Buchheim Lothar Gunther - Okręt
Szczegóły |
Tytuł |
Buchheim Lothar Gunther - Okręt |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Buchheim Lothar Gunther - Okręt PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Buchheim Lothar Gunther - Okręt PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Buchheim Lothar Gunther - Okręt - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
tytuł: "Okręt"
autor: Lothar-Gunther Buchheim
Przełożył: ADAM KAŚKA
Strona 3
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
Tytuł oryginału niemieckiego
Strona 4
DAS BOOT
©R. Piper & Co. Verlag Munchen 1973
Strona 5
Konsultacja
JÓZEF WIESŁAW DYSKAN'!
Okładkę l stronę tytułową projektował
WALDEMAR ŻACZEK
Strona 6
Redaktor
STANISŁAW JEŹYŃSKI
Strona 7
Redaktor techniczny
Strona 8
BARBARA KLAMROWSKA
©Copyright for the Polish-edition by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa, 1987
Choć książka ta jest powieścią, nie jest ona wytworem fantazji.
Autor sam przeżył odtworzone w niej wydarzenia, stanowią one su-mę jego
doświadczeń, zdobytych na okrętach podwodnych. Mimo to opisy postaci nie są
portretami osób żyjących wtedy czy jeszcze dzisiaj.
Przedstawione w tej książce działania okręt prowadził jesienią i zi-ma 1941 roku. W
tym czasie zarysowały się zmiany na wszystkich frontach. Pod Moskwą, po raz pierwszy w
tej wojnie, oddziały wehrmachtu zostały zatrzymane. W północnej Afryce jednostki
brytyjskie przeszły do ofensywy. Stany Zjednoczone przygotowywały dostawy pomocnicze
dla Związku Radzieckiego i — bezpośrednio po napadzie japońskim na Peari Harbor —
stały się również stroną wojującą.
Z czterdziestu tysięcy marynarzy niemieckich okrętów podwodnych w drugiej wojnie
światowej trzydzieści tysięcy nie powróciło.
Lothar-Giinther Buchheim
ISBN 83-11-07481-X
Strona 9
sar Royal
Z kwater oficerskich w hotelu „Majestic" do „Bar Royal"" droga prowadzi tuż nad
brzegiem; jest to właściwie jeden rozciaągnięty zakręt długości pięciu kilometrów. Księżyc
jeszcze nie wzzeszedł.
Mimo to ulicę widać jako bladą wstęgę.
Dowódca docisnął pedał gazu, jakby brał udział w mocnych wyścigach. Ale nagle musi
puścić gaz i nadusić hamulec. Opony piszczą. Przyhamować, puścić, znowu ostro
przyhamować.;. Stary robi to dobrze i zatrzymuje ciężki wóz bez szarpnięcia przecd dziko
miotającym się facetem. Granatowy mundur. Czapka z daaszkiem.
Co za naszywka na rękawie? Bosman!
Teraz stoi, gestykulując gwałtownie, obok stożka świattła naszych reflektorów. Nie
widać jego twarzy. Dowódca chce • znowu powoli ruszyć wozem, ale bosman młóci
dłońmi w osłonę; chłodnicy i ryczy: — Ty żwawa sarenko! Złamię ci serce prędkko!
Przerwa, potem znowu werbel na chłodnicy i jaszcze iraz: — Ty żwawa sarenko!
Złamię ci serce prędko!
Dowódca wykrzywia twarz. Zaraz eksploduje. A1e nie, włącza wsteczny bieg. Wóz robi
skok, tak że nieomal uderzam w r szybę.
Potem pierwszy bieg. Slalomowy skręt. Wyjące opony.. Drugi bieg.
— To był nasz beo * — wyjaśnia mi dowódca. — Schlaany jak bela.
Główny mechanik, który siedzi za nami, klnie pod : nosem.
Ledwie dowódca porządnie się rozpędził, musi znowu harmować.
