2544
Szczegóły |
Tytuł |
2544 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2544 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2544 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2544 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Kim Stanley Robinson
Tytu�: Zanim si� obudz�
(Before I wake)
Z "NF" 6/91
Abernathy'emu �ni�o si�, �e stoi na stromej grani, spadaj�cej
osypiskiem do polodowcowego jeziorka. Jeziorko by�o w �rodku
granatowe, a na obrze�ach b��kitne. Gdzieniegdzie na
skalnych po�aciach ja�nia�y plamy trawy niby trawniki w
posiad�o�ciach �wistak�w. �adnych drzew. Abernathy czu�
w gardle zimne, rozrzedzone powietrze. Widzia� grzbiety
g�rskie odleg�e o ca�e mile i cho� wszystko trwa�o w
bezruchu, czu�o si� w tym ogromny rozmach, jakby podmuch
wiatru uchwyci� sam� materi� istnienia.
- Obud� si�, do cholery - odezwa� si� jaki� g�os.
Abernathy poczu� pchni�cie w plecy i stoczy� si� po osypisku,
wywo�uj�c ma�� lawin�.
Sta� teraz w du�ym, bia�ym pokoju. Wsz�dzie pe�no by�o
szklanych pojemnik�w r�nej wielko�ci, poustawianych w
piramidy po cztery, pi��, a w ka�dym spa�o jakie� zwierz�:
ma�pka, szczur, pies, kot, �winia, delfin, ��w.
- Nie - rzek� cofaj�c si�. - Prosz�, nie.
Do pomieszczenia wszed� brodaty m�czyzna. - No, zbud�
si� - powiedzia� szorstko. - Pora wzi�� si� do roboty, Fred.
Musimy ci�ko pracowa�, w tym jedyna nadzieja. Trzeba
walczy� z senno�ci�! - Chwyci� Abernathy'ego za ramiona i
posadzi� na pojemniku z wiewi�rkami. - Pos�uchaj! -
krzykn��. - Wszyscy �pimy i co� nam si� �ni!
- Dzi�ki Bogu - rzek� Abernathy.
- To nie wszystko! Bo jednocze�nie �yjemy na jawie.
- Nie wierz� ci.
- Owszem, wierzysz. Sp�jrz na to. - Wzi�� du�� rolk�
papieru z wykresami i uderzy� ni� Abernathy'ego w pier�, a
potem rozwin�� papier na pod�odze. Pokrywa�y go czarne
zawijasy.
- Wygl�da jak zapis nutowy - zauwa�y� Abernathy z
roztargnieniem.
Brodacz wykrzykn��: - Tak! Tak! To zapis symfonii, jak�
codziennie graj� nasze m�zgi! Bardzo trafne! Tutaj mamy
stary zapis; widzisz, jak skrzypce rz�pol� przez szesna�cie
godzin? Tak kiedy� to wygl�da�o, Fred. To �wiadomo�� -
szarpn�� mocno obiema r�kami za brod�. Wygl�da� jakby co� go
dr�czy�o. - A potem nag�e zej�cie do bas�w, to te luki tutaj.
B�ogos�awiony sen. W ci�gu nocy s�yszeli�my instrumenty ze
�rodka skali: rogi, oboje i alt�wki, kt�re coraz d�u�ej
wirowa�y ma�ymi improwizacjami ponad basami w tle, a�
wreszcie jedna z nich wype�nia�a ca�� godzin�, zanim zn�w
ca�� moc� zabrzmia�y skrzypce. Tak, Fred, to absolutnie
trafne por�wnanie!
- Dzi�kuj� - rzek� Abernathy. - Nie musisz wrzeszcze�.
Stoj� obok ciebie.
- No to si� obud� - powiedzia� brodacz w�ciek�ym, cichym
g�osem. - Nie mo�esz, prawda? - �piewasz now� �piewk�, jak my
wszyscy. Sp�jrz na to: osiemdziesi�t procent snu
paradoksalnego, przemieszanego bez�adnie z okresami czuwania
i dwadzie�cia snu g��bokiego. A to zmienia nas w lunatyk�w,
w chodz�ce koszmary na jawie.
Abernathy spostrzeg�, �e wszystkie z�by w g��bi brody jego
rozm�wcy to siekacze. Przesun�� si� chy�kiem w kierunku
drzwi, potem rzuci� si� do nich biegiem. M�czyzna skoczy�
na niego i obaj potoczyli si� po pod�odze.
