Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Cherezinska Elzbieta - Sydonia. Slowo sie rzeklo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Elżbieta Cherezińska
Sydonia. Słowo się rzekło
ISBN
Copyright © Elżbieta Cherezińska, 2023
All rights reserved
Redaktor prowadzący
Filip Karpow
Redakcja
Elżbieta Żukowska
Opieka redakcyjna
Paulina Jeske-Choińska
Tadeusz Zysk
Projekt okładki
Tobiasz Zysk
Opracowanie mapy
Mariusz Mamet
Wydanie 1
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67
dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
[email protected]
www.zysk.com.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony
znakiem wodnym (watermark).
Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub
fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest
zabronione.
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Strona 4
Pamięci wszystkich spalonych, ściętych,
powieszonych, utopionych i wygnanych.
Skalanych mianem służebnicy diabła.
Czarownic. Osądzonych i skazanych.
Kobiet myślących samodzielnie.
Strona 5
Strona 6
Strona 7
Prolog – rok 1090
Strona 8
Przez ogień, przez wodę
Stary Kołobrzeg, rok 1090
Z początku stos nie chciał się palić, ogień trzeba było zachęcać.
Zgromadzeni niepewnie spoglądali po sobie, w spojrzeniach spod
kapturów i chust czaiły się pytania, a odpowiadał im lęk. Do stosu
przystawiono kolejne smolne pochodnie i płomień z nich leniwie przepełzł na
starannie ułożone drewno, liznął gałęzie wysuszonego jałowca, prześlizgnął
się po warstwie mchu i jakby wsiąkł w niego, zostawiając po sobie tylko
maźnięcie dymiącego żaru. Śledziły go setki oczu i teraz w te oczy zajrzał
żywy strach. Przez chwilę zdawało się, że całe powietrze na Wyspie Solnej,
wokół ceremonialnego stosu i ponad jaśniejącą na jego szczycie postacią,
wessał nieznany wir.
— Ogień nie chce… — szepnął ktoś z tłumu; powiedział to, co widzieli
wszyscy.
I w tej właśnie chwili, tak zapamiętali to zgromadzeni i tak opowiadali
później przez lata, ogień dosłownie buchnął spod mchu, obejmując stos
żywym płomieniem.
— A-aa, a-aa, a-aa! — radośnie zawołali ludzie.
— Przez ogień — przez płomienie — przez żar! — donośny i głęboki głos
pierwszego kapłana zaczął pogrzebową pieśń.
— Przez ogień — przez płomienie — przez żar — z tych mar! — podjął ją
drugi.
— Przez ogień — przez płomienie — przez żar — z tych mar — w bogów
Strona 9
czar! — zaintonował trzeci i żałobnicy odpowiedzieli:
— A-aa, a-aa, a-aa!
Rozległ się dźwięk piszczałek i bębnów, tancerki i tancerze niecierpliwie
czekający na swą kolej przez cały długi, majowy wieczór, ruszyli w taniec,
korowodem, pobrzękując dzwonkami zawieszonymi na nadgarstkach rąk
i kostkach nóg.
— A-aa, a-aa, a-aa! — radosna pieśń pogrzebowego stosu wznosiła się, jak
dym.
Oto kończy się czas opłakiwania śmierci, a zaczyna radość z połączenia
duszy zmarłego z przodkami i bogami.
— A-aa, a-aa, a-aa!
Oto na oczach zebranych spopiela się ten, który tyle lat służył im wiernie,
pośrednicząc między ludźmi a Trzygłowem, składając ofiary i przynosząc
przychylność Najwyższego.
— Nie będzie już takiego jak on! — zakrzyknął Jarych, pierwszy kapłan,
a jego głos brzmiał niczym przetaczający się grzmot. Ludzie patrzyli na
Jarycha z podziwem i czcią, ich wzrok mówił: od dzisiaj kapłanem będziesz ty
i to nam wystarczy. Ale ceremonia trwała i trzeba było wypowiedzieć
wszystkie należne słowa.