* — Słownik i wyjaśnienia wyrazów oraz skrótów z zakresu tftermino-logii morskiej i
wojskowej znajaują się na końcu książki.
Strona 10
Ale teraz może zostawić sobie trochę czasu, bowiem już z daleka rozpoznajemy w
świetle reflektorów rozkołysany szereg. Przynajmniej dziesięciu ludzi w poprzek ulicy.
Wszystko marynarze w kula nich.
Gdy podjeżdżamy bliżej, widzę, że wszyscy mają penisy na wierzchu.
Stary trąbi. Szereg dzieli się i przejeżdżamy wśród sikającego szpaleru.
^ — Nazywają to polewaczką... To wszystko ludzie z naszego okrętu.
Z tyłu mamrocze coś główny mechanik.
— Inni są w burdelu — mówi dowódca. — Tam na pewno teraz duży ruch. Merkel
również jutro wychodzi.
Przez dobre tysiąc metrów nie widzimy nikogo. Potem w ref-lektorach pojawia się
wzmocniony patrol żandarmerii.
— Mam nadzieję, że jutro nie będzie nikogo brakowało — dolatuje mnie głos z tyłu. —
Kiedy są schlani, łatwo o drakę z bla-charzami.
— Nie rozpoznają własnego dowódcy — burczy Stary pod nosem. — To już szczyt
wszystkiego!
Jedzie teraz wolniej.
— Całkiem świeży to ja też nie jestem — mówi, na pół się odwracając. — Trrchę za
dużo uroczystości jak na jeden dzień.
Najpierw pogrzeb w bazie dziś rano... Ten bosman, którego rąb-nęło podczas naictu
na Chateauneuf. A na pogrzebie znowu nalot z tym całym bam-bum. To się nie godzi: na
pogrzebie!
Pelotka strąciła trzy bombowce.
Strona 11
— I co było jeszcze? — pytam.
—- Dzisiaj nic więcej. Ale wczorajsze rozstrzelanie jeszcze czuję w żołądku. Dezercja.
Jasna sprawa. Motorzysta. Dziewiętnaście lat. Nie mówmy o tym. A późn'ej, po południu,
świniobicie w „Majesticu". Pomyślane zapewne jako rozrywka. Czernina czy jak się to tam
nazywa .. Nie smakowało nikomu.
Stary zatrzymuje się prze i lokalem, tam gdzie na murze ogrodu wypisano metrowej
wielkości literami BAR ROYAL. Jest to betonowa budowla w kształcie statku między ulicą
nadbrzeżną i wychodzącą pod ostrym kątem z sosnowych lasów boczną drogą.
W poprzek budynku sterczy oszklone piętro jak wielki pomost statku.
W „Bar Royal" występuje Monika. Alzatka, której niemczyzna ogranicza się do
ułomków żołnierskiego żargonu. Czarnowłosa, czarnooka, pełna temperamentu kluska z
piersiami. Poza nią jako atrakcja służą trzy kelnerki w głęboko wyciętych bluzkach i
trzyosobowa orkiestra: bezbarwni, wystraszeni faceci; z wyjątkiem perkusisty, Mulata,
któremu jego funkcja wyraźnie sprawia przyjemność.
Organizacja Todta zarekwirowała lokal i kazała go wymalować. Teraz jest to
mieszanka fin de siecle'u i Domu Niemieckiej Sztuki. Malowidło ścienne nad podium dla
orkiestry przedstawia pięć zmysłów albo gracje. Pięć gracji — trzy gracje? Dowód-ca
flotylli odebrał zakład organizacji Todta, motywując to w tym stylu: „Żołnierze okrętów
podwodnych potrzebują odprężenia..".
Oficerowie okrętów podwodnych nie mogą ciągle siedzieć w burdelu... Powinniśmy
stworzyć wznioślejszą atmosferę dla naszych ludzi!"