Abernathy obudzi� si�.
- Aha - rzek� m�czyzna. By� to Winston, kierownik
laboratorium. - Wi�c teraz mi wierzysz - powiedzia� kwa�no,
rozcieraj�c �okie�. Je�li wszyscy zaczniemy odp�ywa� jak ty,
nie b�dziemy nawet pami�ta�, jak wygl�da�o �ycie. Wtedy
b�dzie po wszystkim.
- Gdzie jeste�my? - spyta� Abernathy.
- W laboratorium - odpar� Winston g�osem pe�nym
bezbrze�nej cierpliwo�ci. - Teraz tu mieszkamy, pami�tasz,
Fred? Pami�tasz?
Abernathy rozejrza� si�. Laboratorium by�o du�e i dobrze
o�wietlone. Na pod�odze wala� si� papier z wykresami EEG. Ze
�cian zastawionych aparatur� wystawa�y czarne blaty. W
jednym rogu sta�a klatka z dwoma szczurami.
Abernathy gwa�townie potrz�sn�� g�ow�. Wszystko wraca�o.
Obudzi� si�, ale sen by� prawdziwy. J�kn��, podszed� do
ma�ego okna, zobaczy� dym unosz�cy si� z miasta poni�ej. -
Gdzie Jill?
Winston wzruszy� ramionami. Przeszli szybko przez drzwi
na ko�cu laboratorium prowadz�ce do pokoiku z ��kami
polowymi i kocami. Nikogo tam nie by�o.
- Pewnie zn�w posz�a do domu - odezwa� si� Abernathy.
Winston sykn�� ze zdenerwowania i zmartwienia. - Sprawdz�
teren - rzek�. - Ty lepiej pojed� po ni�. Uwa�aj na siebie!
Fred by� ju� za drzwiami.
W wielu miejscach ulice by�y prawie zablokowane rozbitymi
samochodami, ale od ostatniego wypadu Abernathy'ego do domu
niewiele si� zmieni�o i dojecha� w dobrym czasie.
Przedmie�cia dusi�y si� mgie�k� pachn�c� jak dym z pieca do
spalania �mieci. Sprzedawca na stacji benzynowej sta�,
trzymaj�c w r�ku uchwyt pompy i patrzy� ze zdumieniem na
przeje�d�aj�cego Abernathy'ego. Pomacha� mu r�k�. Abernathy nie
odwzajemni� gestu. Podczas jednej z takich wypraw widzia�
no�ownika w akcji i teraz nie mia� ochoty przygl�da� si�
czemukolwiek.
Zatrzyma� samoch�d przy kraw�niku przed swym domem.
Przed resztkami swego domu. Sp�on�� prawie do fundament�w.
Jedynym elementem wystaj�cym ponad poziom by� osmalony
komin.
Wysiad� ze starej cortiny i powoli przeszed� przez
trawnik poznaczony czarnymi �ladami st�p. Gdzie� dalej
szczeka� natarczywie pies.
Jill sta�a w kuchni nuc�c do siebie i przestawiaj�c
przedmioty. Podnios�a wzrok, gdy Abernathy wszed� na boczne
podw�rko. Mia�a rozbiegane oczy. - Przyjecha�e� -
powiedzia�a rado�nie. - Jak ci min�� dzie�?
- Jill, chod�my gdzie� na kolacj� - zaproponowa�
Abernathy.
- Ale ja ju� gotuj�!
- Widz�. - Przest�pi� nad tym, co niegdy� by�o �cian�
kuchni i wzi�� Jill za r�k�. - Niewa�ne. Chod�my ju�.
- No, no - rzek�a Jill, muskaj�c jego twarz usmolon�
r�k�. - Ale� jeste� dzi� romantyczny.
Wykrzywi� usta w u�miechu. - Pewnie. Chod�. - Ostro�nie
wyci�gn�� j� z domu, przeprowadzi� przez podw�rko i pom�g�
wsi��� do cortiny. - Co za rycersko�� - zauwa�y�a; jej oczy
biega�y bez przerwy.
Abernathy wsiad� i zapali� silnik. - Ale, Fred - zapyta�a
jego �ona - co z Jeffem i Fran?
Abernathy wyjrza� przez okno. - Jest z nimi opiekunka -
rzek� w ko�cu.
Jill zmarszczy�a si�, skin�a g�ow�, opar�a si� wygodnie.
Na szerokiej twarzy wida� by�o smug� brudu. - Ach -
powiedzia�a - tak lubi� jada� poza domem.
