie, drewniane ławki, kamienny ołtarz ze spiżowym krucyfiksem i rzędy gotyckich łuków w bocznych nawach. Johnny kochał dziwne, stare budowle i w innej sytuacji na pewno by się zatrzymał, żeby wszystko dokładnie obejrzeć. Ale teraz bardzo się śpieszył. Przybrał marsową minę i ciężkim krokiem ruszył główną nawą. W tyle kaplicy, pod chórem z organami, znajdowały się duże, drewniane, podwójne drzwi, zamknięte na zasuwę. W dole i na górze były mniejsze zasuwy. Johnny otworzył je wszystkie, pociągnął za klamkę i drzwi się otworzyły. Do kaplicy wpadł strumień zimnego powietrza i płatki śniegu smagnęły twarz chłopca. Znów znalazł się na dworze. Poczuł widzięczność i ogromną ulgę. Stał przez chwilę z zamkniętymi oczami, pozwalając, by maleńkie, lodowate, białe drobiny uderzały go w twarz. Wydawało mu się, że w tunelu i w krypcie spędził całe wieki. Łapczywie wciągnął do płuc zimne powietrze. Nie miał ochoty się stąd ruszać, ale z wysiłkiem zwrócił swoje myśli ku zadaniu, które miał wykonać. 133 Johnny zszedł krótkimi schodkami prowadzącymi na otwartą przestrzeń przed kaplicą. Odwrócił się i spojrzał w prawo. Poprzez wirujące płatki śniegu ledwie widział czarny cień pałacu Glomusów. Za nim wznosiła się wieża kaplicy, przysadzista, z blankami na szczycie. Chociaż kościółek był gotycki, odrzwia zbudowano w stylu klasycystycznym. Z obu stron strzelały w górę kolumny, a nad drzwiami widać było ozdobny kamienny gzyms. Nad gzymsem umieszczono trójkątną kamienną płytę zwaną frontonem. W samym jej środku tkwiła kwadratowa tablica z białego marmuru. Wyryto na niej napis, który wprawił Johnny'ego w tak wielkie podniecenie, kiedy po raz drugi przeczytał go w książce znalezionej w bibliotece w Duston Heights. Przepisał go z książki i wczytywał się weń podczas jazdy pociągiem do New Hampshire. Nie widział teraz w ciemności tego napisu, a mimo to mógłby wyrecytować go z pamięci: W roku 1653,. kiedy wszystko co święte zostało przez ten naród albo zburzone, albo sprofanowane, sir Robert Shirley, baronet, zbudował ten kościół. I tylko tym może się poszczycić. Zrobił to, co najlepsze w tych najgorszych czasach i wierzył w to w tej najbardziej zgubnej z epok. Pamięć o tym sprawiedliwym mężu będzie trwać wiecznie. 134 Johnny'emu ten napis bardzo się spodobał. Brzmiał uroczyście i wzruszająco, chociaż chłopiec nic nie wiedział o sir Robercie Shirleyu lub zgubnych czasach, w których żył ów szlachcic. Był też bardzo z siebie zadowolony, gdyż dzięki profesorowi Childermassowi umiał przeczytać tekst w języku staroangielskim, który różnił się trochę od tego, jakim posługiwano się obecnie. Teraz nie miał jednak czasu, by sobie pogratulować. Musiał w jakiś sposób dotrzeć do miejsca, z którego mógłby dokładnie obejrzeć ten napis. Serce zamarło mu w piersi, kiedy zdał sobie sprawę, że tej części wyprawy po skarb nie zaplanował zbyt starannie. Czy znajdzie tu drabinę? Nie widział żadnej, bo ludzie zwykle nie zostawiali drabin w opuszczonych posiadłościach. Nagle Johnny uśmiechnął się szeroko. Z jednej strony rzeźbionych odrzwi dostrzegł gęsty bluszcz, którego pędy wysoko oplatały kolumny. Pod tablicą była nawet mała półeczka. Chłopiec był pewny, że jeśli uda > mu się dostać tak wysoko, będzie mógł na niej stanąć. Johnny zdjął rękawiczki i schował do kieszeni kurtki. Później uchwycił się pędów bluszczu i zaczął się po nich wspinać. Okazało się to zaskakująco łatwe. Bluszcz piął się bowiem po całej płaszczyźnie odrzwi i chłopiec wszędzie znajdował oparcie dla rąk i nóg. Niebawem wchodził na wąską półkę pod inskrypcją. Nadal z całych sił trzymał się bluszczu, śmiertelnie przerażony, że może się poślizgnąć, ale kiedy stanął na półce, puścił grube pędy. Teraz znajdował się nad wejściem do kaplicy. Nie było to zbyt wysoko, ale mimo to, gdyby zrobił krok do tyłu, upadek mógł okazać się bardzo niebezpieczny. Chłopiec 135 starał się o tym nie myśleć. Powoli osunął się na kolana, aż napis znalazł się na wysokości jego oczu. Z lewej kieszeni kurtki wyjął latarki. Przyjrzał się pierwszemu „ye", takiemu samemu jak na szyldzie YE TEA SHOPPE, ale nie zauważył w nim niczego dziwnego. Obie te litery były wyryte tak samo głęboko jak pozostałe. Obejrzał drugie „ye" i serce zabiło mu mocniej. Słowo to otaczała ledwie widoczna nierówna linia - pęknięcie w kamieniu. Wyglądało na to, że kiedyś pęknięcie zagipsowano, ale wiatr i deszcz wykruszyły większą część tej łatki. John-ny wyjął śrubokręt z prawej kieszeni kurtki. Trzymając mocno latarkę w lewej ręce, dźgnął gips. Natychmiast odpadło więcej gipsowych płatków. Pęknięcie poszerzyło się, a śrubokręt wszedł