„Wznioślejszą atmosfera" składa się z postrzępionych dywanów, wytartych skórzanych
foteli, wylakierowanych na biało drewnianych sztachetek ze sztuczną winoroślą a la
Rudesheim na ścianach, czerwonych abażurów na kinkietach i spłowiałych zasłon z
czerwonego aksamitu na oknach.
Dowódca najpierw rozgląda się z krzywym uśmiechem, potem obrzuca towarzystwo
spojrzeniem kaznodziei, przyciskając podbródek do szyi i marszcząc czoło. Wreszcie
powoli przysuwa sobie fotel, ciężko opada na niego i wyciąga nogi. Kelnerka Clementine
natychmiast przydreptuje, trzęsąc piersiami, a Stary zamawia piwo dla wszystkich.
Strona 12
Jeszcze nie dostaliśmy piwa, gdy drzwi otwierają się z hukiem i wchodzi grupa pięciu
mężczyzn, sami kapitanowie, według pasków na rękawach, a z tyłu jeszcze trzech
poruczników i jeden podporucznik. Trzej spośród kapitanów mają białe czapki:
dowódcy okrętów.
W padającym na nich świetle rozpoznaję Klossmanna. Jest to nieprzyjemny facet o
cholerycznym usposobieniu, krępy, jasnowłosy, który niedawno chwalił się tym, że
podczas swego ostatniego patrolu, wykonując atak artyleryjski na płynący sam'-l;; 12
statek, najpierw kazał rozbić z karabinów maszynowych łodzie ratunkowe, „ażeby
stworzyć jasną sytuację"...
Dwaj następni to Kupsch i Stackmann, nierozłączni, którzy jadąc na urlop nie dotarli
poza Paryż i od tej pory gadają wciąż o przeżyciach burdelowych.
Stary burczy: — Jeśli poczekamy jeszcze z godzinę, będzie tu cała broń podwodna. Już
od dawna pytam samego siebie, dlaczego Anglicy nie przyślą tu komandosów i za jednym
zamachem nie zlikwidują tego sklepiku, a na dodatek dowódcy floty v/ jego pałacyku w
Kernevel. Nie rozumiem, dlaczego nie rozpędzą tego wszystkiego... tak blisko wody, a tuż
obok cały ten bajzel w Port Louis. Gdyby mieli ochotę, mogliby nas łapać nawet na lasso.
Dzisiejsza noc, na przykład, bardzo by się do tego nadawała.
' Stary nie ma ani wąskiej, rasowej twarzy bohatera okrętów podwodnych z książki z
obrazkami, ani żylastej postaci. Wyglą-
da raczej poczciwie, jak kapitan z Hapagu, i porusza się ocię-
żale.
Grzbiet jego nosa zwęża się w środku, skrzywia w lewo i znowu rozszerza.
Jasnoniebieskie oczy są ukryte pod brwiami ściągnię-
tymi od częstego czujnego wypatrywania. Zwykle tak zaciska powieki, że w cieniu brwi
widać tylko dwie cienkie kreski. W ką-
cikach oczu rozchodzi się promieniście mnóstwo zmarszczek. Dolną wargę ma pełną,
podbródek mocno zarysowany, już wczesnym popołudniem pokryty rudawą szczeciną.
Grube mocne linie dodają powagi twarzy. Kto nie zna jego wieku, bierze go za czter-
dziestolatka, chociaż jest o dziesięć lat młodszy. W porównaniu z przeciętnym wiekiem
dowódców trzydziestolatek istotnie jest już starym człowiekiem.
Strona 13
Dowódca nie lubi wielkich słów. W jego dziennikach bojowych akcje wyglądają jak
zabawy dziecięce. Z trudem można z niego coś wyciągnąć. Zazwyczaj porozumiewamy się
fragmentarycznie i ogródkowe: krążenie koSo punktów styku. Tylko nie nazywać rzeczy
po imieniu. Lekka domieszka ironii, lekkie zaokrąglenie warg wystarczą, a ja rozumiem,
co Stary naprawdę myśli. Kiedy wychwala dowódcę floty i przy tym omija mnie wzrokiem,
wiem, co to ma znaczyć.