— Nie będzie drugiego takiego jak Strosz! — zawołał drugi kapłan
i pokłonił się przed stosem. Konstrukcja była wysoka, ogień płonął raźno
i doszedł już do warstwy wyłożonej gałęziami świętego cisu, ale wciąż jeszcze
nie tknął ciała zmarłego.
— Niech jego imię krąży między bogami! — dopełnił trzeci z kapłanów
i płomienie wreszcie dotarły do ciała. Tłum wziął to za dobrą wróżbę, bo
i taką było. Żywiczna woń cisu przez chwilę kryła swąd palonego ciała.
— A-aa, a-aa, a-aa!
Tancerze przedarli się przez tłum, ludzie odsuwali się od stosu niechętnie,
ale posłusznie, bo patrzył na nich Jarych, ich nowy kapłan, a przez jego oczy
mógł już spoglądać sam Trzygłów.
Strona 10
— A-aa, a-aa, a-aa!
Na podwyższeniu od strony głowy nieboszczyka została już tylko książęca
rodzina: Bork i jego siostry: starsza Damroka i młodsza Sambora. Byli także
rodziną zmarłego Strosza. W rodzie Borków tak było od lat — gałąź książęca
i kapłańska niczym dwa pnie z jednego korzenia. Jarych, który po Stroszu
został pierwszym kapłanem, był wszakże prawnukiem zmarłego.
Bork miał na skroniach książęcy diadem z jednym tylko, ciemnym
bursztynem nad czołem. Skromny, nie dlatego, że w jego skrzyniach nie było
zacniejszych, lecz by pokazać, że dzisiaj, w Kołobrzegu, na Wyspie Solnej,
najważniejszy jest spopielający się Strosz. Jego stryjeczny pradziad.
— Żył tak długo, jakby śmierć zestarzała się przed nim — powiedział do
sióstr, nie przestając wpatrywać się w płonący stos.
— Był wolny — odpowiedziała Damroka. — Bo już nie było nikogo, kto
by pamiętał jego młodość.
— Nawet jego pierwszej starości nie pamiętali żywi — odpowiedziała
Sambora, również nie poruszając głową.
— Farbował włosy od pięćdziesięciu lat — dorzuciła Damroka, a Bork
parsknął cichym śmiechem. — Korą dębu. Wiem, co mówię — potwierdziła.
— I pomyśleć, że to miał być mój stos — wyszeptała Sambora. Rude włosy
starannie ukryła pod kapturem, a jej twarz zdobiły żałobne malunki. Rzędy
czarnych kropek wiły się, niczym strumienie łez, od kącików oczu, do ust
i z ust, podwójnym szeregiem w dół brody.
— W życiu — stanowczo powiedział Bork. — Nie było takiej siły, żebyśmy
spełnili jego zachciankę.
Przez chwilę rodzeństwo milczało, wsłuchując się w dzwonki tancerzy,
w przeciągłe, powtarzane a-aa, a-aa, a-aa!, ulegając czarowi chwili. Oto
dzieje się historia, a oni są jej częścią: zmarł wielki Strosz z rodu Bork.
Przeżywszy sto dwadzieścia, a może i sto trzydzieści lat; zwykli ludzie
naprawdę nie żyją tak długo. I mogli kpić z kory dębu, którą barwił włosy, bo
Strona 11
nic nie zmieni chwały tego starca: potężniejszego kapłana nie było przed nim.
Ale może nadejdzie po nim.
— Pomyśleć, że w czasach świetności Strosz wypędził z Kołobrzegu
biskupa Reinberna i do cna spalił jego świątynię — odezwał się po chwili
Bork.
— Pamiętacie, jak zatrzymał wodę płynącą ze słonych źródeł? — dorzuciła
Damroka. — Nie było mocnych na Strosza i Borków. Strosza już nie ma, a my
trwamy. Silni w sobie.