głębiej. Johnny pokręcił nim, żeby jeszcze bardziej poszerzyć szczelinę. Zaczął grzebać, podważać i wiercić w otaczającym wyraz pęknięciu. Maleńkie, szare płatki spadały na półkę. Johnny w podnieceniu cofnął prawą rękę i dźgnął najmocniej, jak mógł. Śrubokręt zagłębił się jeszcze na jakieś dwa i pół centymetra. Chłopiec pokręcił nim i kamienna płyta drgnęła. Potrzebował do tego obu rąk, więc odłożył latarkę. Szarpnął z całej siły i gruba płyta z hukiem spadła na półkę. Podekscytowany Johnny chwycił znów latarkę i zajrzał do otworu o poszarpanych brzegach. Spodziewał się, że znajdzie w nim zwój o urzędowym wyglądzie, przewiązany czerwoną wstążeczką lub metalową kasę ogniotrwałą zamkniętą na kłódkę. Nie zobaczył jednak niczego takiego, tyTto małą, kwadratową puszkę. Napis na etykiecie głosił: „Bulion ziołowy w kostkach". 136 Johnny miał ochotę krzyknąć. Co to wszystko ma znaczyć? Czy po to przybył tutaj przez śnieg, mrok i chłód? Pozostał mu tylko jeden promyk nadziei; może w puszce jest mikrofilm z testamentem Glomusa? Chłopiec podważył pokrywkę. W środku były małe kostki owinięte złocistą folią. Rozwinął pierwszą, potem drugą i następne. Kostki bulionu z kurczaka. Johnny zamachnął się z całej siły, rzucił puszkę i usłyszał, jak ze szczękiem spada na kamienne płyty w dole. Poczuł się jak największy dureń, jaki kiedykolwiek chodził po świecie. Profesor Childermass i jego dziadkowie na pewno odchodzą od zmysłów z niepokoju, policja prawdopodobnie przeszukuje okolice Duston Heights, zaś psy policyjne szukają jego śladu w lasach za miastem. A co on im przyniesie? Kostki bulionu. Johnny ukląkł twarzą do ściany. Dusił go płacz, ale łzy nie chciały płynąć. Gorączkowo rozważał wszystkie możliwości; jeżeli pani Woodley rzeczywiście jest czarownicą, może to ona zmieniła testament w puszkę z bulionem w kostkach? Była to idiotyczna myśl, ale właśnie teraz wydawała się równie rozsądna jak każda inna, która przyszła mu do głowy. Pokiwał głową i wziął głęboki oddech. Gra skończona. Musi wracać do domu. Z ponurą miną podniósł latarkę i wstał ostrożnie. Idąc bokiem w prawo, wyciągnął rękę w mrok, szukając oparcia dla rąk i nóg wśród splątanych pędów bluszczu. Schodził w dół i, o dziwo, zdał sobie sprawę, że myśli o gorącym posiłku. Chciał się znaleźć w przytulnym, ciepłym pokoju, w piżamie i płaszczu kąpielowym, jedząc 137 parującą owsiankę babci doprawioną syropem klono-wym, cukrem i śmietaną. Kiedy dotknął stopą ziemi, odwrócił się gwałtownie. Wydało mu się, że śnieg pada gęściej. Chciał stąd odejść, opuścić to straszne miejsce najszybciej jak to możłiwe. Serce w nim zamarło, bo zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie będzie musiał wrócić przez kryptę. Posiadłość otaczało wysokie ogrodzenie z żełaznych, ostro zakończonych prętów i czuł, że nie uda mu się przez nie przedostać. A gdy odwrócił się znowu w stronę ciemnego wejścia do kaplicy, zobaczył że ktoś schodził ze stopni. Postać w żółtym płaszczu przeciwdeszczowym, z wyciągniętymi rękami szła prosto na niego. Postać z pustymi oczami, wyschłą twarzą i szponiasty-mi rękami mumii. ZbJiżała się do niego niepewnym, chwiejnym i budzącym przerażenie krokiem. Rozdział 15 Johnny krzyknął. Upuścił latarkę i pobiegł na oślep w mrok, w wirujący śnieg. Zobaczył teraz wielki cień starego pałacu msązczący w ciemnościach. Dostrzegł górującą nad nim gładką, groźnie wyglądającą kamienną ścianę. Jak szalony pobiegł przy ścianie, szukając drzwi. Bardzo chciał widzieć, dokąd biegnie! Wszędzie było ciemno choć oko wykol i gdyby nagle otworzyła się przed nim jakaś jama, na pewno wpadłby do niej. Ściana skręcała. Chłopiec skręcił również. Zobaczył parę wysokich okiea' w ciężkich, kamiennych futrynach. Ale żadnych drzwi... Zauważył je po chwili. Niskie, do połowy wkopane w ziemię. Mógłby się schować i poczekać do rana i może to straszydło poszłoby sobie. Był przerażony. Nie chciał umrzeć. Nie chciał skończyć tak jak Chad. Nie, nie w taki sposób... 