10
Nasza ostatnia noc na lądzie. A pod czczą gadaniną zawsze przenikliwy strach: Pójdzie
dobrze... uda się nam?
By się uspokoić, wmawiam sobie: Stary — pierwszorzędny facet. Nic nim nie
wstrząśnie. To nie zupak. I nie jakiś zaślepiony awanturnik. Godny zaufania. Pływał już na
statkach żaglowych. Pięści jak stworzone, by obezwładniać szarpiące się płót-no i
manewrować ciężkimi linami. Zawsze miał sukcesy. Uwieście tysięcy ton — cały port
pełen statków. Zawsze wychodził cało
z najgorszych tarapatów.
Będzie mi potrzebny sweter, jeśli pójdziemy na północ. Simone nie powinna
przychodzić do portu. Są tylko przykrości. Te kundle z SD stale na nas czatują. Zazdrosne
świnie. Ochotniczy korpus Donitza... Tu nie mają dostępu.
Nie mam pojęcia, dokąd właściwie pójdziemy. Pewnie środkowy Atlantyk. Mało
okrętów na morzu. Całkiem kiepski miesiąc. Wzmocniona obrona. Tomki nauczyli się
wielu rzeczy.
Szczęście się odwróciło. Konwoje są doskonale zabezpieczone.
Prien, Schepke, Kretschmer, Endrass — wszyscy skończyli się na konwojach. Wszyscy
poszli na dno z wyjątkiem Kretschmera.
I wszystkich trafiło prawie w tym samym czasie — w marcu.
Schepkego szczególnie paskudnie. Zaklinował się między studzienką peryskopu a
osłoną pomostu, gdy niszczyciel taranował
jego zbombardowaną łajbę. Asy! Wielu już nie ma. Endrass załamał się nerwowo. Ale
Stary ciągle jest nie tknięty: spokojny fachowiec. Introwertyk. Nie wykańcza się piciem.
Naprawdę nie widać w nim śladu napięcia, gdy tak sobie siedzi i duma.
Strona 14
Muszę wyjść. W toalecie słyszę dwóch oficerów wachtowych, którzy stoją obok mnie
przy zażółconej kaflowej ścianie:
— ...muszę sobie jeszcze podupczyć.
— Tylko nie wsadź obok. Jesteś zalany jak haubica nadbrzeż-
na!
Gdy pierwszy wychodzi, drugi ryczy za nim: — Wetknij jej
serdeczne pozdrowienia ode mnie!
Ludzie z okrętu Merkela. Pijani. Inaczej nie bluzgaliby w tej
tonacji.
Wracam do stołu. Nasz mechanik, wyciągając ramię, wyławia swą szklankę. Całkiem
inny człowiek niż nasz Stary. Wygląda
11
jak Hiszpan ze swymi czarnymi oczami i czarnym śladem zarostu — zupełnie jak z
obrazu El Greca. Nerwowy. Zna jednak swój kramik od a do z. Dwadzieścia siedem lat.
Prawa ręka dowódcy. Zawsze pływał ze Starym. Obaj rozumieją się bez słów.
— Gdzie siedzi nasz drugi owu? — chce wiedzieć Stary.
— Na pokładzie. Ma jeszcze wachtę, ale prawdopodobnie przyjdzie!
— No tak, ktoś musi wykonywać robotę — powiada Stary. — A pierwszy?
— W burdelu! — plotkuje mechanik.
— On i burdel? Można się uśmiać! — mówi Stary. — Prawdopodobnie pisze testament.
On przecież ma zawsze wszystko w porządku.
Strona 15
O asystenta, który należy do NSDAP, a po rejsie ma zastąpić naszego głównego
mechanika. Stary nie pyta w ogóle.