— Nie ma co, dzięki niemu zrzuciliśmy piastowskie jarzmo — przyznała
Sambora. — Choć, zaiste, to nie był powód, bym miała stać się żoną starca.
Jego żądanie było dowodem, że stracił pamięć.
— I rozum — dodała Damroka, krzywiąc się. — Taki był suchy, taki stary,
a śmierdzi! Myślałam, że będzie się palił lekko jak próchno.
— Patrzą na nas — upomniał ją brat. — Myślę, że powód, dla którego
chciał Sambory na nową żonę, jest głębszy.
— Niech patrzą, z dołu nasze twarze nikną w dymie, a słów przez te śpiewy
nie słychać — odrzekła Damroka, ale ponownie przybrała pełną czci pozę,
dodając po chwili: — Żadnej w tym nie ma głębi. Zobaczył urodę Sambory
i chciał, zaborczy dziad, by najpiękniejsza z panien grzała mu łoże. No co?
Rozmawiałam z jego żonami. Nic więcej od dawna nie mógł. Był mocarny,
owszem, ale natury nie można oszukiwać wiecznie. Czas zrobił swoje.
— Ciężko mi uznać, że chciał mnie poślubić tylko po to, bym jako nowa
żona poszła z nim na stos — powiedziała Sambora. Zakasłała. Dym naprawdę
był gęsty. — Żona ma prawo odmówić. Żadna ze Stroszowych się nie
zdecydowała i oto popieli się sam.
— Sam, ale w zacnym towarzystwie — odrzekła Damroka i spojrzeniem
wskazała na rozpoczynających taniec kapłanów.
Jarych i dwaj jego towarzysze przysłonili już twarze maskami. Na ich plecy
założono czerwone płaszcze. Stanęli plecami do siebie, spletli się ramionami
i oto zaczynali — taniec otwierający wrota Nawii. Wszyscy wstrzymali
Strona 12
oddech, Bork i jego siostry też. Od ponad stu lat nikt tego rytmu nie wybijał,
nikt tego kroku nie wykonał, nikt nie tańczył, by wrota krainy umarłych
otworzyły się dla najwyższego z kapłanów.
— Haaa-haaa-ha!
Ich śpiew był jak kamienie toczone przez sztorm po morskim dnie, jak
głazy przesuwające się pod ziemią, jak lawina spadająca ze skał.
— Haaa-haaa-ha!
Trzy postaci w maskach, pierwsza z czarnego dębu, druga z barwionej na
czerwono olchy, trzecia ze złoconego cisu. Ramionami splecione,
purpurowymi płaszczami okryte, wirujące, jakby były jedną istotą, i stające się
nią, tu, teraz, na oczach wszystkich, w oparach i dymie stosu wielkiego
Strosza.
— Haaa-haaa-ha!
Oto jest! Oto przyjął zaproszenie trzygłowy bóg, ten, który był, który jest,
który będzie, trzy światy zawirowały przed oczami Sambory i tak, usłyszała
skrzypienie wielkich bram, i tak, zobaczyła, jak otwierają się, i tak, dostrzegła
za nimi dusze wszystkich zmarłych lecące w oparach mgły, jako kruki, jako
wrony, jako sroki. Lecieli powitać Strosza, który uniósł się smugą białego
dymu znad własnego stosu. Wyleciał z dopalającego się ciała, z rozwartych
osmolonych bezzębnych szczęk. Sambora przez chwilę bała się, że dusza
Strosza przyjdzie, by ją wziąć, dym bowiem ułożył się w zarys postaci
wyraźnie zwróconej ku niej. Wyciągnęła ręce i dotknęła kącików swych oczu,
pokazując tej odchodzącej duszy: oto uczciłam cię, kazałam sobie wymalować
czarne łzy, jak żałobnica, jak wdowa. Dym zgęstniał. Sambora dotknęła ust:
zobacz, wielki. Oto uczciłam cię, kazałam sobie wymalować czarne łzy na
ustach, by łkać po twej śmierci i radować się w dniu, gdy przez ogień idziesz
do Nawii. Dym poruszył się i odłączyła się od niego wąska stróżka, sunąc
wprost do Sambory. Dziewczyna dotknęła czoła: zobacz, wielki — pomyślała
— skryłam dzisiaj włosy, by…
Jej płuca wypełnił dym pogrzebowego stosu stryjecznego pradziada, jej
Strona 13
powieki zamknęły się i zaczęły widzieć rzeczy niedostępne żywym. A jej usta
wypełniła mowa, język posłusznie wypowiadał słowa, które przychodziły
z krain …
— …sól, sól z wody, ze źródła, ze źródeł, których więcej jest, niźli znamy…
które ukazane nam będą, darowane, sól, co zamienia się w złoto, złoto, złoto…
— słowa wypadały z niej jedno za drugim, jakby wypychała je nieznana siła.