- Tak - odpar� Abernathy i ziewn��. Poczu� senno��. - O,
nie - powiedzia�. - Nie! - Ugryz� si� w warg�, uszczypn�� w
grzbiet d�oni na kierownicy. Zn�w ziewn��. - Nie! -
krzykn��. Jill, zaskoczona, szarpn�a si� i uderzy�a o
drzwi. Abernathy skr�ci�, �eby nie przejecha� siedz�cej na
�rodku drogi Arabki. - Musz� si� dosta� do laboratorium -
krzykn��. Opu�ci� os�on� przeciws�oneczn�, wyj�� z kieszeni
marynarki jeden z o��wk�w i nabazgra� niezr�cznie: "Do
laboratorium". Jill wpatrywa�a si� w niego. - To nie by�a
moja wina - szepn�a.
Wjechali na autostrad�. Wszystkie trzydzie�ci pas�w by�o
pustych, wi�c wcisn�� gaz. - Do laboratorium - �piewa� - do
laboratorium, do laboratorium. - Lataj�cy pojazd policyjny
wyl�dowa� na autostradzie przed nimi, z�o�y� skrzyd�a i
szybko odjecha�. Abernathy pr�bowa� jecha� za nim, ale
autostrada skr�ci�a, zw�zi�a si� i z powrotem znale�li si�
na poziomie ulic. Krzykn�� ze z�o�ci i ugryz� si� w kciuk.
Jill z p�aczem opar�a si� o drzwi. Jej oczy wygl�da�y
jak istotki pr�buj�ce wyrwa� si� na wolno��. - Nic nie
mog�am na to poradzi� - odezwa�a si�. - Kocha� mnie, wiesz?
A ja jego.
Abernathy jecha� dalej. W wielu miejscach wida� by�o
po�ary. Chcia� jecha� na zach�d, musia� jecha� na zach�d.
Samoch�d zachowywa� si� dziwnie. Znajdowali si� na
wysadzanej drzewami alei, poza miastem, gdzie domy by�y
nieliczne. W poprzek jezdni le�a� ogromny Boeing 747 ze
skrzyd�ami obr�conymi do przodu. Wyci�to w nim wysoki tunel,
�eby przepu�ci� ruch, kt�rym kierowa� gliniarz z gwizdkiem i
w bia�ych r�kawiczkach.
Na desce rozdzielczej rozb�ys�o �wiate�ko alarmowe Do
laboratorium. Abernathym wstrz�sn�� szloch. - Nie wiem,
kt�r�dy!
Jill wyprostowa�a si�. - Skr�� w lewo - powiedzia�a
spokojnie. Abernathy pstrykn�� prze��cznikiem kierunku i
samoch�d przestawi� si� na pas skr�caj�cy w lewo. Dojechali
do innych rozga��zie� i za ka�dym razem Jill m�wi�a mu,
kt�r�dy jecha�.
Obudzi� si�. Winston tamponem waty �ciera� mu z ramienia
kropelk� krwi.
- Amfetaminy i b�l - szepn�� Winston.
Znajdowali si� w laboratorium. Oko�o dziesi�ciu
technik�w, doktorant�w i magistrant�w pracowa�o w wyra�nym
po�piechu przy swoich blatach.
- Jak si� czuje Jill? - spyta� Abernathy.
- Nie�le, nie�le. Teraz �pi. S�uchaj, Fred, znalaz�em
spos�b, �eby d�u�ej utrzymywa� si� w stanie jawy. Amfetaminy
i b�l. Regularne zastrzyki benzedryny plus ostry b�l co
godzin� czy co� ko�o tego, aplikowany w spos�b, jaki uznasz
za najwygodniejszy. Metabolizm osi�ga zbyt wysoki poziom,
aby umys� odp�yn�� w stan lunatyczny. Wypr�bowa�em to: by�em
w pe�ni przytomny i aktywny przez sze�� godzin. Wszyscy
teraz stosujemy t� metod�.
Abernathy patrzy� na technik�w �migaj�cych po laboratorium.
- Widz�. - Czu�, jak serce wali mu gwa�townie i mocno.
- No dobrze, we�my si� do roboty - rzek� Winston z
przej�ciem. - Wykorzystajmy ten czas.
