Carroll Jonathan - Alarm

Szczegóły
Tytuł Carroll Jonathan - Alarm
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Carroll Jonathan - Alarm PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Carroll Jonathan - Alarm PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Carroll Jonathan - Alarm - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Jonathan Carroll Tytul: Alarm (Alarm Alone) Z "NF" 4/97 I żyli długo i szczęśliwie. Do cholery, przecież tak właśnie miało być! Spotkali się, rozmawiali ze sobą, pokochali się, on poprosił, żeby wyszła za niego za mąż, a ona zgodziła się... dokładnie tak, jak to się miało zdarzyć. Ale choć mamy nadzieję, że istnieją jakieś reguły, w rzeczywistości wcale ich nie ma. Gorzej, bo staramy się postępować zgodnie z tym, co nie istnieje i kończymy jak on: siedząc w pustym mieszkaniu, zastanawiając się, gdzie ona może być, co robi w tej właśnie chwili, pewni, że jest to wspaniałe i seksy, po prostu nieporównywalne z czymkolwiek, co robiła wspólnie z nim. Widział tego drugiego mężczyznę. O to właśnie chodzi. W publicznym miejscu trzymała za rękę faceta z brodą a la van Dyck i w dodatku wytatuowanego! Wyglądał na rowerzystę albo kierowcę ciężarówki, z tych, co noszą czapki z otworkami dla wentylacji. A przecież zawsze nienawidziła tatuaży! Przynajmniej tak mówiła. Pamiętał nawet, jak się wyraziła: "Tatuaż jest jak trąd". No a teraz szła za rękę z panem trędowatym, podczas gdy jej mąż siedział w pustym pokoju gapiąc się w podłogę. Na dodatek tęsknił za wszystkim, co się z nią wiązało, nawet za tymi rzeczami, których szczerze nienawidził. Jej długimi czarnymi włosami przyczepionymi do białej emalii umywalki na kształt dziwnie wykaligrafowanych wzorów. Porozrzucanymi nieporządnie kosmetykami zajmującymi trzy czwarte szafki. Uporem. I tym słodziutkim głosem, kiedy przemawiała do kota. Każdej z tych rzeczy. Próbował wszystkiego, żeby o niej zapomnieć: Bali, drogiej wódki, randek z agencji towarzyskiej, historii Hioba. Problem jednak w tym, że nie chciał o niej zapomnieć. Nie chciał przestać myśleć o jej uśmiechu, o jej długich palcach, o tym, jak pogwizdywała krzątając się w kuchni. Jeszcze z nią nie skończył. A dzisiaj była ich rocznica. Cztery lata małżeńskiego szczęścia. Zabrałby ją na kolację i prawił komplementy. Kupiłby jej prezent - coś ekstrawaganckiego jak na ich możliwości, bo ostatecznie miłość jest ważniejsza niż stan konta bankowego. Może nawet wziąłby ją w jakąś podróż. Położyłby dwa bilety na ich małym stole i powiedział: "Jutro będziemy w Londynie". Kiedy tak siedział i myślał o tym, wydawało mu się, że mieszkanie rośnie i rośnie wokół niego i wreszcie czuł się jak pośrodku wielkiej stacji kolejowej. W drodze donikąd! Westchnął, podniósł się i postanowił pójść się napić. Usiądzie sobie w barze i poogląda mecz w telewizji. Cokolwiek, byle tylko oderwać myśli od niej. Może jego umysł pracujący na pełnych obrotach ustali, co do cholery ma zrobić z resztą życia. Na dworze było bardzo zimno i samochód nie chciał zapalić. Trrr... trrr... trrr... gasł raz po razie. Uchwycił mocno kierownicę poprzez wspaniałe skórzane rękawiczki, które podarowała mu na ostatnie urodziny. "No dalej, skurczybyku, nie rób mi tego! Nie dzisiaj". Trrr... trrr... znowu nic. Zawsze kiedy silnik nie chciał zapalić, mówiła: "Może go zalałeś". Bo tylko to wiedziała na temat samochodów, że jeśli zbytnio pompujesz pedałem gazu, zalewasz motor. Więc za każdym razem gdy był jakiś