Będzie nas więc sześciu w mesie oficerskiej; dużo ludzi na taką małą ciupkę.
— Gdzie podziewa się Thomsen? — pyta czif. — Nie może nas przecież wystawić do
wiatru!
Philipp Thomsen, dowódca UF i od niedawna kawaler Krzyża Rycerskiego, składał
sprawozdanie po południu. Zagłębiony w skórzanym fotelu, oparty na łokciach, dłonie w
modlitewnym geście, spojrzenie nad dłońmi, utkwione w przeciwległej ścia- .
nie: — ...potem obrzucali nas przez trzy kwadranse bombami głębinowymi.
Natychmiast po detonacji dostaliśmy na głębokości prawie sześćdziesięciu metrów sześć
do ośmiu bomb, dość blisko okrętu. Płaskie nastawienie. Jedna była wycelowana
szczególnie dobrze, wybuchła mniej więcej na wysokości działa i siedemdziesiąt metrów z
boku. Trudno powiedzieć dokładnie. Inne bomby trafiły osiemset do tysiąca metrów z
boku. Potem, po jakiejś godzinie, znowu poszła seria. To było w nocy, między dwudziestą
trzecią trzydzieści a pierwszą. Najpierw pozostaliśmy w zanurzeniu, a potem ruszyliśmy
wolniutko, na coraz mniejszej głębokości. Wynurzyliśmy się i poszliśmy za konwojem.
Następnego ranka jeden niszczyciel zrobił wypad w naszym kierunku. Stan morza trzy i
trochę wiatru, od czasu do czasu deszcz. Dość pochmurno. Doskonałe warunki do ataków
na-10
^
wodnych. Zeszliśmy pod powierzchnię i przygotowaliśmy się.
Strzał. Pudło. Potem jeszcze raz. Niszczyciel szedł wolno naprzód.
Próbowaliśmy strzelać z wyrzutni rufowej. I wtedy chwyciło.
Później szliśmy za konwojem, aż dostaliśmy rozkaz zmiany kursu.
Zetschke meldował drugi konwój. Utrzymywaliśmy kontakt, składając meldunki na
bieżąco. Koło osiemnastej podeszliśmy do konwoju. Dobra pogoda, gtan morza od dwóch
do trzech. Dość pochmurno. — Tu Thomsen zrobił przerwę. — Bardzo komiczne:
wszystkie sukcesy odnosiliśmy w tych dniach, kiedy właśnie ktoś z załogi obchodził
urodziny. Naprawdę niesamowite. Za pierwszym razem urodziny miał motorzysta. Za
drugim — radzik.
Samotny frachtowiec przypadł na urodziny kucharza, a niszczyciel — na mata
torpedystów. Zupełne wariactwo!
Strona 16
Okręt Thomsena miał cztery proporczyki na wysuniętym do połowy peryskopie, kiedy
dziś rano wchodził do portu na fali przypływu. Trzy białe _ za zatopione statki handlowe i
jeden czerwony — za niszczyciela.
Zachrypły g}os Thomsena brzmiał jak szczekanie psa nad zapaskudzoną olejem wodą:
—- Oba silniki stop!
Okręt miał jeszcze w sobie dość rozpędu, by ślizgając się, bezszelestnie dobić do pirsu.
Pr?y tym ukazał się nam od dziobu:
z oleistego sosu śmierdzącej portowej wody wystawał wysoko niby wazon z tkwiącym
w nir" zbyt ciasno upchanym bukietem.
Mało barw — bukiet nieśmiertelników. Główki kwiatów jak blade plamy między
ciemnym mcheim. Plamy po zbliżeniu przekształciły się w blade, wynędzniałe twarze.
Podkrążone, wpadnięte oczy. Kredowa skóra. Niektóre pary oczu błyszczą jak w gorączce.
Brudnoszare, pokryte zaschniętą solą skórzane kurtki.