Abernathy wsta�. Winston zwo�a� ma�e zebranie. Czuj�c
utkwione w siebie spojrzenia, Abernathy skupi� si�. - My�lenie
jest procesem elektrochemicznym. Spr�bujmy zignorowa� chemi�
i skupi� si� na aspekcie elektrycznym. Je�li zmieni�y si�
otaczaj�ce pola... czy kto� wie, ile gaus�w ma teraz pole
magnetyczne? Albo ile wynosi promieniowanie kosmiczne?
Patrzyli na niego bez s�owa.
- Mo�emy dostroi� si� do monitor�w stacji kosmicznej -
powiedzia� - a reszt� zrobi� tutaj.
Wzi�� si� do pracy, a oni pracowali z nim. Co godzin�
u�miechni�ty Winston obchodzi� ich ze strzykawkami,
�piewaj�c: Szybko��, szybko��, szybko-o��! Przekona�
Abernathy'ego, aby spuszcza� sobie na wewn�trzn� stron�
przedramienia po kropelce kwasu solnego.
Utrzymywa�o to Abernathy'ego w przytomno�ci lepiej ni�
innych. Ca�y dzie�, potem drugi, pracowa� bez przerwy,
popijaj�c w trakcie pracy krakersy wod� i robi�c sobie
zastrzyki, gdy nie by�o Winstona.
Po pierwszych kilku godzinach, mimo zastrzyk�w i kwasu,
jego pomocnicy zacz�li odp�ywa� w sen. Zadania, jakie im
przydziela�, zostawiali nie doko�czone. Jeden z technik�w
pokaza� mu udany eksperyment: dwa szczury wgryzaj�ce si�
sobie wzajemnie w nogi. Abernathy na pr�no usi�owa�
doprowadzi� technika do przytomno�ci ok�adaj�c go pi�ciami.
W ko�cu robi� ca�� robot� sam. Zaj�o mu to kilka dni. W
miar� jak jego technicy padali czy dok�d� odchodzili,
przechodzi� od blatu do blatu i mru�y� oczy jakby pe�ne
piasku, aby odczyta� wyniki na ekranach oscyloskop�w i
komputer�w. Nigdy w �yciu nie czu� si� tak wyczerpany. To
jakby pisa� test z przedmiotu, kt�rego nie rozumia� i w
kt�rym by� powa�nie op�niony.
Mimo to pracowa� dalej. Elektroencefalografy wykazywa�y
oscylacj� mi�dzy stanem jawy i snem paradoksalnym w
uk�adzie, jakiego nigdy nie widzia�. A istnia�y korelacje
mi�dzy wykresami EEG i wahaniami w obr�bie pola
magnetycznego. Niekt�rzy m�czy�ni mrugali otwartymi oczyma;
siedzieli na pod�odze rozmawiaj�c z sob� lub z Abernathym,
ale wygl�dali na zbyt wyczerpanych, aby si� ruszy�. Raz
musia� uspokaja� Winstona, kt�ry szlocha� na pod�odze i
powtarza�: - Nigdy nie przestaniemy �ni�, Fred, nigdy nie
przestaniemy. - Abernathy da� mu zastrzyk, ale nie odnios�o
to �adnego skutku.
Pracowa� dalej. Siedzia� przy zat�oczonym stole na
zje�dzie wychowank�w swej szko�y �redniej i stwierdzi�, �e i
tak te� mo�e pracowa�. Robi� sobie zastrzyki ilekro� sobie o
nich przypomnia�. By� bardzo, bardzo zm�czony.
W ko�cu poczu�, �e wi�cej ju� nie zrozumie. Pozostali
le�eli w magazynku z Jill albo pok�adali si� na pod�odze
laboratorium. Drga�y im powieki.
- Ziemia, s�o�ce, system s�oneczny, wszyscy poruszamy si�
w przestrzeni wype�nionej py�em, gazem i polami si�owymi.
Stacja kosmiczna wykry�a oznaki silnego pola
elektromagnetycznego, w jakie najwyra�niej weszli�my. Mo�e
to fala uderzeniowa supernowej, czego� w s�siedztwie, co
widzimy dopiero teraz. Czy kto� patrzy� ostatnio w niebo?
Niewa�ne. Co�. I to pole wprowadzi�o fale elektryczne
naszych m�zg�w w stan podobny do tego, kt�ry nazywamy snem
paradoksalnym. Nasze m�zgi buntuj� si� i z ca�ych si� walcz�
o zachowanie �wiadomo�ci, ale to pole zmusza je do
uleg�o�ci. Wi�c oscylujemy. - Roze�mia� si� s�abo i wczo�ga�
na jeden z blat�w, by z�apa� troch� snu.