kłopot, według niej musiało to być zalanie. Stroił sobie żarty z tej jej wiedzy samochodowej, aż wreszcie szczypała go w ramię, żeby przestał. Raz zacięło się okno. Bardzo poważnie zapytał ją, czy nie myśli, że się zalało... Oparł głowę na kierownicy. Czuł się tak, jakby przyłożył do czoła nie kawałek plastyku, ale lodu. Bez cienia nadziei przekręcił jeszcze raz kluczyk i wtedy nagle silnik zaskoczył. Dzięki Bogu! W chwili gdy wyjeżdżał z parkingu, zobaczył niesympatycznego sąsiada, nazywała go: "Niedobry pan Musztarda". Czy naprawdę ona będzie mu tak towarzyszyć przez cały wieczór? "Może jest zalany", przezwiska, jakie nadawała ludziom, jej głos, kiedy przejeżdżał koło miejsc, gdzie zwykle robiła zakupy. Czy to wszystko będzie go torturować? Nie. Bar, który wybrał, był bardzo przytulny. Przez kilka następnych godzin czuł się tak, jakby wylądował z powrotem na Ziemi. Przysiadła się do niego duża blondyna imieniem Cora, jej chłopak dbał, żeby nie zabrakło im picia. Zaśmiewali się nawiązując nocną przyjaźń. Tak właśnie powinno być. Mili dla siebie ludzie, opowiadający historyjki i dowcipy tak śmieszne, że chichoczesz do bólu brzucha. Cory nie tknąłby za nic w świecie, ale był jej wdzięczny, bo trzy razy powtórzyła, że jest w jej typie. Kiedy przycisnęło go, by pójść do toalety i właśnie miał się podnieść, usłyszał za sobą głos: "Cześć, Cora". Coś szelmowskiego w tonie, jakaś sugestia intymności podpowiedziały mu, że ten ktoś musiał spędzić z Corą pewien czas w łóżku. Odwrócił się i ku swemu przerażeniu ujrzał pana Tatuowanego van Dycka. - Cześć! Gdzie się podziewałeś? Co żeś ostatnio nabroił? - powitała go najwyraźniej zachwycona Cora. Nawet kiedy już zostali sobie przedstawieni, Złodziej Żon nie patrzył na niego, tylko na dekolt Cory. - Cześć, jak leci? W jego głosie słychać było kompletny brak zainteresowania tym, jak leci drugiemu mężczyźnie. W porządku, to był właściwy moment! Odpowiednia chwila, żeby stanąć przeciwko tej świni, przeciwko własnej słabej naturze, przeciwko wszystkiemu, czym kiedykolwiek był i czego nie zrobił. Wstań. Złap chujka za koszulę, wyciągnij go na środek sali, przyłóż mu. Zrób coś! Akurat. Nie było w nim nic z Dżyngis-chana, ani jednego chromosomu. Ani Dżyngisa, ani Johna Wayne'a, ani jaj, ani grandezzy, ani niczego. Niczego dobrego. Złego zresztą też nie - sama bezbarwność i bezużyteczność. Można to kupować na tony i nawozić tym pole. Był tylko sobą, potrafiącym jedynie wstrzymywać oddech i z zaczerwienionymi policzkami zaciskać pięści, siedząc obok mężczyzny, który ukradł mu żonę. Nawet gdyby wyszedł od razu i tak przebywałby tam za długo. Cały alkohol, który wlał w siebie tej nocy, gdzieś wyparował i jego błogosławione efekty zniknęły, zanim jeszcze wyszedł z budynku. Wsiądzie do samochodu i pojedzie. To właśnie zamierzał zrobić. Jechać przed siebie, by zabić ból i upokorzenie, mijając drogowskazy i stacje benzynowe, jadąc donikąd. Tego właśnie potrzebował w taką noc. Miał swoją wielką szansę, ale wszystko, co potrafił, to zaperzyć się. Więc teraz pojedzie. A jeśli będzie chciał jechać przez całą noc, sam w samochodzie, który nie chce zapalić i przypomina mu o żonie, niech tak będzie. Będzie jechał całą noc i zobaczy przez szybę samochodową, jak wstaje świt. A nowy dzień zawsze przynosi nową nadzieję. Chociaż zrobiło się już wpół do drugiej, parking przed barem był pełen. Zazdrościł wszystkim tym szczęśliwym pijakom, siedzącym jeszcze w środku. Z goryczą stwierdził, że