Zmierzwione długie włosy, nai których z trudem utrzymują się czapki. Thomsen
wyglądał naprawdę; na chorego: wychudły jak tyczka grochowa, policz:ki zapadnięte.
Jego uśmiech — z pewnością pomyślany jako przyjacielski — był jak zamarzły.
— Melduję posłusznie UF p)o powrocie z rejsu bojowego! — A my na to: — Hura, UF!
— Z całych sił.
Od szopy magazynu numer' jeden powróciło kraczące echo, a potem jeszcze jedno
słabsze — od stoczni Penhoet.
13
Stary nosi swoją najstarszą marynarkę i demonstruje w ten sposób pogardę dla
wyświeżonych i wyprasowanych. Jej przód od dawna nie jest już granatowy, lecz
wypłowiał do szarzyzny, wyblakł od kurzu i plam. Złote dawniej guziki pokryte są zielonym
grynszpanem. Również barwy koszuli nie można okreś-
lić — jest granatowoszara, przechodząca we fiolet. Czarno-biało-
-czerwona wstęga, na której dynda jego Rycerski Krzyż, przekształciła się w skręcony
sznurek.
Strona 17
— To już nie jest stary rocznik! — narzeka dowódca, wędrując dociekliwym
spojrzeniem po młodych oficerach pokładowych w środku lokalu. — Teraz przychodzą
pistolety... Bojowe typy: mocni w pysku.
Od niedawna w lokalu wyróżniają się dwie grupy: „stare pier-niki", jak się sami
nazywają towarzysze Starego, i „młodzi ju-nacy", ukształtowani światopoglądowo, z wiarą
w fuhrera w oczach, z napiętymi muskularni szczęk, którzy, jak powiada Stary, przed
lustrem ćwiczą przenikliwe spojrzenie i bez trudu ściskają pośladki, tylko dlatego, że jest
moda chodzić z zaciśnię-
tymi półdupkami, sprężynując na piętach, przesuwając środek ciała lekko ku przodowi.
Patrzę na to zgromadzenie młodych bohaterów, jakbym widział
ich po raz pierwszy. Zaciśnięte usta z ostrymi bruzdami przy obu kącikach. Skrzypiące
głosy. Nadęci poczuciem przynależności do elity łowcy orderów. Nic innego w głowie, jak
tylko: „Fuhrer patrzy na ciebie. Nasza bandera jest czymś więcej niż śmierć".
Przed dwoma tygodniami jeden zastrzelił się w „Majesticu", bo złapał syfilisa. „Padł za
naród i ojczyznę" — poinformowano jego narzeczoną.
Poza grupą starych wojaków i młodym narybkiem istnieje jeszcze samotnik Kugler.
Siedzi ze swoim pierwszym oficerem przy drzwiach do klozetu. Kugler z dębowymi liśćmi,
które zapewniają dystans wobec obu stron. Kugler, szlachetny rycerz głębiny, Parsival i
Prometeusz, nieugięcie wierzący w ostatecz-ne zwycięstwo. Stalowe spojrzenie, dumna
postawa. Ani grama tłuszczu za dużo — doskonała, nieskazitelna rasa panów. Kiigler
zatyka sobie uszy wskazującymi palcami, kiedy nie chce słuchać świństw albo docinków
wątpiących cyników.
Lekarz flotylli rezyduje pr.y stole-obok. Również on zajmuje szczególną pozycję. Jego
mó.g zgromadził kolekcję najbardziej tłustych kawałów. Z tego powodu nazywają go
krotko i zwiezie „starą świnią". Lekarz flotylli uwa?a, że dziewięćset dziewięć-
dziesiąt pięć lat tysiącletniej Rzeszy Już minęło, i oznajmia o tym otwarcie, kiedy
uważa za stosowne ałbo kiedy Jest pijany.