Obudzi� si� i strzepn�� kurz ze s�u��cego mu za koc fartucha
laboratoryjnego. Polna droga, na kt�rej spa�, by�a pusta.
Ruszy� przed siebie. Chmurzy�o si� i zapada� wiecz�r.
Min�� grupk� chat zbudowanych w stylu tropikalnym:
otwarte �ciany i dachy pokryte li��mi palmowymi. Puste.
A potem znalaz� si� na brzegu morza. Przed nim rozci�ga�
si� niski cypel utworzony z tysi�cy zmia�d�onych drewnianych
krzese�. Przy linii przyp�ywu na du�ym krze�le, kt�re
jeszcze mia�o siedzenie i jedn� por�cz, kto� siedzia�.
Abernathy szed� ostro�nie po listwach i wytoczonych z
drewna walcach, przechodzi� z por�czy krzese� na siedzenia z
dykty. Szary ocean wok� niego by� dziwnie spokojny:
szkliste fale bezg�o�nie wznosi�y si� i opada�y na g�adkie
drewno na granicy wody. Przejrzyste k��by mg�y - najni�sza
warstwa g�stej pokrywy chmur - p�yn�y powoli ku brzegowi. W
powietrzu pachnia�o sol� i wilgoci�. Abernathy wzdrygn�� si�
i st�pn�� na nast�pny kawa�ek sp�owia�ego, szarego drewna.
Siedz�cy m�czyzna odwr�ci� si� i spojrza� na Abernathy'ego.
By� to Winston. - Fred - zawo�a� g�o�no w ciszy poranka.
Abernathy podni�s� oparcie krzes�a, ustawi� je ostro�nie i
usiad�.
- Jak si� czujesz? - spyta� Winston.
Abernathy skin�� g�ow�. - W porz�dku. - Tu, blisko wody,
s�ysza� ciche pla�ni�cia i ssanie wznosz�cego si� i
opadaj�cego morza. Fale dochodz�ce do brzegu wygl�da�y na
troch� wi�ksze i widzia�, �e jak dym unosi si� z nich rzadka
mgie�ka.
- Winston - wyskrzecza�. Odchrz�kn��. - Co si� sta�o?
- �nimy.
- Ale co to znaczy?
Winston roze�mia� si� dziko. Sen po�redni, sen gwa�towny,
sen ty�om�zgowy, sen mostowy, sen aktywny, sen paradoksalny.
- U�miechn�� si� ironicznie. - Nikt nie wie co to takiego.
- No, ale te wszystkie badania.
- Tak, te wszystkie badania. Jak�e ja w nie kiedy�
wierzy�em, jak�e ja je kiedy� prowadzi�em, wszystkie te
nieszcz�sne domys�y - od �miesznych do absurdalnych; �nimy,
aby zorganizowa� do�wiadczenia w pami��, aby pobudza� zmys�y
w ciemno�ci, aby zajrze� w przysz�o��, aby przewietrzy�
nasz� percepcj� g��bi, na mi�o�� bosk�! Chc� powiedzie�, �e
nie wiemy, prawda, Fred? Nie wiemy, co to marzenia senne,
nie wiemy, co to sen, trzeba si� tylko chwil� zastanowi�,
aby zda� sobie spraw�, �e nie wiedzieli�my, co to sama
�wiadomo��, co to znaczy�o nie spa�. Czy kiedykolwiek
wiedzieli�my naprawd�? �yli�my, spali�my, m�wili�my, a w
sumie by�y to trzy r�wnorz�dne tajemnice. Czy skoro
wszystkie te trzy rzeczy robimy naraz, tajemnica jest cho�
troch� g��bsza?
Abernathy skuba� drewnian� nog� krzes�a. - Przez wi�kszo��
czasu czuj� si� normalnie - rzek�. - Tylko �e ci�gle
zdarzaj� si� dziwne rzeczy.
- Masz niezwyk�e wykresy EEG - powiedzia� Winston udaj�c
ton naukowy. - Wi�cej w nich fal alfa i beta ni� u reszty z
nas. Jak gdyby� bardziej pr�bowa� si� obudzi�.
- Tak. Tak w�a�nie si� czuj�.
Przez chwil� siedzieli w milczeniu patrz�c, jak fale
oblizuj� wilgotne krzes�a. By� odp�yw. Na morzu, blisko
granicy widoczno�ci, Abernathy dostrzeg� du�� kabinow�
motor�wk� dryfuj�c� z pr�dem.