zazdrości właściwie każdemu, kto nie jest nim. Zanim zdążył zanurzyć się w pełnię smutku wywołanego tą myślą, usłyszał, jak z tyłu ktoś do niego podchodzi. Zaczął się odwracać i wtedy poczuł uderzenie w tył głowy. Upadł. Nie miał żadnych snów. Przeszedł prosto od rejestracji ostrego bólu do pełnej świadomości. "Gdzie u diabła ja jestem?" Ale nie mógł wymówić tych słów, bo usta miał zakneblowane, a ręce związane z tyłu. Panowała kompletna ciemność, ale wiedział, że jest w czymś, co się porusza. To był hałas, jaki robi samochód. Był w samochodzie. Po kilku sekundach uświadomił sobie, że leży w bagażniku. Po tym, jak ktoś go uderzył, został związany i wpakowany do bagażnika! Ogarnęła go panika. Zaczął się szarpać i usiłował krzyczeć mimo taśmy, która zaklejała mu usta. Nigdy w całym swoim życiu nie czuł się równie żywy. Nic nie liczyło się nigdy tak bardzo jak to, by się teraz uwolnić od taśmy, więzów i z bagażnika. Jeśli nie wydostanie się w tej chwili, oszaleje. I wreszcie coś robił, nie leżał jak owca wieziona na rzeź. Kopał i krzyczał ile sił. Nic się nie stało. Rzucał się, a samochód jechał dalej i choćby nie wiem czego próbował, nic nie mogło tego zmienić. Szczęśliwie pierwsza fala paniki przeszła, przynajmniej na jakiś czas. Zastanawiał się, kto u licha, chciałby go porywać. Nie miał niczego, nic nie wiedział, nie dysponował żadną władzą. Jakież Czerwone Brygady, Ariańskie Braterstwo, Lśniąca Droga i wszyscy mordercy wiedzieli, że w ogóle istnieje? Czy powinien się poczuć pochlebiony? Może to jacyś rozwścieczeni Arabowie, którym wystarczyłby jakikolwiek Amerykanin. Albo sadyści. Zabiorą go do lasu wraz z walizką pełną... no, rzeczy, a kiedy jego ciało zostanie odnalezione, nawet ci, którzy na niego trafią, odwrócą się chorzy z obrzydzenia. Znowu zaczął się szarpać. Na dobre lub złe, w chwilę po tym, jak dopadła go druga fala strachu, samochód gwałtownie się zatrzymał. Trzasnęło dwoje drzwi. Nikt się nie odezwał, za to usłyszał kroki. Gdzieś bardzo blisko w zamku obrócił się kluczyk i klapa nad nim skoczyła w górę. Oślepiło go światło. - Wysiadaj! - Nie może, jest związany. - No taaa. Oba głosy należały do Amerykanów. I były znajome. Po jakiejś chwili ktoś go przekręcił na kolana, a potem złapawszy go pod ramiona, wyciągnął z samochodu. Ponieważ świecono mu cały czas prosto w twarz, nie mógł zobaczyć, kto to. Położyli go na ziemi. Czuł się jak sparaliżowany oczekiwaniem, co zaraz nastąpi. Ktoś kopnął go w bok. Mocne kopnięcie, ale nie mordercze. - Przestań. - Dlaczego? Widziałeś, jak on uderzył? Znowu te znajome głosy. Bardziej niż bólem i strachem jego umysł zajęty był szukaniem odpowiedzi na pytanie, skąd zna te głosy. Światło zgasło. Zamrugał starając się odzyskać zdolność widzenia. Najpierw zobaczył dwie, potem trzy pary nóg. Jedne były w trampkach. Takich samych, jak te, które nosił jako nastolatek, wysokich, w czarno-białe paski. - Zdejmij taśmę. Pozwól mu mówić. Teraz już nie ma znaczenia, czy go usłyszą. Ktoś zaśmiał się złośliwie. Trampki zbliżyły się i czyjaś dłoń jednym brutalnym pociągnięciem zerwała taśmę z jego ust. Mężczyzna krzyknął, ale nie z bólu, tylko dlatego, że tym, który mu zerwał taśmę, był on sam. W wieku lat siedemnastu. On jako siedemnastolatek, w trampkach, w wymęczonych dżinsach, na których matka naszyła mnóstwo łat i w krzyczącej koszulce polo, którą dostał na ostatnie urodziny od swojej dziewczyny. - Niespodzianka, dupku. Witaj w domu. Siedemnastolatek podniósł