Tłum zajęty celebracją jeszcze jej nie słyszał, ale usłyszał ją Jarych
i natychmiast uciszył zebranych. Zamilkły dzwonki tancerzy, piszczałki
i bębny. Kończyła się chwila zmarłych, zaczynała żywych.
— …z południa przybędzie… zbrojny pan, wielki i srogi… w zastępy
bogaty… chciwy naszej ziemi… za nim zaś książę młody, niczym orlę bystry,
drapieżny… jego bać się trzeba, złoto-złoto-złoto, szykować złoto. Przyjaciół
zjednywać, braci broni, na ziemi walczyć będziemy, nie na morzu. Krew
weźmie, ale nam jej nie odbierze, Bork, Bork obroni…
Sambora przerwała na chwilę, może chciała wziąć oddech. Poruszyła
głową, jakby szukała kolejnych obrazów i pewnie je znalazła, bo zebrani
usłyszeli:
— A ku nam już inny pan jedzie, inny… piękny… — zapewne zobaczyła
jego oblicze i albo zachłysnęła się urodą widziadła, albo zakrztusiła dymem,
dość, że wzięła głębszy wdech, na chwilę zamarła, a potem pobladła i zaczęła
kaszleć. Opary dymiącego cisu musiały wypełnić jej płuca. Dusiła się,
charczała, zgięło ją wpół, a ciałem wstrząsały dreszcze.
Bork podtrzymał siostrę, Damroka uderzyła ją między łopatkami. Sambora
wreszcie złapała oddech. Po twarzy popłynęły jej łzy, ścierając je, rozmazała
czarne kropki. Wreszcie uspokoiła się i uśmiechając nieprzytomnie, oparła
o pierś brata.
— Wizja skończona — oznajmiła jej siostra.
— Oto przemówiła Sambora Bork, dziedziczka wielkiego Strosza! —
zawołał Jarych, odejmując od twarzy złotą maskę.
Tłum żałobników, który chwilę temu tak chciwie wsłuchiwał się w każde ze
Strona 14
słów dziewczyny, poruszył się równo, jakby ludzie byli jednością, przybrzeżną
falą, pchniętą siłą jej wieszczby i głosu Jarycha. A gdy dotarło do nich
znaczenie jego słów, zawołali:
— Sława jej! Jej sława!
I zaczęli śmiać się, klaskać, pokrzykiwać, tańczyć. Oto pogrzeb skończył
się prawdziwą radością! Bogowie są nam łaskawi.
Bork patrzył na siostrę z dumą. Mógł powiedzieć: „A nie mówiłem?”, ale nie
było potrzeby. To miał na myśli, mówiąc siostrom, że Strosz miał głębszy
powód, niż starcza chuć i pomieszanie zmysłów, prosząc o rękę Sambory.