- Wi�c powiedz mi, co odkry�e� - poprosi� Winston.
Abernathy opisa� dane przekazywane ze stacji kosmicznej, a
potem w�asne eksperymenty.
Winston skin�� g�ow�. - Ugrz�li�my tu na dobre.
- Chyba �e wyjdziemy z tego pola. Albo - mam pomys� na
urz�dzenie, kt�re mo�na by nosi� na g�owie i kt�re
przywr�ci�oby dawne warunki.
- Rozwi�zanie wymy�lone we �nie?
- Tak.
Winston roze�mia� si�. - Jak�e ja wierzy�em w ca�� t�
nasz� racjonalno��, Fred. Sny jako rodzaj elektrochemicznego
przejawu istnienia systemu nerwowego, przypadkowa aktywno��
- jak rozs�dnie brzmia�o to wszystko! Przewietrzy� percepcj�
g��bi! Bo�e, jakie to wszystko ma�ostkowe. Dlaczego nie
mieliby�my wierzy�, �e sny to wielkie podr�e do
przysz�o�ci, do innych wszech�wiat�w, do �wiata bardziej
prawdziwego ni� ten nasz! Czasami, w ostatniej sekundzie
przed przebudzeniem, mia�o si� takie wra�enie, jakby�my �yli
w �wiecie tak na�adowanym znaczeniem, �e m�g� si� od tego
rozpa��... A teraz mamy to. Jeste�my tu, Fred, to jest ta
chwila, nasza jedyna chwila, bez wzgl�du na to, jak j�
nazwiemy. J e s t e � m y t u. Mo�e od idei do symbolu.
Ludzie si� przystosuj�. To jeden z naszych talent�w.
- Nie podoba mi si� to - rzek� Abernathy. - Nigdy nie
podoba�y mi si� moje sny.
Winston tylko si� na to roze�mia�. - M�wi si�, �e samo
�wiadomo�� by�a skokiem jak ten: �e ludzie chodzili sobie
jak psy i nagle pewnego dnia, mo�e dlatego, �e Ziemia
przechodzi�a przez fal� uderzeniow� jakiego� odleg�ego
wybuchu, pewnego dnia jeden z nich wyprostowa� si�,
rozejrza� wok� i powiedzia�: Jestem.
- To by by�a niespodzianka - rzek� Abernathy.
- A tym razem wszyscy obudzili si� pewnego ranka ci�gle
�ni�c, rozejrzeli si� i powiedzieli: Czym jestem? - Winston
roze�mia� si�. - Tak, ugrz�li�my tu. Ale ja potrafi� si�
przystosowa�. - Wskaza� r�k�. - Sp�jrz, ta ��d� tonie.
Patrzyli, jak kilka os�b na pok�adzie usi�uje spu�ci� na
wod� tratw� pneumatyczn�. Po wielu pr�bach uda�o im si� to i
wszyscy do niej wsiedli. Nast�pnie odp�yn�li wios�uj�c na
pe�ne morze, w mg��.
- Boj� si� - odezwa� si� Abernathy.
Obudzi� si�. Zn�w by� w laboratorium. Wygl�da�o gorzej ni�
przedtem. Oczyszczono dwa blaty, �eby zrobi� miejsce dla
szachownic i kilku technik�w gra�o z zawi�zanymi oczyma
sprzeczaj�c si�, kt�ra szachownica jest kt�ra.
Poszed� do biura Winstona po benzedryn�. Nic ju� nie by�o.
Z�apa� jednego ze swych doktorant�w i spyta�: - Jak d�ugo
spa�em? - Oczy doktoranta biega�y nerwowo. Za�piewa� w
odpowiedzi: - Szesnastu ch�opa na umrzyka skrzyni, yo ho ho
i butelka rumu. - Abernathy poszed� do magazynku. Jill, naga,
je�li nie liczy� jasnoniebieskiej bielizny, pali�a
papierosa. Jeden z dyplomant�w muska� jej sutki pi�rkiem. -
O, cze��, Fred - powiedzia�a, patrz�c mu prosto w oczy. -
Gdzie by�e�?
- Rozmawia�em z Winstonem - rzek� z trudem. - Widzia�a�
go?
- Tak! Ale nie wiem, kiedy...
Zn�w zacz�� samotn� prac�. Nikt nie chcia� mu pom�c.