się i oparł dłonie na wąskich biodrach. Od tamtego czasu nabrał sporo wagi. Pamiętał, jak kiedyś kupował spodnie nr 32 zarówno w pasie jak i na długość. To były czasy. - Spójrz na mnie - odezwał się głębszy głos i nagle zrozumiał, że i ten należy do niego. Zawsze jesteśmy zdziwieni słysząc samych siebie z taśmy magnetofonowej. W ciągu trzydziestu sekund usłyszał siebie dwa razy - z przeszłości i teraźniejszości. Przestraszony podniósł wzrok i zobaczył siebie wgapionego w siebie. To ja, zrozumiał natychmiast. I ten szkaradny czerwony sweter. Jego żona upierała się, że świetnie w nim wygląda. - Czy wiesz, kim jesteśmy? Mimo że był oszołomiony, pytanie wydało mu się bezdennie głupie. Ale nie chciał się narażać, więc tylko skinął głową. Ten drugi odpowiedział mu podobnym skinieniem. - To dobrze, ponieważ ja nie wiedziałem. Zabrało mi sporo czasu, zanim to zrozumiałem. - Ja skumałem od razu - oznajmił z dumą siedemnastolatek. - Zamknij się, dobra? Jeśli jesteś taki sprytny, to jak tutaj trafiłeś? Podniósł wzrok na swoje dwie wcześniejsze wersje spoglądające na siebie ze wściekłością. Ich wzajemna nienawiść była oczywista. - A ty, kurwa, na co tak się gapisz? - warknął siedemnastolatek. Ale leżący na ziemi mężczyzna wiedział, że to blef. Pamiętał, jak mając siedemnaście lat bardzo starał się udawać twardziela. Trzymał z grupą łobuziaków najeżonych niczym kaktusy i niebezpiecznych jak ręczne granaty. Wcale nie odznaczał się odwagą, ale był sprytny i potrafił oszukać innych, by uwierzyli, że jest jednym z nich, a to wystarczyło. Zawsze był sprytny, ale teraz siedząc na ziemi, w tej niewyobrażalnej sytuacji, uświadomił sobie coś po raz pierwszy - jesteś sprytny i wydaje ci się, że to wystarczy, ale tak nie jest. Do czego doprowadziły go wszystkie te świetne plany, kłamstwa i udawania, pośród których żył przez lata? Opuściła go żona, praca, którą wykonywał okazała się znacznie mniej interesująca, niż się zapowiadała, mieszkanie miało pozór tymczasowości. Pewna kobieta, z którą kiedyś pracował, powiedziała: "Spieprzyłam życie do poziomu absolutnej średniej". Kiedy pierwszy raz to usłyszał, uznał powiedzenie za zabawne. Teraz zrozumiał, że było też prawdziwe. Użył całego swego sprytu, by jego życie również stało się średnie i takie już miało pozostać. Na zawsze. - Alleluja! Nasz chłopczyk ujrzał światło - wykrzyknął siedemnastolatek. A starszy mężczyzna pochylił się, by pomóc mu stanąć na nogi. Głośno zaskrzypiały stawy w kolanach. - Witaj w klubie. Teraz już mógł widzieć normalnie, a to, co zobaczył wokół siebie, przejęło go dreszczem. Było ich tak wielu, ubrani w tenisówki i podkoszulki, w garnitury, w bermudy i sandały. Włosy obcięte na wiele różnych sposobów, twarze od bardzo chudych do wręcz pucołowatych. Ale wszyscy byli nim. Oniemiały wpatrywał się w te różne odmiany samego siebie. To było jak oglądanie albumu. Oto on w wieku siedmiu, dwunastu, siedemnastu, dziewiętnastu lat. Z długimi paznokciami z czasu, kiedy poważnie myślał, że będzie zawodowo grał na gitarze. Ze świeżą raną, po tym jak spadł z roweru, ile wtedy miał? Jedenaście? Wszyscy oni stali na wąskiej polnej drodze o drugiej nad ranem, wszystkie jego wersje, spoglądające na niego lub rozmawiające cicho między sobą. Nie słyszał tego, co mówili, ale wiedział, że rozmawiają o nim. Ich twarze wyrażały całą gamę uczuć, od rozbawienia po obrzydzenie. Zbierając resztę sił, jaka mu pozostała, wyszeptał, mając nadzieję, że ktoś mu odpowie. - Co to