139 ¦¦¦ Dopadł drzwi. Szarpnął gałkę, ale drzwi nawet nie drgnęły. Johnny zamknął oczy i wrzasnął: - Wpuście mnie! Wpuście mnie! Zaczął walić w drzwi. Poczuł z przerażeniem, że ktoś słabo próbuje chwycić go za ramiona. Czy to Chad starał się uniemożliwić mu ucieczkę do pałacu? A może próbował mu pomóc? O Boże, o Boże, błagam... Johnny jęknął, a potem, o dziwo, drzwi się otworzyły. Nie zatrzymał się, by sprawdzić dlaczego, tylko rzucił się do przodu i zatrzasnął je za sobą. Uciekł. Ale dokąd? Na zewnątrz było niewiele światła, tutaj jednak panowały nieprzejrzane ciemności. Macając jak ślepiec, Johnny natrafił na poręcz schodów. Powłócząc nogami, poszedł do góry, stopień po stopniu. Na szczycie znalazł inne drzwi i otworzył je. Buchnął stamtąd duszny odór stęchlizny. Kiedy zastanawiał się, gdzie się znalazł, zobaczył błyskawicę i usłyszał grzmot. Na krótką chwilę ukazała mu się wielka kuchnia z długim kontuarem biegnącym pośrodku i miedziane kotły wiszące na półce w górze. Na przeciwległym krańcu kuchni znajdowały się następne drzwi. Poczuł się jak szczur w labiryncie lub piłeczka w maszynie losującej. Błyskawica znowu rozdarła mrok i Johnny rzucił się w drugi koniec kuchni. Ciężkie drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem. Znów znalazł się w ciemności, ale kiedy szedł po omacku, potarł ręką coś gładkiego - prawdopodobnie blat stołu. W trzech wysokich oknach znów rozbłysła błyskawica i chłopiec dostrzegł przelotnie olbrzymią, pokrytą boazerią jadalnię. Przez jej środek biegł stół długi jak ścieżka 140 w parku, a po obu stronach stały przy nim rzędy krzeseł o wysokich oparciach. Johnny zatrzymał się przy niskim stoliku, na którym leżały... świece! Właśnie to, czego potrzebował! Ach, gdybyż mógł jeszcze znaleźć zapałki! Na oślep przesunął rękami po zakurzonym blacie. Usłyszał, że coś spadło, a coś innego potoczyło się po stole i rozbiło na podłodze. Zaraz potem zacisnął palce na jakimś pudełku. Pociągnął za koniec, który się wysunął. Zapałki! Obmacał bok pudełka i potarł o niego zapałkę. Trysnął z niej jasny płomyk i Johnny drżącą ręką zapalił świecę. Ach, błogosławione światło! Chłopiec chwiejnym krokiem ruszył przez pokój. Światło świecy zalśniło w rzędzie wysokich luster z prawej. Johnny podskoczył na widok swojego niewyraźnego odbicia. Potykając się, szedł to w tę, to w tamtą stronę, trzymając świecę wysoko i wytężając wzrok, aż rozbolała go głowa. Musi być stąd jakieś wyjście - główne drzwi, a może jeszcze jedne boczne drzwi... coś, cokolwiek! Chłopiec zgrzytnął zębami. Wydostanie się stąd, choćby nawet miał zginąć. Bez względu na duchy, mumie czy... Aż nagle srebrzysty głos zaczął śpiewać cienko, z nutą drwiny: Kukuryku na patyku, A testament jest w koszyku! A potem: Znalazłem go, znalazłem go Ja żółty i zielony! 141 Głos ucichł. Johnny spojrzał na świecę; paliła się niebieskim płomieniem! Strażnik był tutaj! Na moment sparaliżował go strach, ale natężył wolę i zmusił się, by iść dalej, potykając się na zakurzonej podłodze. Otworzył wysokie francuskie drzwi i przeszedł przez inny pokój. Zatrzymał się, rozejrzał dokoła z najwyższym zdumieniem, bo ściany pokoju zaczęły się trząść. Obwieszony pajęczynami kandelabr zadrżał również i tysiące szklanych wisiorków wydało głośny, niepokojący szczęk. Johnny wpadł w panikę i rzucił się w prawo. Zobaczył tam drzwi. Ściany i podłoga unosiły się, opadały i kołysały jak pokład statku podczas sztormu. Chłopiec poślizgnął się i upadł na kolana. Płomyk świecy zakołysał się, ale nie zgasł. Johnny podniósł się z trudem, pokuśtykał do drzwi, otworzył je i wyszedł na półokrągły kamienny balkon. W oddali, poza kaplicą i ogrodzeniem, zobaczył reflektory! Samochód! Ale czyj i po co ten ktoś tutaj przyjechał? Odwrócił się i podniósł wzrok. W górnej partii ściany pałacu biegł rząd kamiennych ozdób - wazonów, kul, obelisków z wyrzeźbionymi symbolami i lwimi głowami na szczycie. A wszystkie oświetlał widmowy zielony ogień, który mrugał i tworzył w powietrzu koła. Nagły podmuch wiatru zasypał chłopca śniegiem i świeca, którą trzymał w ręku, zgasła. Po chwili jednak błyskawica rozjaśniła mrok i Johnny zobaczył, że stoi obok olbrzymiego posągu rycerza w kolczudze i tunice z krzyżem maltańskim. Miał ponurą minę i długie, obwisłe wąsy. Olbrzymia dłoń zaciskała się na rękojeści miecza i wydawało się, że za chwilę wyciągnie go z po- 142 chwy. Na podstawie posągu wyryte było imię i nazwisko. Johnny widział je zaledwie przez ułamek sekundy, ale zdołał odczytać.*Znał je z książek historycznych: Godfrey de Bouillon*. Godfrey de Bouillon Bouillon jak bulion. Umysł Johnny'ego zawrzał. A jeśli znalazł testament? Ta gra słów „bulion - Bouillon"? Czyżby odrzucił najważniejszą wskazówkę? Czy nadal mógłby... Jakby w odpowiedzi na to pytanie, pałac zakołysał się gwałtownie. Zatrząsł się, jakby miał ściany z kart, i na dół spadł deszcz kamieni, dachówek i cegieł. Pokój, który Johnny właśnie opuścił, już się palił. W podłodze rozwarły się wielkie, nierówne szczeliny i czerwone języki ognia strzelały z nich w górę. Rezydencja Glomu-sów znów się zatrzęsła. Olbrzymi posąg krzyżowca zakołysał się, a potem runął w dół, rozbijając po drodze balustradę balkonu. Chłopiec przywarł do rzeźbionego pilastra i zaczął się modlić: Jezusie, Maryjo i Józefie, usłyszcie nasze modlitwy i wysłuchajcie naszych próśb, Jezusie, Maryjo i... Nagle coś uderzyło go w głowę i stracił przytomność. * Gotfryd de Bouillon (1061-1100), książę Dolnej Lotaryngii, jeden z wodzów I krucjaty, obwołany w roku 1099 królem Jerozolimy (przyp. tłum.). 