Wysprz�ta� pokoik obok laboratorium i znosi� do niego
potrzebny mu sprz�t. Zamkn�� w szafce trzy du�e pude�ka
krakers�w i kiedy tylko czu� si� senny, pr�bowa� zamyka� si�
w swoim pokoiku. Kiedy� sp�dzi� trzy tygodnie w Chinach, po
czym si� obudzi�. Czasami budzi� si� w swojej starej
cortinie, obejmuj�c kierownic� jak jedynego przyjaciela.
Wszystkich innych straci�. Za ka�dym razem zaczyna� prac� od
nowa. Potrafi� zachowywa� przytomno�� ca�ymi godzinami. Du�o
zrobi�. Magnesy dzia�a�y dobrze, otrzymywa� pola, o jakie mu
chodzi�o. Urz�dzenie do wytwarzania pola wok� g��wy -
dziwny he�m z drutu - to by�o do zrobienia.
By� zm�czony. Mruganie oczyma sprawia�o mu b�l. Za ka�dym
razem, gdy czu� senno��, aplikowa� sobie wi�cej kwasu na
przedrami�. Pokrywa�y je oparzenia, ale �adne z nich ju�
specjalnie nie bola�o. Gdy si� budzi�, czu� si�, jakby nie
spa� od wielu dni. Dwa razy pomogli mu dyplomanci i by� im
za to wdzi�czny. Czasami wpada� Winston, ale tylko si�
�mia�. Abernathy by� zbyt zm�czony, wszystko robi�
niezdarnie. Raz dosta� si� do telefonu w laboratorium i
spr�bowa� zadzwoni� do rodzic�w; wszystkie linie by�y
zaj�te. W radiu tylko trzaski, opr�cz stacji nadaj�cej
wy��cznie odcinki "Samotnego zwiadowcy". Wr�ci� do pracy.
Jad� krakersy i pracowa�. Pracowa� i pracowa�.
Kiedy� p�nym popo�udniem zrobi� sobie przerw� i wyszed�
na taras baru przy laboratorium. S�o�ce sta�o nisko i wia�
ch�odny wiatr. Widzia� powietrze wype�nione bursztynowym
�wiat�em i gwa�townie je wdycha�. Poni�ej miasto dymi�o, on
wiedzia�, �e �yje, �e zdaje sobie spraw�, �e �yje, i �e co�
wa�nego wpycha si� do wszystkiego, zalewaj�c ka�d�
cz�steczk�...
Na taras wesz�a Jill, ci�gle ubrana tylko w b��kitn�
bielizn�. Stan�a na palcach i dziwnie si� u�miechn�a.
Abernathy widzia�, jak jej cia�o pokrywa si� g�si� sk�rk�
jakby wiatr marszczy� wod�, i si�a jej obecno�ci - odleg�ej,
kobiecej, tajemniczej - nape�ni�a go strachem.
Stali o kilka krok�w od siebie i patrzyli w d� na
miasto, gdzie kiedy� mieli dom. Jego otoczenie p�on�o.
Jill wskaza�a r�k�. - Fatalnie, �e mieli�my odwag� w
pe�ni prze�y� nasze �ycie tylko w snach.
- My�la�em, �e nie�le sobie radzili�my - powiedzia�
Abernathy. - My�la�em, �e w ka�dej chwili na jawie u�ywali�my
go najlepiej, jak potrafili�my.
Wpatrywa�a si� w niego, zn�w z tym wszystkowiedz�cym
u�miechem. - Naprawd� w to wierzy�e�, prawda?
- Tak - odpar� gwa�townie. - Tak. Tak.
Wszed� do �rodka, �eby odgrodzi� si� od wszystkiego
prac�.
Obudzi� si�. Znajdowa� si� w g�rach, w wysoko po�o�onej
kotlinie. By� teraz wy�ej i widzia� jeszcze dwa inne
jeziorka, male�kie oczka w granicie, poni�ej tego granatowo-
b��kitnego. Wspina� si� po strzaskanych ska�ach, do kt�rych
czepia�y si� porosty, ku prze��czy. Wiatr suszy� mu pot na
twarzy. Ch�odzi�. Spok�j i cisza, taki spok�j, taka cisza...
- Obud� si�!
To Winston. Abernathy by� w swoim pokoiku (w oddali
wysokie grzbiety, poni�ej zakurzona ziele� las�w), wbity w
k�t. Wsta�, podszed� do szafki z krakersami, napompowa� si�
benzedryn�, kt�r� znalaz� w jakich� strzykawkach na
pod�odze. (�niegi i porosty).