jest? Dlaczego się tutaj znalazłem? - Ponieważ jesteś skończony. Twój czas się wyczerpał. A teraz się tego dowiedziałeś - siedemnastolatek parsknął śmiechem. - Ponieważ jesteś teraz taki sam jak my. Zużyty i wyrzucony niby niedopałek. Starszy mężczyzna położył opiekuńczo dłoń na jego ramieniu. - Prawda. Wszyscy jesteśmy jedną osobą, ale ta osoba dorasta albo starzeje się, czy jak chcesz to nazwać. Każdy z nas był jakimś etapem, a kiedy ten się skończył... Siedemnastolatek odsunął go na bok i stanął nos w nos ze skonfundowanym mężczyzną. - Ja ci to wytłumaczę. Życie jest czymś na kształt paczki papierosów, można powiedzieć. To proste. W paczce masz dwadzieścia sztuk, zgadza się? Wypalasz jednego, zostaje dziewiętnaście. Co robisz z niedopałkiem? Rzucasz go na ziemię i zapominasz o nim, ponieważ się wypalił. Tyle tylko, że my się nie wypalamy. Ale nikt o tym nie wie póki nie trafia tutaj. Tak jak ty teraz. To wielki sekret życia. - My wszyscy... - chłopak, na którego twarzy malował się gniew, zatoczył ręką wielki łuk, obejmując zebranych - tworzymy jedną paczkę. Jedno życie. Jednego człowieka. Ale dowiadujemy się o tym dopiero wtedy, gdy zostaliśmy zużyci i odrzuceni. Kiedy jest już za późno. - Czy ja nie żyję? To znaczy, czy on nie żyje? - Oczywiście, że nie. Nie bądź takim egoistą. On po prostu wyciągnął z paczki kolejnego papierosa. Zarówno chłopak, jak i cała reszta, byli zachwyceni tym porównaniem. Gruchnęli śmiechem. Nie miał się do kogo zwrócić poza mężczyzną, który wcześniej łagodnie dotknął jego ramienia. Jednak i on tylko smutno pokiwał głową, potwierdzając, że wersja chłopca jest prawdziwa. Spojrzał na tłum, na siebie samego przez wszystkie minione lata i zrozumiał, że to prawda. Nie było innego wytłumaczenia. - Co stanie się ze mną, to znaczy, chodzi mi, z nim? Z cienia doszedł go rozdrażniony głos: - Kto to wie? Od nas oczekuje się tylko, byśmy siedzieli i czekali, aż dołączy do nas. Stabilizacja. Stabilizacja! Wszechmocny Boże, kiedy ostatni raz użył tego głupiego słowa? W latach siedemdziesiątych? Być ustabilizowanym. Ustabilizowana miłość. Na pomoc! Pierwsza noc reszty jego życia przeszła nie najgorzej. Chłopak w harcerskim mundurku, on, rozpalił ogień, inny przyniósł hot dogi i bułki w pudłach. Siedemnastolatek użył swego noża, żeby je otworzyć. Mężczyźni obsiedli ogień i jedząc rozmawiali. Niektórzy drzemali, głównie ci młodsi. Któryś próbował zaintonować jakąś starą pieśń, ale inny kazał mu się zamknąć twierdząc, że nie wszyscy ją znają. Świetną stroną tej nocy było, że przypominała najwspanialsze klasowe spotkanie po latach. Mężczyźni znali jego życie w najdrobniejszych szczegółach, więc przez kilka godzin zadawał im niezliczone pytania, ponieważ sam zapomniał tak wiele. Przypominało to odnajdywanie skarbów, które stracił po drodze. Umieli odpowiedzieć na każde z jego pytań. Po jakimś czasie spędzonym razem miał w zebranym towarzystwie swoich faworytów. Ale to było oczywiste. Kto lubi samego siebie przez cały czas? Zawsze bał się śmierci, ale jeśli tak miał wyglądać koniec, nie było to takie złe. Zaprowiantowanie zagwarantowane, a wspominki w męskim towarzystwie... Nie! To było okropne, przerażające! Jak czekanie na Godota, tyle tylko, że nie było żadnego Godota ani boga, na którego można by czekać, jedynie inne wersje jego samego, a jaką dawkę własnej osoby daje się wytrzymać. I wtedy wyskoczyli z ostatnią niespodzianką. Kiedy pierwsze promienie słońca przebiły się przez gęsty