Ma dopiero trzydzieści lat, jednak cieszy się u nas powszechnym szacunkiem: w swoim
trzecim rejsie bojowym objął do-wództwo i doprowadził okręt z powrotem cło bazy, gdy
Strona 18
po kon-centrycznym ataku dwóch samolotów pol^ dowódca, a obaj oficerowie pokładowi
leżeli ciężko rai""1 "a kojach.
— Tu był pewnie jakiś exitu.s? Czy to stypa- — ^"Y teraz-Gdzie my właściwie
jesteśmy? _ . , • -
T + • • -J • ,- i i mriip?y Stary i ostrożnie
— Jest przecież dosyć hałasu! —• mruc/-^ J'
łyka piwo. .
Monika musiała zrozumieć lekarza flo^111-swe Jaskrawo uszminkowane usta zbliża
do mikrofonu t^ak, jakby go chciała oblizać, lewą ręką wymachuje pękłeś fioletowych
strusich piór i wydziera się zachrypłym głosem:
— J'attendrai le jour et la nuit! , , . r. -i Perkusista na srebrzyście opancerzonymi
bębnie wybija do
tego takt.
Pisk, szloch, jęki: Monika dramatyzuje song skrętami ciała, wypinaniem i chowaniem
sweji obfite-J, błękitnawo połyskujące!
Piersi, energic7ną pracą tyłka ii mnóstwem sznurowatych zagrywek z pióropuszem.
Trzyma go jak i^diańsi^ ozdobę z tyłu gło-wy i otwartą ręką kilkakrotnie szyibko ucderza
się po ustach.
Potem przeciąga pióropusz między r"ogamii — -le ^our et M
nuit - i wywraca oczy. Pieszczotliwe godzenie pióropusza,
drgawki bioder naprzeciw pióropusza,!, znoywu podciągnięcie go w górę, kołysanie
biodrami... teraz, składając? "sta w ryjek, dmucha na pióra...
Nagle mruga okiem, patrząc w kien-unku .drzwi. Aha, dowódca flotylli ze swoim
adiuta.r.tem! Ten ywysokii stojak, zakończony twarzyczką gimnazisty, me jest wart
.więcej n" przelotne mrugnięcie okiem. Dowódca .flotylli nie podwala sobie nawet na po-
rozumiewawczy uśmiech, za to rzuca dokona spłoszone spojrze-15
Strona 19
nie, jakby już szukał drugiego wyjścia, aby niepostrzeżenie zno-^wu się oddalić.
-— Oho, cóż za dostojny gość zjawił się wśród podrzędnego ludu! — ryczy Trumann,
szczególnie trudny typ starej gwardii, wśr<ód łkań Moniki: ...car 1'oiseau qui s'enfuit...
Teraz, zataczaj.ąc się, idzie ku fotelowi dowódcy flotylli: — No, stary bo-jowmiku... mamy
wyskok na front, co? Chodź, tu jest fajne miejsce... Miejsce dla orkiestry... cały krajobraz
od dołu... Co, nie chcesz? Też dobrze!... Każdemu wedle potrzeb... i jak tylko moż'e!
Trumann jak zwykle jest pijany w sztok. Jego czarne, zjeżo-ne włosy są obsypane
popiołem z papierosów. Kilka niedopałków wpl^t^0 mu sle w gĘBta czuprynę. Jeden
jeszcze dymi. Trumann możie w każdej chwili stanąć w płomieniach. Krzyż Rycerski nosi z
tyłu: „Kiloński kołnierz... żelazny kiloński kołnierz" — mó\vi o tej ozdobie.
Ollsręt Trumanna nazywany jest „okrętem ognia huraganowe-go". Od piątego rejsu
prześladuje go legendarny pech: nigdy nie 1był na morzu dłużej niż tydzień. „Pełzanie do
bazy na kolanach i brodawkach piersi" — jak to Trumann określa — stało się dla niego
chlebem powszednim. Zawsze łapią go już na podejściu do rejonu operacyjnego;
bombardują go lotnicy, obrzucają bomibami głębinowymi. Były stale awarie, połamane
rury wydechowe, zerwane zawory, ale już żadnej szansy na sukces dla Trunnanna i jego
załogi. Każdy we flotylli dziwi się w duchu, jak Trumann i jego ludzie wytrzymują te ciągłe
kopniaki losu przy całkowitym braku powodzenia.