Wszed� do g��wnego laboratorium i st�uk� szybk� alarmu
przeciwpo�arowego. Tym zwr�ci� na siebie uwag� wszystkich.
Wy��czenie alarmu zaj�o mu par� minut. Gdy sko�czy�,
dzwoni�o mu w uszach.
- Urz�dzenie jest gotowe do pr�b - oznajmi� grupie.
Liczy�a oko�o dwudziestu os�b. Niekt�rzy byli tak schludni,
jakby wybierali si� do ko�cio�a; ubranie na innych wisia�o w
brudnych strz�pach. Jill sta�a z boku.
Winston przepchn�� si� do przodu grupy. - Co jest gotowe?
- krzykn��.
- Urz�dzenie, kt�re pozwoli nam przesta� �ni� - odrzek�
Abernathy s�abym g�osem. - Jest gotowe do pr�b.
Winston rzek� z wolna: - No, to je wypr�bujemy, dobrze,
Fred?
Abernathy przyni�s� ze swego pokoiku do laboratorium he�my
i sprz�t. Ustawi� przeka�niki, pod��czy� magnesy i
generatory pola. Gdy wszystko by�o gotowe, wyprostowa� si� i
wytar� czo�o.
- To jest to? - spyta� Winston. Abernathy skin�� g�ow�.
Winston podni�s� jeden z siatkowych he�m�w.
- Mnie to si� nie podoba! - rzek� i uderzy� he�mem o
�cian�.
Abernathy patrzy� oniemia�y. Jeden z technik�w kopn�� jego
elektromagnesy. Abernathy, kt�rego ogarn�a nag�a w�ciek�o��,
podni�s� drewniany kij i uderzy� technika. Kilku asystent�w
skoczy�o mu na pomoc, reszta st�oczy�a si� i zacz�a
niszczy� urz�dzenia. Wybuch�a za�arta b�jka. Abernathy
wymachiwa� na o�lep swym kawa�kiem drewna czuj�c ogromn�
satysfakcj� za ka�dym razem, gdy kogo� trafi�. W powietrzu
czu�o si� krew. Niszczono jego maszyny. Jill podnios�a jeden
z he�m�w i rzuci�a nim w Abernathy'ego, krzycz�c: - To twoja
wina, to twoja wina! - Przewr�ci� m�czyzn� przy magnesach i
zamachn�� si� kijem, �eby go zabi�, gdy nagle dojrza� w r�ce
Winstona jasny b�ysk - skalpel. Zamachn�wszy si� jak gracz w
baseballa wbi� Abernatemu ca�y n� w przepon�. Abernathy
zachwia� si� w ty�, spr�bowa� wci�gn�� powietrze i
stwierdzi�, �e mo�e to zrobi�, �e nic mu nie jest, �e wcale
nie pchni�to go no�em.
Wybieg� na taras, a Winston, Jill i inni deptali mu po
pi�tach; wszyscy potkn�li si� i upadli razem z nim. Patio
znajdowa�o si� o wiele wy�ej ni� przedtem, wysoko nad
miastem, pe�nym ognia i dymu. Do serca miasta schodzi�y
d�ugie, szerokie schody. Abernathy s�ysza� krzyki, by�a
wietrzna noc, nie widzia� gwiazd, sta� na kraw�dzi tarasu,
odwr�ci� si�, a oni byli tu� za nim z twarzami
wykrzywionymi w�ciek�o�ci�. Krzykn��: - Nie! - i wtedy
rzucili si� na niego; zamachn�� si� kawa�kiem drewna, i
jeszcze raz, i jeszcze, potem odwr�ci� si�, aby zbiec po
schodach i nie wiedz�c, jak to si� sta�o potkn�� si� i spad�
kozio�kuj�c ze skalistych schod�w, spadaj�c spadaj�c
spadaj�c.
Obudzi� si�. Spada�.
Prze�o�y�a Agnieszka Sylwanowicz
KIM STANLEY ROBINSON
Znany ju� Pa�stwu z mistycznego opowiadania "Czarne
powietrze" i sensacyjnej mikropowie�ci "�lepy geometra",
jest pisarzem zachowuj�cym niezmiennie wysoki poziom. Tym
razem publikujemy jego opowiadania oniryczne, pozostaj�ce
jednak ca�kowicie w poetyce science fiction.
D.M.