Stary kapłan wiedział, że dziewczyna ma zdolności tak silne, jak on sam
w swych najlepszych czasach. Pragnął jej, by pożywić więdnące ciało i ducha
jej siłą. Ale ona zapłaciłaby za to utratą daru i na to nie chciał się zgodzić
Bork. Chwała ci, Stroszu, podporo rodu Borków, chwała ci, odejdź w pokoju.
Pij miód z duchami przodków, parz się z nadobnymi dziewicami, ujeżdżaj
czarne rumaki bogów, dmuchaj dobrym wiatrem w żagle tych, co na morzu.
Gdy Sambora wróciła do przytomności, Bork pocałował ją w spocone czoło
i powiedział kpiąco:
— I po to uwolniłem cię od stosu, byś nam wywieszczyła wojnę?
— „Bork obroni” — powtórzyła po wieszczbie siostry Damroka.
I popatrzyła na nią nie z dumą, a z zadumą.
Nie było wiatru. Noc miała się ku końcowi, gdy Jarych wsiadł na pokład
łodzi. Za wiosła chwycili jego dwaj niżsi kapłani, na maszcie smętnie zwisała
wilgotna od mgły chorągiew. Na niej dwa wilki, znak rodu Bork. I trójrogi
symbol Trzygłowa. Władza książęca i władza duchowna w jednym rodzie,
odkąd ktokolwiek pamięta, i dopóki będzie żyła ludzka pamięć. Naciągnął
kaptur płaszcza. Od Parsęty wionęło chłodem, a gdy wygasł stos, zrobiło się
naprawdę zimno. Grzała go popielnica, którą trzymał na podołku, między
Strona 15
skrzyżowanymi nogami. Urna z wciąż niewystygłymi prochami Strosza.
Wieźli praojca do macierzy. W górę rzeki, do świątyni w Bardach.
Na zaczepie u dziobu łodzi kiwała się latarnia. Nie rozpraszała mroków, ale
jej żółte światło dodawało otuchy. Milczeli. Byli zmęczeni. Uroczystości
najpierw żałobne, a potem pogrzebowe ciągnęły się w nieskończoność. To
może wykończyć nawet najmocniejszego kapłana. A przecież dla nich to
jeszcze nie był koniec.
— Przez ogień, przez wodę do Nawii! — zaintonował Jarych, gdy minęli
Wyspę Solną i wypłynęli na szersze wody.
— Do Nawii… — dało się słyszeć z lądu. Tak, ludzie dopiero wracali
z tryzny, z wielkiej pożegnalnej uczty, na której zjedli trzyletniego ofiarnego
byczka. Sam Jarych podrzynał mu gardło, a jego pomocnicy zbierali ofiarną
krew. Teraz każdy, kto jeszcze trzymał się na nogach, chciał dać głos, że żegna
Strosza, że czuwa.
— Idźcie spać — szepnął znad wiosła jeden z kapłanów, odwracając głowę
tak, by go nie usłyszeli.
— Sam bym poszedł — odpowiedział mu drugi.
Wiosłowali z mozołem, pod prąd rzeki, wiatru wciąż nie było. Wreszcie
dopłynęli do miasta; Wyspa Solna, gdzie płonął stos Strosza i gdzie
wyprawiono pożegnalną ucztę, leżała blisko ujścia Parsęty do morza,
grodzisko Kołobrzeg stało nad rzeką, ale w głębi lądu. Ludzie wylegli poza
bramy, stali z pochodniami na nabrzeżu, machali ogniem, krzyczeli:
— Stroszu, pamiętaj o nas!
— Przez ogień, przez wodę do Nawii! — zawołał Jarych głosem tak
gromkim, że zamilkli przestraszeni.
Kapłańska łódź minęła Kołobrzeg i poczuli uderzenie wiatru w plecy,
z północy, od morza. Mijali nadrzeczne łąki. Tu, pośród morza traw stała
wielka samotna olcha. Teraz, w ciemnościach nie było jej widać, ale Jarych
czuł jej obecność. Drzewo przed wielu laty dało mu znak, że bogowie chcą
widzieć go w szeregach swych kapłanów. To zdarzyło się w samo południe,
Strona 16
w dzień bezwietrzny. Trawy stały w bezruchu, a drzewo poruszało konarami,
jakby targały nim sztormowe podmuchy, i tak, właśnie tak, bogowie go
wezwali.