Akordeonista wytrzeszcza oczy nad rozciągniętym miechem, jakby miał jasnowidzenie.
Mulat wystaje tylko do trzeciego guzika koszuli za księżycem swego wielkiego bębna;
musi być karzełkiem albo stołek ma za niski. Monika zaokrągla usta jak karp i jęczy do
mikrofonu: — In my solitude... — Przy tym pochyla się tak bardzo ku Trumannowi, że ten
nagle wrzeszczy: - Ratunku! Trucizna! - i opada bezwładnie. Monika urywa. Trumann
wiosłuje ramionami, potem dźwiga się znowu do połowy i ryczy: — Prawdziwy miotacz
ognia... musiała zeżreć cały warkocz czosnku. Boże, o Boże!
16
Zjawia się główny mechanik Trumanna: August Mayerhofer.
Od czasu, gdy nosi na kurtce Niemiecki Krzyż, nazywają go „August z sadzonym
jajkiem".
— No, jak było w burdelu? — ryczy mu Trumann na powi-tanie. — Pociupciałeś jak
Strona 20
należy? To zawsze dobrze robi na cerę.
Twój stary tata Trumann wie coś na ten temat.
Przy bocznym stoliku wyją wspólnie: — O, ty piękny We-e-
-esterwaldzie... — Lekarz flotylli dyryguje fałszującym chórem za pomocą butelki wina.
Tuż koło podium, wokół dużego okrąg-
łego stołu, który na mocy cichego porozumienia zarezerwowany jest dla starej
gwardii, siedzą albo zwisają w skórzanych fotelach, mniej lub więcej pijani, wyłącznie
koledzy Starego: Kupsch i Stackmann — bracia syjamscy, Merkel, Keller zwany „Prasta-
rym", Kortmann zwany „Indianinem". Wszyscy razem są przedwcześnie posiwiałymi
mężczyznami, morskimi gladiatorami, któ-
rzy uciekli śmierci spod kosy i udają, że są lodowato spokojni, choć doskonale wiedzą,
jak wyglądają ich szansę. Potrafią godzinami z pozbawionym wyrazu spojrzeniem tkwić w
fotelu niemal bez ruchu. Natomiast nie są zdolni do utrzymania szklanki w dygoczących
dłoniach.
Wszyscy mają więcej niż po pół tuzina najcięższych rejsów za sobą, z próbami nerwów
najgorszego rodzaju, torturami wyż-
szego stopnia, sytuacjami bez wyjścia, które tylko cudem przekształciły się na ich
korzyść. Ani jednego, który nie wracałby już zdemolowanym okrętem, że tak powiem,
wbrew oczekiwa-niom — z górnym pokładem spustoszonym przez bomby lotnicze,
wgniecionym po staranowaniu pomostem, wbitym dziobem, pęk-niętym kadłubem. Ale za
każdym razem stali prosto jak świece na pomoście swego okrętu, jakby nic szczególnego
im się nie zdarzyło.
Fason nakazuje zachowywać się tak, jakby to wszystko nie było czymś
nadzwyczajnym. Wycie i szczękanie zębami nie jest dozwolone. DOP utrzymuje tę grę w
ruchu. Dla DOP-a jest w porządku ten, kto jeszcze ma na tułowiu szyję i głowę oraz;
cztery kończyny. Dla DOP-a wariatem jest ten, kto szaleje. Zamiast starych dowódców
powinien by od dawna wysyłać na fron-towych okrętach nie zużytych l nie obciążonych
ludzi. Niestety,
2 — Okręt
17
nie obciążeni nowicjusze ze swoimi nie tkniętymi nerwami nawet w przybliżeniu nie są