143 Rozdział 16 Kiedy Johnny otworzył oczy, stwierdził, że leży w szpitalnym łóżku. Był dzień i blade promienie zimowego słońca wpadały przez szerokie okna. Obok niego w fotelu przy łóżku siedział profesor Childermass. Miał na sobie poplamiony jajkiem brązowy sweter i jak zwykle palił czarno-złotego papierosa. Uśmiechnął się szeroko do chłopca. - A więc to tak! - zawołał, siląc się na burkliwy ton. - Wreszcie zdecydowałeś się zaszczycić nas swoją obecnością! Najwyższy czas! Jak się czujesz? Johnny był oszołomiony i niepewny. Nie wiedział, jak się czuje. Zdał sobie jednak sprawę, że ma coś na głowie. Dotknął ręką sztywnego, białego bandaża, a potem przypomniał sobie, że stał na balkonie w rezydencji Glomusów i że coś uderzyło go w głowę. 144 - Czyja byłem... - zaczął, ale uświadomił sobie, że ma trudności z wymawianiem słów. Poza tym kręciło mu się w głowie, a kiedy się poruszył, ostry ból przeszył mu czoło tuż nad lewym okiem. - Tak, rzeczywiście byłeś! - odparł profesor z łagodnym uśmiechem. - Byłeś nieprzytomny przez jakieś dwa dni. To wstrząs mózgu - nie, nie martw się, to nic groźnego. Sam kiedyś coś takiego miałem, kiedy łuska pocisku trafiła mnie w głowę podczas bitwy w lesie Argonne. Za kilka dni wstaniesz. Na wypadek, gdybyś chciał wiedzieć, jesteś w szpitalu w North Conway w New Hamp-shire. W najbliższym, jaki mogliśmy znaleźć. North Conway to bogate miasteczko, gdzie ludzie przyjeżdżają po to, by jeździć na nartach, pić i nudzić się jak mopsy. Powinieneś zobaczyć ten niezwykle drogi pensjonat, gdzie się zatrzymałem. Udaje szwajcarski domek wiejski z zegarami z kukułką i tak dalej. Na szczęście nie jest to jeszcze sezon narciarski, gdyż inaczej zapłaciłbym za ten pokój półroczną pensję z college'u. A w dodatku łóżko jest nierówne - dasz temu wiarę? Profesor Childermass dalej krytykował niefortunny pensjonat, a Johnny uśmiechnął się od ucha do ucha. Wiedział, że to wesoła krytyka, znak, iż profesor jest w dobrym humorze. I kiedy tak mówił, chłopiec przekonał się, że rozjaśnia mu się w głowie. Przypomniał sobie, dlaczego się tu znalazł - testament Glomusa, nagrodę i całą resztę. Pomyślał o pani Glomus, o Chadzie i o Gotfreyu de Bouillon. Milion pytań cisnęło mu się na usta. - Czy... czy pałac Glomusów spalił się doszczętnie? 145 Profesor skinął głową. - Tak. Spalił się na smaczną, chrupką grzankę. Teraz to tylko kupa popiołu. Kiedy Fergie i ja pojawiliśmy się na scenie... - Fergie? - krzyknął Johnny, przerywając profesorowi. - Co on tam robił? Profesor obrzucił chłopca ironicznym spojrzeniem. - Przyjechał ze mną, by cię ratować. I musisz przyznać, przyjacielu, że potrzebowałeś ratunku. Kiedy cię znaleźliśmy, leżałeś w krzakach koło pałacu Glomusów. Pałac zaś palił się jak... no, palił się jak każdy dom. Płomienie strzelały ze wszystkich okien, ściany się waliły. No cóż, Fergie - lub Byron, jak wolę go nazywać - Byron i ja dotarliśmy do tego miejsca, a było tam naprawdę gorąco. Dotarliśmy jednak do ciebie i wyciągnęliśmy cię w ostatniej chwili. Zaraz potem cała ta cholerna ściana runęła z hukiem i trzaskiem dokładnie w to miejsce, gdzie przedtem leżałeś. Co na to powiesz, hę? Johnny milczał. A więc prawie cudem uniknął śmierci. - Prawdopodobnie to pani Woodley wywołała ten pożar - mówił dalej profesor, zapalając następnego papierosa. - Wywołała też trzęsienie ziemi, błyskawice i wszystkie inne fajerwerki, które zniszczyły pałac. Zrobiła to za pomocą zdalnego sterowania, posłużyła się jakąś bardzo dziwną magiczną skrzynką, którą znalazła, kiedy przetrząsała posiadłość brata w poszukiwaniu jego testamentu. Skąd o tym wiem? Z pamiętnika, który znaleziono w sypialni tej miłej, zmarłej staruszki... - Zmarłej? Chce pan powiedzieć, że ona... 146 Profesor z powagą skinął głową. - Obawiam się, że tak. Życzliwa, stara pani Woodley, właścicielka przyjaznego Wiejskiego Domku odeszła do raju... a w każdym razie... z tego świata. Znaleziono ją w jej sypialni, opartą o tę magiczną skrzynkę, o której ci mówiłem. Podobno był to atak serca. Gdyby przeżyła, musiałaby odpowiedzieć na wiele zarzutów. Wedle jej pamiętnika, zabiła Chada Glomusa i trzy inne osoby, które przyłapała, gdy węszyły w posiadłości jej brata. Miała obsesję na punkcie jego testamentu - bała się śmiertelnie, że ktoś go znajdzie i że okaże się, iż