las, powiedzieli mu, żeby wsiadł do samochodu. Był tak wykończony, wypluty, że zrobiłby wszystko, co by mu kazali. Do miasta wzięli go nie ci sami, którzy go stamtąd przywieźli. Siedemnastolatek już kilka godzin wcześniej zniknął w lesie, a starszy mężczyzna siedział z uśpionym dzieckiem na kolanach. W milczeniu jechali w stronę znajomego miasta. Siedząc obok kierowcy patrzył tępo na to, co do ostatniej nocy było jego światem. Minęli budynek, w którym mieszkał, a potem miejsce pracy, to gdzie grał w kręgle, kościół, w którym brał ślub. Nie odezwał się aż do chwili gdy zatrzymali się przed domem, w którym jego żona mieszkała z wytatuowanym van Dyckiem. - Nie, naprawdę, ja nie chcę... - Ciii. Po prostu patrz - powiedział jeden z nich. Kilka minut później pod dom podjechała błękitna toyota metalic i wysiadł z niej van Dyck. Najwyraźniej był pijany, a uśmiech na jego twarzy jasno dawał do zrozumienia, jakim okazał się niegrzecznym chłopcem tej nocy. Czy spędził ją ze spotkaną w barze Corą? Jaka to zresztą różnica? Mimo wszystkich rewelacji ostatniej nocy mężczyzna siedzący obok kierowcy rzucił się w przód krzycząc: - Ty pieprzony skurwysynu. I wtedy stało się coś dziwnego: van Dyck zatrzymał się i położył dłoń na karku. A potem powoli odwrócił się w ich stronę. Kiedy mężczyzna zobaczył twarz van Dycka, chwycił ciężko powietrze. Ponieważ to też był on, byli tą samą osobą. Różniła ich jedynie broda, tatuaż i aura. Gdzieś po drodze zmienił się, stał się człowiekiem poza prawem czy jakimś dupkiem, a może kimś pośrednim. Jak to się stało? Mężczyzna w samochodzie nie potrafił tego zrozumieć. Ale dowód znajdował się o trzydzieści kroków od niego, trzymając się dłonią za kark, z wyrazem niedowierzania w pijanych oczach. Mężczyzna w samochodzie zrozumiał nagle, że żona wcale nie opuściła go. Po prostu kochała go nadal w tej złej wersji. Czy ona zwariowała? Wszystko w tym facecie krzyczało o kiepskim standardzie, kowbojskich butach, tanim piwie i braku kontroli. Co gorsza, prawdopodobnie właśnie spędził noc zdradzając jedyną kobietę, którą kiedykolwiek kochał. Jak często się to zdarzało? Jak mógł jej to robić? Mężczyzna siedzący w samochodzie zacisnął pięści i niewiele myśląc, zaczął wysiadać z samochodu. Kierowca złapał go i przytrzymał. - Nie możesz tego zrobić. To jest zakazane. Przywieźliśmy cię tutaj, byś zobaczył, że ona wcale cię nie zostawiła. - Ale dlaczego nie wiedziałem tego wcześniej, w barze? Dlaczego wtedy go nie rozpoznałem? - Nie możesz, póki nie znajdziesz się wśród nas i nie dowiesz się o wszystkim. Czuł gniew, miał złamane serce, ale też był dziwnie uspokojony. To była prawda, ona wcale go nie zostawiła. Patrzył na tego szczęśliwego kundla po drugiej stronie ulicy nienawidząc go bardziej niż kogokolwiek kiedykolwiek na świecie. Nienawidził go, nawet jeśli to był on sam. A potem nagle coś zrozumiał i jego twarz rozpogodziła się. Zwrócił się do kierowcy: - Wcześniej czy później on także się zużyje, co? - pokazał na van Dycka, który właśnie się odwrócił i szedł w stronę domu. Uśmiech kierowcy był pełen zrozumienia, pojawił się na niej taki sprytny uśmieszek, który towarzyszył mu przez całe życie. - Zgadza się i jeśli będziesz chciał, to ty przyjedziesz po skurwiela, kiedy nadejdzie jego czas. - Już wkrótce! - krzyknął ten z tylnego siedzenia, unosząc zaciśniętą pięść w znajomym salucie "Czarnych Panter". Siedzący z przodu mężczyźni zawstydzeni umknęli spojrzeniem. Przełożyła Dorota Malinowska