Łódź wpływała w łagodne zakole rzeki, Jarych wiedział, że tam jeszcze
czeka na nich ostatnia z gromad ludzkich. Ich obecność zdradzało tylko kilka
drgających płomyków na brzegu. Wstał i z całych sił zaintonował:
— W mroku, we mgle latają dusze nieszczęśliwie zmarłych. Widzę was!
Widzę! Zamordowani na rozstajach, umarli znienacka, poronione dzieci,
zaginione dziewice! Widzę was! Widzę! Strosza między wami nie ma i być
nie może. Jego dusza już za wrotami! Przez ogień, przez wodę do Nawii!
— Stanie się, stanie się, stanie się — zaszemrali ludzie zgromadzeni na
brzegu.
Ten cichy i niemal niewidoczny tłum ubogich mieszkańców podgrodzi,
tylko z pozoru był najmizerniejszą grupą tutejszych. Jarych wiedział, że
właśnie z tymi ludźmi trzeba się liczyć. W razie nieoczekiwanego najazdu
wroga, to oni albo rozpierzchną się jak ptactwo, albo staną do broni. Albo
wyprowadzą z grodu kogo trzeba sobie tylko znanymi ścieżkami między
szuwarami.
— Jeszcze tylko trzecia strażnica i będzie można wciągnąć żagiel —
powiedział jeden z kapłanów, gdy światełka łojówek ostatnich żałobników
zniknęły za łodzią.
Tak było. Straż czuwająca w czatowniach nadrzecznych pozdrowiła
kapłanów, oni odpowiedzieli i już zniknęły wszelkie światła na brzegach.
Otoczyła ich ciemność i drgający daleko, daleko po lewej stronie, nowy
brzask.
Kapłani wstali, odłożyli wiosła i wciągnęli żagiel na maszt. Łódź od razu
skoczyła, pchnął ją dobry wiatr. Jarych odetchnął. Zdjął przykrywkę ze
smukłej szyjki popielnicy i zdecydowanym ruchem wysypał prochy Strosza
do rzeki.
Jego pomocnicy gruchnęli gromkim śmiechem i wyciągnęli dzban
Strona 17
z miodem.
— Niech żyje Jarych! — zawołali i napili się, aż miód płynął im po długich,
dobrze przystrzyżonych brodach.
Jarych wsunął wilgotne od słodkiego trunku palce do popielnicy starego
kapłana, swego pradziada i wyjął je całe oblepione jego prochem. Obaj młodsi
kapłani przyklękli i pochylili głowy. Jarych posmarował ich czoła prochami
Strosza i miodem. Potem oblizał palce i szeroko rozłożył ramiona.
— Dziękujemy ci, Stroszu, żeś nas prowadził ponad setkę lat. Daj nam siłę.
A sam odejdź!
— Przez ogień, przez wodę do Nawii — odpowiedzieli kapłani i zadęli
w długie rogi. Niski, głęboki dźwięk niósł się po wodzie i płoszył rzeczne
ptaki.
Jarych stał u steru, jego pomocnicy pilnowali żagla, latarnia na dziobie łodzi
kołysała się w prawo i lewo.
— Nie sądziłem, że u Sambory to objawi się tak szybko — powiedział
Jarych.
— I pomyśleć, że ja, głupi, chciałem księcia Borka prosić o jej rękę, jeszcze
zanim zrobił to stary Strosz — odrzekł jeden z nich.
— Za wysokie progi — zaśmiał się serdecznie drugi. — Teraz będą ją
trzymać dla jakiegoś księcia pana.
— Teraz, to ona sama sobie wybierze.