nie dostała ani centa. Pani Woodley była bystrą, starą jędzą, muszę to przyznać. Tak jak ty rozwiązała część łamigłówki związanej z Staunton Harold. Ale nie posunęła się dalej. Czy ty odgadłeś ją całą? O herbaciarni i o całej reszcie? Johnny zmarszczył brwi. - Coś w tym rodzaju. Tylko o tym nie wiedziałem. Kiedy dotarłem do ostatniej wskazówki, nie domyśli-łei A się, co to było. Pomyślałem, że mnie oszukano. Chce pan o tym posłuchać? Profesor skinął głową. Kiedy palił papierosa, chłopiec opowiedział mu o inskrypcji nad drzwiami kaplicy. Wytłumaczył zagadkę dwóch „ye", puszki z bulionem w kostkach i posągu Gotfreya de Bouillona. - ...i dlatego myślę, że testament musi być ukryty w podstawie posągu - zakończył Johnny. - To znaczy, logika wskazuje, że powinien tam być. Czy... mógłby pan namówić policjantów, żeby poszli do posiadłości Glomusów i sprawdzili, czy testament rzeczywiście tam jest? 147 Profesor zastanowił się nad tą propozycją. - Hmm. No cóż, myślę, że to oni powinni zbadać tę sprawę. Pałac Glomusów jest teraz tylko rumowiskiem, ale ten posąg pewnie jest gdzieś wśród gruzów. Gotfrey de Bouillon. Ha! No cóż, kiedy czekałem, aż odzyskasz przytomność, przeczytałem ten mały przewodnik, który nosiłeś w kieszeni kurtki. Zwróciłem uwagę na część mówiącą o Dziewięciu Cnotliwych. - Taak - odparł Johnny. - A kim oni właściwie byli? Profesor uśmiechnął się z zadowoleniem, jak zawsze, gdy wiedział coś, o czym ktoś inny nie miał pojęcia. - Było to coś w rozdzaju parady starożytnych wojowników i bohaterów - powiedział. - Popatrzmy: był tam Jozue, Dawid, Juda Machabeusz, Hektor, Aleksander Wielki... hm, nie poganiaj mnie... Ach, tak! I Juliusz Cezar, król Artur, stary, dobry Karol Wielki i oczywiście twój stary przyjaciel od zupy, Gotfrey de Bouillon, sławny rycerz i przywódca krzyżowców. To dziewięciu, prawda? A w razie gdyby cię to zainteresowało, wiem również wszystko o napisie nad drzwiami kaplicy i wiem, co on oznacza. Ale będę cię zanudzał kiedy indziej. Teraz musimy porozmawiać o znacznie ważniejszych sprawach. Zuchowata, wesoła mina profesora zniknęła. Spoważniał i zapytał: - Czy wiesz, że Fergie i ja zostaliśmy aresztowani? Johnny osłupiał. - Aresztowani? Za co? - Za podpalenie, wtargnięcie na cudzy teren, próbę kradzieży... O to nas oskarżono, chociaż myślę, że mogło być tego więcej. Widzisz, kiedy tylko wyciągnęliśmy cię z płonącego pałacu, usłyszeliśmy nieprawdopodobny hałas. To strażacy i policjanci rozwalali bramę, żeby dostać się do środka. Tak, rzeczywiście! Musiało tam być z osiem wozów strażackich i nie wiem ile policyjnych, i na szczęście, również jedna karetka pogotowia. Gdy gliniarze nas znaleźli, wyobrazili sobie, że to my podłożyliśmy ogień. Możesz to sobie wyobrazić?! To znaczy, chciałem powiedzieć, co za banda głupców! Johnny zaniepokoił się. - Czy... czy będzie pan musiał pójść do więzienia? Profesor zachichotał i potrząsnął głową. - Nie, nie pójdziemy do więzienia. Widzisz, w takim przypadku to właściciele posesji powinni wnieść oskarżenie. Jak wiesz, właścicielami są żyjący członkowie rodziny Glomusów, ale kiedy dowiedzieli się o pani Woodley, która była siostrą pana Glomusa, i o rzeczy znalezionej w ruinach pałacu, i o wszystkich innych rze- iczach rozrzuconych na terenie całej posesji... no cóż, nie byli w nastroju oskarżać kogokolwiek! Johnny otworzył usta. - Rzeczy? Jakie rzeczy? Profesor uśmiechnął się krzywo i strząsnął popiół z papierosa. - Och, niewiele. Tylko kilka trudnych do wyjaśnienia znalezisk. Najpierw policja znalazła w ruinach pałacu zmumifikowane ciało. Sądząc po ubraniu, pierścieniu, portfelu i innych rzeczach osobistych, z niechęcią przyznali, że było to ciało Chada Glomusa. Będą musieli sprawdzić zapisy w karcie dentystycznej, żeby się upewnić, czy to on, aleja nie mam wątpliwości, że są to zwłoki 148 149 tego młodego mężczyzny, który zaginął na początku października. Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak to możliwe, że to ciało tak się... - Nie powiedziałem panu wszystkiego -przerwał mu Johnny. - To znaczy, Fergie i ja spotkaliśmy się z Cha-dem tuż przed jego śmiercią. My... chcieliśmy to utrzymać w tajemnicy. - Tak - odpowiedział spokojnie profesor. - Wiem. Fergie już się wygadał. I muszę stwierdzić, że to naprawdę zdumiewająca historia. Jest jeszcze coś. Policja postanowiła dokładnie przeszukać wszystkie budynki na terenie posiadłości i jak ci się zdaje, co znaleźli w mauzoleum pana Glomusa? Ciała trzech innych osób, które zaginęły tutaj w ciągu ostatnich kilku lat. Również były zmumifikowane i stały, sztywne jak deski, oparte o ścianę. Wszyscy to miejscowi - dwóch starych włóczęgów i pewna kobieta, która mieszkała w nędznej chałupie w pobliżu góry Chocorua. Wszyscy oni musieli popełnić ten sam błąd: włamali się na teren posiadłości i szperali w poszukiwaniu testamentu. Pani Woodley ich nakryła i rozprawiła się z nimi! Profesor urwał, by zaczerpnąć powietrza, westchnął głęboko i skrzyżował ramiona. - Czy chciałbyś zobaczyć, co o tym wszystkim pisały gazety? Nie czekając na odpowiedź, podniósł z podłogi stertę gazet i rzucił je na łóżko Johnny'ego. Wszystkie były egzemplarzami „Union Leader", wydawanej w Manchesterze najpopularniejszej gazety w New Hampshire. Johnny spojrzał na pierwszą stronę numeru leżącego na 150 samym wierzchu. PRZERAŻAJĄCE MUMIE W GROBOWCU MAGNATA ZBOŻOWEGO. Sięgnął po następny i przeczytał: CZAROWNICA W KANCAMAGUS CENTER? Inny głosił: CZY CHAD ZOSTAŁ ZAMORDOWANY? KTO ROZWIĄŻE TĘ ZAGADKĘ? Johnny szybko przejrzał całą stertę. - O Boże - powiedział. Nie można tego nazwać komentarzem, ale tylko na to było go stać. - Rozumiesz? - powiedział profesor, przechylając głowę na bok i uśmiechając się przebiegle. - Cała ta sprawa zapewniła rodzinie Glomusów bardzo nieprzyjemny rozgłos i o ile wiem, chcieliby, żeby to wszystko ucichło jak najszybciej. A więc, o ile się nie mylę, nie oskarżą nas o nic. Zostanie jednak przeprowadzone śledztwo, ponieważ znaleziono cztery ciała. I wiesz co? Bardzo chciałbym się dowiedzieć, co ci klowni z laboratoriów kryminalistycznych powiedzą o mumiach. Zastanawiam się, jakich głupich, kiczowatych, pseudonaukowych bzdur użyją... - Hej! - przerwał mu chłopiec. Usiadł nagle, a potem, kiedy ostry ból przeszył jego głowę, z powrotem opadł na poduszkę. -Ja... my... musimy coś zrobić! I to zaraz! Musimy skłonić gliniarzy, żeby udali się do ruin pałacu, zajrzeli do wnętrza tego posągu i sprawdzili, czy testament Glomusa tam jest! To znaczy... to znaczy, chciałem powiedzieć, babcia jest chora i jeśli zaraz nie dostanę nagrody, ona może umrzeć! Bardzo pana proszę, profesorze! Czy może pan coś z tym teraz zrobić? Może pan? Profesor przyłożył rękę do twarzy. 151 - Na Boga! - powiedział przez palce. - Więc to dlatego chciałeś odnaleźć ten testament? Johnny, jak powiedziałby Jimmy Durante: „działałeś z powodu tragicznego nieporozumienia!" Twoja babka wcale nie umiera! Operacja zakończyła się sukcesem, całkowitym i niekwestionowanym sukcesem! Oczywiście nie jest podlotkiem, ale mimo to... na Boga, dlaczego nikogo nie zapytałeś? Po policzku Johnny'ego popłynęła łza. -Bałem się. To znaczy... to znaczy, otrzymałem te wszystkie złe wieści, o tacie i o wszystkim, i pomyślałem, że świat się kończy! A potem znalazłem ten list od przedsiębiorców pogrzebowych, więc pomyślałem... Profesor ponuro skinął głową. - Teraz wszystko rozumiem. Cóż za komedia pomyłek! John, chłopcze, wiesz, czego dotyczył ten list? Johnny pociągnął nosem. Wziął z pudełka chusteczkę i wysiąkał nos. - Nie. O co w nim chodziło? Profesor uśmiechnął się od ucha do ucha. - Kilka lat temu umarł Willie, brat twojego dziadka. Był biedny jak mysz kościelna. Po śmierci Williego jego żona wypisała czek dla przedsiębiorstwa pogrzebowego, okazało się jednak, że jest to czek bez pokrycia. Przedsiębiorcy pogrzebowi dostali szału i rzucili się na wdowę po Willim, a ona zwróciła się o pomoc do twojego dziadka. W rodzinie twojego dziadka rozgorzała ostra walka o to, kto pokryje koszty pogrzebu Williego. W końcu twój dziadek namówił swego drugiego brata, Vica, żeby zapłacił. Vic to cholernie bogaty farmer z Menomi- 152 nee w Wisconsin i mógł sobie na to pozwolić. Podejrzewam, chociaż nie jestem tego absolutnie pewny, że było to podziękowanie od jakiegoś pracownika przedsiębiorstwa pogrzebowego dla twojego dziadka, ponieważ zdołał wyciągnąć te pieniądze od swojego skąpego brata. Założę się, że właśnie o to chodziło w tym absurdalnym liście. Następnym razem, jeśli będziesz miał wątpliwości co do zawartości jakiegoś listu, otwórz go nad parą i zajrzyj do środka, do pioruna! - Ze zirytowanym chrząknięciem profesor zgasił papierosa w popielniczce, wyciągnął następnego i zapalił. Wargi Johnny'ego zaczęły drżeć, a po policzkach popłynęły łzy. - Ja... bardzo przepraszam - wyjąkał. - Nie wiedziałem, że... .Profesor był wstrząśnięty. Nie chciał przecież doprowadzić Johnny'ego do płaczu. Ze zbolałą miną zerwał się z fotela i podbiegł do łóżka chłopca. Wyjął papierosa z ust i rozejrzawszy się dokoła z roztargnieniem, wsadził go do stojącej na szafce nocnej szklanki z wodą. Kiedy odwrócił się do Johnny'ego, oczy miał pełne łez. - Och, Johnie! - krzyknął, chwytając prześcieradło w ręce i skręcając je. - Proszę, nie płacz! Jestem tylko głupim staruchem i nic nie poradzę na to, że czasami zaczynam zrzędzić! To jedna z wielu moich wad. Johnny uśmiechnął się i wytarł oczy chustką. - Wszystko w porządku, profesorze - powiedział pociągając nosem. - Po prostu czuję się teraz... dość dziwnie i dlatego płaczę. Cieszę się, że nie będę sam na świecie i z tego powodu też chce mi się płakać. 