— Ona już wybrała — odpowiedział w zadumie Jarych. — Myślę, że ona
zobaczyła go tej nocy.
Nie mówili nic więcej. Po długiej chwili zamajaczyło im światło strażnicy
pilnującej Bard. Trzeba było zwinąć żagiel i wziąć się do wioseł. Przed nimi,
na wzgórzu po lewej, ciemniała dawna siedziba rodu Borków. Od lat
zamieniona na świątynię Trzygłowa. Popielnica z resztą prochów Strosza
wróciła do domu.
Strona 18
Sambora wyszła z morza. Długie, rude włosy spadały jej mokrymi pasmami
na plecy. Wyżęła je i potrząsnęła głową. Chłodny wiatr na wilgotnej skórze
przyprawił ją o dreszcze. Ruszyła ku siedzącej na brzegu Damroce, wołając:
— Nie podasz mi płaszcza?
— Sama go weź! — odkrzyknęła siostra, otulając się swoim. — Nikt ci nie
kazał kąpać się w taki ziąb.
Sambora pochyliła się, złapała wełnianą materię i zawinęła w płaszcz.
— To tylko wiatr — odrzekła, szczękając zębami.
— No chodź — miękko powiedziała Damroka i wyciągnęła z kosza
płócienny ręcznik. — Zawinę ci włosy.
Po chwili siedziały wtulone w siebie w promieniach czerwcowego słońca,
które świeciło ostro, a nie dawało zbyt wiele ciepła. Damroka otoczyła
ramieniem plecy młodszej siostry. To było ich miejsce, ich plaża tajemna.
Z sosnowym lasem srożącym się na wysokiej wydmie, gdzie każde z drzew
było wygięte inaczej, a ich nagie korzenie, niczym pazury wczepiały się
w biały piach, gdzieniegdzie przecięty pasmem mchu. Z ostrym zejściem
z lasu do morza, przez wydmę, którą zwały nadmorską łąką, patrząc na
mnogość traw, zielonych delikatnych piaskownic i srebrnoszarych, ostrych jak
sztylety wydmuchrzyc. Po raz pierwszy zabrała je tutaj ich matka, Czębira.
Damroka miała siedem lat, Sambora pięć, nie więcej. „Tu nigdy nie
przypływają rybacy — powiedziała Czębira. — Bo morskie prądy odpychają
stąd ich łodzie. Jeśli kogokolwiek tu znajdziecie, to będzie martwy rozbitek”.
Matka nie myliła się. Nigdy nikogo nie spotkały w tym miejscu. Tylko raz, ten
jeden, najważniejszy. Łódź z roztrzaskaną burtą i płaszczem Czębiry
zwiniętym wokół złamanego masztu. Tak, ich matka zginęła na morzu i tak,
nikt nie wie, dlaczego. Czy nie zdążyła przed sztormem wrócić do portu? Czy
wypłynęła na jego spotkanie, by znaleźć śmierć? To było pięć lat temu, siostry
miały wtedy piętnaście i trzynaście lat, do dzisiaj nie poznały odpowiedzi.
Rozbitą łódź Czębiry zaciągnęły pod wydmę, przewróciły do góry dnem, była
dla nich pamiątką, symbolicznym grobem matki.
Strona 19
— Gdy będziemy miały córki — powiedziała Damroka, ściągając mokry
ręcznik z włosów Sambory — przyprowadzimy je tutaj. A potem one pokażą
tę plażę swoim córkom…
— A wtedy my będziemy tak stare, że wnuczki będą musiały nas spychać
z wydmy — Sambora zaśmiała się, wyobrażając sobie plażę pełną jasno-
i rudowłosych dziewczyn.
— Jak się czujesz? — poważnie spytała Damroka.
— Jakby było nas dwie — odpowiedziała Sambora, a siostra włożyła palce
w jej mokre, rude włosy.
— Jesteśmy dwie — pocałowała ją w głowę Damroka.
— Mam na myśli, że ja się rozdwoiłam — Sambora odwróciła się
i popatrzyły na siebie z bliska, bardzo bliska. — Połowa mnie wciąż jest tamtą
dziewczyną, co wcześniej. Tą, która lubi ścigać się z tobą konno i nie lubi
wstawać zbyt wcześnie. A druga ja — Sambora zawahała się i przestała
patrzeć Damroce w oczy, utkwiła wzrok w poruszającym się nieustannie
morzu — druga ja wciąż spogląda za wrota Nawii i nie interesuje jej świat
żywych.
Damroka przygryzła wargę i spytała:
— Matka tam była?
— Nie widziałam jej — odpowiedziała Sambora i wstała. Odrzuciła
płaszcz, przez chwilę znów drżała z zimna, a potem szybko sięgnęła po
koszulę i suknię.
Damroka patrzyła na ubierającą się siostrę. Na jasną skórę jej ud i ramion.
Ozdobiony pieprzykiem brzuch. Rozłączyłyśmy się — zrozumiała —
jesteśmy jak to słońce, które świeci zbyt jasno i nie daje ciepła. Wstała
i zaczęła zbierać swoje rzeczy. Dwie mewy przecięły białymi skrzydłami
błękit nieba i z krzykiem przeleciały nad głowami sióstr.
— Przyszło ci kiedyś do głowy, że z matką mogło być zupełnie inaczej? —
spytała Sambora, gdy wspinały się w górę wydmy. — Że nie zginęła, tylko
odpłynęła na innej łodzi, zostawiając nam swój płaszcz?
Strona 20
— Nie mogłaby nas porzucić! — gwałtownie stanęła w miejscu Damroka.
Sambora nie zareagowała, szła dalej, z mozołem, w górę. Damroka ruszyła
za nią, zapadając się w piachu. Dobiegła do siostry, chwyciła ją od tyłu za
ramiona i odwróciła siłą.
— Mogłaby? — zapytała bezradnie, jak dziecko.
Bork przyjął gości w świetlicy swego dworzyska pod chorągwią z wilkami,
pod tarczami przodków. Wstał z wysokiego krzesła, by powitać ich w wejściu,
by okazać szacunek. Poprzedzała ich straż, niosąca chorągwie z gryfem.
— Młodszy książę i współrządca Pomorza, Świętobor! Pan Szczecina,
Kamienia i Wolina. Stargardu i Pyrzyc — zaanonsował towarzyszący
gościowi możny, Dzierżko Koska.
Bork znał ich obu. Wiedział, że Koska to po równo mąż stanu i cwany lis.
Wojownikiem nie był nadzwyczajnym, ale na Pomorzu dość było sprawnych
wojów, a takich jak Koska, niewielu. Bork sam chętnie wziąłby na służbę
kogoś takiego, ale póki co, wystarczyć musiał mu kuzyn. Jarych stał przy nim
teraz, barczysty i brodaty, odziany w purpurową szatę kapłana Trzygłowa,
z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
— Wyrazy współczucia z powodu śmierci wielkiego Strosza — powiedział
książę Świętobor.
— I gratulacje dla ciebie, Jarychu Bork — dodał Koska. — Mam nadzieję,
że będziesz cieszył się podobną sławą.
— Nie mamy w Kołobrzegu biskupa, by to sprawdzić — odpowiedział
poważnie Jarych, a jego niski głos zawibrował niebezpiecznie.
— I chwała Panu! — roześmiał się Świętobor. Napięcie spadło. Usiedli.
— Co was sprowadza? — spytał Bork, choć wiedział dobrze. Takie wieści
rozchodziły się szybko. Dytryk, starszy brat Świętobora i główny książę
Pomorza, związał się sojuszem z wielkim rodem Billungów z Rzeszy.
A Billungowie od trzech pokoleń byli głównymi buntownikami, stali na czele
większych i mniejszych rodów sprzeciwiających się cesarzowi.