153 - Nie, nie płacz - poprosił profesor i na jego usta wypłynął słaby, blady, na pół żartobliwy uśmiech. Nadal skręcając prześcieradło, utkwił wzrok w Johnnym. - Posłuchaj - rzekł poważnym, lecz łagodnym głosem. - Ja... ja myślę, że rozumiem, dlaczego tak postąpiłeś i w związku z tym mam ci coś do powiedzenia. Zamierzałem odłożyć to na później, ale... twojego tatę odnaleziono. Chłopiec otworzył szeroko oczy i zawołał: -Kiedy... Ale profesor odpowiedział szybko: - Szczegóły podam ci później. Po prostu chciałem, żebyś wiedział, że z nim wszystko w porządku. A nawet gdyby nie został odnaleziony i nawet gdyby zarówno twój dziadek, jak i babcia umarli, ja bym się tobą zaopiekował. Nigdy nie miałem własnych dzieci, ale gdyby mi na to pozwolono, adoptowałbym ciebie. Wiesz, że mam tylko siedemdziesiąt lat. Mój ojciec dożył stu trzech, a jego ojciec miał dziewięćdziesiąt osiem, kiedy zrzucił go koń. Wcale nie musisz się martwić, że kiedykolwiek zostaniesz sam na świecie. Johnny chciał coś odpowiedzieć, ale profesor szybko się odwrócił i podszedł do okna. Stał, patrząc ze złością na zaśnieżone zbocze, odchrząknął głośno kilka razy i zaklekotał sztucznymi szczękami, wsuwając je i wysuwając z ust. Profesor Childermass nie cierpiał tracić panowania nad sobą w obecności innych ludzi. Po chwili usiadł i opowiedział chłopcu o jego ojcu. Johnny przeleżał w szpitalu w North Conway około tygodnia. Przez ten czas profesor mieszkał w tym samym drogim hotelu, na który tak się uskarżał, a Fergie 154 został z nim przez parę dni. Codziennie razem odwiedzali Johnny'ego w szpitalu. Wreszcie Fergie złożył zeznanie miejscowej policji, a potem pojechał pociągiem do Duston Heights. Kiedy policjanci uzyskali zeznania Johnny'ego i profesora, rozpoczęli śledztwo. Asystujący koronerowi sędziowie przysięgli uznali, że Chad i pozostała trójka zmarli „z niewyjaśnionych przyczyn". Na podstawie otrzymanych od Johnny'ego informacji policjanci udali się do posiadłości Glomusów, przeszukali ruiny i znaleźli pogruchotany, zwęglony posąg Gotfryda de Bouillon. Uderzając weń młotkami odkryli, że podstawa posągu jest pusta. Odsunęli panel i w podstawie statui odkryli... kupkę popiołu. Podobizna krzyżowe i runęła do piwnicy płonącego budynku, gdzie było tak gorąco, jak w piecu chlebowym. Testament pana H. Bagwella Glomusa zniknął na zawsze. Johnny zasmucił się, gdy o tym usłyszał, ale teraz, kiedy już wiedział, że jego babcia nie umiera, testament milionera znacznie mniej dla niego znaczył. A profesor Childermass po prostu powtórzył to, co powiedział na wieść o śmierci pani Woodley - Baba z wozu, koniom lżej! Po tygodniu profesor odwiózł Johnny'ego do domu. Babcia wycałowała go i wyściskała, a krzątała się po domu tak raźno jak niegdyś. Natomiast dziadek potrząsnął ręką profesora tyle razy, że ten ostatni musiał mu powiedzieć, żeby w końcu przestał. Tego wieczoru Johnny'ego odwiedził Fergie. Pomimo pogawędek w szpitalu nie mieli szansy na naprawdę prywatną rozmowę. Dlatego przy pierwszej okazji 155 Johnny zaprowadził przyjaciela na górę do swojego pokoju i rozmawiali długo, z podnieceniem. Później, gdy grali w szachy, Johnny zdał sobie sprawę, że to całe zamieszanie miało jedną dobrą stronę: znalazł nowego przyjaciela. Następnego dnia Johnny wrócił do szkoły. Nie próbował udawać, że nic się nie stało, bo i tak wszyscy przeczytali w gazetach o jego przygodzie. Zasypano go pytaniami, a niektórzy chcieli nawet dostać jego autograf. Kiedy opuścił szkołę o trzeciej piętnaście, był wykończony. Gdy skręcił w Fillmore Street i ruszył w stronę domu, przekonał się, że ten pracowity, męczący dzień miał dla niego jeszcze jedną niespodziankę. Przed domem Dixonów zobaczył zaparkowany samochód, smukłą, czarną limuzynę z szoferem. Dzika myśl strzeliła mu do głowy: czy to mógł być jego tata? Ale to nie był Harrison Dixon. Bardzo poruszona—^ i zdenerwowana babcia wyjaśniła mu, że w saloniku czeka na niego jakaś dama. Johnny stracił humor, ale był bardzo zaintrygowany. Kto to mógł być? Kiedy wszedł do saloniku, zobaczył siedzącą na kanapie wysoką, starą kobietę o wyniosłej minie i stalowoszarych włosach. Miała na sobie kosztowną jedwabną suknię w kwiatki, a jej szyję zdooił naszyjnik z pereł. Na jej palcach połyskiwały pierścionki, a fryzura świadczyła o tym, że zrobiła sobie trwałą ondulację. Uśmiechnęła się na widok Johnny'ego i o dziwo, nie był to tylko uprzejmy uśmiech, ale naprawdę ciepły i przyjazny. 156 -Jak się masz? - zapytała, wstając i wyciągając do chłopca rękę. - Nazywam się Annabelle Glomus. Moim mężem był H. Bagwell Glomus. Myślę, że o nim słyszałeś? - W oczach pani Glomus błysnęło rozbawienie i ku zdumieniu Johnny'ego, puściła do niego oko! -Ja, no... ja no - zaczął chłopiec, ale nie zdołał nic więcej wykrztusić. Naprawdę go zamurowało. Nie przestając się uśmiechać, pani Glomus usiadła. Johnny opadł na krzesło obok niej. Czego, u licha, od niego chciała? Pani Glomus podniosła dużą torebkę z lakierowanej skóry, wyjęła z niej książeczkę czekową i pozłacane wieczne pióro. Na oczach zdumionego chłopca zaczęła wypisywać czek. - Słyszałam o twoich wyczynach w New Hampshire - stwierdziła z nutą lekkiego rozbawienia z głosie. -1 muszę powiedzieć, że jest mi przykro, naprawdę bardzo przykro, iż słynna łamigłówka Glomusa skłoniła cię do tej zwariowanej wyprawy, która mogła bardzo źle się dla ciebie skończyć. Ja sama uważałam, że w ogóle nie było żadnego testamentu. Byłam przekonana, że mój zmarły mąż wymyślił tę łamigłówkę, żeby doprowadzić nas wszystkich do szaleństwa. Teraz jednak, gdy wydaje się, że jednak istniał jakiś testament, muszę powiedzieć, że jestem niezwykle zadowolona, iż został zniszczony. W moim wieku nie mam ochoty na spory i kłótnie. To moi chciwi synowie dali ogłoszenie do gazety i nakłonili mnie do ustanowienia nagrody. Myśleli, że testament ojca uczyni ich jeszcze bogatszymi, chociaż nigdy nie mogłam zrozumieć, w jaki sposób. To znaczy, chciałam 157 powiedzieć, że mój drogi zmarły mąż był zdolny do zrobienia wielu dziwnych rzeczy. Mógł zostawić moim synom majątek, z drugiej jednak strony równie dobrze mógł przekazać swoje pieniądze Ku-Klux-Klanowi lub lecznicy dla kotów w Nowej Południowej Walii. Dlatego, ogólnie rzecz biorąc, myślę, że lepiej nam się powodzi bez testamentu. Ale ponieważ ty go znalazłeś, to znaczy, odszukałeś miejsce, gdzie był ukryty - i sprawiedliwość tego wymaga - chcę ci to dać. Mówiąc to, pani Glomus wydarła czek z książeczki czekowej i podała go Johnny'emu. Był wypisany na sumę dziesięciu tysięcy dolarów. Johnny oniemiał. Próbował coś powiedzieć, ale zabrakło mu słów. Kiedy się jąkał, pani Glomus wstała i ruszyła w stronę drzwi. W drzwiach przystanęła i odwróciła się do niego. - Życzę ci miłego dnia, młody człowieku. Mam nadzieję, że z pomocą tych pieniędzy zrobisz coś, co przyniesie ci radość. I mam nadzieję, że zrozumiesz, iż nie wszyscy członkowie rodziny Glomusów są tacy jak siostra mojego zmarłego męża. Niektórzy z nas są całkiem zdrowi, rozsądni... i mili. - To powiedziawszy pani Glomus majestatycznie wyszła z saloniku, pozostawiając Johnny'ego z czekiem w dłoniach. Kiedy tylko chłopiec ochłonął, pobiegł do kuchni, by opowiedzieć o wszystkim babci i dziadkowi. - Na Boga! - wykrzyknęła babcia, biorąc czek i wpatrując się weń ze zdziwieniem. - Któż mógłby przypuszczać? - Oddała go Johnny'emu i pokiwała głową. - No cóż, mój chłopcze - powiedziała z powagą, kładąc mu 158 rękę na ramieniu - ostatnio naprawdę spotyka nas wiele niespodzianek! Myślisz, że to już koniec? To znaczy, na razie? Johnny odrzekł, że tak sądzi, ale pomylił się. Ledwie skończył mówić te słowa, z ulicy dobiegł głośny zgrzyt hamulców. Początkowo pomyślał, że to pani Glomus wraca, by odebrać mu czek, kiedy jednak rzucił się do okna w saloniku, zobaczył, że samochód, który właśnie zahamował, miał kolor khaki. Na jego drzwiach widniał biały napis: US ARMY. Drzwi od strony pasażera otworzyły się, a Johnny krzyknął głośno z radości i co sił w nogach wybiegł przed dom. Obok samochodu stał mężczyzna w szarym mundurze Lotnictwa Wojskowego Stanów Zjednoczonych. Odznaczenia bojowe i medale pokrywały lewą stronę munduru, a na czapce i ramionach widniały naszywki kapitańskie. Jego twarz o nieregularnych rysach zryta była zmarszczkami i mocno opalona. Pomimo opalenizny sprawiała wrażenie wychudzonej i zmęczonej, jakby przybysz miał za sobą ciężkie przeżycia. Uśmiechał się jednak szeroko i wyciągał ręce do Johnny'ego. Z okrzykami radości chłopiec rzucił się w ramiona mężczyzny i objął go mocno. Mężczyzna również go uściskał i się rozpłakał. Obaj stali przed domem, obejmując się przez długi, długi czas. MBP Zabrze nr inw.: K1 - 21746 F 1 IIIp/F WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2001. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi